Sklep internetowy Shop My Mood to miejsce, które odkrywa przed miłośnikami Włoch i całego Śródziemnomorza produkty pochodzące od niezależnych, niszowych twórców i projektantów: ubrania, torebki, biżuterię, produkty dla domu, akcesoria. Działalności Shop My Mood przyświeca idea handmade with love.
Dziś, dzięki uprzejmości Shop My Mood, jeden z luksusowych produktów z ich oferty pragniemy oferować Czytelnikowi lub Czytelniczce “Lente”. Jest to piękny wełniany szalik od Lanificio Leo – firmy, która od ponad stu lat buduje istotną część historii Kalabrii. Zachwyca nas fakt, że marka chroni pamięć historyczną o dziedzictwie przemysłowym, prowadząc muzeum, w którym obejrzeć można wiele ciekawych eksponatów: od idealnie sprawnych maszyn po cenne archiwum, zawierające 200 sztuk XIX-wiecznych stempli, wyciętych ręcznie z drewna gruszy i nadal używanych do druku. Jednocześnie, w myśl filozofii lente, Lanificio Leo idzie także z duchem czasu: prowadzi laboratorium eksperymentalne low technology i nieustannie wdraża nowe rozwiązania produkcyjne.
Jeśli chcesz stać się posiadaczem szalika Grid, zaprojektowanego przez Emilia Leo (więcej o produkcie: tutaj), zostaw pod niniejszym postem komentarz, w którym wyjaśnisz, dlaczego wyroby handmade pochodzące od rzemieślników są Twoim zdaniem lepsze niż moda z sieciówek.
Z książką Bartka jest jak z wjazdem do Rzymu – najwspanialszego miasta na świecie. Patrząc na okładkę, spodziewać by się można wyłącznie elegancji, przepychu, wyniosłości i wyrafinowania. Złote litery i chłód marmuru przypominają o włoskich cudach architektury, o skarbach skrywanych w rzymskich muzeach. Tak jak wytworne fasady Palazzo Farnese sąsiadują w Rzymie ze swojskim i hałaśliwym Campo de’ Fiori, tak za marmurową oprawą książki czekają na nas ciepłe i smakowite opowieści, bezpośrednia i pełna pasji narracja autora, fotografie Italii dystyngowanej i tej zupełnie oswojonej. I podobnie jak na niejednym rzymskim placu współistnieją szykowne restauracje i skromne trattorie, tak u Bartka znajdziemy przepisy na dania proste i niekłopotliwe, ale również takie, które zaskoczą niejednego doświadczonego kucharza.
Italia do zjedzenia stanowi połączenie książki kulinarnej i subiektywnego przewodnika po Włoszech. Prowadzi nas po wybranych włoskich zaułkach i po meandrach włoskich smaków, pokazując Italię w wersji najbardziej przez wszystkich kochanej: aromatycznej, radosnej. Cieszącej oko, nos i podniebienie.
Mam nadzieję, że w tym roku Mikołaj podaruje Wam wszystkim właśnie książkę Bartka. Trudno przecież o prezent lepszy niż taki, który można – wręcz trzeba! – łyżkami. Taki, który określa się mianem “do zjedzenia”. I który, oblizawszy się smakowicie, będzie się chciało schrupać od początku.
Bartek Kieżun, Italia do zjedzenia, Buchmann, Warszawa 2017
Recepturę kosmetyku opracowano z myślą o wrażliwej skórze bobasa, a aromaty dobrano tak, by nie drażniły małego noska — to przede wszystkim radosne, orzeźwiające cytrusy zmieszane z subtelną wonią mydła. Choć dla wielu rodziców najpiękniejszy zapach świata to naturalny zapach skóry ich dziecka, w gorące dni hiszpańskiego lata zmieniają się priorytety. Wygrywa higiena i komfort berbecia, który dzięki pachnącej pielęgnacji dłużej pozostaje świeży jak zaraz po kąpieli.
Agua de Colonia Nenuco ma jeszcze wiele innych zastosowań. Tatusiowie (i nie tylko) używają jej jako wody po goleniu. Pachną nią dziecięce ubranka i beciki, ale też ubrania i pościel dorosłych. Czuć ją pośród ręczników i unosi się nad posadzkami, bo niektóre rodziny dodają parę kropel do wiaderka z wodą do mycia podłóg. Zapach spodobał się tak bardzo, że AirWick we współpracy z Nenuco wypuścił na rynek serię odświeżaczy powietrza — i do domu, i do samochodu.
Cytrynowy aromat tej wody kolońskiej ma jeszcze jedną zaletę: nie lubią go komary, zatem woda kolońska Nenuco w pewnym stopniu chroni też przed ich nieprzyjemnym ukąszeniami i swędzącymi bąblami, które pozostawiają na skórze. Popularna Agua de Colonia wpisuje się więc doskonale w hiszpańską kulturę późnych kolacji poza domem — ucztowania do nocy z bliskimi na świeżym powietrzu przy pełnych półmiskach i butelce wyśmienitego wina.
Sagrada Familia to wielowymiarowa, bogata w niuanse opowieść o człowieku. Na prześledzenie wszystkich jej wątków nie starczyłoby tygodnia – trudno więc wymagać, by stało się tak w ciągu krótkiej wizyty. Nawet podczas niej uderza jednak humanizm tej niezwykłej architektonicznej konstrukcji, gdzie między nawami toczy się nieustanny dialog, gdzie sztuka rodziła się z tęsknoty za naturą i gdzie biografia artysty zaklęta zostaje na zawsze w kamieniu i witrażach.
Konstrukcję świątyni podtrzymują nie kolumny, ale kamienne drzewa. Fot. Julia Wollner
Ja zapamiętuję choćby to, że Gaudi jest zmęczony industrializmem. Zamiast kolumn stawia wewnątrz kościoła gigantyczne drzewa.Wiele dziesięcioleci przed nami tęskni za powrotem do natury, do człowieczeństwa przodków, niedążących do przemienienia się w maszyny. Zna przy tym wartość ludzkiej pracy; wie, że to ona nadaje sens ludzkiemu życiu. Wierni też powinni o tym pamiętać: na fasadzie Narodzenia wzrok przykuwa Jezus z młotkiem w dłoni.
Gaudi tęsknił do natury z czasów swojego dzieciństwa. Fot. Julia Wollner
Zaraz obok wzrok przyciąga wielorakość rysów dzieci sportretowanych jako anioły, zgromadzone przy betlejemskiej stajence. Niektóre mają wyraźnie skośne oczy. To już zasługa następcy Gaudiego, japońskiego rzeźbiarza Etsuro Sotoo, który przy zdobieniu katedry (dziś: bazyliki) pracował od roku 1978. Dzięki niemu barcelońskie chóry anielskie zdają się celebrowac różnorodność ludzkiej rasy.
Fasada Narodzenia zdaje się celebrować różnorodność. Fot. Julia Wollner
Po drugiej stronie budynku – memento mori. Fasada Męki Pańskiej przypomina, że wszyscy, bez względu na pochodzenie, równi jesteśmy wobec śmierci. Sześć wielkich słupów przywodzi na myśl ludzkie kości wraz ze strukturą przylegających do nich ścięgien; następne kolumny – a jest ich 18 – dopełniają liczby 24. Tyle kości liczą nasze żebra. Żebra Zbawiciela również – stał się przecież jednym z nas, uświęcając tym samym nasze człowieczeństwo.
Fasada Męki Pańskiej, fot. Julia Wollner
Wnętrze świątyni to dla odmiany gra kolorów. Zieleń życia po stronie Narodzin, czerwień krwi i zachodzącego słońca dokładnie naprzeciwko. Witraże u początku i u końca drogi. W jej połowie: imponujące drzwi nowej nawy, ze słowami Ojcze nasz spisanymi w przeróżnych językach. Wierzący czy nie, wszyscy szukamy w życiu wsparcia, rodzicielskiej czułości, opieki i akceptacji. Chleba i odpuszczenia win.
Zieleń prowadzi nieustanny dialog z czerwienią. Fot. Julia Wollner
Zwiedzanie dobiega końca. Gaudi marzył, by od strony fasady Chwały do kościoła prowadziły piękne ogrody. Nie udało się – w latach ’70 ubiegłego wieku włodarze miasta wznieśli tu budynki mieszkalne, nie wierząc, że budowa katedry będzie kontynuowana. Ludzka cecha, brak wiary… A jednak wznoszenie kompleksu trwa. Podobno zostanie ukończone w 2026 roku.
Przytoczę Państwu krótką anegdotę: grupa koreańskich pracowników pewnej gigantycznej korporacji została wysłana do Polski, ich największego europejskiego konsumenta, w celu specjalistycznego „badania rynku”. A ponieważ żaden z nich nie był ani specjalistą od marketingu, ani socjologiem, ich zadanie przypominało raczej tajną misję służb wywiadowczych à la koreański James Bond: przez cały rok intensywnie podróżowali po Polsce, wytężając oczy i uszy na specyfikę kulturową naszych rodaków. Kiedy jednak tematyczne samograje w rodzaju polskiej gościnności zostały wyczerpane, z desperacji zaczęli sobie nawzajem podkradać pomysły.
Koreańskie badanie rynku
Pewnego razu mój koreański przyjaciel oznajmił, że ma tematyczną „bombę”: obserwacja i statystyki wykazały mu bowiem, że Polacy wprost kochają czworonogi. Jedyny kraj, z którym Polska mogłaby w tej kwestii konkurować, to, jego zdaniem, Włochy, tyle tylko, że kolorowe kokardki włoskich pupili zastąpiły u nas wełniane fikuśne ubranka, a malutkie ratlerki – większe psy rasowe czy mieszańce. Różnica jest jeszcze jedna: z powodu drastycznych kar, Włosi restrykcyjnie przestrzegają przepisów, tak więc smycze są coraz krótsze, kagańce w środkach transportu obowiązkowe, zaś parki i podwórkowe trawniki o wiele czystsze.
Pupil mile widziany
Coś w tym jest: zwierzę domowe traktowane jest we Włoszech jak członek rodziny, zaś w branży usługowej – jako mało inwazyjny, a nawet mile widziany gość. Latem w większości restauracji można spokojnie pałaszować lunch z ukochanym pupilem na kolanach, ponieważ niezwłocznie zatroszczy się o niego zatroskany kelner, przynosząc miseczkę z wodą oraz „coś na ząb”. Co więcej, aby zapobiec sezonowej pladze porzucania psów przy autostradach, włoski rząd zorganizował dla czworonożnych podróżników ogródki rekreacyjne ze stałą opieką weterynaryjną.
Nie budzi więc większego zdziwienia fakt, że przedsiębiorcy prędko zwietrzyli popyt na „zwierzęcy biznes”. Dla chętnych dostępne są butiki znanych projektantów dla „kocich i psich księżniczek”, designerskie gadżety i wykwintne przysmaki; kosmetyczki, fryzjerzy i masażyści; zajęcia „pozadomowe”, obozy integracyjne i SPA; salony fizjoterapii, kliniki medyczne, a nawet poradnie zdrowia psychicznego. Tegoroczne obroty tego rynku wyniosły już prawie 1,6 miliarda euro. Z przekąsem nadmienię, że czasem z trudem można wyszperać zwyczajną karmę dla psów…
Pienza, fot. Julia Wollner
Mediolan: miasto jeden i pół
Nagłówki włoskich gazet alarmują, że w Mediolanie – jednej z największych i najbogatszych włoskich metropolii – jest już prawie dwa razy więcej psów niż dzieci, zaś w całym kraju – tyle samo zwierząt domowych, co dzieci do lat 6. Największą sympatią Włosi darzą ptaki, ryby, koty i psy, ale nie stronią również od gryzoni oraz gadów, które w sposób oczywisty stają się najczęstszym zarzewiem miedzysąsiedzkich konfliktów.
Specjaliści tłumaczą zmniejszającą się liczbę dzieci w stosunku do zwierząt przedłużającym się kryzysem, zmianami obyczajowymi oraz emancypacją kobiet; single przekonują zaś, że psy i koty to znacznie bezpieczniejsza inwestycja uczuciowa i materialna niż nieprzewidywalny partner – są oddane i wierne, łaszą się do nóg po wieczornym powrocie do domu i grzeją nam łóżka przed spaniem, a do tego wyrażają dozgonną wdzięczność za „pełną michę”. Psycholodzy pocieszają, że posiadanie pupila to już pierwszy krok w kierunku zaangażowania, a także symboliczne wyznanie potrzeby bliskości.
Kocie prawo i najbogatszy kot świata
Pomimo gorącej miłości do psów, Italia to wciąż „kraj kociarzy” – posiada je przeszło 8 milionów Włochów, w tym wielu absolutnych kocich maniaków. Warto wspomnieć, że to właśnie ten kraj zainicjował w 1990 roku wprowadzenie do kalendarza Światowego Dnia Kota (17 lutego; warto przypomnieć, że 17 listopada przypada natomiast Dzień Kota Czarnego), zaś „dachowce” – zwane tu dumnie gatto libero – znajdują się pod ochroną prawa i mogą liczyć na bezpłatną pomoc medyczną o każdej porze dnia i nocy.
Tak szacowne i charakterne zwierzaki znalazły również godną siebie obrończynię w osobie zmarłej rok temu Margherity Hack – genialnej astrofizyczki, pierwszej kobiety na stanowisku szefa Centrum Astrofizyki, na której cześć nazwano jedną z asteroid. Ta nietuzinkowa osobowość, odważnie wyrażająca kontrowersyjne opinie, przez całe życie konsekwentnie odgrywała rolę wolnościowej aktywistki, propagatorki wegetarianizmu i ochrony praw zwierząt. Przyznawała ponoć, że przez 70 lat pozostawała wierna jedynie swojemu mężowi, astrofizyce oraz… ukochanym ośmiu kotom.
We Włoszech do 2013 roku żył również najbogatszy kot świata Tommaso, który w spadku po zamożnej właścicielce odziedziczył 10 milionów euro, posiadłość na przedmieściach Rzymu, ekskluzywne apartamenty oraz domek letniskowy w Kalabrii. Majątkiem zarządzała poznana podczas spaceru urocza pielęgniarka, która wielkodusznie obiecała zaopiekować się kotem po śmierci starszej pani, nie mając jakoby pojęcia o jej bogactwie. Podczas gdy całe Włochy toczyły debatę, jak Tommaso zadysponuje spadkiem, tłumy kocich księżniczek w designerskich kreacjach ustawiały się w długiej kolejce do jego serca…
Toskański kot i jego włości, fot. Julia Wollner
Wcale nie tak różowo
Można jednak całkiem słusznie zapytać, jak owa bezgraniczna miłość do zwierząt domowych ma się do włoskiego umiłowania koniny? Konie przewożone są w okropnych warunkach z kraju, który podobno od wieków słynie z wyjątkowego szacunku dla tych pięknych stworzeń, czyli… Polski.
Włoscy obrońcy praw zwierząt powinni mieć zatem ręce pełne roboty, tymczasem często rozmieniają się na drobne, organizując mało znaczące akcje o wyraźnym zabarwieniu antyklerykalnym, zrażając do siebie nie tylko wpływową grupę katolików, ale również przychylnie nastawionych i chętnych do pomocy młodych liberałów, zniesmaczonych populistycznym charakterem podobnych działań.
Przywołać tu można chociażby zeszłoroczny „watykański incydent z gołębiami”, kiedy to wypuszczone jak co tydzień przez papieża Franciszka symbole pokoju zostały brutalnie rozszarpane przez znacznie większe i silniejsze ptaki drapieżne na oczach tłumu gapiów, w tym dzieci. Ekolodzy nie tylko wystosowali oficjalną skargę do Watykanu, ale też przez kilka tygodni protestowali na Placu Świętego Piotra, zbierając podpisy pod petycją o zaprzestanie tej „barbarzyńskiej tradycji”.
Co kraj, to obyczaj
Powróćmy raz jeszcze do znajomego Koreańczyka, który oryginalnym raportem znokautował konkurentów. Korea bowiem to nadal jeden z nielicznych krajów, w którym do dziś istnieje legalne i kulturowe przyzwolenie na spożywanie mięsa psów. Przyjaciel tłumaczył jednak bez cienia zażenowania, iż nie jedzą przecież SWOICH domowych pupili, lecz jedynie te, które pochodzą ze specjalnej hodowli psów przeznaczonych do uboju…. W Europie pies to świętość. A już szczególnie we Włoszech.
Od wczesnych lat nastoletnich mój ulubiony sposób poznawania historii – a jednocześnie po prostu hobby – to czytanie powieści, uzupełniane następnie dogłębną analizą źródeł. Najpierw lektura lekka, łatwa i przyjemna, potem zaś weryfikacja danych, sprawdzenie, na ile z licentia poetica korzystał autor. Pierwsza część procesu tworzy kontekst; sprawia, że bohaterowie sprzed wieków zaczynają żyć w mojej wyobraźni własnym życiem. Druga pozwala nabyć właściwą wiedzę. Nie zawsze jest to jednak możliwe. Bywa, że pisarze snują swe opowieści, historykom zaś brakuje faktów potrzebnych choćby do stworzenia biogramu w encyklopedii. Tak właśnie ma się sprawa z Poncjuszem Piłatem – i nie mogłabym bardziej żałować, że to akurat o nim wiemy tak niewiele.
Pominąwszy ewangelie i apokryfy, sztuki piękne i muzykę, opowiada o Piłacie kilka ciekawych powieści, które sprawić mogą, że poczujemy chęć bliższego poznania słynnego rzymskiego urzędnika. Ostatnio w ręce wpadła mi na przykład Claudia,wife of Pontius Pilate Diany Wallis Taylor, poświęcona żonie prefekta i zdobywająca doskonałe noty na portalu GoodReads. Od tej, momentami, naiwnej i ciut afektowanej książki dużo wyżej oceniam Żonę Piłata Anoinette May, którą jakieś 10 lat temu wydał u nas Rebis i do której wróciłam z wielką przyjemnością podczas ostatnich świąt wielkanocnych. Obie powieści skupiają się na małżonce Rzymianina, jednak i on jest w nich bez wątpienia postacią pierwszoplanową. Niestety, konfrontacja pisarskiej fantazji obu autorek z faktami historycznymi nie może zakończyć się powodzeniem. Twarde fakty dotyczące Piłata można powiem, w najlepszym wypadku, policzyć na palcach przysłowiowej jednej ręki.
“Żona Piłata” podróżowała ze mną tej wiosny po Jerozolimie
Z pomocą przyszła mi ciekawa propozycja wydawnictwa WAB, które zdecydowało się opublikować przekład książki angielskiej autorki Ann Wroe. Brytyjka dokonała sumiennej kwerendy i, jak się wydaje, zebrała cały materiał źródłowy zawierający wzmianki o Piłacie i Judei w czasach, w których nią zarządzał. Jako że korpus ten nie jest duży, przekazy antyczne postanowiła uzupełnić analizą legend, przeglądem sztuk teatralnych i innych tekstów, które od średniowiecza Piłatowi poświęcano. Odmalowała dzięki temu dość szczegółowy obraz recepcji postaci; mitu, jaki narodził się i rozwinął wokół jego osoby. Blisko pół tysiąca stron niebanalnej opowieści o Poncjuszu Piłacie imponuje nie lada, gdy weźmiemy pod uwagę fakt, że większość historyków wie o nim tylko to, że piastował urząd prefekta Judei w latach 26–36… A i to nie na pewno.
Ten ogromny nakład pracy, jaki wykonać musiała Wroe, doceniam po stokroć; ciekawe są też w większości jej refleksje na temat prezentowanych tekstów. Pod względem edytorskim książka przygotowana jest bardzo rzetelnie i starannie. Czego zabrakło? Może równowagi między odniesieniami do dzieł anglosaskich a tych z innych kręgów kulturowych, mnie nierzadko bliższych? Może puenty na końcu książki, która nie wydałaby mi się tylko exercice de style? Uchybienia niewielkie, bo i publikacja wydaje się w pełni wartościowa.
Niestety, mój apetyt na poznanie Rzymianina, o którym napisała Wroe, nie został zaspokojony. Nadal nie wiem, jaki był naprawdę, a nie jakim widzieli go poeci, malarze, dramaturdzy. Oto człowiek – człowiek, którego biografia pozostaje jedną wielką luką. Człowiek, o którym wciąż nie wiemy prawie nic poza tym, co zechcemy sobie sami wyobrazić, nie dając mu szansy ni przytaknięcia, ni obrony. Czy na tym polega jego wieczna kara? On, który wysłał Jezusa na śmierć, siebie, paradoksalnie, skazał przecież na nieśmiertelność. Ta zaś bywa wypełniona przede wszystkim wielką, smutną pustką.
Ann Wroe, Poncjusz Piłat, tłumaczył Jarosław Mikos, WAB, Warszawa 2015
Kiedy w połowie wieku upowszechnił się styl klasycystyczny w miejsce rozchichotanego rokoko, la mode à la grecque opanowała niemal wszystkie dziedziny życia – damskie stroje i koafiury, wnętrza, architekturę, rzeźbę monumentalną, dekoracyjną i nagrobkową, malarstwo i literaturę. Dawna Grecja stała się natchnieniem i wzorcem dla szerokiego grona artystów i intelektualistów, można powiedzieć też, że razem z okresem renesansu, klasycyzm ukształtował wizję starożytności, która nawet dzisiaj jeszcze tkwi w naszych głowach i oczach. Winckelmann, twórca nowoczesnej historii sztuki, postulował konieczność studiowania greckiego antyku, w którym dostrzegał ucieleśnienie ideału piękna, ponieważ miało to stworzyć uniwersalny wzorzec estetyczny. Należało naśladować „szlachetną prostotę i spokojną wielkość” starożytnych. Formy i tematy, których źródła biły wśród skał Peloponezu i na niezliczonych wyspach dookoła dostarczały osiemnastowiecznym klasycystom niewyczerpanych inspiracji. Tyle, że to wszystko było fantazją na temat dawnej Grecji, zespołem wyobrażeń, imaginarium idealnych form, które nie istniały, bo istnieć nie mogły. Wspaniałe greckie posągi prezentujące nieskazitelne ciała oślepiały bielą, której Grecy nie znali – ICH posągi były barwne na granicy pstrokacizny. Posągi przedstawiały sportowców lub bogów – kult pięknego, zdrowego ciała oraz sprawności fizycznej zrównywał jednych i drugich, trudno czasem orzec, czy patrzymy na atletę, czy na boga Apolla. Bogowie od ludzi różnili się tylko tym, że byli nieśmiertelni. Nawet nie byli wszechmocni. Tam gdzie oświeceniowi intelektualiści szukali wzniosłości, była pycha. Pycha bogów, którzy nie umieli być bogami, byli jedynie nieśmiertelnymi ludźmi, z całym arsenałem przywar i podłości. Pycha małych miast z ambicjami kolonialnymi, pycha mężczyzn uważających niewolników i kobiety za urządzenia domowe obdarzone mową. Pycha miejskich przywódców, która kazała albo się wyrzec siebie i swoich przekonań, albo wypić truciznę. Gdzie tu miejsce na wzniosłość?
Johann Heinrich Füssli, Artysta porażony ogromem starożytnych ruin, 1778–1779, Mediolan, Civica Raccolta Stampe Bertarelli
Na rysunku Füssliego widzimy człowieka, który opadł na blok kamienia, jak ktoś zmęczony podróżą, albo nieszczęściem. Przesłaniając jedną ręką oczy, drugą wodzi po marmurowym relikcie pomnika minionej chwały. Człowiek jest nagi, spowity jedynie w trudną do określenia tkaninę, przez co sam przypomina antyczny posąg. Obok niego na postumentach wspierają się gigantyczne kikuty olbrzyma – stopa i dłoń. Zastygłe w wiecznym bezruchu, dają pełne grozy wyobrażenie wielkości kolosa, do którego kiedyś należały. Dłoń nadal pozdrawia – błogosławi, bo to dłoń Konstantyna, pierwszego cesarza Chrześcijan, poganina, który zwyciężał pod znakiem Chrystusa. Rzymski cesarz, który na stolicę wybrał sobie dawną grecką kolonię – Byzantion i nazwał je Konstantynopolem. Bizancjum było symbolem przepychu, bogactwa i aż do upadku Konstantynopola kontynuatorem i powiernikiem kultury greckiej, a jego mieszkańców przez wiele kolejnych wieków zwano Grekami. Czuł to cesarz Konstantyn, kiedy kazał wystawić swój gigantyczny posąg na wzór kolosa z Rodos. Cesarz rzymski, ale rzeźba grecka.
Artysta dotyka gigantycznych szczątków, ale nie patrzy na nie. Oślepia go utracona wielkość. Poraża go gigantyczny upadek. Obezwładnia go myśl, że olbrzymów już nie ma, są karły i on jest jednym z nich. Nie ma już ramion, na które można się wspiąć, by zapomnieć, że się jest karłem. Wielkość, która zobowiązuje, ale też czyni bezsilnym. Co mogę stworzyć, by bogowie nie zanieśli się śmiechem ? Czym mogę doścignąć starożytnych, gdy wiem, że nie zdołam ich przewyższyć? Każdego artystę taka myśl pogrąży w rozpaczy…
A może artysta pogrążony jest w desperacji, bo wie, że każda wielkość się kończy, nie ma takiej mocy, która nie upadnie z hukiem i nie rozpadnie się w ruiny. Może wie, że ta wielkość to jest fizyczny ogrom z jednej strony i wyolbrzymiona chwała z drugiej. Tysiąclecia mijają, cienie blakną, pozostaje tylko (aż?) światło w postaci poezji Homera, pięknych ciał Polikleta i Lizypa, mądrości Stagiryty.
Johann Heinrich Füsslisportretowany przez Jamesa Northcote’a
Nota: Johann Heinrich Füssli (Zurych 1741 – Londyn 1825) – malarz i rysownik szwajcarski. Tworzył w okresie klasycyzmu i wczesnego romantyzmu. Od 1763 r. mieszkał i pracował w Londynie, podróżował także na dłużej do Rzymu, gdzie zetknął się z zabytkami antyku, z malarstwem Michała Anioła, pejzażem Południa. W 1790 r. został przyjęty do Akademii Królewskiej, gdzie prowadził wykłady z estetyki. Podejmował tematy klasyczne, ale najbardziej znane jego dzieła powstały na tematy zaczerpnięte z eposu o Nibelungach (Brunhilda i uwięziony Günter, 1807), z Dantego (Dante, Wergiliusz z Cavalcatem i Farinatą, 1774), Szekspira (Hamlet i królowa Gertruda nawiedzeni przez Ducha, 1780, Lady Macbeth, 1784 r.), także obrazy symboliczne i fantastyczne (Milczenie, 1799 r., Koszmar, 1781 r.).
Tytuł artykułu stanowi cytat z Ifigenii J. W. Goethego.
W ostatniej “Polityce” moją uwagę przykuł felieton Jana Hartmana, a w zasadzie jego ostatnie słowo: “fascynujące”. Zanim padnie, filozof dzieli się swoją refleksją na temat chrześcijaństwa: religii, która, zaczerpnąwszy pełnymi garściami z antycznych wierzeń, dokonała posunięcia bez precedensu. U boku Boga niewidzialnego, najwyższego, postawiła Boga z krwi i kości. Sen człowieka o boskości zostaje urzeczywistniony…
…choć to Bóg stał się człowiekiem, a nie człowiek Bogiem. Tak czy owak, spełnianie marzeń bywa niebezpieczne. To już moja własna refleksja. Chętnie zapominamy o Jezusowych korzeniach, o Jego czułości wobec trudów ziemskiej codzienności, o życzliwym spojrzeniu na twarze przewijające się w tłumie nad jeziorem – każda o innej historii, innym spojrzeniu, innym kolorze czupryny. Wolimy widzieć Go tam, na górze, bo dzięki temu na górze jesteśmy, wiecznie spragnieni gloryfikacji, i my. Opromienieni boskim blaskiem, wśród białych chmur, wszyscy mamy białe twarze i anielsko niebieskie oczy. Niezwykle zdolnej młodej malarce, z którą miałam kiedyś przyjemność współpracować, prestiżowe muzeum odmawia dziś przyjęcia na aukcję charytatywną obrazu pokazującego tułaczkę migrantów. Oczy mają zmęczone i ciemne, nie dryfują wśród chmur, wlokąc zamiast tego swe ciężkie bagaże. To do charytatywnej aukcji pasować nie może. Fascynujące, zaiste… czyż nie?
Grecki mędrzec Protagoras uznał, że to człowiek jest miarą wszech rzeczy. Kiedy wpadł na ten pomysł, mało komu przychodziło do głowy stawiać człowieka na równi z boskością – większość znała swe miejsce, ciut bliżej przy ziemi. Dziś niebezpiecznie ciągnie go do góry: brakuje taśmy mierniczej, by sięgnąć tam, gdzie chciałby zasiadać. Cóż, Grecy mierzyli odległość za pomocą palców, stóp albo trzciny. Żadna z tych jednostek nam dziś nie wystarczy. Co robić, Protagorasie? To wie już chyba tylko Pan Jezus, strapiony tym, do czego doprowadziło spełnianie marzeń Jego dzieci. Bo niektórym, nie tylko przed świętami, zdecydowanie przydałaby się raczej rózga.
Publiliusz Syrus żył w I w. p.n.e. Urodził się w Syrii, skąd został uprowadzony do Rzymu jako niewolnik. Niezwykły talent sprawił jednak, że jego pan postanowił darować mu wolność, a następnie zapewnić staranne wykształcenie. Wyzwoleniec zasłynął jako twórca aforyzmów oraz wybitny przedstawiciel teatru rzymskiej republiki.
Człowiek, od zawsze, w milczeniu znajdował Boga, odkrywał siebie samego i, tym samym, otwierał się na drugiego człowieka. Cisza jawiła się zatem jako czas sakralny, wniosły. Doskonale wiedzieli o tym filozofowie: w szkole założonej przez Pitagorasa obowiązywała zasada, wedle której adepci mogli jedynie przysłuchiwać się wykładom, nie wolno było jednakże o nic pytać ani niczego komentować. Prawo do zabierania głosu uzyskiwano dopiero po kilku latach nauki; wcześniej, w milczeniu, uczniowie zmuszeni byli do myślenia, mieli czas na refleksję. To, co zostało wypowiedziane, jest już zamknięte, skończone, bez możliwości zmian; zatem, przed wypowiedzeniem myśli, należy ją zweryfikować, aby uniknąć niepotrzebnych słów.
Pustynia w Egipcie, fot. CharlesEi1 / Flickr, CC BY-ND 2.0
Porzuciwszy Nil
Milczenie nabrało szczególnego znaczenia za sprawą pierwszych mnichów chrześcijańskich, zwanych ojcami pustyni, którzy od końca III wieku prowadzili życie – samotne lub w niewielkich zgromadzeniach – na pustyniach egipskich, a następnie w Syrii i Palestynie. Rozchodzili się w odległe strony, aby chwalić Boga, kontemplować piękno Absolutu jedynie w ciszy serca, z dala od wszelkich namiętności i wszystkiego, co mogłoby ich oderwać od rozważania rzeczy wiecznych. Pustynia jawiła się zaś jako przestrzeń ciszy, sfera nieskażona ludzką aktywnością, wypełniona harmonią ustanowioną przez Boga, bezpośrednio otwierającą na sacrum. Anachoreci (z stgr. ἀναχωρέω, anachoreo – „oddalam się, odchodzę w górę”, tzn. odchodzę z doliny Nilu na pustynię) uznawali milczenie za jeden z filarów życia duchowego, który pomaga przezwyciężyć każdą trudność i otwiera na rzeczywistość nadprzyrodzoną. Wynikająca z tych przekonań praktyka ascetyczna została z czasem ujęta w oficjalne ramy prawne w coraz liczniej powstających wspólnotach zakonnych, zapoczątkowanych przez regułę świętego Augustyna.
Począwszy od XII stulecia reguła wcielana w życie przez kanoników regularnych stała się najważniejszym podręcznikiem organizacji klasztorów i ustalania harmonogramu dnia zakonników. W większym stopniu, niż na prace fizyczne, kładła ona nacisk na studia i zajęcia intelektualne; bezczynność czy nieróbstwo należało przezwyciężać nie siłą rąk, lecz myślą, medytacją i zatopieniem w lekturze. Sprzyjało im milczenie, które jednak nie mogło być bezwzględnie przestrzegane w codziennym klasztornym życiu. Absolutna cisza obowiązywała jedynie w kościele, refektarzu i dormitoriach; w krużgankach wyznaczano specjalne godziny na rozmowę. Nowicjusze uczyli się języka gestów podobnego do migowego.
Piazza San Benedetto w Nursji, jeszcze przed trzęsieniem ziemi, fot. Biggs / Flickr, CC BY 2.0
Benedykt czyli “mówiący dobrze”
Benedyktyni – najstarszy katolicki zakon mniszy – nie byli wyjątkiem od tej zasady. Jego założyciel, św. Benedykt z Nursji, niedługo przed śmiercią opracował regułę, gdzie w 73 rozdziałach nakreślił model życia skoncentrowanego na modlitwie, pracy i gościnności. Benedykt pragnął przekształcić klasztory w prawdziwe twierdze chroniące przed grzesznym życiem. Kandydaci na mnichów przez wiele dni musieli czekać przed drzwiami świątyni i nawet w deszczu lub śniegu oddawać się medytacji. Ścisłego przestrzegania reguły benedyktyńskiej wymagano również od zakonnic klauzulowych. Nie pozwalano na picie wina, gdyż rozwiązywało ono języki i przerywało śluby milczenia. Warto dodać, że mniszki uwielbiały jednak eksperymentować, przygotowując napoje ze sfermentowanych owoców i przerabiając je na likiery…
Św. Benedykt położył nacisk również na tak zwane milczenie wewnętrzne, widząc w nim warunek autentycznego wsłuchiwania się w słowo Boże i oczyszczenia słuchu duszy, stępionego wielością słów. Wielomóstwo (multiloquio) określał mianem przeszkody w rozwoju duchowym. Nie chodziło tu zresztą tylko o nieużywanie słów złych, ale często także o powstrzymanie się od tych dobrych, w uszanowaniu wysokiej wartości ciszy. Jak czytamy w 7. rozdziale Reguły: powinniśmy się powstrzymać od mówienia rzeczy dobrych ze względu na milczenie, tym bardziej musimy unikać mówienia złych rzeczy z obawy przed karą za grzech.
Neoklasyczna fasada w Cartoixa d’Escaladei, fot. Lohen11 Josep Renalias / Wikimedia, CC BY-SA 3.0
Cisza świętego Brunona
W niektórych wspólnotach zakonnych, jak kartuzi, permanentne milczenie przybierało bardzo restrykcyjne normy, stając się integralnym elementem mniszego życia. Początki powstania zakonu datuje się na 1084 lub 1086 rok, kiedy to Brunon z Kolonii wyruszył z sześcioma oddanymi mu towarzyszami wiary w poszukiwaniu miejsca, gdzie mógłby wieść życie poświęcone Bogu. Długa i męcząca wędrówka doprowadziła ich do Chartreuse, kolebki pustelniczej wspólnoty. Kilka lat później Brunon został wezwany do Rzymu, skąd udał się do Kalabrii, gdzie założył nowy klasztor w miejscowości Torre, znany później jako Certosa di Serra San Bruno. W kolejnych latach powstały nowe kartuzje, m.in. Champmol koło Dijon, Certosa w Pawii, Santa Maria d’Escaladei w Tarragonie, Miraflores w Burgos i El Paular w Segowii. Założyciel zmarł w roku 1101, nie zostawiwszy żadnej pisemnej reguły organizującej życie braci. Zbiór zakonnych statutów zwany Consuetudines Cartusiae powstał dopiero w 1128 roku dzięki piątemu przeorowi Chartreuse, charyzmatycznemu mnichowi Gwidonowi I. Inspiracje czerpał z on z pism Ojców Kościoła, wzorował się na regule świętego Benedykta, cystersach i zasadach przyjętych w eremickim zakonie kamedułów. Zakonników obowiązywał ślub milczenia, asceza, częsta modlitwa i kontemplacja. Życie prowadzili samotnie, zazwyczaj we własnych celach. Opuszczali je nie częściej niż trzy razy dziennie, udając się do kościelnego chóru na jutrznię, nieszpory i nocne oficja. Charakterystycznymi elementami liturgii kartuzów były liczne momenty ciszy oraz specyficzna postawa modlitewna zwana prostracją (leżenie krzyżem). Zakazano używania instrumentów muzycznych; w murach kościelnych dozwolony był jedynie chorał gregoriański. Panująca w zakonie kartuzów dyscyplina bezwzględnie obowiązywała szczególnie nowicjuszy. Ci, którzy przeszli pomyślnie jej próbę, po roku zostawali zakonnikami. Istniały również kartuzje żeńskie, z zasady mniej radykalne. Najlepszy przykład stanowi tutaj przypominający pałac klasztor w Neapolu, ozdobiony malowidłami, złoconymi rzeźbami, kolumnami z jaspisu i marmuru – daleki więc od reguły skromności i ubóstwa.
Certosa di Pavia, fot. lo.tangelini / Flickr, CC BY-SA 2.0
Trwanie w ciszy to dla mnichów fundamentalne ćwiczenie duchowe. Eremita Izaak z Niniwy mawiał: wielu gorliwie poszukuje, lecz tylko ci znajdują, którzy pozostają w bezustannym milczeniu. […] Jeśli miłujesz prawdę, będziesz także miłośnikiem milczenia. Ono sprawi, że Bóg oświeci cię niby słońce. Milczenie uwolni cię od fałszywych mądrości i otworzy na samego Boga. Jawi się więc jako zapowiedź przyszłego wieku, antycypacja pełni, która nadejdzie.
Kolejny upalny dzień. Mały stolik i krzesło na zakratowanym balkoniku. Próbuję pisać, lecz głowa ciąży jak ołów, a powieki nieubłaganie opadają. Jedyne, co jeszcze dociera do wpół uśpionej świadomości, to dźwięki. Bo w Maroku trudno o ciszę. Od rana do wieczora ulice większych i mniejszych miast wypełnia nieustanny zgiełk. Rozmowy (z każdym znajomym należy wymienić więcej, niż tylko zwyczajowe przywitanie!), widowiskowe uliczne kłótnie, nawoływania handlarzy, krzyki niezliczonej ilości dzieci, pisk opon i kakofonia klaksonów tworzą nieprawdopodobny harmider. Także w domu trudno o wytchnienie – Marokańczycy uwielbiają spędzać razem każdą wolną chwilę, najchętniej w jednym pomieszczeniu, często przy akompaniamencie włączonego telewizora. Przyjmują przy tym kolejnych gości: krewnych, przyjaciół czy wreszcie sąsiadów. Ludzki korowód bez końca.
Ulica w dole faluje w rozgrzanym powietrzu. Jest już jedynie mirażem, tańczącym złotym blaskiem, wciąż dziwnie znajomym. Odgłosy miasta powoli cichną, a mnie zdaje się, że wracam tam, gdzie ja staje się najważniejsze i najmniej ważne jednocześnie.
Pokonujemy kilometr za kilometrem, samochód trzęsie niemiłosiernie. Mimo zamkniętych okien, oddycha się coraz ciężej – wszechobecny pył wnika w każdą, nawet najmniejszą szczelinę. Kiedy w końcu stajemy, nie mogę powstrzymać długiego westchnienia ulgi. Po kilku ostatnich godzinach piesza wędrówka jest zdecydowanie przyjemniejszą perspektywą.
Po drodze obóz nomadów: kilka prowizorycznych namiotów daje schronienie zarówno przed bezlitosnym słońcem, jak i gorącym wiatrem, który smaga ciało niczym bicz. Jest też prosty chlebowy piec, a zza rogu starego wojskowego baraku wyglądają umorusane twarzyczki dwojga malutkich dzieci. Patrzą wylęknione, ale i zaintrygowane – najwyraźniej ciekawość wygrywa z nieufnością. Po chwili pojawia się młoda kobieta. Przynosi herbatę, gestem wskazując na dywany rozłożone pod jednym z zadaszeń. Znika, a mnie, niczym bohaterkę Pod osłoną nieba Paula Bowlesa, uderza panująca wokół cisza. Można by pomyśleć, że w odległości tysiąca kilometrów nie ma żywej duszy. Słynna cisza Sahary. Siadam więc, zamykam oczy i pozwalam myślom swobodnie odpłynąć. Wsłuchuję się w ten prawie zupełny brak dźwięków. Po prostu jestem, tu i teraz. Poczucie zupełnego wyciszenia towarzyszy mi także później, kiedy przechodzę przez opuszczoną wioskę. Pustynia pogrzebała pod sobą kilka na wpół zawalonych domów. Przed drzwiami jednego z nich wzruszająca pozostałość bytności człowieka: znoszona para butów, prawie całkowicie pokryta złotym pyłem. Tak bardzo krusi jesteśmy…
Mijają sekundy, minuty, godziny, powoli tracę poczucie czasu. Zresztą nie mam konkretnego celu, a spokojna monotonia krajobrazu koi umysł i zmysły, przyzwyczajone do natrętnych bodźców. To, co kolorowe, krzykliwe, nieustannie domagające się uwagi, zostało gdzieś bardzo daleko z tyłu. Z perspektywy miejsca, w którym właśnie jestem, moja codzienność wydaje się maleńkim, nic nieznaczącym wycinkiem rzeczywistości. Jak nazwać to zaskakujące uczucie? Na pewno spokojem, zgodą na przyjęcie własnej małości, w zderzeniu z bezmiarem i prastarym milczeniem, po raz pierwszy rozbrzmiewającym niczym echo, również gdzieś w środku mnie samej. I znowu Bowles: Tu na pustyni w jeszcze większym stopniu niż na morzu, miała wrażenie, że znajduje się na blacie olbrzymiego stołu, a horyzont jest brzegiem przestrzeni. Wyobraziła sobie planetę w kształcie sześcianu, zawieszoną gdzieś pomiędzy ziemią, a księżycem, na którą zostali w jakiś sposób przeniesieni. Światło byłoby silne i nierealne, jak tutaj, wiatr równie suchy i porywisty, zarysom krajobrazu brakowałoby kojących ziemskich krzywizn, podobnie jak na tych pustynnych rozłogach. A cisza byłaby niemal absolutna, pozostawiając miejsce tylko na szum powietrza w ruchu.
Odnajduję oazę. W otaczającym mnie złotym uniwersum wydaje się małym rajem, miejscem nie z tego świata. Tu cisza jest inna, nabiera całkiem nowego wymiaru. Przechadzam się po zacienionych alejkach, wsłuchuję w szmer przepływającej wody, dzięki której ten odizolowany kawałek ziemi jest tak zadziwiająco zielony, tak cudownie chłodny. Dostrzegam niepodziewaną plamę koloru, a pomiędzy intensywną zielenią roślin wyłapuję beztroski trel niewidzialnych ptaków. Tak właśnie wyobrażam sobie miejsce, które musieli opuścić Adam i Ewa; po raz pierwszy jestem w stanie zrozumieć ich rozpacz. Wygnanie musiało być potworną karą dla istot nawykłych do ciszy utkanej ze szmeru.
Słońce powoli zachodzi, a potworny upał ustępuje miejsca przyjemnemu ciepłu. Kolebiąc się na grzbiecie wielbłąda, przemierzam kolejne kilometry. Wokół nie ma nic poza coraz ciemniejszymi połaciami piasku. Układają się to w mniejsze, to większe wzgórza; tworzą doliny, przepaście i niepodziewane równiny, potężny piaskowy ocean z zamarłymi wirami na wierzchołkach wydm, nieruchomy i niemy. Jest zwierzę i jego miarowy krok, jestem ja, jest moja ufność w umiejętności przewodnika. Wszystko, co mnie otacza, powoli niknie. Gaśnie niebo, jeszcze do niedawna jarzące się nieznośnym blaskiem. Jego kolor, na początku wpadający w róż, przechodzi w fiolet, granat, a wreszcie w czerń. Podnoszę wzrok i oto noc zapala się tysiącem gwiazd. Takiej ich ilości nie widziałam nigdy wcześniej. Tylko dzięki nim i niezwykle jasnemu księżycowi dostrzegam cokolwiek. Mam wrażenie, że rozświetlony firmament żyje, pulsuje niewidzialną energią. Roztapiam się w tym uczuciu, w absolucie, którego doświadczam po raz pierwszy tak wyraźnie.
Wielbłąd staje, przyklęka, a ja zeskakuję na nadal rozgrzany piasek. Niczym nieograniczona przestrzeń daje poczucie wolności. To dzięki niej i we mnie rodzi się miejsce na nowe, odżywa dotąd nieznana kraina, gdzie wracają stare baśnie dzieciństwa. Zdejmuję buty i biegnę. Pustynia osuwa się spod nóg, kiedy pędzę w dół, zupełnie jak ze zjeżdżalni. Za chwilę wdrapuję się z powrotem, tym razem na najwyższą wydmę w okolicy. Padam na piasek. Cisza Sahary przemawia do mnie głośniej i dobitniej, niż jakiekolwiek słowa.
Nad ranem zachodzi księżyc i nie widać już nic. Z każdej strony jest tylko nieprzenikniona ciemność i równie nieprzenikniona cisza. Słucham więc. Własnego oddechu, niespiesznego bicia serca, które nagle wydaje się tak głośne. Gwiazdy gasną, a niebo przybiera złoto-różową barwę. Hipnotyzujący spektakl delikatnych kolorów.
Powoli wracam do uśpionego obozu. Tylko przewodnik krząta się, szykując poranną herbatę. Słucham. Pierwsze znikome dźwięki przeszywające przestrzeń nie wydają się niczym więcej, jak tylko wariacjami ciszy, z której są utworzone.
Cytaty pochodzą z książki Pod osłoną nieba Paula Bowlesa w tłumaczeniu Tomasza Bieronia, Świat Książki 2015
Każdego roku, kiedy strzyżenie owiec i obchody wiosennych świąt dobiegały na Sardynii końca, pasterze przygotowywali się do opuszczenia swoich tętniących życiem domów. Mieli rozpocząć sześciomiesięczny pobyt w górach pogrążonych w ciszy, podążając tymi samymi starymi ścieżkami, którymi chadzali ich ojcowie i dziadkowie.
Pasterze spędzali ten czas niemej samotności otoczeni odpowiednio odludnym krajobrazem. Dominują tam nagie skały, wietrzne wzgórza i sucha flora, a także wiele, wiele stad pasących się owiec, których na wyspie jest prawie dwa razy tyle, co ludzi. Na tle tej scenerii odcina się także obecność nuraghi. Te tajemnicze budowle, wzniesione bez użycia zaprawy murarskiej, ponad 3 500 lat temu zbudowali jeszcze bardziej enigmatyczni Nuragijczycy.
Tajemnicze sardyńskie budowle nadal kryją wiele tajemnic.
O cywilizacji tej wiadomo niewiele. Żyjący w klanach dowodzonych przez wodza-króla, dotarli na Sardynię około 4 tysięcy lat temu. Jednakże cień tego, co stanowiło ich kulturę, przetrwał i stanowi część życia współczesnych Sardyńczyków. Podczas regionalnych świąt takich jak Sagra degli Agrumi, corocznego festiwalu cytrusów, ludzie przebrani za owce wykonują powolny, rytmiczny taniec. Niektórzy noszą ciemne, antropomorficzne maski i pęki szczękających miedzianych dzwonów, podczas gdy głowy innych zwieńczone są kozimi rogami – ci warczą od czasu do czasu, potrząsając płaszczem zrobionym z klekoczących kości. Ich celem jest przerażenie oniemiałych widzów. W tym samym czasie ludzie-owce ścigani są przez człekokształtne postacie, starające się spętać ich sznurami. Uważa się, że zwierzęce istoty reprezentują rozszalałe duchy, które muszą zostać pokonane przez ludzi. Podobne rytuały odprawiano prawdopodobnie w czasach nuragijskich po to, by wyprosić u bóstw zdrowie trzody i obfite łowy.
Tajemnicze budowle w okolicy Olbii. Fot. Julia Wollner
Powyższy rytuał nierzadko odczytuje się jako opowieść o współzależności pasterzy i ich owiec. Miałby on odzwierciedlać głęboki strach pasterza przed tym, że pewnego dnia jego owce obrócą się przeciwko niemu. Nie jest to zaskakujące, jeśli ma się na uwadze, że pastori połowę swojego życiaspędzają pośród zwierząt, mając za towarzystwo jedynie skowyt wiatru i swój własny, przez nikogo nie słyszany głos.
Na szczęście pociechę, od zawsze, mogli znaleźć w najbardziej namacalnej pamiątce domu, jaką mieli przy sobie: pane carasau, chrupiącym podpłomyku przygotowanym na drogę przez ich żony lub matki. Jest on bardzo cienki i lekki, więc nie stanowił obciążenia podczas wędrówki. Chleb ten jedzono na sucho, czasem z owczym serem, albo rozmoczony w gorącej wodzie lub w potrawce z dziczyzny. W języku potocznym pane carasau określa się pieszczotliwie jako “carta da musica” – najprawdopodobniej ze względu na to, że, będąc cienkim jak papier, przypomina stronicę partytury. Jednakże nazwa ta wskazuje też na pasterską tęsknotę za muzyką i hałaśliwą biesiadą – pod ich nieobecność, tylko chrupiące pękanie domowego chleba pozwalało przełamać ciszę pasterza.
Na jesieni pasterze wracali z gór. Kiedy wreszcie docierali znów do domu, witano ich radośnie, częstując pane frattau, daniem przygotowanym z pane carasau nasączonego bulionem jagnięcym, przekładanego pikantnym sosem pomidorowym, pecorino, jajkami i świeżymi ziołami. Nie bez powodu na Sardynii chleb jest symbolem rodzinnej wspólnoty.
Wypas owiec na Sardynii. Fot. HrodebertRobertus / Flickr, CC BY-ND 2.0
Dziś większość pasterzy to mężczyźni o siwych włosach. Ich życie nie jest łatwe: współczesne społeczeństwo zapomniało starą sztukę wypasu owiec, czyniąc z niego mało opłacalną działalność. Pane carasau pozostaje jednak popularne jak zawsze. I nadal doskonale smakuje, choćby ze szczyptą soli, rozmarynu i oliwą…
Przepis na Pane carasau
Składniki:
– 300 g mąki pszennej
– 1 łyżeczka miodu
– 1 łyżeczka drożdży suszonych
– 150 ml letniej wody
– 1 łyżeczka soli
– przynajmniej 2 łyżeczki oliwy
Sposób przygotowania
Wymieszaj mąkę, miód i drożdże w misce, stopniowo dodając wodę. Dodaj sól i wymieszaj.
Rozsmaruj jedną łyżeczkę oliwy na kuchennym blacie i wyłóż na niego ciasto. Ugniataj przez 8-10 minut zwilżonymi dłońmi.
Naoliw miskę i z powrotem przełóż do niej ciasto. Przykryj mokrym ręcznikiem i odstaw na godzinę w ciepłe miejsce tak, aby mogło rosnąć.
Nagrzej piekarnik do 225 °C. Zroluj ciasto do uzyskania cylindrycznego kształtu i potnij na 12 równych kawałków. Rozprowadź raz jeszcze łyżeczkę oliwy na kuchennym blacie. Weź jeden kawałek ciasta, rozpłaszcz go na blacie i rozwałkuj do uzyskania ciasta o grubości papieru. Przenieś tak uformowany okrągły płat ciasta na blachę pokrytą papierem do pieczenia. Powtórz te czynności z pozostałymi kawałkami.
Piecz przez około 2-3 minut, obróć na drugą stronę i piecz przez następne 2-3 minut. Przed użyciem odczekaj aż pane carasau ostygnie.
Pane carasau. Fot. Julia Wollner
Przepis na Pane frattau
Składniki (dla 4 osób):
– 2 cebule
– 3 ząbki czosnku
– 1 łyżka oliwy
– 5 pomidorów, bez skórki i pociętych w małą kostkę
– 100 g koncentratu pomidorowego
– 400 g przecieru pomidorowego
– 50 ml czerwonego wina
– 2 gałązki świeżego oregano
– 2 gałązki świeżego tymianku
– garść świeżych liści bazylii (część zachowaj dla dekoracji)
– pieprz i sól (1/2 łyżeczki czarnego pieprzu + 1/2 łyżeczki pieprzu cayenne – jeśli chcesz, żeby danie było pikantne)
– 200 g pecorino
– 4 jaja
– 1 l bulionu jagnięcego albo warzywnego
– 12 płatów pane carasau
Sposób przygotowania:
Żeby przygotować sos pomidorowy, posiekaj cebule i czosnek. Podgrzej oliwę w dużym garnku i zeszklij cebulę. Dodaj czosnek i pomidory i podsmażaj, mieszając przez dwie minuty. Następnie dodaj koncentrat pomidorowy, przecier i wino. Przypraw świeżym oregano, tymiankiem, bazylią, solą i pieprzem. Pozostaw garnek z sosem na wolnym ogniu przez 30 minut.
Zetrzyj pecorino.
Pojedynczo ugotuj jajka w koszulce: napełnij garnek wodą do ok 3/4 jego objętości i podgrzej do temperatury tuż poniżej granicy wrzenia. Obficie dolej octu i energicznie zamieszaj wodę widelcem tak, aby utworzył się wir. Odczekaj sekundę, aż wir nieco zwolni (nie pozwól jednak, żeby zniknął!) i wlej jajo w sam jego środek. W ten sposób białko uformuje “koszulkę” dookoła żółtka. Po dwóch minutach wyłów ostrożnie jajko z wody łyżką cedzakową.
Zagotuj bulion w szerokim garnku.
Nasączaj pojedyncze płaty pane carasau w bulionie około 20 sekund. Podczas nasączania chleba zacznij układać warstwy na talerzach: płat pane carasau, jedna warstwa sosu pomidorowego i jedna tartego pecorino. Powtórz ten układ warstw przynajmniej dwa lub trzy razy (w zależności od tego, jak jesteście głodni!).
Na wierzch połóż jajko w koszulce i udekoruj świeżą bazylią. Smacznego!
Pane frattau, fot. Luca Nebuloni / Wikimedia, CC BY 2.0
Tłumaczył: Janusz Barwik
Zdjęcie główne: Owce niedaleko miejscowości Lula (prowincja Nuoro) na Sardynii, fot. Rafael Brix / Wikimedia, GNU Free Documentation License
Nieopodal małego miasteczka Lajatico w prowincji Pizy, w jednej z toskańskich dolin, kryje się miejsce prawdziwie ciche i niezwykłe. Zbudowany z granitu, otoczony zielenią wzgórz amfiteatr o wymownej nazwie: Teatro del Silenzio, przez cały rok, za wyjątkiem kilku letnich dni, faktycznie „milczy”. Wypełniony po brzegi wodą niczym jezioro, o swojej prawdziwej tożsamości przypomina nam za sprawą centralnej rzeźby wyłaniającej się z tafli oraz widocznych tylnych ścian budowli. Jego pomysłodawcy, w tym słynny włoski tenor Andrea Bocelli, założyli, iż będzie to miejsce łączące w sobie emocje i sztukę w wielu jej postaciach: od śpiewu, przez taniec, aż po rzeźbę. Ponadto wyjątkowe położenie teatru, bezpośrednia bliskość przyrody sprawiają, że wydaje się on być dziełem nie tylko człowieka, lecz także natury. Nie bez powodu teatr, otulony spokojną taflą wody, przez 364 dni „milczy”, by tylko raz do roku „zabrać głos”; piękny, ujmujący całe tłumy… Jest to metafora życia śpiewaka, dla którego Lajatico, poza teatrem, to przede wszystkim rodzinny dom.
Teatro del Silenzio, fot. deek ay / Flickr, CC BY 2.0
„Pośród dwóch wysokich gór, skąd nie widać nic ponad dwie dłonie nieba”
Umbria, a dokładnie Valnerina – to właśnie w tej krainie, na skraju dwóch gór: Monte Maggio oraz Monte del Porretta, mieści się tajemnicza pustelnia ojców benedyktynów. Nieopodal kościoła Chiesa della Madonna della Stella znajduje się dziesięć grot wydrążonych w skale, gdzie XIV-wieczni zakonnicy w skupieniu oddawali się modlitwie. Włoski historyk Marco Franceschini pisał o nich jako o tych, którzy zdecydowali się żyć „pośród dwóch wysokich gór, skąd nie widać nic ponad dwie dłonie nieba” (in mezzo a due altissimi monti, dove non si vede altro che due palmi di cielo). Chcąc uchronić swe dusze przed rozproszeniem, kryli się w grotach, odnajdując w nich upragniony spokój. Trwali tam w skupieniu, przez wnęki skał widząc jedynie fragmenty nieba, a cichy szum pobliskiego strumienia towarzyszył każdej ich modlitwie. Symbolika wody ma w tym miejscu wyjątkowe znaczenie, bowiem dla pustelników z górzystego regionu Valnerina była ona naturalnym elementem krajobrazu oraz niezmiennym tłem ich modlitw. Ponadto woda jest również symbolem Matki Boskiej, której klasztor został poświęcony. Eremo della Madonna della Stella do dziś stanowi miejsce skupienia i modlitwy oraz cel pielgrzymów z całego świata.
Przełęcz Passo di Giau, fot. Doc Searls / Flickr, CC BY 2.0
W sercu Dolomitów
Nigdzie nie słyszymy tak głośno własnych myśli, jak w niewzruszonej ciszy gór. Skazani na ich potęgę i nieprzewidywalność, w bezpośredniej bliskości przyrody, mamy w końcu okazję spojrzeć na siebie z dystansu. Jest takie miejsce na mapie Włoch, które wyjątkowo do tego skłania: położona w sercu Dolomitów, łącząca sportowe miasteczko Cortina d’Ampezzo z najwyższym szczytem Marmolada, przełęcz Passo di Giau. Stanowi ona jeden z najpiękniejszych fragmentów lokalnego krajobrazu. Nad wyraz sugestywna, panoramiczna trasa pozwala objąć wzrokiem imponujące masywy górskie, takie jak Tofany, Cristallo czy Sorapiss, i zadumać się przez chwilę nad ich powagą, pięknem oraz niezmienną obojętnością.
Faro di Palascia, fot. Giacomo Carena / Flickr, CC BY-ND 2.0
Na granicy mórz…
… Jońskiego i Adriatyckiego, w regionie Apulia, znajduje się najbardziej wysunięty na wschód fragment włoskiego wybrzeża – przylądek Capo d’Otranto, a na nim widoczna z oddali, wzniesiona w 1867 roku, latarnia morska Il faro di Palascia. Przez lata nieużywana, będąca jedynie zabytkiem, dziś mieści w sobie Muzeum Morza. Ponadto, za sprawą prac restauracyjnych, wróciła do swojego dawnego przeznaczenia i jak dawniej służy statkom jako nadmorski punkt nawigacyjny. Otoczona surową przyrodą wydaje się istnieć poza czasem. Warto nad ranem przyjść w jej okolice, by stanąć na granicy światów, ujrzeć bezmiar morza, jego krystaliczną toń, a także widoczne na horyzoncie góry niedalekiej Albanii.
Naszą cichą, refleksyjną podróż kończymy więc o świcie na wschodnim wybrzeżu Włoch. Zapatrzeni w horyzont, całkiem sami, wspominamy słowa poety:
Zawsze mi było drogie to samotne wzgórze I ten żywopłot, który prawie cały łuk widnokręgu źrenicom przesłania. Lecz gdy tu jestem i patrzę, bezkresne przestrzenie gdzieś poza, jakieś nadludzkie połacie ciszy i bezdenny spokój roję w mej duszy, aż niewiele trzeba sercu, by drżało. A kiedy znów słyszę jak wiatr szepcze wśród liści, wtedy tę jedną ciszę bez końca i tę szeptu mowę równam ze sobą: przenika mnie wieczność, i umarłe pory, i ta tutaj, teraz ta żywa, jej głos. I tak, zagubiona w owe bezmiary moja myśl zapada i błogo mi na tym zatracić się morzu.
(Giacomo Leopardi, Nieskończoność, tłum. Grzegorz Franczak)
W pierwszych dniach września 2015 roku byłem w Katanii. Biagio Guerrera, przyjaciel i poeta, którego poznałem kilkanaście lat temu na festiwalu poezji, zaprosił nas na krótki pobyt na Sycylii, mający zaowocować tekstami. Byliśmy, napisaliśmy, wróciliśmy, żeby wysłuchać tekstów w wykonaniu sycylijskich artystów, a potem je skomentować. Teksty nie są tak ważne jak to, że się spotkaliśmy. My. Peter Waterhouse – austriacki poeta pochodzenia angielskiego, Moncef Ghachem – poeta tunezyjski i ja – poeta z Warszawy.
Po pierwsze: język snów. Ostatniego dnia Moncef, poeta o pięknej i szlachetnej twarzy starego mędrca, wyprowadził się już ze swojego pokoju w hotelu, a musiał przeczekać jeszcze kilka godzin do wyjazdu. Zaprosiłem go do siebie, gdzie były dwa łóżka. Zdjął buty, położył się, zamknął oczy. Ja leżałem o metr od niego. Oddychał spokojnie, chyba trochę spał. Czasami jego oddech stawał się szybszy. Nie wiedziałem o nim prawie niczego. To, że ma żonę Francuzkę, że siedział w więzieniu. Spytano go dlaczego napisał to, co napisał. Odpowiedział, że poetom różne rzeczy przychodzą do głowy. Znałem już kilkanaście jego wierszy, nie wiem, o który poszło tunezyjskiej policji. Kiedy zadzwonił budzik, obudził się z uśmiechem na twarzy pogniecionej od snu. Wiedziałem o nim wszystko, on wszystko o mnie.
Po drugie: język wierszy własnych. Nie mieliśmy – Moncef, Peter i ja – potrzeby pytać, o czym są, jak są pisane. Wszystko było w naszym własnym czytaniu, a przedtem w muzycznych interpretacjach sycylijskich artystów. W ochrypłym śpiewie palestyńskiego pieśniarza, który dla nas wszystkich znalazł głos przepalony śródziemnomorską solą. W krystalicznym śpiewie pieśniarki z Katanii, w transowej lekturze Biagia, spokojnym czytaniu Cochiego, rozedrganym brzmieniu kontrabasu, bębenków, ksylofonów.
Po trzecie: język wierszy poetów, których kochamy, a którzy piszą w innych językach. Mówiliśmy jak i gdzie nam przyszło do głowy: Ungarettiego, Apollinaire’a, Celana. W ich rodzimych narzeczach, które nie są nasze, ale których wiersze znamy w naszych językach. Mówiliśmy je wszędzie: w barze, przed katedrą, przed sklepem z trumnami. I mówiąc nimi, mówiliśmy wspólnym językiem.
Kiedy najstarszy z nas, Moncef, poszedł, żeby znowu odpocząć, Peter pytał mnie o Lampedusę. I sam opowiedział mi trochę o Austrii. Powiedział, że ta zmiana – ze społeczeństwa ludzi obojętnych albo ksenofobów w naród witający uchodźców z kartkami „Witajcie” i wyciągający ręce do upokorzonych – to kwestia ostatniego tygodnia. Cud. Że zaczęło się od ciężarówki na poboczu autostrady, z 71 martwymi ciałami. Od twardego spotkania z rzeczywistością. Potem kardynał Schönborn nazwał tę śmierć i tę obojętność po imieniu. I ludzie czarni stali się w połowie biali, a biali w połowie czarni.
Wrócił Moncef i wszyscy milczeliśmy w tym samym języku Śródziemnomorza.
Tekst ukazał się drukiem w Lente#01 wiosną 2016 r.
Artykuł z serii: Perfumy pachnące Śródziemnomorzem
Zapachy, podobnie jak książki, opowiadają historie i odkrywają tajemnice. Czynią to językiem innym od powieści, a jednak równie przekonującym, trwale zapadającym w pamięć, grającym na emocjach, a zarazem przekazującym wiele konkretnych informacji. W niniejszej serii przedstawiam wybrane przeze mnie perfumy, które zamknięto we flakonach razem z opowiadanymi przez nie sekretami Śródziemnomorza.
Teint de Neige (‘kolor śniegu’), wbrew pozorom, nie powstały jako hołd dla zjawiska pogodowego, a dla pobielanych pudrem twarzy. Florenckiego perfumiarza zainspirowało bogactwo Belle Époque – czasu postępu i bezpieczeństwa z jednej strony, a dekadencji z drugiej. Po zapachu, w którym sportretowano ówczesną joie de vivre (radość życia), można spodziewać się fajerwerków. Musujących nut szampana albo zieleni absyntu, aromatów gęstych i obezwładniających, falujących jak suknie wokół smukłych kostek kabaretowych tancerek i porywających, jak sam taniec. Można oczekiwać sennego mroku fin de siècle, węszyć za ciemną czekoladą, mięsistymi owocami czy oparami kadzidła…
Nic z tego. Teint de Neige bardziej niż to wszystko przypomina kryjący się w jego nazwie śnieg. Jest czysty, spokojny i czarujący. Przywodzi na myśl obrazek: za szybą rozciąga się krajobraz przykryty białą kołdrą, na szybie w zderzeniu ciepłego oddechu z chłodem szklanej tafli tworzy się mgiełka, zacierająca kontury pejzażu. W ciężkim kubku z ceramiki tłoczonym we wzór warkocza stygnie kakao, leniwy kot z lubością przeciąga się na wełnianym swetrze. Zimowa sielanka. We Florencji raczej rzadko można na nią liczyć, ale zawsze można pomarzyć – a te perfumy bardzo sprzyjają marzeniom.
Przewodnią nutą kompozycji jest heliotrop – roślina o maleńkich fioletowych lub białych kwiatach, pachnąca trochę jak wanilia, trochę jak wiśnie, a trochę jak marcepan. „Helios” z greckiego znaczy słońce, a „trepein” – obracać się. Czy to nie wspaniały składnik dla perfum z tak zimową nazwą, jak Teint de Neige? W końcu któż w naszej szerokości geograficznej nie łaknie ciepła i światła w krótkie, ponure dni pomiędzy listopadem a marcem? Zamykamy oczy i udajemy, że obracamy twarz ku słońcu, przysuwając się bliżej kaloryfera.
Przytulny heliotrop zmieszany ze słodką fasolą tonką i miękkim piżmem łagodzą tęsknotę za latem, a pokryta puchatym pudrem wiązka jaśminu, róży i ylang-ylang pieści zmęczone ciemnością powieki i nosy, które dość już mają smogu. Jeśli szukasz ukojenia i lekarstwa na szarość, oto i ono: skromny flakon z oszronionego szkła zwieńczony klasycznym srebrnym korkiem, a w nim – dowód na to, jak ciepła może być barwa śniegu.
Ledwie kilka dni przed śmiercią Carluccia brytyjscy widzowie oglądali jego wizytę w kulinarnym show My Kitchen Rules, w ktorym pary kucharzy-amatorów rywalizują, realizując wyznaczone im przez prowadzących i zaproszonych specjalnie szefów kuchni zadania. Antonio Carluccio przyniósł bakłażana i pokazał, jak sam go przygotowuje: najpierw położył na grillu grube plastry, potem położył na nie równie grube plastry soczystego pomidora i mozzarelli najlepszej jakości, a wszystko to wstawił do pieca. W porównaniu z innymi zaproszonymi kucharzami nie zrobił właściwie nic, to jednak za prostotę wykonania i jakość składników Anglicy pokochali jego, a potem jego najsłynniejszego ucznia Jamiego Olivera, i kuchnię włoską w ogóle.
Gdybym miał zabrać ze sobą na bezludną wyspę podstawowe produkty włoskiej kuchni, bez wahania wybrałbym mąkę z pszenicy durum, pomidory, oliwę i parmezan. Gdyby wolno mi było wziąć jeszcze jakieś przyprawy, wybrałbym bazylię i czosnek.
Do Londynu przyjechał w latach siedemdziesiątych. Z obrzydzeniem patrzył na to, co Anglicy uznawali wtedy za włoską kuchnię – prawn cocktail, czyli krewetki w majonezowo-ketchupowym sosie czy sos boloński podawany ze spaghetti. Na początku zajmował się importem włoskich win, pierwszą – i, jak zobaczymy, na zawsze najważniejszą – restaurację Neal Street Restaurant w Covent Garden przejął od swojego ówczesnego szwagra, projektanta i restauratora Terence’a Conrana w 1981 roku. To w tej restauracji rozpocznie swoją karierę Jamie Oliver, który powie po latach: „Miałem ogromne szczęście pracować w tak uznanej restauracji na tak wczesnym etapie kariery”. Ale który założy też sieć Jamie’s Italian, być może nieco za bardzo wzorując się na pomyśle swojego szefa.
Dekadę później włoski kucharz-samouk otworzył bowiem delikatesy Carluccio’s, które rozrosły się w kolejnych latach w prawdziwe imperium, obejmujące sklepy i restauracje nie tylko w Wielkiej Brytanii, ale też w Turcji i Zjednoczonych Emiratach Arabskich. Karta dań Carluccio’s składa się z absolutnych klasyków kuchni włoskiej: najpierw caprese, arancini, bruschetta, potem lasagna, spaghetti carbonara, grzybowe risotto, ravioli ze szpinakiem i ricottą, na drugie danie stek albo grillowana ryba, wreszcie – panna cotta, tiramisu, gelato. Do tego wino, kawa czy koktajl Bellini – to obraz stereotypowej gastronomii „made in Italy”, którą dziś dobrze już znamy i lubimy, i którą pokochali ćwierć wieku temu Anglicy. Jamie’s Italian oparty jest na koncepcji bardzo podobnej. Carluccio mówił:
Nie chciałbym się zbytnio przechwalać, ale myślę, że zrobiłem dość dużo dla włoskiego jedzenia w tym kraju. Widziałem od tamtej pory, jak wiele osób wykorzystuje koniunkturę – na przykład Nigella. Widzę, co ona – co oni wszyscy – gotują, widzę pochodzenie tego jedzenia. Oczywiście nie ma tu żadnych praw autorskich, a bardzo często ci młodzi kucharze nie mówią nawet, skąd biorą pomysły. Ale ja to wiem.
W 1986 roku ukazała się pierwsza z ponad dwudziestu jego książek – An Invitation to Italian Cooking (Zaproszenie do gotowania po włosku). W kolejnych latach przyszły następne, pełne tradycyjnych, prostych przepisów, w których naczelne miejsca zajmowały często jego ulubione składniki: grzyby i makaron. W latach dziewięćdziesiątych zyskał sławę także jako telewizyjny celebrity chef dzięki programowi Antonio Carluccio’s Italian Feasts. Karmił Micka Jaggera i księcia Karola. Był uosobieniem sukcesu i włoskiej radości życia. A przynajmniej tak się wydawało.
W 2007 roku skończyła się umowa z właścicielami budynku, w którym mieściła się Neal Street Restaurant. Po ponad dwudziestu latach Carluccio musiał pożegnać swoje ukochane miejsce. Zbiegło się to z jego rozwodem z Patricią Conran. Rok później w prasie pojawiła się wiadomość, że siedemdziesięcioletni kucharz trafił do szpitala: pracował w kuchni, gdy niefortunnie zranił się nożem. Informację tę przyjęto z pewną podejrzliwością, którą wzmagał jeszcze fakt, że zaraz po „wypadku”, Carluccio dobrowolnie zapisał się do szpitala psychiatrycznego The Priory. To wtedy po raz pierwszy został zmuszony do publicznego opowiedzenia o wieloletniej depresji i kilku próbach samobójczych, z których ostatnią jego firma próbowała przykryć historyjką o niebezpiecznym nożu.
Fot. Elliott Brown / Flickr, CC BY-SA 2.0
Nie rozmawiałem o tym dotąd z kolegami, nawet z przyjaciółmi – powie cztery lata później. Nie chciałem, by ludzie pytali mnie, jakie powody do depresji może mieć człowiek, który osiągnął sukces. Ukrywałem więc swoje prawdziwe uczucia i żyłem, opowiadając dowcipy. Chciałem, by ludzie uważali, że jestem wesoły. Bo to właśnie widzieli we mnie ci, którzy znali mnie niezbyt dobrze: wesołość.
Najtrudniejsze chwile udało się jednak Carlucciowi przekuć w ostatniej dekadzie życia w kolejne sukcesy i ciekawe przedsięwzięcia. Dzięki udziałowi w popularnym programie BBC Two Greedy Italians (Dwóch łakomych Włochów), w którym występował z Gennarem Contaldem w latach 2011–2012, umocnił jeszcze swoją pozycję celebrity chefa, ale też powrócił do krainy dzieciństwa. W programie tym panowie nie tylko prezentowali autentyczne, włoskie przepisy, ale przybliżali też kulturę Italii – i to niekoniecznie w sposób stereotypowy czy przesłodzony, ale często krytyczny – opowiadając, co zmieniło się w ich ojczyźnie od czasu, gdy opuścili ją czterdzieści lat wcześniej. Podczas wizyty w Portofino zastanawiali się nad kategorią La Bella Figura, to znaczy tym, w jaki sposób społeczna historia Włoch ukształtowała typ kultury oparty na podziwie dla tego, co powierzchowne. W Lacjum starali się zrozumieć machismo, w Alpach – kategorię arrangiarsi, czyli (bliskiego pewnie i Polakom) „radzenia sobie”.
Antonio Carluccio zmarł 8. listopada w swoim domu w Londynie z powodu komplikacji po upadku. Jamie Oliver, Nigella Lawson i tysiące Brytyjczyków, którzy nauczyli się od niego gotować po włosku, zgodnym chórem oddali hołd ojcu chrzestnemu gastronomii „made in Italy”.
Wino i śpiew… Bez kobiet. To znaczy – kobiety, tak samo jak mężczyźni, są oczywiście mile widziane, ale to nie o nich dzisiaj będzie. W dzisiejszej historii liczy się bowiem gronowy sok i muzyka, a zamiast kobiet dodamy do tego duetu malownicze pagórki pięknej Galilei.
Zwiedzając okolice Jeziora Genezaret, warto zaplanować spokojną wycieczkę do miejsca oznaczanego na mapach jako Kibbutz Lotem, w Dolinie Sachnin. Jej dno jest delikatnie pofałdowane, a dzięki spływającym doń strumieniom i potokom wypełnia ją wyjątkowo żyzna gleba, wykorzystywana przez rolników i producentów wina. Na ich tle wyróżnia się Lotem Organic – siedziba firmy lokalnych winiarzy, z której podziwiać można widok na jezioro, oliwne gaje i Wzgórza Golan.
Piękne widoki nie są jednak w Galilei rzadkością, a to, co najbardziej zainteresuje zarówno wykwalifikowanego enologa, jak i amatora lokalnych ciekawostek, to fakt, że wino, które leżakuje tu w specjalnych dębowych beczkach, nie dojrzewa w ciszy, ale przy akompaniamencie specjalnie dobranej muzyki. Jak tłumaczą właściciele firmy, odpowiednie rytmy wspomagają proces fermentacji i pozwalają winu nabrać mocy, głębokiej barwy i urzekającego zapachu. Jonathan Koren i Janiv Kimchi produkują w ten sposób około 9.000 butelek czerwonego trunku rocznie, bazując na odmianach Cabernet Sauvignon, Cabernet Franc, Merlot, Shiraz i Nebbiolo. Na etykietach znajdziemy nazwy kojarzące się ze światem dźwięków: Vivace, Allegro, Trio, Solo… Czy opisane w ten sposób napoje cieszyłyby nasze podniebienie tak samo, spędziwszy długie miesiące w ciszy wielkiego hangaru albo anonimowej piwinicy? Tego nie wiem. Jedno jest jednak pewne – po swym kontakcie z pięknymi melodiami smakują naprawdę wybornie.