Dziś przeszłość Keramejkos, terenów położonych na północny zachód od Akropolu, a także najważniejszego cmentarza starożytnych Aten, tonie zapomniana wśród kwitnących tu na wiosnę maków i szumiących palm. Mało kto rozmyśla nad faktem, jak bardzo wymowna, jak wiele ucząca jest nazwa nekropolii, odnosząca się do funkcjonujących tu przed wiekami warsztatów garncarskich.
Fot. Monika Kostera
Symbolika koła. Symbolika gliny. Garncarze przy pracy, ciepły materiał formowany przez dłonie, twórcza gorączka, ale i rutyna codzienności. Tak wygląda odległe, ale ciągle wymowne “wczoraj” jednego z najpiękniejszych cmentarzy na świecie, który odwiedzam raz na kilka lat, w ważnych momentach mojego życia.
Fot. Monika Kostera
Keramejkos po raz pierwszy, 2 maja 2009 roku. Świat to miękka glina, którą uformujemy, jak nam się spodoba. Jesteśmy młodzi, zakochani po uszy, pijemy retsinę wprost z butelki i trzymamy się za ręce. Bawimy się w chowanego wśród wysokich traw. Śmieszy nas posąg potężnego byka, symbolu witalności, który zdecydowanie bardziej przystaje do naszych studenckich żartów, niż do powagi wiekowego cmentarza. Nie rozmyślamy o tym jednak zbyt długo, nie ma dla nas potem, czy zawsze, czy nigdy, a marmurowe stele nie mają zupełnie nic przeciwko.
Fot. Julia Wollner
Keramejkos po raz drugi, 10 kwietnia 2010 roku. Koło fortuny, dwie strony tego samego medalu. Mój pęczniejący brzuch, w chowanego już się nie uda. Minął tylko rok, ale beztroskę zastępuje delikatny niepokój maskowany matczynymi krągłościami. Jesteśmy na spacerze, gdy świat wstrzymuje oddech ze słowami “Polska” na ustach. Szaleńczy bezsens śmierci wielu, radość z rozwijającego się jednego, małego życia. Koło kręci się, umiera i wzrasta. Z Keramejkos wiodła droga do Eleusis, gdzie celebrowano kult Demeter i Persefony, a Hades przypominał corocznie, że nie ma życia bez odchodzenia.
Fot. Julia Wollner
Keramejkos po raz trzeci, 2 maja 2011 roku. Glina porzuca brak kształtów, odszukuje formę, wybiera imię. Rodzina odnajduje swój pierwszy wzór, który zmieni się jeszcze, ale już rysuje się leciutko i uparcie. Delikatnie stawia pierwsze kroki. Już wiemy, że gliny nie da się układać dowolnie, że stawia ona granice, przedstawia wymagania. Że to ręce garncarza muszą dopasować się do niej, nie odwrotnie.
Fot. Julia Wollner
Karamejkos po raz czwarty, 16 października 2016 roku. Koła wózka, już drugiego z kolei, suną po żwirowej powierzchni. Dziecięcy śmiech pod rozłożystym figowym drzewem, żartobliwe potyczki. A starożytni słuchają, tak kiedyś, jak dziś. Na tutejszym wzniesieniu przemawiał przed wiekami Perykles. Jego dźwięczny głos uleciał z wiatrem; uleci i nasz, choć na razie ma moc i siłę zuchwałej młodości. Rzeka Iridanos komu innemu zapewni złoża gliny, czyjeś inne koło toczyć się będzie to w górę, to w dół.
Cmentarz ten, uważany za jeden z najpiękniejszym na całym świecie, powstał w XIII wieku w pobliżu Katedry i Krzywej Wieży. Ziemia, w której chowano zasłużonych zmarłych, pochodzi rzekomo z Golgoty, skąd przywieziono ją podczas wypraw krzyżowych. Otoczony jest otwartymi na zielony, czworokątny plac gotyckimi krużgankami, które zdobione są licznymi freskami. Do najsłynniejszych należą Sąd Ostateczny Buffalmacca i Tryumf śmierci Francesca Trainiego.
Campo Santo w Pizie, fot.: Flickr / littlemisspurps
Rzym: Cmentarz Artystów i Poetów, zwany również Cmentarzem Protestanckim
Powstał w XVIII wieku dla niekatolików i obcokrajowców zmarłych w Rzymie. Rzeźby i nagrobki utrzymane są w białej tonacji, kontrastującej ze wszechobecną zielenią trawników, pnączy i drzew, takich jak pinie, palmy czy agawy. Spoczywają tu między innymi angielscy poeci John Keats i Percy Shelley oraz August von Goethe, syn Johanna Wolfganga.
Cmentarz Protestancki w Rzymie, fot. domena publiczna
Mediolan: Cimitero Monumentale
Cimitero Monumetale jest nekropolią utworzoną zaraz po postaniu zjednoczonego Królestwa Włoch i należąca do największych w Italii. Przeznaczona była dla zamożnych mieszkańców miasta, a tamtejsze grobowce i pomniki wyszły spod dłuta słynnych rzeźbiarzy i architektów. Miejscem charakterystycznym jest ogromny dziedziniec z dwoma skrzydłami rozchodzącymi się na prawo i lewo od kaplicy, tzw. hall of fame, czyli miejsce spoczynku osób szczególnie zasłużonych dla Mediolanu.
Cimitero Monumentale w Mediolanie, fot. Flickr / kentwang
Wenecja: Cimitero San Michele
Niezwykła nekropolia leżąca na wyspie, gdzie znaleźć można kilkumetrowe ściany z portretami zmarłych. Znajdują się w nich urny z prochami, a między nimi wazony z kwiatami. Obecnie cmentarz jest przepełniony i pochówki na nim odbywają się tylko raz na 10 lat.
Cimitero di San Michele w Wenecji, fot. Flickr / 105609641@N02
Hiszpania
Barcelona: Cmentarz na wzgórzu Montjuic
Powstał w 1883 roku na stromym zboczu; znany jest z książek Zafona, a zaprojektował go Leandro Albared. Ścierają się tu rozmaite nurty artystyczne: modernizm, klasycyzm, neogotyk i secesja.
Cmentarz na wzgórzu Montjuic w Barcelonie, fot. Flickr / -ink
Asturia: Cmentarz Luarca
Uważany za jeden z najbardziej niezwykłych cmentarzy na świecie ze względu na wspaniałe widoki – wznosi się bowiem nad brzegiem morza. Znajduje się tam grobowiec laureata nagrody Nobla w dziedzinie medycyny, Severa Ochoa, który urodził się właśnie w Asturii.
Cmentarz Luarca w Asturii, fot. Flickr / cayetano
Malaga: Cmentarz Angielski
W 1830 roku pewien brytyjski konsul zamienił ogród botaniczny w pierwszy w Hiszpanii cmentarz dla protestantów. Znajdziemy tam zabytkowe pomniki w stylu klasycystycznym, neogotyckim oraz celtyckim, a także bujną śródziemnomorską roślinność przypominającą o parkowej przeszłości nekropolii.
Cmentarz Angielski w Maladze, fot. Flickr / NatalieMaynor
Chorwacja
Zagrzeb: Mirogoj
Ten założony w 1876 roku kompleks staowi największy wielowyznaniowy cmentarz w Chorwacji. W arkadach, które mierzą pół kilometra długości, znajduje się kolumbarium z prochami najsławniejszych Chorwatów. Mieszkańcy Zagrzebia lubią żartować, że wiele tutejszych grobów jest bardziej szykownych, niż niektóre domy w mieście.
Cmentarz Migoroj w Zagrzebiu, fot. Flickr / markomaras
Izrael
Jerozolima, Cmentarz na Górze Oliwnej
Na wzgórzu wznoszącym się nad ogrodem Getsemani znajduje się najsłynniejszy, najstarszy, największy i najważniejszy cmentarz żydowski na świecie. Podobno pierwszych pochówków dokonywano tu już za czasów biblijnych; dziś znajduje się tu ponad 180 tysięcy grobów. Ciała w nich skierowane są stopami w kierunku Wzgórza Świątynnego ze względu na wiarę, że to właśnie tutaj, w Dzień Sądu Ostatecznego, Mesjasz rrozpocznie wyprowadzenie zmarłych z grobów w kierunku Złotej Bramu. Ceny pochówku na Górze Oliwnej są ogromne – w granicach 1.5 mln dolarów od osoby.
Góra Oliwna w Jerozolimie, fot. Flickr / askii
Egipt
Kair: Miasto umarłych (Cmentarz Północny)
Na terenie cmentarza, począwszy od lat 30. XX wieku, kiedy to Egipt dotknął wielki ekonomiczny kryzys, mieszka kairska biedota. Szacuje się, że nekropolia daje schronienie ok. 3 milionom ludzi. Niektóre alejki cmentarne to regularne ulice, którymi kursują miejskie autobusy, w dzielnicy są zakłady rzemieślnicze, szkoły i meczety, natomiast płyty nagrobne wykorzystywane są jako stoły i blaty. Turyści natomiast są tu niemile widziani.
Cmentarz Północny w Kairze, fot. Flickr / cyanocorax
Grecja
Ateny: Keramejkos
Ten pogrążony w spokojnej atmosferze park należy do głównych atrakcji dzielnicy Monastiraki. Uroku dodają mu pięknie rzeźbione nagrobki, a także lilie wodne w kanale Iridanos, przepływającym ze wschodu na zachód. Jest to największa i najważniejsza nekropolia w stolicy Grecji. W starożytności tereny te zamieszkiwali rzemieślnicy wyrabiający artykuły ceramiczne – nazwa okolicy wywodzi się od greckiego słowa kéramos (glina). Mur postawiony w 479 r. p. n. e. dzieli Karameikos na dwie części: wewnętrzną i zewnętrzną. Od głównej Drogi odchodzi obecnie odkopana Aleja Grobów, której budowa zaczęła się w 394 r. p.n.e. Odnaleziono tu około dwudziestu grobów i liczne dzieła sztuki, które dziś można oglądać w miejscowym muzeum. Grobowce odtworzono, korzystając z oryginalnych kamieni, a częściowo ich dokładnych kopii.
Keramejkos w Atenach, fot. Flickr / telemax
Malta
Valletta: Msida Bastion
Kolejny piękny cmentarz usytuowany w ogrodzie botanicznym, a jednocześnie jeden z czterech (i jedyny zachowany) maltańskich cmentarzy wybudowanych w obszarze XVII-wiecznych bastionów. W 1993 roku został poddany renowacji i otwarty na nowo. Spoczywa tam ojciec języka maltańskiego, Mikiel Anton Vassalli – żyjący na przełomie XVIII i XIX wieku lingwista, pisarz i filozof.
Msida Bastion na Malcie, fot. Flickr / dalbera
Turcja
Hierapolis
Największy cmentarz Anatolii, w południowo-zachodniej Turcji, należy również do najlepiej zachowanych antycznych nekropolii. Chowano tutaj zmarłych, którzy odeszli po chorobie nieuleczonej w ramach kuracji w leczniczych źródłach Pamukkale. Liczne wstrząsy sejsmiczne charakterystyczne dla okolicy zmieniały na przestrzeni wieków miejsca wypływu wód termalnych – z tego powodu wokół wielu grobowców widoczne są dziś osady wapienne.
Czasami wybór celu wycieczki może być dokonywany… kolorystycznie. Są przecież miejsca, które najpiękniej wyglądają wiosną, gdy okolica zieleni się nieśmiało, a niebo cieszy czystym błękitem. Są też zabytki, które pełen majestat ukazują dopiero w zimnym, styczniowym świetle, otoczone bielą śniegu, na którego tle imponująco odcinają się cuda architektury. Analogicznie, pewne budowle powinny być odwiedzane jesienią. Barwa murów pięknie łączy się z paletą kolorów, którą na swoje stroje wybierają okoliczne drzewa; raz delikatna, a raz dramatyczna szarość nieba dodaje tajemniczości wiekowym krużgankom. Blask zachodzącego słońca, którego kolor przecież także przywodzi na myśl jesienne liście, otula romantyczne ruiny.
Niezwykła harmonia rudozłotych odcieni, intrygującej historii i pasjonujących legend – oto Zamek Krzyżtopór w Ujeździe, w Ziemi Sandomierskiej.
Ruiny zamku w powiecie opatowskim są dziś zabytkiem wyjątkowym na skalę światową, choć budowlę wzniesiono tak naprawdę dzięki młodzieńczemu marzeniu pewnego bogatego polskiego szlachcica, Krzysztofa Ossolińskiego. Krzysztof był bratem kanclerza wielkiego koronnego, Jerzego. Urodził się w 1587 roku w bardzo bogatej rodzinie szlacheckiej. Zgodnie z nakazami XVI- i XVII-wiecznej mody, jako młody człowiek został wysłany na studia do Włoch, a dokładnie do Bolonii i Padwy. Nie ograniczał się jednak do pobierania nauk: bez wątpienia prowadził w Italii również ożywione życie towarzyskie, w najwyższych kręgach. Wiemy, że w 1608 roku był obecny na uroczystościach zaślubin Marii Magdaleny Austriackiej z Wielkim Księciem Toskanii Kuźmą III Medyceuszem we Florencji. W drodze z Toskanii do Rzymu zatrzymał się w okolicy Viterbo, na północ od stolicy Lacjum. W pobliskiej miejscowości Caprarola zwiedził renesansowy pałac rodziny kardynała Alessandra Farnese, późniejszego papieża Pawła III, uważany także za letnią rezydencję rzymskiego prałata. Dwudziestokilkuletni Krzysztof znalazł się pod wielkim wrażeniem Villi Farnese. Z właściwą dla młodego wieku pasją i emfazą poprzysiągł sobie wzniesienie podobnej budowli w swoich rodzinnych stronach. Do dziś wielu poczytuje mu ten gest za przejaw megalomanii (budowa mogła kosztować nawet około 30 milionów złotych!). Czyż jednak najpiękniejsze gmachy ludzkości nie powstają właśnie dzięki młodzieńczym marzeniom?
Wznoszenie zamku rozpoczęto prawdopodobnie w 1627 roku, kiedy Krzysztof Ossoliński był już dojrzałym mężczyzną. Na zaproszenie szlachcica, do sandomierskiego przybył szwajcarski architekt Wawrzyniec Senes. Przy projekcie współpracowali także dwaj architekci włoscy: Matteo Castello z Melide i Agostino Locci Starszy. Na miejsce wybudowania siedziby wybrali Ujazd. Zbocze stanowiące naturalną platformę, z rozległym widokiem na dolinę Koprzywianki, doskonale nadawało się na modną wówczas rezydencję typu palazzo in fortezza (‘pałac w fortecy’), stanowiącą połączenie wygodnego domu z siedzibą obronną. Pałac zbudowano z piaskowca, który zalega w okolicy; z pobliskich pokładów gliny pozyskiwano cegłę. Miejscowe materiały pozwoliły nie tylko na wzniesienie solidnych, grubych murów, ale także zapewniły niezwykłą kolorystykę miejsca, przywodzącą na myśl typowo włoską paletę barw.
Budowa zamku-pałacu trwała około 17 lat. Inwestor-marzyciel, dumny z osiągniętych rezultatów, wyprawił w nowo otwartej rezydencji wesele dla swojego syna, chwaląc się wspaniałą architekturą przed najznamienitszymi gośćmi, w tym królem Władysławem IV. Niestety, radość z realizacji młodzieńczych planów nie trwała długo – zaraz po zaślubinach syna Krzysztof zmarł na febrę. Budowlę odziedziczył pierworodny, jednak już w 1655 roku Krzyżtopór zajęli Szwedzi – wojska najeźdźców urządziły sobie tu wygodną kwaterę w czasie potopu. Ze źródeł historycznych wiemy, że przybysze z Północy byli pod wielkim wrażeniem wyjątkowej architektury i położenia zamku, podobnie jak wszyscy kolejni właściciele. Budowla przez wieki przechodziła bowiem z rąk do rąk. Po II wojnie światowej starano się przywrócić zamkowi dawny blask, pojawiło się niezliczenie wiele koncepcji jego zagospodarowania. Ciągle jednak brakuje funduszy na renowację zamku.
Współczesnemu wędrowcowi pozostaje więc zwiedzanie romantycznych ruin. Wizytę zwyczajowo rozpoczyna się od arkadowego mostu. Brama przyozdobiona kamiennymi płaskorzeźbami – krzyżem i toporem – przypomina o wartościach wyznawanych przez właściciela (krzyż był symbolem wiary, topór zaś – herbem Ossolińskich). Prowadzi ona bezpośrednio na dziedziniec, gdzie, mimo zniszczeń, wielkie wrażenie wciąż robi elewacja centralnego budynku, przypominająca antyczną rzymską rezydencję. Myśl biegnie do willi cesarza Hadriana w Tivoli; nieuniknione są też asocjacje z Koloseum. W elewację eliptycznie wcina się dziedzińczyk, jednak włoskie skojarzenia przywodzi przede wszystkim fasada pałacu, w której dominuje motyw łuku triumfalnego. W 40 okrągłych wnękach w ścianie frontowej mieściły się dawniej podobizny członków rodziny Ossolińskich; w niżej położonych wnękach prostokątnych ustawione były rzeźby alegoryczne. Całość musiała sprawiać wrażenie swoistego rodowego panteonu, artystycznej wizji drzewa genealogicznego. Dziś portrety i rzeźby zniknęły, została tylko część napisów z marmurowego stiuku, informujących, czyje wizerunki umieszone były we wnękach. Milczą wielcy nieobecni, milczy ruda barwa piaskowca…
Zamyślony wędrowiec udaje się na przechadzkę po plątaninie podziemnych korytarzy, stanowiących prawdziwy labirynt. Mówi się, że Krzyżtopór miał podziemne połączenie z Ossolinem, gdzie znajdowała się rezydencja Jerzego. Podobno bracia jeździli do siebie w odwiedziny tajemnym lochem, wyłożonym cukrem, po którym poruszali się na saniach. Prawda to czy legenda – w tej historii znów słychać echo młodzieńczych marzeń. Nota bene, echo to ważne słowo w Krzyżtoporze, bowiem zamek charakteryzuje się niezwykłą akustyką. Usłyszymy ją w całej budowli, w stajniach, a także w skrzydłach bocznych, gdzie dodatkowo cieszyć będą znakomite widoki, przywodzące na myśl Toskanię czy Umbrię. W tle widać pasmo Gór Świętokrzyskich. Dziś okolica nie jest zagospodarowana; Krzysztof Ossoliński mógł jednak podziwiać przylegające do zamku ogrody w stylu włoskim, widoczne przez niezliczone okna. Podobno Pałac Krzyżtopór miał mieć ich tyle, ile dni w roku. Liczba pokoi odpowiadała ilości tygodni, sal – miesięcy, wież – kwartałów. Błądząc po ogromnej rezydencji, rzeczywiście ma się takie wrażenie. Marzycielskie wizje Krzysztofa znalazły chyba swoją realizację. Być może znał włoskie powiedzenie: Scolpisci sulla pietra i tuoi sogni, un giorno parlerà di te?*
* włos.: Wyrzeźb w kamieniu swoje marzenia, pewnego dnia opowie o tobie.
Korzystałam z przewodnika turystycznego „Zamek Krzyżtopór w Ujeździe” autorstwa Józefa Myjaka.
…w podziemiach jednej z zamkowych wież znajduje się do dziś źródełko dające wodę o nazwie Krzyżtopożanka, mającą wyjątkowe własności smakowe i lecznicze?
Czy wiesz, że…
…sala jadalna zamku miała ponoć szklany strop, nad którym znajdowało się akwarium wypełnione egzotycznymi rybami?
Czy wiesz, że…
…zamek w Ujeździe ma swojego ducha, którego podobno można spotkać tylko w księżycową noc? Jest nim czarny rycerz-husarz, syn Krzysztofa Ossolińskiego.
Villa Farnese w Caprarola, niedaleko Viterbo, uważana jest za jeden z najwspanialszych przykładów włoskiej architektury renesansowej. Zaprojektował ją, wraz z imponującymi tarasowymi ogrodami, Jacopo Barozzi da Vignola, wybitny architekt II połowy XVI wieku, znany ze studiów nad rzymskimi świątyniami antycznymi oraz z łączenia cech renesansowych, manierystycznych i wczesnobarokowych. Od 1543 roku działał on w Rzymie, gdzie pracował z Michałem Aniołem (po którym przejął zresztą kierownictwo budowy Bazyliki św. Piotra). Buonarroti wywarł niewątpliwie wielki wpływ na styl Vignoli. Głównymi projektami twórcy są Villa Giulia, kościół Il Gesù, Oratorium S. Andrea i właśnie Villa Farnese w Caprarola.
Kiedy zadaję sobie pytanie, jaki rzeczownik jest dla mnie najważniejszy, odpowiedź jest jedna: światło. W zasadzie: Światło, z wielkiej litery. Synonim życia, ducha, świętości, dobra, mądrości, inspiracji. Słońca i tej części świata, która jest najbliższa mojemu – i Waszemu – sercu.
Fotografia czyli pisanie Światłem
Światło to także najważniejsze tworzywo dla tych, którzy pracują pędzlem lub obiektywem. Nie inaczej jest w wypadku znakomitej izraelskiej artystki Iris Nesher. Ta urodzona we Włoszech, wykształcona w USA i mieszkająca w Tel Awiwie fotografka zapragnęła dowiedzieć się, jakie wyrazy czy zdania uznałyby za najważniejsze słynne izraelskie pisarki. Dzięki ich niezwykle intymnej współpracy powstał projekt stanowiący w moim odczuciu prawdziwą fuzję Światła i Słowa. Składające się nań prace już od jutra gościć będą w Muzeum Galicja.
Raida Adon, “Delikatny” (fot. I. Nesher)
Telefonując wczoraj do Iris, aby poprosić ją o osobisty komentarz do wystawy, nie mogłam nie rozpocząć naszej rozmowy od pytania o znaczenie jej tytułu, tłumaczonego na język polski jako “W ciemnych pokojach”. Czyżby intymność potrzebna do rozmowy słowem rodziła się w braku światła? – Tak – potwierdza autorka zdjęć. – Choć dziś pracuję głównie aparatem cyfrowym, to nadal wspominam z nostalgią czasy, kiedy długie godziny spędzałam w ciemni. Tam, ze światła i wody, wyłaniały się obrazy; było to także miejsce magicznej intymności, która jest ogromnie ważna w kontakcie fotografa z osobą portretowaną.
Pisarki, poetki i autorki scenariuszy, które pozowały do cyklu “In the Dark Rooms”, pochodzą z rozmaitych środowisk. Mamy tu kobiety różnych wyznań (żydówki, chrześcijanki, muzułmanki), z bardzo różnym zapleczem kulturowym. Iris nie tylko udało się wejść w bliską relację z nimi wszystkimi, ale także pokazać, jak bardzo to kulturowe zaplecze wyraża się w słowach, zawiera w języku. – Jestem przekonana, że używany przez nas język wpływa na to, jacy jesteśmy, i na odwrót. Język warunkuje nasze zachowanie, kształtuje wizję świata. Widzę to doskonale po sobie: urodziłam się w Mediolanie, wiele lat mieszkałam w Stanach, dziś moim domem jest Izrael; izraelska jest też moja tożsamość. Język każdego z tych krajów ma swoje przełożenie na moją ekspresję artystyczną.
Sara Blau, “Koniec z kłamstwem” (fot. I. Nesher)
Dać głos kobietom
W materiałach prasowych na temat wystawy znajduję określenie “kobieca kreatywność”. Pytam więc Iris, czy myśli ona, że jej artystyczna ekspresja, obok języka, warunkowana jest także płcią. Tym razem Nesher zdecydowała się przecież zrealizować swój projekt tylko i wyłącznie z kobietami. – Nie, twórcze podejście do życia, tworzenie sztuki nie zależy od płci – zaprzecza artystka. – Jednak zależało mi na tym, aby dać kobietom głos. W tej części świata, w której mieszkam, jeszcze ciągle trzeba pracować nad większą słyszalnością i widocznością kobiet.
Słowa przeciwne
Te kobiety, które wybrała do swojego projektu, mają do powiedzenia bardzo wiele, choć ich historie zdają się czasem ze sobą kontrastować. Dziennikarka i autorka scenariuszy Sarah Blau jako najważniejsze dla siebie słowo wskazała “kłamstwo”, twierdząc jednocześnie, że jest ono w codziennym życiu niezbędne, prawda zaś przeceniana. Kłamstwo jest spoiwem, które łączy z sobą drzazgi życia, leczy brzydkie rany, jakie zadaje prawda. Nawet w “Dekalogu” kłamstwo jest zakazane w sposób dziwny i niejednoznaczny: “Nie mów fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu swemu.” Wiadomo było, że ludzkość nie zniosłaby uniwersalnie ujętego “Nie kłam” – napisała Blau w komentarzu do swojego portretu.
Miriam Akavia, “Jedyne, co wiem, to jak opisać siebie” (fot. I. Nesher)
Na tej samej wystawie uderza jednak także zdjęcie przedstawiające Miriam Akavia (publikowane przez nas w artykule o niej, który znajdziecie w Lente#03). Urodzona w Polsce pisarka zapozowała Nesher, prezentując tatuaż z obozu koncentracyjnego, który przez całe życie ukrywała pod długimi rękawami. Pragnęła w ten sposób pokazać prawdę na temat swojego losu, jak również sprzeciwić się tym, którzy śmią negować istnienie holokaustu. Pokazanie wytatuowanego na przedramieniu numeru stało się więc jej osobistą walką o przetrwanie prawdy.
Tożsamość Światła
Jak twierdzi Iris Nesher, w wypadku cyklu portretów “In the Dark Rooms” mamy do czynienia z próbą zgłębienia więzi pomiędzy tożsamością i językiem. Zapytałam ją na koniec, czy pamięta, kim w mitologii greckiej była jej imienniczka Iris: posłanką bogów, opiekunką zorzy. – Dla mnie Iris była przede wszystkim tą, która niosła wieści. – odpowiada fotografka. Czyli jednak skupiasz się na przekazie werbalnym, Iris! – żartuję, ale artystka zaraz przypomina mi, że iris to także tęczówka oka.
Światło i Słowo są przecież nierozerwalne.
Wystawę zdjęć Iris Nesher “W ciemnych pokojach oglądać będzie można w Żydowskim Muzeum Galicja w Krakowie od 27.10.2016.
Czym jest południe? Destynacją czy punktem wyjścia? Kategorią? Przenośnią? Miejscem na mapie czy punktem na osi czasu?
W książce wybitnego czeskiego powieściopisarza Michala Ajvaza, wydanej w tym roku przez Książkowe Klimaty, południe mieści się we wszystkich tych pojęciach, a także w wielu innych. Nie ogranicza się do niewielkiej wioski na Krecie, gdzie autor rozpoczyna swoją opowieść; jest jak fala, która rozlewa się i cofa, pochłania i oddaje. Razem z nią wędrujemy do wnętrza historii i do granic Europy, poznajemy ukryte znaczenia i prowadzimy dialog. A dialogowi bardzo do południa blisko…
Dialog – zarówno w Podróży, jak i na geograficznym południu – jest kluczowy. Pozwala poznać rozmówcę i samego siebie, umożliwia różnorodne interpretacje wydarzeń, zarówno fikcyjnych, jak i realnych. Jest sposobem spędzania czasu, ale także w tym czasie podróżowania – dzięki licznym odniesieniom do tekstów z przeszłości. U Ajvaza jest i Kant, i Calvino, i Barthes, i Cortazar. Jesteśmy też, a może nade wszystko, my, czytelnicy. Bo Podróż na południe to przede wszystkim powieść o czytaniu i o literaturze. Powieść, która jak południe, daje się pojmować i interpretować na wiele różnych sposobów. Tylko od nas zależy, który uznamy za najbardziej swój.
Michal Ajvaz, Podróż na południe, przeł. Leszek Engelking, Książkowe Klimaty, Wrocław 2016
KONKURS
Dzięki uprzejmości wydawnictwa Książkowe Klimaty, mamy dziś dla Was trzy egzemplarze tej niezwykłej książki. Jak zdobyć jeden z nich? Już tłumaczymy!
Aby wziąć udział w konkursie, należy udostępnić niniejszy wpis, a następnie, w komentarzu pod nim, umieścić odpowiedź na pytanie: “Co oznacza dla Ciebie POŁUDNIE?”
Na Wasze odpowiedzi czekamy przez tydzień, do 2 listopada br. Rozwiązanie konkursu nastąpi na stronie lente-magazyn.com 3 listopada br.
Przez siedem dni będziecie mieszkać w szałasach. Wszyscy tubylcy Izraela będą mieszkali w szałasach, aby pokolenia wasze wiedziały, że kazałem Izraelitom mieszkać w szałasach, kiedy wyprowadziłem ich z ziemi egipskiej. Ja jestem Pan, Bóg wasz!
Księga Kapłańska 23, 42-43
Przyzwyczajenie nie jest dobrą rzeczą. Zgodnie z tym, co mówił Márquez, pokrywa wszystko rdzą, której daleko do szlachetnej patyny.
Rozmyślam o tym często w święta, te największe – w Boże Narodzenie, w Wielkanoc, kiedy to usilnie próbuję chwytać chwilę, skupić myśl na znaczeniu, a nie formie celebracji. Udaje się – czasem. Częściej jednak po dniach, które miały być wypełnione sacrum, pozostaje niesmak profanacji – za szybko, bez refleksji, bez nauki na czas, który nastąpi.
Szukajcie jednak, a znajdziecie, powiadają. I rzeczywiście. Podpowiedzi i znaki kryją się wszędzie. Na przykład w świętach, które nie są nasze, których nie obchodzili nasi rodzice i dziadkowie. W świętach, którym przyglądamy się z zewnątrz, świeżym spojrzeniem dziecka, porzuconym wiele lat temu. Tak czułam się w zeszłym tygodniu, gdy Izraelczycy – krewni i znajomi mojego męża – celebrowali Święto Szałasów.
Przykład szałasu wzniesionego na Święto Namiotu w Izraelu. Fot. Flickr/RonAlmog
Sukot, zwane też Kuczkami, jest żydowskim świętem obchodzonym pięć dni po Jom Kippur, dwa tygodnie po żydowskim nowym roku. Upamiętnia ucieczkę Izraelitów z Egiptu i ich wędrówkę do Ziemi Obiecanej, podczas której mieszkali w tymczasowych szałasach, namiotach, budkach wznoszonych na pustyni. Choć niewątpliwie był to dla narodu wybranego trudny czas, Sukot uważane jest za święto wyjątkowo radosne: nakazuje bowiem skupienie się na wartości lekcji, jakiej dostarcza człowiekowi tułaczka. Dodatkowo, jako że odbywa się wczesną jesienią, jest także świętem ostatnich plonów, festiwalem żniw. Jak często w kulturach śródziemnomorskich bywa, łączy przeżycia duchowe z rytuałami ziemi, z obrzędowością nawiązującą do cudów przyrody.
Święto Szałasów trwa siedem dni, podczas której osoby religijne przenoszą swoje życie codzienne do tzw. suki, zbudowanej pod gołym niebem. W Izraelu te prowizoryczne konstrukcje tworzy się często w ogrodach, na balkonach i tarasach. W nich celebruje się świąteczny czas: spożywa posiłki, odpoczywa, śpi. I patrzy w gwiazdy, bowiem wśród nakazów określających, jak wyglądać powinna suka, znajdziemy nie tylko zalecenie, by posiadała co najmniej trzy ściany, ale także by jej dach, wykonany z naturalnych, roślinnych materiałów, pozwalał na swobodne spoglądanie w niebo.
Widok z szałasu wzniesionego przy JCC Warszawa
Ważnym zwyczajem związanym z Sukot jest także obrzęd kołysania bukietami-palmami, które szykuje się z czterech gatunków roślin. W jednej ręce trzyma się etrog (cytron), zaś w drugiej tzw. lulaw, czyli wiązankę z gałęzi palmowej, mirtu i wierzby. Zestawem tym potrząsa się na cztery strony świata oraz w górę i w dół, odmawiając błogosławieństwo i dziękując Stwórcy za dary, którymi dzieli się z nami ziemia.
Sukot, jak na święto plonów przystało, jest świętem obfitym. Obfitym w prostą, ale piękną symbolikę, której urokowi trudno nie ulec.
Palemki, którymi kołysze się przed Bogiem, przypominają, że każdy z nas jest inny, tak, jak różne są cztery gatunki roślin tworzące te rytualne bukiety. Wszyscy jednak mamy do odegrania swoją rolę w świecie.
Drewniane szałasy nawet najbardziej leniwych zmuszają do wyjścia z domu, do odetchnięcia świeżym powietrzem, do zapatrzenia się w chmury. Skłaniają do refleksji: bez względu na to, jak pyszny i bogaty jest nasz ziemski dom, wszyscy tak naprawdę jesteśmy równi w obliczu Matki Natury i w obliczu Boga.
Pchają wreszcue do rozważań niezwykle aktualnych: o tym, jak wielkim przywilejem jest posiadanie ojczyzny, bezpiecznego schronienia, azylu, cichej przystani.
Sukot skończyło się w niedzielę, ale dostarczyło mi inspiracji na wiele nadchodzących tygodni. To, czego nauczyłam się dzięki temu nowemu dla mnie świętu, wspomnę w listopadowy Dzień Zaduszny, myśląc o tych, którzy zakończyli już swoją ziemską tułaczkę, a także w Boże Narodzenie, gdy i my, chrześcijanie, świętować będziemy Życie pod wiklinowym, prowizorycznym dachem stajenki.
Dary ziemi. Dary Boże. Spojrzenie w gwiazdy. Naukę z wędrówki, lekcję z podróży. Doceniajmy, świętujmy je i my.
Do tego wyjątkowego miejsca można dotrzeć, korzystając z wielu wycieczek objazdowych po wyspie Gozo. Jeśli wyyruszymy promem z portu Cirkewwa na wyspie Malta i zmierzać będziemy ku brzegom Gozo do portu Mgarr, a następnie skierujemy się do największego miasta Gozo – Victorii (Rabat), Xewkija będzie pierwszą miejscowością, w której zagościmy.
Widok na miasto Xewkija. Fot. stevekeiretsu / Flickr
Powita nas śródziemnomorska zieleń i mały sklepik przy głównej drodze. U jego wrót w powietrzu unosi się zapach pomidorów suszonych na maltańskim słońcu, a gospodarze z uśmiechem witają każdego przybysza. Zapraszają w swoje niby skromne, ale przecież bogate w liczne skarby progi. W ten sposób wchodzimy do świata Savina Creations.
Ulice miasta Xewkija. Fot. stevekeiretsu / Flickr
Savina Creations to manufaktura, która zajmuje się produkcją naturalnych lokalnych artykułów różnego rodzaju. Znajdziemy tam wszystko, co ziemia maltańska oferuje najlepszego – w oryginalnej i cudownej formie. Na łasucha czekają przetwory z pomidorów, sosy, oliwy, przyprawy, ciasteczka oraz rozmaite orzechy oblanych różnymi rodzajami czekolady. Na miłośników pięknych aromatów i domowego ciepła – zapachowe świeczki, wśród których na szczególną uwagę zasługują te inspirowane czterema porami roku. Melomanów zainteresują płyty z melodiami typowymi dla tej części świata (“Soundscapes of a Mediterranean Culture”), a wzrokowców – pięknie zrealizowane filmy na DVD. W ofercie Savina Creations znajdują się też tradycyjne wyroby maltańskiego rękodzieła: ceramika, drewniane akcesoria kuchenne czy haftowane tkaniny. Właściciele sklepu podkreślają, że zależy im na dopieszczeniu wszystkich zmysłów – dlatego też produkty podzielono tematycznie właśnie w zależności od bodźców, które zapewniają, każdorazowo przenosząc nas do słonecznego basenu Morza Śródziemnego.
Zrzut ekranu ze strony internetowej Savina Creations.
Opuściwszy Xewkiję i kontynuując podróż po maleńkim Gozo, dotrzemy zapewne do stolicy, a później do symbolu wyspy – Azure Window (Lazurowego Okna). Podziwiać będziemy piękne krajobrazy, ale myślami niejednokrotnie wrócimy gdzie indziej: tam, gdzie pachniały suszone pomidory, słodkie orzechy i aromatyczne świece.
Za kilka tygodni minie 20 lat od śmierci Marcella Mastroianniego. Ten wybitny włoski aktor w ostatnich miesiącach swojego życia wierzył mocno, że przed nim jeszcze wiele nowych historii, nowych wyzwań; jednocześnie wracał tam, gdzie coś się już skończyło, zamknęło, a także tam, gdzie nie było nigdy nic więcej, niż pragnienia. Najpiękniejsze raje to raje utracone – pisał Marcel Proust; Mastroianni dodawał zaś: być może istnieją raje jeszcze bardziej nęcące niż te utracone – raje, w których nigdy nie zamieszkaliśmy (Pamiętam, tak, pamiętam…, Marcello Mastroianni, , wyd. Prószyński i S-ka, Warszawa 1999, str. 10).
Z mistrzem Fellinim na planie “Słodkiego życia”. Fot. Coleção Fondation Fellini pour le cinéma, Sion
Powrót do rodzinnego domu
Dom w małej miejscowości Fontana Liri niedaleko Frosinone. Dzieciństwo upływające pod znakiem problemów materialnych należało mimo wszystko do najradośniejszych wspomnień aktora. To dla rodziców i brata chciał osiągnąć zawodowy sukces, pragnąc zapewnić rodzinie chociaż namiastkę lepszego życia. Rodzice chodzili na każdą sztukę i film z udziałem syna. Mama, która z upływem lat traciła słuch, w kinie często pytała męża: – Co powiedział? Ojciec odpowiadał jej szeptem; sam, ze względu na problemy ze wzrokiem, pytał po poszczególnych scenach: Co teraz zrobił? Idealnie się uzupełniali.
W pamięci Mastroianniego szczególne miejsce zajmowały Święta Bożego Narodzenia. Wówczas przy stole gromadziła się cała rodzina z najodleglejszych zakątków Włoch. Wspólne gotowanie, ucztowanie i słuchanie powtarzających się corocznie opowieści dziadka. Ten sielankowy obraz kontrastował z momentami rozłąki. Uciekając przed poborem do wojska, Marcello musiał wyjechać z rodzinnej miejscowości. Pracował w Wojskowym Instytucie Geograficznym, a następnie ukrywał się w Wenecji. W latach późniejszych w jego snach wielokrotnie pojawiała się wojna. Znajomy psychoanalityk twierdził, że w ten sposób radził sobie z tęsknotą za rodzinnym domem.
Powrót do początków
Pewnego dnia wśród publiczności uniwersyteckiego zespołu teatralnego, w którym występował młody Marcello, pojawił się Luchino Visconti. Dzień ten odmienił życie aktora: Visconti zaproponował mu rolę w sztuce Jak wam się podoba, do której scenografię projektował Salvador Dali. – Wprowadził mnie w świat teatru i nauczył tego, co obecnie stanowi podstawę mojej wiedzy o aktorstwie – wspominał Marcello po latach (Marcello Mastroianni, Costanzo Costantini, Katowice 1999, Videograf II, str. 51).
Rozpoczynający się w ten sposób etap życia stanowił kolejny z jego rajów utraconych. Lata spędzone w teatrze pod okiem Viscontiego, dzięki któremu zagrał pierwszą wielką rolę na dużym ekranie w Le Notti Bianche, ukształtowały go i nadały bieg dalszej części jego biografii. Dzięki znajomości z Giuliettą Masiną wkrótce upomniał się o niego Fellini, zapraszając na rozmowę o filmie La Dolce Vita.
Powrót do pułkownika
Vittoria De Sicę Matroianni poznał w wieku kilkunastu lat dzięki swojej mamie, która pracowała w banku z siostrą słynnego aktora i reżysera. Marzący o karierze aktorskiej Marcello nie mógł przegapić takiej okazji na nawiązanie kontaktu! Postanowił wybrać się do miejsca kręcenia najnowszego filmu De Siki z kartką, na której napisane było: Syn mojej przyjaciółki. Maria. Vittorio docenił starania młodzieńca i, z uśmiechem, namawiał go do dalszej nauki – pewnego dnia ich drogi się na pewno zejdą! I rzeczywiście: wieku 18 lat Mastroianni wystąpił jako statysta w filmie I Bambini ci guardano w reżyserii De Siki; 10 lat później spotkali się na planie Peccato che sia una canaglia.
Relacja aktora z De Siką należała do najważniejszych w jego życiorysie. Mastroianni po wielu latach zauważył, że zawsze zwraca się do mistrza per “pułkowniku”. Pewnego razu otrzymał od De Siki scenariusz, który nie przypadł mu do gustu. Biedny nie wiedział, jak przekazać swoją negatywną ocenę wielkiemu Vittorio. W końcu powiedział: – Poruczniku! Ten film to będzie straszne g…! De Sica przyznał mu rację i skwitował: Ale kto zapłaci nasze długi? Obaj lubili bardzo szybko wydawać pieniądze…
Powrót do Sophii
Marcello, pokłóciłeś się z Sofią? – pytała mama. Widok syna na ekranie z inną partnerką niż Sofia Loren wywoływał u niej zawsze taką reakcję. Nic w tym dziwnego – do obecności Sofii u boku Marcella trudno było się nie przyzwyczaić. Razem zagrali w 12 filmach, stając się ulubioną parą nie tylko włoskiej widowni. Bawili, wzruszali, przyciągali uwagę, a ich temperament świetnie współgrał na planie. Dla obojga kino stanowiło przepustkę do lepszego życia. Towarzyszyli sobie na drodze do kariery, zawsze udzielając sobie bezinteresownego wsparcia. – Bez niego droga na szczyt nie byłaby tak ekscytująca i nie przyniosłaby mi tyle satysfakcji. Jego łagodne spojrzenie i pogodny uśmiech towarzyszyły mi zawsze, przynosząc wsparcie i radość – wspomina Sofia (Pamiętam, tak, pamiętam…, Marcello Mastroianni, wyd. Prószyński i S-ka, Warszawa 1999, str. 76).
W 1994 roku zagrali razem w Prêt-à-Porter Roberta Altmana. Reżyser zaproponował im, aby wybrali jedną wspólną scenę, którą chcieliby odegrać jeszcze raz. – Scena striptizu z „Ieri, oggi, domani”! – odpowiedzieli zgodnie. Seksowna Sofia i Marcello, który zabawnie wyje na jej widok, a po chwili… zasypia – tak wyglądał ich ostatni wspólny moment na ekranie.
Nigdy nie pytaj o scenariusz! Taką informację zanotował sobie Marcello po jednym ze spotkań z Federico Fellinim. Tematem rozmowy był film La Dolce Vita. Fellini, zapytany o scenariusz, wręczył mu karykaturalny, wulgarny rysunek. Był to początek ich współpracy i przede wszystkim wielkiej przyjaźni. Ilość rozmów do białego rana, zjedzonego wspólnie risotto i wychylonych kieliszków wina trudno by zliczyć.
Dla Felliniego Marcello był bratnią duszą, alter ego, znającym najbardziej ukryte zakamarki jego duszy. Łączyła ich niezmącona radość życia i wielka spontaniczność. Przelot helikopterem nad Rzymem po całym dniu zdjęć na planie La Dolce Vita – dlaczego nie?! Między kolejnymi scenami pozwalali sobie na liczne żarty i wspólne szaleństwa. – Gdzie jest Marcellino?Przyprowadźcie go tutaj! – niecierpliwił się Fellini, gdy tylko zabrakło przyjaciela na planie, zaś Marcello, pytany o sekret ich przyjaźni, odpowiadał z właściwą sobie ironią: –To była prawdziwa, piękna przyjaźń, oparta na odwzajemnionym braku zaufania (Wczoraj, dziś, jutro. Moje życie, Sophia Loren, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2015, str. 197).
Mastroianni z trudem godził się z przemijaniem; otwarcie przyznawał, że z premedytacją wybierał rolę starszych od siebie bohaterów, aby widzowie uważali, że jego coraz dojrzalszy wygląd jest tylko kwestią charakteryzacji. W głębi serca pozostał jednak zawsze młody, a pamięcią powracał tam, gdzie działy się rzeczy ważne i piękne. Zmarł 19 grudnia 1996 roku. Tysiące rzymian żegnały go okrzykiem: Ciao Marcello!
Zapraszamy do lektury wywiadu z Małgorzatą Bogdańską, opowiadającą o Giulietcie Masinie, Federico Fellinim i monodramie “Nie lubię pana, panie Fellini” w Lente#03.
Nazywam się Julia Wollner. Jestem dziennikarką, doktorem filologii włoskiej (specjalność: literaturoznawstwo) i redaktorką naczelną „Lente” – magazynu w całości poświęconego kulturze krajów śródziemnomorskich. Od września 2022 roku prowadzę także podcast pod tym samym tytułem. Więcej o moim wykształceniu i doświadczeniu przeczytasz tutaj.
Stronę i podcast “Lente” wypełniają treści związane z literaturą, sztuką, historią i archeologią śródziemnomorską, a także relacje z podróży, przepisy z kulinarne i impresje na temat życia codziennego w krajach Południa.
Podcast “Lente” okazał się wielkim sukcesem i zdobył szerokie grono słuchaczy. Nie powstałby, gdyby nie wsparcie Patronów na Patronite. Z całego serca Wam dziękujemy!
W przeszłości ja i ekipa “Lente” wydaliśmy szereg pięknych publikacji papierowych (np. widoczną na zdjęciu antologię Metamorfozy); organizujemy spotkania i wydarzenia kulturalne. Jesteśmy dumnym patronem medialnym i współorganizatorem Nagrody Literackiej im. L. Staffa, powołanej przez Jarosława Mikołajewskiego i przyznawanej corocznie za publikacje związane z kulturą włoską. Ja osobiście mam zaszczyt zasiadać w kapitule Nagrody.
Nagroda Literacka im. L. Staffa – wręczenie wyróżnień za rok 2016; obok mnie Tessa Capponi i Janusz Zaorski, fot. Michał Śliwiński
Publikowałam teksty m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Zeszytach Literackich” i „Charakterach”. Stale współpracuję z magazynem „Sens”. Na Facebooku prowadzę grupę Klub Śródziemnomorskiej Książki, zrzeszającą miłośników literatury śródziemnomorskiej.
Prywatnie jestem żoną Izraelczyka i mamą trzech córek. Część mojej najbliższej rodziny mieszka w odwiedzanej często przeze mnie Andaluzji.
Żyję w rodzinie wielokulturowej i wielojęzycznej – także tymi doświadczeniami dzielę się w “Lente”
Dlaczego warto wesprzeć moją działalność?
Magazyn i podcast “Lente” tworzę z poczuciem misji. Jest nią pokazywanie bogactwa kulturowego regionu, który stanowi kolebkę naszej cywilizacji, oraz uwrażliwienie na drugiego człowieka. Materiały, które tworzę wraz z redakcją “Lente”, łączą w sobie bogactwo treści i wysoką jakość, pozostając jednocześnie dostępnymi dla wszystkich. Jeśli uważasz, że popularyzacja wiedzy o krajach śródziemnomorskich, ich literaturze, sztuce i tradycjach, jest czymś istotnym i wzbogacającym, zapraszam – zostań naszym Patronem. Jeśli wierzysz, że warto opowiadać o Innym, pokazując mnogość obyczajów i rozmaitość perspektyw – dołącz do nas.
Pragniemy przedstawiać różnorodność regionu, a dzięki temu – ukazywać mnogość ludzkich perspektyw
Dla tych, którzy nie wiedzą… dlaczegolente?
Tytuł naszego przedsięwzięcia łączy w sobie kilka ważnych idei. Wyrazu lente jako pierwsi używali starożytni Rzymianie, dla których stanowił on przysłówek oznaczający tyle, co “spokojnie, łagodnie, powoli, bez pośpiechu”. Tak właśnie chcemy żyć – delektując się chwilą, ciesząc codziennością, doceniając piękno drobnych gestów.
Śródziemnomorze to nie tylko zachwycająca sztuka i wielka literatura, ale także piękna codzienność, której warto się uczyć
Dzisiaj w językach romańskich lente oznacza natomiast soczewkę, szkło powiększające. Implikuje skupienie i świadomość korzeni, ale przypomina też, że celem naszego projektu jest wzięcie pod lupę południowej kultury, uważne przyjrzenie się tradycjom i obyczajom. Radosna i ufna otwartość na poznanie Innego.
Lente to wreszcie część słynnej i jakże pięknej śródziemnomorskiej maksymy: festina lente (‘spiesz się powoli’). Przypisuje się ją rzymskiemu cesarzowi Augustowi; wiadomo, że chętnie używał jej także włoski ród de’ Medicich. W naszym mniemaniu ‘spiesz się powoli’ znaczy tyle, co: działaj, łącząc ostrożność ze spontanicznością. Utrzymuj równowagę, o którą w dzisiejszych czasach coraz trudniej.
Zachęcamy do chwytania chwili i ufnego spojrzenia w przyszłość, ale także do poznawania korzeni i do przyjrzenia się fundamentom
Dzięki Tobie, drogi Patronie, “Lente” to także my, redakcja magazynu “Lente”, oraz Wy – grono miłośników Śródziemnomorza, dobrej lektury, codziennych rytuałów. Zapraszając Cię we wspólny rejs, zachęcamy: bądź kapitanem swojego statku. Odważ się płynąć pod prąd, ale i ciesz wiatrem, który popycha Twoje żagle.
Dla naszych przodków drzewa miały wielkie znaczenie; daleko większe, niż tylko dekoracyjne. Zakorzenione pod ziemią, sięgające nieba, symbolizowały ludzkie dążenie do Absolutu, tęsknotę do boskości, ale także nieuchronność przemijania i przywiązanie do miejsca. Co więcej, od zawsze też drzewa przemawiały do ludzi: szelestem wiatru zaplątanego w liściach, trzaskiem pękającej kory. Opowiadały historie, znały przeszłość i domyślały się przyszłości.
Dla mieszkańców Śródziemnomorza drzewem szczególnym był dąb. Wśród kultur starożytnych cieszył się szacunkiem tak niepomiernym, że wiązano go tylko z najważniejszymi bóstwami, w tym Zeusem. Działo się tak ze względu na dębową długowieczność i mocną budowę – uosabiał siłę i moc, przymioty wojownika i władcy. Z drugiej strony, w starożytnej Grecji dęby uważano również za drzewa-matki; określano je mianem proterai materes („pierwszymi matkami”). Łączyły więc dęby pierwiastek męski i żeński, podkreślając doskonałość boskiego planu.
Zarówno Grecy, jak i Rzymianie czcili stare okazy dębów jako przybytki bóstw; uważali je także za drzewa-wyrocznie, wykorzystując ich stan do przepowiadania pogody czy urodzaju. W greckiej Dodonie, gdzie znajdowało się sanktuarium Zeusa, wieszczki wróżyły z szumu świętych dębowych liści. Wybitnych rzymskich obywateli koronowano wieńcem z nich splecionym, a razem z girlandami odtwarzano chętnie także na sepulkralnych pomnikach. Dąb nawiązywał bowiem do opieki i błogosławieństwa najwyższego z bogów, ale także przywoływał skojarzenia z wiecznym, odradzającym się życiem. Podobno z dębu szypułkowego wykonany był zresztą Jezusowy krzyż.
Pamięta więc dąb najdawniejsze czasy, ale także wygląda przyszłego życia. Może dlatego tak chętnie wykorzystywano go od zawsze jako roślinę leczniczą, ceniąc właściwości odwaru z jego kory, stosowanej przy rozmaitych dolegliwościach przewodu pokarmowego, a zewnętrznie przy oparzeniach i odmrożeniach. Do dziś w dębowych beczkach leżakuje najzacniejsze wino, z dębowego drewna powstają solidne i trwałe meble. Dąb nadal dzieli się swoją mocą i bogactwem. Jako dom pszczół wytwarzających miód – uważany niegdyś nad Morzem Śródziemnym za pokarm bogów – nadal pełni też swą posługę dla istot niebieskich. Sięga nisko, mierzy wysoko. I skrywa dawne wierzenia wśród swoich gałęzi.
Nazywam się Paulina R. Vårregn. Jestem pół-Polką, pół-Słowaczką, artystką, podróżniczką i… dzikuską. (śmiech)
Jestem malarką i autorką litografii. W tej chwili mieszkam na greckiej wyspie Korfu, jednak wychowałam się w Słowacji. W latach 2007-2013 studiowałam w Akademii Sztuk Pięknych w Bratysławie, a także w Helsinkach na Aalto University.
Podróże…
Jednym z moich ulubionych cytatów są słowa Jonaha Lehrera: We travel because we need to, because the distance and difference are the sacred tonic to creativity (ang. “Podróżujemy, bo musimy, bo odległość i różnice są świętym lekarstwem na kreatywność”). Uwielbiam mój koczowniczy styl życia. Razem z moim chłopakiem mieszkałam w Belgii, na Teneryfie, Krecie, Azorach i na Korfu; wszystkie te krainy dokładnie eksplorowałam. To oczywiście sprawia, że mam wielokulturowe zaplecze, które dla odmiany wpływa na moją pracę artystyczną.
Podróżowanie, mówiąc krótko, po prostu mnie pasjonuje. Interesuję się też filozofią zen i zdrowym stylem życia.
Śródziemnomorze…
Jest dla mnie fragmentem raju. Stanowi kombinację moich ulubionych elementów: pięknych plaż, wspaniałej historii, starych oliwnych gajów i miłych ludzi.
Piękno…
Grecy mają niezwykły zmysł estetyczny. Samo chodzenie po greckich miastach jest dla mnie inspirujące.
Wracam…
Na Krętę do Chanii i jej weneckiej architektury; do pałacu w Knossos, jaskini Hagia Sophia, wioski Aradena. I na plaże Seitan Limania oraz Balos.
Na Korfu lubię wędrówki w okolicy najwyższego szczytu na wyspie, Pantokrator; uwielbiam krystaliczną wodę na plaży Mirtiotissa, gaje oliwne oraz przejażdżki motorówką, podczas których odkrywam ukryte plaże naokoło miejscowości Paleokastritsa.
Moje Korfu…
Odkrywam je tak samo, jak wszystkie inne miejsca – niczym tubylec, unikając punktów obleganych przez turystów. Wybieram ukryte plaże, opuszczone wioski, zrywanie dzikich owoców, dalekie piesze wędrówki przez wyspę, kąpiele w krystalicznie czystej wodzie, posiłki w lokalnych tawernach, odkrywanie lokalnych smaków.
Śródziemnomorze i moja sztuka…
Kraje śródziemnomorskie są oczywiście szalenie inspirujące. Uwielbiam grecką historię starożytną i kulturę minojską, a w szczególności biżuterię, której niezwykle piękne kolekcje znaleźć można w muzeach w Chanii i w Heraklionie.
Być człowiekiem Śródziemnomorza znaczy…
Żyć powoli i cieszyć się tym niezwykłym kawałkiem ziemi!
Lata 70. XX wieku. Mieszkańcy Czechosłowacji – żyjąc w państwie śródlądowym podczas Zimnej Wojny – o wypoczynku nad morzem mogą jedynie pomarzyć. Od najbliższych plaż u brzegów Adriatyku dzieli kraj Austria – stojąca po drugiej stronie konfliktu, z nieprzekraczalnymi, najeżonymi minami granicami. Rozkoszne prezenty od natury – kojący szum fal i nagrzany słońcem piasek – nie są w tych trudnych czasach dane każdemu.
Z takim stanem rzeczy nie potrafi pogodzić się profesor ekonomii Karel Žlábek. W 1975 roku, z pomocą inżynierów z firmy Pragoprojekt, wychodzi do rządu z niezwykłą propozycją połączenia Czechosłowacji z Morzem Śródziemnym.
Projekt „Adriaport” zakłada budowę podziemnego tunelu kolejowego, przebiegającego pod terytorium Austrii i łączącego czeskie Budziejowice z portem Koper u wybrzeży Adriatyku. Ziemia wykopana podczas drążenia tunelu mierzącego ponad 400 km utworzyć ma sztuczną wyspę, Adriaport, która stałaby się gigantycznym obiektem wypoczynkowym. Tunel podreperowałby również gospodarkę kraju, pozwalając na import i eksport śródziemnomorskich dóbr. Plan jest genialny w swojej prostocie, przekonywał Žlábek, rozkładając plansze z planem tunelu przed prezydentem Czechosłowacji, Gustávem Husákiem.
Plany tunelu. Źródło: youtube.com.
Jednak, jak łatwo się domyślić, rząd Czechosłowacji projekt odrzuca. Dzisiaj wiemy, że przeszkodą nie okazała się ówczesna technologia czy błędne szacunki inżynierów. Jak twierdzą współcześni eksperci, budowa tunelu, rozplanowana na 30 lat, była od strony technicznej przedsięwzięciem realnym. Na drodze ku realizacji stanęły jednak wspomniane w oficjalnej odmowie kwestie polityczne, jak choćby znikoma szansa na współpracę ze strony Austrii. Wbrew niepowodzeniu, profesor Žlábek poświęcił Adriaportowi kolejne lata, dopracowując swój utopijny na tamte czasy projekt aż do śmierci w 1984 roku.
Niemal 30 lat później historia Adriaportu odżywa, inspirując artystkę Adelę Babanovą do stworzenia mockumentu (fikcyjnego filmu dokumentalnego) Powrót do Adriaportu. W filmie sztuczna wyspa zostaje przekazana Czechosłowakom do wypróbowania tylko na jedno lato, by zaraz potem zostać zamknięta. Bohaterowie budują fikcyjną narrację – wspomnienie jedynego lata, gdy dane im było mieć „własne” morze. I chociaż mockument jest zazwyczaj gatunkiem humorystycznym, przepełnionym ironią, w Powrocie… czuć głównie melancholię wobec kawałka świata, który nigdy nie istniał.
Kupując bilet lotniczy, warto wspomnieć o idei profesora Žlábka, który uważał, że kawałek śródziemnomorskiego raju należy się każdemu. I z radością z niego korzystać.
W dniu 6 października odbyła się uroczysta gala II edycji Nagrody Literackiej im. Leopolda Staffa. Piękna uroczystość organizowana przez pięknych ludzi. Nagradzająca piękne książki.
Kapituła konkursu przy stole: Paweł Wolski, Janusz Zaorski, Jaceg Cygan, Tessa Capponi, Jolanta Dygul, ja. Spotkanie prowadzi Jarosław Mikołajewski.
Janusz Zaorski i Jacek Cygan.
Konkurs dla publikacji związanych z kulturą włoską powołał do życia Jarosław Mikołajewski, któremu chciałabym ogromnie podziękować za trud włożony w to niezwykłe przedsięwzięcie. Jeszcze bardziej chciałabym zaś podziękować mu za jego ogromną wrażliwość i ciepło, które sprawiają, że spotkania Kapituły są nie tylko wspaniałym przeżyciem intelektualnym, ale także po prostu ludzkim.
Jarosław Mikołajewski.
Kto został uhonorowany nagrodą w tym roku? Oto lista laureatów. To do lektury ich książek zachęcamy Was najgoręcej!
Nagroda In Memoriam
Zofia Ernst, tłumaczka
Rodzina Zofii Ernst odbiera nagrodę In Memoriam.
Nagroda za Dzieło Życia
Prof. Stanisław Widłak, językoznawca
Nagroda za Esej literacki
Ewa Bieńkowska – Historie florenckie (wydawnictwo Zeszyty Literackie)
Dodatkowo: Nagroda Specjalna Centro Studi Famiglia Capponi
Marek Zagańczyk z ZL odbiera nagrodę dla Ewy Bieńkowskiej.
Elzbieta Jogałła, Barbara Toruńczyk (red. nacz. “Zeszytów Literackich”), Joanna Wajs.
Nagroda za Przekład Eseju
Elżbieta Jogałła – Claudio Magrisa Daleko, ale od czego? (wydawnictwo Austeria)
Paweł Wolski z książką Claudia Magrisa.
Eżbieta Jogałła.
Nagroda za Przekład opowieści biograficznej
Natalia Mętrak-Ruda – Daria Fo Córka papieża (wydawnictwo Znak)
Miałam przyjemność wygłosić laudację dla Natalii Mętrak-Rudy za jej przekład tekstu Daria Fo.
Natalia Mętrak-Ruda.
Nagroda za Przekład Powieści
Katarzyna Skórska – Melanii G. Mazzucco Limbo (wydawnictwo W.A.B.)
Laudację dla Katarzyny Skórskiej odczytała Jolanta Dygul.
Katarzyna Skórska z Jarosławem Mikołajewskim.
Nagroda za Przekład Zbioru Wierszy
Joanna Wajs – Vanniego Bianconiego Wymówisz moje imię (Instytut Kultury Miejskiej – słowo obraz/terytoria)
Joanna Wajs.
Magda Ujma (Antich’Caffe) i Elżbieta Staff (z lewej) – bratanica patrona naszego konkursu.
Nagroda w kategorii Wydarzenie artystyczne roku Gianfranco Rosi za Film Ogień na morzu (Fuocoammare)
Jarosław Mikołajewski próbował połączyć się telefonicznie z doktorem Bartolo z Lampedusy – jego serdecznym przyjacielem i zarazem bohaterem filmu Rosiego.
Udało się, choć słychać nie było wiele…
Rośnie nam kolejne pokolenie miłośników literatury… Na zdjęciu: Paweł Wolski z rodziną.
Mam nadzieję, że wybrane przez nas książki dostarczą Wam wielu wzruszeń, zaś wydawców z całej Polski zachęcam do zgłaszania swoich kandydatur do kolejnej edycji konkursu. Następne spotkanie już za rok!
Droga na najładniejszą plażę Lazurowego Wybrzeża wiedzie przez rozczarowanie i desperację. Zaczyna się niepozornie. Kupujesz bilet do Cannes i wyobrażasz sobie wielki splendor, który wkrótce stanie się twoim udziałem. Promenady, owoce morza, jachty, lawenda, sosny alepskie i czyściutki piasek ciągnący się od Nicei do St. Tropez niczym czerwony dywan na słynnym festiwalu. Myślisz, że będziesz jak Zelda Fitzgerald – siorbać mule i żłopać Pastis, w bieli i kapeluszu z obscenicznie wielkim rondem. Luksus wydaje ci się czymś naturalnym i gwarantowanym – w końcu Riwiera Francuska rządzi się własnymi prawami.
Kwadrans w Cannes i nie masz już złudzeń. To nie jest kraj dla biednych ludzi, a stolica europejskiego filmu to najbardziej nieegalitarne miasto świata. Turystów dzieli się tu na kasty i umieszcza w odpowiedniej części miasta. Cannes znane z kolorowych broszur i magazynów podróżniczych jest w rzeczywistości tylko wąskim pasem wytwornych restauracji, luksusowych butikowych hoteli i imponujących, pięciogwiazdkowych molochów z własnym kasynem. Kto nie ma pieniędzy, ten nie ma tu czego szukać. Strategia “zakwateruję się w szesnastoosobowym dormie i zjem bagietę z supermarketu” po prostu nie zadziała, bo gdzie nie pójdziesz, tam noc kosztuje pięćset euro, a w sklepach nie ma bułek, tylko ciuchy od Ralpha Laurena. Jeśli cię nie stać – lądujesz w zapyziałym bezgwiazdkowym hoteliku przy dworcu i pocieszasz się myślą, że wino z Monoprixa wypite na plaży też dostarczyć może niesamowitych doznań.
Widok z Roquebrune Cap-Martin. Fot.: penjelly /Flickr
Plaża nie bez przyczyny jest światełkiem w tunelu. Dostęp do piachu i wody to przecież niezbywalne prawo każdego człowieka, bez względu na zasobność portfela. Plaża z zasady jest demokratyczna. Ale nie na południu Francji. Okazuje się, że tutaj właśnie na plaży najlepiej widać rozwarstwienie społeczne i ekonomiczną segregację. Molochy z kasynami zapewniają swoim gościom prywatny dostęp do morza. Woda jest tu stosownie lazurowa, aura stosownie ekskluzywna. Zupełnie cię nie dziwi, że śmietanka turystyczna pragnie piachu o podwyższonym standardzie. “Płacą tysiące, niech mają!” – kwitujesz wspaniałomyślnie. Po co się naburmuszać, kiedy możesz rozłożyć własny ręczniczek sto metrów dalej. Ale nie! Obok plaż prywatnych powstały kuriozalne twory: plaże ogólnodostępne, ale płatne. Za dwadzieścia euro kupujesz sobie możliwość klapnięcia na piachu tuż przy brzegu. Dorzuć jeszcze piętnastkę, a zyskasz prawo do położenia się na plastikowym leżaku, łokieć w łokieć z łysym panem w kusych kąpielówkach, który, pod pretekstem częstowania cię miętówkami, umili sobie popołudnie zaglądaniem ci w dekolt. Kolejna dycha – i masz już parasol, którym trochę się od pana odgrodzisz. I jeszcze pięć euro na wypożyczenie ręcznika, jeśli akurat nie masz go przy sobie. Słowem, wystarczy pięćdziesiąt euro dziennie, żeby zapewnić sobie dwa metry kwadratowe przestrzeni w miejscu, które powinno być mniej więcej darmowe, bo jest bezinteresownym podarunkiem od magicznego procesu erozji dla całej rasy ludzkiej bez wyjątku.
Plaża publiczna w Cannes istnieje, bo musi; charakteryzuje się zaś tym, że przez pół godziny krążysz wśród skłębionych ciał, by wreszcie klapnąć w miejscu, gdzie piasek robi się syfny i szorstki. Z zachwytu, że udało ci się uniknąć opalania na stojąco, prawie nie zauważasz, że leżysz między śmietnikiem (z którego malowniczo wysypują się plastikowe kubki i opakowania po czipsach), a kopcem z kiepów. “Poczytam książkę i zapomnę o brudzie i smrodzie” – postanawiasz, ale nie dajesz rady, bo co trzy minuty podchodzi do ciebie handlarz, który próbuje ci wcisnąć wszelkie dobra i usługi w rodzaju różowego wina, rozcieńczonego mojito, popcornu, masażu, pareo, tatuażu z henny, mulinowych bransoletek i świecących patyczków w neonowych odcieniach. To właśnie wtedy uświadamiasz sobie, że jesteś w piekle.
Następnego dnia idziesz na stację i kupujesz bilet na regionalny pociąg, który kursuje wzdłuż wybrzeża. Misja? Znaleźć tę upojną riwierę z Rajskiego ogrodu Hemingwaya. Położone zaledwie osiem minut od piekła Juan-les-pins zachwyca spokojem, przyrodą i dostojnymi willami z belle époque, ale plażę ma niemal równie rozczarowującą i rozjazgotaną, co Cannes. Jedziesz dalej. W Nicei masz nadzieję na dużo darmowego piachu. Piach jest, ale rozsiadło się na nim trzy czwarte ludności świata. Jedziesz dalej. Mijasz Monte Carlo i z przerażenia, że zaraz dojedziesz do Włoch, wysiadasz na stacji, której nazwa nie przechodzi ci przez gardło: “Roquebrune-Cap-Martin”.
To niewielkie miasteczko, kiedyś drugi dom Coco Chanel, słynie z długiej i barwnej historii, absurdalnie pięknych widoków, starówki malowniczo wbitej w zbocza Alp i drzewa oliwnego, które rośnie tu od dwóch tysięcy lat. Jednak żadna z tych rzeczy nie może dorównać perspektywie zanurzenia się po samą szyję w morskie fale. Idziesz więc w dół, zupełnie nie wiedząc, czego się spodziewać. Czy u kresu znajdziesz luksusowe lido dla bogaczy, którzy licznie zamieszkują tę okolicę? A może zatłoczone publiczne mikrokąpielisko i budy z goframi? Na plażę (o której istnieniu informują cię prowizoryczne znaki) prowadzą strome, kręte, kamieniste schody. Kluczysz, ślizgasz się, myślisz “umrę, zanim będzie mi dane usmażyć się na riwierze!”. Strużki potu spływają ci po skroniach, brodzie, szyi, a te przeklęte schody zdają się nie mieć końca.
Turkusowa woda w Roquebrune-Cap-Martin. Fot.: Christophe Galinier / Flickr
Wbrew swoim oczekiwaniom docierasz jednak na plażę. Z wrażenia odbiera ci mowę. W pierwszej kolejności zachwycasz się tym, czego nie ma: sprzedawców mojito, płatnych leżaków, drogich knajp z owocami morza i… ludzi. Tak! Ta malutka plaża w zatoczce, której zdjęcie powinno widnieć w każdej encyklopedii pod hasłem “opalanie na południu Francji”, jest zupełnie pusta. Może to te bezkresne schody, a może fakt, że zamiast na piachu leży się tu na małych kamyczkach; dość, że jest szczyt sezonu, a tutaj błoga cisza i pustka. Woda ma śliczny, zielony kolor. W oddali bieli się imponujący jacht. Wbiegasz do morza, płyniesz przed siebie, a kiedy w końcu zatrzymujesz się i odwracasz, łzy szczęścia napływają ci do oczu. Zbocza Alp, prześlicznie upstrzone różnokolorowymi domkami, łagodnie osuwają się w morskie fale. Czy to nie nad tym połączeniem gór i wody rozpływali się poeci? Powietrze pachnie solą, sosną i spokojem. Już rozumiesz, o co chodziło amerykańskim modernistom, nad czym rozpływał się Picasso, co przyciąga hollywoodzkie gwiazdy i bogów szołbiznesu. Ten luksus to nie kasyna, nie Dom Perignon, to coś zupełnie innego. Nurkujesz w zielonej głębinie, a kiedy się wynurzasz, myślisz: “Gdyby tu był mój dom, to spałabym lepiej, jadła zdrowiej, nosiła wygodniejsze ubrania i chodziła bardziej wyprostowana.”
Powrót do zgiełku Cannes zajmuje ci dziewięćdziesiąt osiem minut. Mokry kostium zrobił ci plamę na tyłku, morski piasek przywarł do ud i łydek. “Czy ja naprawdę spędziłam trzy godziny w pociągu, żeby znaleźć riwierę na riwierze?” – pytasz samą siebie z niedowierzaniem. Odpowiedź nasuwa się sama: “Tak, ale mogłabym to robić codziennie!”. Są bowiem warte każdej podróży: ta morska zieleń, ta pustka, ten spokój.
Już drugi rok miałam wielką przyjemność dyskutować o literaturze z gronem wybitnych znawców kultury włoskiej przy stoliku Antich’ Caffe w Warszawie. Od 2014 roku zbieramy się tam regularnie, by przyjrzeć się wydawanym w Polsce przekładom książek włoskich, a także publikacjom opowiadającym Polakom o Italii. Dzięki inicjatywie Jarosława Mikołajewskiego – poety, dziennikarza, italianisty, byłego dyrektora Instytutu Polskiego w Rzymie – staramy się docenić pracę autorów, tłumaczy i wydawców, którzy przyczyniają się do lepszego poznania kultury Półwyspu Apenińskiego w Polsce.
<
Ten rok obfitował w obrady dość burzliwe – było się nad czym spierać! Do konkursu zgłoszono wiele wspaniałych tytułów, a każdy juror – wśród nich Janusz Zaorski, Tessa Capponi-Borawska, Jacek Cygan, Jolanta Dygul, Paweł Wolski i ja – miał swoich faworytów. O tym, do kogo powędruje Nagroda Literacka im. Leopolda Staffa, będzie można przekonać się już jutro (6 października 2016 roku) o godzinie 19:00 w restauracji Antich’Caffe przy ulicy Wąwozowej 6 w Warszawie.
Jedno z finałowych spotkań podczas zeszłorocznej edycji konkursu.
W imieniu swoim, pozostałych jurorów i Antich’Caffe zapraszam wszystkich miłośników Włoch i włoskiej literatury do uczestniczenia w uroczystej ceremonii wręczenia nagród; jeszcze bardziej namawiam do przeczytania książek, które brały udział w konkursie. Poniżej znajdziecie kilka tytułów, które wydały mi się najbardziej godne uwagi. Życzę miłej i inspirującej lektury!
Dario Fo, Córka papieża, przekład: Natalia Mętrak-Ruda, Znak Horyzont 2015
Renesansowa historia w nowoczesnej i mocno niekonwencjonalnej odsłonie. Opowieść włoskiego noblisty nie wszystkich zachwyci, ale z całą pewnością każdego zaskoczy. Więcej pisałam o niej tutaj: klik.
Claudio Magris, Daleko, ale od czego? Joseph Roth i tradycja Żydów wschodnioeuropejskich, przekład: Elżbieta Jogałła, Austeria 2015
Esej o wygnaniu autorstwa wybitnego triesteńskiego pisarza, dla którego punktem wyjścia staje się twórczość Josepha Rotha. Opowieść o pamięci, wędrówce i stracie.
Tiziano Terzani, Duchy. Korespondencje z Kambodży, przekład: Joanna Ugniewska, Anna Osmólska-Mętrak, Joanna Wajs, W.A.B. 2016
Zbiór tekstów z lat 1972-1994 składający się na smutny obraz Indochin niszczonych przez interesy wielkich mocarstw, jednocześnie zaś historia reportera odkrywającego prawdę, tracącego nadzieję i złudzenia.
Ewa Bieńkowska, Historie florenckie, Fundacja Zeszytów Literackich 2015
Wyjątkowy przewodnik po stolicy Toskanii, którego ramą jest opowieść o wielkiej powodzi w 1966 roku. Wtedy właśnie wielowiekowe dziedzictwo miasta zostało zagrożone na niespotykaną wcześniej skalę. Czy jednak nauczyliśmy się, że Florencja nie jest nam dana raz na zawsze?
Melania G. Mazzucco, Limbo, przekład: Katarzyna Skórska, W.A.B. 2015
Portret współczesnej kobiety i świata pogrążonego w wojnie; opowieść o dążeniu do realizacji własnych marzeń i o bitwach, które codziennie toczy każdy z nas.
Beatrice Alemagna, Pięciu Nieudanych, przekład: Ewa Nicewicz-Staszowska, Dwie Siostry 2015
Poetycka opowieść dla najmłodszych, ukazująca niezwykle ważną, a dziś coraz częściej zapominaną prawdę: nie trzeba być idealnym, aby być wyjątkowym.
Maciej Hen, Solfatara, W.A.B. 2015
Bez wątpienia jedna z najlepszych polskich powieści historycznych. Mistrzowski styl, szkatułkowa kompozycja, Neapol i uniwersalne ludzkie namiętności.
Według optymistów nowe życie zaczyna się codziennie rano. Skąd jednak wziąć energię do tego, by każdego poranka rozpoczynać wszystko od początku? Z odpowiedzią przychodzą nam jak zwykle kraje śródziemnomorskie, gdzie wysokie temperatury i spowolnione tempo codzienności sprawiają, że od czasu do czasu trzeba podnieść sobie ciśnienie. Najlepiej robi to kawa – i to nie tylko w wersji klasycznego, włoskiego espresso. Dzięki niej nawet po krótkiej nocy poczujemy się jak nowo narodzeni…
Filiżanka z mlekiem skondensowanym – szykujemy hiszpańska kawę bombón we włoskiej maszynie La Pavoni
HISZPANIA
cortado:
Hiszpanie chętnie przedłużają sobie trochę swoją szybką chwilę przyjemności, dodając do espresso niewielką ilość gorącego mleka. Jest go trochę więcej niż we włoskim espresso macchiato, kawa staje się więc nie tyle „poplamiona”, co raczej jest skróconą wersją większych napojów kawowo-mlecznych, np. cappuccino, od którego różni się brakiem piany. W Stanach Zjednoczonych na tę ulubioną kawę Hiszpanów mówi się często „Gibraltar”.
Café bombón
café bombón:
Receptura tego słodkiego przysmaku została opracowana w środkowo-wschodniej Hiszpanii (okolice Walencji), dziś jednak jest bardzo popularna w całym kraju. Polega na połączeniu espresso ze słodkim, skondensowanym mlekiem, w stosunku 1 do 1. Chętnie podaje się ją w przezroczystej, szklanej filiżance, aby widać było dwie kontrastujące ze sobą warstwy napoju: czarnej kawy i kremowobiałego mleka.
Filiżanka Alhambra inspirowana wzorami z Granady jest idealna do picia włoskiego cappuccino albo klasycznej hiszpańskiej café con leche, czyli po prostu kawy z mlekiem. Filiżanki kupić można tutaj
TURCJA
kawa z kardamonem:
Turecki specjał, przyrządzany w tradycyjnym naczyniu zwanym ibrik, wyśmienicie smakuje z dodatkiem kardamonu. Do jego przygotowania używamy bardzo drobno zmielonej kawy, do której dodajemy kilka ziaren kardamonu rozgniecionych w moździerzu. Dwie łyżki proszku zalewamy 100 ml zimnej wody i stawiamy na ogniu. Gotujemy przez ok. 2 minuty od momentu, kiedy rozpocznie się wrzenie. Podajemy z dużą ilością cukru w małych, szklanych filiżankach.
Turecki ibryk renomowanej firmy Soy Turkiy dostępny w sklepie Cophi
IZRAEL
kawa daktylowa:
Nomadowie podróżujący przez pustynię od wieków używali pestek daktyli, które prażyli, poddawali zmieleniu i zalewali wodą, szykując w ten sposób napój przypominający kawę. Ma on delikatny, słodkawy smak, doskonale łączący się z cukrem i odrobiną mleka. Przez wiele lat nikt nie pamiętał o starożytnym specjale; dziś jednak pewna izraelska firma postanowiła przywrócić modę na ten oryginalny napój. W polskich warunkach możemy także przygotować prawdziwą kawę z dodatkiem daktyli, miksując ich miąższ, gotując w wodzie i dodając cukier oraz mleko w proszku, a na koniec kilka łyżek kawy.
Izraelczycy są mistrzami szykowania kawy z daktyli – zarówno z pestek, jak i miąższu
TUNEZJA
kawa z wodą różaną:
W Afryce Północnej do gorących napojów często dodaje się substancje aromatyczne, na przykład wodę różaną, która nie tylko wspaniale i egzotycznie smakuje, ale także przynosi wiele korzyści naszemu zdrowiu, będąc bogatym źródłem licznych witamin. Warto spróbować dodać pół łyżeczki tego specyfiku do filiżanki kawy; łasuchy mogą także pokusić się o wzbogacenie jej mlekiem i kilkoma kostkami białej czekolady.
Nasz przepis na grecką frappe: zblendować 1.5 łyżki kawy instant i 1.5 filiżanki zimne wody; dodać mleko i cukier. Fot.: Robert Gourley / Flickr
GRECJA
caffè frappé:
W ciepłe letnie poranki często potrzeba nam nie tylko pobudzenia, ale i orzeźwienia. Doskonała będzie wtedy grecka kawa frappé, czyli kawa instant zalana odrobiną wody z dodatkiem kilku kostek lodu i zmiksowana do uzyskania gęstej piany, którą przelewa się do wysokiej szklanki i uzupełnia wodą.
Tak się złożyło, że pasja zupełnie nie śródziemnomorska – capoeira – zaprowadziła mnie do Vicenzy, pięknego włoskiego miasta oddalonego kilkadziesiąt kilometrów od Wenecji. To tutaj, podczas festiwalu kultury afrobrazylijskiej, spotkałam Orazia, jedną z ciekawszych i skromniejszych osób, jakie miałam kiedykolwiek okazję poznać; dziś mojego serdecznego przyjaciela.
Orazio, gdy nie trenuje capoeiry, pracuje jako rehabilitant na basenie, pomagając dzieciom i dorosłym pokonać ograniczenia narzucone przez chorobę. Jest również muzykiem multiinstrumentalistą – gra m.in. na gitarze, kontrabasie i pianinie. Jednak powód, dla którego postanowiłam o nim napisać, przygotowując ten tekst, jest zupełnie niezwiązany z jego pracą. Otóż, podróżując przez włoskie domy, od Mediolanu, przez Rzym, po Neapol, nigdy nie jadłam tak dobrze, jak pod Vicenzą, u Orazia. On sam śmieje się, że, będąc starym kawalerem, do tego stroniącym od mięsa, musiał nauczyć radzić sobie w kuchni.
Jako dużo gorsza kucharka, postanowiłam zapytać go, co przygotowałby na kolację we dwoje – miałam nadzieję zaskoczyć męża wymyślnym daniem, którego jeszcze nigdy nie próbował. W odpowiedzi mój włoski przyjaciel przysłał mi jednak krótki przepis na… pstrąga z patelni. Na moje zaskoczenie zareagował z typową dla siebie bezpretensjonalnością.– Po co tracić godziny nad garami, skoro najprostsze rzeczy są zawsze najlepsze. I, chociaż być może moja wersja dania nie jest szczególnie fotogeniczna, musicie uwierzyć mi na słowo – banalna w przygotowaniu ryba fantastycznie współgra ze słodyczą podsmażonych pomidorków. Orazio miał rację, a mąż był zachwycony.
Życząc Wam równie przyjemnych posiłków, dzielę się przepisem:
Pstrąg z patelni z pomidorkami
6 filetów z pstrąga (na zdjęciu prezentujemy rybę w całości, żeby wyglądała bardziej zachęcająco 🙂 )
30 g masła
2 ząbki czosnku
20 pomidorków daktylowych
szczypta suszonego oregano
5 łyżek mąki do obtoczenia ryby
szczypta soli
szczypta czarnego pieprzu
1. Pstrąga obtoczyć w mące, posiekać czosnek, pokroić pomidorki.
2. Rozgrzać masło na patelni, wrzucić czosnek, a po chwili także filety.
3. Smażyć, aż się zarumieni, a następnie odwrócić. Dorzucić pomidorki.
4. Doprawić solą, pieprzem i oregano.
Czy to, jak żyjemy, spójne jest z filozofią, którą propagujemy? Oto pytanie, które dosyć często przewija się w mailach od czytelników i sympatyków naszego magazynu. I bardzo dobrze – prowokuje nas bowiem do uważniejszego przyjrzenia się codzienności, którą same tworzymy, popełniając – jak każdy – rozmaite błędy, ale także odnosząc małe, prywatne zwycięstwa.
Filozofia lente to celebrowanie chwili, uważność, cieszenie się drobnymi gestami; przywiązanie do tradycji, ale także otwartość na Nowe. Niedaleko stąd do narodzonego nad Morzem Śródziemnym trendu slow. I choć wielu uważa go za puste hasło, modę przynoszącą zysk wyłącznie swoim twórcom, my jesteśmy przekonane, że za marketingowym sloganem kryją się wartości, do których warto dążyć.
Nie jest to oczywiście zadanie proste – dlatego, odpowiadając na Wasze listy, podkreślamy często, żelente to cel, do którego zmierzamy, a niekoniecznie stała cecha każdego naszego posunięcia. Coś na kształt drogowskazu, zamysł, zamiar, intencja; często przy tym realizowana metodą małych kroczków. Daleko nam do joginek siedzących na plaży w pozycji kwiatu lotosu! 🙂 Kilka elementów codzienności jest dla nas jednak bardzo istotnych, a nad najważniejszymi z nich spierałyśmy się dziś przy porannej kawie. Oto te, które po jej wypiciu znalazły się na naszej liście.
1) Lubimy ludzi...
…a nie roboty. Oznacza to, że zarówno sobie, jak i innym, dajemy prawo do błędu. Zadajemy pytania, ale nie zawsze znajdujemy na nie odpowiedź. Staramy się dawać z siebie wszystko, ale nie oczekujemy perfekcji, bo wiemy, że takowa nie istnieje. Porzucamy urzędowe formułki i sztywny język, wierząc, że w kontakcie z drugą osobą ważna jest grzeczność, delikatność i wsłuchanie się w jego potrzeby, a nie tylko zachowanie terminów i procedury. Co więcej, najważniejsza jest dla nas nasza przyjaźń. Próbujemy pracować tak, by to ona – a nie zysk czy spełnienie osobistych ambicji – stawiana była na pierwszym miejscu.
Nic nie zastąpi rozmowy z drugim człowiekiem! Wiedzą to panowie, których Julia sfotografowała we włoskiej Pienzy.
2) Staramy się mądrze korzystać z technologii…
… pamiętając przy tym, że dla równowagi trzeba od niej czasem uciec. Nie stronimy od mediów społecznościowych, komputerów, tabletów i wszelkich elektronicznych nowinek, ale długie godziny spędzone na pracy w Internecie rekompensujemy sobie urlopami od wifi i jak najczęstszym luksusem lektury w tradycyjnej formie. Nic nie cieszy nas bardziej, niż pięknie wydana, ciekawa książka – i takie właśnie staramy się przekazywać Wam co kwartał.
Świat najpiękniejszy jest…offline. Tutaj – odkryty podczas podróży widok z rzymskiego dachu.
3) Lubimy uczyć się nowych rzeczy….
… bo czujemy się wtedy jak dzieci, które odkrywają świat. Każda z nas uczy się nowego języka obcego (Natalia niderlandzkiego, Marysia portugalskiego, Julia greckiego), a także posiada zupełnie “pozapracowe” hobby niezwiązane z kulturą śródziemnomorską. Wierzymy, że pozwala nam to nie tylko ćwiczyć szare komórki, ale także doceniać czas spędzany na codziennych, rutynowych czynnościach. Ważne bowiem, by od rutyny było gdzie uciekać…
Lubimy uczyć się nowych rzeczy. Niektóre są dla nas takim wyzwaniem, jak pierwsze kroki dla małych dzieci – i ile z tego radości! Na zdjęciu: Lia Wollner (młodsza córka Julii) w TAPAS GastroBarze w Warszawie.
4) Jemy obiady (!!!)…
…bo wiemy, jak to jest, gdy się ich nie je! I choć punkt ten wydaje się zdecydowanie bardziej konkretny niż pozostałe cztery, byłyśmy stuprocentowo zgodne, że musi znaleźć się na naszej liście. Każda z nas ma za sobą czas, kiedy posiłki spożywała przed ekranem komputera albo… nie spożywała wcale. Każda z nas pamięta też, że prowadzi to nie tylko do kłopotów zdrowotnych, spadku jakości wykonywanej pracy, ale także – przede wszystkim – jest sygnałem świadczącym o czymś więcej: izolacji, wycofaniu, zamknięciu na świat. Posiłek to przecież rozmowa, spotkanie, chwila zatrzymania, kontakt z naturą. Dlatego choćby waliło się i paliło, staramy się teraz codziennie wygospodarować chwilę na zdrowy i pożywny obiad. Czas spędzony w kuchni w domu tej z nas, u której akurat się spotykamy, poświęcamy także na dyskuje, burze mózgów i… żarty. Nie ma nic gorszego, niż ktoś opowiadający o radości życia bez uśmiechu na twarzy. 🙂
Jako że staramy się jeść zdrowo, bardzo gorąco kibicujemy przedsięwzięciu naszych przyjaciół: Czytaj Etykiety, do wsparcia którego namawiamy i Was!
Marysia kupuje nam często warzywa na targu, a marchew serwuje z miodem i kolendrą.
5) Ekologia jest dla nas ważna…
… i wiemy, jak bardzo istotne są tu drobne, codzienne gesty. Należy do nich chociażby zakręcanie kranu przy myciu zębów (mąż pochodzący ze śródziemnomorskiej pustyni krzyczy za marnowanie wody!) i rozsądne zakupy – może zamiast kolejnej nowej bluzki z papierową metką warto dać drugie życie koszulce ze sklepu z używaną odzieżą? Od jakiegoś czasu z radością wspieramy też fundacje zajmujące się ochroną przyrody i ratowaniem bezdomnych zwierząt: każda z nas wedle własnej preferencji. Zachęcamy Was, byście i Wy poświęcili kwotę równą cenie jednej kawy czy tabliczki czekolady na pomoc zwierzętom, lasom, morzu… Służy to naszej planecie, ale także podnosi poziom endorfin!
Paput, pies Marysi, trafił do Warszawy dzięki fundacji ZEA. Teraz staramy się ją wspierać, by mogła ratować kolejne zwierzaki. Fot.: Goldenhours
Powiedzcie też, co Wy umieścilibyście na czele swojej lente-listy. Czekamy na Wasze komentarze!
Strona korzysta z plików cookies w celach statystycznych, zgodnie z Polityką prywatności.