Posted on

Najpiękniejszy zapach świata. O kwiecie pomarańczy

Drzewka pomarańczowe nie są roślinami śródziemnomorskimi, choć tak bardzo nam się z tym regionem kojarzą. Pochodzą najprawdopodobniej z Chin. Dość wcześnie zaczęli je uprawiać także Arabowie – wiemy na przykład, że gorzkie pomarańcze (czyli właśnie te, których kwiat pachnie najpiękniej) znali już w IX wieku. Zaraz na początku drugiego tysiąclecia przywieźli je na Sycylię, która do dziś słynie na całym świecie z produkcji rozmaitych cytrusów.

 

 Drzewka pomarańczowe na rzymskim Zatybrzu. W Wiecznym Mieście znajdziemy ich wiele więcej; szczególnie wart uwagi jest zaś Giardino degli Aranci, czyli Ogród Pomarańczowy z pięknym widokiem na włoską stolicę. Fot. Julia Wollner


Sycylia, Florencja i Lacjum

Przez wieki pomarańcze pozostawały drogim, egzotycznym owocem, stanowiącym dla wielu symbol luksusu. Nie powinno więc dziwić nas, że jedna z najsłynniejszych florenckich rodzin, która przez długie lata wyznaczała w Europie trendy i mody, przyjęła pomarańcze do swojego herbu. Mowa oczywiście o Medyceuszach – tych samych, którzy lubowali się w aromacie kwiatu jaśminu.

Jednak to nie nazwisko Medyceuszy najmocniej związane jest z pięknym zapachem, jakim wita nas pomarańczowy gaj. Zdecydowanie najważniejsza jest tu bowiem postać Anny Marii Orsini di Bracciano, księżniczki Neroli, którą uważa się za najsłynniejszą miłośniczkę rzeczonego aromatu w całej historii Śródziemnomorza. Na początku XVII stulecia ta arystokratka z regionu Lacjum upowszechniła na Półwyspie Apenińskim produkcję wody pomarańczowej. Znana była ona już w średniowieczu (nazywano ją wówczas acqua nanfa), jednak dopiero książniczka z Neroli sprawiła, że chciały skrapiać nią swoje suknie wszystkie elegantki. Dziś wyraz neroli stał się rzeczownikiem pospolitym i oznacza esencję otrzymywaną z kwiatu pomarańczy. Jest to jeden z najdroższych składników perfum. Woda destylowana z kwiatu citrus aurantium, tak lubiana przez Annę Marię, także dziś święci triumfy na salonach, przede wszystkim jako kosmetyk upiększający. Doskonale sprawdza się jako naturalny tonik do twarzy. Ma własności regenerujące, bakteriobójcze i przecizapalne, dodaje skórze blasku i wspaniale odświeża.

Olejek neroli w eleganckim kryształowym flakonie dostępny jest w naszym sklepie internetowym
Olejek neroli w eleganckim kryształowym flakonie dostępny jest w naszym sklepie internetowym (tutaj)


Sewilla – szczęśliwe miasto

Azahar – tak mówią na kwiat pomarańczy Hiszpanie. Na Półwyspie Iberyjskim jest on najważniejszym zwiastunem wiosny; w Andaluzji, z którą kojarzy się najmocniej, pojawia się w drugiej połowie marca. Sewilla, stolica regionu, poznała kwiat pomarańczy dzięki podróżującym do Chin Genueńczykom. W XI i XII wieku egzotyczne drzewka chętnie sadzono na dziedzińcach i w przydomowych ogrodach. Wierzono, że przynoszą szczęście mieszkańcom, zgodnie z arabskim toponimem “Isbiliya”, oznaczającym “szczęśliwe miasto”. Dziś szacuje się, że na obszarze sewilskiej starówki zakwita wiosną jednocześnie blisko 50 tysięcy drzewek. Miasto wydaje się wówczas wystrojone i wyperfumowane jak na wielką uroczystość; chodniki pokrywają się białymi płatkami, a powietrze wypełnia odurzający aromat.

W Andaluzji na cześć drzewek pomarańczowych nazywa się place, ulice, skwery. Tu: Plaza de los Naranjos w Marbelli, w zimie, fot. Julia Wollner
W Andaluzji na cześć drzewek pomarańczowych nazywa się place, ulice, skwery. Tu: Plaza de los Naranjos w Marbelli, w zimie, fot. Julia Wollner


Zapach raju

Według specjalistów aromaterapii, czyli gałęzi medycyny, która wykorzystuje substancje zapachowe do pozytywnego wpływania na zdrowie i nastrój, zapach kwiatu gorzkiej pomarańczy działa niezwykle korzystnie na naszą kondycję psychiczną. Relaksuje, odpręża, zapobiega i leczy depresje. Jest doskonałym antidotum na stany lękowe. Jego dobroczynny wpływ nie kończy się jednak na sferze psyche, bowiem olejek neroli stosuje się także przy problemach z układem trawiennym – pamiętajmy jednak, że przed użyciem olejku należy skonsultować się ze specjalistą.

Bez ograniczeń można na szczęście cieszyć się aromatem kwiatu pomarańczy w kosmetykach. Od lat jest on jedną z najmodniejszych nut w perfumach wielkich kreatorów – włoskich, francuskich, hiszpańskich i libańskich. Wenecka marka Bottega Veneta oparła o nią wytrawną i szalenie elegancką kompozycję  Knot; w wersji słodkiej najpiękniej prezentuje się w propozycji Libańczyka Eliego Saaba, który w swej flagowej wodzie próbował ponoć zamknąć woń Bejrutu zapamiętaną z dzieciństwa, oraz miodowym zapachu Artisana – Seville à l’aube.

 

Zdjęcie główne: Zeynel Cebeci / Wikimedia, CC BY-SA 4.0
Posted on

Kwietne dywany czyli włoskie infiorate

Jeden z najsłynniejszych kwiatowych festiwali to sycylijska Infiorata di Noto, która odbywa się co roku w trzecią niedzielę maja. Tego dnia wąska i stroma uliczka Corrado Nicolaci (usytuował się przy niej wspaniały Palazzo Nicolaci Villadorata z rzędem oszałamiających , bogato zdobionych balkonów) zamienia się w kwietny dywan. Na całej długości ciągną się olśniewająco kolorowe obrazy misternie ułożone z tysięcy płatków. Barwy kwiatów kontrastują ze złotym piaskowcem budynków, rażąc soczystym odcieniem. 
Układanie kwiatowej mozaiki rozpoczyna się w piątek. Najpierw autorzy kobierca szkicują kredą rysunek na kamiennym bruku (co roku wybierany jest inny motyw przewodni, np. muzyka, jedzenie, podróże). Potem na zarysowanych konturach układają wąskie, kilkucentymetrowe kawałki zbitej gleby tworzące – podobnie jak szprosy w witrażach – ramy dla kwiatów. Na koniec wolne przestrzenie wypełniają dziesiątkami tysięcy kolorowych płatków. Twórcy gobelinów często używają też nasion fasoli, grochu i soczewicy, kawałków drewna czy barwionych trocin. Efekt podziwia się jednak krótko. Już w poniedziałek kunsztownie utkany dywan niszczą dzieci – to tradycja.

Infiorata w Genzano, fot. Maurizio Belisario
Infiorata w Genzano w 2016 r., fot. Maurizio Belisario

Podobny festiwal odbywa się również w miasteczku Genazzano, godzinę drogi od Rzymu. Po raz pierwszy festa miała miejsce w 1883 roku i odtąd co roku w lipcu powtarza się w niezmienionej formie. W układanie dywanów zaangażowani są wszyscy mieszkańcy. W 2012 roku pobili nawet rekord Guinessa – łącznie ułożyli 1642,57 m kw kwiatowego kobierca! W Genazzano kwiaty zbierane są odpowiednio wcześniej, segregowane kolorystycznie i składowane w tutejszych jaskiniach, gdzie niska temperatura pozwala zachować ich świeżość. W pierwszą sobotę lipca mieszkańcy Genazzano przystępują do pracy, zapraszając również przybyłych na tę okazję turystów. Dywan układają cały dzień i całą noc, by w niedzielę został tradycyjnie… zdeptany. Tu jednak kobierca nie niszczą dzieci, ale aktor odgrywający rolę Jezusa Chrystysa dźwigającego krzyż. Procesja, czyli około 400 mieszkańców przebranych w stroje z epoki, postepuję drogą usypaną z kwiatowych płatków.

Poza Noto i Genazzano, renomą cieszą się także infiorate w mieście Genzano w Lacjum (niedaleko Castel Gandolfo) oraz w Spello w Umbrii. Ta pierwsza odbędzie się w tym roku miejsce w dniach 9–11 czerwca i będzie miała charakter jubileuszowy (240 lat).

Zdjęcie główne: kwietny dywan w Noto w 2013 r., fot. Malega / Flickr, CC BY-ND 2.0
Posted on

Kwiaty wiecznie żywe

Motyw nie jest nowy – to fakt – ale od wieków cieszy się niesłabnącą popularnością. Nawet najwięksi okrutnicy w historii mieli do kwiatów słabość. Weźmy choćby Hieronima Floriana Radziwiłła, jednego z najbogatszych magnatów Rzeczpospolitej, ekscentryka i sadystę, zafascynowanego dyscypliną wojskową (stworzył na własne potrzeby prywatną armię, w której służyło ok. 6 000 żołnierzy), a jednocześnie miłośnika teatru i baletu (założył szkołę baletową i utrzymywał w swoich zamkach grupy teatralne, które wystawiały przedstawienia włoskie oraz niemieckie). Na jednym z portretów nosi mundur (!) w deseń z… bukiecików. Zresztą nie on jeden spośród mężczyzn doceniał kwiatowe motywy. Ludwik XV, gdy urządzał bale przebierańców, często przebierał się za… rośliny. Rok 1745 był pamiętny z dwóch powodów: raz, bo król wystąpił w niezwykle oryginalnym stroju cisu; dwa, bo wtedy to właśnie poznał Madame Pompadour.

Prada, rok 2012, via Pinterest
Prada, rok 2012, via Pinterest

Wielki boom na kwiaty – duże, wielobarwne, o uproszczonym rysunku – przyniosły lata 60. Popularną ikoną tamtych lat była Twiggy ubrana w kwiatowe sukienki i wyraziste żakiety. Wtedy też powstał słynny wzór Unikko (1964 r.) dla fińskiej marki Marimekko, stworzony przez projektantkę Maija Isolę. Właścicielka Marimekko chciała, by jej firma wyróżniała się na tle konkurencji, pragnęła zmienić sentymentalny “łączkowy” wizerunek kobiet i kategorycznie zakazała używania motywów kwiatowych na rzecz wzorów bardziej abstrakcyjnych. Ale że artystyczna dusza zakazów nie znosi, Maija Isola wcale poleceń szefowej słuchać nie zamierzała. Zamiast rezygnować z motywu kwiatowego stworzyła jego własną interpretację: drobne słodkie kwiatki zastąpiła wielkimi, kolorowymi makami, epatującymi radością i energią typową dla okresu „Flower Power”. Nowy wzór szybko podbił serca Finek i do dziś zdobi nie tylko ubrania, ale też torby, kalosze, tapety. Wykorzystują go również takie firmy, jak zupełnie już śródziemnomorska Prada.

Kwiaty Italii

I tu przechodzimy do włoskich dyktatorów mody, którzy również kwiatów nie unikają. Wywołana do tablicy Prada jako jedna z pierwszych umiała efektownie połączyć tradycję z nowoczesnością, wprowadzając na wybiegi ludowe koronki, nieco egzotyczne satynowe turbany i kwiatowe esy-floresy.

Giambattista Valli, rok 2017
Giambattista Valli, rok 2017

Od lat w świecie włoskiej mody utrzymują się trzy dominujące kwiatowe trendy: kwiaty w wersji barokowej (tu trzy lata temu prym wiódł Valentino, prezentując nie tylko bogato ukwiecone ubrania, ale także torebki ze skórzanymi naszywkami i buty); kwiaty w stylu lat 60. (to głównie Miu Miu, Marni i Prada – ta ostatnia proponowała już sandały z kwiatkiem, kwietne kostiumy skrojone na modłę lat 40. czy okulary z zausznikami zdobionymi kwiatowym akcentem); oraz tradycyjne łąkowe, typowo kobiece kwiatowe wariacje (Giambattista Valli pokazał zimą suknię z cielistego tiulu obszytą haftowanymi różami). Od kilku sezonów modowymi hitami pojawiającymi się na ulicach wszystkich europejskich metropolii pozostają dżinsy w malowane kwiaty, bomberki w kolorowe kwiaty, botki w kwiaty i torebki z kwiatowymi aplikacjami.

 

Gigi Hadid u Moschino, rok 2017
Gigi Hadid u Moschino, rok 2017

A dyktatorom mody wciąż mało! Jakby na przekór postępującej industrializacji, globalizacji i pogoni za sukcesem, pragną powrotu do natury, romantycznych, prostych stylizacji w stylu country. Nawet sportowe sneakersy dostają teraz kwiatowe kokardy!
Podczas prezentowania kolekcji na wiosnę/lato 2018 furorę zrobiła modelka Gigi Hadid przemieniona przez Moschino w chodzący bukiet. Spektakularnie upięte kwiaty “wychodziły” wprost z szerokiego czerwonego kołnierza ni to sukni, ni to długiego kolorowego płaszcza. Kroku dzielnie dotrzymywała marka Marni, która pokazała bajecznie wzorzysty zestaw składający się z zielonej spódnicy w ludowe kwiaty rodem spod Gubałówki zestawione z upstrzonym kwiatami “słodkim” gorsetem à la Maria Antonina. W kolekcji znalazły się takież same ludowo-zielone obszerne kurtki i długie płaszcze w czerwone maki, które mogły nasunąć skojarzenia z Marimekko.

Zrzut ekranu ze strony Gucci.com
Zrzut ekranu ze strony Gucci.com

Nowy kwiatowy trend zaproponował Alessandro Michele. Od kiedy objął stanowisko dyrektora kreatywnego domu mody Gucci, w każdej kolekcji tej marki dominują motywy botaniczne: sielskie, inspirowane wizerunkiem Ofelii lub retro. Tym razem projektant postawił na bardziej egzotyczne motywy, a florę połączył z tropikalną fauną. W podobnym kierunku poszli: Pierpaolo Piccioli (Valentino), który od kilku sezonów traktuje sukienki jak płótna, na których maluje roślinne dzieła sztuki, oraz Moschino. Modelka ubrana w błękitną spódnicę z piór wyglądała jak barwna papuga. Czy wyciągnięcie z tego coś dla siebie?

Posted on

Były sobie drzwi. Allada Vermell w Barcelonie

Allada Vermell swoim wyglądem przypomina niewielki ryneczek. Jest zamknięta dla ruchu samochodowego, a w jej centrum znajduje się plac zabaw z ławkami dla spacerowiczów, otoczony barami i restauracjami, wraz z ich stolikami i parasolami przeciwsłonecznymi. Wszystko to w orzeźwiającym cieniu drzew i typowych dla tej części miasta starych kamienic. Podobnie jak cała dzielnica, swój obecny wygląd i charakter zawdzięcza renowacji przeprowadzonej przed Igrzyskami Olimpijskimi w 1992 roku. W ramach ówczesnych prac wyburzono rząd domów, który dzielił obecny szeroki plac na dwie uliczki: Allada (oznaczająca w języku katalońskim grządkę czosnku) i Vermell (z katalońskiego: czerwony, nazwa prawdopodobnie nawiązująca do barwnika używanego przez pracujących w pobliżu dawnego kanału Rec Comtal garbarzy). Po połączeniu dwóch ulic powstała znana nam obecnie Allada Vermell. Niepozorna, jedna z wielu podobnych w dzielnicy El Born… którą dwoje ludzi uczyniło jedną z najbardziej niezwykłych i najczęściej fotografowanych w mieście Gaudiego.

Allada Vermell 12. Nie ma dzwonka ani nawet kołatki; są zwyczajne drewniane, przeszklone drzwi. Za nimi, od 35 lat, mieszka Luis Estévez, przez przyjaciół nazywany Lucky, oraz jego partnerka od lat ośmiu, Inés Hernández. Towarzyszy im czternastoletnia sunia Jackie. Kiedy Lucky się tu wprowadził, Allada i Vermell były jeszcze dwiema oddzielnymi uliczkami. Wyburzenie dzielących ich budynków przyjął z radością – do okien jego domu zaczęło wreszcie docierać słońce. Osiem lat temu, gdy zamieszkała z nim Inés, wspólnie postanowili ten fakt wykorzystać, ustawiając przed drzwiami 4 doniczki z roślinami. Dziś drzwi numeru 12 otacza ich już 61 – stojących na ziemi, umocowanych na ścianie, na oknach i na samych drzwiach. Niektóre z nich Lucky dostał od znajomych; jeszcze częściej są to egzemplarze odratowane, znalezione w różnych zakamarkach dzielnicy, porzucone. Z tych Luis jest najbardziej dumny. W wywiadzie udzielonym dziennikarce “El Periódico” w styczniu tego roku, mówił: – Wiele z tych pięknych roślin, które tu widzisz, było praktycznie martwe, kiedy je znalazłem. Znajomi ze śmiechem nazywają ich dom pod dwunastką “Lourdes dla umierających i porzuconych roślin”. 

Carrer de l'Allada Vermell, fot. Jorge Franganillo / Wikimedia, CC BY 3.0
Carrer de l’Allada Vermell, fot. Jorge Franganillo / Wikimedia, CC BY 3.0

Z czasem, kiedy doniczek wokół drzwi numeru 12 zaczęło przybywać, do tego nieistniejącego na turystycznych mapach Barcelony miejsca zaczęli pielgrzymować ciekawscy, pragnący zobaczyć “dom kwiatów” („dom roślin!” – natychmiast poprawia każdego Inés). Początkowo byli to znajomi sąsiadów i znajomi znajomych; potem turyści. Pojawiało się coraz więcej osób z aparatami fotograficznymi i komórkami. Dziś Luis i Inés muszą uważać, by, wychodząc z mieszkania, nie uderzyć nikogo drzwiami. Właściwie zawsze istnieje prawdopodobieństwo, że akurat ktoś robi zdjęcie wejściu do ich domu. Zdarzyło się, że Inés wracała z zakupami i poproszono ją uprzejmie, żeby nie wchodziła w kadr, bądź zwrócono uwagę Lucky’emu, żeby się odsunął, kiedy stał w drzwiach, zerkając na podwórko. Oboje śmieją się z tych incydentów. Najbardziej surrealistyczną historię, jaka im się przydarzyła, Lucky przytacza w wywiadzie dla “El Periódico”: – Do mieszkania dosłownie wpadła mi kiedyś dziewczyna. Czasem zostawiam drzwi niedomknięte, żeby się wietrzyło, a ludzie się o nie opierają. Drzwi prowadzą zaś prosto do salonu. Przed domem odbywają się też profesjonalne sesje zdjęciowe: ślubne czy do magazynów mody. – Ustawiają się z rowerem, bez roweru, w kapeluszu, bez kapelusza… Kiedyś odbywała się sesja bielizny damskiej. Otworzyłem drzwi, a tu na doniczkach porozwieszane biustonosze i figi…

 

Zapytani o to, czemu nie pobierają opłat za zdjęcia – mogliby przecież na sławie swoich drzwi nieźle zarobić! – Luis i Inés odpowiadają, że głupio im prosić ludzi o pieniądze. Czasem tylko ktoś przyniesie im piwo. Lucky rozważa jednak wywieszenie karteczki z prośbą o dobrowolny datek na utrzymanie roślin, bo jest ono rzeczywiście dość kosztowne. Marzy mu się, by mógł całkowicie poświęcić się ogrodnictwu. Dostał już nawet swoje pierwsze zlecenie – przyozdobienie w podobny sposób witryny znajdującego się po sąsiedzku zakładu fryzjerskiego.Zresztą w ogólnym rozrachunku popularność, jaką przyniosło im hobby, Luis i Inés uważają za coś pozytywnego. Inés wskazuje na pudełko wypełnione karteczkami. To wiadomości, które zostawiają im w oknach odwiedzający z całego świata. Na każdej karteczce kilka ciepłych słów pod adresem lokatorów i ich ukochanych roślin. Sprawiają ogromną radość.

 

Obecnie Allada Vermell 12 pojawiła się już nawet w przewodnikach turystycznych. Przede wszystkim ze względu na ilość i różnorodność roślin zdobiących drzwi i ścianę domu, ale także ze względu na to, jak przepięknie zmienia się kolorystyka tego specyficznego „ogrodu” w zależności od pory roku. Czyżby uroda ogrodu spod dwunastki kryła jakiś sekret? Oprócz, rzecz jasna, ciężkiej pracy obojga lokatorów… Inés ujawnia, że oboje lubią przemawiać do swoich „podopiecznych”, a także… puszczają im muzykę klasyczną. – To je odpręża, gwarantuję! – śmieje się Inés.

 

Wszystkie wypowiedzi pochodzą z wywiadu udzielonego przez Luisa Esteveza i Inés Hernández magazynowi „El Periódico” 8 stycznia 2018 roku.

Ulica Allada Vermell 12 – dojazd metrem: Linia 4 (linia żółta), stacja: Jaume I.

Posted on

Yves Saint Laurent, dzieci-kwiaty i zaczarowany ogród. Jardin Majorelle w Marrakeszu

Są miejsca, o których wiesz od zawsze, które bardziej przeczuwasz niż znasz, miejsca, w których nigdy nie postawiłeś nogi, a mimo to tkwią gdzieś na dnie twojej świadomości. Tak właśnie było w tym przypadku.

Kilkanaście lat temu, pchana niezrozumiałą potrzebą, którą ktoś nazwałby, być może,  przeznaczeniem, po raz pierwszy postawiłam stopę na marokańskiej ziemi, a wkrótce potem w Marrakeszu, „czerwonym mieście”, mekce dzieci-kwiatów.

Ogrody Majorelle, fot. Luc Viatour / lucnix.be/

Hipisi, podróżujący szlakiem do Indii, zaczęli się w nim pojawiać od końca lat 60-tych. Część z nich udawała się do nadmorskiej Essaouiry, część nigdy nie wyruszyła dalej. Zostawali oczarowani miejscową egzotyką, zasłuchani w transowe dźwięki bębnów, uwiedzeni zapachami, a także łatwym dostępem do specyfików, które miały im pomóc w osiągnięciu innych stanów świadomości, koniecznych dla prawdziwego duchowego odrodzenia. Marrakesz, w języku Berberów „Ziemia bogów”, nadawał się do tego znakomicie.

Zagubieni w wąskich zaułkach starego miasta, szukający drogi do Absolutu ukrytej w oparach haszyszu i kifu, „wymiatali pajęczyny z obrzeży umysłu”, jak śpiewają Crosby, Still and Nash. W czerwonych murach medyny, które o zachodzie słońca zdawały się płonąć, odnajdywali na nowo prastare opowieści, magię utraconą w nazbyt szybko pędzącym świecie Zachodu. Słuchając bajarzy w pasiastych dżellabach, podziwiając zręczność zaklinaczy węży lub magików uprawiających swą tajemną sztukę na placu Djemaa-El Fna, odkrywali zupełnie inną, wyśnioną niegdyś rzeczywistość. W hałaśliwym mieście i usypiającym upale zapominali o wszystkim tym, przed czym chcieli uciec; czasem nawet o tym, co przywiodło ich aż tak daleko. Być może te same pragnienia, ta sama potrzeba odnalezienia siebie na nowo w wiecznej tułaczce, przywiodły do Marrakeszu jednego z największych artystów naszych czasów, francuskiego projektanta i kolekcjonera sztuki Yves Saint Laurenta. To czerwona oaza wyrosła pośrodku pustyni musiała urzec go jako pierwsza, dopiero później odkrył dom. A na końcu ogród…

 

Ogrody Majorelle, fot. Anka Florczak
Ogrody Majorelle, fot. Anka Florczak

 

 

Ogrody Majorelle, fot. Anka Florczak
Egzotyczne rośliny w Jardin Majorelle, fot. Anka Florczak

 

Kilkadziesiąt lat wcześniej, w latach dwudziestych poprzedniego stulecia, po długich podróżach do Włoch, Grecji i Egiptu, przybył do Maroka inny twórca i miłośnik dalekich wypraw –malarz Jacques Majorelle. Porwany urodą północnoafrykańskich ziem osiadł na stałe w Marrakeszu. W 1924 roku kupił kawałek ziemi tuż za murami medyny. Wybudował dom oraz studio, które otoczył  jednym z najpiękniejszych orientalnych ogrodów na świecie, znanym dziś jako Jardin Majorelle. Ze swoich licznych podróży po Maroku przywiózł pomysł na system irygacyjny nawadniający całą posiadłość. W górach Wysokiego Atlasu oczarował go niezwykle intensywny kobaltowy odcień niebieskiego, dziś nazywany Majorelle Blue, na który pomalował najpierw swoje studio, a który wkrótce pojawił się również na murkach wyznaczających poszczególne części ogrodu, fontannach, pergolach czy wreszcie donicach. Charakterystyczną dla miasta czerwoną barwę przeniósł Majorelle na prowadzące przez ogród chodniki. Tak jak Monet, zakochany w świecie roślin, finansował botaniczne eskapady, prowadził ożywioną korespondencję z podobnymi sobie pasjonatami i utrzymywał kontakty z ogrodami botanicznymi rozsianymi po całym świecie. Z amerykańskiego południa sprowadził kaktusy, z wysp południowego Pacyfiku nowe gatunki palm, sukulenty z południowoafrykańskich ziem, czy wreszcie lilie wodne i lotosy z Azji.

Kobaltowy kolor "Majorelle Blue", fot. Anka Florczak
Kobaltowy kolor “Majorelle Blue”, fot. Anka Florczak

W latach 60-tych mały kawałek raju stworzony przez malarza tuż za czerwonym murem gwarnej arabskiej medyny stał się oazą i natchnieniem nowego właściciela,Yves Saint Laurenta. Razem ze swym partnerem, Pierrem Bergé, Yves przywrócił świetność nieco zapomnianemu już miejscu. Unowocześnił system nawadniania, do ogrodowej palety dodał kolejną barwę, słoneczną żółć  – wspaniale kontrastującą z zielenią roślinności i błękitem Majorelle. Sprowadził też nowe gatunki roślin – ich liczba wzrosła ze 135 do 300. Studio Jacquesa Majorelle’a przekształcił w muzeum sztuki berberyjskiej, niezwykłą świątynię rzemiosła rdzennej ludności północnej Afryki. Tylko tutaj ciężkie tkaniny, szlachetne kruszce, wielobarwne kamienie zdają się skąpane w świetle rozgwieżdżonego firmamentu, który w niezwykły sposób podkreśla ich piękno, wydobywając doskonałość każdego najmniejszego detalu.

Yves Saint Laurent dodał do barw ogrodu słoneczną żółć. Fot. Anka Florczak
Yves Saint Laurent dodał do barw ogrodu słoneczną żółć. Fot. Anka Florczak

 

Nowy właściciel sprowadził do Majorelle wiele nowych gatunków roślin. Fot. Anka Florczak
Nowy właściciel sprowadził do Majorelle wiele nowych gatunków roślin. Fot. Anka Florczak

 

Jardin Majorelle jest więc ucieleśnieniem marzeń. Marzeń dwóch wspaniałych artystów, dwóch romantycznych dusz. Snem na jawie. Pośród bujnej roślinności, kolczastych kaktusów, rozłożystych agaw, strzelistych cyprysów, gibkich palm o rozłożystych pióropuszach kołyszących się pod bezlitosnym słońcem Południa, wciąż przechadzają się duchy Dzieci Kwiatów, które nigdy nie opuściły swojego ukochanego miasta. Stąpają pomiędzy plamami intensywnego światła, gdzieniegdzie przechodzącymi w przynoszący ukojenie cień. Medytują pod rozedrganym zielonym baldachimem bambusowego zagajnika. Czasami przystają, by wsłuchać się w szemranie fontann, delikatny szum liści, szczebiot ptaków i wesołe rechotanie żab, ukrytych gdzieś pomiędzy kwitnącymi bielą wodnymi liliami. Stapiają się z bujną zielenią tu i tam znaczoną kolorowymi plamami czerwonego hibiskusa, datury, której białe kielichy kłaniają się ziemi, różowego geranium, żółtych kwiatów opuncji o silnym ziemistym zapachu. Są u siebie, otoczeni tak długo poszukiwaną magią.

 

Fot. Anka Florczak
Fot. Anka Florczak

 

Fot. Viault / Wikimedia
Fot. Viault / Wikimedia, GNU FDL

 

Zdjęcie główne: Khalid Albaih / Flickr, CC BY 2.0
Posted on

Sant Jordi. Książka i róża

W wielu europejskich krajach znana jest legenda o rycerzu, którego znak krzyża ochronił przed bestią. Ma ona swoją katalońską odmianę. Według niej, nieopodal grodu Montblanc, pojawił się olbrzymi smok. Przerażeni mieszkańcy próbowali obłaskawić potwora, ofiarując mu owce, krowy i konie, jednak smok nie porzucał zamiaru wtargnięcia za bramy grodu. Gdy zabrakło zwierząt, trzeba było zacząć poświęcać ludzi. Do wielkiej misy wrzucono karteczki z imionami wszystkich mieszkańców, w tym króla i jego córki. Codziennie losowano imię kolejnej ofiary. Pewnego dnia dłoń losującego wyciągnęła karteczkę z imieniem królewny…

Legenda o św. Jerzym namalowana na <em>azulejos</em> w Poble Espanyol w Barcelonie
Legenda o św. Jerzym namalowana na azulejos w Poble Espanyol w Barcelonie

Legenda o świętym Jerzym

Niektóre wersje legendy podają, że król, ojciec nieszczęśnicy, płakał i błagał, by ktoś zechciał poświęcić swoje życie, aby ocalić jego córkę – niestety jednak nikt się nie zgłosił. Inne wersje mówią, że przyjął wyrok losu z odwagą i pokorą. Tak czy owak, królewna opuściła mury grodu i skierowała swe kroki ku wielkiej poczwarze. I oto, zupełnie niespodziewanie, na horyzoncie pojawił się piękny rycerz na białym koniu. Zaatakował smoka, raniąc go dotkliwie. Pokonany potwór poddał się rycerzowi, który zawiązał mu na szyi wstęgę królewny i za tę wstęgę poprowadził go do bram grodu, gdzie następnie dobił go jednym celnym ciosem włóczni. Smok zapadł się wówczas pod ziemię, a według innych – padł w ogromnej kałuży krwi. Wszystkie wersje podają jednak zgodnie, że dokładnie w tym miejscu wyrósł krzak czerwonych róż. Rycerz, któremu na imię było Jerzy – po katalońsku Jordi – zerwał jedną z nich i podarował królewnie.

Casa Batlló
Casa Batlló


Katalońskie walentyki

Legenda o mężnym rycerzu znana jest na całym świecie, a św. Jerzy jest patronem bractw, zakonów rycerskich i zgromadzeń zakonnych. Na patrona obrała go sobie również autonomiczna wspólnota Katalonii. Mieszkańcy traktują święto Sant Jordi jak połączenie walentynek i święta niepodległości. Tego dnia mężczyźni ofiarowują kobietom róże (nie tylko partnerkom, ale także zupełnie obcym osobom), panie zaś robią panom podarunek w postaci ciekawej lektury – wszystko obowiązkowo w towarzystwie wstążki w kolorach la senyery. Balkony, wystawy sklepowe, stoiska i ulice również przystrajane są barwami katalońskiej flagi i ozdabiane różami. Ci, którym niestraszne są tłumy, mogą wybrać się na spacer przez centrum Barcelony, by podziwiać przybrany różami dom Casa Batlló i odwiedzić niezliczone stoiska z tanimi książkami na Rambli. Podczas przechadzki – wymienić uśmiechy ze starymi i młodymi ludźmi, dzierżącymi w dłoniach róże i tomiki, a może nawet… sprawić upominek komuś bliskiemu bądź całkiem nieznajomemu?

Posted on

Zioła, kwiaty i zwierzyna. O najstarszej farmakopei

Kwiecień w języku polskim kojarzy się jednoznacznie: z kwiatami; w szerszym zakresie – z budzącą się do życia przyrodą, jak to przewiduje łacińska nazwa kwietnia, mająca swój źródłosłów w czasowniku aperio, aperire, czyli „otwierać”. Rzeczywiście, w kwietniu otwiera się wszystko – tam, gdzie jeszcze nie zdążyła, kra pęka na rzekach i jeziorach, otwierając wody. Otwierają się pąki liści i kwiatów, ziemia otwiera się i wydaje z siebie kiełki, kłącza, łodygi i liście. Ptakom otwierają się dzioby do śpiewu, nawoływania i rzecz jasna – jedzenia. Niebawem pojawią się pisklęta, które głównie składają się z otwartych dziobów.

Ta symfonia przebudzenia natury skłania do refleksji nad relacją człowieka z przyrodą. Banałem jest stwierdzenie, że człowiek był od zawsze zafascynowany naturą; bliższe prawdzie będzie to, że człowiek był od natury zależny. Poznawanie przyrody miało zatem służyć przetrwaniu – czego unikać, czego się obawiać, a co może być sprzymierzeńcem – jako pożywienie, lek, opatrunek, ochrona przed chorobami itp. Tego rodzaju badania obarczone były kolosalnym ryzykiem – podlegały metodzie badawczej znanej jako „próby i błędy”, niezwykle skutecznej, ale pociągającej za sobą wiele ofiar. Dlatego ci, którym udało się przetrwać badania, utrwalali swoje sukcesy w postaci przekazów ustnych, a z czasem także na piśmie. Rozmaite dzieła i dziełka medyczne, farmakologiczne, czy po prostu botaniczne, powstawały w starożytności, w wiekach średnich i w czasach nowożytnych. Za niedościgniony wzór precyzji i trafności obserwacji długo uważane były prace lekarzy greckich; z czasem do Greków dołączyli Arabowie, zwłaszcza w zakresie optyki i chirurgii, ale też w przepisach na rozmaite specyfiki lecznicze komponowane z roślin i substancji pochodzenia zwierzęcego.

Anemon czyli zawilec
Anemon czyli zawilec

Księgi zawierające opisy roślin i ich zastosowanie w medycynie z grecka nazywano pharmakopeia, a opisywane substancje – pharmakon. To ostanie słówko oznaczało jednocześnie lek i truciznę, ponieważ uważano, że jedno od drugiego różni jedynie dawka. Księgi starożytnych medyków były więc niezwykle cenne – dzięki zawartym w nich przepisom wielu chorych uniknęło dawki śmiertelnej tego czy innego specyfiku.

W zbiorach wiedeńskiej Osterreichische Nationalbibliothek znajduje się tzw. Codex Vindobonensis med.gr. 1, Kodeks wiedeński, zwany również Dioskuridesem wiedeńskim. Jest to iluminowany manuskrypt z początku VI wieku, liczący 492 stronice i będący kompilacją herbarium, atlasu ptaków, a także prac z zakresu farmacji i nauk przyrodniczych. Imponujące dzieło zawiera 392 ilustracje roślin, 66 przedstawień zwierząt jadowitych i 47 wizerunków ptaków.

Kodeks zawiera kilkadziesiąt przedstawień rozmaitych ptaków
Kodeks zawiera kilkadziesiąt przedstawień rozmaitych ptaków

Nazwa kodeksu przywołuje nazwisko jednego autora, jednak jest to zestawienie kilku prac: dziełem głównym herbarium Dioskuridesa, które uzupełniają pomniejsze – czasem kilkustronicowe – dziełka m.in. Nikandrosa z Kolofonu. Warto dodać, że w świecie średniowiecznych kodeksów kompilacje były zjawiskiem zwyczajnym; księgi łączono zgodnie z tematem, autorem, a czasem, w późniejszym średniowieczu,  zupełnie bez związku. Dioskurides wiedeński jest kompilacją dzieł spójnych tematycznie, a spójność ta została podkreślona przez szatę graficzną i krój liter (grecka majuskuła), będące dziełem jednego kopisty bądź jednego zespołu kopistów. W każdym razie, od pierwszej do ostatniej stronicy pracowały nad kodeksem te same ręce, co pozwoliło utrzymać koherentny charakter dzieła we wszystkich jego aspektach.

Marchew
Marchew

Zanim przejdziemy do zachwytów nad urodą kodeksu, warto powiedzieć jeszcze kilka słów o historii powstania tego monumentalnego dzieła. Jest to jeden z najstarszych zachowanych kodeksów, czyli ksiąg w formacie takim, jak książki współczesne, składające się z dwuskrzydłowej oprawy i kart zszywanych i wszywanych w oprawę wzdłuż dłuższego brzegu. Powstał ok. 512 roku n.e., a zatem bliżej mu do starożytności, niż do tego, co powszechnie rozumie się jako średniowiecze. Do antyku przybliżają go nie tylko czasy powstania, osoby autorów i rozwiązania stylistyczne czy formalne przyjęte w miniaturach, ale też region świata, w którym owo dzieło powstało: Bizancjum. Kodeks wiedeńskipowstał prawdopodobnie jako wotum mieszkańców jednego z przedmieść Konstantynopola dla księżniczki (cesarzówny) Juliany Anicii, w podziękowaniu za ufundowanie w ich osadzie kościoła. Głosi o tym akrostych na folio 6v kodeksu, gdzie poeta opiewa okoliczności powstania księgi. Poeci miewają wprawdzie rozmaite pomysły, ale po ponad piętnastu wiekach możemy już tylko wierzyć na słowo. Cel powstania księgi, czyli dar dla księżniczki Juliany, pozostaje bezsporny – świadczy o tym miniatura fundacyjna, najstarsza znana miniatura tego rodzaju w sztuce Zachodu. Księżniczka ukazana jest w towarzystwie personifikacji hojności i mądrości, a u stóp krząta się geniusz sztuk, prezentujący księżniczce ukończoną księgę.

Cesarzówna, Hojność i Mądrość
Cesarzówna, Hojność i Mądrość

Autorem większej części kodeksu (folio 12v do folio 387r) jest Dioskurides Pedanios, pochodzący z Cylicji (dzisiejsza Turcja), lekarz i farmaceuta na dworze cesarza Nerona. Dioskurides stworzył fundamentalne dzieło z zakresu medycyny i farmacji, znane pod łacińskim tytułem De Materia Medica. Było ono podstawowym źródłem wiedzy farmakologicznej  i medycznej aż do XVII wieku. Popularnością dorównywały mu chyba jedynie pisma Alberta Wielkiego oraz De Plantis, przypisywane Arystotelesowi, a ostatecznie Mikołajowi z Damaszku, przy czym księgi te nie zawierały wskazówek medycznych.

Dzieło Dioskuridesa oparte było na dokonaniach jego poprzedników w zawodzie, znakomitych znawców materii medycznej oraz niestrudzonych badaczy. Należał do nich Krateuas (Krateos) zwany Rhizotomos (odcinacz korzeni), który żył na przełomie II i I w. p.n.e. i był nadwornym lekarzem króla Pontu Mitridatesa VI. Krateos był autorem farmakopei i herbarium, a ilustracje do jego dzieła stanowiły źródło inspiracji dla Dioskuridesa, gdy pracował nad własnym opus magnum.

Jeśli dzieło Krateuasa stanowiło dla Dioskurides inspirację wizualną, to źródłem wiedzy merytorycznej był w dużej mierze Sextius Niger, żyjący za panowania cesarza Augusta. Na Sextiusa Nigera powoływał się również Pliniusz Starszy, który czerpał wiele z jego prac i powoływał się na niego w swojej Historii Naturalnej. Sextius popełnił dzieło z zakresu wiedzy medycznej, zatytułowane po grecku περὶ ὕλης, co można oddać jako O materiach(substancjach) [medycznych]. Według źródeł z epoki, Dioskurides odnosił się do osiągnięć badawczych Sextiusa Nigera dość sceptycznie, co nie przeszkadzało mu opierać na jego osiągnięciach swoich własnych badań.

To, czym po dziś dzień zachwyca Kodeks Wiedeński,to jednak przede wszystkim wspaniałe miniatury, wizerunki roślin i zwierząt, a także portrety znakomitości zaangażowanych w powstanie tego wyjątkowego dzieła.

Bryonia czyli przestęp – rodzaj roślin z rodziny dyniowatych
Bryonia czyli przestęp – rodzaj roślin z rodziny dyniowatych

Pierwsze karty pokrywają miniatury przedstawiające wspomnianą wyżej scenę fundacyjną (a dokładniej donacyjną), portrety Dioskuridesa, sylwetki słynnych lekarzy, a także portrety samych kopistów i iluminatorów.

Bardzo ciekawe są karty przedstawiające dwie grupy słynnych medyków i mitycznych patronów kunsztu lekarskiego. Jedna z nich przedstawia znakomite grono, do którego należy m. in. Centaur Chejron, wspomniany Sextius Niger, a także Chejron Machaon, syn Asklepiosa. Do drugiej grupy należy słynny lekarz i badacz (można powiedzieć: pierwszy klinicysta) Galen z Pergamonu, Dioskurides, Rufus z Efezu i Krateuas. Portrety grupowe i indywidualne przedstawiają postacie zdecydowanie na modłę antyczną – odziane w togi, w towarzystwie rozmaitych personifikacji i alegorii, puttów i geniuszy. Taka stylistyka wyraźnie kontynuuje tradycję sztuki antycznej, co w Bizancjum było sprawą zupełnie oczywistą. W przeciwieństwie do znękanej wędrówkami ludów, wojnami i głodem zachodniej części Imperium, Bizancjum wzrastało we względnym spokoju, w poczuciu spójności i trwałości świata antycznego, bardziej greckie niż rzymskie.

Postaci portretowano na modłę antyczną
Postaci portretowano na modłę antyczną

Opisy roślin i ich działanie lecznicze uzupełnione jest szczegółowymi i wiernymi ich wizerunkami. Interesujące jest przy tym potraktowanie ilustracji nie jako zwyczajnego uzupełnienia, ale jako istotnego elementu charakterystyki rośliny, równie ważnego, co opis fizyczny i analiza farmakologiczna. Skąd to wiemy? Ilustracje zajmują całe stronice, tekst sprawia wrażenie zepchniętego na margines, czasem umieszczany jest gdzieś między pędami rośliny, obok gałązki czy łodygi. Nie ma tutaj sztywno wydzielonych przestrzeni dla tekstu i dla ilustracji, jedno i drugie współgra ze sobą, a rośliny zdają się opanowywać powierzchnię kart, podobnie jak w naturze opanowują przynależny sobie teren. Bizantyjscy kopiści oddali całą żywotność roślin, których gatunki bez większego trudu możemy rozpoznać. I tak możemy podziwiać dziką marchew, konopie, fiołki, irysy, aloes, a także koral, którego w starożytności uważano za roślinę morską. Skarb wiedeńskiej biblioteki po piętnastu wiekach stanowi lekturę, w której można się zatopić. Warunek jest jeden – trzeba znać grekę. Jeśli jej nie znamy, to też nie szkodzi – można wtedy w całości skupić się na podziwianiu niezwykłego kunsztu i precyzji malarzy sprzed półtora tysiąca lat.

Posted on

Podróż przez ogrody Italii

Villa Rufolo, fot. Curt Smith / Flickr, CC BY 2.0

Kiedy myślę o kolorach Włoch, pierwszym skojarzeniem jest wypalona ochra i wyblakła siena południowej Toskanii. A także lekko przykurzona zieleń strzelistych cyprysów i parasolkowatych pinii połączona z szarościami platanów. Jednak nie mija chwila, a powracają wspomnienia południowych wybrzeży, gdzie lśniącobiałe mury oplatają soczyste kiście oleandrów. Wbrew pozorom Italia w swych kolorach wcale nie jest monotonna i przygaszona, a pachnącymi ogrodami potrafi zachwycić nie mniej niż Holandia czy Anglia. Oto kilka najlepszych przykładów.

Widok na Chiesa dell'Annunziata z Villa Rufolo w Ravello, fot. Titus / Flickr, CC BY-SA 2.0
Widok na Chiesa dell’Annunziata z Villa Rufolo w Ravello, fot. Titus / Flickr, CC BY-SA 2.0

Inspiracja przez wieki

Lista gwiazd, mężów stanów i artystów, którzy odwiedzili Ravello, jest nieskończona. Na wakacje przyjeżdżała tu Greta Garbo, na Piazza Centrale przesiadywał Joan Miró, a Humphrey Bogart wcielał się w rolę do filmu Pobij diabła. Chyba łatwiej byłoby wymienić tych, których stopa w Ravello nigdy nie postała. Ale czy jest się czemu dziwić? W niewielkim miasteczku na Costiera Amalfitana, usadowionym na skalnej półce i wpatrzonym w błękit morza, znajdziemy aż dwa ogrody, które od wieków inspirują malarzy, pisarzy i kompozytorów.

Villa Rufolo, fot. Curt Smith / Flickr, CC BY 2.0
Villa Rufolo, fot. Curt Smith / Flickr, CC BY 2.0

O willi Rufolo wspominał Giovanni Boccaccio w Dekameronie. Kilka stuleci później Ryszard Wagner napisał w księdze hotelowej, że w przylegających do willi ogrodach przyszedł mu pomysł na scenografię do Parsifala (patrz: czarodziejski ogród Klingsora). 
Z dwóch tarasów – górnego i dolnego – rozciąga się imponujący widok na wybrzeże Amalfi, a zmysły obezwładniają unoszące się dokoła zapachy: hortensji o białych, czerwonych i różowych kwiatach oraz lipy szerokolistnej, której żółte piękności pojawiają się na przełomie maja i czerwca.

Drugi ze wspomnianych ogrodów znajduje się w willi Cimbrone, stojącej na skalistym cyplu. W willi ulokował się dziś hotel, ale park ze słynnym tarasem widokowym, Terrazza dell’Infinito, jest otwarty dla zwiedzających.

Villa Cimbrone w Ravello
Villa Cimbrone w Ravello

Pierwotnie na cyplu stała rzymska willa; jej ruiny w XI wieku zostały przekształcone przez jedną z patrycjuszowskich rodzin Ravello w okazałą rezydencję. Ostateczny kształt posiadłości dał na początku XX wieku brytyjski polityk Ernest William Beckett. Najwiekszą atrakcją ogrodu, oprócz licznych rzeźb, posągów, małych świątyń dumania i altan, jest pergola obsypana kwieciem wisterii.

Villa Cimbrone, fot. Adrian Scottow / Flickr, CC BY-SA 2.0
Villa Cimbrone, fot. Adrian Scottow / Flickr, CC BY-SA 2.0

Modnie i pachnąco

Jeziora Como nikomu nie trzeba przedstawiać. To kolejne miejsce w Italii, które upodobały sobie gwiazdy kina. Swoje letnie rezydencje mają tu aktorzy, dyktatorzy mody, modelki. Kto jednak woli mniej światowe towarzystwo, może wybrać się do willi Carlotta w miejscowości Tremezzo. Zbudowana w XVII wieku, usytowała się na wprost modnego Bellagio i może pochwalić się pięknym ogrodem z imponującą kolekcją azalii – około 150 odmian w różnych kolorach i rozmiarach pyszni się na tle wybujałych rododendronów, w towarzystwie równie zachwycających kamelii, dumnych sekwoi i cedrów.

Villa Carlotta w Tremezzo, fot. Elliott Brown / Flickr
Villa Carlotta w Tremezzo, fot. Elliott Brown / Flickr, CC BY-SA 2.0

W krainie nimf

New York Times nazwał go najpiękniejszym ogrodem Włoch. Jak by nie było z pewnością jest najbardziej romantyczny. Nastrojowy Monumento Naturale Giardino di Ninfa, położony u podnóża gór Lepini w Lacjum, to raj dla poetów. W naturalny krajobraz, wzorem angielskich XVIII-wiecznych parków, wkomponowane zostały ruiny zamku, kościoła, kilku domostw i dawnych fortyfikacji. Między nimi wiją się malownicze strumienie, wytryskają źródełka, odbijają słońce oczka wodne i stawy. Duża ilość wody i ciepły klimat sprawiają, że wszystko rośnie tu w oczach. Wzdłuż alei ciągną się rabaty róż i ponad 19 gatunków magnolii. Obok siebie rosną purpurowo-karminowe japońskie klony, brzozy i drzewa cytrusowe. Całość umila śpiew ptaków – jest ich ponad 100 różnych gatunków!
Nazwa ogrodu pochodzi od antycznej świątyni, która wzniesiona została przy jednym z tutejszych źródeł na cześć pięknych bogiń zamieszkujących lasy i wody. Ninfa wpierw jako osada, później jako tętniące życiem miasteczko największą świetnością cieszyła się między VIII a XIV wiekiem. Pod koniec wieku XIII miasto przeszło w ręce rodziny Caetani, by wiek później zostać zniszczonym i niemal zupełnie zapomnianym.
Ogród, który dziś podziwiamy, został założony w latach 20. XX wieku. Potomek znanego rzymskiego rodu, Gelasio Caetani, postanowił wskrzesić do życia opustoszałą rezydencję. Niszczejące ruiny i dzikie chaszcze zastapiła kraina jak z bajki. W 1977 roku pieczę nad ogrodem przejęła specjalnie ku temu powołana fundacja – Fondazione Roffredo Castani. Uwaga: ogród rzadko otwiera swe podwoje dla turystów, zaledwie kilka razy w miesiącu. Zanim wyruszymy na wycieczkę, sprawdźmy jego grafik tutaj.

Giardino di Ninfa, fot. Mentnafunangann / Wikimedia, CC BY-SA 3.0
Giardino di Ninfa, fot. Mentnafunangann / Wikimedia, CC BY-SA 3.0

Impresja z tulipanów

Takich okazów mógłby pozazdrościć niejeden holenderski ogrodnik. Mowa o tulipanach w ogrodzie przytulonym do Castello di Pralormo w Piemoncie. Surowy zamek zyskał na subtelności dzięki 90 tysiącom kolorowych kwiatów, które szturmem zajęły wszystkie murawy. Wraz z narcyzami i żonkilami chowają się wśród ścieżek, wiją jak wąż między drzewami i tworzą przytulne pachnące kąciki, w których można delektować się ich widokiem. 
Od 19 lat w kwietniu w Pralormo odbywa się festiwal Messer Tulipano. Do zamku przyjeżdża 90 tysięcy nowych cebulek, które, jak tylko odejdą przymrozki, sadzi się z wielką pompą. Przy okazji mają miejsce wydarzenia towarzyszące: wystawy fotografii, pokazy mody, warsztaty perfumiarskie, wykłady. Wszystko w odcieniach różu, bo w takiej właśnie tonacji utrzymany jest zamkowy ogród. Na prawdziwych pasjonatów czeka tu także kwiatowy targ.

Messer Tulipano w Castello Pralormo, fot. Alessandro Vecchi / Wikimedia, CC BY-SA 4.0
Messer Tulipano w Castello Pralormo, fot. Alessandro Vecchi / Wikimedia, CC BY-SA 4.0

Cały świat w ogrodzie

Dla ludzi z Północy Merano w Tyrolu to brama do Południa. Kiedyś było to jedno z najbardziej znanych alpejskich uzdrowisk. Okolica słynie z wielu atrakcji i zabytków: m.in. antycznej drogi Via Claudia Augusta, mumii z lodowca, której nadano imię Ötzi, zdrowotnych term zbudowanych w sercu kurortu czy modrzewi liczących 2000 lat. Ale turyści przyjeżdżają tu nie tylko dla nart i pieszych wedrówek. Dzięki łagodnemu klimatowi ośnieżone szczyty przeplatają się w Merano z kwitnącymi w setkach barw ogrodami. Jednym z najciekawszych jest ogród na zamku Trauttmansdorff – niegdyś ulubiona zimowa rezydencja cesarzowej Sissi.

Ogrody Trauttmansdorff, fot. Böhringer Friedrich / Wikimedia, CC BY-SA 2.5
Ogrody Trauttmansdorff, fot. Böhringer Friedrich / Wikimedia, CC BY-SA 2.5

Wybór wcale nie dziwi. Na kilku tarasach przypominających kształtem starożytny amfiteatr stworzono około 80 ogrodowych założeń inspirowanych krajobrazami z całego świata – łącznie 7 km tras spacerowych. Do podziwiania m.in. rabaty z tulipanami, narcyzami, jaskrami i niezapominajkami; łąki maków; japońskie zakątki z romantycznymi kameliami, eleganckimi peniami i wiśniowymi drzewkami; prowansalskie pola lawendy czy zamkowy staw pokryty liliami wodnymi.

Zdjęcie główne: Curt Smith / Flickr, CC BY 2.0
Posted on

Zawsze zielony. 5 ciekawostek o bluszczu

1.Podkreśla kontrasty

Egipcjanie nazywali bluszcz “drzewem Ozyrysa”, zaś w Grecji uważany był za roślinę Dionizosa. Pojawił się chwilę po narodzeniu boga wina, aby ochronić noworodka przed ogniem trawiącym ciało jego matki, w którą uderzył piorunem wszechmogący Zeus. Odtąd, razem z winoroślą, bluszcz podkreślać miał podwójną, pełną kontrastów naturę Dionizosa, symbolizując światło i cień, upał i chłód, życie i śmierć – winorośl jest wszak rośliną wiosenno-letnią, bluszcz zaś – wiecznie zieloną i zimotrwałą.

 

2. Przydaje się w reklamach

W antycznym Rzymie pędy bluszczu kojarzono zwykle z  gospodami, zajazdami i winiarniami – na szyldach tychże miały za zadanie podkreślać wysoką jakość serwowanych trunków. Wierzono bowiem, że jako pnącze silniejsze od winorośli, potrafiące ją opleść i zadusić, bluszcz może oddzielić wino od wody.

3.  Lubi przytulanie

Podczas świąt dionizyjskich ekstrakt z bluszczu wręcz dodawano do trunków – działał ponoć jak afrodyzjak. Może dlatego, że Dionizosa uważano także za boga miłosnej pasji? W nawiązaniu do tego faktu bluszcz nierzadko symbolizuje namiętność: nakazuje ona przecież kochankom splatać swoje ciała na podobieństwo hedery owijającej się wokół pnia drzewa.


4. Kocha komedie, bywa na weselach

Wieniec z bluszczu uchodził w antyku za atrybut muzy komedii, Talii. Symbolizował także wierność, dlatego też wianki z hedery wręczano w Grecji nowożeńcom.

5. Odstrasza złośliwe duszki

W okresie bożonarodzeniowym w Europie Południowej bluszczu używa się razem z ostrokrzewem do tworzenia dekoracji wieszanych nad wejściem do mieszkania i nad kominkiem. Wedle ludowych wierzeń gałązki te mają odstraszać złośliwe chochliki, które zimą uwielbiają robić brzydkie żarty domownikom.

Posted on

O zawilcach i ogródkach Adonisa

Wszyscy chyba znamy grecki mit o bogini Demeter i jej córce Korze, porwanej przez Hadesa i pozostającej w królestwie cieni przez połowę roku. Demeter rozpaczała po utracie ukochanej córki, a na ziemi panował chłód i ciemność; gdy Kora wracała do matki, ludzie mogli cieszyć się wiosną i latem.

Ta piękna antyczna legenda ma wiele wspólnego z mniej znaną, a równie symboliczną opowieścią o innej cierpiącej bogini. Także w tym wypadku opłakuje ona śmierć bliskiej osoby, aby zaraz później radować się ze wskrzeszenia, nierozerwalnie związanego z odradzaniem się przyrody. Boginią tą jest sama Afrodyta, zakochana w niejakim Adonisie – przystojnym myśliwym, który podczas łowów zabity zostaje przez rozjuszonego dzika. Zrozpaczona bogini miłości błaga władcę świata Zeusa, by Adonis spędzał w podziemnym królestwie Hadesa nie więcej, niż pół roku, każdej wiosny powracając w jej ramiona. Z krwi zmarłego wyrastają piękne i delikatne kwiaty, anemony (po polsku zwane także zawilcami), przypominając, że to, co wartościowe, nierzadko rodzi się w udręce.

Kwitnące zawilce
Kwitnące zawilce

Na niektórych greckich wyspach oraz w zachodniej części Anatolii, czyli na terenach dzisiejszej Turcji, Afrodycie i Adonisowi poświęcono specjalne wiosenne obrzędy. Celebrowano je podczas świąt określanych mianem Adonii. Do najważniejszych z nich należało przygotowanie tzw. “ogródków Adonisa”. Miejscowe kobiety szykowały płytkie wazy lub skrzynki, umieszczając w nich cieniutką warstwę ziemi, a następnie sadząc w niej rośliny – zwykle pszenicę, jęczmień i kolorowe kwiaty – obficie podlewane ciepłą wodą. W połączeniu z nierozwiniętym układem korzennym, sprawiało to, że pędy szybko wschodziły, a następnie, podobnie jak Adonis, równie prędko umierały. Na zakończenie 8-dniowych uroczystości skrzynki wrzucano do rzeki lub do morza. Towarzyszyła im zwykle figura Adonisa. Obrzęd przypominać miał, że przyroda nieustannie zatacza koło. Każdy z nas, niczym kwiat, rodzi się, wzrasta, a następnie odchodzi, jednocząc się z żywiołami, by po pewnym czasie – choć, być może, w zmienionej formie – znowu powrócić.

Posted on

BVLGARI Jasmin Noir L’Essence

Artykuł z serii: Perfumy pachnące Śródziemnomorzem

Zapachy, podobnie jak książki, opowiadają historie i odkrywają tajemnice. Czynią to językiem innym od powieści, a jednak równie przekonującym, trwale zapadającym w pamięć, grającym na emocjach, a zarazem przekazującym wiele konkretnych informacji. W niniejszej serii przedstawiamy wybrane przez nas perfumy, które zamknięto we flakonach razem z opowiadanymi przez nie sekretami Śródziemnomorza.

Jaśmin od wieków stanowi jeden z najważniejszych składników śródziemnomorskich perfum. Jego wielkimi miłośnikami była rodzina Medyceuszy, jednak w basenie Mare Nostrum roślina ta święciła swoje triumfy już wiele wieków wcześniej, o czym świadczą chociażby wykopaliska w Deir-el-Bahari w Egipcie, gdzie znaleziono mumię pokrytą kwiatami jaśminu. Jego upojny zapach uwielbiały wschodnie władczynie i włoskie księżniczki, a w cieniu jego delikatnych gałązek lubili przesiadywać możni. Książę Toskanii Kosma I Medyceusz (1591–1574) marzył podobno o wyłączności w posiadaniu jaśminu na terenie Florencji, wydając swym ogrodnikom zakaz wynoszenia poza teren posiadłości nawet najmniejszych pnączy. Złamał go jeden z parobków, który podarował maleńką sadzonkę swojej przyszłej żonie. To ponoć od niej pochodzą wszystkie krzewy jaśminu rosnące we Włoszech, a młoda para dorobiła się na ich uprawie majątku. Do dziś w Toskanii gałązkę jaśminu dodają do ślubnego bukietu wszystkie panny młode, licząc, że przyniesie im ona szczęście i dobrobyt.

Rzymska firma o greckich korzeniach, Bulgari, postanowiła zmieszać słoneczny, ciepły i bardzo uwodzicielski zapach jaśminu z kontrastującą z nim wonią innego ważnego składnika śródziemnomorskich pachnideł – gorzkawą mirrą, której aromat niejednemu skojarzy się z dawnymi medykamentami. Jest to zabieg niecodzienny, bowiem jaśmin jest zwykle największą gwiazdą zawierających go kompozycji i zazdrośnie strzeże swojej pozycji. Twórcy najpiękniejszego moim zdaniem zapachu z popularnej linii Jasmine Noir postawili koło niego równie mocnego zawodnika, którego można jednocześnie uznać za jaśminową antytezę.


Wonna żywica z drzew balsamowca w czasach starożytnych stosowana była jako środek przeciwbólowy i lekarstwo w licznych chorobach; wiadomo na przykład, że rany odniesione w walce leczyli nią żołnierze perskiego króla Kserksesa I. Przede wszystkim jednak używana była do balsamowania zwłok. W Biblii wspomina się o niej jako jednym z darów otrzymanych przez Jezusa od mędrców ze Wschodu; wiemy też, że dodano ją do wina podanego Chrystusowi na krzyżu, a następnie zastosowano przy namaszczeniu Jego ciała po śmierci na Golgocie. W naszej kulturze, od czasów Ewangelii, mirra kojarzy się więc z cierpieniem, z męczeństwem, z udręką.

Okazało się, że w perfumach Jasmin Noir L’Essence jaśmin i mirra nie podejmują walki, ale zgodnie splatają się w kompozycji oddającej ducha regionu. Śródziemnomorze zachwyca bogactwem kulturowym i pięknem krajobrazu, jednocześnie zmuszając do pełnego bojaźni schylenia głowy przed tym, co tu najtrudniejsze: suszą, spiekotą, wojną, biedą. Słodycz i zmysłowość kwiatów, symbolizujące radości doczesnego życia, łączą się z powagą i dostojeństwem królewskiego balsamu, przywodzącego na myśl rzeczy ostateczne. Przeciwieństwa lubią się przyciągać. Co więcej, mogą razem naprawdę pięknie pachnieć.

Posted on

Fior di latte

Fior di latte, czyli kwiat mleka. Jakże poetycko to brzmi! I jak pysznie! Na myśl przychodzi nie tylko Italia, ale także wersy z Pana Tadeusza, gdzie kawiarka – czyli nie kafetiera, a kobieta przygotowująca kawę w Soplicowie – codziennie rano zbiera śmietanę do kawy. Przystawiwszy imbryki, odwiedza mleczarnie i sama lekko świeży nabiału kwiat garnie…

Nazwa fior di latte (pisane również łącznie – fiordiattemoże oznaczać najbardziej podstawowy smak włoskiego gelato. To lody w najprostszej formie: do ich przygotowania używa się tylko słodzonej śmietanki, bez jajek, bez jakichkolwiek dodatków smakowych. To między innymi po jakości fior di latte poznać można dobrą lodziarnię. Receptura jest prosta, trzeba jednak użyć gęstej, tłustej śmietany jak najlepszej jakości. Dobrze zrobione lody to kwintesencja smaku mleka.

Fior di latte może też odnosić się do rodzaju mozzarelli – zamiast tradycyjnego mleka bawolic, przygotowanej z mleka krowiego. Krowie mleko jest tańsze, co oczywiście obniża koszty produkcji. We Włoszech mozzarella domyślnie oznacza ser przygotowany z mleka bawolic, fior di latte – podobny produkt z krowiego mleka. Fior di latte prawdopodobnie pochodzi z Kampanii, gdzie powstał jako alternatywa dla mozzarelli di bufala. Za stolicę fior di latte uważa się niewielką gminę niedaleko Neapolu o nazwie Agerola. Ser produkuje się też w Bazylikacie, Kalabrii, Apulii, Molise i na Sycylii, często stosując rzemieślnicze metody.

Sałatka z mozzarellą fior di latte, szparagami i rzodkiewką

pęczek zielonych szparagów
garść rzodkiewek
150 g mozzarelli fior di latte

dressing:
2 łyżki oliwy extra virgin
sok z 1/2 cytryny
1/2 łyżeczki grubo zmielonego czarnego pieprzu
szczypta soli

Odłamujemy zdrewniałe końce szparagów.
Odcinamy główki szparagów, gotujemy w garnku z wrzącą wodą przez 2 minuty.
Do garnka dorzucamy łodygi, gotujemy jeszcze przez 30 sekund.
Odcedzamy i umieszczamy szparagi w misce z zimną wodą. Studzimy i odcedzamy.
Za pomocą obieraczki do warzyw kroimy łodygi w długie, cienkie wstążki.

Rzodkiewki kroimy w cienkie plasterki.
Kulkę mozzarelli rozrywamy na mniejsze kawałki.
Wszystkie składniki dressingu dokładnie mieszamy.
Na półmisku układamy wstążki i główki szparagów, plastry rzodkiewki i mozzarellę.
Obficie polewamy dressingiem.

Posted on

Flower-power w Stambule: o hippisach, sufich i jadalnych kwiatach

Pod koniec lat sześćdziesiątych w tureckim mieście Stambule zaczęły dziać się niespotykane rzeczy. Na ulicach można było natknąć się na długowłosych facetów, nierzadko bosych, od których często niosły się gitarowe akordy albo… podejrzane ziołowe zapachy. Przybywali “magicznymi busami”, czyli psychodelicznie pomalowanymi ogórkami Volkswagena; czasem też zwyczajnie, piechotą. Większość z nich przesiadywała najchętniej w restauracji Lale (po turecku “tulipan”), którą nazywali “The Pudding Shop” – ze względu na duży wybór apetycznie wyglądających puddingów, które piętrzyły się na ladzie.

Tulipan i puddingi

Miejscowi szybko domyślili się, że coś jest na rzeczy: oto ich miasto stało się pierwszym ważnym punktem zbornym na hippisowskim szlaku z Europy do Indii. W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych odbywały tę podróż setki tysięcy dzieci-kwiatów, poszukując mądrości Wschodu, przygody i taniej marihuany. The Pudding Shop, gdzie z głośników huczała ich ulubiona muzyka, okazał się miejscem, w którym spotykały się bratnie, kwieciste dusze i planowały wspólną podróż dalej na Wschód.

Przed Lale/ The Pudding shop, 1978, fot. Rory MacLean
Przed Lale/ The Pudding shop, 1978, fot. Rory MacLean

Co więcej, jeden z ruchów mistycznych fascynujący kochających pokój hippisów można było znaleźć trochę bliżej niż u podnóży Himalajów. W południowotureckim mieście Konya średniowieczny zakon islamskich sufich odbywał zwyczajowe sesje medytacji poprzez muzykę i taniec. Można tam było zobaczyć tajemniczych derwiszy, których wirowanie stanowi echo praktyki medytacyjnej opracowanej w trzynastym wieku przez ich starego mistrza, filozofa Rumiego (1207–1273). Poprzez obrotowy ruch derwisze próbują wejść w harmonię z otaczającą naturą. Swą praktykę opisują oni następującymi słowami: “Obracając się od prawej do lewej, wokół serca, derwisz obejmuje ludzkość miłością. Istota ludzka została stworzona z miłością, by kochać.”

Wirujący derwisze, fot. Xavier Serra / Flickr, CC BY-SA 2.0
Wirujący derwisze, fot. Xavier Serra / Flickr, CC BY-SA 2.0

 

Kwiaty Rumiego

Rumiego, który całe życie nauczał o miłości i tolerancji, do dziś uważa się za prawdziwego ulubieńca hippisów. Co ciekawe i na swój sposób zabawne, pisma myśliciela pokazują, że w Turcji to nie oni byli pierwszymi miłośnikami flower-power. Kwiaty już dla mędrca stanowiły nieprzebrane źródło inspiracji: pisał o nich ekstatyczne wiersze, gloryfikując je jako symbole mądrości. Uważał je za przewodników w wędrówce mającej na celu zbliżenie się do Allaha, prawdy i perfekcji.

 Raz w ogrodzie będąc, jeden kwiat zerwałem.
Ogrodnika widząc, już się lękać miałem.
“Ten cały ogród może twój być, bracie”,
łagodnie powiedział, a ja oniemiałem.
(Z: “Rubajaty”, Dżalaluddin Rumi, tłum. Mehdi Gholami)

Festiwale i religia

Umiłowanie kwiatów nie jest zresztą w Turcji niczym niezwykłym. Szczególnie ważne dla tamtejszej kultury wydają się tulipany i róże. W Stambule, w kwietniu, organizowany jest corocznie festiwal tulipanów, które przed wiekami kwitły bujnie sułtańskich ogrodach, na długo przedtem, zanim zostały dostrzeżone przez Europejczyków. Róże są natomiast dla tureckich muzułmanów symbolem proroka Mahometa. Podobno w 1453 r., zdobywszy Konstantynopol i kładąc tym samym kres Imperium Bizantyjskiemu, sułtan Mehmed II umył każdy centymetr kwadratowy bazyliki Hagii Sophii wodą różaną, symbolicznie zamieniając ją tym samym w meczet.

Mehmed II
Mehmed II

Z ogrodu do kuchni

Wzory przedstawiające róże i tulipany pojawiają się nieustannie w osmańskich wnętrzach, na ubraniach, w zdobieniach książek. Kwiaty obecne są jednak nie tylko w historii, sztuce czy wzornictwie – zasłużoną sławą cieszą się także w kuchni. Jadalnych płatków używa się na co dzień, wzbogacając dzięki nim kolorystykę i smaki potraw. Czasami kwiaty spożywa się też w całości. Jedna z popularnych typów meze dolma – faszerowanych przystawek – wykorzystuje na przykład całe świeże kwiaty cukinii, która obficie kwitnie wiosną i latem. Żółte kwiaty faszeruje się pikantną mieszanką ryżu, cebuli, orzeszków piniowych i porzeczek. Te delikatne kabak çiçeği dolması, jak nazywa się je po turecku, przyrządzano początkowo głównie w regionalnej kuchni Turcji egejskiej; później znalazły one jednak drogę do wykwintnych restauracji współczesnego Stambułu i innych miast.

Zbiory szafranu, fot. Safa.daneshvar / Wikimedia, CC BY-SA 3.0
Zbiory szafranu, fot. Safa.daneshvar / Wikimedia, CC BY-SA 3.0

Kwiaty smakują świetnie także ze słodyczami. Szczególnie chętnie wykorzystywane są płatki róży, sypane radośnie podczas przygotowywania puddingu ryżowego, jogurtu, dżemu, chałwy, nugatu czy rachatłukum. Użycie płatków róży i wody różanej stanowi część wielowiekowej tradycji – rozweselały one już pałacowe kuchnie Seldżuków, poprzedników dynastii Osmanów. Innym kwiatem kojarzącym się ze słodyczami jest dzika orchidea,przez antycznych Rzymian uważana zresztą za silny afrodyzjak. Z jej mielonych korzeni wyrabia się mąkę salep, używaną do przyrządzania gorącego zimowego napoju o tej samej nazwie oraz do wypieków i deserów, takich jak dondurma. Te klasyczne tureckie lody wpisały się na stałe w krajobraz miejskich ulic – ich sprzedawcy zwlekają zazwyczaj z przekazaniem przysmaku, płatając oczekującym klientom niewybredne figle.

Wielki florystyczny wkład do tureckiej kuchni wnosi wreszcie krokus uprawny i wyrastające z jego kwiatu pręciki szafranu – niezwykle cennej przyprawy, a dawniej także barwnika i swoistego panaceum, stosowanego m.in. na melancholię, rany i rozmaite choroby. Chociaż większość szafranu produkuje się obecnie w Iranie, to spora część uprawiana jest też w regionie okalającym tureckie miasto Safranbolu, dosłownie “miasto szafranu”. Krokusy kwitną bardzo krótko, zazwyczaj przez jeden dzień jesieni. Pręciki z rozwiniętych kwiatów wybiera się więc bardzo szybko, a następnie suszy przed użyciem.

Tłumaczył: Janusz Barwik
Posted on

Sütlaç – turecki mleczny pudding ryżowy z pistacjami, wodą różaną i płatkami róży

Składniki (dla 6 osób):

– 100 g białego ryżu okrągłoziarnistego (np. ryż do sushi)
– 500 ml wody
– 1 l mleka pełnotłustego
– 40 g mąki ryżowej
– 140 g cukru
– szczypta soli
– 2 łyżki stołowe wody różanej
– 2 łyżeczki ekstraktu waniliowego

Do dekoracji:

– cynamon
– siekane pistacje
– płatki róży (z niepryskanych kwiatów)

Sposób przygotowania:

Opłucz ryż wodą. Gotuj na małym ogniu w 500 ml wody przez 30-40 minut lub do momentu, w którym ryż wchłonie wodę.
Wymieszaj mąkę ryżową z 50 ml mleka.
Dodaj cukier i resztę mleka do gotującego się ryżu. Doprowadź do wrzenia. Dodaj mieszankę mąki ryżowej oraz szczyptę soli. Gotuj na wolnym ogniu przez około 25   minut. Mieszaj regularnie.
Zdejmij z ognia. Dodaj wodę różaną i ekstrakt waniliowy i dobrze wymieszaj.
Przelej do naczynia i wstaw do lodówki, aby całość dobrze się schłodziła. Udekoruj cynamonem, pistacjami i płatkami róży. Podawaj na zimno.

Tłumaczył: Janusz Barwik
Posted on

Florentia, Fiorenza, Florencja

Przygotowania do podróży rozpoczęłam od małego, prywatnego śledztwa wśród znajomych, którzy już zrealizowali swoje florenckie marzenie. Jakież ogarnęło mnie zdumienie, gdy w ich oczach nie ujrzałam ani krztyny zachwytu, a zamiast peanów na cześć toskańskiej stolicy z ich ust płynął niekończący się potok żalów i słów głębokiego rozczarowania. Przyznawali oni zgodnie: kiedy przemierzamy średniowieczne uliczki w kilkudziesięciostopniowym upale, wśród tłumu podobnych sobie turystycznych desperatów, nasze umysły zaprząta już tylko jedna obsesyjna myśl – znaleźć choćby skrawek cienia i odetchnąć, ocierając pot z czoła. Ale przecież jeszcze nam nie wolno; jeszcze tylko kilka kroków i czeka nas nagroda w postaci legendarnego posągu Dawida…

Fatalna kraina czarów (Frances Mayes)

Florencja to miasto owiane legendą, która wręcz obliguje do uniżonego pokłonienia się, a nawet rzucenia się w hołdzie na kolana. „Miasto pełne pychy”, jak zgrabnie ujął to Sándor Márai, przypomina piękną kobietę, wręcz nadmiernie świadomą czaru, jaki roztacza. Jednak czy można pokochać miasto, które poniekąd zmusza do admiracji? Florencją łatwo się rozczarować, ale nie warto. Sercu spragnionemu słońca nazwa Florencja dźwięczy radośnie i nie daje spokoju – to miasto musi kryć jakieś zwiastuny wiosennego przebudzenia. Aby nie podzielić losu wspomnianych już malkontentów, potraktujmy Florencję jak delikatny, wymagający kwiat, który trzeba dyskretnie podejść, znajdując nań odpowiedni sposób. Okaże się wówczas, że o prawdziwy zachwyt wcale nie jest tak trudno…

Giardino di Boboli, fot. Ed Webster, Flickr
Giardino di Boboli, fot. Ed Webster, Flickr, CC BY 2.0


Jak uniknąć syndromu Stendhala?

Nadmiar to słowo, które zdaje się być kluczem do tego miasta – nadmiar zabytków, turystów, historycznego dziedzictwa… To wszystko sprawia, że czujemy się odurzeni. Przypadłość ta doczekała się nawet fachowej nazwy, nawiązującej do słynnego francuskiego pisarza. Syndrom Stendhala objawia się gwałtownym kołataniem serca, zawrotami głowy, dezorientacją, a nawet halucynacjami, które pojawiają się na widok wspaniałości, dzieł sztuki i zabytków zgromadzonych na małej przestrzeni. Galeria Uffizi w zupełności wystarczy, aby, podobnie jak w XIX w. francuskiego pisarza, tak i nas wszystkich dopadła ta „luksusowa, elitarna przypadłość”. Jednak u progu XXI w. odchorowywać florenckie zwiedzanie przez kilka dni w łóżku? To po prostu nie wypada!

Zapomnij o przewodniku, zdaj się na zmysły!

Podobno cały urok Florencji ukryty jest za murami kościołów i muzeów. Rzeczywiście, kiedy jest tak gorąco, że – jak celnie ujął to Muratow – ulice wypełniają już jedynie psy i turyści, to właśnie za zimnymi murami legendarnych zabytków można znaleźć chwile wytchnienia. Dlatego na florenckie eksploracje najlepiej wybrać się przed wakacjami, kiedy temperatura nie zwala jeszcze z nóg, ogrody botaniczne wypełnia zapach kwitnącej roślinności, a w menu włoskich trattorii nie zaskoczą nas frytki i hamburgery.
Ogromną zaletą Florencji jest jej stosunkowo niewielki rozmiar, nadający kolebce renesansu kameralny charakter, dzięki czemu możemy się obyć bez map i przewodników. Wszystkie najciekawsze miejsca skondensowane są w ścisłym centrum, zaś oryginalna kopuła sławnego na całym świecie Duomo stanowi najlepszy drogowskaz. W przypadku Florencji warto zdać się na odbiór czysty i spontaniczny, pozwolić się porwać zmysłom, jak bohaterka Pokoju z widokiem. Niejaka Lucy Honeychurch przechadzała się po Florencji z nieodłącznym przewodnikiem w ręku i guwernantką-przyzwoitką u boku, ale, wraz z odrzuceniem książkowych mądrości, zrzuciła z siebie również gorset konserwatywnego wychowania i ciążących ograniczeń.

Po Florencji wygodnie poruszać się na rowerze. Fot. Photocapt / Flickr, CC BY-SA 2.0
Po Florencji wygodnie poruszać się na rowerze. Fot. Photocapt / Flickr, CC BY-SA 2.0


Zagraj z Florencją w zielone!

Kwiatowe przebudzenie najłatwiej zaobserwować, gdy przyjeżdża się do Florencji od strony Tyrolu. Wtedy gwałtownie następuje radosny wybuch wiosny: ocieramy się o drzewa migdałowca i krzewy mimozy, mijamy kwitnące sady i morze kwiatów. Stolica Toskanii, wbrew obiegowej opinii, wcale nie ustępuje reszcie regionu – chociaż umiejętnie skrywa swoje zielone tereny, to ich poszukiwanie można przekuć w dobrą zabawę, a nawet połączyć z odrobiną kulturalnego i zabytkowego szaleństwa. Najlepiej na starych rowerach, które można wypożyczyć spod dworca Santa Maria Novella.
Zaopatrzmy się w wino i przekąski na jednym z licznych bazarów i udajmy na wiosenny piknik do największego tutejszego parku – Parco delle Cascine. To zaledwie 20 min. drogi rowerem malowniczo położoną ścieżką wzdłuż rzeki Arno. Nieopodal, w etruskim miasteczku Fiesole, położonym na wzgórzach okalających Florencję, amatorzy łączenia sztuki i natury odnajdą kombinacje dla siebie doskonałą: pokazy tańca i koncerty w rzymskim amfiteatrze, uliczne teatry i sztuki operowe, a to wszystko w otoczeniu gajów cytrusowych. Na krótki wypad za miasto możemy również wybrać się do XV-wiecznej Villi Maiano. Będzie to przyjemność dla fanów książki i opartego na niej kultowego filmu Pokój z widokiem, gdyż ta zabytkowa posiadłość kryje tytułowy pokój, zachwycający panoramą miasta, z dumnie górującą nad nim katedralną kopułą w tle.

Miasto, które rozkwita wiosną

Aby odpocząć od zabytkowego zawrotu głowy, warto odwiedzić dwa przepiękne ogrody, położone niedaleko Piazzale Michelangelo, bodaj najlepszego punktu widokowego we Florencji. Pierwszy to Ogród Różany, w którym można nie tylko upoić się naturalnym zapachem, ale też zostać królem czy królową fotografii. Zdjęcie na różanym tronie, z tłem w postaci katedry i florenckiej starówki, to nie lada gratka.
Drugi z ogrodów – Ogród Irysowy – słynie z organizowanego tam międzynarodowego konkursu, prezentującego ponad 1500 gatunków delikatnego kwiatu, chluby toskańskiej stolicy. Irys to od średniowiecza symbol Florencji, wpisany w jej herb i wyryty na złotych monetach, nawiązujący do postaci starożytnej bogini Iris, która potrafiła wyczarować z łuku siedmiokolorową tęczę, łączącą ziemię z niebem, a więc świat bogów ze światem ludzi.

Giardino Boboli, fot. AlCarlesAlDjinn~commonswiki, GFDL
Giardino di Boboli, fot. AlCarlesAlDjinn~commonswiki, GFDL


Odurzenie zapachem

Wiosną trzeba koniecznie obejrzeć jeden z najstarszych i najpiękniejszych ogrodów w całej Italii – Giardino di Boboli. Stanowi on spektakularny przykład sztuki architektonicznej i ogrodniczej. Założony w XVI w. przez Medyceuszy, tuż za pałacem Pittich, mieści w sobie atrybuty godne arystokracji: żwirowe alejki, posągi, sadzawki oraz ławeczki w ustronnych, zacienionych miejscach. Główną oś wyznaczają amfiteatr i fontanna Neptuna, w okolicach której znajduje się wypełniony krzewami różanymi i żywopłotem z bukszpanu Ogród Rycerski, ozdobiona rokokowymi freskami kawiarnia „Kaffeehaus”, a także muzeum porcelany.
Odwiedzając ogród w drugiej połowie maja, będziemy mogli pobudzić zmysł powonienia na corocznej imprezie „Zapachy Boboli”. Olejki esencjonalne, mydełka, ekstrakty ziół, świeczki – wszystko to zaoferują światowi eksperci od sztuki zapachowej. Jeśli nie będziemy mieli jeszcze dość aromatycznych doznań, to w okolicach uniwersytetu możemy zajrzeć, choć na chwilę, do Ogrodu Rzeczy Prostych, gdzie od ponad sześciu wieków uprawiane są zioła. W ten sposób zaostrzymy sobie apetyt na…

Mrożone przysmaki

Czy wiecie, co łączy najbardziej znany na świecie włoski deser z arcydziełami sztuki? Oba te „wynalazki” powstały właśnie we Florencji, w znacznym stopniu dzięki wsparciu Medyceuszy. W XVI w. Bernardo Buontalenti – eklektyczny i wszechstronnie uzdolniony artysta, pracujący jednocześnie na dworze Medyceuszy jako organizator przyjęć – zaskoczył wszystkich uczestników uczty z okazji otwarcia twierdzy Belvedere nieznanym dotąd deserem, przygotowanym z zamrożonego mleka, żółtek i miodu, z dodatkiem bergamotki, cytryny, pomarańczy oraz, jak na Toskanię przystało, oczywiście wina. Przysmak okazał się strzałem w dziesiątkę, a sam autor, ku swojej rozpaczy, przeszedł do historii nie jako światowej sławy artysta, lecz twórca lodowego deseru.
Nie można zatem wyobrazić sobie bardziej odpowiedniego kandydata na gospodarza Międzynarodowego Festiwalu Lodów niż właśnie Florencja. Pod koniec maja jej cztery najznamienitsze place zamieniają się ze świątyń architektury w areny lodowego szaleństwa, na które składają się pokazy mistrzów lodowej maestrii kulinarnej, rozsiane po mieście kramy z deserami, sorbetami, shake’ami, a nawet perfumami lodowymi, oraz konkurs, w którym biorą udział sławy z całego świata. Jeśli jesteśmy prawdziwymi miłośnikami mrożonego przysmaku, możemy wziąć udział w fascynującej podróży kulinarnej przez całą Italię w ramach Italia Gelato Tour, rozpoczynającego się na 100 dni przed florenckim finałem. Lodowi mistrzowie wypróbowują na co odważniejszych śmiałkach swoje nowe eksperymentalne smaki i receptury, realizując tym samym cel twórców imprezy, czyli popularyzację włoskiej chluby kulinarnej wśród rodaków. Czyż nie brzmi to trochę jak przekonywanie dawno już przekonanych, ba!, w lodach ślepo zakochanych?…

Villa di Maiano, fot. christian / Flickr, CC BY-SA 2.0
Villa di Maiano, fot. christian / Flickr, CC BY-SA 2.0


Święto Świerszcza 

40 dni po Wielkanocy, w dniu Wniebowstąpienia, odbywa się jedno z najbardziej oryginalnych florenckich świąt – Festa del Grillo, czyli Festiwal Świerszcza. Florentyńczycy zgrabnie połączyli wielowiekową miejską tradycję, pogańskie wierzenia sięgające czasów antycznych oraz katolicki kalendarz religijny ze wspólną zabawą na świeżym powietrzu. Park delle Cascine gromadzi tego dnia setki rodzin, które przechadzają się pomiędzy straganami, wybierając malutkiego, błyszczącego bohatera całego zamieszania – żywego świerszcza, umieszczonego z listkiem sałaty w prostych drewnianych klatkach lub ozdobnych szkatułkach i uwalnianego później przez dzieci, piknikujących z rodzicami na trawie.
Tradycja ta pochodzi z czasów, kiedy młodzieńcy podczas majowych Calendimaggio dawali w prezencie swojej ukochanej ów symbol szczęścia jako zwiastun, dosłownie i w przenośni, wiosennego słońca i optymizmu na cały następny rok. Mniej romantyczna, ale za to praktyczno-ekonomiczna legenda tłumaczy oryginalny rytuał chęcią zmniejszenia populacji tych uroczych skądinąd szkodników.
Obrońcy praw zwierząt wywalczyli jednak zakaz sprzedaży żywych świerszczy, które faktycznie wielokrotnie nie doczekiwały dnia oswobodzenia. Od kilku lat legalnie sprzedawane są jedynie symboliczne, sztuczne świerszcze, niczym pozytywki wyposażone w elektroniczny mechanizm, imitujący cykanie. Jednak, jak można się domyślać, dla chcącego nic trudnego: na zielonych wzgórzach w okolicy miasta, a nawet i w samym parku, młodsze pokolenia urządzają sobie podchody w poszukiwaniu cennego owada, kontynuując tradycję toskańskiej stolicy.

Współcześni gladiatorzy

Fani piłki nożnej z pewnością nie odpuszczą sobie wizyty na stadionie klubu ACF Fiorentina; warto też spróbować swoich sił w unikatowym wydarzeniu na skalę światową – rozgrywkach Calcio Storico Fiorentino, podobno najbardziej brutalnego sportu na świecie. Finałowy mecz odbywa się corocznie w dniu patrona miasta, św. Jana, na obsypanym piaskiem placu Świętego Krzyża. Gra, łącząca elementy rugby z piłką nożną, uprawiana była już przez rzymskich legionistów, stąd jej druga, popularna nazwa – calcio in costume. Gracze, ku uciesze rozentuzjazmowanej żeńskiej części widowni, występują w historycznych kostiumach, mocno eksponujących męskie ciało. Rozgrywki trwają kilka miesięcy, a zawodnicy, często pracujący na co dzień jako ochroniarze w nocnych klubach, wyciskają siódme poty na siłowni, aby dumnie zaprezentować swoją muskulaturę w dniu finału. Nagrodą, oprócz pucharu i niewątpliwej satysfakcji ze zwycięstwa, jest bistecca alla fiorentina, czyli lekko przysmażona na ruszcie potężna porcja grubej na 15 cm wołowiny – symboliczne zwieńczenie krwawego widowiska.

Giardino dell'iris, fot. Sailko / Flickr
Giardino dell’iris, fot. Sailko / Flickr, GFDL


Zmywając grzechy świętym ogniem

To nie koniec wrażeń w dniu patrona Florencji. Późnym wieczorem organizowany jest spektakularny pokaz sztucznych ogni. Również i dla tej rozrywki florentyńczycy znaleźli historyczno-rytualne źródła. Tradycja wczesnochrześcijańska wskazuje, iż grzechy zmywa się co prawda wodą, ale te naprawdę ciężkie usuwa się skutecznie jedynie ogniem. Fajerwerki wybuchają z Fortu Belvedere paletą barw, odbijając się w rzece tak, że ma się wrażenie, jakby ich blask rozświetlał całą Toskanię. Najlepszą bazą do podziwiania tego widowiska są okalające miasto zielone zbocza Wzgórza Michała Anioła.

 

Po drugiej stronie „ozłoconej” rzeki

Chcąc oddalić się od pełnego zabytków centrum i odwiedzić nieco mniej znane rejony miasta, skierujmy swoje kroki na drugą stronę rzeki Arno. To tu znajduje się artystyczna dzielnica Oltrarno, pulsująca muzyką i śpiewem aż do białego rana, oraz Forte di Belvedere – idealny punkt widokowy, który wymaga od nas dobrej kondycji, gdyż trzeba się wspiąć po dość stromej uliczce.
Na drugi brzeg rzeki wiedzie nas wizytówka Florencji, czyli najstarszy most, zachowany w prawie niezmienionej postaci od średniowiecza: Ponte Vecchio. Kiedyś był on zabudowany kramikami z wyrobami rzemieślniczymi oraz rzeźniami, ale, ze względu na mało atrakcyjne dla arystokratycznego nosa zapachy, w renesansie zastąpili je złotnicy i jubilerzy. Do dziś Most Złotników pozostaje kwintesencją przepychu, bo dosłownie ocieka bezcennym kruszcem.
Jednak to, co najcenniejsze, a czego kupić nie można – deklaracje dozgonnej miłości – znajduje się na widokowym tarasie pośrodku mostu. Tam bowiem zakochani przyczepiają do balustrady kłódki ze swoimi imionami, a kluczyki, symbolizujące nierozerwalność łączącego ich uczucia, wyrzucają do rzeki.

Santa Maria del Fiore, fot. Karlye Wolff / Unsplash
Santa Maria del Fiore, fot. Karlye Wolff / Unsplash


A jednak zachwyciła…

Zbigniew Herbert podobno uwielbiał zwiedzać Florencję nocą. Niestety, także wtedy nie unikniemy tłumnie biesiadujących amatorów nocnego życia, a stracimy wiele z uroków budzącego się z zimowego letargu miasta. Dla mnie nieprzewidzianym efektem kilkudniowego oswajania się z Florencją była narastająca z każdą chwilą ciekawość tego, co kryje się za onieśmielającymi z początku dziełami wybitnych twórców, którzy wypełnili miasto niegasnącym blaskiem. Mimo początkowych postanowień, dałam się w końcu skusić posągowemu Dawidowi na randkę w Galleria dell’Accademia, pokłoniłam się geniuszom pochowanym w kościele Santa Croce z freskami Giotta w tle, odwiedziłam rodzącą się Wenus w wypełnionej arcydziełami Galleria degli Uffizi.
Na koniec zaś zostawiłam wisienkę na torcie – kwiatową z nazwy katedrę Santa Maria del Fiore. Widok jej oryginalnej, biało-zielono-czerwonawej kopuły, przywołującej na myśl włoską flagę i widocznej z prawie każdego zakątka miasta, towarzyszył mi codziennie od wschodu słońca po pokryte gwiazdami wieczorne niebo, rozbudzając wyobraźnię. Kiedy we wnętrzu katedry dostrzegłam płatki kwiatu, układające się harmonijnie z kształtów półsklepienia, odetchnęłam z ulgą: nieprzystępne, zmuszające do zachwytu miasto przyjaźnie puściło do mnie oko. Byłam już pewna, że zły urok miasta-skansenu został bezpowrotnie odczarowany.

Posted on

Bogini wiosennych opowieści

Grecy wołali na nią Chloris, czyli Zielona; Rzymianie – Flora. Całkiem podobnie, choć dodali jej koloru, do zielonych liści i łodyżek dołączając barwne płatki. Imię to pochodziło wszak bezpośrednio od rzeczownika flor, floris, czyli kwiat. Pomysłów na jej rodowód pojawiało się wiele: jedni twierdzili, że ojcem Flory był sam Zeus, inni – że Okeanos, pan wszelkich wód, bez których nic, co żywe, wzrastać nie może. Za męża najczęściej przypisywano jej Zefira, wiatr zachodni, dzięki któremu mogła obdarzać ludzi aromatem kwiatów. Zdradzała go ponoć z samym Herkulesem, tęskniąc najwyraźniej za mocnym męskim ramieniem, którego mąż, wieczny podróżnik, na co dzień jej nie oferował.

Była boginią wiosny, roślinności, młodości i płodności. Potężna, ale nie wszechmogąca; rzadko w pierwszym szeregu, a jednak wyczekiwana i ukochana przez ludzi nie mniej, niż najważniejsze persony Olimpu. Rzymianie ustanowili na jej cześć święto, Floralia, które obchodzono na przełomie kwietnia i maja, gdy nad Morzem Śródziemnym wiosna jest już w pełnym rozkwicie, dorodna i bujna. Bogactwo, które uosabiała, przywoływano za jej sprawą na monetach, portretując ją w nieodłącznej kwiatowej koronie. Odkrywanie go dzisiaj może być fascynującą przygodą; nauką języka, którym mówi natura.

Poznajmy symbolikę drzew, kwiatów, liści i traw. Zasadzając w doniczce aromatyczne śródziemnomorskie zioła, dowiedzmy się, na jakie dolegliwości mogą być pomocne. Poczytajmy o etymologii ogrodowych nazw, o historii i legendach z nimi związanych. Czy wiesz, że według dawnych chrześcijańskich apokryfów pierwsze róże wyrosły z pieluszek Dzieciątka Jezus? Czy słyszałeś, że pachnąca glicynia, zdobiąca śródziemnomorskie pergole i werandy, strzeże geologicznej tajemnicy liczącej tysiące lat? Flora nie tylko urzekająco wygląda i czarownie pachnie. Najpiękniej zdaje się pamiętać i opowiadać.

 

 

Posted on

Chlebem i solą

Chleb – dostatek, pomyślność, prawda i zaufanie. Łamanie się pieczywem jest znakiem przyjaźni; łączy dłonie nad darem ziemi, która za jego sprawą utrzymuje nas przy życiu. W swej nieograniczonej i zachłannie przez nas wykorzystywanej hojności, ta sama dobra, troskliwa ziemia daje nam sól – bezcenny symbol niewinności, czystości, nieugiętości wobec zła. Złożone zgodnie obok siebie, ziarno zboża i ziarenko soli stają się synonimem gościnności i zamieniają w gest otwartości na drugiego człowieka.

Jeśli Wielkanoc, najpiękniejsze wiosenne święto, ma być celebracją przemiany, to w tym roku niech upłynie nam ona pod znakiem chleba i soli. Nakarmijmy tych, którzy tego potrzebują. Ochrońmy przed trudnościami słabszych. Powitajmy tych, którzy do nas przybyli; ugośćmy tych, którzy zjawili się u naszych progów. W te święta, kiedy Dobro powstaje z ziemi, zmieńmy kawałek świata wokół nas.

Chleba i soli na pewno starczy dla wszystkich.

Wesołych Świąt!

 

Wyrażenie “chlebem i solą”, poza swą przejmującą symboliką, ma od niedawna także zupełnie praktyczne znaczenie. Jako nazwy własnej używa go grupa zaangażowanych społecznie osób, które działają na rzecz uchodźców i migrantów przebywających w Polsce, w tym ofiar działań wojennych w Syrii, najbardziej cierpiącym obecnie rejonie Śródziemnomorza.

Uchodźcy potrzebują naszego wsparcia! Jeśli chcesz je okazać, możesz na przykład:

– zacząć reagować na coraz częstszą mowę nienawiści (o tym, co robić, by nie stała się powszechna, przeczytaj tutaj)
– pamiętać o nich podczas domowych porządków czy drobnych zakupów (Chlebem i Solą często udostępnia listę przedmiotów potrzebnych w danej chwili na swoim fanpage’u)
– pomóc w znalezieniu mieszkania lub pracy 
– zgłosić się jako wolontariusz. Ja będę pomagać w nauce języka polskiego; może Ty zechcesz pomóc jakiemuś maluchowi w nauce matematyki czy innego przedmiotu, który jest dla niego wyzwaniem? Napisz wiadomość na Fejsbuku! 
– przekazać dowolną kwotę pieniędzy do fundacji związanej z Chlebem i Solą:
Fundacja Polska Gościnność
nr konta to: 72 1600 1462 1816 2904 6000 0001
Tytuł przelewu: Darowizna na cele statutowe.

 

 

Posted on

La Panella. Rzymskie śniadanie

Jednym z moich najpiękniejszych rzymskich wspomnień, sprzed wielu, wielu lat, było mieszkanie tuż nad piekarnią. W gorące lipcowe poranki o świcie budził mnie zapach pieczywa i radosne okrzyki pracowników, tak pełne energii, że wstawałam z łóżka bez pomocy espresso. Przez uchylone okiennice do mojej sypialni zaglądało słońce, a aromat słodkich wypieków obiecywał, że czeka mnie kolejny cudowny dzień.

Podczas każdego prawie pobytu w Rzymie staram się wrócić do tamtych chwil. Zdarza mi się jednak mieszkać w lokum nad apteką, a nie piekarnią; zatrzymać w hotelu, a nie kameralnym mieszkanku. Dla chcącego jednak nic trudnego! Wiem bowiem, gdzie udać się na leniwe sobotnie śniadanie, aby zachwycić nos aromatem pieczywa, wystawić twarz do słońca i po prostu pocieszyć się porankiem, który niespiesznie przekształci się w przedpołudnie. Najlepszy adres to zdecydowanie La Panella. Blisko stuletnia piekarnio-kawiarnia, niedaleko stacji Vittorio Emanuele. Miejsce szykowne, a zarazem bez zadęcia, oferujące pyszne smaki, uroczą atmosferę i prawdziwie rzymską scenerię.

La Panella–L’Arte del Pane, bo tak brzmi pełna nazwa lokalu, znajduje się tuż obok ruin audytorium Mecenasa, przy ruchliwej Via Merulana. Wokół pysznią się eleganckie kamienice, a stonowane kolory ich fasad ożywiają liczne kwietniki z barwnymi roślinami. Przy chodniku masa samochodów, zaparkowanych oczywiście w zupełnie wariacki sposób; kilka skuterów i wiele, wiele spacerujących rzymian. Większość z nich bardzo elegancka, mimo że jest sobota rano; są też jednak zabiegani rodzice z dziećmi, a nawet kilku zupełnie swojsko wyglądających hipsterów, delektujących się swoim śniadaniem w spodniach od piżamy i nonszalancko zanurzających w cappuccino swoje podkręcone wąsy. Wszystko to skąpane w słońcu, bowiem stoliki ustawiono tu bezpośrednio na chodniku.


W środku, przy barze, tłum i hałas; za kontuarem uwijają się dwaj mistrzowie parzenia kawy, którymi zawiaduje fertyczna direttrice. Po rzymsku arogancka, po rzymsku urocza. Na moją prośbę sporządzenia mi cappuccino senza schiuma (ten pozorny kawowy oksymoron jest bardzo popularny w Wiecznytm Mieście!), niczym jej buchająca macchina da caffe’, funduje mi fuknięcie, a potem parsknięcie. Następnie rzuca – w bliżej nieokreślonym kierunku – że nie ma czasu na ceregiele. Jakieś 30 sekund później serwuje mi jednak idealnie gładką kawę bez grama pianki na wierzchu.

Zamawiam do niej jedno z wielu wspaniale wyglądających (i jeszcze lepiej smakujących) ciasteczek. Niestety cornetti już się skończyły, a w Panelli panuje zasada jednorazowego wypieku. Kto więc ma ochotę na rogalika, musi zawitać tu wcześnie rano. O jedenastej trzeba zadowolić się innymi smakołykami, jak czynią liczni goście, którzy w weekend schodzą się tu na śniadanie nawet w okolicy południa.

Czas w Panelli mija leniwie, ale jak wszystko, co dobre, rychło się kończy. O dwunastej trzydzieści stwierdzam, że czas pomyśleć o obiedzie…

La Panella, Via Merulana 59, 00185 Roma