Posted on

Jestem już w domu. Sándor Márai i jego Siostra

Bywają książki, które zdarzają się nam w podróży, w drodze pomiędzy jednym a drugim punktem, nad morzem, w górach czy innych przestrzeniach. Zjawiają się książki ulubione, zakryte, tajemnicze, krytyczne czy odrzucone. Książki-prezenty, książki-dary, książki dzienne i nocne, codzienne i świąteczne. Te, które mówią o odwadze bycia innym, te które opisują małe rzeczy ze świata i te, które dążą do zatrzymania go w całości. Książki obrazowe, bez fotografii, anonimowe i jak najbardziej imienne. Książki, które czytamy, gdy jesteśmy smutni, gdy ktoś odchodzi, gdy w życiu pojawiają się nieodwracalne zmiany.

W każdym z tym rodzajów pisania kryje się po części prawda o Siostrze Sándora Máraiego, autora ObcegoDzienników, Czterech pór rokuŻaru oraz Księgi ziół. Twórczość węgierskiego powieściopisarza, publicysty, felietonisty Radia Wolna Europa, eseisty, coraz silniej zaczyna być rozpoznawana w Polsce. Choć nie było tak od początku. Warto wspomnieć słowa Teresy Worowskiej, tłumaczki dzieł Máraiego, zamieszczone w posłowiu Wyznań patrycjusza. Worowska nazwała tam autora „wielkim nieznajomym” ‒ co wiązało się z odrzuceniem i zapomnieniem o pisarzu w jego własnej ojczyźnie, a także brakiem zainteresowania jego twórczością w innych krajach. Tytułowa Siostra (A Nővér), napisana przez Máraiego jeszcze w 1948 roku, tuż przed emigracją z ojczyzny, potwierdza wyjątkowość literackiego kunsztu autora. Książka ta, po sześćdziesięciu dziewięciu latach, została przetłumaczona na język polski i wydana nakładem Zeszytów Literackich.

Od samego początku, zarówno tego historycznego, literackiego i translatorskiego, książka Siostra uruchamia metaforę czasu. To swoiste opóźnienie, zwlekanie, odciąganie staje się tropem, który przenika niemal każdą część powieści. Słyszymy to już na samym początku, kiedy autor wprowadza nas w dziwny, eteryczny świat Florencji, świat zdarzeń niecodziennych:

Spróbuję opisać to wszystko, czego doświadczyłem w tę dziwną noc Bożego Narodzenia. Obchodziliśmy wtedy trzecią Gwiazdkę II wojny światowej. Czas mija, a dni i noce, jakie nastąpiły po tej Wigilii, przyniosły wiele nędzy i cierpienia. Lecz pamięć tamtego spotkania pozostała żywa w moim sercu i umyśle (…). To, czego się dowiedziałem przynosiło wieści nie o narodach i kontynentach, lecz jedynie o losie pojedynczego człowieka. [s. 5]

Od tego wspominanego Bożego Narodzenia, nieprzypadkowego czasu początku, czasu nocnego, czytelnik poznaje węgierskiego pianistę, który podczas dawania koncertów we Włoszech zapada na tajemniczą i niezrozumiałą chorobę. Stopniowo odbiera mu ona zdolność do gry: ustaje ruch jego dłoni i całego ciała. Pianista, o tajemniczym imieniu Z., spędzając długie dni  florenckim szpitalu, nieustannie toczy rozmowy z lekarzami i pielęgniarkami ‒ siostrami zakonnymi. To one wprowadzają pianistę w świat nieznanego i często niezrozumiałego cierpienia, którego doświadczają w ciszy. Siostry pełne miłosiernej pomocy są pełnoprawnymi rozmówczyniami. To kobiety dające pacjentom poczucie kobiecej czułości i domowej, bezpiecznej obecności. Świadczące samymi sobą o nieskończonej miłości i łagodności, która ocala życie:

Teraz przyszła Cherubina, ta piękność. Nachyliła się nade mną z troską  i ogromnym współczuciem. Złapałem ją za rękę, nie protestowała:
‒ Nie wolno, Maestro ‒ powiedziała. ‒ Pan profesor surowo zakazał. Przez całą noc możemy podać panu tylko ten jeden zastrzyk. Podam panu inny.
‒ Nie chcę ‒ zaprotestowałem. ‒ Siostra wie, że inny jest bez znaczenia. Tylko ten pomaga.
‒ Wiem ‒ głęboko westchnęła.
(…)
‒ Nie wolno się przyzwyczaić ‒ powiedziała. ‒ Stąd te surowe ograniczenia. Bardzo pan cierpi?…
Nie musiałem odpowiadać. Dłoń położyła na czole. Ta dłoń była miękka  i czuła, w dotyku kobiecej ręki zawsze było coś znajomego; takie ręce w chwili narodzin wydobywają człowieka na świat. [s.135]

Nieprzypadkowo jednak studium choroby Márai łączy ze wspomnieniem muzyki. Dźwięk i cisza, piano i słowo tym silniej działają na odbiorcę, im bardziej związane są ze zdarzeniami z minionego życia. Jedno z tych wspomnień, z których Márai tka literacką sieć, dotyczy przyjazdu pianisty do Florencji na zaproszenie ambasadora. Muzyk opisuje je tak:

Po trzech dniach odszukałem ambasadora, podziękowałem i przyjąłem zaproszenie. Dwa dni później przedstawiciel ambasady przywiózł mi paszport ostemplowany wizami, bilet w sleepingu i wszystko to, co mogło mi być potrzebne podczas pobytu we Florencji (…). Pod koniec września, tego samego dnia, gdy popołudniówka, którą kupiłem na dworcu, przyniosła wieść, że Warszawa padła, wsiadłem do pośpiesznego pociągu jadącego do Rzymu, aby udać się do Florencji. To był letni, parny i pełen zapachów wieczór. Z Florencji zamierzałem pojechać do Werony, a potem na kilka dni nad jezioro Garda. Siedziałem przy oknie, patrzyłem na Dunaj, gdy przejechaliśmy most kolejowy. Za trzy tygodnie będę w domu ‒ pomyślałem. [s. 55]

 

„Być w domu” to zwrot i potrzeba, której pragniemy, dom za którym tęsknimy, do którego powracamy w sytuacjach najtrudniejszych. Wyobrażenie domu, jakie wyjawia sam pianista, łączy się jednak z doświadczeniem granicznym. Po pierwsze artysta, przebywając na leczeniu we Włoszech, pozostaje z daleka od swojego węgierskiego domu, rodzinnych miejsc, znanych ulic, przestrzeni bezpiecznych. Po drugie zaś ten tymczasowy, włoski dom, szpital uzdrowień, wypełniony jest echem wojny docierającym z frontu. Obok wspomnień młodzieńczych, narodowych, pojawia się w bohaterze niepokój wywołany wydarzeniami historii. Márai poprzez tajemnicze studium choroby ukazuje nie tylko zmieniający się świat umysłu, świat wewnętrzny, świat jednostki, ale też i theatrum mundi widziane z perspektywy człowieka chorego.

Bohater ujawnia ten stan w nagłych rozmowach, które nie są czymś zaplanowanym, wyreżyserowanym, zdarzają się jako potrzeba chwili. Tylko w taki, czasami może naiwny, czasami jednak zdecydowanie poważny, innym razem jeszcze ostateczny, sposób może pojawić się wspomnienie o świadomości winy, o próbach wyjaśnienia choroby, o arcydziełach, z których składa się świat, o literaturze i kojącej muzyce, wreszcie o przeżywaniu podróży.

Siostra pozostaje unikalnym studium choroby, odwróceniem rzeczywistości życia. Autor zderza bowiem ze sobą dwa światy: pierwszy z nich to ten centralny, domowy, z którego się wywodzimy, w którym uczymy się, czym jest i czym może być początek. Drugi to peryferie, do których kierują nas siły losu. Ale świat nie jest widziany jako coś dwukolorowego, łatwo oddzielonego. Dlatego też Márai tworzy powieść o domu wewnętrznym; domu, który podlega przemianom.

Niespodziewanie zdarza się czasem tak, że szpital staje się namiastką domu, a nawet innym „domem”, czasem na kilka dni, na kilka miesięcy, na jakiś czas. Z jednej strony jest przestrzenią wspólną, kolektywną, z drugiej sprawia, że najpełniej odczuwa się w nim odrzucenie, samotność i osobność. Dla bohatera Siostry szpital jest miejscem, z którego można wyglądać na florenckie pejzaże, choć, ze względu na usytuowanie szpitalnego pokoju wychodzącego na przeciwpożarowy mur, bywały one czasem niedostępne. Ten zaokienny widok wzbudzał jednak w pianiście wspomnienia z początków wizyty w toskańskim mieście. Przypominał sobie pałac Pittich, w którym mieściła się Sala Biała, sala koncertowa; ogrody pełne zapachów wilgotnego lauru i aloesu, ciasne uliczki i zabudowania architektury. Tak doświadczał miasta, w biegu, ciągłym ruchu i nieustającej wyobraźni:

Świadomość, że oto jestem we Florencji, że mogę ją zobaczyć i jej dotknąć, napełniała mnie dreszczem emocji i poczuciem szczęścia. Za chwilę (…) pójdę ciasnymi uliczkami, zmierzając w kierunku katedry, przejdę przez Ponte Santa Trìnita i popatrzę na łagodne wzgórze San Miniato. Czy będę miał dość czasu, aby wynająć samochód i jeszcze przed koncertem zrobić mały wypad do Fiesole?… Z pewnością zdążę. [s. 65]

Miasto było więc dla Z. czymś świadomie istniejącym, pewnym, bliskim, choć jednocześnie zakrytym, jak ze słynnego tytułu Calvina: „niewidzialnym miastem”. Márai pokazuje w ten sposób, że miasto, podobnie jak dom, zmienia się w czasie choroby. Jest wtedy inaczej widziane, inaczej odczuwane, słyszane i niedostępne. Muzyczna podróż do Włoch zamienia się w podróż do wnętrza siebie, do swoich lęków, znamion, zranień.

Ten rodzaj metamorfozy widać również w języku literackim pisarza ‒ z jednej strony kameralnym, ściszonym, fragmentarycznym, z drugiej pełnym metafor, szczegółowych opisów podróży. Dzięki takim zabiegom znika poczucie gęstości opisu, a sam gest powtórzenia informacji, przestrzeni, zdarzeń staje się celowy. Bo powtarzać to znaczy być dalej, być ciągle.

Autor za pomocą Siostry uczy rozmowy o odchodzeniu, o przyjaźni, o pozornych i najprostszych gestach. Siostra to ktoś najbliższy, rodzinny, komu zostawia się sekrety; osoba z którą dzieli się przeżycia, której opowiada się sny, ujawnia swoje wzruszenia i lęki. Choć czasem też zdarzają się rozterki, odejścia i długie milczenie. Jednak oprócz sióstr rodzonych, zjawiają się w życiu przyjaciółki i siostry imaginacyjne ‒ te, których nigdy nie było, których od zawsze brakowało, które pojawiały się w wyobrażeniach i snach, którym mimo nierealności opowiadało się zdarzenia kolejnych dni. W omawianej powieści siostra ma dodatkowo wymiar duchowy – jest strażniczką dobrego i czystego życia, siostrą miłosierdzia.

To właśnie tytułowa siostra uświadamia pianiście, że ten ból, który był w człowieku, musi się ujawnić, powoli, długotrwale. Musi potem zostać opisany, opowiedziany, wyrażony. Nie da to pewności, że, po procesie przeżywania, zniknie na zawsze. Jeśli jednak kiedyś powróci, spotka człowieka-czytelnika przygotowanego, człowieka, który będzie wiedział, że „melodia jest ważniejsza od treści”.

Czytanie książek Máraiego od zawsze pozostawało intymne, osobiste, tajemnicze. Jest w jego powieściach nieustający splot rzeczywistości i snu. Czyta się go w domu, w skupieniu i nadziei, że każde jego słowo, zdanie, poetyka będzie miała moc uzdrawiającą. A sama opowieść trwa dalej…

W jesiennym pokoju zapalam światło i czytam go od nowa, jak gdyby Florencja była tuż obok:

Późno już ‒ mówi. ‒ Ma pan doskonały puls. Pan dużo znosi, Maestro. I wiele się pan nauczył w ostatnich miesiącach. Znakomity był z pana pacjent. Nauczył się pan, że nie wystarczy być chorym, nie wystarczy przyjmować leki. Trzeba też umieć odpowiedzieć. Odpowiedzieć chorobie i temu wszystkiemu, co sprowadza chorobę i zsyła wyzdrowienie. [s.182]

Sándor Márai, Siostra, tłum. Feliks Netz, Zeszyty Literackie, Warszawa 2017

Posted on

Carner Barcelona El Born: Born in Barcelona

Artykuł z serii: Perfumy pachnące Śródziemnomorzem

Zapachy, podobnie jak książki, opowiadają historie i odkrywają tajemnice. Czynią to językiem innym od powieści, a jednak równie przekonującym, trwale zapadającym w pamięć, grającym na emocjach, a zarazem przekazującym wiele konkretnych informacji. W niniejszej serii przedstawiam wybrane przeze mnie perfumy, które zamknięto we flakonach razem z opowiadanymi przez nie sekretami Śródziemnomorza.

Magiczna El Born ma duszę, w której współgrają sięgająca średniowiecza historia i nowoczesność. W wąskich uliczkach słychać rozmowy o sztuce inspirowane wizytami w pobliskich galeriach, niezobowiązujące pogawędki przy mocnej kawie i apetycznych tapas oraz, w modnych butikach i sklepikach, westchnienia nad przedmiotami vintage, czekającymi, aż ktoś da im drugie życie. Czuć aromat palonych kawowych ziaren, tradycyjnych hiszpańskich ciastek, głęboką woń wina, a gdzieś pomiędzy tym wszystkim – zapach przeszłości.

Czas w El Born płynie nieśpiesznie, choć po zmroku nieco nabiera tempa – i być może to właśnie wtedy, w ciepłym świetle latarni, miejscowe zakamarki mają najwięcej uroku. W perfumach Carner Barcelona El Born uchwycono właśnie atmosferę wieczoru zapadającego nad tym niezwykłym skrawkiem miasta. Są ciepłe, miękkie i smakowite. Otulają jak kocyk, dają poczucie bezpieczeństwa i pozwalają zapomnieć na moment o troskach. Pachną jak kieliszek gęstego likieru, zagryzany lokalnymi smakołykami w niewielkiej kawiarni wciśniętej w mury pamiętające XIV wiek. W malutkim ogródku, gdzie nad głowami gości rozciągnięto sznur kolorowych lampek, życie zdaje się zatrzymywać się w miejscu. Chwila trwa.


Otwarcie pachnidła czaruje rozkoszną, ciemnozłotą barwą miodu. Grube plastry sycylijskich cytryn zawisły w nim jak słońce na popołudniowym niebie. Odrobinę goryczki dodają im kalabryjska bergamotka i zielony dzięgiel. W przytulnym jak ulubiony sweter sercu króluje benzoes. Na jego słodkim żywicznym kobiercu leniwie przeciągają się heliotrop, figa i jaśmin. Cicho mruczą jak puchaty rudy kot, prężący się na parapecie jednego z okien pobliskiej kamienicy…

Niepostrzeżenie pojawiają się nuty bazy, a nad miastem zapada waniliowa noc. Zamiast gwiazd na niebie połyskują aromaty balsamu peruwiańskiego, sandałowca i piżma. Gwar powoli cichnie, śmiechy zamieniają się w szepty, zwiedzanie – w romantyczne spacery. A Ty, obserwując to wszystko pod swoim tymczasowym adresem, okrywasz się szczelniej puszystym pledem i bierzesz ostatni łyk kojącej herbaty przed snem.

 

 

Posted on

Park Güell, Barcelona

Park Güell, Barcelona, fot. Ignacy F. Heringa

Park Güell, dla Hiszpanów – Parque Güell (po katalońsku Parc Güell) jest słynnym barcelońskim ogrodem zaprojektowanym przez katalońskiego architekta Antonio Gaudíego na życzenie jego przyjaciela Eusebi Güella i zbudowanym na początku XX wieku (1900–1914) dzięki finansowaniu tego ostatniego. W swym założeniu stanowić miał luksusowe osiedle dla majętnych mieszczan. Władze miasta wykupiły teren w latach ’20 i przekształciły w park miejski. Jest on otoczony murem wzniesionym z kamieni o nieregularnym kształcie i obejmuje wyspy zieleni poprzecinane ścieżkami, mostami i schodami. W 1969 roku Park Güell wpisano na listę narodowych dóbr kultury, a w 1984 roku znalazł się na Liście światowego dziedzictwa UNESCO. Najbardziej znanym obiektem w ogrodzie jest kolorowa ceramiczna jaszczurka przypominająca smoka, zaś za najbadziej malowniczy fragment okolicy uważa się Gran Placa Circular – wspaniały punkt widokowy otoczony najdłuższą ławką świata.

DSC04885

 

Park Güell, Barcelona, fot. Ignacy F. Heringa

Park Güell, Barcelona, fot. Ignacy F. Heringa

Park Güell, Barcelona, fot. Ignacy F. Heringa

Park Güell, Barcelona, fot. Ignacy F. Heringa

Park Güell, Barcelona, fot. Ignacy F. Heringa

Park Güell, Barcelona, fot. Ignacy F. Heringa

Park Güell, Barcelona, fot. Ignacy F. Heringa

Park Güell, Barcelona, fot. Ignacy F. Heringa

Park Güell, Barcelona, fot. Ignacy F. Heringa

Park Güell, Barcelona, fot. Ignacy F. Heringa

Park Güell, Barcelona, fot. Ignacy F. Heringa

Park Güell, Barcelona, fot. Ignacy F. Heringa

Park Güell, Barcelona, fot. Ignacy F. Heringa

Park Güell, Barcelona, fot. Ignacy F. Heringa

Park Güell, Barcelona, fot. Ignacy F. Heringa

DSC04862

Posted on

Domowe ravioli z dynią

Wbrew pozorom wcale nie lubię spędzać w kuchni zbyt wiele czasu. Najbardziej cenię przepisy, które wymagają tylko kilku składników, jednego naczynia i odrobiny pracy, a i tak wywołują westchnienia zachwytu, jęki rozkoszy i deszcz pochwał. Czasami jednak mam ochotę być jak włoska mamma. W ponure jesienne soboty włączam na cały regulator przeboje Renato Carosone i spędzam popołudnie, lepiąc ravioli, obsypując wszystko mąką i popijając czerwone wino.

Pierożki z ciasta makaronowego są popularne w całych Włoszech, chociaż różnią się nazwą, nadzieniem, kształtem i sposobem podania. Nie ma to jednak znaczenia, bo każdy Włoch i tak powie, że najlepsze ravioli robi jego mama. W Lacjum i Marche pierożki nadziewa się szpinakiem i ricottą z dodatkiem gałki muszkatołowej i parmezanu. Podaje się je polane prostym sosem pomidorowym z bazylią albo roztopionym masłem z liśćmi szałwii i parmezanem. Na Sardynii najpopularniejsze są ravioli nadziewane owczą ricottą wymieszaną ze skórką cytryny oraz culurgiones – ravioli z farszem z gotowanych ziemniaków, sera pecorino i świeżej mięty. W Abruzji zjemy ravioli na słodko, z nadzieniem z owczej lub krowiej ricotty z cukrem i cynamonem. Co zaskakujące, zgodnie z tradycją podaje się je z sosem pomidorowym. W okresie karnawału bardzo popularna jest smażona wersja tych pierożków, już bez sosu pomidorowego i z delikatniejszym ciastem, przygotowywanym z mąki, białego wina i oliwy. Bez dodatku jajek robi się też ravioli na Capri. Wyrabiane z mąki i gorącej wody ciasto przypomina trochę nasze pierogi. Wypełnia się je wiejskim serem caciotta z dodatkiem majeranku, pieprzu i parmezanu, a potem podaje z delikatnym sosem pomidorowym lub długo gotowanym neapolitańskim ragù. W Piemoncie makaronowe pierożki noszą nazwę agnolotti. Nadziewa się je wołowiną gotowaną w winie (stufato alla pavese) i podaje w aromatycznym bulionie.

 

Nad jeziorem Como jadłam niedawno przepyszne ravioli z farszem z jeziornych ryb. W Wenecji próbowałam pierożków z nadzieniem z leśnych grzybów z niesamowitym ragù z kaczki. Jednym z najprzyjemniejszych kulinarnych wspomnień z Apulii są pierożki z nadzieniem z brokułów i śmietany, podawane z delikatnym sosem z małżami. Moje ulubione pierożki pochodzą natomiast z Lombardii i Emilii-Romanii, gdzie występują pod nazwą tortilli di zucca. Lekko słodkawe dyniowe nadzienie i pikantny sos z masłem i cytryną skutecznie poprawiają humor w chłodne deszczowe wieczory. Z pewnością czyjaś mamma robi te pierożki lepiej, ale gwarantuję, że mój przepis też jest całkiem niezły!

 

Ravioli z dynią

 4 porcje

 

 Ciasto

400 g mąki (typ ’00’)

4 jajka

łyżka oliwy

 

Mąkę przesiewamy na stolnicę.

Robimy wgłębienie, w które wbijamy jajka.

Dodajemy łyżkę oliwy do jajek i stopniowo mieszamy z mąką.

Zagniatamy ciasto. Ugniatamy, aż będzie gładkie i elastyczne.

Formujemy kulę z ciasta, przykrywamy i odstawiamy, żeby ciasto odpoczęło i nabrało miękkości.

Ciasto powinno odpoczywać przez co najmniej 45 minut, najlepiej nawet 2 godziny – będzie łatwiej je rozwałkować.

 

Farsz

purée z dyni:

dynia piżmowa (ok. 600g)

łyżka oliwy

szczypta soli i pieprzu

 

250 g ricotty

50 g startego parmezanu

1 jajko

łyżeczka startej gałki muszkatołowej

1/2 łyżeczki świeżo zmielonego pieprzu

Najpierw robimy purée z dyni.

Piekarnik nagrzewamy do 200 stopni.

Dynię obieramy i kroimy w kostkę.

Układamy na wyłożonej papierem do pieczenia blasze.

Skrapiamy oliwą, doprawiamy solą i pieprzem, mieszamy.

Pieczemy przez około 35 minut, aż dynia będzie miękka.

Studzimy i blendujemy na gładkie purée.

 

Pozostałe składniki farszu mieszamy z purée z dyni.

 

Gotowe ciasto dzielimy na 4 części i trzymamy pod przykryciem.

Pierwszą część ciasta rozwałkowujemy bardzo cienko na posmarowanej mąką stolnicy.

Połowę ciasta smarujemy wodą lub roztrzepanym białkiem.

Na tej części układamy po łyżeczce farszu w odstępach około 3 cm.

Przykrywamy drugą połową ciasta i dociskamy palcami.

Wycinamy pierożki: możemy wyciąć kwadraty nożem lub radełkiem. Ja użyłam okrągłej foremki do ciasteczek.

Powtarzamy z pozostałym ciastem i farszem.

Gotowe ravioli gotujemy w garnku z osoloną wodą przez około 3 minuty.

 

Sos

4 łyżki masła

2 ząbki czosnku, pokrojone w plastry

2 czerwone papryczki chili, pokrojone w plastry

sok z jednej cytryny

kilka gałązek tymianku

 

Na patelni rozpuszczamy masło na średnim ogniu.

Dodajemy czosnek i chili, podsmażamy.

Dodajemy garść listków tymianku.

Zwiększamy ognień, dodajemy sok z cytryny i smażymy przez minutę.

 

Ravioli polewamy sosem i posypujemy świeżo zmielonym pieprzem.

 

Posted on

Egipt: haram halal Piotra Ibrahima Kalwasa

Egipt: haram halal to reportaż Polaka, muzułmanina i Egipcjanina z wyboru, który, zamieszkawszy w Aleksandrii, próbuje zgłębić arabską mentalność. Co najbardziej przyciąga jego uwagę? Kaleczone kobiety, religijny fanatyzm, antysemityzm, kasty, brud i smród. Opisuje je tak, że każdemu, kto barykaduje się bliżej dowolnego końca światopoglądowej osi, ręce trzęsą się z podniecenia. Tym z prawej, bo wreszcie ktoś powiedział głośno, co to za dzicz; nawet on, muzułmanin, dowala im z całej siły! Tym z lewej, bo mogą sobie poużywać: to bzdura, że krytykuje, bo kocha. Takie książki wyrządzają wielką szkodę, nakręcając spiralę nienawiści, a trzeba nieść pokój, miłość, zrozumienie, choć mielibyśmy je wtykać w usta siłą, bez sprawdzenia, czy smakuje. Głowa puchnie od tych dyskusji czarno-białego świata, który udaje, że widzi przekrój tęczy.

 

Kalwas natomiast, precyzyjnie i kunsztownie, rzeczywiście ją przekroił, a potem opisał soczystą, dosadną i żywą polszczyzną. Sprowokował obie strony: opisywanych i szukających opisu, rozmówców i czytających. Pokazał, że można kochać – wielokrotnie podkreśla wszak swą miłość do Egiptu – ale nie zawsze akceptować w każdym calu; że można odrzucać, ale najpierw, przede wszystkim, trzeba poznać, zgłębić, wysłuchać. Opisał pełną zakłamania i kuriozalnych kontrastów, nierzadko przerażającą egipską rzeczywistość: świat, w którym co innego mówi się cudzoziemcom, a co innego zachowuje dla bliskich; lud, który walczy o wolność, aby zaraz rozwieszać plakaty z wizerunkiem kolejnego dyktatora; Orient, który panicznie boi się Innego, w tym także Ciebie i mnie. Przy okazji – choć nie wiem, na ile celowo – Kalwas pokazał jednak zakłamanie Zachodu; równie paskudne, choć kwitnące w innych dekoracjach. Jego książka oburza nas i złości; jej bohaterowie odrażają, a ich świat przeraża. Boimy się ich tak samo, jak oni nas, zapominając, że autor, choć opisał tak wiele okropieństw, nadal, świadomie, tam właśnie buduje swój dom. Czy podobnej książki oby na pewno nie dałoby się napisać o Polsce? O Europie? Czy tragiczne sprzeczności i tu nie czekają na nas na każdym kroku? Może po prostu przywykliśmy do nich tak bardzo, że zupełnie ich już nie zauważamy…

 

 

Kalwas, dzięki przenikliwemu spojrzeniu i reporterskiej dociekliwości, udowodnił, że zakłamanie i lęk przed innością ma się dobrze zawsze i wszędzie. I w “nich”, i w “nas”, i we Wschodzie, i w Zachodzie. Z prawej i z lewej. By świat przetrwał, konieczna jest zmiana z obu stron, choć, podobnie jak do sprzątania aleksandryjskich ulic, brakuje chętnych do jej przeprowadzenia. A jednak trzeba szukać drogi, choćby szlak znajdował się pod hałdami śmieci. Trzeba założyć gumowe rękawiczki i odgarnąć cuchnącą masę – by znaleźć to, czego nie zobaczą biało-czarni, a co znalazł Kalwas. Coś, co nie zawsze jest zrozumiałe, ale żyje, pulsuje, fascynuje, wzbogaca. Parafrazując autora – cudowny, nieodgadniony, pojebany świat.
Piotr Ibrahim Kalwas, Egipt: haram halal, Dowody na Istnienie, Warszawa 2015

Posted on

Chlebowy taniec i inne ciekawe obyczaje ślubne

Na porządku dziennym podczas wielu europejskich ślubów jest posypywanie nowożeńców ryżem. Korzenie tego ciekawego i wiekowego obyczaju prowadzą nas do pieczywa właśnie – sięgają bowiem czasów Starożytnego Rzymu, kiedy występował on pod postacią chleba. Uwieńczenie confarreatio  – tradycyjnej ceremonii zaślubin patrycjuszy – stanowiło przełamanie lub rozkruszenie chleba nad głową panny młodej. Był to bardzo znaczący rytuał. Nasiona i chleb od zarania dziejów symbolizowały przecież płodność i życie oraz, jak wierzono, mogły mieć wpływ na przyszłe powodzenie w życiu rodzinnym. Znaczenie chleba uwidacznia się już zresztą w samej nazwie ceremonii confarreatio, która wywodzi się od chleba orkiszowego, panis farreus. W późniejszym okresie rytuał ten przekształcił się w zwyczaj posypywania pary młodej okruchami chleba, pszenicą lub ziarnami innych zbóż, czym upodobnił się do współczesnego rzucania ryżem.

Pląsy i dąsy

W dzisiejszej Macedonii wyjątkowe miejsce w porządku weselnego wieczoru zajmuje oryginalny taniec z okrągłym bochnem słodkiego chleba zwanego koluk. Tak jak w przypadku wielu rytualnych rodzajów chleba, jego kształt symbolizuje więź bez końca. Wpierw chleb uderza w tany w objęciach Nunko, ojca chrzestnego, który dumnie prezentuje swoje ruchy otoczony tanecznym kręgiem zwanym horo. Kołysząc się, unosi on koluk ponad głowy nowożeńców, którzy teraz wkraczają na scenę. W końcu do zabawy włączają się także rodzice, babcie oraz pozostali goście, jedni po drugich podrygując z chlebem. Skończywszy pląsy, panna i pan młody wdają się w pojedynek, którego celem jest zdobycie większej części koluka. Chwytają go oni i ciągną, każde w swoją stronę, tak mocno, jak tylko potrafią. Mówi się przecież, że to z nich, które zdobędzie największy kawałek pieczywa, będzie rządzić w domu.

Focacce i precle

Nie tylko Macedończycy nie wyobrażają sobie weseliska bez chleba. I tak na przykład, w niektórych wioskach włoskiej Kalabrii miewały miejsce podobne chlebowe bitwy. Bochenkiem na służbie była tu olbrzymia focaccia, ozdobiona wypiekanymi podobiznami ptaków i innych zwierząt. Tak jak podczas macedońskich uroczystości, państwo młodzi uczepieni krańców focacci próbowali uszczknąć jak największą jej część.

Wreszcie, co nie mniej ważne, pamiętne zaślubiny nie mogą rozpocząć się bez odpowiedniego zaproszenia. Do początków XX wieku w wiejskich regionach Cypru nie wypadało spraszać weselników za pośrednikiem czegoś tak pospolitego jak papierowe zawiadomienie o uroczystości. W jego miejsce przyszłym gościom wręczano osobiście specjalny precel zwany glystarka. Alternatywą był dla niego bochenek pomyślany jako splot dwu połówek – symbol więzi między kochającą się parą.

Tłumaczył: Janusz Barwik
Zdjęcie główne: Monika Grabkowska / Unsplash
Posted on

Uciekał za słońcem. Rozmowa z Izabelą Kopeć o Ludomirze Michale Rogowskim

ARTYKUŁ Z CYKLU: LUDZIE ŚRÓDZIEMNOMORZA

 

Ukazała się właśnie Twoja nowa płyta nagrana z Ewą Pelwecką (fortepian), Michałem Lisiewiczem (skrzypce) i Orkiestrą Teatru Wielkiego Opery Narodowej pod batutą Łukasza Borowicza. Pokazaliście Polakom utwory zupełnie nieznanego artysty. Nie mogę nie zapytać: dlaczego Rogowski? Pamiętam do dziś swoje zaskoczenie, kiedy kilka lat temu – Twoje prace nad płytą trwały przecież dosyć długo – usłyszałam o projekcie od zaprzyjaźnionych Chorwatów. Wydawali się doskonale zaznajomieni z twórczością kompozytora, ja zaś nie bardzo wiedziałam, o kim jest mowa.

 

Lubię podejmować wyzwania, zajmować się tematami, których nikt wcześniej dogłębnie nie studiował. Na nazwisko Rogowskiego natknęłam się około 5 lat temu i, szczerze mówiąc, dosyć szybko odniosłam wrażenie, że jestem mu winna uwagę. Zaczęłam szukać informacji na jego temat – odwiedzałam biblioteki, studiowałam rękopisy, zwracałam się do różnych towarzystw. Znalezienie materiałów nie było proste: stworzona przez niego muzyka wokalno-instrumentalna nie została nigdy wcześniej nagrana, a jego postać najczęściej łączona jest nie z Polską, a z Dubrownikiem, gdzie spędził pokaźną część swojego życia. Wydawał mi się jednak niezwykle intrygujący, a jego wrażliwość bliska mojej. Bardzo interesował się zjawiskami pananormalnymi – kto wie, może zadziałała tu jakaś wyższa siła?


Zależało mi ogromnie, by przypomnieć jego twórczość. Wybrałam więc najciekawsze artystycznie pieśni – francuskie (Rogowski przez długi czas mieszkał także we Francji), chorwackie i polskie. Dziś, 63 lata po jego śmierci, ukazują się one po raz pierwszy i dla wielu będą prawdopodobnie pierwszą okazją do spotkania z nim. Jest to o tyle zaskakujące, że Rogowski był wielkim patriotą, także w sensie artystycznym: pragnął stworzyć styl narodowy w oparciu o folklor polski.

W czasach, gdy polscy twórcy hołdowali kosmopolityzmowi, walczył o propagowanie polskiej muzyki i wykonywanie dzieł polskich kompozytorów na naszych scenach. W dwudziestoleciu międzywojennym uważano go za jednego z najzdolniejszych kompozytorów.

 

I, jak większość ponadprzeciętnych artystów, różnił się znacznie od sobie współczesnych.

 

Przede wszystkim bardzo czynnie poszukiwał inspiracji, także w kulturach innych krajów. Pisał np. pieśni do francuskich tłumaczeń tekstów poetów chińskich z XVIII wieku. Fascynowało go malarstwo – utrzymywał kontakty z École de Paris, przyjaźnił się z Mojżeszem Kislingiem, zwanym “Księciem Montparnasse”. Był także wielce utalentowanym publicystą; zajmował się teorią muzyki oraz wpływem charakteru narodu na sztukę muzyczną danego kraju. Wzruszają jego osobiste zapiski – weźmy choćby te o jaskółczych gniazdach i mieszkających w nich ptakach. Świadczą o wielkiej wrażliwości, także na słowo; widać po nich, że był niebywale czuły i delikatny. Muzyka była w jego przypadku elementem większej układanki.

 

On sam, jak to często z geniuszami bywa, łączył chyba w sobie sporo sprzeczności. Mawiał, że urodził się w Polsce, ale, choć jest wielkim patriotą, dobrze czuje się tylko na Południu. Podkreślał, że tylko w Dubrowniku jest tak naprawdę wśród swoich. Jak to tłumaczyć?

 

Prym w naszym kraju wiódł wówczas Szymanowski; dzieła Rogowskiego, początkowo chwalone, szybko zaczęto poddawać krytyce. W swoich pamiętnikach podkreślał, że w pewnym momencie coraz bardziej pogłębiało się w nim poczucie izolacji. Poczułem, że muszę uciekać za słońcem. – napisał, a za słowem niedługo poszły czyny. W pierwszej kolejności zdecydował się na wyjazd do Paryża, szybko jednak zasmakował w śródziemnomorskim pejzażu, przenosząc się na Południe Francji: dyrygował m.in. w Nicei i Monte Carlo. Ostatecznie, w drugiej połowie 1926 roku, osiadł w Dubrowniku, który poznał podczas wcześniejszych podróży koncertowych. Zatrzymywał się wówczas w hotelu Grand Imperial, dzisiejszym Hiltonie – to z tamtejszego tarasu po raz pierwszy widział panoramę miasta, w której zakochał się bez pamięci. Później od władz miasta otrzymał kwaterę w dawnym klasztorze św. Jakuba. Rogowski widział w Chorwatach południową wersję Polaków; czuł się tu jak w domu, ale bez ciężaru układów i intryg. I miał słońce, co jest nie do przecenienia.

Izabela Kopeć
Izabela Kopeć


Ale to francuskie mu nie wystarczało.

Rogowski postulował wykorzystanie muzyki ludowej jako źródła twórczości muzycznej, zarówno w sferze inspiracji, jak i materiału. Chciał związków ze słowiańszczyzną – pamiętajmy, że jednym z jego osiągnięć było m.in. stworzenie tzw. skali słowiańskiej. Pragnął żyć na Południu, ale z dostępem do takich impulsów dla swojej twórczości, jakie były mu bliskie. Podobno jego nianią była Ukrainka – jako małe dziecko słuchał jej wschodnich, foklorystycznych pieśni; te same tematy eksplorował potem w pieśniach chorwackich. Chorwacja była dla niego po prostu idealna.

W Dubrowniku jestem wśród swoich, którzy mnie lubią najpewniej dlatego, że i ja ich lubię, którzy mówią językiem zbliżonym do polskiego, których rozumiem, gdyż są bardzo podobni psychicznie do Słowian mojego szczepu. Zdobyłem tu niejako drugą ojczyznę, którą kocham nieomal tak samo gorąco, jak pierwszą… – pisał.

Nie dziwi, że został tam i tworzył aż do swojej śmierci w latach ’50. Bez wątpienia Dubrownik dawał mu szczeście. Chłonął tam południową kulturę, a jednocześnie nigdy nie popadł w niebezpieczną przesadę. Na pewno nie bez znaczenia były też względy praktyczne: nadmorski klimat doskonale służył jego zdrowiu.

 


Czy myślisz, że Rogowskiemu była bliska cała kultura śródziemnomorska? Są jakieś ślady fascynacji nią w jego twórczości?

 Tak, jak najbardziej. Wśród tytułów jego kompozycji zwracają uwagę nawiązania do greckiej mitologii; wiemy, że dążył do realizacji ideału sztuki dionizyjskiej.

Chętnie i często portretował śródziemnomorską florę – za przykład może posłużyć coś w rodzaju zielnika, który stworzył, opisując w swoich pieśniach śródziemnomorską florę. Rogowski mocno podkreślał też w swoich pismach związek życia twórcy z jego dziełami; wierzył, że biografia jest nierozerwalnie związana z efektami naszych działań. Morze Śródziemne było mu więc koniecznie potrzebne, by tworzyć: kochał i chłonął jego piękno, aby oddawać je w swoich kompozycjach.

 

Dziś, sięgając po Twoją płytę, mamy szansę je poznać.

Bardzo serdecznie do tego zapraszam. Tą miłością można się zarazić.

 

Izabela Kopeć dziękuje dr Ewie Wojtowicz i dr Jolancie Guzy-Pasiak za materiały źródłowe o M.L. Rogowskim.

Posted on

Rzym śladami Ennia Morricone (cz. IV)

W dniu 14 października odbędzie się w Łodzi koncert Ennia Morricone. Z tej okazji na antenie radia RMF Classic, w ramach cyklicznej audycji poświęconej wybitnemu kompozytorowi, opowiadam o tych zakątkach Rzymu, które są muzykowi najbliższe. Poniżej dostępny jest zapis tekstowy moich opowieści.

 

 

Muzyka wśród atletów 

Foro italico jest rzymskim kompleksem sportowym zaprojektowanym przez architekta Enrica Del Debbio w latach dwudziestych ubiegłego roku; jego budowę zakończono w roku 1960, na igrzyska olimpijskie. Nasłynniejszą częścią kompleksu jest tzw. Stadio dei Marmi – stadion lekkoatletyczny z 60 marmurowymi posągami ofiarowanymi przez wybrane włoskie prowincje i przedstawiającymi atletów różnych dyscyplin.

Stadio dei marmi, fot. Ho visto Nina volare / Flickr, CC BY-SA 2.0
Stadio dei marmi, fot. Ho visto Nina volare / Flickr, CC BY-SA 2.0

Częścią Foro Italico jest stadion narodowy Stadio Olimpico. To tu swoje mecze rozgrywają dwie rzymskie drużyny, Lazio oraz Roma, a wspominaliśmy, że Morricone jest wielkim miłośnikiem tej ostatniej. Jako że stadion pomieścić może ponad 82 tysiące widzów, również chętnie wykorzystuje się go do organizacji prestiżowych koncertów. W lipcu odbył się tam rzymski koncert Maestra w ramach tournee The Sixty Years of Music; dochód z niego kompozytor przekazał w całości na cele charytatywne, a konkretnie na badania nad komórkami macierzystymi w Campus Biomedico di Roma. Morricone na Foro Italico pojawiał się już wcześniej wielokrotnie, także w sposób symboliczny. I tak na przykład, kiedy przyznano mu Oscara w roku 2016 – za muzykę do Nienawistnej ósemki Q. Tarantino – podczas meczu między Romą a Fiorentiną rzymska drużyna złożyła mu hołd. Na wielkich ekranach stadionu pojawiła się fotografia Maestra ze statuetką w ręku, a z głośników popłynęła jego muzyka. Późną wiosną tego roku natomiast nuty Morricone były obecne podczas pożegnania Francesca Tottiego z kibicami Romy. I to właśnie muzyka Morricone wywołała u piłkarza niepohamowane łzy wzruszenia.

 

Nad brzegiem rzeki

 

Mówiliśmy już o Zatybrzu – dzielnicy, w której Morricone urodził się i wychował, jednak w rzymskim spacerowniku śladami Maestra nie może także zabraknąć samej rzeki Tyber.  Nad jej brzegiem młody Ennio występował w czasie wojny, dając koncerty w klubie prowadzonym przez Amerykanów, w okolicy wspomnianego już wcześniej Foro Italico.

W zespole mieli trąbkę, fortepian, kontrabas, perkusję i skrzypce. Jak przyznaje jednak sam Morricone, grali kiepsko, a dodatkowym przykrym wspomnieniem pozostaje do dziś zachowanie właścicieli klubu – nie płacili muzykom pieniędzmi, tylko jedzeniem lub papierosami. Było to dla młodego Ennia upokarzające doświadczenie, do dziś kojarzące mu się z wojenną biedą i lękiem o jutro.

Tyber
Tyber

Dziś na szczęście brzeg Tybru kojarzy się większości rzymian z przyjemnym spędzaniem czasu – nadal jest tu mnóstwo lokali, barów, restauracji, dyskotek, a cała okolica ożywa oczywiście latem, kiedy dodatkowo swe podwoje otwierają rozmaite ogródki i tarasy. Jednym z takich uroczych miejsc jest lokal zwany Feria, słynący wśród rzymian z pięknego ogrodu pachnącego lawendą. Turyści powinni udać się też do tzw. Riverside Market, czyli po prostu ciągnącego się wzdłuż rzeki targowiska w angielskim stylu, gdzie godzinami można przechadzać się między stoiskami, pić drinki, kupować smakołyki, słuchać muzyki.

Kto zaś woli odrobinę przygód z dreszczykiem – albo po prostu nie odwiedza Rzymu w sezonie letnim – powinien udać się do położonego nad Tybrem, dokładnie na Lungotevere Prati 12, ok. 10 min. drogi od Watykanu, Muzeum Dusz Czyśćcowych. Co tu znajdziemy? Modlitewnik, poszewkę od poduszki, blat stołu, parę sztuk odzieży i zestaw Biblii. Łączą je tajemnicze ślady – palce czy dłonie odciśnięte przez czyśćcowe dusze, które ponoć próbowały wejść w kontakt z naszym światem. Jeśli nie macie bardzo mocnych nerwów, dodam na uspokojenie, że na szczęście ekspozycja obejmuje tylko jedną salę.


Tam, gdzie hula wiatr

Ostatnim punktem na rzymskiej mapie Ennia Morricone, który musimy koniecznie wymienić, jest Il Gesù (Kościół Najświętszego Imienia Jezus) przy Via degli Astalli – główny kościół zakonu jezuitów w Wiecznym Mieście. Świątynia ta stanowi prototyp wielu barokowych kościołow jezuickich w całej Europie; wzniesiono ją w drugiej połowie XVI wieku, a jej fasada, zaprojektowana przez Giacoma della Portę, uważana jest za pierwszą barokową fasadę świata.

Kościół Il Gesù, fot. Alessio Damato / Wikimedia, CC BY-SA 3.0
Kościół Il Gesù, fot. Alessio Damato / Wikimedia, CC BY-SA 3.0

W tym właśnie miejscu, 10 czerwca 2015 roku, miało swoją premierę wielkie dzieło Moriccone – Missa Papae Francisci czyli Msza Papieża Franciszka, skomponowana z okazji 200. rocznicy odnowienia Towarzystwa Jezusowego. Morricone osobiście poprowadził wówczas Rzymską Orkiestrę Symfoniczną oraz połączone chóry Akademii św. Cecylii oraz Opery Rzymskiej. Ciekawostką jest fakt, że była to pierwsza msza napisana przez kompozytora, który, nota bene, zawsze podkreśla, że jest osobą bardzo religijną – media rozpisywały się więc o wydarzeniu w tonie “dopiero Bergoglio przekonał Ennia”. Tak naprawdę największą zasługę ma w tym jednak żona artysty, Maria, z którą ślub wziął w dalekim 1956 roku. Od wielu lat prosiła męża o napisanie mszy – zgodę wyraził jednak dopiero w roku 2012. Skomponowana muzyka jest stylistycznie bardzo typowa dla Morricone, zgodnie z jego założeniem, że powinna być od razu rozpoznawalna jako dzieło jego autorstwa; kompozytor nie ukrywa także, że uważne ucho wytropi w niej echa ścieżki dźwiękowej z Misji – filmu, który opowiada przecież autentyczną historię misji założonej i prowadzonej przez jezuitów.

Przy okazji warto dodać, że z kościołem Il Gesù, a w zasadzie z placem przed świątynią, wiąże się jedna z najstarszych rzymskich legend, wedle której, podobno, zawsze czuje się tu powiew wiatru. Dlaczego? Otóż rzymianie wierzą, że niegdyś wraz z wiatrem przybył w to miejsce sam szatan, zaciekawiony faktem, że zbiega się tu aż 5 ulic. Postanowił wejść na chwilę do kościoła, a wiatr miał na niego zaczekać na przed wejściem. Diabłu jednak nie udało się nigdy wyjść ze świątyni, a wiatr nadal czeka na niego przed drzwiami…

 Zdjęcia na licencjach: CC BY 2.0CC BY-SA 3.0
Posted on

Rzym śladami Ennia Morricone (cz. III)

W dniu 14 października odbędzie się w Łodzi koncert Ennia Morricone. Z tej okazji na antenie radia RMF Classic, w ramach cyklicznej audycji poświęconej wybitnemu kompozytorowi, opowiadam o tych zakątkach Rzymu, które są muzykowi najbliższe. Poniżej dostępny jest zapis tekstowy moich opowieści.

 

W cieniu kwadratowego Koloseum

Maestro, choć zachował swoje ukochane lokum przy Placu Weneckim, dziś mieszka wraz z żoną w dzielnicy EUR. Jest to także adres jego syna i wielu osób ważnych dla jego biografii: i tak na przykład, przy via Birmania w tej samej okolicy mieszkał Sergio Leone, a dziś jego syn Andrea. Sąsiadami kompozytora są lub byli także liczni piłkarze jego ukochanej drużyny Roma, w tym Francesco Totti, który miał apartament na osiedlu Torrino.

Przypomnijmy, że nazwa EUR stanowi skrót od Esposizione Universale di Roma – jest to założenie urbanistyczne w południowo-zachodnim Rzymie, w latach ’30 ubiegłego wieku wybrane przez Mussoliniego na miejsce wystawy światowej. Dziś mieści się tu centrum biznesowe włoskiej stolicy.

Colosseo quadrato, fot. Alexandre Delbos / Flickr, CC BY 2.0
Colosseo quadrato, fot. Alexandre Delbos / Flickr, CC BY 2.0

Jednym z najsłynniejszych budynków Eur, na który bez wątpienia często pada wzrok Maestra, jest Palazzo della Civiltà Italiana (Pałac Kultury Włoskiej, Palazzo della Civiltà del Lavoro) – doskonały przykład monumentalnej architektury modernistycznej przełomu lat ’30 i ’40. Znany jest on także jako Kwadratowe Koloseum (Colosseo Quadrato) – ze względu na widoczne inspiracje architekturą starożytną. Pokazywano go w wielu filmach; wykorzystywany jest też jako przestrzeń, w której organizuje się prestiżowe gale i przyjęcia. Prześledziwszy rzymską kronikę towarzyską, dowiemy się, że nierzadko spotkamy na nich właśnie maestra Morricone.
Relaks pod pinią

Kompozytor podkreśla w wywiadach, że nieczęsto jeździ na prawdziwe wakacje, rozumiane jako wycieczka do innego kraju w celu wypoczynkowym. Przyznaje jednak, że w ostatnich latach chętnie organizuje z żoną kilkudniowe wypady nad rzymskie morze. Z dzielnicy EUR jest tam szczególnie blisko – kierując się dalej na południe od miasta, dojeżdżamy bowiem do Ostii nad Morzem Tyrreńskim. To ulubiona plażowa okolica rzymian, dla Morricone ważna także z innego powodu – to tutaj zginął przecież Pier Paolo Pasolini, zamordowany pewnej listopadowej nocy 1975 roku. Wielki włoski reżyser był bliskim współpracownikiem kompozytora, który napisał muzykę do wielu jego filmów, w tym do Salò, czyli 120 dni Sodomy oraz do Teorematu.

Starożytna Ostia i jej pinie, fot. Andy Montgomery / Flickr, CC BY-SA 2.0
Starożytna Ostia i jej pinie, fot. Andy Montgomery / Flickr, CC BY-SA 2.0

Warto wiedzieć, że Ostia pełniła przez wieki rolę głównego portu Rzymu. Ja lubię porównywać ją do dzisiejszego Fiumicino – to właśnie jej mury widzieli w pierwszej kolejności przybywający do stolicy imperium, tak jak dziś wita nas lotnisko Leonarda da Vinci. Przez lata muł nanoszony przez Tyber sprawił jednak, że dziś Ostia antyczna znajduje się ok. 5 km od morza. Oglądać możemy tutaj rozliczne świątynie, teatr, łaźnie, sklepy, budynki mieszkalne – słynne insulae, czyli domy czynszowe. Całą okolicę porastają drzewa piniowe, a z nasion szyszek można ubić sobie na kamieniu pyszną podstawę do pesto. A skoro o jedzeniu mowa, dodajmy jeszcze, że najlepsze na świecie spaghetti alle vonghole, czyli spaghetti z małżami, podawane są w nadmorskiej restauracji przy siódmym wejściu na miejscową plażę, zaraz za Castel Porziano (między Ostią a Torvaianica).

Witamy w westernie

Trudno jest mówić o filmie, w tym także o muzyce filmowej, bez wspominania o Cinecittà – największym studiu filmowym we Włoszech, znajdującym się na przedmieściach Rzymu. Powstało ono w 1937 roku; zajmuje przeszło 40 hektarów. Na terenie tego prawdziwego filmowego miasteczka znajdują się m.in. 22 hale zdjęciowe, w tym największa w Europie hala do nagrywania z dźwiękiem na potrzeby telewizji; 280 studiów produkcyjnych i garderób, 82 warsztatów, gdzie produkuje się rekwizyty, wreszcie 7 hal dźwiękowych. W latach ’60 kręcono tu spaghetti-westerny Sergia Leone, do których nasz Maestro pisał muzykę. Dziś można zwiedzać niektóre plany filmowe, w tym jeden, który polecam Wam szczególnie – Rzym (serial HBO).

Wejście do Cinecittà, fot.JRibaX / Wikimedia, CC BY-SA 3.0
Wejście do Cinecittà, fot.JRibaX / Wikimedia, CC BY-SA 3.0

W roku 2014 otwarto pod Rzymem, w miejscowości Castel Romano, Cinecittà World, wzorowany na wielkich amerykańskich parkach rozrywki, wzniesiony w miejscu, gdzie znajdowały się studia filmowe Dina de Laurentiisa, zwane Dinocittà. Projekt parku kosztował podobno ponad 500 milionów euro. Jedną z głównych atrakcji tego miejsca ma być część nazwana “Ennio’s Creek”, dedykowana Enniemu Morricone i inspirowana ścieżkami dźwiękowymi do westernów Leone. Podobnie jak i inne obszary tematyczne parku, także ten został zaprojektowany do podejmowania gości w „podróż” do granicy między rzeczywistością a fikcją. Każdy może tu podjąć się zagrania jakiejś roli, reżyserowania czy też zapewnienia odpowiedniego oświetlenia na planie. Tym zresztą, przynajmniej w założeniu, włoski park różni się od amerykańskich – ma pobudzać wyobraźnię, a nie oferować “wejście” w film.

Oprócz filmowych dekoracji znajdziemy tu także rozrywki typowe dla każdego lunaparku, w tym największy we Włoszech roller coaster. Bilet wstępu dla osoby dorosłej kosztuje 29 euro.

Ciąg dalszy artykułu dostępny jest tutaj: Rzym śladami Ennia Morricone (cz.IV).

 Zdjęcia na licencjach: CC BY 2.0CC BY-SA 3.0
Posted on

Rzym śladami Ennia Morricone (cz. II)

W dniu 14 października odbędzie się w Łodzi koncert Ennia Morricone. Z tej okazji na antenie radia RMF Classic, w ramach cyklicznej audycji poświęconej wybitnemu kompozytorowi, opowiadam o tych zakątkach Rzymu, które są muzykowi najbliższe. Poniżej dostępny jest zapis tekstowy moich opowieści.

 


Pod numerem czwartym 

Jednym z bardziej rozpoznawalnych punktów w Rzymie jest bez wątpienia Piazza Venezia, do którego, wprost z dworca, prowadzi podróżnika Via Nazionale. Tuż obok placu czeka na nas wypełniona sklepami Via del Corso, biegnąca aż do Piazza del Popolo. Czekają też zabytki – wszystkie dosłownie na wyciągnięcie ręki: Koloseum, jeśli pójdziemy w jedną stronę; Panteon, Schody Hiszpańskie czy Fontana di Trevi, jeśli pójdziemy w drugą.

Nad placem góruje tzw. Ołtarz Ojczyzny – pomnik Wiktora Emanuela II (pierwszego króla zjednoczonych Włoch), zwany przez niektórych złośliwie Maszyną do Pisania albo Tortem Weselnym. Stanąwszy doń przodem i skręciwszy w prawo, w stronę Kapitolu, znajdziemy się na ulicy Ara Coeli. To jeden z rzymskich adresów Morricone, który przez długie lata mieszkał z żoną Marią pod numerem 4, na czwartym piętrze. Dziś kompozytor traktuje mieszkanie raczej jako pracownię; czas prywatny spędza najchętniej w apartamencie w dzielnicy EUR. Jednak wydaje się, że to siedzibę przy Placu Weneckim darzy największym sentymentem. W wywiadach niejednokrotnie podkreślał, że to m.in. przez to miejsce odrzucił propozycję producenta filmowego, Dina De Laurentiis, który oferował mu dom w Hollywood, byleby mistrz tylko przeprowadził się do USA.

124 schody prowadzące do Bazyliki Ara Coeli
124 schody prowadzące do Bazyliki Ara Coeli, fot. Ricardo André Frantz / Wikimedia, CC BY-SA 3.0

Szczerze mówiąc – trudno się dziwić. Spójrzmy na samą ulicę Ara Coeli: mamy tu ruiny słynnej insuli, czyli starożytnej kamienicy; mamy kościół Santa Maria in Ara Coeli czyli Bazylikę Matki Bożej Ołtarza Niebiańskiego z dziełami Pinturicchia i Donatella, z kolumnami pochodzącymi z sypialni cezarów… Mamy także cuda dosłowne: XIV–wieczne schody prowadzące do kościoła, o których mówi się, że pomagają wymodlić to, czego się pragnie. Wystaczy wspiąć się do kościoła na kolanach. Stopni jest 124… Najbardziej jednak świątynia słynna jest z cudownej piętnastowiecznej figurki Dzieciątka Jezus zwanej Santo Bambino, a jeszcze częściej Er Pupo, wyrzeźbionej ponoć z drzewa oliwnego pochodzącego z Ogrójca. Niestety oryginał został skradziony w latach 90. ubiegłego wieku i dziś podziwiać można tylko kopię; nadal jednak warto przypomnieć sobie historię figurki. Otóż około 1480 roku pewien franciszkanin zerwał gałąź oliwną w Ogrodzie Getsemani w Jerozolimie i postanowił wyrzeźbić z niej postać Dzieciątka naturalnej wielkości. Nie wiedział jednak, jak ją pomalować. Skończywszy struganie, tuż przed udaniem się na wieczorny spoczynek, poprosił Niebiosa o pomoc. Rano okazało się, że Er Pupo cieszy już pięknymi barwami – w nocy ozdobiły go Anioły, ubierając je także w złote szaty i owijając jak na niemowlę przystało.

Santo Bambino, które po różnych perypetiach trafiło do Rzymu, prędko stało się przedmiotem kultu, bo zaczęło uzdrawiać z ciężkich chorób, a według niektórych przekazów nawet wskrzeszać zmarłych. Nie dziwią więc zgromadzone w kaplicy listy z całego świata, klejnoty i inne przedmioty pozostawione w podzięce. Rzymianie zaś, po dziś dzień, mają nadzieję, że Bambino wróci…

 

Piazza Venezia dla wtajemniczonych

 

Fakt, że Maestro nie zechciał nigdy zamienić Placu Weneckiego na hollywoodzką willę z basenem, oferowaną mu przez Dino de Laurentiisa, nie dziwi także dlatego, że, jak podkreśla, wyjątkowo ukochał sobie ten skromny, ludowy Rzym – Zatybrze, pielgrzymów do Dzieciątka w Ara Coeli…. Nigdy nie interesowały go salony i wykwintne kawiarnie przy Piazza del Popolo na drugim końcu Via del Corso, gdzie namiętnie przesiadywały – i nadal przesiadują – gwiazdy filmowe, pisarze, artyści.

Do kawiarni, od których Morricone stroni, a które dziś, obok prawdziwych sław, odwiedzają ci, którzy chcą być sławni z bycia sławnym, zaliczamy lokale Canova i Rosati, właśnie przy Piazza del Popolo. Obie otworzyły swoje podwoje w dwudziestoleciu międzywojennym. W latach późniejszych bywał tym Pasolini, Elsa Morante, Alberto Moravia, Federico Fellini i wielu innych. Od blisko stu lat konkurują ze sobą i prowadzą cichą wojnę na menu i… na nazwiska stałych bywalców.

Morricone woli jednak delektować się rodzinnym życiem bliżej domu, przy drugim końcu Via del Corso. Aby poznać tę okolicę z niecodziennej perspektywy, możemy skorzystać z widoku, jaki oferuje taras zwany Terrazza delle Quadrighe i panoramiczna winda w Ołtarzu Ojczyzny, zwana Roma dal Cielo.

palazzo venezia
Ogród w Palazzo Venezia, fot. Warburg / Wikimedia

Sam Plac Wenecki na poziomie ulicy także wart jest spokojnego odkrywania, w tym odkrywania… uchem. Mam na myśli szum fontanny – jeden z najbardziej relaksujących dźwięków na świecie, występujący tutaj wśród miejskiego hałasu. Na Placu Weneckim cichutko szumi Fontana della Pigna. Mówi się, że wytryskuje z niej najlepsza rzymska woda, tzw. zuccherina, i że picie jej przynosi szczęście… Może warto wziąć trochę do Polski? Jeśli chcemy pocieszyć oczy, zrelaksować się wśród zieleni, warto odnaleźć ogród Giardino di Palazzo Venezia. Uszy zresztą też powinny być usatysfakcjonowane, bo wesoło skrzeczą tu zielonkawe papugi. Ogród otwarto dla zwiedzających – gratis! – latem zeszłego roku, jednak nadal mało kto wie o tym małym klejnociku ukrytym za murem Pałacu Weneckiego, a zbudowanym z marmuru pochodzącego z Koloseum i Teatru Marcellusa. Rosną tu gęsto krzewy akantu, a w centrum ogrodu podziwiać można piękną fontannę przedstawiającą zaślubiny Wenecji z Morzem. Najwięcej zainteresowania budzą jednak ustawione tu ławki, które wyprodukowała pewna hiszpańska firma. Tabliczki z jej nazwą zdobią oparcia. Nazwa zaś brzmi nie inaczej, niż… Benito. Jako że Mussolini nierzadko przemawiał z balkonu Pałacu Weneckiego, większość zwiedzających ma  dość oczywiste skojarzenia.

 

Od Piazza Campitelli do Piazza Euclide

Powiedzieliśmy już, że najważniejszym adresem w dorosłym życiu Ennia Morricone, urodzonego na Zatybrzu, zdaje się być Via Ara Coeli przy rzymskim Placu Weneckim. To tu wydają się krzyżować najważniejsze szlaki Maestra; z tym miejscem łączy się też masa drobnych anegdot i ciekawostek z nim związanych.

Początek dnia Maestro lubi spędzać aktywnie: od wielu lat uprawia poranną gimnastykę. Jak każdy szanujący się rzymianin bardzo lubi też spacery po Centro Storico, czyli rzymskiej starówce – wśród ukochanych zabytków, z przerwami na dobrą kawę w jednym z licznych barów. Obiady najchętniej jada w restauracji niedaleko domu: w Vecchia Roma (Stary Rzym) przy Piazza Campitelli 18. Lokal ten zbiera wprawdzie różne recenzje, jednak, gdy jest się Enniem Morricone, można zapewne liczyć na szczególną dbałość obsługi o doskonałe doświadczenia kulinarne! Tak czy owak, wielu gości podkreśla, że zjemy tu wspaniałą carbonarę i dobre karczochy po żydowsku.

Ołtarz Ojczyzny
Ołtarz Ojczyzny, fot. Fabrizio Russo / Flickr, CC BY 2.0

Morricone jest wielkim domatorem – twierdzi, że ma to związek z jego skromnym pochodzeniem. Nie ma dla niego większej przyjemności, niż partyjka szachów z przyjaciółmi rozegrana w rzymskim mieszkaniu – a dodajmy, że gra podobno wybitnie, jest też członkiem Federazione Scacchistica Italiana (Włoskiego Związku Szachowego). Ceni sobie także wieczory spędzone w samotności, jak wtedy, kiedy ogląda mecze swojej ulubionej drużyny piłkarskiej, wspomnianej już Romy. W salonie swojego mieszkania ma ustawiony wielki ekran i to przed nim kibicuje piłkarzom, odmawiając konsekwentnie pojawiania się w lożach dla VIPów.

Ta sama skromna postawa towarzyszy mu od lat w pracy. Ennio Morricone jest założycielem znanego studia nagraniowego w północnej części Rzymu: Forum Music Village w eleganckiej dzielnicy Parioli. Jego koledzy podkreślają, że przyjeżdża do pracy bardzo wcześnie rano, przynajmniej godzinę wcześniej, niż pozostali zatrudnieni. Podczas przerwy obiadowej pracownicy studia udają się zwykle na kawę i posiłek do jednego z barów przy Piazza Euclide, a Maestro towarzyszy im jak najzwyklejszy rzymianin – czekający cierpliwie w kolejce na wolny stolik.

Ciąg dalszy artykułu dostępny jest tutaj: Rzym śladami Ennia Morricone (cz.III).

Zdjęcie główne: Elliott Billings/ Flickr, CC BY 2.0
Zdjęcia na licencjach:  CC BY-SA 3.0CC BY 2.0
Posted on

Rzym śladami Ennia Morricone (cz. I)

W dniu 14 października odbędzie się w Łodzi koncert Ennia Morricone. Z tej okazji na antenie radia RMF Classic, w ramach cyklicznej audycji poświęconej wybitnemu kompozytorowi, opowiadam o tych zakątkach Rzymu, które są muzykowi najbliższe. Poniżej dostępny jest zapis tekstowy moich opowieści.


Schodami do gwiazd

Trastevere, po polsku Zatybrze, rodzinna dzielnica Ennia Morricone, jest okolicą niezwykle filmową. Od lat chętnie pokazuje się ją na srebrnym ekranie – to właśnie tutaj kręcono Złodziei rowerów De Siki, Rzymskie wakacje z Audrey Hepburn czy Cuore sacro Ozpeteka. Jest także małą ojczyzną wielu ludzi filmu. Na tamtejszej Viale Glorioso, przecznicy słynnej Viale di Trastevere, wychował się chociażby Sergio Leone, twórca spaghetti westernu, który zresztą chodził do tej samej szkoły, co Morricone. Przez rok byli nawet podobno w tej samej klasie.

Leone, dużo bardziej wylewny w wywiadach niż Morricone, wielokrotnie wspominał słynne schody na Viale Glorioso, na których całymi dniami bawili się mieszkający tam chłopcy. Wiemy, że drogie są też kompozytorowi – dał temu wyraz podczas pokazów filmów Sergia Leone, które zorganizowano tu latem zeszłego roku.

Te wielkie schody, na mapach oznaczane jako Scalea del Tamburino, są ważne w biografii kompozytora nie tylko ze względu na fakt, że stanowiły swego rodzaju dziecięcy mikrokosmos dla miejscowych małych łobuziaków. Otóż przez wiele lat były także symbolem miłości do rzymskiej drużyny piłkarskiej. W roku 1983 pomalowano je na czerwono i żółto, czyli barwami miasta Rzym, po tym, jak piłkarz Bruno Conti doprowadził Romę do historycznego, drugiego w historii klubu, mistrzostwa Włoch. Później, w roku 2001, pomalowano je, aby upamiętnić wyczyny Tottiego. Dwa lata temu, w roku 2015, wyczyszczono je z farby, z czego mieszkańcy dzielnicy i kibice Romy okazali się ogromnie niezadowoleni. Morricone zalicza się do obu grup, więc podejrzewać możemy, że nie był zachwycony.

Fotografia reklamująca przegląd filmów Sergia Leone zorganizowany na słynnych schodach w rodzinnej dzielnicy obu artystów
Fotografia reklamująca przegląd filmów Sergia Leone zorganizowany na słynnych schodach w rodzinnej dzielnicy obu artystów

Całe Zatybrze, dawna dzielnica biedoty, jest jednym z najciekawszych miejsc w Rzymie – dzieje się tak zapewne dlatego, że po dziś dzień, mimo wszechobecnej komercjalizacji i globalizacji, Trastevere zachowało swój niezwykły charakter i wdzięk – rodzaj artystycznego czaru kojarzącego się zarówno z dekadencką bohemą, jak i proletariatem. Mnóstwo tu uroczych zaułków, zakładów rzemieślniczych i, oczywiście, jak to we Włoszech, doskonałych restauracji. Mieszkania w okolicznych palazzi, niegdyś zamieszkiwanych przez prostych i niezamożnych ludzi, dziś osiągają zawrotne wprost ceny. Mamy też wspaniałe zabytki – od kościoła Santa Maria in Trastevere po perełkę szesnastowiecznej architektury – Tempietto zaprojektowane przez Bramantego. Poza tym, jest to dzielnica tajemnic, w której dzieją się tu historie niesamowite. Na początku lat dwudziestych poprzedniego wieku (a przypomnijmy, że Morricone urodził się w roku 1928) Rzym przeżywał historię pewnego carabiniere, zwanego dziś Carabiniere di Vicolo de’ Cinque. Widziano go, gdy wchodził pewnym krokiem do budynku przy Vicolo de’ Cinque właśnie… I nigdy nie wyszedł. Po prostu się zdematerializował. Panie i Panowie, oto okolica, w której wyrastał Maestro!

Piąta ćwiartka

Ennio Morricone przyszedł na świat 10 listopada 1928 roku w domu przy ulicy Via San Francesco a Ripa. Później mieszkał przy Via Luciano Manara i Via delle Fratte di Trastevere. Naprzeciwko znajdowała się fabryka tytoniu przy Piazza Mastai i ulubiona pizzeria małego Ennia; w wywiadach, pytany o dzieciństwo, wspominał też o punkcie sprzedaży ukochanych arbuzów. To właśnie z tarasu tego domu 15-letni Ennio obserwował walki w obrębie Porta San Paolo, kiedy po kapitulacji Włoch wojska niemieckie zaatakowały Rzym; to tu miało miejsce jego pierwsze spotkanie ze śmiercią, kiedy z balkonu obserwował czołg, w którym zepsuły się hamulce. Pojazd wjechał z impetem w człowieka stojącego przy hydrancie, co muzyk zapamiętał na całe życie. Do dziś wspomina też, że w domu tym jako dziecko budził się codziennie punktualnie o 7, kiedy, obwieszczając początek zmiany, dzwoniła syrena we wspomnianej fabryce tytoniu. Tu też tworzył pierwsze kompozycje – podobno swój debiutancki utwór napisał w wieku 6 lat.

Zrzut ekranu ze strony restauracji: www.checcoercarettiere.it
Zrzut ekranu ze strony restauracji: www.checcoercarettiere.it

Arbuzy i pizza pojawiające się w opowieściach Maestra dziwić nie powinny – nie da się przecież mówić o Rzymie bez akcentów gastronomicznych. Warto tu wspomnieć, że na Zatybrzu, niedaleko miejsca, w którym wychował się Maestro, bo na Via Benedetta 10, na smakoszy już od blisko stu lat czeka restauracja zwana Checco er Carettiere, prowadzona przez trzecie pokolenie tej samej rodziny. Serwuje się tu kuchnię rzymską, uważaną od wieków za kuchnię ubogą, bazującą na bardzo prostych składnikach, przede wszystkim na tzw. quinto quarto, czyli piątej ćwiartce – flakach, ogonach, ozorach i tym podobnych. Znawcy wiedzą, że są prawdziwe pyszności – smakują i rozgrzewają szczególnie zimą, w towarzystwie cięższego czerwonego wina. Do Checco er Carettiere na dania kuchni rzymskiej wpada regularnie wiele znanych osób, których zdjęcia wiszą na ścianie lokalu. Wśród nich znajdziemy oczywiście zdjęcie Morricone, w tym fotografię klasową w towarzystwie Sergia Leone. Obaj bywali tu jeszcze jako dzieci, a potem, już jako dojrzali filmowcy, przesiadywali długie godziny w osobnej, kwadratowej salce, tworząc scenariusze, muzykę i zapisując stronice historii włoskiego kina. 

 

Z trąbką u Cecylii

Conservatorio di Santa Cecilia – tak nazywa się rzymska uczelnia, którą ukończył Ennio Morricone, a zarazem najważniejsza szkoła muzyczna w Rzymie. Powstała ona w drugiej połowie XIX wieku, jednak jej korzenie sięgają o wiele dalej, bowiem aż do wieku XVI, kiedy to działała La Congregazione dei Musici di Roma, z której Conservatorio di Santa Cecilia się wywodzi. Słynie z doskonałej sali koncertowej, w końcu XIX w. największej i najnowocześniejszej w Rzymie. Jak sama nazwa wskazuje, jej patronką jest św. Cecylia, która jest opiekunką muzyków.

Historyczna siedziba szkoły mieści się przy Via dei Greci 18, przecznicy Via del Corso. To najbardziej ścisłe centrum Rzymu – jesteśmy zaledwie kilka kroków od Schodów Hiszpańskich, Placu Weneckiego i innych słynnych miejsc i zabytków. Sama uliczka ma ciekawą historię, łączącą się z żyjącą w Wiecznym Mieście społecznością grecką (stąd nazwa). To właśnie w tej okolicy Morricone uczył się i uzyskał trzy dyplomy: w roku 1946 w klasie trąbki, w 1952 – z instrumentacji oraz w 1954 z kompozycji.

Centrum Rzymu to także miejsce, w którym spędzał dużo czasu jako nastolatek. Na Via Francesco Crispi, niedaleko via del Tritone, od roku 1926 mieścił się Teatr Florida, gdzie Maestro – wówczas kilkunastoletni – grywał w zespole , aby pomóc rodzicom w utrzymaniu rodziny. W wywiadzie dla “La Repubblica” opowiadał kiedyś, że było to miejsce niezbyt właściwe dla niewinnego młodzieńca ze względu na obecność dużej ilości alkoholu. Młodziutki Ennio, zachęcany przez starszych kolegów, regularnie wypijał tu sporo, po czym, osmielony alkoholem, improwizował na trąbce. Czasami w lokalu zjawiała się policja; podobno raz jedna z kobiet, usiłując uniknąć aresztowania, postanowiła udawać ukochaną muzyka i, aby być bardziej przekonujaca, pocałowała go w usta. Nie mogła wiedzieć, że był to pierwszy pocałunek młodego artysty, a późniejszego laureata Oscara… Dziś w miejscu dawnego Teatru Florida mieści się bank. Któż, podejmując gotówkę czy wpłacając pieniądze, podejrzewać by mógł, że takie atrakcje przeżywał tu jeden z najsłynniejszych kompozytorów na świecie?

 

Ciąg dalszy artykułu dostępny jest tutaj: Rzym śladami Ennia Morricone (cz.II).

 

Zdjęcie główne: Cancha General / Flickr

Posted on

Arab z klasą. O felietonach Sayeda Kashui

Native to wydany w ubiegłym roku zbiór felietonów publikowanych w dzienniku “Haaretz” na przestrzeni ośmiu lat, kiedy pisarz tworzył jeszcze w swojej ojczyźnie. Tom zamyka felieton Farewell, w którym Kashua wyjaśnia, dlaczego raz na zawsze opuszcza Izrael. Zacznijmy jednak od początku.
Kashua jest pisarzem i publicystą, obecnie także wykładowcą na Uniwersytecie w Chicago. Jest twórcą serialu komediowego Arab Labor, który odniósł ogromny sukces; dużym zainteresowaniem cieszył się również jego film fabularny Dancing Arabs. Etgar Keret o jego najnowszej książce napisał, że pozbawi nas wiary w siłę procesów narodowościowych, ale jednocześnie wzbudzi nasz podziw dzięki pochwale człowieczeństwa, humorowi i cholernie dobremu pisarstwu. Znakiem firmowym autora Drugiej osoby liczby pojedynczej (wyd. polskie: Filo, 2014) jest bowiem opowiadanie o przenikających się i nierozerwalnych losach Żydów i Arabów mieszkających w jednym domu, to znaczy w Izraelu.

O domu tym Kashua opowiada na wiele sposobów, do jego opisu używając na przykład kontrastu, jak uczynił to w felietonie Rabbit Monster – liście z Paryża zaadresowanym do córki. Pisarz wychwala w nim stolicę Francji, porównując ją do Jerozolimy. Oprócz wielu niezaprzeczalnych walorów europejskiego miasta, autor artykułu zauważa także mniej oczywiste atuty metropolii: Kiedy przyjedziesz do Paryża, zrozumiesz, że to, czego uczą cię w szkole o Jerozolimie nie jest prawdą. Jerozolima nie jest ani pięknym, ani ważnym miastem. W Paryżu jest specjalna kolej zwana metrem, która jeździ pod ziemią do każdego punktu w mieście. Nie rozgryzłem jeszcze metra i ciągle się gubię lub jadę w złym kierunku i wysiadam na drugim końcu miasta. Ale wiesz, co w Paryżu jest najlepsze? To, że przeciwna strona też jest wspaniała, więc rzadko kiedy zdarza mi się płakać z powodu pomyłki. Być może list, napisany w 2008 roku, był zapowiedzią tego, że rodzina Kashui będzie potrzebowała nowego domu – z dala od podzielonego miasta i kraju.


Nie bez powodu na początku przywołałam słowa Kereta, ponieważ jego fabularyzowany dziennik Siedem dobrych lat znakomicie koresponduje ze zbiorem felietonów Kashui, który także napisany jest z niezwykle osobistej perspektywy. Większość tekstów to opowieści o życiu codziennym, przedstawiające portrety rodzin i sąsiadów – mikroskalę, która pozwala wyciągać wnioski o skali makro izraelskiego społeczeństwa. Obu pisarzom nie brakuje też poczucia humoru, częstego ironizowania oraz cennej umiejętności śmiania się z własnych przywar. Należy jednak przyznać, że Kashua, w przeciwieństwie do Kereta, ma znacznie więcej powodów do ubolewania. W tomie Native znajdziemy osobliwe historie z życia arabskiego obywatela. Polot, z jakim pisze Kashua, sprawia, że każda kolejna opowieść porywa, rozśmiesza i rywalizuje z innymi o miano tej najlepszej.

I tak na przykład, w artykule Foreign Passports pisarz relacjonuje odprawę na lotnisku Ben Guriona, skomplikowaną szczególnie dla posiadaczy zagranicznych paszportów. Aby wjechać na teren lotniska, trzeba minąć wszechobecne w Izraelu checkpointy. Na szczęście lata doświadczeń nauczyły arabskiego pisarza jak ułatwić sobie życie. Generalnie przez punkt kontrolny udaje mi się przejechać z łatwością. No i przyjechałem Citroenem, którego kupiłem specjalnie do takich przejazdów. Jedyny Boże, czy widzieliście kiedyś Araba w Citroenie? Nie tylko checkpoint może być problemem. Dokładny wywiad i przeszukanie bagażu przez pracowników lotniska potwierdzają przebiegłość godną pozazdroszczenia: Posiadam bieliznę i skarpetki przeznaczone wyłącznie na lotnisko. Hugo Boss i Calvin Klein. Żeby zaimponować ochronie. Arab, owszem, ale Arab z klasą. To tylko dwa z wielu elementów taktyki, którą objął Kashua, by móc uczestniczyć w zagranicznych spotkaniach promujących jego nową książkę.

Jednak latem 2014 roku Kashua nie mógł być już dłużej zdystansowany wobec izraelskiej rzeczywistości. Wtedy bowiem, podczas nasilonych ataków terrorystycznych, ofiarami padły dzieci tak po stronie żydowskiej, jak i arabskiej. Ten rodzaj agresji nie tylko wywołał falę potępienia z obydwu stron, lecz przede wszystkim wzbudził u mieszkańców podzielonego kraju uzasadniony strach. Barwne i satyryczne artykuły Kashui przerodziły się w poważną refleksję na temat przyszłości. Kashua, akceptując wówczas posadę wykładowcy na Uniwersytecie w Chicago, poprosił o bilet w jedną stronę dla siebie i rodziny.
Na szczęście przeprowadzka do Stanów wcale nie oznaczała zakończenia współpracy z dziennikiem, w którym Kashua wciąż opisuje swoje spostrzeżenia z wydarzeń na Bliskim Wschodzie. Co ważne, w tomie Native nie sposób znaleźć choćby cienia skargi na to, jak w Izraelu żyje się Arabom. Pisarz unika wytartych sloganów, banalnych spostrzeżeń oraz tendencyjnych pytań o przyszłość państwa. Zamiast tego regularnie przedstawia z pozoru nieistotne codzienne zmagania, pozostawiając czytelnikowi pole do interpretacji. O życiu na Bliskim Wschodzie opowiada w sposób wirtuozerski. By pisać o skłóconych narodach, nie potrzebuje wcale słowa „konflikt”.

Sayed Kashua, Native. Dispatches from a Palestinian-Israeli Life, Grove Press, 2016
Posted on

Powrót do domu. Dedal i Ikar

Lubię o nich rozmyślać. Wyobrażać sobie, jak gorączkowo szykują się do powrotu. Po kryjomu, drżącymi rękoma, niecierpliwie, z trudem opanowując emocje. Kto przeżywał ucieczkę bardziej, ojciec czy syn?

Dedal tęsknił za wolnością, wracał do domu. A Ikar? Ikar wracał do niewiadomego – do stanu, który jest nam wszystkim pisany, życie po życiu, nieubłaganie, poza możliwością jakiejkolwiek negocjacji. Czy jednak na pewno chciał tej wyprawy? Wychował się przecież na Krecie, nie znał innej rzeczywistości. Dał wyraz synowskiej miłości czy został zmuszony do przywdziania skrzydeł? Nie wiemy – zabrał tę tajemnicę głęboko między fale. Wcześniej jeszcze euforia kąpieli wśród światła, tańczenia z chmurami, tak blisko do bogów. Co kazało mu wznosić się wyżej i wyżej? Ciepło promieni, nieprzebrana przestrzeń, entuzjazm przygody? Nie wierzę, by była to ambicja zuchwalca. Morze, niebo i słońce nie wzmagają egoistycznych zapędów, raczej koją duszę. Dają pokój i spokój. Może  to właśnie tam, wśród blasku, był najbardziej w domu, u siebie. Czuł, że może wszystko. A bogowie bywają złośliwi.

Dedal wracał do domu, ale jego syn znalazł się tam o wiele wcześniej. Wysoko i blisko słońca, potem nisko, w zamknięciu odmętów. Bo domów mamy wszyscy wiele. Ten rodzinny, jak Kreta, gdzie przychodzimy na świat. Dom-niepewność – jedyne prawdziwe umocowanie ludzkiej egzystencji. Dom na górze, do której dążymy, dla której się spalamy, dla której kochamy. Dom na dole, do którego wracamy odpocząć. Odmienne kierunki, przeciwne bieguny, męka wyboru. Powrót do domu jest trudną podróżą. Walką, po której czasem zostaje tylko pierze.

Posted on

Bolonia czyli La Rossa. Ćwiczenia z perspektywy

Na podróżniku współczesnym Bolonia sprawia wrażenie miasta, gdzie dobrze się odpoczywa po zbyt gorliwym zwiedzaniu muzeów i kościołów. Po wszystkich cudach Padwy, a przed wspaniałościami Florencji, można tu spędzić kilka dni ani nie odczuwając jakichś szczególnych wzruszeń estetycznych, ani również zbytnio się nie nudząc. Bolonia odznacza się pewną lekkością i przyjemną prostotą, ma w sobie coś, co jest miłe oku.

Paweł Muratow, Obrazy Włoch

 

Mówią o niej różnie, zwykle inteligentnie i bez wielkich uniesień. Nazywana bywa mądrą ze względu na najstarszy europejski uniwersytet; tłustą – od solidnej i pożywnej kuchni regionu Emilia-Romania; czerwoną – przede wszystkim od koloru domów i dachów, choć zdaniem niektórych także od lewicowych wyborów mieszkańców tej części Włoch. Jakby jej nie nazwać, nie jest łatwa w pierwszym kontakcie. Wydaje się niezbyt przystępna i nieco niechętna, niczym elegancka i surowa dama z zasadami. Nie rozkłada ramion na powitanie, nie kusi, nie wstrzymuje oddechu. Żyje swoim życiem.

Jedyne, co urzeka od razu, to kilometry arkad, przecinające miasto urokliwymi korytarzami, kluczące wśród placów i zaułków. Znikają na chwile, by można było unieść głowę ku słońcu, po czym za rogiem znów zapraszają do zabawy z perspektywą, do spacerów wśród łuków i podcieni, nieoczekiwanych zakrętów i fotogenicznych prześwitów. W Bolonii jest około czterdziestu kilometrów arkadowych korytarzy, nie sposób więc nie wejść w ich intrygujące półmroki. Od tych arkad zaczyna się znajomość z Bolonią i na nich może się skończyć, jeśli nie spróbujemy zwiedzić całego miasta. Warto to zrobić, bo wbrew pierwszemu wrażeniu Bolonia może stać się miłą sercu przyjaciółką, na którą zawsze można liczyć.

Czerwone bolońskie uliczki. Fot. Jakub Strzemżalski
Czerwone bolońskie uliczki. Fot. Jakub Strzemżalski

Patron z kościołami

Patronem Bolonii jest San Petronio, czyli Święty Petroniusz. Dziwny to jednak patron, bo wiadomo o nim niewiele i tak naprawdę w rozmaitych opowieściach pozostaje on bardziej w obszarze legendy niż chlubnej historii. Wiadomo, że był biskupem Bolonii i zmarł w połowie V wieku. Prawdopodobnie zanim został duchownym, jako urzędnik rzymski udał się w podróż do Palestyny i tam odwiedził miejsca święte, co miało bezpośredni wpływ na decyzję o radykalnej zmianie w jego życiu. Podczas kilkunastu lat swego biskupstwa zadbał o miasto zniszczone przez Gotów; dzięki niemu wiele kościołów i budynków świeckich odzyskało swój utracony blask. Petroniusz przyczynił się też do powstania kompleksu kościołów Santo Stefano. Bolonia okazała wdzięczność swemu dobroczyńcy i uczyniła go patronem miasta.

Św. Petroniusz przedstawiany jest jako mężczyzna w dojrzałym wieku, z białą brodą, o wyglądzie mądrym i budzącym zaufanie; w jego rękach lub u jego stóp spoczywa miniatura Bolonii. Prawdziwy ojciec, opiekun miasta. Na głównym placu miasta, Piazza Maggiore, powstała ogromna bazylika pod wezwaniem świętego. Jej centralne położenie oraz niespotykana wielkość sprawiają, że często myli się ją z katedrą, która znajduje się nieopodal, przy via dell’Indipendenza. Bazylika San Petronio wygląda niepozornie, jej fasada do dziś pozostaje w stanie surowym. Wystarczy jednak wejść do środka, by zrozumieć, jak wielkie ambicje mieli budowniczowie. Niewiele brakowało, a bazylika bolońska przerosłaby watykańską. Papież w porę interweniował, ale nawet dziś, choć minęły setki lat i w międzyczasie powstało wiele ambitnych projektów religijnych, kościół pod wezwaniem patrona Bolonii pozostaje jednym z największych na świecie. Zaskakująca jest nie tylko wielkość, ale też kontrast między dość ponurą fasadą a jasnym wnętrzem. Strzeliste piony i imponujące łuki nie budzą trwogi, oswaja je światło miękko wpływające przez okrągłe okienka po obu stronach. Zaiste, potężna jest wdzięczność ludu Bolonii, jeśli swemu patronowi poświęca taką bazylikę!

Santo Stefano, fot. Donato Accogli / Flickr, CC BY 2.0
Santo Stefano, fot. Donato Accogli / Flickr, CC BY 2.0

Niezwykłe wrażenie robi też drugie miejsce silnie związane z św. Petroniuszem, a mianowicie Santo Stefano. Pierwotnie był to kompleks siedmiu kościołów, dziś pozostały cztery: Santo Sepolcro, Crocifisso, Santi Vitale e Agricola oraz Trinità. Wszystko jest tu inne, począwszy od nietypowego placu przed wejściem, po mnogość „kościołów w kościele” i ich wzajemne splątanie. Trudno się zorientować, w której świątyni się jest i co przyniesie następny zakręt. Łuki, przejścia, dziedzińce; początek splata się z końcem, mrok wnętrz z jasnością słońca w przejściach. Na kameralnym dziedzińcu stoi wielka kamienna misa, w której wedle tradycji umył ręce Piłat po wydaniu wyroku. Warto też przystanąć na chwilę przy grobowcu San Petronio, zbudowanym na wzór kościoła Grobu Świętego w Jerozolimie.

W Bolonii jest wiele kościołów, do których po prostu nie można nie zajrzeć. San Domenico z relikwiami św. Dominika, Santa Maria della Vita z piękną pietą, Santa Maria dei Servi z Madonną Cimabuego, San Francesco z niezwykle kunsztownym ołtarzem z XIV wieku… Długo by wymieniać. Czas jednak zakosztować nieco innych rozkoszy.

Archiginnasio, fot. Julia Wollner
Archiginnasio, fot. Julia Wollner

Gwarne centrum smaku

Wśród gotyckich łuków i surowych murów nie można zapominać, że Bolonia to miasto żywe i całkiem radosne, a to za sprawą studentów, którzy przyjeżdżają tu, by zdobywać wiedzę na najstarszym europejskim uniwersytecie. Dzielnica uniwersytecka wnika w miasto i wpuszcza je w głąb siebie; tętni życiem, skrywa pod arkadami liczne lokale, bary i sklepiki. Kawiarniane stoliki oblegane przez młodzież dodają eleganckiej Bolonii nieco luzu; sprawiają, że miasto traci na swej średniowiecznej powadze i staje się bardziej współczesne. Archiginnasio, bo tak brzmi nazwa miejscowego uniwersytetu, otrzymało własną siedzibę dopiero w XVI wieku, ale początki działalności życia akademickiego w Bolonii to wiek XI. Zaczęło się od nauk prawnych, potem pojawiły się inne kierunki studiów, m.in. teologia i nauki przyrodnicze. Studiowało tu wielu znamienitych Polaków, wśród nich Mikołaj Kopernik; lista osób związanych z uczelnią z innych krajów również przyprawia o zawrót głowy: Dante Alighieri, Francesco Petrarka, Leon Battista Alberti, Albrecht Dürer, Torquato Tasso czy Umberto Eco. To dostojne miejsce, z tradycją równie piękną jak mury uczelni, które zresztą każdy może zobaczyć, zwiedzający są tu bowiem mile widziani, a wstęp jest wolny. Największym zainteresowaniem cieszy się Teatro Anatomico, oryginalna sala do przeprowadzania sekcji zwłok z udziałem licznie zgromadzonej publiczności.

Przy bolońskim ratuszu od XVI w. stoi posąg Neptuna dłuta flamandzkiego artysty Jeana de Boulogne da Douai. Bóg morza przyprawił kardynałów, którzy zlecili wzniesienie jego pomnika, o niemały ból głowy. Fontanna z jego wizerunkiem miała ozdobić centralny plac Piazza Maggiore, lecz okazała się zbyt śmiała... Artysta, na polecenie Kościoła, zmodyfikował w odpowiednim miejscu rzeźbę, wydłużając jednak palec Neptuna, co pod odpowiednim kątem oddaje, nawet dobitniej, początkową wizję autora. Fot.Jakub Strzemżalski
Przy bolońskim ratuszu od XVI w. stoi posąg Neptuna dłuta flamandzkiego artysty Jeana de Boulogne da Douai. Bóg morza przyprawił kardynałów, którzy zlecili wzniesienie jego pomnika, o niemały ból głowy. Fontanna z jego wizerunkiem miała ozdobić centralny plac Piazza Maggiore, lecz okazała się zbyt śmiała… Artysta, na polecenie Kościoła, zmodyfikował w odpowiednim miejscu rzeźbę, wydłużając jednak palec Neptuna, co pod odpowiednim kątem oddaje, nawet dobitniej, początkową wizję autora. Fot.Jakub Strzemżalski

O tym, jak istotna dla Europy jest „uniwersyteckość” Bolonii i cała jej piękna naukowa historia, świadczyć może podpisanie właśnie w tym mieście 19 czerwca 1999 roku Deklaracji Bolońskiej; dokumentu, który zapoczątkował cały proces (zwany zresztą Procesem Bolońskim) zmierzający do podniesienia prestiżu uczelni europejskich. Wprowadzono m.in. jednolity podział studiów, punktowy system rozliczania osiągnięć studentów, system porównywalnych stopni i tytułów akademickich, promocję programów mobilności studentów i wykładowców. Bolonia przypieczętowała swoją pozycję w świecie nauki, rozpoczętą wiele stuleci wcześniej, gdy w jej mury wstępowali pierwsi europejscy studenci.

Bolońscy studenci. Fot. Natalia Olbińska
Bolońscy studenci. Fot. Natalia Olbińska

W porze posiłku tłumy studentów, turystów i eleganckich bolończyków nadzwyczaj zgodnie krążą po mieście w poszukiwaniu najlepszych barów i restauracji, kuchnia tego miasta i całego regionu należy bowiem do najlepszych we Włoszech. Jest solidna i pożywna, nie brak w niej mięs i wyrobów mącznych, ale jak wszystko we Włoszech ma też w sobie wiele radości i fantazji. Królują maleńkie pierożki, znakomite wędliny i okrągłe chlebki – piadiny. Wśród produktów mięsnych na pierwszym miejscu oczywiście bolońska mortadela, sięgnąć też można po coppę, cotechino czy zampone. Jeśli wykroczymy nieco poza samą Bolonię, dojdą nam jeszcze inne regionalne przysmaki: ser Parmiggiano Reggiano, ocet balsamiczny z Modeny czy prosciutto di Parma. A na koniec łyk musującego lambrusco. Po takiej uczcie nie przeszkadzają ani surowe mury Bolonii, ani kilometry arkad wypełnione wielkomiejskim tłumem. Świat zaczyna się uśmiechać, miasto łagodnieje i wypełnia się włoskim słońcem. Czas spojrzeć na nie z góry.

Nad dachami Bolonii

Jedną z największych atrakcji tego miasta są stojące niedaleko siebie dwie wieże: Garisenda i Asinelli. Pierwsza z nich dość wcześnie odchyliła się od pionu i z tego powodu musiała zadowolić się niezbyt imponującą wysokością; na pocieszenie została jej przynależność do elitarnej kategorii włoskich krzywych wież. Asinelli udało się zachować elegancką pionową postawę, mogła więc wystrzelić w górę na niemal sto metrów. Można wspiąć się po kilkuset schodach i z jej szczytu spojrzeć na Bolonię – całą w kolorach różu i cegły, z tak ciasno ułożonymi dachami, że czasem nie sposób dostrzec między nimi ulic. To miasto w ogóle broni się przed zbyt wścibskimi spojrzeniami intruzów. Od dołu chroni się arkadami, od góry opancerzają ją nieprzepuszczalne dachy. Nikt nie dowie się więcej, niż Bolonia sama zdecyduje się pokazać. Trzeba jej jednak przyznać, że czyni to wszystko z taktem i życzliwością wobec gości. Piazza Maggiore zachwyca, Santo Stefano zadziwia, arkady poprawiają humor w deszczowe dni, a talerz tortellini przypomina, za co kochamy Włochy.

San Petronio i Piazza Maggiore – widok z Torre degli Asinelli, fot. Steffen Brinkmann / Wikimedia Commons, https://en.wikipedia.org/wiki/GNU Free Documentation License
San Petronio i Piazza Maggiore – widok z Torre degli Asinelli, fot. Steffen Brinkmann / Wikimedia Commons, GNU Free Documentation License

Zdystansowana Bolonia ma swoje powody, by pozostawać nieco na uboczu. W jej historii nie brakowało chwil trudnych i niebezpiecznych. Założona przez Etrusków, przejęta przez ludy Północy, potem zdobyta przez Rzymian. W czasach nowożytnych znajdowała się po różnych stronach licznych konfliktów i wpływów: bizantyjskich, longobardzkich, mediolańskich, papieskich. Jej losy bywały dynamiczne i zaskakujące. Podczas II wojny światowej była miejscem jednego z najcięższych starć wojsk alianckich z Niemcami na Półwyspie Apenińskim; co ciekawe, jako pierwsi do wyzwolonego miasta wkroczyli żołnierze 2 Korpusu Polskiego pod wodzą gen. Andersa. Kiedy świat się uspokoił, nabrał rumieńców i przypomniał sobie o jasnych stronach życia, 2 sierpnia 1980 roku na dworcu kolejowym w Bolonii doszło do zamachu terrorystycznego; w wybuchu zginęło 85 osób, a ponad 200 zostało rannych. Niełatwo uporać się z taką tragedią…

Cytowany na początku Paweł Muratow nazywa Bolonię uczoną, spokojną i gościnną. Jest w tych określeniach spora dawka czułości, która zastępuje florencką egzaltację czy rzymski zachwyt. Bolonia nie miesza zmysłów, nie zapiera tchu w piersiach, ale trudno o niej zapomnieć. We wspomnieniach wracają kilometry arkad, otwierające się znienacka na urokliwe zaułki, placyki i różowiejące mury; smaki i zapachy wyrafinowanej, bezpretensjonalnej kuchni; półmroki surowych kościołów, pełne życia targowisko wciśnięte w wąskie uliczki; kawiarenki oblepione studentami. Można się tu zgubić i zapomnieć, a potem radośnie odnaleźć. Warto!

Zdjęcie główne: Via Zamboni w Bolonii, fot. Adriana Verolla / Wikimedia Commons, CC BY-SA 3.0
Pozostałe fotografie na licencjach: CC BY 2.0 i GNU Free Documentation License
Posted on

Wszystkie smaki Cyklad

Latem na Cykladach wieje meltemi – suchy, lekko nieprzewidywalny północny wiatr, który zapewnia wiele żeglarskich wrażeń. Walcząc z nim i wysokimi falami można oderwać się od codziennych problemów, które na morzu wydają się zupełnie nieistotne. Malownicze zatoczki oferują żeglarzom schronienie, a noc na kotwicy i wieczorna kąpiel w morzu, przy świetle gwiazd i księżyca, to zdecydowanie przyjemne przeżycie. Całkiem przyjemne jest też cumowanie w niewielkich rybackich portach, które życzliwie przyjmują gościnne jachty. O poranku można odwiedzić stojący naprzeciwko kuter i kupić ryby z porannego połowu, a potem samodzielnie je wypatroszyć, upiec i podać z sałatką grecką na obiad, na środku morza. Dla mnie największą zaletą żeglowania jest chyba jednak to, że codziennie można próbować lokalnych specjałów, każdorazowo na innej wyspie.

Cyklady to archipelag znajdujący się w południowo-zachodniej części Morza Egejskiego i składający się z ponad 200 różnych wysp i wysepek. Z jednej strony mamy kosmopolityczny Mykonos i odwiedzane przez turystów z całego świata Santorini, z drugiej wiele wysepek niezamieszkałych, pokrytych skałami. Kiedy płyniemy wzdłuż Amorgos do portu w Katapoli, zastanawiam się, dlaczego Cyklady tak mi się podobają, chociaż, obiektywnie rzecz biorąc, są przecież dosyć brzydkie: górzyste, surowe i jałowe. Od strony morza widać tylko nagie skały, z kilkoma domami na krzyż i ubogą roślinnością. A jednak postrzępione szczyty na tle błękitnego morza zachwycają. Pejzaż staje się jeszcze bardziej malowniczy, kiedy pojawiają się tarasowe osiedla, białe domy, błękitne kopuły kościołów i charakterystyczne wiatraki. Życie na mniejszych wyspach koncentruje się zwykle w porcie i górującej nad nim chorze (gr. χώρα), czyli górnym mieście, zbudowanym na zboczach wzgórz. Spotkany na Serifos Grek opowiada nam, że posiadłości nad brzegiem morza uważano kiedyś za mało wartościowe, bo nie zapewniały schronienia przed plądrującymi wioski piratami. Domy budowano na wzniesieniach, w głębi wyspy. Chora przypomina zwykle typową śródziemnomorską pocztówkę – białe mury, kolorowe kwiaty, wygrzewające się w słońcu koty i wąskie uliczki.

Jak już powiedzieliśmy, większość wysp jest górzysta i, z wyjątkiem Naksos, nie posiada stałych rzek. W związku z tym mieszkańcy Cyklad borykają się z niedoborem słodkiej wody. Skaliste tereny nie sprzyjają uprawom. Do typowych zbiorów należą winogrona, oliwki, zboża i cytrusy; na szczęście niektóre wyspy są bardziej urodzajne od innych. Sifnos, mimo tego, że jest dosyć górzyste, cieszy się dobrą glebą. Jego mieszkańców od czasów starożytnych uważano za szczęśliwców żyjących w dobrobycie – być może ich dobra sytuacja wynika po części z tego, że lokalne wino jest naprawdę znakomite. Żyzne gleby i dobre trunki ma też sąsiadująca z Sifnos wyspa Serifos oraz wulkaniczne Santorini, przez niektórych uważane za zaginioną Atlantydę. W głębi skalistej Folegandros znajdziemy ogrody pachnące miętą, bazylią i natką pietruszki, a bliżej skalistych brzegów dzikimi ziołami: oregano, rozmarynem i szałwią, zbieranymi przez miejscowych i zasuszanymi na zimę. Na wyspie rosną też najlepsze kapary, jakie w życiu jadłam: dorodne i soczyste, najczęściej dodawane do sałatki greckiej lub podawane z owczymi serami. Jeśli będziecie mieć okazję, koniecznie kupcie słoiczek lokalnych kaparów zaprawionych w gruboziarnistej morskiej soli.

Na Santorini uprawiane są pomidory cenione w całej Grecji; na wyspie można nawet odwiedzić pomidorowe muzeum. Malutkie pomidory są tu wściekle czerwone, wyraziste w smaku i bardzo słodkie. Zaskakująco słodki smak mają też uprawiane tu białe, prawie pozbawione pestek bakłażany – tak delikatne, że można je jeść na surowo. Na innych wyspach pojawia się ciemnofioletowa odmiana bakłażanów, stanowiąca popularny składnik greckiej kuchni – nie tylko w formie musaki, ale też pasty z pieczonych bakłażanów (melitzanosalata) i bakłażanów faszerowanych mięsem lub ryżem (melitzanes papoutsakia). Grecy faszerują też papryki i pomidory (yemista) oraz liście winogron (dolmades). Na wielu wyspach rośnie żółty groch, z którego przygotowuje się tradycyjną pastę (fava) lub kotleciki z dodatkiem kopru włoskiego i cebuli (favakeftedes). Do typowych dań warzywnych należą smażone, chrupiące kuleczki z ciecierzycy (revithokeftedes), które testujemy w fantastycznej tawernie To Meraki tou Manoli nad brzegiem morza w Vathi na Sifnos, oraz kotleciki z pomidorów (tomatokeftedes), które zamawiamy w tawernie Akrogiali w malowniczej zatoce Despotiko na Antiparos. Na Amorgos próbujemy lokalnego wypieku – hortopitakia, czyli dziko rosnących liści (w smaku podobnych do szpinaku), zapieczonych w cieście filo z zieloną cebulką, fenkułem i miętą.

Hodowla krów jest tu niemożliwa, może z wyjątkiem Naksos, ale kozy i owce mają się na Cykladach bardzo dobrze. To wyjaśnia popularność jagnięciny: pieczonej w całości na ruszcie, w formie kotlecików z kostką prosto z grilla albo dań długo pieczonych w specjalnym piecu w glinianych naczyniach. Jednym z nich jest arnaki kleftiko – jagnięcina pieczona z ziemniakami, w sosie z białego wina, cytrusów, ziół i cynamonu. Na Amorgos próbujemy arnaki kokkinisto – wolno pieczonej jagnięciny w sosie z pomidorów, czerwonego wina, czosnku i oregano. Nazwa potrawy oznacza dosłownie “zaczerwienioną jagnięcinę” (gr. kokkino – czerwony). Tradycyjnym daniem na Sifnos jest natomiast mastelo – lokalna jagnięcina w białym winie z dodatkiem koperku.

Jeśli chodzi o wędliny, warto spróbować jagnięcych kiełbasek oraz regionalnego specjału o nazwie louza – dojrzewającej polędwicy wieprzowej. Grecka tradycja konserwowania mięsa sięga czasów starożytnych. Wzmianki o świniobiciu i podsuszaniu przyprawionego mięsa można znaleźć w utworach Homera. Przepisy przetrwały do czasów Cesarstwa Bizantyjskiego, skąd zawędrowały na Półwysep Apeniński. Na Cyklady trafiły z powrotem za sprawą Wenecjan, którzy kontrolowali wyspy od XIII do XVI wieku. Pamiątką po ich panowaniu są weneckie pałace oraz przepis na nombolo, znane na Cykladach pod różnymi nazwami: bouboulo na Mykonosie, apochti na Santorini lub właśnie louza, jak mówi się na polędwicę na wielu mniejszych wyspach. Oprócz nazw wędliny różnią się sposobem przygotowania i smakiem, w zależności od zastosowanych przypraw. Apochti z Santoroni jest dosyć trudno dostępne, ale zdecydowanie warte spróbowania. Polędwica wieprzowa jest zasypywana solą i marynowana w occie przez 2-3 dni. Doprawia się ją cynamonem, pieprzem i cząbrem, a następnie rozwiesza i suszy w słońcu i północnym wietrze. Na Serifos próbujemy lokalnej odmiany louzy, która jest bardziej soczysta i nieco mniej słona niż wyroby z innych wysp. Czujemy wyraźne nuty czosnku i wina, a także ziele angielskie i kumin.

Ważną część diety wyspiarzy stanowią ryby. Trudno się dziwić – są łatwo dostępne, świeże i przepyszne. Kilka razy zatrzymujemy się w małych porcikach rybackich i z podziwem obserwujemy rybaków, którzy naprawiają sieci, a o świcie wyruszają na połów. Wracają z kutrami pełnymi dorodnych okazów. Najczęściej są to okonie morskie, dorady, sarago i lucjany czerwone, małe sardynki i barweny, większe seriole i mieczniki. Wieczorem ryby podawane są w nadmorskich tawernach. Skrapia się je oliwą, grilluje i podaje z odrobiną soku z cytryny. Do tego sałata z czerwoną cebulą i cytryną albo blanszowany burak liściasty – proste i pyszne. Wszystkie ryby są wspaniałe, ale najbardziej smakuje mi chyba stek z serioli w tawernie To Psaraki w małej rybackiej wiosce Vlichada południu Thiry, największej wyspy Santorynu. Zamawiamy też doskonałe marynowane sardynki i mistrzowską pastę z rybiej ikry. Taramasalata przygotowywana jest najczęściej z ikry dorsza lub karpia i ucierana z dodatkiem chleba, oliwy i soku z cytryny. Masowo produkowana pasta jest barwiona na różowo, ale naturalny produkt wysokiej jakości powinien mieć beżowy kolor. Nasza jest idealnie beżowa i okazuje się najlepszą wersją, jaką zjem podczas całego wyjazdu. W Agios Georgios na wyspie Iraklia zachwycają mnie małe, smażone w całości rybki, a na Sifnos prosta sałatka z jeżowców z sokiem z cytryny, oliwą i pieprzem. Zbiera się je w czasie pełni księżyca, gdyż wtedy jadalne gonady wypełnione są jajeczkami. Salvador Dali, wielki miłośnik jeżowców, twierdził natomiast, że w okolicach pełni jeżowce osiągają szczyt swoich narkotycznych właściwości. Niestety nic takiego nie zauważyłam, ale podobno artysta miał w zwyczaju zjadać trzy tuziny jeżowców za jednym posiedzeniem – ja nie miałam takich takich zasobów.

Na wyspach dominują sery owcze i kozie. Podstawą jest wszechobecna feta, produkowana z mieszanki mleka koziego i owczego. Najlepiej kupić ją w sklepie prosto z beczki – mamy wówczas zagwarantowany intensywny smak i delikatnę konsystencję, których nie uświadczymy w wypadku fety produkowanej masowo. Ten pyszny lokalny ser pojawia się w każdej greckiej sałatce oraz w postaci tirokafteri – lekko pikantnego dipu z fety, ostrych papryczek, pieczonej papryki, oliwy i soku z cytryny. Moim faworytem zostaje feta psiti, czyli feta pieczona w glinianym naczyniu z dodatkiem pomidorów, papryki i ziół. Na Sifnos próbujemy też lokalnego sera myzithra – białego sera z mleka owczego, trochę podobnego do włoskiej ricotty. Ta świeża, rzemieślniczo produkowana, jest przepyszna. Dostajemy ją w sałatce z małymi pomidorkami i dziką rukolą: zakochujemy się od pierwszego kęsa. Na Folegandros kupujemy inny lokalny specjał, sourto – miękki, słony ser owczy. W jachtowym kambuzie wykorzystuję go do zrobienia zapiekanki z bakłażanów, pomidorów i kaparów. Na lądzie próbujemy go w kolejnej prostej sałatce i w kalasouna – przekąsce z ciasta filo nadziewanego farszem z sourto i podsmażanej cebuli. Bardzo smakuje nam też dostępny w całej Grecji manouri, podobny do myzithry, ale nieco mniej słony i bardziej delikatny. Z twardych serów testujemy lokalnie produkowane odmiany kefalotyri i graviery – słonych, dojrzewających specjałów. Oba świetnie smakują jako saganaki, czyli ser smażony na patelni, skrapiany sokiem z cytryny i doprawiany szczyptą pieprzu.

Jeśli chodzi o desery, nieustannie zachwycam się kadaifi i baklawą. Rezygnuję z nich tylko po to, żeby spróbować melopity na wyspie Sifnos – tradycyjnego sernika z myzithry, miodu i cynamonu – oraz podobnych do niej ciasteczek melitinia z Irakli, przyrządzanych z myzithry, jajek i cukru. Na Folegandros moją ciekawość wzbudza ciasto zwane karpouzenia (gr. karpouzi – arbuz) – regionalny wypiek z arbuza, miodu i cynamonu, posypany sezamem. Już po wypłynięciu z portu orientuję się, że jest pyszny i że kupiłam go zdecydowanie na mało; niestety jest już za późno na powrót. Na Folegandros zaopatrujemy się też w najlepszy miód na Cykladach, pozyskiwany z nektaru z kwiatów cząbru i tymianku. Jemy go na śniadanie z jogurtem greckim (w Grecji nazywanym straggisto) i dodatkami: arbuzami i dzikim tymiankiem z Schinoussy, figami i sezamem z Sifnos, kwaśnymi wiśniami w słodkim syropie z Serifos.

Do każdego posiłku (może oprócz wspomnianego przed chwilą śniadania) pasuje kieliszek popularnej na Cykladach retsiny: wytrawnego białego wina aromatyzowanego żywicą sosny alpejskiej. Brzmi dziwnie? Retsina rzeczywiście ma specyficzny smak i zapach, a przez to zagorzałych zwolenników i przeciwników. Wśród naszej załogi ich proporcje układają się mniej więcej pół na pół. Osobiście należę do tej pierwszej grupy i zamawiam retsinę do każdego zestawu mezedes, szczególnie, jeśli dana tawerna serwuje mocno schłodzony trunek własnej roboty nalewany prosto z beczki. Podobno tradycja aromatyzowania wina sosną pochodzi ze starożytności, kiedy wykorzystywano żywicę do nasączania amfor, w których przechowywano trunek. Żywica uniemożliwiała dostanie się tlenu do amfory, zabezpieczając zawartość przed zepsuciem, jednocześnie nadając jej specyficzny aromat. W III wieku naszej ery Rzymianie odkryli, że lepiej jest przechowywać wino w beczkach, w związku z czym żywica przestała być potrzebna, ale popyt na wino o zapachu lasu pozostał. Innym wartym spróbowania trunkiem jest specjalność wyspy Amorgos, psimeni raki, czyli alkohol destylowany z pozostałości po tłoczonych winogronach, z miodem, cynamonem i goździkami. Podaje się go jako aperitif albo digestif. Świetnie smakuje z widokiem na zachodzące nad górami słońce.

 

Malownicze lokalizacje są dużą zaletą posiłków na Cykladach, choć jedzenie jest tu tak pyszne, że dobrze smakowałoby nawet w ciemnej piwnicy… W Katapoli na Amorgos czekają na nas tawerny ze stolikami ustawionymi prosto na plaży i klimat śródziemnomorskich wakacji. W maleńkim Vathi na Sifnos zjemy grecką ucztę nad samym brzegiem zatoki, być może przy akompaniamencie głośnych śpiewów z pobliskiego kościoła. Do dziś nie udało mi się ustalić, czy było to święto lokalnego patrona czy po prostu nabożeństwo w zwykły wtorek, ale melodyjne modły skończyły się dopiero grubo po północy. Położona na wzniesieniu tawerna Dimitris we Vlichadzie na Santorynie oczarowała nas serdecznością obsługi i świeżymi rybami, ale również możliwością podziwiania kolorowych kutrów na tle głębokiego błękitu. Moim ulubionym miejscem jest jednak zatoka Despotiko, położona między Andiparos i niezamieszkałą wyspą Despotiko. W XVI i XVII wieku cumowały tu pirackie galeony, dzisiaj Ormos Despotiko stanowi schronienie dla uciekających przed meltemi żeglarzy. W tawernie na brzegu Andiparos suszą się ryby. Z kieliszkiem retsiny z beczki podziwiamy zachód słońca i stojące na kotwicy jachty. Po kolacji (kotleciki z pomidorów z jogurtem, sałata i najlepszy okoń morski na środkowych Cykladach) wsiadamy do pontonu i w świetle księżyca wiosłujemy z powrotem na jacht. Czas zacząć planować, gdzie zjemy kolację następnego dnia.

Posted on

La mia Italia Janusza Roguskiego

Z Joanną umawia mnie Jarek Mikołajewski. Czasem wysyła mi mailem kontakt do kogoś, pisząc, że warto, bym się z tą osobą spotkała. A że zna mnie dobrze, zwykle ma rację – i za jego sprawą dzieją się spotkania ważne.

Joanna, italianistka, prowadzi w Konstancinie jednoosobowe wydawnictwo Pointa. Wydała kilka ciekawych książek dla dzieci, piękną włoską powieść, wywiad znanej dziennikarki z popularnym politykiem. Najważniejsza książka to jednak książka jej taty, o nim, dla niego i przez niego.

Ojciec Joanny, Janusz Roguski, był znanym architektem i wielkim miłośnikiem Włoch. Jego sposobem na chwytanie piękna włoskich chwil – zawsze za krótkich, zbyt szybko uciekających – stało się zamykanie ich w kropli wody wypełnionej barwą. W czasie licznych podróży na Półwysep Apeniński, odbywanych w towarzystwie ukochanej żony Niny, mamy Joanny, powstały setki akwarel. Tradycyjnych, klasycznych, wyśmienitych. Joanna naliczyła ich czterysta. Część z nich, w ramach wystawy, pokazał w 2009 roku Włoski Instytut Kultury.

W 2014 roku życie Roguskiego, wypełnione pracą i pasją, życie, którym delektował się jak mało kto, diametralnie się zmienia: architekt ulega w Dolomitach poważnemu wypadkowi narciarskiemu, w wyniku którego zostaje całkowicie sparaliżowany. Przez trzy lata nie poddaje się, walczy o jutro, a jednocześnie wykazuje niezwykłą pokorą i godnością. Odchodzi w listopadzie 2016 roku. Na trzy tygodnie przed jego śmiercią kochająca córka wydaje w swoim jednoosobowym wydawnictwie album z jego akwarelami. Przynosi je na spotkanie ze mną. Choć minęło już wiele miesięcy, jej oczy szklą się, kiedy opowiada mi historię taty – nierozerwalnie związaną z Włochami, fragmentarycznie zapisaną przez pędzel, którym, wraz z rozcieńczonym pigmentem, przenosił na papier ułamki włoskiego piękna.

Zaglądam do albumu wielokrotnie, delektując się subtelnym rysunkiem z miejsc, które doskonale znam i kocham; podziwiając delikatność i świetlistość, a jednocześnie bogactwo szczegółu i architektoniczną precyzję. Niemal bezwiednie zaglądam też do wstępu nakreślonego przez Joannę – w podzięce rodzicom – i do posłowia. L’Italia ti ha tradito – grzmi tytuł, słowa przyjaciela wypowiedziane nad szpitalnym łóżkiem Janusza w Bolzano. Prowokujący, ale i mylący. Bo Włochy wcale nie zdradziły Janusza. I mimo że przeżył tam nie tylko najpiękniejsze, ale i najbardziej tragiczne momenty swojego życia, nigdy nie osłabła jego bezwarunkowa miłość do tego kraju, tak jak nie słabło jego łapczywe uwielbienie życia. Bez względu na wiek i stan zdrowia wybierał, jak pisze córka, cudownie szumiące w uszach powietrze, chłodny zapach ośnieżonego lasu, nowe trasy, nowe widoki, nowe zachwyty. Kolejne miasteczka do namalowania, kolejne krótkie minuty euforii, jakie dają Włochy, nie pozwalając już nigdy o sobie zapomnieć. Entuzjazm, za który mu chwała. Choć bywa zdradliwy, jest przecież wszystkim, co mamy. Janusz nawet unieruchomiony na wózku inwalidzkim nie przestawał powtarzać: la vita è bella.

Na spotkaniu chcę powiedzieć Ci, Joasiu, coś krzepiącego, ale nie znajduję słów. Szukam ich długo, zapatrzona w złociste mury katedry w Cefalù, dokładnie takie, jak je pamiętam ze studenckich podróży; w surową zieleń roślinności przy Tempio dei Dioscuri w Agrigento, w radosny oranż toskańskiej Pienzy i senny pejzaż umbryjskiego Montefalco. A potem zdaję sobie sprawę, że ta pociecha tkwi tam, bez słów, zbędnych i ciężkich: w delikatnych barwach, w słońcu zamkniętym w kroplach wody, zachłannie kradzionym i układanym na porowatych kartkach. Czterysta pocztówek z najpiękniejszych chwil, wysłanych sercem, do sercem czytania – zawsze, gdziekolwiek jest tata i gdziekolwiek ty.

 

Janusz Roguski, La mia Italia, Pointa, Konstancin 2016

 

Posted on

Ha-Ir HaLevana. Białe Miasto w Tel Awiwie

Kiedy w 2003 roku umieszczano zespół miejski Białego Miasta Tel Awiwu na liście światowego dziedzictwa UNESCO, argumentowano to faktem, że stanowi on wybijający się przykład planowania nowego miasta i architektury z wczesnego wieku XX, adaptowany do wymogów konkretnego kulturowego i geograficznego kontekstu.

Innowacyjne na swoje czasy budynki Białego Miasta (hebr. העיר הלבנה, Ha-Ir HaLevana) charakteryzowała funkcjonalność, prostota i przestronne wnętrza. Zaprojektowali je żydowscy architekci uciekający w latach 20. i 30. z hitlerowskich Niemiec, opierając się na zasadach szkoły Bauhaus i zaleceniach francuskiego architekta Le Corbusiera.

Fot. Sambach / Wikimedia Commons
Fot. Sambach / Wikimedia Commons, CC BY-SA 2.5

Tel Awiw szczyci się największym skupiskiem budynków w stylu Bauhaus na świecie. Od południa ogranicza je ulica Allenby, od wschodu – Begin oraz Ibn Gvirol, od północy rzeka Yarkon, a od zachodu – morze. Do najpopularniejszych tras spacerowych należą ulica Sheinkin, wypełniona modnymi butikami, oraz przestronny Rothschild Boulevard, gdzie warto skorzystać z oferty licznych kiosków z lokalnymi przysmakami.

Zdjęcie główne: ulica Pines w Tel Awiwie, fot. Ludvig14 / Wikimedia Commons, CC BY-SA 4.0
Posted on

Chill like an Egyptian! Pyszna fakhfakhina

Na ulicach stolicy Egiptu zgaszone, pyliste kolory są wszechobecne. Spowijają one gorący asfalt, spocone budynki i anarchię tanecznego pochodu wiecznie trąbiących samochodów.

 


Jakby dla dopełnienia tej pylistej atmosfery, Kair oferuje niezwykłą obfitość kolorowych straganów z ulicznym jedzeniem, a na nich owoce, warzywa, zioła, świeżo wyciśnięte soki, sałatki, marynowane i faszerowane jarzyny, koktajle i, oczywiście, koshari. Ten specjał, używany przez niektórych ze egipskie danie narodowe, składa się z ryżu, soczewicy i ostrego sosu pomidorowego. Kto chciałby spróbować najlepszych egipskich potraw, znajdzie je na placach, ulicach i bulwarach. Jedzenie uliczne jest w Egipcie tak wysoko cenione, że stanowi poważną konkurencję dla restauracji.

 

Sprzedaż owoców w Kairze, fot. Ed Yourdon / Wikimedia, CC BY-SA 2.0
Sprzedaż owoców w Kairze, fot. Ed Yourdon / Wikimedia, CC BY-SA 2.0

Pośród różnobarwnych przekąsek wyróżnia się w szczególności jedna, skupiająca w sobie wszystko to, o czym może marzyć człowiek w upalnym klimacie: schłodzony sok owocowy, lody waniliowe i świeże sezonowe owoce. Ta radosna mieszanka to fakhfakhina, czyli matka wszystkich sałatek owocowych. Jej sława sięga daleko – nawet w sąsiednich krajach można przyłapać ludzi powoli przechadzających się ulicami z tym koktajlem w dłoni. Wielbiciele shishy natomiast mogą sięgnąć po tytoń o smaku fakhfakhiny, będący jedną z najsłodszych odmian melasy tytoniowej. Tak czy inaczej, fakhfakhina jest bez wątpienia przyjemnym sposobem na ochłonięcie po przeprawie przez piaszczysty skwar miasta.

 

Jak przygotować ją we własnym domu? Oto sprawdzony przepis na pyszną fakhfakhinę!

 

Składniki (dla dwóch osób):

– 1 mango
– mała kiść czerwonych winogron
-1 kiwi
– 2 banany
– 4 pomarańcze (na sok)
– 4 gałki lodów waniliowych
– 2 łyżki stołowe kruszonych orzechów ziemnych
– 2 łyżeczki miodu
– kilka świeżych liści mięty.

Możesz oczywiście eksperymentować z doborem owoców!

Umyj owoce, obierz i pokrój na kawałki mango, kiwi oraz banana. Ułóż owoce w dwóch dużych szklankach (odłóż część owoców na później, przydadzą się do ozdobienia całości). Wyciśnij pomarańcze, a sok dodaj do owoców. Jeśli chcesz, żeby twój koktajl był jeszcze zimniejszy, przygotuj sok wcześniej i wstaw go do lodówki na jakiś czas. Dodaj po dwie gałki lodów do każdej szklanki. Posyp z wierzchu kruszonymi orzechami i pozostałymi owocami. Polej miodem, a całość ozdób świeżymi liśćmi mięty. Podawaj natychmiast. Smacznego!