Posted on

Potrzeba nam mostów. Rozmowa z Angelą Ottone

Mieszkasz w Polsce od 1990 roku, ale na organizację festiwalu integrującego dwie nacje, mówiącego o kwestii wielokulturowości zdecydowałaś się dopiero teraz. Mam wrażenie, że takie milowe kroki czynimy najczęściej wtedy, gdy coś nas boli. Czy coś zaczęło Ci przeszkadzać w Polsce – tej Polsce, którą sobie sama wybrałaś?

Na pewno w kwestii integracji kulturowej jest w Polsce sporo do zrobienia, ale mam wrażenie, że jeszcze więcej jest do zrobienia we Włoszech– z tego względu coraz częściej myślę o powrocie do kraju. W Polsce jest dużo wspaniałych, prężnie działających osób, które będą edukować, pokazywać piękno wielokulturowości; we Włoszech ich zabrakło, bo ze względu na kryzys ekonomiczny bardzo wielu młodych ludzi wyjechało za granicę. Trzeba zapełnić tę lukę – i myślę, że doskonale zrobią to ci, którzy sami byli emigrantami, jak ja.

Organizacja festiwalu jest trochę jak rzucenie drobnego kamyka do wody – nie spowoduje tsunami, ale kręgi, które pojawią się na powierzchni, być może zainspirują kogoś do działania.

A więc bolą Cię Włochy. Wiesz, że w Polsce nie lubi się słuchać opowieści, które stawiają Italię w świetle innym niż to, które zapewnia wiecznie świecące słońce?

Nie powiedziałabym, że mnie bolą – widzę w nich raczej wyzwanie. Podam ci konkretny przykład. Mam wiele znajomych pracujących w edukacji, w tym szkołach podstawowych w Mediolanie. Są tam klasy, gdzie na na 20-25 dzieci, 22 pochodzi z innych krajów, a tylko trójka ma rodziców Włochów. Oznacza to szereg trudności – pojawiają się problemy językowe, komplikuje się kwestia wyboru tematyki zajęć. Nauczyciele czują się zdezorientowani; nie wiedzą, czego te dzieci uczyć, a czego nie. Któryś rodzic zawsze okaże się niezadowolony. To jest sprawdzian dla pedagogów.

Inny przykład: niedawno pojechałam do Mediolanu z moimi dziećmi, po 2 latach przerwy. To, co rzuciło im się w oczy, to fakt, że większość barów prowadzą teraz Chińczycy – szacuje się, że dzieje się tak w wypadku 70% wszystkich lokali. Kiedy wejdziesz na poranną kawę, pani zza kontuaru nie zapyta cię, czy chcesz takie samo cappuccino, jak zwykle, dając tym samym wyraz bliskiej, osobistej relacji, jaka łączy was od lat. W Polsce jesteście na początku tej drogi, my jesteśmy już w jej fazie kluczowej. Potrzeba pracy, więcej niż kiedykolwiek, zarówno wśród emigrantów, jak i wśród Włochów. Pracy, która pozwoli się poznać i nauczyć razem żyć.

A jednak swój MOST wznosisz na razie w Warszawie.

Od wielu lat pracuję z dziećmi, także w ramach teatru dwujęzycznego; wspólnie z maluchami przygotowałam kilka spektakli realizowanych po polsku i włosku jednocześnie. Pojawiały się wówczas sugestie, że brakuje w Polsce także włoskich spektakli dla dorosłych. Widziałam to zainteresowanie i postanowiłam zareagować. W tym roku przegląd odbędzie się już po raz drugi. Spotykamy się na polu artystycznym, ale nadrzędnym celem jest lepsze poznanie się dwóch społeczności, które żyją obok siebie, a nie ze sobą – Włosi w Polsce nie wszyscy łatwo się integrują.

Myślisz, że Polacy potrzebują zachęty, by otworzyć się na kulturę włoską? Sporo u nas zachowań ksenofobicznych, ale akurat Włosi od wieków cieszą się specjalnymi względami.

By się otworzyć – rzeczywiście nie. Jednak to otwarcie wypełniają stereotypy, wiedza bardzo powierzchowna, mity. Nie można ciągle myśleć o Italii jako o kraju pizzy, mozzarelli i toskańskiego słońca – nie tak wygląda dzisiaj rzeczywistość tego kraju. Ważny jest też fakt, że ze względu na swoją historię i położenie geograficzne Włochy są dziś obrazem tego, czym za kilka lat stanie się cała Europa – miejscem potrzebującym działań sprzyjających integracji, pracy u podstaw… Mostów właśnie. 

Angela Ottone podczas koncertu Kochaj Amatrice, fot. materiały prasowe
Angela Ottone podczas koncertu Kochaj Amatrice, fot. materiały prasowe

Uważasz się za optymistkę w tej kwestii? Mam na myśli przyszłość Włoch i Europy.

Opowiadałaś mi niedawno o swojej wypowiedzi w radiu, gdzie tłumaczyłaś, że społeczeństwu starożytnego Rzymu daleko było do jednorodności etnicznej. Zapytam cię więc: czy ktoś, kto widział zmierzch potęgi Imperium, mógł być optymistą? Na krótką metę na pewno nie, bo coś rozpadało się przed jego oczami, ale przecież w dłuższej perspektywie oznaczało wielkie zmiany, nadejście wspaniałych epok.Trzeba przyjąć odpowiednią optykę. Coś musi się zawalić, aby mogło narodzić się coś nowego. Artyście także nie wolno rysować prostej linii – musimy szukać meandrów, zaglądać w zaułki. To jest właśnie nasza rola. Tadeusz Bradecki porównał kiedyś teatr do konia – dawniej był on jedynym i nieodzownym środkiem transportu; dziś jest luksusem, czymś na swój sposób elitarnym, ale mającym moc docierania w te zaułki i ukryte zakamarki.

Pragnę pokazać Polakom – zarówno publiczności, jak i ludziom teatru – jak pracują włoscy artyści. Most rozciąga się zawsze w dwóch kierunkach, więc oczywiście działa to także w drugą stronę. Tłumaczymy polskie scenariusze na włoski i odwrotnie, prowadzimy do spotkań, pokazujemy polskich autorów Włochom, a kawałek Włoch przynosimy do Polski. Czasem wielkie znaczenie mogą mieć pozorne drobiazgi, jak to, że usiądziesz na widowni koło osoby, która nie mówi w twoim języku. Dla niektórych może to być zupełnie nowe doświadczenie – wbrew pozorom nie każdy podróżuje! – a w dzisiejszym świecie staje się ono naprawdę konieczne. Dodam też, że wśród reżyserów, z którymi współpracuję, jest, oprócz Włochów i Polaków, także Turek. Jak przystało na inicjatywę mającą na celu integrację kulturową, znajdą się więc u nas również akcenty z innych rejonów świata.

Do kogo kierowany jest przegląd? Kogo spodziewasz się zobaczyć na widowni?

Osoby ciekawe – to jest istoty przymiotnik. Zarówno Polaków, jak i Włochów. Włochów, którzy tęsknią za domem – a tęskni się, wiem to z autopsji, za dźwiękami, za językiem, który tworzy rzeczywistość. Polaków, którzy z różnych względów nie mogą sobie pozwolić na wyjazd do Włoch, a marząo kontakcie z tamtejszą kulturą. O tym, jak liczna to grupa, przekonuję się na co dzień, prowadząc zajęcia językowe we Włoskim Instytucie Kultury.

Na afiszu znajdziemy m.in. spektakl stworzony w oparciu o Emigrantów Mrożka oraz wymowny tytuł Metamorphosis – scenariusz nawiązujący do Przemian Kafki. Miejsce, które wybraliście – warszawska Stacja Muzeum (dawne Muzeum Kolejnictwa) – też wydaje się prawie symboliczne.

Tak, bo stacja kolejowa jest symbolem podróży. Szukałam miejsca, w którym moglibyśmy wystawić nasze spektakle; trafiłam tutaj i zaniemówiłam. Pociągi, porzucone bagaże, piękna sala restauracyjna z ogromnymi lustrami… Zanim udało nam się zorganizować oświetlenie, sprzęt nagłaśniający, wszystkie konieczne teatralne sprzęty, mieliśmy jużdoskonale funkcjonujący teatro di vita. Tuż obok organizowany jest słynny Nocny Market, tu toczy się najprawdziwsze życie – to, które przeplata sztukę z kulinariami, rozmowę o pogodzie ze spotkaniami, które wywracają świat do góry nogami. Uznaliśmy, że jest to po prostu miejsce właściwe.

Przypominają mi się słowa Felliniego, który mawiał, że życie to mieszanka magii i makaronu. Oba elementy są nam koniecznie do życia potrzebne, bez względu na kulturę i miejsce zamieszkania. Bardzo się cieszę, że magii teatru Włosi i Polacy poszukają w najbliższych dniach razem. Dziękuję ci bardzo za tę możliwość, a Was serdecznie zachęcam do udziału w spektaklach.

 

Wśród planowanych 6 spektakli wystawianych w ramach przeglądu MOST 2017 zobaczyć będzie można aż 3 premiery; warto także rozważyć udział w warsztatach teatralnych dla dzieci i dorosłych.

Patronat nad przeglądem objęła Ambasada Włoska i Instytut Włoski w Warszawie.

Więcej informacji na stronie internetowej organizatora.

 

 

 

 

 

Zdjęcie główne: Ana Gabriel / Unsplash
Posted on

Na żółto czy na niebiesko? Śródziemnomorskie historie o barwnikach naturalnych

Barwa, jako dopełnienie kształtu, jest najistotniejszym składnikiem wrażeń wzrokowych. Trudno jest wyobrazić sobie świat bez barw: wydają się potrzebne do życia niczym tlen czy promienie słoneczne. I choć wydaje się, że eksplozja kolorów jest wynalazkiem społeczeństwa industrialnego, to już nasi śródziemnomorscy przodkowie jako pierwsi docenili ich wartość w upiększaniu codzienności, w tym w malarstwie, przy produkcji odzieży czy tkanin używanych dla dekoracji wnętrz. Na początku odzież wyrabiano z wełny naturalnej, białej lub ciemnej, jednak w miarę wzrostu zamożności miast i dzięki kontaktom handlowych ze Wschodem, od wieków ubóstwiającym jaskrawe barwy, zamiłowanie do kolorowych ubrań stawało się coraz powszechniejsze. Najpopularniejszymi barwami śródziemnomorskiego antyku, ale i wieków poźniejszych, stały się czerwień, żółć i niebieski. W pierwszych farbiarniach wykorzystywano substancje naturalne, uzyskiwane z dostępnych roślin, minerałów oraz owadów. Okazuje się, że niektórzy reprezentanci kolorystycznej palety mają na dość oryginalną historię. Najciekawsze przypadki prezentujemy poniżej.

 

Błękitne złoto: INDYGO

Fot. gitane / Wikimedia commons
Fot. gitane / Wikimedia commons

Błękit indygo, bo taka jest jego pełna nazwa, początkowo otrzymywany był z liści krzewu indygowca barwierskiego, uprawianego w Indiach i Persji. Na terenach śródziemnomorskich pojawił się już w starożytności za pośrednictwem lokalnych kupców, jednakże na pierwsze uprawy roślin indygowych nad Mare Nostrum trzeba było czekać aż do VII-VIII wieku, kiedy to zostały przywiezione przez Arabów na teren podbitej Hiszpanii, Sycylii, północnej Afryki i Cypr. Niestety zbiory były na tyle niewielkie, że nie zrezygnowano z jego importu, co wiązało się z dalszym ponoszeniem ogromnych kosztów. Przez kolejne lata, kiedy kontakty z krajami Dalekiego Wschodu były niezbyt regularne, trudno dostępne indygo zaczęło osiągać ceny większe niż złoto, szybko zyskując miano „błękitnego kruszcu”. Z czasem w zastępstwie używano tańszego i bardzo podobnego błękitu z urzetu, pospolitej rośliny rosnącej również na terenie Polski. Produkcja barwnika polegała na zbieraniu liści i ucieraniu ich w kotłach drewnianymi tłuczkami. Z dobrze roztartej masy ugniatano ręcznie kulki, które następnie suszono i w takiej formie magazynowano. W farbiarniach rozcierano je z niewielką ilością wody, po czym masę rozkładano warstwami na półkach w specjalnych pomieszczeniach i co pewien czas zwilżano, tak, aby mogła przebiegać powolna fermentacja. Z uwagi na rozkład białek i związków siarki, podczas fermentacji wydzielał się silny odór, który rozprzestrzeniał się w zasięgu… 5 mil od miejsca produkcji! Po dwóch tygodniach fermentację przerywano, masę suszono i ucierano na proszek zawierający właściwy barwnik.

Po odkryciu drogi morskiej do Indii Wschodnich w 1498 roku, import indygowca stał się na tyle tani i szeroko dostępny, że groziło to eliminacją dochodowych upraw urzetu. We Francji podjęto działania zakazujące importu i używania zamorskiego barwnika. Uprawiano intensywną propagandę, wedle której do barwienia używa się żrącej mieszanki, dlatego noszenie takiej tkaniny jest szkodliwe; pisano też, że indygo jest trujące – stąd określenie “błękit diabła”. Takie zachowanie nie wyeliminowało jednak indyjskiej konkurencji. Co więcej, gdy w XVII wieku zorientowano się, że indygo z urzetu i z indygowca to chemicznie dokładnie ta sama substancja, barwnik pochodzący z Indii nadal uważano za “oryginalne” i lepsze.

 

Czystość światła: PURPURA

Madonna z Dzieciątkiem pędzla Giotta
Madonna z Dzieciątkiem pędzla Giotta – odziana w purpurową szatę

Innym słynnym barwnikiem starożytności była purpura. Wedle legendy jej odkrycie zawdzięczamy samemu Herkulesowi, a dokładniej jego psu, który podczas jednego z nadmorskich spacerów zaczepił dużego morskiego ślimaka wyrzuconego na plażę przez falę. Rozdrażniony skorupiak wydzielił śluz o intensywnym fioletowym kolorze. I rzeczywiście, nie ulega wątpliwości, że barwnik uzyskiwano z dwóch gatunków ślimaka morskiego, rozkolca: Murex brandaris i Murex trunculus, które występowały powszechnie w przybrzeżnych wodach we wschodniej części Morza Śródziemnego. Największą rolę w wytwarzaniu barwnika z tych mięczaków łownych odgrywał leżący na terytorium dzisiejszego Libanu Tyr, będący najważniejszym portem starożytnej Fenicji. Jako jeden z nielicznych dostarczał kosztownych tkanin ludom zamieszkującym Persję, Egipt, Grecję i inne kraje śródziemnomorskie; właśnie dlatego tę żywą barwę określano w Cesarstwie Rzymskim mianem purpury tyryjskiej. Produkcja barwnika była bardzo pracochłonna: wyjmowano ślimaki ze skorup, posypywano je solą, pozostawiano na kilka dni w celu ogrzania masy, po czym usuwano ściętą substancję białkową. W pozostałej gęstej cieczy zanurzano przeznaczony do farbowania materiał, który początkowo zabarwiał się żółto, ale w zetknięciu z powietrzem nabierał stopniowo barwy fioletowej. Równocześnie wydzielał się specyficzny zapach, podobny do czosnku lub nieświeżych ryb, który przestawał być wyczuwalny dopiero po kilku praniach, co uważano za oznakę oryginalności tkaniny. Niestety, ciężka i nieprzyjemna praca nad produkcją barwnika przynosiła mizerne wyniki, bowiem z 12 000 ślimaków uzyskiwano jedynie 1.4 g purpury tyryjskiej, która wystarczała co najwyżej do zafarbowania… chusteczki do nosa! Gdy nastąpił zmierzch potęgi Fenicji, kunszt barwienia purpurą przeszedł na terytorium Grecji, skąd następnie dostarczano tkaniny do Rzymu. W czasach Juliusza Cezara i Oktawiana Augusta szata purpurowa, późniejsze odzienie królów i dostojników kościelnych, staje się symbolem potęgi, przepychu i piastowanych wysokich godności. Jak pisał Pliniusz, purpura nadaje powagę młodzieńcom, odróżnia senatora od rycerza, obecna jest przy modłach o przebłaganie bogów i zdobi każdą szatę, w stroju triumfalnym splata się ze złotem (Pliniusz Starszy, Historia naturalna, 19. Ślimaki purpurowe (IX 125-127), s. 135-136).

W epoce średniowiecza umiejętność barwienia purpurą stopniowo upada i, w XII wieku, ostatecznie zamiera. Na pierwszy plan wybija się szkarłatny, zdecydowanie tańszy barwnik pochodzenia zwierzęcego – kermes. Początkowo pigment ten, otrzymywany z owadów Coccus illicis, przywożono ze Wschodu, ale po podbojach arabskich zwycięzcy przenieśli jego produkcję do Hiszpanii. Później przywożono go również z Portugalii, południowej Francji oraz krajów północnej Afryki. Larwy wykopywano z ziemi i zalewano wrzącą wodą, po czym suszono na słońcu lub w piecu. Produktem handlowym były zwykły proszek albo bryły wielkości pięści, wymieszane z masłem. Tak spreparowany barwnik wdarł się przebojem na rynki włoskie, francuskie i tureckie, również dzięki Polsce, gdzie określano go mianem czerwca polskiego – zbiorów dokonywano w szóstym miesiącu, co do dziś przypomina kalendarzowa nazwa. Niestety, także i ten barwnik został wyparty z użycia: po odkryciu Ameryki zaczęto stosować znacznie wydajniejszą koszenilę meksykańską, czyli sproszkowany barwnik otrzymany z wysuszonych samiczek owada Coccus cacti.

 

 

Wyblakłe niebo zza morza: ULTRAMARYNA

Tycjan zastosował ultramarynę podczas malowania obrazu Bachus i Ariadna
Tycjan zastosował ultramarynę podczas malowania obrazu Bachus i Ariadna

W czasie, gdy możnowładcy walczyli z nielegalnymi posiadaczami purpury, wirtuozi pędzla rozmyślali o innym rzadkim i cennym pigmencie – ultramarynie. Ów intensywnie niebieski pigment pierwotnie otrzymywany był z naturalnego minerału lapis lazuli, wydobywanego głównie w Azji i sprowadzanego statkami do Europy, skąd wywodzi się zresztą jego nazwa (od łacińskiego “ultramarinus” – pochodzący zza morza). W średniowiecznej i renesansowej Europie wykorzystywano go głównie do malowania nieba i szat Najświętszej Marii Panny. Przepiękne błękity zastosowane przez Giotta w Asyżu oraz późniejsze sceny biblijne Michała Anioła w Kaplicy Sykstyńskiej powstały dzięki użyciu tego właśnie minerału, którego cena przekraczała wtedy wartość złota. Z zachowanej korespondencji Albrechta Dürera możemy dowiedzieć się, że za pół kilograma farby w tym kolorze trzeba było zapłacić równowartość dzisiejszych 5 tysięcy dolarów. Niestety, pigment ten w miarę upływu czasu – pod wpływem wilgoci, dwutlenku węgla i światła – blaknie aż do szarości, i to w sposób nieodwracalny. Z tego też powodu nadawał się wyłącznie do zastosowania na freskach, i to tylko tych wykonywanych w technice al secco we wnętrzach budynków. Niestety, także tam może sprawiać problemy – z powodu zawilgoconych murów pobladły nieboskłony w bazylice św. Franciszka w Asyżu, a z powodu zbyt dużej liczby turystów, odwiedzających rokrocznie Kaplicę Sykstyńską, i tam zauważalne stało się rozjaśnienie fresków.

 

Zabójcze piękno: DYSKRETNY UROK BIELIDŁA

 

Antyczne elegantki dbały o jasną cerę. Na zdjęciu: jeden z portretów z Fajum
Antyczne elegantki dbały o jasną cerę. Na zdjęciu: jeden z portretów z Fajum

To, co nie sprawdziło się w malarstwie, stanowiło niemałą zaletę w pielęgnacji urody. Jasna karnacja od zarania dziejów była symbolem czystości i szlachetnego pochodzenia. Greczynki dla uzyskania jasnej cery nakładały na noc maseczkę z chleba i mleka, w ciągu dnia zaś stosowały na twarz jasny puder. Starożytni Rzymianie także lubili ciała jasną skórę, którą smarowali kredą i miksturami z ołowiem. Najwięcej dla białego lica skłonne były uczynić Egipcjanki, które poddawały się zabiegom opartym o przystawianie pijawek. Aby jeszcze bardziej podkreślić jasność i delikatność cery, malowały na twarzach cieniutkie niebieskie kreski imitujące żyłki.

Po oszczędnym średniowieczu, na kobiece twarze i ciała wkroczyły pudry i róż. Teoretycznie miały chronić przed bakteriami; w praktyce zaś po prostu tuszowano nimi brud. Kosmetyki zawierały biały ołów, kredę oraz rtęć, co powodowało nie tylko problemy z cerą, ale ale także prowadziło do utraty włosów, chorób żołądka i drgawek, a w najgorszym przypadku nawet do śmierci. Znaczne „zasługi” na tym polu osiągnął stworzony na bazie arszeniku puder Aqua Toffana, który uśmiercił w XVII-wiecznych Włoszech ponad 600 kobiet i mężczyzn. Bladość była modna bardzo długo – minęła dopiero w latach 20. XX wieku, kiedy opaleniznę zaczęła promować Coco Chanel.

Caput mortuum: MUMIOWY BRĄZ

 

Dziewiętnastowieczny obraz Martina Drollinga namalowany przy użyciu barwnika uzyskiwanego z mumii
Dziewiętnastowieczny obraz Martina Drollinga namalowany przy użyciu barwnika uzyskiwanego z mumii

Przy okazji arszenikowego pudru i fatalnych skutków jego stosowania, warto wspomnieć także mumiowy brąz, zwany również Caput mortuum i brązem egipskim. Ten niezwykły pigment pochodzący, jak sama nazwa wskazuje, ze starożytnych mumii, stał się szalenie popularny w XVI wieku, budząc naprzemiennie zaskoczenie, szok i zgorszenie, a jednocześnie uwielbienie artystów. Do jego produkcji wykorzystywano ludzkie i zwierzęce zwłoki wydobywane z egipskich grobowców. Mumie przerabiano na proszek i mieszano np. z mirrą. Jako że pigment ten miał dobrą przejrzystość, używano go głównie do cieniowania, jednakże znalazł również zastosowanie w malarstwie olejnym i akwareli. Na ostateczny efekt kolorystyczny wpływała nie tylko barwa wysuszonego ciała, ale również substancje użyte w procesie mumifikacji. W uzyskiwanym za sprawą pigmentu kolorze szczególnie gustowali XIX-wieczni twórcy z grupy prerafaelitów, ale dostępny był jeszcze długo później, bo nawet w połowie ubiegłego stulecia.

 

Metody naturalnego barwienia przetrwały w Europie do drugiej połowy XIX wieku, kiedy to wynalezienie pierwszych barwników syntetycznych spowodowało przełom w technice barwienia. Już w końcu ubiegłego wieku trwałe i tanie barwniki syntetyczne zaczęły być masowo produkowane w pełnych gamach kolorystycznych i stosowane na skalę przemysłową. Obecnie produkuje się przeszło 8000 takich substancji, potrafiących naśladować wszystkie odcienie natury. I tak naprawdę trudno jest stwierdzić, czy jest to powód do pochwały, czy raczej krytyki nowoczesności.

Posted on

Konkurs: Piękne panie C. Andrei Vitalego

Włochy, lata ’30 ubiegłego wieku. Małe miasteczko. Postaci z charakterem, rekwizyty jak z komedii. Witajcie w świecie Andrei Vitalego!

Aby zanurzyć się w nim całkowicie, warto sięgnąć po zabawną lekturę autorstwa włoskiego autora. Dzięki uprzejmości wydawnictwa Esteri, mamy dziś dla Was trzy egzemplarze najnowszej powieści zatytułowanej Piękne panie C., której recenzję przeczytać można tutaj.

Co zrobić, aby o zawalczyć o jeden z nich? Należy zabawić się w pisarza! W komentarzu pod niniejszym postem prosimy o pozostawienie kilkuzdaniowego wstępu do książki, którą sami chcielibyście napisać. Pokażcie nam, od czego rozpoczęłaby się Wasza opowieść, której akcja rozgrywa się w Italii!

Nazwiska laureatów konkursu ogłosimy na naszym fanpage’u na Facebooku. Pełny regulamin zabawy dostępny jest tutaj: regulamin konkursu Piękne panie C.

Posted on

Piękne panie C. Andrei Vitalego

Książką “Piękne panie C.” Andrea  Vitali zabiera nas do Bellano lat trzydziestych, gdzie nigdy nic się nie dzieje, a hiperboliczne ideały faszystowskiego reżimu Mussoliniego nie są w stanie przebić się przez małomiasteczkowe intrygi i utarczki – oto, jak pisze o najnowszym polskim przekładzie autora jego wydawca. Można oczywiście zadać sobie pytanie: czy opowieść o prowincjonalnej miejscowości i zaginionej damskiej bieliźnie to coś, co warto przeczytać? Okazuje się, że tak, jeśli w tle historii odmalowano historyczne wydarzenia, jeśli język autora jest oryginalny, świeży i dowcipny, a przekład wierny, sprawny i rytmiczny. Wszystkie te warunki doskonale spełnia nowa powieść sygnowana nazwiskiem pisarza znad Como.

Tym razem przenosimy się za jego sprawą do Bellano roku tysiąc dziewięćset trzydziestego szóstego: zakończyła się właśnie druga wojna z Abisynią, rodzi się imperium faszystowskie, a mieszkańcy miasteczka, jak zwykle, najbardziej zajęci są swoją codziennością. Codziennością równie banalną, co niezwykłą – wszak życie to właśnie taka niejednorodna, zaskakująca mieszanka.


Vitali jak zwykle po mistrzowsku konstruuje autorską komedię, gdzie drobiazgi uruchamiają machiny, a mały gest potrafi przewrócić do góry nogami życie całej społeczności. Jej lektura toczy się w zawrotnym tempie, a obraz Włoch sprzed wielu lat, choć odrobinę pokryty patyną, zaskakująco przypomina ten, który maluje nam dzień dzisiejszy… Obraz, który tak bardzo wszyscy przecież kochamy.

 

Andrea Vitali, Piękne panie C., tłumaczyła Natalia Mętrak-Ruda, Esteri, Wrocław 2017

Chcesz przeczytać książkę Andrei Vitalego? Weź udział w naszym konkursie!

Posted on

4 andaluzyjskie pueblos blancos, które warto odwiedzić

Nasze rodzinne pobyty w Andaluzji, bardzo zresztą częste, mają zwykle dosyć powtarzalny rytm: dni spędzone nad morzem lub na morzu przeplatają się z wycieczkami, podczas których poznajemy bogactwa tego regionu. Muzea, galerie, cuda architektury, parki krajobrazowe są tu tak liczne, że nadal nie odkryliśmy ich wszystkich, choć od lat spędzamy na południu Hiszpanii przynajmniej kilka tygodni w roku.

Jedną z naszych ulubionych met, pozwalających odetchnąć od gwaru roztańczonej Malagi i rozśpiewanej Sewilli, są małe pueblos blancos, rozsiane licznie wśród andaluzyjskich gór. Oto cztery z nich, które lubię szczególnie; białe wioski, które kuszą… najpiękniejszymi kolorami.

 

Frigiliana

Frigiliana słynie przede wszystkim ze wspaniałych widoków, które zapewnia jej położenie: 300 metrów nad poziomem morza. Z tamtejszych wzniesień można czasem zobaczyć wybrzeże Afryki; cieszy także spojrzenie na pobliską Nerję.

 

 

 

Warto zaplanować obiad albo tapas w jednej z restauracji z widokiem na okolicę. Szczególnie polecam La Taberna del Sacristan (Plaza de la Iglesia, 3), The Garden Restaurant (Calle Santo Cristo s/n) oraz Restaurante Al Fuente (Calle Real 32).

 

Mijas 

Mijas jest uroczym miasteczkiem w prowincji Malagi, które szczególnie lubią małe dzieci: miejscowość słynie bowiem z osiołków, którymi można poruszać się po jej wąskich uliczkach.

 

 

 

Kieszonkowe warto przeznaczyć na zakupy w sklepie z ręcznie malowaną ceramiką, prowadzonym przez spółdzielnię lokalnych artystów: Artesania Española (Calle de los Caños, 5, 29650 Mijas). Niestety w większości pozostałych sklepów dostępne są raczej wyroby chińskie udające andaluzyjskie rękodzieło.

Estepona

Estepona jest nadmorskim kurortem z piękną promenadą ocienioną palmami i uroczym placem Plaza de las Flores, wypełnionym kwiatami.

 

 

Jedną z jej największych atrakcji Estepony jest szlak kolorowych murali, które zdecydowanie warto zobaczyć! Więcej na ten temat przeczytać można tutaj.

Setenil de las Bodegas

Setenil de las Bodegas powstało na gruzach dawnej twierdzy mauretańskiej. Zabudowa miasteczka osadzona jest między ścianami stromego wąwozu, a nad domami wznoszą się gigantyczne skały.

 

 

 

Podczas wizyty w tym skalnym mieście warto usiąść na kieliszek wina w jednym z barów pod wiszącą skałą, np. w La Tasca  (Calle Cuevas del Sol 71, 11692 Setenil de las Bodegas). Winorośl uprawiana jest tu co najmniej od XIII wieku, a wytwarzane lokalnie wino ceni się w całym regionie. Przypomina o tym nazwa miejscowości: bodegas to przecież nic innego, jak piwnice na wino.

 Wszystkie zdjęcia: Julia Wollner
Posted on

Salvador Dalí Laguna. Turkus w koralowych objęciach

Artykuł z serii: Perfumy pachnące Śródziemnomorzem

Zapachy, podobnie jak książki, opowiadają historie i odkrywają tajemnice. Czynią to językiem innym od powieści, a jednak równie przekonującym, trwale zapadającym w pamięć, grającym na emocjach, a zarazem przekazującym wiele konkretnych informacji. W niniejszej serii przedstawiam wybrane przeze mnie perfumy, które zamknięto we flakonach razem z opowiadanymi przez nie sekretami Śródziemnomorza.

Kataloński malarz Salvador Dalí to jeden z najbardziej rozpoznawalnych artystów XX wieku, jeśli nie w ogóle. Kto nie kojarzy jego słynnych miękkich zegarów, czyli obrazu Trwałość pamięci? Z perfumami sygnowanymi jego nazwiskiem sprawa ma się zgoła inaczej. Cieszą się o wiele mniejszą sławą, choć o niektórych warto mówić głośniej – na przykład o Lagunie.

Dalí ponoć powiedział kiedyś, że trzeba spędzić całe życie, malując oczy i nosy, by zostać surrealistą. Gdzieś pomiędzy tym zdaniem a niezapomnianym projektem sofy w kształcie obfitych ust Mae West, który zrodził się w głowie artysty, należy umieścić też design flakonu jego autorstwa, przedstawiający nic innego, jak nos i usta właśnie. Szukając inspiracji, twórca nie sięgał zresztą daleko, bo do swojego portfolio – buteleczka nawiązuje do jego własnego obrazu Pojawienie się twarzy Afrodyty Knidyjskiej.

Pierwszy zapach, czarny Salvador Dalí Parfum, pojawił się na rynku w 1983 roku. Laguna w kolorze morskiej wody zadebiutowała osiem lat później, czyli w roku 1991. Nic dodać, nic ująć – wygląda jak perfumy z lat dziewięćdziesiątych i tak też pachnie. To właśnie w tej dekadzie największe triumfy święciły pachnidła ze świeżą, oceaniczną nutą calone. Choć w samej Lagunie jej nie ma, pomiędzy owocami i kwiatami nie da się nie wyczuć podgrzanej słońcem bryzy i prania schnącego na wietrze.

Geograficznie laguna to dość płytki zalew lub zatoka oddzielone od morza naturalną barierą (na przykład atolem), ale wciąż mające z nim co najmniej jeden punkt styku, przynajmniej okresowo. Przejrzysty, połyskujący turkus w objęciach barwnej rafy koralowej to widok, który może poruszyć, zainspirować lub ukoić nawet najmniej poetyckie dusze. Nie potrzeba wielkiej wrażliwości, by zadurzyć się w takim krajobrazie. Z Laguną zamkniętą we flakonie też łatwo się polubić. Jest to bowiem zapach spokojny i jasny jak pocztówkowe piaszczyste wybrzeża pieszczone przez leniwe fale. Od odbiorcy wymaga tylko tego, by mu się poddać – zamknąć oczy, usłyszeć szum morza, na skórze poczuć ciepły oddech letniego dnia i dać się ukołysać do popołudniowej drzemki. Podziwiać zaklęte w kompozycji bogactwo nut przez miękką mgłę półsnu, która jeszcze bardziej rozmyje jego już i tak niewyraźne kontury.

W cytrusowym otwarciu migoczą krople soku z dojrzałych cytryn, grejpfrutów i ananasów. Rześkie jak późnowrześniowy śródziemnomorski poranek i przytulne całkiem, tak jak on, kiedy pojawią się pierwsze promienie słońca. W sercu czuć gałązki młodego, dopiero rozkwitającego jaśminu i pył strzepnięty z irysowych płatków. Przewija się tam też delikatna woń drzewna, która z czasem nabiera siły i wyrazistości – w bazie można wyczuć sandałowiec i co nieco cedru. Na finiszu kompozycji najważniejsze jest jednak trio wanilii, kokosa i piżma, które zmienia Lagunę w bezpieczną przystań, komfortową jak pluszowy kocyk. Koniecznie w turkusowym kolorze.

Posted on

Z miłości do piękna. Kilka słów o włoskiej ilustracji dla dzieci

Proces usamodzielniania się ilustracji dla dzieci, który doprowadzi do jej pełnej autonomii, rozpoczyna się we Włoszech pod koniec XIX wieku. W myśl przesłania educare, dilettando („uczyć, bawiąc”) rysunek przestaje być postrzegany jako rozpraszający uwagę czytelnika dodatek do tekstu i staje się wartością samą w sobie. Odchodzi się od ilustracji opisowej, czyli ściśle podporządkowanej narracji tekstowej, na rzecz ilustracji interpretacyjnej, stanowiącej twórczy, estetyczny komentarz wydobywający istotną treść utworu. Artyści przełomu wieków coraz częściej rezygnują ze stylu werystycznego – właściwego Enrico Mazzantiemu, pierwszemu ilustratorowi Pinokia – skłaniając się ku rozwiązaniom bliskim secesji.

Pinokio Enrica Mazzantiego
Pinokio Enrica Mazzantiego

Rozwojowi ilustracji we Włoszech sprzyjają narodziny pisemek dla najmłodszych, najpierw, w 1906 roku, „Il giornalino della Domenica”, a dwa lata później „Il Corriere dei Piccoli”, zwanemu „Il Corrierino”. Pierwszemu z nich, wyróżniającemu się niezwykłymi okładkami najznamienitszych twórców epoki, zawdzięczamy promocję ilustracji dla dzieci jako narzędzia kształtującego wrażliwość estetyczną, drugiemu – rozwój przywiezionej zza oceanu mody na komiks.

W książkach ilustracja staje się jednym z elementów tworzących harmonijną całość plastyczną dzieła i wpływającym na jego atrakcyjność. Stąd niezwykła dbałość o szatę graficzną, od starannie przygotowanej okładki po bogatą ornamentykę wewnętrzną. Jest to szczególnie ważne w dobie szerzącego się wówczas (sic!) kryzysu książki, spowodowanego między innymi przez największą konkurencję czytelnictwa – kinematograf. Wykonanie ilustracji zleca się najwybitniejszym artystom-plastykom, rysunkiem parają się też sami – dodajmy znakomici – autorzy książek, tacy jak Vamba (Luigi Bertelli) czy Yambo (Enrico Novelli). Wydawcami kierują jednak nie tylko pobudki komercyjne: nadrzędnym, deklarowanym celem tego rodzaju publikacji staje się educare all’amore del bello („wychowanie do umiłowania piękna”).

Okładka autorstwa Sergia Tofano.
Okładka autorstwa Sergia Tofano

Lista znamienitych twórców tego okresu jest imponująco długa; poczesne miejsce zajmują na niej takie sławy jak: Carlo Chiostri, Attilio Mussino, Filiberto Scarpelli, Sergio Tofano, Antonio Rubino, Ugo Finozzi, Ezio Anichini, Umberto Brunelleschi czy Giuseppe Biasi, żeby wymienić tylko niektórych. Jako że nie sposób opowiedzieć o wszystkich, chciałabym poświęcić kilka słów chociaż jednemu, popularnemu do dziś twórcy tej epoki, którego dzieła ukształtowały wiele pokoleń młodych włoskich czytelników.

Urodzony w 1878 roku w Turynie Attilio Mussino jest jednym z nielicznych włoskich ilustratorów dla dzieci rozpoznawanych poza wąskim kręgiem specjalistów. To właśnie jemu zawdzięczamy zmiany w estetyce ilustracji dla najmłodszych. Mussino kategorycznie odżegnuje się od pedagogicznej ostrożności właściwej większości XIX-wiecznych twórców. Jego rysunki cechują wyraziste kontury, umiłowanie do ciemnych barw, podkreślone kontrasty. Z jednej strony ilustracje są obliczone na całkowitą zrozumiałość, brak w nich jakichkolwiek, charakterystycznych dla secesji, niedomówień, z drugiej – daleko im do realizmu czy precyzji właściwej fotografii. Mussino wydaje się spadkobiercą grupy francuskich rysowników dziennika satyrycznego „L’assiette au beurre”, popularnego i znanego również we Włoszech. Silny wpływ na jego twórczość wywierają również rodzimi satyrycy, Gabriele Galantara oraz Giuseppe Scalarini, a także Winsor McCay, autor komiksu Mały Nemo w Krainie Snów. Nie bez znaczenia pozostaje fakt studenckiej współpracy Mussina z włoskimi dziennikami satyrycznymi „La Luna”, „Il Fischietto” i „Il Pasquino”.

 

Autoportret A. Mussina
Autoportret A. Mussina

Przedstawiona przez artystę rzeczywistość jest często ukazywana w krzywym zwierciadle, wolna od wpływów i panujących uwarunkowań. Mussino chętnie bowiem przełamuje obowiązujące schematy narracyjne: wnika w historię swoich bohaterów, żeby wydobyć z niej wszystkie możliwe i najbardziej odległe skojarzenia, za każdym razem stwarzając niemal nową postać. Najlepszym tego przykładem jest ponad czterysta ilustracji wykonanych na życzenie Enrico Bemporada do nowego, luksusowego wydania Pinokia z 1911 roku. To dzięki tej książce – nagrodzonej w tym samym roku złotym medalem na Wystawie światowej w Turynie – artysta osiągnie szeroką sławę, stając się jednym z najbardziej rozchwytywanych twórców tamtych czasów. Mussino – trzeci po Mazzantim i Chiostrim ilustrator przygód pajacyka – po raz pierwszy przedstawia Pinokia w kolorach. Rysunki cechuje spora doza typowej dla artysty teatralności oraz karykaturalności, a także wyrazista kolorystyka. Stworzony przez niego bohater niemal natychmiast przenika do świadomości zbiorowej, stając się swego rodzaju ikoną: o popularności ilustracji, reprodukowanych nie tylko w książkach, ale też na pocztówkach i w reklamach, mogą świadczyć choćby liczne próby plagiatu.

Sława Mussina nie ogranicza się jednak jedynie do historii drewnianego pajaca. Artysta, którego rysunki zdobiły także utwory innych klasyków, takich jak Swift czy Twain, jest dziś znany również jako autor ilustrowanych historyjek publikowanych w odcinkach na łamach prasy. Jego Bilbolbula – stworzonego kilka lat przed słynnym wydaniem Pinokia i ukazującego od 27 grudnia 1908 roku, czyli od początku istnienia „Il Corriere dei Piccoli” – uznaje się obecnie za pierwszy włoski komiks.

Tytułowy bohater cyklu Mussina – psotny ciemnoskóry chłopiec z Afryki – nie stroni od wybryków, za co zawsze spotyka go kara. Jego cechą charakterystyczną jest to, że dosłownie wciela każdą metaforę, która przychodzi do głowy autorowi, czasem wyłącznie dla potrzeb rymu. Bilbolbulowi opadają więc ręce, dwoi się i troi, czerwienieje ze wstydu lub zielenieje ze złości. I choć efekty tych zabiegów dzieciom musiały wydawać się raczej przerażające niż zabawne (łatwo można sobie wyobrazić rodziców, którzy straszyli nimi swoje pociechy), poczynania artysty zdają się mieć dużo głębszy sens. Bezlitosne traktowanie bohatera w rytm zmieniających metafor to przecież nic innego, jak tylko kolejna próba inteligentnego podkopania podwalin „starego” świata – tym razem poprzez zakwestionowanie zakorzenionych w nim zwyczajów językowych, na których opiera on swoją pozorną pewność i siłę.

Posted on

Zielone, błękitne, czerwone. Kolorowe miasta Maroka

Meknes: miasto zielone

Zwane marokańskim Wersalem Meknes utożsamiane jest często z zielenią – barwą odrodzenia. Dzieje się tak zapewne ze względu na fakt, że Meknes leży na urodzajnej równinie pełnej uprawnych pól, winnic i gajów oliwkowych. Z tych ostatnich okolica zasłynęła już w czasach rzymskich. Dawna marokańska stolica szczyci się także ciekawymi zabytkami, szczególnie miejskimi bramami wyjątkowej urody. Wiele z nich zdobią turkusowo-zielone płytki. Podobny odcień ma także większość tutejszych dachów.

Ludzie chronią się przed deszczem w Meknes, fot. Dimitry B. / Flickr, CC BY 2.0
Ludzie chronią się przed deszczem w Meknes, fot. Dimitry B. / Flickr, CC BY 2.0

 

Szewszawan: miasto błękitne

W północnozachodnim Maroku odwiedzić można miejscowość, która na całym świecie słynie z błękitnych fasad tamtejszych budynków; nic dziwnego, że często określa się ją mianem Błękitnej Perły. Istnieje wiele teorii próbujących tłumaczyć, dlaczego mieszkańcy miasteczka postanowili żyć w otoczeniu tej właśnie barwy. Niektórzy twierdzą, że odstrasza ona wszędobylskie komary; kto inny uważa, że błękitne ściany są dziełem Żydów, którzy chronili się tu w latach ’30 przed prześladowaniami mającymi miejsce w Europie. Podobno błękit, symbolizujący niebo, miał przypominać im o konieczności prowadzenia bogobojnego życia.

Widok na Szewszawan po porannym deszczu, fot. Davidlohr Bueso / Flickr, CC BY 2.0
Widok na Szewszawan po porannym deszczu, fot. Davidlohr Bueso / Flickr, CC BY 2.0

 

Marrakesz: miasto czerwone

Jedno z największych miast Maroka, stolica południowej części kraju, wznosząca się u podnóża gór, określane jest w dawnej marokańskiej poezji jako czerwona perła rzucona na Atlas. Czerwone są tu mury i fasady; czerwone stają się szczyty Atlasu tonące w blasku zachodzącego słońca. Miejscowa architektura swój charakterystyczny kolor przyjęła już na początku XII stulecia ze względu tzw. tabię – budulec wybrany przez tutejszych inżynierów, a złożony głównie z czerwonej gliny. Według legend, krwisty odcień zabudowań łączy się jednak z dramatycznymi wydarzeniami wojennymi, które miały tu niegdyś miejsce: polało się tak wiele krwi, że całe miasto przybrało czerwoną barwę.

Brama Bab Agnaou w Marrakeszu, fot. Lionel Leo / Wikipedia Commons, CC BY-SA 3.0
Brama Bab Agnaou w Marrakeszu, fot. Lionel Leo / Wikipedia Commons, CC BY-SA 3.0

 

Zdjęcie główne: Sergio Rola / Unsplash
Fotografie na licencjach: CC BY 2.0CC BY-SA 3.0
Posted on

Pod słońcem Toskanii. Majolika

Na placu Santissima Annunziata we Florencji stoi jedna z pierwszych budowli renesansowych – Szpital Niewiniątek. Wolne pola między łukami arkad zdobią biało-kobaltowe medaliony przedstawiające niemowlęta. Zrobił je Luca della Robbia z gliny pokrytej cynowym szkliwem. To majolika – odmiana ceramiki malowana ręcznie. Od XV wieku niewiele zmienił się sposób jej wytwarzania. Doszły tylko nowe ornamenty i kolory: zielenie, pomarańcze, żółcienie. Dziś w całej Toskanii kupimy ceramiczne miseczki, talerze i dzbanki zdobione gałązką oliwy czy słonecznikami. Ale żeby poznać prawdziwe majolikowe cuda i zobaczyć, jak są wypalane, najlepiej wybrać się do Montelupo Fiorentino.

Fot. optische_taeuschung / Flickr, CC BY-SA 2.0
Fot. optische_taeuschung / Flickr, CC BY-SA 2.0

To mało znane miasteczko leżące na zachód od Florencji liczy zaledwie 10 tysięcy mieszkańców i aż 120 pracowni ceramicznych. Jedną z nich od dwudziestu lat prowadzi Marco Tombelli, który chętnie oprowadza po swojej niewielkiej fabryce, pokazując, jak powstaje majolika. Czym różni się od tradycyjnej ceramiki? Przede wszystkim wypalana jest dwa razy. Uformowane na kole garncarskim naczynie wędruje do pieca, a następnie do kadzi z rozrobionym szkliwem. Gdy wyschnie, Marco przykłada do niego papierowy szablon ponakłuwany wzdłuż linii rysunku i odciska go małym woreczkiem z węglem drzewnym (podobną metodę stosowano przy malowaniu fresków). Wreszcie przychodzi czas na malowanie, a kiedy wzór jest skończony, naczynie wypalane jest ponownie. Chropawe, matowe i mało atrakcyjne wizualnie szkliwo pod wpływem wysokiej temperatury topi się i zmienia w błyszczącą, gładką jak szkło powłokę o bardzo intensywnych kolorach, która przez lata nie traci nic ze swojego połysku. Najlepszy dowód znajdziemy w niedalekim Museo della Ceramica di Montelupo, gdzie wśród trzech tysięcy cennych skorup przechowywany jest najstarszy zachowany przedmiot z majoliki: rudo-żółty talerz Il Rosso di Montelupo z 1509 roku (zobacz tutaj), zdobiony groteskami i firmowany inicjałami „LO” znanego warsztatu Lorenza di Piero Sartoriego.

Tondo na Spedale degli innocenti we Florencji, fot. I, Sailko / Wikimedia Commons, CC BY-SA 3.0
Tondo na Spedale degli innocenti we Florencji, fot. I, Sailko / Wikimedia Commons, CC BY-SA 3.0

Majoliką nazywa się wyłącznie wyroby z Włoch: naczynia, wazy, lampy, płytki. Podobne przedmioty, ale z Holandii, Francji czy Niemiec to fajans. Majolika znana była już w Persji. Do Włoch trafiła w XIII w. przez Majorkę, od której wzięła swoją nazwę (po raz pierwszy użył jej w 1548 roku niejaki Cyprian Piccolpasso – to on opracował techniki wyrobu majoliki obowiązujące do dziś).

Jednym z pierwszych i najsłynniejszych twórców majoliki był wspomniany Luca della Robbia, renesansowy artysta z Florencji. Pisze o nim Vasari: Luca długo zastanawiał się, co zrobić, by przedmioty z gliny nie kruszyły się. Wreszcie po wielu próbach doszedł do wniosku, że trzeba ją pokryć szklaną polewą z cyny, kredy, antymonu i innych minerałów topionych w piecu. Pierwsze majoliki della Robbi – płaskorzeźby, kapliczki, ołtarzyki – do złudzenia przypominały marmur, bo szkliwo miało kolor kości słoniowej. Z czasem artysta nieśmiało zaczął dodawać niebieskie tło, które stało sie jego znakiem rozpoznawczym. Kolorowa terakota tak bardzo się spodobała, że warsztat Luki nie nadążał z zamówieniami. Wkrótce również inni rzemieślnicy wzięli się do pracy – zaczęły powstawać naczynia i kafle.

Przez długi czas dekoracje na naczyniach nawiązywały do ornamentyki mauretańskiej. Potem rozwinął się styl istoriato, czyli narracyjny – przedmioty zdobiono scenami mitologicznymi, historycznymi i biblijnymi, często inspirowanymi dziełami Rafaela.

"Sąd Parysa" – przykład stylu istoriato; talerz z pracowni Orazia Fontany
“Sąd Parysa” – przykład stylu istoriato; talerz z pracowni Orazia Fontany, wg Rafaela, poł. XVI w.

 

Montelupo leżące nad rzeką Arno, głównym szlakiem handlowym Toskanii, szybko stało się centrum produkcji ceramiki dla zamożnej florenckiej klienteli. Serwisy z majoliki, zwykle zdobione rodowymi herbami, zamawiały najsłynniejsze książęce rody Wenecji i papieże; od XIII w. naczynia były też eksportowane do Holandii i na dwory królewskie Europy. Bogato dekorowane płytki zamówiła m.in. królowa Francji Maria Medycejska, aby ozdobić nimi podłogę Pałacu Luksemburskiego.

Ciekawostką jest, że majolika w końcu XVI w. trafiła też do Polski. Przywiózł ją do Krakowa Antonio Destesi, który od Stefana Batorego otrzymał przywilej wyłącznej produkcji tego kruszcu. Niestety, pierwsze wyroby z majoliki nie przyniosły większych rezultatów: włoscy mistrzowie narzekali, że choć polskiej glinie na niczym nie zbywa, to piasek jest za gruby, sól mocniejsza niż zamorska, a ogień z tutejszych drew nie tak dobry jak z włoskiej trzciny. Mimo tego również następcy Batorego podejmowali próby budowania majolikowego imperium – Jan Kazimierz w listach do Marii Ludwiki wspomina o wyborze miejsca na fabrykę faiseur de mayolica. Wreszcie własną manufakturę włoskiej ceramiki, działającą zresztą do dziś, założył w 1881 r. właściciel Nieborowa, Michał Piotr Radziwiłł. Widać wziął sobie do serca modną wówczas filozofię pracy u podstaw, bo zatrudnił okolicznych rzemieślników, zdolnych młodych artystów ze zubożałego ziemiaństwa i uczniów słynnej warszawskiej Szkoły Rysunkowej Wojciecha Gersona. W nieborowskiej fabryce powstawały ozdobne piece, kominki, amfory, żardiniery, talerze sygnowane znakiem fabrycznym MPR (od inicjałów właściciela majątku) oraz książęcą mitrą. Początkowo dekoracje nawiązywały do tradycyjnych wzorów włoskich, ale po tym, jak w prasie ukazała się krytyka Bolesława Prusa, książę sięgnął po tematy narodowe. W czerwcu 1884 roku w warszawskim Hotelu Europejskim została otwarta wielka wystawa wyrobów majolikowych z Nieborowa, która spotkała się z dużym zainteresowaniem stołecznej publiczności. Ale i tak, gdziekolwiek nie powstałaby majolika, nie dorówna ona tej z Montelupo. Bo w końcu tylko pod słońcem Toskanii najpiękniej iskrzą się ochry, zielenie i kobalty.

Zdjęcie główne: Tondo Madonna in gloria Giovanniego della Robbia na fasadzie Ospedale del Ceppo w Pistoi w Toskanii, fot. Mattana / Wikimedia Commons, CC BY-SA 3.0
Link do licencji CC BY-SA 2.0 dostępny jest tutaj.
Posted on

Hummus z burakiem

Buraki kojarzą nam się z kuchnią polską – i słusznie, bo czerwony barszcz, zupa z botwinki i ćwikła z chrzanem to ważne elementy naszego kulinarnego dziedzictwa. Kolebką buraka jest jednak Śródziemnomorze. Przodek dzisiejszego buraka, burak liściasty, porastał wybrzeże Mare Nostrum już w starożytności. Do dziś można spotkać go rosnącego dziko na piaszczystych nadmorskich terenach. Jego liście można jeść na surowo lub gotowane; w smaku przypominają szpinak.

Burak antyczny

Według jednego z asyryjskich tekstów, buraki miały rosnąć w wiszących ogrodach Semiramidy, a pierwsze wzmianki o uprawie buraków pochodzą ze starożytnej Babilonii.  Stamtąd najprawdopodobniej dostały się do antycznej Grecji – wspomina o nich sam Artystoteles. Na początku jedzono tylko liście buraka, i to bardziej z powodów leczniczych, niż kulinarnych. Uważano, że buraki pomagają na gorączkę, choroby krwi i układu pokarmowego. Uważano je także za afrodyzjak: podobno nie stroniła od nich nawet Afrodyta! Korzenie buraków ofiarowywano natomiast Apollinowi w jego świątyni w Delfach. Podobno Pytia miała kiedyś powiedzieć, że rzodkiewka jest warta swojej wagi w cynie, a burak w srebrze. Cenniejszy był tylko chrzan, o wartości złota. Czyżby tajemnicza wyrocznia chciała zasugerować, że dieta bogata w warzywa z tej grupy jest dobra dla zdrowia? Od Greków buraki przejęli Rzymianie; to oni wprowadzili do jadłospisu także korzenie rośliny. Buraki pojawiły się w O sztuce kulinarnej Apicjusza – księdze spisanej na początku naszej ery. Starożytny smakosz proponował picie wywaru z buraków oraz przyrządzanie sałatek z dodatkiem gorczycy, oliwy i octu.

Burak nad morzem

W średniowieczu burak rozprzestrzenił się na inne kraje Europy: uprawiano go w klasztornych ogrodach Francji, Hiszpanii i Włoch. Udało się wyhodować odmianę o większym korzeniu, która szybko podbiła północ i wschód Starego Kontynentu. Europa Wschodnia do dziś pozostaje mekką miłośników buraków, ale ciekawe przepisy znajdziemy nadal także nad Morzem Śródziemnym.

We Włoszech najpopularniejsze pozostają buraki liściaste, które wykorzystuje się np. jako dodatek do pizzy. Z Bazylikaty pochodzi przepis na calzone alle bietole – pierogi z ciasta chlebowego z nadzieniem z liści buraków i sera, zaś w Lacjum podaje się liście buraków gotowane w sosie pomidorowym. Korzenie wykorzystuje się raczej na północy kraju. Przepyszne są np. casunziei all’ampezzana: pochodzące z Dolomitów okrągłe pierożki z wściekle różowym nadzieniem z buraków i makiem. Na Bałkanach również dominuje burak liściasty, najczęściej w postaci podawanej na ciepło sałatki z gotowanymi w bulionie ziemniakami. W Grecji gotowany korzeń buraka często je się w sałatce rodem z przepisu Apicjusza: z odrobiną oliwy, octu i soli, czasami także z dodatkiem czosnku i świeżych ziół. Równie popularna jest pantzorosalata, sałatka z buraków z greckim jogurtem, sokiem z cytryny, czosnkiem i natką pietruszki, posypana orzechami włoskimi lub pistacjami. W Maroku można zjeść natomiast prostą sałatkę z burakami, cytryną, oliwą i przyprawami.

Zgodnie z przepowiednią delfickiej wyroczni, burak zyskał dziś status tak zwanego superfood. Buraki dodawane są do smoothies i kolorowych sałatek, pieczone z octem balsamicznym, kiszone z imbirem i cytryną. Królują na stołach w postaci cieniutkiego carpaccio albo chrupiących kotlecików. Można też zrobić z nimi hummus.

Hummus z burakami

2-3 niewielkie buraki
500 g ugotowanej ciecierzycy
sok z 1 cytryny
ząbek czosnku, rozdrobniony
2 łyżki tahini
łyżeczka mielonego kuminu
szczypta soli morskiej

do podania:
podgrzane chlebki pita
garść posiekanych pistacji
kilka listów mięty i botwinki
szczypta za’ataru
łyżka jogurtu greckiego
oliwa

 

Piekarnik nagrzewamy do 180 stopni.
Buraki obieramy, zawijamy w folię i pieczemy do miękkości, przez około godzinę.
Zostawiamy do przestudzenia.
Wszystkie składniki hummusu blendujemy na gładką pastę.
Przekładamy do miseczki lub na talerz.
Podajemy z kleksem jogurtu, skrapiamy oliwą.
Posypujemy za’atarem, pistacjami i listkami mięty i botwiny.
Podajemy z ciepłą pitą.

Posted on

Festa Major de Gràcia – 200-lecie obchodów święta dzielnicy

Tradycją w Barcelonie jest, że każda dzielnica – ba! nawet większość osiedli! – ma swoje święto, nazywane festa major. Zazwyczaj trwa ono tydzień, podczas którego mieszkańcy i goście spotykają się, by wspólnie kosztować różnych smakołyków, bawić się przy muzyce, tańczyć, ale także brać udział w różnego rodzaju warsztatach i prezentacjach.

Wesoła integracja

Bodaj najsłynniejszą z takich festes jest święto dzielnicy Gràcia, uważanej za „najbardziej katalońską” w mieście. Do jej obchodów mieszkańcy przygotowują się na długo przed drugim tygodniem sierpnia, na który tradycyjnie przypada Festa Major de Gràcia. Program jest niezwykle bogaty: znajdziemy w nim różnego rodzaju warsztaty, konkursy, koncerty, gry, zabawy, przedstawienia, degustacje, spotkania, a także kolorową i głośną paradę, zakończoną pokazem sztucznych ogni. Jednak centralnym punktem obchodów święta jest co roku prezentacja poszczególnych uliczek dzielnicy, pomysłowo przystrojonych przez mieszkańców. Każdy zaułek ma swój temat bądź motyw przewodni, a dekoracje i ozdoby przygotowywane i montowane są własnoręcznie przez sąsiedzką wspólnotę. Cóż za fantastyczny pomysł na integrację społeczności! Warto się przy tym postarać, bo przystrojone ulice są następnie oceniane przez jury, w skład którego wchodzą przedstawiciele miasta i dzielnicy. Najwyżej oceniona otrzymuje nagrodę: puchar przechodni oraz pokaźną sumę, przeznaczaną na potrzeby zwycięskiej wspólnoty.


W tym roku po raz dwusetny

Po nieudanej próbie podbicia Półwyspu Iberyjskiego przez armię Napoleona i zwycięstwie wojsk Hiszpanii, Portugalii i Wielkiej Brytanii nad Francją, zarówno armia sprzymierzonych, jak i niedobitki wojsk francuskich rekwirowały majątki kościelne w różnych zakątkach Hiszpanii, wywożąc dzieła sztuki poza granice kraju; kościoły i klasztory zamieniano w stajnie bądź koszary. Taka właśnie sytuacja miała miejsce w 1817 roku w będącej jeszcze wówczas katalońską miejscowością Gràcii. Znajdujący się tam klasztor franciszkanów został splądrowany przez francuskich żołdaków. Posiadacz ziemski Antoni Trilla udostępnił wówczas uciekającym przed wojskiem francuskim franciszkanom swoją kaplicę, udzielając im schronienia oraz umożliwiając przechowanie wszystkich tych dóbr, które udało im się ocalić przed wpadnięciem w ręce wroga. Tereny należące do Trilli były schronieniem dla zakonników tak długo, aż nie wybudowali oni nowego klasztoru. Posiadłość Trilli stała się też miejscem obchodów katolickiego święta Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, dotąd odbywających się w zniszczonym klasztorze. I właśnie wówczas, 15 sierpnia 1917 roku, po raz pierwszy do celebrowania uroczystości przyłączyli się wszyscy graciences, przystrajając swoje domy i bawiąc się przy muzyce. Tak narodziła się Festa Major de Gràcia. Kształt zbliżony do obecnego nadała jej zaś w 1862 roku główna ulica (najczęściej w historii nagradzana za swoje dekoracje) – wówczas jeszcze nosząca nazwę d’Ample, dziś Verdi. To tu po raz pierwszy zorganizowane wspólne sąsiedzkie przystrajanie całej ulicy oraz towarzyszące mu trwające dwa dni zabawy, konkursy dla dzieci oraz na koniec – wielki bal na świeżym powietrzu.


Radość i łzy

Festa Major de Gràcia przeżywała na przestrzeni tych dwustu lat zarówno wzloty, jak i upadki. W roku 1986 święto zostało odwołane ze względu na żałobę części rodzin – wielu mieszkańców miało bliskich mieszkających na Kubie, których straciło podczas tamtejszej wojny o niepodległość. Podobnie stało się po wybuchu hiszpańskiej wojny domowej w 1936 roku. Podczas dyktatury generała Franco obchody musiały poddać się rygorom zaprowadzonym przez specjalną komisję, która decydowała o tym, jaki mają mieć kształt, ile mogą kosztować i na co mieszkańcy mogą sobie pozwolić.

Ostatnie zakłócenie obchodów tego pięknego święta miało, niestety, miejsce w tym roku. 17 sierpnia, dwa dni po rozpoczęciu festy, w Barcelonie miał miejsce zamach terrorystyczny; jeszcze tej samej nocy do kolejnego doszło w podbarcelońskim kurorcie nadmorskim Cambrils. Życie straciło 14 osób, w tym małe dzieci, a kilkadziesiąt zostało rannych. W kraju ogłoszona została trzydniowa żałoba. Przygotowywane przez wiele miesięcy huczne obchody dwusetlecia Festa Major de Gràcia zostały przerwane.

Podobnie jednak jak w przeszłości, przygniecione przez tragedię miasto i tym razem nie dało się złamać. Ludzie wychodzili na ulice, by demonstrować jedność, solidarność i niezłomność. Także mieszkańcy Gràcii postanowili, że nie dadzą odebrać sobie swego święta. Choć część uroczystości i zaplanowanych imprez została odwołana, najważniejszy punkt, czyli prezentacja przystrojonych ulic oraz konkurs na tę najciekawszą, najpiękniejszą i najbardziej oryginalną, odbył się zgodnie z planem, po raz kolejny okazując się ogromnym sukcesem organizacyjnym i frekwencyjnym. Tym mocniej odczuwało się atmosferę sąsiedzkiej – i po prostu ludzkiej – wspólnoty, która od dwustu lat towarzyszy obchodom Festa Major de Gràcia.

 

Tematyczne dekoracje poszczególnych ulic w 2017 roku:

carrer Ciudad Real: Sense fronteres (Bez granic) – ulica upamiętniająca wielką hiszpańską migrację w latach ’40, ’50 i ’60 ubiegłego wieku; dekoracja stanowiła też wołanie o niezamykanie granic przed współczesnymi uchodźcami i udzielenie im schronienia;

carrer Fraternitat de Baix: King Kong – ulica udekorowana motywami z filmu o wielkiej małpie, w tym samego King Konga wspinającego się na nowojorski Empire State Building;

carrer Fraternitat de Dalt: Neverending Fratern (Niekończące się braterstwo) – ulica udekorowana motywami z filmu „Niekończąca się opowieść”, w tym wielką postacią smoka Falcora;


carrer Jesús: Metamorfosi (metamorfoza) – dekoracja pokazywała kolejne stadia przemiany larwy w motyla i otaczającą ją naturę; zdobywca trzeciej nagrody;

carrer Joan Blanques de Baix de Tot: Fot-li verd (Bądź zielony) – ulica przeobrażona w zielony, ekologiczny, odnawialny korytarz; znalazł się tu, m.in., skonstruowany specjalnie hotel dla insektów, czyli konstrukcja z różnych rodzajów drewna i gałęzi, w których mieszkały różne gatunki owadów; zdobywca drugiej nagrody;

carrer La Perla: Pink Flamingos – dekoracja nawiązywała do filmu Johna Watersa z 1972 roku pod tym właśnie tytułem;

carrer Maspons: Un Maspons de llegenda (Legendarne Maspons) – dekoracja nawiązująca do legendy o św. Jerzym, pogromcy smoka, patronie Katalonii;

carrer Mozart: Rock in Mozart – hołd w stronę muzyki rockowej, wśród dekoracji znalazł się m.in. cmentarz największych gwiazd rocka;

plaça Vila de Gràcia: L’essencial és invisible als ulls (Najważniejsze jest niewidoczne dla oczu) – plac udekorowany motywami z książki Antoine’a de Saint-Exupéry Mały Książę;


plaça Rovira i Trias: Fantasia en blanc (Fantazja w bieli) – plac udekorowany w całości na biało, przedstawiający niebo, morze i ziemię wyłącznie za pomocą materiałów w kolorze białym;

placeta Sant Miquel i Rodalies: Mare Nostrum – dekoracja przedstawiająca Śródziemnomorze i jego elementy najbardziej charakterystyczne dla poszczególnych państw i regionów, zawierająca także motyw dramatu uchodźców;

carrer Progrés: 1917-2017 Progrés i revolució (Postęp i rewolucja) motywem przewodnim była Rewolucja Rosyjska i przemiany prowdzące do powstania społeczeństwa opartego na wolności i solidarności między klasami;

carrer Providència: Pau i amor (Pokój i miłość) – ulica udekorowana motywami charakterystycznymi dla hippisowskiej kultury lat ’60 i ’70 ubiegłego wieku;

carrer Puigmartí: Ghostbusters (Els caçafantasmes – Pogromcy duchów) – ulica, której dekoracje zainspirowane były słynnym filmem Ivana Reitmana z 1984 roku;

carrer Tordera: Da Vinci – dekoracja będąca hołdem złożonym twórczości Leonarda da Vinci i jego wynalazkom;

carrer Travessia Sant Antoni: Travesquia 1817m – 2017m – inspiracją dla dekoracji tej ulicy stało się pokryte śniegiem małe miasteczko położone wysoko w górach; zdobywca głównej nagrody;

a także:

carrer Berga: Dolça Berga (słodka Berga) – ulica przeobrażona w wielką fabrykę słodkości;

carrer Joan Blanques de Baix: Hi havia una vegada… (Był sobie kiedyś…) – motywem przewodnim dekoracji były baśnie z 1001 nocy;

carrer Llibertat: Carrer de l’Infern (Piekielna ulica) – dekoracja przedstawiająca diabły i motywy piekielne z różnych mitologii;

carrer Perill: Circ Perill (Cyrk Perill) – ulica udekorowana niczym wielka cyrkowa arena;

plaça Poble Romani: Rromano Rez / Celler Romani (cygańska piwnica z winem) – dekoracja nawiązywała do historii o Eneridzie Isuf, zwanej Idą, która przybyła do Gràcii z Albanii, podążając za miłością swojego życia, i aby nieco ulżyć tęsknocie za ziemią rodzinną, wybudowała tu piwnicę z winem na wzór piwnicy swego ojca;

carrer Verdi del Mig: Atmos(feres) (Atmosfery) – mieszkańcy ulicy zabrali odwiedzających w świat abstrakcji i zabawy kolorem i fakturą, tworzącymi różne formy, oddając pole interpretacji wyobraźni widzów.

 

Wszystkie zdjęcia: Vincente Villatoro
Posted on

Labirynt nad morzem Zbigniewa Herberta

Justyna Sobolewska w swojej recenzji Labiryntu nad morzem, opublikowanej w 2000 roku przez “Gazetę Wyborczą”, podkreśla, że w książce tej Herbert skupił się na freudowskiej analizie poczucia winy odczuwanej wobec arcydzieła. Podróżując po Grecji, borykał się z niemożnością opisu; czuł obowiązek zamknięcia doświadczanego piękna w słowach, a tymczasem, jak sam notował, nie udało mu się wyrazić nawet kształtu i koloru oliwki. By z doświadczenia zrobić przedmiot, trzeba być Dürerem – twierdził. A jednak słowa to nie przedmioty: Herbert, mimo odczuwanych wątpliwości, udowodnił, że jego językowy kunszt swobodnie konkurować może z wybitnym miedziorytniczym modelunkiem genialnego artysty z Norymbergi.

Co ciekawe, poetyckiemu językowi Herberta, opisującemu greckie krajobrazy, na pierwszy rzut oka bliżej do kipiącego barwą i grą światłocienia malarstwa Dürera, niż do monochromatycznych cymeliów, które uważa się za jego największe arcydzieła. Herbert nie krył przecież, że cel jego podróży stanowiły nade wszystko kolory.

Do Grecji jechałem na spotkanie z krajobrazem – pisał. – Sztukę grecką można poznać nieźle w muzeach europejskich. Duszna noc na pokładzie statku płymącego klasycznym szlakiem z Brundizjum do Pireusu pełna była pytań o kolor nieba, morza i gór. Znalezioną odpowiedź przekładał na papier lekkimi pociągnięciami pióra, bez patosu, z właściwą sobie bezpretensjonalnością, uzyskując jednak przekaz o zaskakującej sile. Chociaż przyjechałem nocą, domy, zlepione z sobą jak plaster miodu, parowały bielą – pisał na przykład o Mykonos, sprawiając, że rozważania o nieumiejętności opisania oliwki brzmią jak poetycka kokieteria.

W swej istocie Labirynt nad morzem bliższy jest jednak grawerunkowi niż kolorowym płótnom. Erazm z Rotteramu, podziwiając Dürerowskie drzeworyty, zachwycał się: Czegóż on nie potrafi wyrazić jednym kolorem! Cień, światło, blask, wypukłość i wklęsłość (…). Wszystko to kładzie nam przed oczami z pomocą najszczęśliwiej dobranych kresek, właśnie czarnych, a robi to tak, że wyrządziłbyś dziełu krzywdę, gdybyś naniósł nań barwę. Podobnie jest z Herbertem. Rysował nam Grecję prostym, skromnym słowem, a zdołał wyrazić wszystko. Jej cienie, jej światło; i ciemność, i blask.

 

Zbigniew Herbert, Labirynt nad morzem, Zeszyty Literackie, Warszawa 2000

Posted on

(Jedno)barwna Jerozolima

Do najbardziej znanych zabytków Izraela bez wątpienia zaliczamy Ścianę Płaczu, zwaną też Murem Zachodnim (הכותל המערבי, ha-Kotel ha-Maarawi), stanowiącą jedyny zachowany do dziś fragment Świątyni Jerozolimskiej. To najważniejsze dla wyznawców judaizmu miejsce na świecie jest także swoistym wyznacznikiem kolorystycznym dla całej aglomeracji.

Kobiety modlące się pod Ścianą Płaczu
Kobiety modlące się pod Ścianą Płaczu

Stolica Izraela, Jerozolima,  podobnie jak Ściana Płaczu, wzniesiona jest bowiem w całości z tzw. kamienia jerozolimskiego (אבן ירושלמית) – rodzaju wapienia charakteryzującego się specyficznym jasnożółtym odcieniem. Dzięki temu zabudowania mają niezwykle spójny wygląd już od tysiącleci.

Jedna z uliczek starego miasta

Miejscowa odmiana skały zwana meleke stosowana była tu już w najdawniejszych czasach, co poświadczają znaleziska archeologiczne. Szczególnymi względami darzyli ją architekci za czasów Heroda Wielkiego (37–4 r.p.n.e.). Cenili oni jej miękkość i plastyczność pozwalającą na rozmaite artystyczne zabiegi, połączoną ze znaczącą twardością i trwałością, które charakteryzują kamień po wystawieniu na działanie powietrza.

Jerozolimskie zaułki w dzielnicy Ain Karem
Barwne zaułki w dzielnicy Ain Karem

Miłośnikami tego materiału byli też budowniczy z czasów Królestwa Jerozolimskiego – nie dziwi więc, że pochodząca z języka arabskiego nazwa meleke oznacza mniej więcej tyle, co królewska skała (arab.: ملكي‎‎ – królewski). Dziś w domach o barwie miejscowego wapienia rezydują już nie tylko królowie, ale ponad 700 tysięcy mieszkańców miasta.

KKamień jerozolimski stanowi doskonałe tło dla barwnych kwietnych dekoracji.
Kamień jerozolimski stanowi doskonałe tło dla kwietnych dekoracji
Wszystkie zdjęcia: Julia Wollner

 

 

Posted on

Jesienne powroty – Lente #03 w promocyjnej cenie

O powrocie najpiękniej pisał Kawafis, życząc nam, by był długi, pełen przygód i nauk. Wiedział, że powrót sam w sobie jest podróżą; że w tym odcinku drogi, bardziej niż gdziekolwiek indziej, zawiera się mnogość znaczeń i pełnia doświadczenia.

W jesiennym wydaniu „Lente” nawiązujemy do dzieła aleksandryjskiego mistrza. Jak w jego wierszach, wracamy do antyku, do historii, do przeszłości, ale także do prostoty, subtelności, natury i skromności.

Tylko we wrześniu specjalna cena Lente#03! Zamów TUTAJ swój egzemplarz za jedyne 45 PLN.

Wspólny rejs rozpoczynamy od surowej ilustracji na okładce, stworzonej przez mieszkającą na Korfu artystkę Paulinę R. Vårregn. Kryją się za nią artykuły bogate i różnorodne, połączone wspólnym mianownikiem: inspiracji do twórczego powrotu. Po drodze zawitamy w dzikiej Czarnogórze, przypominającej o stylu życia, który zdaje się być zapomniany. Udamy się na Maltę, aby podziwiać cuda natury, do których powrót niebawem możliwy będzie tylko we wspomnieniach. Poznamy miasta wykute w śródziemnomorskich skałach, po raz kolejny usłyszymy brawa wśród trybun greckich teatrów i stadionów, a następnie posłuchamy opowieści tych, którzy, wbrew wszystkiemu i wszystkim, wracają ciągle do Ziemi zwanej Świętą. Spędzimy czas z tymi, dla których powrót stał się najważniejszym przyczynkiem do tworzenia: z Małgorzatą Bogdańską, dzięki której poznamy lepiej wybitną włoską aktorkę Giuliettę Masinę; z pewnym hiszpańskim markizem i jego następcami, którzy postanowili odtworzyć w Sewilli dom prefekta Judei; wreszcie z licznymi miłośnikami włoskiego stylu życia, którzy zdecydowali się przenieść swój świat do kamiennych toskańskich murów.

 

 

Wśród stacji, które wybraliśmy na naszej wspólnej trasie, będzie także gorąca syryjska pustynia, gdzie wsłuchamy się w losy Zenobii, królowej Palmyry; będzie Półwysep Apeniński, gdzie zrodziły się najsłynniejsze projekty dwudziestowiecznego designu, oraz śródziemnomorskie gaje oliwne, z których pochodzi jeden z najwspanialszych południowych wynalazków: mydło. Jak zwykle, śródziemnomorskim bogactwem będziemy cieszyć się także we własnej kuchni, między innymi przyrządzając doskonałe i oryginalne jesienne przetwory (więcej o tej edycji albumu: tutaj).

Promocja trwa tylko do końca września 2017. Nie zwlekaj, zamów TUTAJ swój egzemplarz Lente#03!

Zobacz też, jak o Lente#03 opowiada redaktor naczelna Julia Wollner:

Posted on

Wenecja pachniała srebrzyście

Kiedyś uważano ją za chorobę; dziś często określana jest mianem daru. Podobno przez całe życie towarzyszyła w pracy samemu Leonardowi Da Vinci; naukowcy twierdzą przy tym, że we wczesnym dzieciństwie staje się, być może, udziałem nas wszystkich. Nazwano ją – jakże by inaczej! – po grecku, łącząc wyrazy sýn – razem i aísthesis – sensualne postrzeganie świata.

Synestezja to nic innego, jak pomieszanie zmysłów. Błogosławieństwo artystów, pupilek literatów; zdolność, z której często nie zdajemy sobie sprawy. A przecież większość z nas uważa błękit za zimną barwę; słodki zapach określamy mianem ciepłego i otulającego, a szept bliskiej osoby odczuwamy jako gładki i aksamitny. Przeplatamy wrażenia odbierane na różne sposoby; żenimy zapachy ze smakami, dźwięki z kolorami. Dlaczego? Tego dokładnie nie wiadomo. Być może nadmierna liczba połączeń nerwowych przenosi informacje do różnych narządów zmysłów, w wyniku czego ich odbiór jest zaburzony; inni naukowcy twierdzą, że przyczyn synestezji należy upatrywać raczej w nieumiejętności wyciszenia impulsów, które docierają do mózgu. I tak oto niedyspozycja zamienia się w predyspozycję; nieumiejętność staje talentem. Podarunkiem od świata, który najwyraźniej chce, byśmy odczuwali go całym sobą.

Wśród ponad 80 sklasyfikowanych przez badaczy form synestezji jedną z rzadziej występujących jest ta, która pozwala malować dźwięki, znać kolor zapachu, czuć odcienie liczb czy dni tygodnia. Synestezja barwy, jak moglibyśmy ją nazwać, pomieszanie zmysłów wygięte jak tęczowy łuk. Kiedy chyli czoła ku zimno-ciepłemu, błękitno-turkusowemu morzu, pamiętasz nagle i mocno, że Wenecja w styczniu pachniała srebrzyście; Andaluzja smakuje niczym czerwień krwi. Grecja jest w dotyku marmurowo biała, a Maroko ciepłe i szorstkie niczym suchy, złoty wiatr. Mare Nostrum mieni się w słońcu i dotyka czule wszystkimi barwami. Popatrz uważnie, a na pewno je usłyszysz.

Posted on

Włoski styl Łazienek Królewskich

W wiekach średnich Ujazdów stanowił teren łowów książąt mazowieckich; dopiero za czasów Anny Jagiellonki przekształcił się w siedzibę królewską. Dwór, a właściwie drewniany pałac, założony na planie wydłużonego prostokąta, służył głównie celom reprezentacyjnym, goszcząc m.in. legata papieskiego Enrica Gaetaniego, ponoć zachwyconego znajdującymi się tam kobiercami, obitymi karmazynowym aksamitem ze złotymi frędzlami, takim samym, jaki można było zobaczyć w pokojach papieskich.

W ciągu kolejnych kilkuset lat teren kilkakrotnie zmieniał właściciela. Za panowania Zygmunta III Wazy gród uzyskał pełnoprawną, murowaną siedzibę – Zamek Ujazdowski, zaprojektowany przez Mattea Castellego lub Konstantego Tencallę. Pałac ów założony został na planie kwadratu z czterema narożnymi sześciobocznymi wieżami, zwieńczonymi kopulastymi hełmami z latarniami. Autorem wystroju wnętrz był Jan Baptysta Gisleni oraz sprowadzony z Krakowa Tomasz Dolabella. W czasie wojny polsko-szwedzkiej w 1655 roku został zajęty przez Karola Gustawa, który, opuszczając go, zabrał ze sobą wszystkie dzieła sztuki, nie oszczędzając nawet marmurowych elementów stałej dekoracji… Ogołocone komnaty przekazano w użytkowanie Tytusowi Liwiuszowi Boratiniemu, który urządził w nich w latach 1659-1665 mennicę królewską bijącą jego własną monetę, zwaną boratynką.

Taras Północny, fot. Ignacy Fryderyk Heringa

W 1683 roku, poprzez różnego rodzaju związki rodzinne, Ujazdów stał się dziedziczną własnością rodziny Lubomirskich, którzy odnowili wnętrza zamku i wypełnili je dziełami sztuki. Szczególne zasłużył się na tym polu marszałek wielki koronny Stanisław Herakliusz Lubomirski, który w drugiej połowie XVII wieku na zalesionym i bagnistym terenie wzniósł dwa pawilony, zapoczątkowując tym samym okres wzmożonego rozwoju Ujazdowa. Najlepsze dla niego czasy nastały wraz z kolejnym z właścicieli, królem Stanisławem Augustem Poniatowskim.

Król nie tracił ani chwili i już w 1764 roku rozpoczął swe działania od przebudowy zamku oraz rozplanowania przyległych terenów. W pobliżu rezydencji rozwinął się układ prosto wytyczonych alei, zbiegających się na okrągłych placach. W 1772 roku Poniatowski przystąpił do przekształcania jednego z pawilonów Lubomirskiego, Łazienki, od której to nazwę zaczerpnął cały znany nam dzisiaj kompleks pałacowo-ogrodowy. Ta pierwotna budowla miała plan kwadratu, z trójbocznym występem w elewacji północnej. W środku mieściła się przykryta kopułą okrągła sala. Z wnętrz wyróżniała się środkowa komnata z fontanną pośrodku. Jej ściany, pokryte drobnymi kamykami i muszlami, sprawiały wrażenie groty skalnej, a umieszczone tam płaskorzeźby zainspirowane zostały Metamorfozami Owidiusza. Na największej płaskorzeźbie widoczna jest bogini łowów Diana, kąpiąca się w towarzystwie nimf. Na tej samej ścianie oglądamy Andromedę przykutą do skały nad brzegiem morza i oczekującą na wybawienie przez Perseusza. Umieszczony w narożu amorek symbolizuje wyzwalającą miłość Perseusza. Fontanna miała być aluzją do źródła na mitologicznym Olimpie, które wytrysnęło spod kopyta Pegaza – symbolu Poezji.

Pałac na Wodzie, fot. Ignacy Fryderyk Heringa

Łazienka prędko stała się głównym domem królewskim. Królowi spodobało jej romantyczne usytuowanie nad wodą, jednak była zbyt mała na ówczesne potrzeby władcy. Postanowił ją zatem powiększyć poprzez dobudowanie piętra. Głównodowodzącym w prowadzeniu robót był Dominik Merlini, który przebudował Łazienki w duchu klasycyzmu. Na bocznych ścianach nowych segmentów w kolumnadzie, zaczerpniętych z rzymskiej świątyni Hadriana, ponad wejściami, umieszczono motyw dwóch gryfów, często używany przez klasycystów, którzy przejęli go ze sztuki antyku za pośrednictwem sztychów Piranesiego. Kolumnowe galerie były przeszklone i ozdobione wewnątrz popiersiami cesarzy rzymskich. Na tle cofniętych partii fasady pałacu stanęły marmurowe rzeźby: kopia rzeźby antycznej Tańczący Satyr oraz Bachantka, wykonane przez Andrzeja Le Bruna w 1776 roku w Rzymie, dokąd artysta został wysłany przez króla na naukę.

Taras północny, o dwóch poziomach połączonych na dwóch krańcach schodami, zdobią posągi walczących Gladiatorów – kopie rzeźb antycznych, wykonane przez Franciszka Pincka około 1779 roku. Za wzór posłużyły artyście posągi tzw. Gladiatorów Borghese, wykonane przez rzeźbiarza szkoły pergamońskiej w III wieku p.n.e. Na niższym poziomie tarasu, będącym przystanią dla łodzi, stanęły wykonane przez Tomasza Righiego rzeźby lwów, z paszczy których wylewa się woda.

 

Pierwsze pawie w Łazienkach pojawiły się na początku lat 80-tych XX wieku. Fot. Ignacy Fryderyk Heringa

Poprzez kolejną przebudowę pałacyk stał się jeszcze bardziej klasyczny. Willa przemieniła się w pałac, który otrzymał południowy portyk, najbardziej charakterystyczny motyw Łazienek. Powstało wtedy wiele pomieszczeń, głównie reprezentacyjnych, jak: Sala Balowa, Sala Salomona i Galeria Obrazów. Największym pomieszczeniem jest znajdująca się w dobudowanym segmencie Sala Balowa, nazywana Wielką. Prostokątne wnętrze prześwietlają liczne otwory w dwóch kondygnacjach. Jasność wnętrza potęguje biel stiuków i marmurowych rzeźb. Oś podłużną wyznaczają dwa marmurowe kominki na kształt portyków z posągami Apollina Belwederskiego i Herkulesa Farnezyjskiego. Obydwie rzeźby są kopiami znanych dzieł antycznych, sprowadzonych z Rzymu. Płaskorzeźby z przedstawieniem Herkulesa z Dejanirą oraz Apolla i Dafne wprowadzają wątek fatalistycznej roli kobiety. Ściany, biało marmoryzowane, zdobią symetrycznie rozmieszczone pionowe panneaux, malowane przez Jana Bogumiła Plerscha temperą na stiuku, ujęte w formie dekoracyjnej groteski. Wykazują one podobieństwo do znanych malowideł Rafaela w Loggiach Watykańskich. Bohaterowie sali – Apollo i Herkules, w kontekście symbolów czasu i wieczności, akcentowanej znakami Zodiaku, obiegającymi dookoła salę, mają dowodzić rozbawionym gościom, że jedynym sensem w życiu jest działalność artystyczna i prawość postępowania.

Rzeźba Umierający Gladiator, zwana też Umierającym Galem, stanowi parę z Umierającą Kleopatrą. Jest kopią posągu antycznej szkoły pergamońskiej z III w. p.n.e., znalezionego w 1622 r. i przechowywanego od 1730 r. w Muzeach Kapitolińskich w Rzymie. Fot. Ignacy Fryderyk Heringa

Głównym salonem rezydencji królewskiej jest Sala Salomona. Sufit, głęboką fasadę i boczne ściany pokrywały pierwotnie malowidła Bacciarellego spalone w 1944 roku. Ilustrowały one sceny z życia biblijnego króla Salomona. Temat Salomona stanowił oczywiście aluzję do mądrości Stanisława Augusta. Ponoć w swych obrazach Bacciarelli nadał Salomonowi rysy króla, a występujące na nich oblubienice były podobne do przyjaciółek naszego monarchy.

Odznaczająca się prostotą, ze ścianami wybitymi zieloną materią, Galeria Obrazów była obliczona na ekspozycję prac plastycznych. Wykształcony w duchu idei Oświecenia król miał ambicje stworzenia na swoim dworze żywego ośrodka artystycznego. Zgromadził wokół siebie wielu artystów różnych dyscyplin i zorganizował na zamku pierwszą polską „Malarnię” pod kierunkiem Bacciarellego, mającą być początkiem późniejszej akademii sztuk pięknych. On też stworzył podwaliny muzealnictwa polskiego poprzez świadome, selekcjonowane zbieranie dzieł sztuki. Dzisiejszy układ obrazów jest próbą rekonstrukcji XVIII-wiecznego sposobu zawieszania obrazów: gęsto, jeden obok drugiego, w symetrycznych rytmach z pozostawieniem marginesu tła ściany. Szczególnie wyróżniają się dzieła Bacciarellego, Locatellego oraz obrazy szkoły bolońskiej XVIII wieku, a także znajdujący się na ścianie wschodniej portret carycy Katarzyny II, pędzla Lampiego.

 

Przed budynkiem Starej Oranżerii, od strony południowej, znajduje się ogród z popiersiami rzymskich cesarzy, w tym przedstawionego na zdjęciu Kaliguli. Do II wojny światowej zdobiły one galerie kolumnowe Pałacu na Wyspie. Fot. Ignacy Fryderyk Heringa

 

Teren Łazienek obfituje w obiekty ozdobne, mieszkalne, służące wypoczynkowi i rozrywce. Wszystkie one tworzą jednolity stylowo zespół architektoniczny.

Tak zwany Biały Dom, nowoczesna willa w formie prostopadłościanu, był zamieszkany przez damę królewskiego serca Elżbietę Grabowską oraz królewskie siostry. Usytuowany przy górnej alei, zwanej Promenadą Królewską, był pierwszym pawilonem wzniesionym przez Stanisława Augusta według projektu Merliniego. Ściany są całkowicie pokryte malowidłami w typie groteski. Występuje tu różnorodność tematów, wśród których splatają się żywioły, strony świata, pory dnia i znaki Zodiaku. Wśród tej prostej i popularnej treści przewijają się motywy zaczerpnięte z języka wolnomularstwa. W niszy stoi posąg Wenus nabyty przez Le Bruna w Rzymie.

Na wprost wjazdu od ulicy Agrykoli znajduje się Pałac Myślewicki, należący do najwcześniejszych budowli wzniesionych w Łazienkach przez Merliniego. Fasadę zdobi wielka koncha zawierająca u dołu rzeźby Zefira i Flory, wykonane przez Jakuba Monaldiego. We wnętrzu zachowały się dekoracje malarskie ścian; wśród nich wyróżniają się malowidła w Sali Jadalnej, przedstawiające wykonane przez Plerscha widoki Wenecji i Rzymu: Widok mostu św. Michała w Rzymie, Casina Piusa VI w Watykanie i dwa widoki Placu św. Marka w Wenecji.

W latach 1786-1788, na zachodnim krańcu ogrodu, wybudowany został gmach Wielkiej Oranżerii, zwany dzisiaj Starą Pomarańczarnią, z teatrem w jednym z jego skrzydeł. Przed południową elewacją urządzono geometryczny ogród z rzeźbami, wśród których znajduje się m.in. osiem popiersi cesarzy rzymskich, wykonanych w oparciu o wzory antyczne. Przy wejściu na schody stoją Apollo i Wenus, niegdyś zdobiące taras Pałacu na Wyspie.

Amfiteatr inspirowany odkryciami archeologicznymi w Herkulanum pomieścić mógł blisko tysiąc widzów. Amfiteatr, fot. Ignacy Fryderyk Heringa

Najbardziej efektowną częścią budowli jest wnętrze teatru: jeden z nielicznych przykładów autentycznych teatrów dworskich z XVIII wieku. Prosta widownia dla 200 widzów obiega na piętrze 9 lóż, podzielonych parami pilastrów, pomiędzy którymi stoją postacie kobiece trzymające świeczniki, modelowane przez Le Bruna, Monaldiego i Piotra Staggiego. Sufit zdobi plafon wyobrażający Apolla na kwadrydze w otoczeniu geniuszów, stanowiący aluzję do rządów artystycznych Poniatowskiego.

Nad brzegiem południowego stawu usytuowany jest amfiteatr, początkowo usypany z ziemi i przykryty płóciennym dachem na słupach. Dekoracja sceny ma swój pierwowzór w ruinach świątyni Jowisza w Baalbek w Syrii; wzorem dla widowni był natomiast teatr w Herkulanum, stanowiący ówcześnie głośne odkrycie. Oryginalną stroną budowli łazienkowskiej jest oddzielenie wodą widowni od sceny, włączenie do architektonicznej dekoracji sceny naturalnie rosnących drzew oraz ozdobienie widowni posągami. Pierwotnie na górnym parapecie widowni znajdowało się 16 siedzących postaci najwybitniejszych dramaturgów świata – wśród nich dwóch Polaków, Naruszewicz i Trembecki, wykonanych przez Tomasza Righiego według projektów Le Bruna. Amfiteatr, jako typowy teatr letni, obliczony był na wielkie widowiska dla tysiąca widzów. Uroczyste otwarcie nastąpiło w rocznicę elekcji króla, w dniu 7 września 1791 roku. Zebrane tłumy oglądały balet historyczny Kleopatra, którego fabuła, związana z bitwami morskimi, pozwalała wykorzystać położenie nad wodą i wprowadzić do akcji „okręty”, co zostało odnotowane w rysunkach Jana Piotra Norblina.

 

Wśród budynków inspirowanych architekturą rzymską zdecydowanie wyróżnia się wodozbiór zwany Okrąglakiem – budynek wzniesiony na planie koła i pozbawiony zewnętrznych otworów okiennych. W 1827 roku został udekorowany przez Piotra Aignera, który dodał mu portyk dwukolumnowy oraz gzyms zdobiony motywem wolich oczek. Całość została upodobniona do grobowca Cecylii Metelli przy Via Appia w Rzymie.Fot. Ignacy Fryderyk Heringa
Wśród budynków inspirowanych architekturą rzymską zdecydowanie wyróżnia się wodozbiór zwany Okrąglakiem – budynek wzniesiony na planie koła i pozbawiony zewnętrznych otworów okiennych. W 1827 roku został udekorowany przez Piotra Aignera, który dodał mu portyk dwukolumnowy oraz gzyms zdobiony motywem wolich oczek. Całość została upodobniona do grobowca Cecylii Metelli przy Via Appia w Rzymie.Fot. Ignacy Fryderyk Heringa

 

Zasięg terytorialny parku, zmieniający się w ciągu lat wielokrotnie, w swych obecnych granicach ukształtowany został ostatecznie w końcu XIX wieku. Ogród powiększono o nowe tereny od południa, odcinając znaczne fragmenty od północy, przez co niektóre budowle znalazły się poza obszarem. Należą do nich wspomniany na samym początku Zamek Ujazdowski, Ermitaż – dawna samotnia Stanisława Lubomirskiego, w której zamieszkała faworyta królewska i kabalarka madame Lullier, a także powstały w latach 30. XVIII wieku według projektu Fontany pałac Belwederski, charakteryzujący się pięknym widokiem (bel vedere) i będący dawniej ośrodkiem dóbr królowej Bony.

Łazienki za życia króla Stanisława Augusta osiągnęły poziom dobitnie świadczący o możliwościach artystycznych epoki. Otwarte dla ludzi nauki i sztuki, zebranych wokół wielkiego mecenasa, stały się ośrodkiem, w którym kształtowały się nowoczesne idee. Późniejsze, często tragiczne, losy rezydencji, okradzionej podczas I wojny światowej i podpalonej po upadku powstania warszawskiego, nie zdołały umniejszyć roli, jaką odgrywają po czasy współczesne. Tysiące gromadzących się tu turystów, także włoskojęzycznych, są tego najlepszym dowodem.

Posted on

Jehuda Hanasi o szkole

Jehuda Hanasi (135–220 r. n.e.) był zwierzchnikiem społeczności żydowskiej w Palestynie, uznawanym przez Rzymian. Nazywano go “świętym rabbim”. Do jego zasług należy ostateczna redakcja Miszny oraz stworzenie centrum naukowo-religijnego w Seforis. Tradycja żydowska przypisuje mu przyjaźń z cesarzem-filozofem – Markiem Aureliuszem.