Posłuchaj naszych opowieści o Morzu Śródziemnym – teraz na Spotify, Youtube, Apple, Google i innych popularnych platformach podcastowych oraz bezpośrednio tutaj, na stronie magazynu “Lente”.
W trzecim sezonie podcastu zapraszamy Cię do wspólnej refleksji nad kwestią TOŻSAMOŚCI. W jaki sposób widzą siebie mieszkańcy Śródziemnomorza, co ich łączy, a co dzieli? W jaki sposób odczuwają i wyrażają swoją odrębność, jakie historie opowiadają na swój temat? Poznaj je bliżej w naszym podcaście!
Podczas gdy święty Mikołaj chwyta za lejce swoich sani, po nasz Lentkowy mikrofon sięga 9-letnia Lia Wollner, która wypytuje mamę o śródziemnomorskie korzenie ulubionej dziecięcej postaci. Czy Mikołaj żył naprawdę? Skąd pochodził? Czy ktoś go kiedyś namalował? Dlaczego niektórzy Włosi święto Mikołaja obchodzą w maju, a nie w grudniu? Z podcastu dowiecie się także, czy Mikołaj ma siedzibę w Hiszpanii, jak widzą go Grecy i co łączy go z polsko-włoską królową Boną.
Prowadzenie: Lia Wollner
Produkcja: Magda Miśka-Jackowska i Michał Woźniak
Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej o kwestiach poruszonych w podcaście, zapraszamy serdecznie tutaj: nasze artykuły o św. Mikołaju
Był humanistą w każdym calu i eseistą w wielkim stylu, który z nieodmienną powagą traktował swoje pisarskie rzemiosło. Uparcie dowodził, że Polska duchowo, w najlepszej części swej tradycji, leży nad Morzem Śródziemnym, a dzieła literackie powstające tu i teraz mają sens o tyle, o ile ich przeznaczeniem jest długie trwanie.
Nie zawsze spotykało się to ze zrozumieniem czy aprobatą.
Sprawy nie ułatwiał sam autor Brewiarza Europejczyka i demonstrowana przezeń po wielekroć niechęć do komunistycznego i postkomunistycznego środowiska literackiego, a także zupełna obojętność wobec gazetowych hierarchii oraz zawirowań na giełdzie literackiej. Wiele drzwi zamykało też przed nim dumne credo, które uznać by można w naszej ponowoczesnej epoce za ontologiczny skandal: Gdy mnie ktoś pyta, czy jestem prawicowy czy lewicowy, odpowiadam zawsze, że moja Polska to Polska śródziemnomorska. Kubiak wygłaszał je, ilekroć ktoś próbował wprząc go w tryby jakiejś powstałej po 1989 r. formacji politycznej lub wypisać jego nazwisko na sztandarach powiewających nad którymś ze stronnictw światopoglądowych.
Mykeny, nieopodal skarbca Atreusza, 1978 rok
Partia arystokratów ducha
Wydaje się, że jedyna partia, do której mógłby należeć, to partia arystokratów ducha – elitarna formacja łącząca żywych i umarłych oraz tych, którzy się dopiero narodzą. Jej zwolennicy głoszą suwerenność wobec przemijających wydarzeń zewnętrznych, unikając nadmiernego prestiżu osobistego przeglądającego się w zwierciadle adoracji świata materialnego. Swe prawdziwe uczucia, dążności i powinności lokują gdzie indziej. Statutem takiej partii byłyby zapewne słowa brytyjskiego pisarza Edwarda Morgana Forstera: Wierzę (…) w arystokrację wrażliwych, uważnych i mężnych. Jej programem – inicjalne wersy z Medytacji Marka Aureliusza, słynnego filozofa na monarszym tronie: Urodziliśmy się bowiem do współpracy, jak nogi, jak ręce, jak powieki, jak rzędy zębów górnych i dolnych.
Właśnie taką obojętność, paradoksalną, bo umożliwiającą najbardziej skuteczne czyny i najbardziej realne działania, mędrcy stoiccy z Grecji nazywali ataraksía, niewzruszonością. Zestawiając ją z pokorą, cnotą biblijną, nakazującą kłaść rękę na swoje usta, a także z rzymską trzeźwością, czyli widzeniem świata takim, jaki on rzeczywiście jest, oraz szeregiem innych cnót i wartości, które pierwszy raz ujrzały światło dzienne kiedyś nad Morzem Śródziemnym, kreował Kubiak dobroczynną przestrzeń, umożliwiającą mu ocalenie własnej – jak mówił – substancji duszy. Ale nie tylko własnej.
We wszystkich jego publikacjach, począwszy od wydanego w 1963 r. przez Znak Półmroku ludzkiego świata, przechadzamy się niemal wyłącznie pośród arcydzieł (Inne książki najzwyczajniej w świecie mnie nudzą – wyznał kiedyś). We wszystkich spotykamy się też z jakimś szczególnym oddziaływaniem, tchnieniem, zrównoważeniem aksjologicznym, a jednocześnie z ewidentnym zmaganiem, które wyrasta z bardzo starego przekonania, że spokój ducha nie jest człowiekowi dany, lecz zadany. Dlatego z jednej strony – jak w największych dziełach literatury – panuje w jego szkicach stała temperatura, uobecnia się „wieczne teraz” i trwa wielogłosowy dyskurs anulujący przepływ stuleci i pokoleń. A z drugiej strony – restytuowana zostaje wspólnota tych, którzy niezmordowanie kołaczą do wrót tajemnicy. Tak oto powołane zostaje do istnienia europejskie uniwersum konfesyjne – wielka wspólnota kontemplujących, którzy w zaciszu świątyń, domostw lub parków, nieraz nic o sobie nie wiedząc, pochylają się w skupieniu nad tekstami zdającymi się prowadzić do żarliwego, nieomalże mistycznego wtajemniczenia.
Nic dziwnego, że swoim zachowawczym światopoglądem nawiązywał Kubiak bezpośrednio do Michela de Montaigne’a, twórcy i prawodawcy powszechnego eseju literackiego, który jako szlachcic głosił pochwałę nonchalance i lękał się, by nie posądzono go o nadmierną chęć fabrykowania książek. Udręczony karierą sądowniczą i rozdzierającymi Francję wojnami religijnymi, osiadł on w latach 70. XVI wieku w starej rodowej wieży, pełniącej od niedawna funkcję biblioteki, by czytać łacińskie księgi, sporządzać na ich marginesach notatki, rozpatrywać zdarzenia z własnego życia i lepiej poznawać samego siebie. Niejako przy okazji stworzył nowy typ piśmiennictwa, esej, umożliwiający jednoczesne formułowanie i praktykowanie przekonań. Podobnie jest ze szkicami Kubiaka, które stanowią przejaw warsztatowo-światopoglądowej integralności. Ich gatunkowym rdzeniem jest medytacja. Z niej swój początek biorą także przynajmniej niektóre rozwiązania stylistyczne. Spośród zdań i wskazań powściągliwego Gaskończyka Kubiak za bardzo ważne i wciąż aktualne dla siebie uznawał zaś to, że światu doczesnemu należy siebie pożyczać, lecz nie oddawać.
Zygmunt Kubiak podczas odbierania nagrody Premio Canaletto w 1989 roku. Stoją m.in. premier Włoch, Giulio Andreotti, minister kultury, Aleksander Krawczuk i dyrektor Muzeum Narodowego, Aleksander Gieysztor
Człowiek duchowy
Trzeba to powiedzieć wyraźnie: Zygmunt Kubiak to homo religiosus, niezmiernie i nieodmiennie czuły na metafizyczny wymiar sztuki. Przy czym obca była mu wszelka fanatyczna ortodoksja, karmiąca się czystością doktryny i gorliwym obalaniem bogów cudzych. Jako chrześcijanin z żalem patrzył na stygnące miejsca kultu z okresu późnego pogaństwa. W jednym z esejów wspominał, że kiedy raz nieostrożnie nastąpił na ruiny potrzaskanego przez czas i barbarzyńców antycznego ołtarza, długo nie mógł się z tego faktu otrząsnąć. Jeśli gdziekolwiek dostrzegł przejaw nienawiści religijnej – każdorazowo był boleśnie rozdarty. Czy będą to dzieje Tarsycjusza, nastoletniego chrześcijanina zakatowanego przez Rzymian w III w., czy Hypatii z Aleksandrii, pogańskiej filozofki rozwleczonej i zamordowanej w 415 r. przez rozwścieczony tłum chrześcijański, Kubiak zawsze był z nimi, z ofiarami.
I jeśli ma jeszcze dzisiaj sens przypominanie zaproponowanego w 1975 r. przez czeskiego filozofa Jana Patočkę podziału na człowieka duchowego i intelektualistę, to autor Brewiarza Europejczyka był człowiekiem duchowym. Nie olśniewał, nie odgrywał roli, nie przywdziewał przed nikim, a zwłaszcza przed sobą samym, żadnej maski. Był człowiekiem moralnym, a nie historycznym – by z kolei odwołać się do dystynkcji Kazimierza Wyki.
W duchu koncyliacji szukał Kubiak tego, co ludzi łączy. Tym między innymi można tłumaczyć charakterystyczny dla jego krytycznoliterackich tekstów ruch paralel, analogii i ciągłych zestawień. Ale chwyt ten, polegający – mówiąc w skrócie – na komentowaniu jednego pisarza przez pisarza drugiego, drugiego przez trzeciego, a trzeciego przez czwartego, wzmocniony był i poparty stanowiskiem spirytualistycznej krytyki francuskiej z początków poprzedniego stulecia, określanej wspólnym mianem „teorii sympatii”.
Hanna i Zygmunt Kubiakowie podczas podróży po Lagunie Weneckiej, 1972 rok
Prywatna historia literatury
Wbrew obiegowym opiniom, Kubiak zrzekał się kompetencji historyka literatury. Pisałem zresztą w książce Portret humanisty, że pieczołowite odnajdywanie literackich reguł, badanie porządków przyczynowych i organicznych powiązań między utworami, a także tropienie reprezentatywności dzieł na tle dorobku danej epoki – wszystko to z założenia pozostawiał innym. Jego prywatna historia literatury to raczej historia ludzkich zmagań, bliźniaczo do siebie podobnych wysiłków różnych autorów, którzy niezależnie od czasu i okoliczności, korzystając z rozmaitych poetyk i panujących konwencji, dochodzą do tej podstawowej prawdy, że literatura – jak to wyraził Matthew Arnold – jest krytyką życia. Twórcy ci, uniwersalizując swoje osobiste problemy, zajmują się po prostu przekuwaniem tego, co doczesne i prywatne, w to, co wieczne i powszechne. Na tej drodze powstają arcydzieła.
Budziły one szacunek eseisty już przez sam wysiłek ich twórców. Czy ten szacunek byłby przejawem ogólnej afirmacji życia, łączącej naszego autora z witalistycznymi koncepcjami Henriego Bergsona? Nie ma na to bezspornych dowodów. Tak czy inaczej, szacunek ten czy uznanie nierzadko przechodziły w podziw, który wzrastał i był tym większy, im mocniej krytyk odczuwał uobecnienie się „poezji czystej” – i z reguły nieważne, czy miał do czynienia z całym utworem, czy tylko z jego fragmentem, z poezją lub z prozą (choćby urwaną strofą wiersza bądź wyjętym zdaniem z powieści). W tej zaskakującej wizji wszelkie podziały na rodzaje i gatunki literackie, ujmowane w duchu tradycyjnej genologii, tracą na znaczeniu. Natura „poezji czystej” wiodła Kubiaka jeszcze dalej, aż do samego progu fundamentalnego wtajemniczenia, łączącego się w jakichś niesłychanie trudno wyobrażalnych (i wyrażalnych) rejonach z wtajemniczeniem religijnym. I pewnie dlatego za właściwy sobie sposób interpretacji sztuki obierał on ten, który na przełomie XIX i XX wieku zaproponowany został przez krytyków francuskich (Henriego Brémonda, Charles’a Du Bosa, Alberta Thibaudeta). Sposób ten nie podlega ścisłej dyscyplinie, nie korzysta z teoretyczno-literackich przyporządkowań, nie uznaje diachronicznego porządku – wydaje się zatem wprost wymarzony dla swobodnej formy eseju, którą autor Wędrówek po stuleciach uprawiał z dużym powodzeniem.
Zygmunt Kubiak z córką Moniką
Wielki ład
Tradycję ludzką pojmował Kubiak jako czas przemieniony w przestrzeń – stale dostępną, niemal na wyciągnięcie ręki. W takim wszechogarniającym ujęciu jak w przeogromnym tyglu spotykają się ze sobą najlepsze warstwy literatur nowożytnych (głównie angielskiej, francuskiej, nowogreckiej, amerykańskiej, włoskiej i polskiej). Ujęte wyobrażeniowo, syntetycznie i asocjacyjnie, przeglądają się w rudymentach swego grecko-rzymskiego, biblijnego i egipskiego dziedzictwa. Stosunki sukcesji i chronologii zostają w tak rozumianej tradycji przetłumaczone na stosunki oboczności. (Najlepszym przykładem jest tutaj dzieło Konstandinosa Kawafisa, samo w sobie „transhistoryczne”, a płynnie przecież spolszczone i naturalnie włączone w krwiobieg literatury rodzimej przez Kubiaka). I wszystko, co tylko wielkiego i arcydzielnego choć raz się wydarzyło, nie przepadło, lecz trwa w innym wymiarze. I składa się – jak u Thomasa Stearnsa Eliota – na wielki ład współistniejący.
Oczywiste jest zatem, że Kubiak, inaczej niż autorzy postmodernistyczni, skłonni do retorycznej swady i intelektualnej fanfaronady, zawzięcie stronił od żywiołu ironii i swego pisarstwa nigdy nie sprowadzał do kategorii pastiszu. Inaczej też niż popularni mistrzowie utylitarnej adaptacji, tacy jak Richard Rorty, bronił się przed przyjęciem i symulowaniem przed sobą iluzorycznych tożsamości. Jego więzi ze społeczeństwem nie miały charakteru sarkastycznego. Za nic miał polityczną poprawność (nigdy nie siadał pierwszy w towarzystwie nawet dużo młodszej kobiety), za to niemal w każdym zapisanym przez siebie akapicie wydawał się przygwożdżony odpowiedzialnością za słowa.
Był wyznawcą zdań odczutych, brzemiennych doświadczeniem i wypełnionych treścią, która nie mogłaby wybuchnąć z równą siłą gdzie indziej i u kogo innego. Mimo poruszania się po ogromnych połaciach wielu kultur i zaskakiwania rozległością skojarzeń nie przytłaczał czytelników nadmierną erudycją. Jako pisarz był po to, aby służyć.
Swoją pracę pisarską pojmował po organicznikowsku: dopóki starczało mu zdrowia i sił, jeździł nawet do małych miejscowości, by stymulować czytelnictwo. Notabene poza trzema latami spędzonymi w Krakowie w redakcji „Tygodnika Powszechnego” nigdy nie został zatrudniony etatowo. Żył – jak mówił – zamurowany w pracy dla czytelników. Zainteresowanie z ich strony stanowiło dla niego potwierdzenie słuszności obranej w chłopięctwie drogi, kiedy przepisał sobie gramatykę grecką z pożyczonego kajetu. Łacinę poznał wcześniej na tajnych kompletach gimnazjalnych. I kiedy po wojnie wstępował na Uniwersytet Warszawski, był już człowiekiem niemal bez reszty ukształtowanym przez świat czytanego w oryginale Platona i Wergiliusza.
Ostatecznie nic dziwnego, że jego swoiste opus magnum stanowiła inicjująca trylogię antyczną Mitologia Greków i Rzymian, w całości poświęcona światu klasycznemu, który – zdaniem Kubiaka – istnieje zawsze. Wraz z publikacją Mitologii… spadł na niego ogromny sukces. Zainteresowanie książką przeszło najśmielsze oczekiwania krytyków i wydawcy. W krótkim czasie książka osiągnęła zawrotny nakład ponad 200 tys. sprzedanych egzemplarzy, stając się swoistym bestsellerem dla intelektualistów. Także wówczas Zygmunt Kubiak pozostał jednak człowiekiem skromnym. Do końca twierdził, że lepiej terminować w szkole mistrzów, aniżeli na siłę szukać oryginalności, której ceną stałoby się zerwanie z tradycją.
Zmarł ponad 20 lat temu (19 marca 2004) – nagle, podczas pracy nad przekładem Ewangelii.
Wszystkie zdjęcia pochodzą z archiwum rodzinnego Moniki Lapaczewski, córki Zygmunta Kubiaka – autor szkicu serdecznie dziękuje za ich udostępnienie.
Posłuchaj naszych opowieści o Morzu Śródziemnym – teraz na Spotify, Youtube, Apple, Google i innych popularnych platformach podcastowych oraz bezpośrednio tutaj, na stronie magazynu “Lente”.
W trzecim sezonie podcastu zapraszamy Cię do wspólnej refleksji nad kwestią TOŻSAMOŚCI. W jaki sposób widzą siebie mieszkańcy Śródziemnomorza, co ich łączy, a co dzieli? W jaki sposób odczuwają i wyrażają swoją odrębność, jakie historie opowiadają na swój temat? Poznaj je bliżej w naszym podcaście!
W tym roku świętujemy 100-lecie wydania Mitologii Parandowskiego. Z tej okazji rozmawiam z prof. Katarzyną Marciniak, dyrektorką Ośrodka Badań nad Tradycją Antyczną, o tym, czym dla Polaków jest Śródziemnomorze – koncept, który wykracza poza granice geograficzne regionu – i jego mity. Jak mitologia kształtuje tożsamość? Jak wpływa na widzenie świata? Jaką rolę w kulturze polskiej i europejskiej odegrało dzieło Jana Parandowskiego, a jak przyjęto je poza naszym kontynentem? Gawędzimy także o skarpetach Cerber, wodzie mineralnej Lete i innych śladach starożytnych legend w naszej zupełnie współczesnej rzeczywistości, jak również o tym, że wszyscy, żeglując po meandrach życia, jesteśmy trochę Argonautami.
Prowadzenie: Julia Wollner
Produkcja: Magda Miśka-Jackowska i Michał Woźniak
Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej o kwestiach poruszonych w podcaście, zapraszamy serdecznie tutaj: Katarzyna Marciniak, Sto lat Mitologii Parandowskiego
Nakładem wydawnictwa Marginesy ukazało się właśnie nowe tłumaczenie Dekameronu, którego dokonała współpracująca z „Lente” Zofia Anuszkiewicz – italianistka i badaczka średniowiecza. Jak wygląda ta imponująca publikacja, zobaczyć możecie poniżej. Ileż tu koloru, ileż werwy! Okładka i ilustracje Kiry Pietrek doskonale oddają klimat, w który zanurzy się ten, kto rozpocznie lekturę. Wszak Boccaccio nie tylko odmalowuje obyczaje włoskiego średniowiecza, ale przede wszystkim daje wyraz zachwytu nad bujnością życia ze wszystkimi jego namiętnościami. Wszystkimi, bez żadnych wyjątków – co sprawiło, że utwór długo gościł na indeksie ksiąg zakazanych, a i dziś wywołuje rumieńce u niejednego czytelnika.
Na przeszło siedmiuset stronach tej niezwykłej księgi czekają Was historie zabawne, sprośne i pouczające. Nie mniej ciekawy od nich jest rozległy komentarz autorki przekładu, w którym opisuje ona swoją przygodę z Dekameronem i jego językiem; fascynuje także posłowie profesora Piotra Salwy. Opisuje on dzieło Boccaccia jako barwną układankę, która została nam przekazana w darze prawie siedem wieków temu, i chyba nic nie wskazuje, aby miała się znudzić.
Mnie, po zetknięciu się z jej nowym wydaniem, słowo chyba wydaje się zupełnie zbędne.
Giovanni Boccaccio, Dekameron, tłumaczyła Zofia Anuszkiewicz, przypisy opracowała Anna Pomierny-Wąsińska, ballady przełożył Piotr Szof, a posłowiem opatrzył Piotr Salwa, Marginesy 2024
Podobieństwo do knedli jest nieprzypadkowe — w regionie przez wieki ścierały się wpływy Wenecji i imperium Habsburgów, a austro-węgierskie tradycje kulinarne widoczne są we friuliańskiej kuchni do dzisiaj. Triesteńska kultura gastronomiczna rozwinęła się w dużej mierze dzięki wiedeńskim kawiarniom, a w lokalnych kuchniach zadomowiły się środkowoeuropejskie składniki, jak kiszona kapusta, chrzan, rzepa i ziemniaki. Triesteński gulasz wołowy doprawia się węgierską papryką i podaje z polentą, a strucolo to odmiana austriackiego strudla, która występuje zarówno w wersji słodkiej, z farszem z orzechów włoskich, bułki tartej i rodzynek, ale też wytrawnej, nadziewanej szpinakiem, groszkiem i ricottą.
Gnocchi di prugne (zwane też gnocchi di susine, jeśli przygotowywane są ze świeżych owoców), w Austrii znane są jako Zwetschkenknödel. Można podawać je jako słodkie pierwsze danie albo na zakończenie posiłku jako deser. Ugotowane knedle obtacza się w bułce tartej, podsmażonej z dodatkiem masła, cynamonu i cukru. Niektórzy nadziewają śliwki kostkami cukru, inni balansują słodki smak, ścierając na knedle wędzoną ricottę albo polewając je sosem na bazie pikantnej gorgonzoli.
Przepis: Gnocchi di prugne
Nadzienie 150 g suszonych śliwek
2 łyżeczki cukru trzcinowego
Ciasto 750 g ziemniaków
50 g masła
30 g startego parmezanu
200 g mąki 00
1 żółtko
Do podania 50 g bułki tartej
50 g masła
1 łyżeczka cynamonu
Suszone śliwki zalewamy gorącą wodą.
Odstawiamy na 20 minut. Odcedzamy.
W miseczce mieszamy śliwki w cukrze trzcinowym.
Ziemniaki myjemy, obieramy i gotujemy w lekko osolonej wodzie.
Odcedzamy i dokładnie rozgniatamy praską.
Do gorących ziemniaków dodajemy pokrojone w kosteczkę masło i parmezan, dokładnie mieszamy. Odstawiamy do lekkiego przestudzenia.
Dodajemy mąkę i żółtko, zagniatamy gładkie ciasto. Jeśli jest zbyt klejące, dodajemy odrobinę mąki.
Oprószonymi mąką dłońmi formujemy kulki wielkości orzecha włoskiego, które rozpłaszczamy na dłoni na cienki placuszek. Na środku umieszczamy śliwkę, zlepiamy brzegi i formujemy kształtną kulę. Odkładamy na oprószony mąką talerz.
Zagotowujemy dużą ilość lekko osolonej wody, wrzucamy gnocchi.
Gdy woda ponownie się zagotuje, zmniejszamy ogień i czekamy, aż kluseczki wypłyną na powierzchnię. Odcedzamy.
Bułkę tartą prażymy na suchej patelni, dodajemy masło i cynamon.
O kuchni chorwackiej nie wydano dotąd zbyt wielu publikacji. Może dlatego, że czerpie ona z bogactwa kulinarnego innych krajów, których smaki zostały już wielokrotnie opisane? Na mozaikę chorwackich pyszności składają się wszak, między innymi, włoskie makarony, turecki burek czy bałkańskie cevapcici, którym nikt nie udowodni chorwackiego rodowodu. Poza nimi jest jednak jeszcze wiele do odkrycia, a każdy region kraju szczyci się innymi specjałami. Sporo stracił ten, kto nie spróbował dań z trufli w Istrii czy owoców morza w Dalmacji!
Tę zauważalną lukę w naszych przykuchennych biblioteczkach z powodzeniem uzupełnił Bartek Kieżun, który na temat swej najnowszej książki wybrał właśnie wspaniałe smaki Chorwacji. Trudno wprawdzie rzec, by, podejmując wyzwanie, wykazał się niezwykłym bohaterstwem: jak sam twierdzi, pisanie przyszło mu wyjątkowo łatwo, bowiem to właśnie ten śródziemnomorski kraj poznawał jako pierwszy, zakochując się w regionie, jego atmosferze i specjałach. Dla czytelnika jest to jednak informacja ze wszech miar pozytywna: po raz kolejny powstała bowiem piękna publikacja, pełna bezpretensjonalnej śródziemnomorskiej radości. Starannie dobrane przepisy, potrawy sfotografowane w prosty, nieudziwniony sposób, wreszcie: zabawne, a jednocześnie pouczające opowieści Bartka składają się na całość lekkostrawną, przystępną i naprawdę smakowitą.
Jako miłośniczka Bartkowej twórczości czuję się tą publikacją usatysfakcjonowana, a jej piękna okładka już od kilku dni zdobi półkę nad blatem w mojej kuchni. Myli się jednak ten, kto sądzi, że, pełna sympatii do autora, straciłam recenzencki obiektywizm. Niektórym fragmentom Chorwacji przydałaby się staranniejsza redakcja: tu i ówdzie zabrakło przecinka, gdzieś hałasuje zbyt wiele wykrzykników, w kilku miejscach oko męczą powtórzenia. Nie jestem też zwolenniczką intensyfikacji przymiotników za pomocą przedrostka mega-; neologizmy w rodzaju megaśmieszny nie przekonują mnie nawet w tekście pisanym bardzo nieformalnym stylem. To, co zupełnie nie przeszkadza mi w mowie potocznej czy w sieci, razi odrobinę w elegancko wydanym albumie. Śródziemnomorze jednak nigdy nie było idealne; to nie w braku przywar tkwi jego urok. Podobnie rzecz ma się z nową książką Kieżuna. Dlatego nie zastanawiajcie się zbyt długo i sprawcie ją sobie pod choinkę.
Bartek Kieżun, Chorwacja do zjedzenia, Buchmann 2024
Wywiad powstał dzięki inspiracji Asolando – jednego ze szczodrych Patronów magazynu „Lente” na platformie Patronite.
Ty też możesz wesprzeć nas na Patronite. Tutaj dowiesz się, jak to zrobić.
Jacek Poremba urodził się w 1966 roku; od 1990 działa jako zawodowy fotograf. Specjalizuje się w fotografii modowej, portretowej i reklamowej. Współpracował z najważniejszymi polskimi czasopismami; jest też autorem fotografii na okładki licznych wydawnictw płytowych, m.in. Marii Peszek, Kory czy Anny Marii Jopek, oraz zdjęć na plakaty Opery Narodowej. Od kilku lat żyje między Polską a Sycylią.
Julia Wollner: Wierzysz w coś takiego, jak Śródziemnomorze rozumiane jako pewna kategoria duchowa i kulturowa?
Jacek Poremba: Nie tyle wierzę, ile wiem, że istnieje. Bardzo długo nie miałem z tym światem do czynienia – po raz pierwszy dotknąłem go dopiero na początku lat 90., kiedy pojechałem na pokazy mody do Mediolanu. Już sama podróż okazała się niezapomniana. Jechaliśmy autobusem przez Dolomity w czasie spektakularnej burzy, która rozświetlała góry błyskawicami. To, co nastąpiło później, chłonąłem. Miłość wybuchła. Nagle wszystkie wakacje zaczęły kończyć się we Włoszech, choć plany podróży miałem przecież przeróżne. Jednak to w Italii wszystko idealnie się łączyło: ludzie, architektura, krajobrazy, jedzenie, klimat. W ramach anegdoty wspomnę, że kiedy w 2001 roku pojechałem do Sudanu, przez chwilę mieszkałem tam u archeologów i antropologów. Ci ostatni dokonali rozmaitych pomiarów mojej osoby i orzekli, że wykazuję cechy człowieka śródziemnomorskiego. Bardzo mnie to ucieszyło. (śmiech)
Sudan jest dla Ciebie miejscem ogromnie ważnym, więc zapytam o niego, choć nie leży nad Morze Śródziemnym. Czy tamtejsze światło przypomina ci to z południa Europy?
Ważniejsze jest chyba to, że i w Sudanie, i we Włoszech znajduję wyjątkową, niepowtarzalną energię. Albo jeszcze inaczej: coś niezwykłego dzieje się tam na styku ja-miejsce. Iskrzy. Powtarzam zawsze, że Sudan zmienił mi DNA. Ostatni raz byłem tam w 2007 roku, ale do dziś, gdy – głównie wiosną i jesienią – pojawia się pewien rodzaj kontrastowego światła typowego dla tego kraju, serce zaczyna mi bić szybciej i odczuwam pewien rodzaj wzruszenia.
Spędziłem w Sudanie prawie rok, pojechawszy tam po latach spędzonych nad fotografią komercyjną. Miałem wrażenie, że dobijam do ściany i że muszę znaleźć jakąś przestrzeń dla siebie i swoich potrzeb. Sudan nie był projektem fotograficznym – zabrałem ze sobą aparat, ale nie ciągnąłem żadnych mediów czy sponsorów. Potrzebowałem wolności, nie chciałem zastanawiać się nad tym, co i dla kogo muszę zrobić. Trafiłem na wspomnianą już misję polskich archeologów, do której dołączyłem. Później, zachwycony tym miejscem, zupełnie nietkniętym przez masową turystykę, wracałem tam jeszcze przez parę dobrych lat.
Trudno mówić w ten sposób o Włoszech, które dla turystów stanowią chyba najbardziej atrakcyjne miejsce na Ziemi.
Dlatego ja zawsze staram się unikać szlaków turystycznych, oczywiście na tyle, na ile jest to wykonalne. Pamiętam moje doświadczanie Toskanii z drugiej połowie lat 90., kiedy nie była jeszcze taka zadeptana. Miałem jechać fotografować jakąś gwiazdę, ale dwa dni przed wyjazdem okazało się, że nic z tego nie wyjdzie. Spontanicznie spakowałem więc rower na samochód i pojechałem sam. Wynająłem domek i przez tydzień jeździłem rowerem po całym regionie. To naprawdę cudowne wspomnienie.
Z tego wyjazdu pochodzą moje pierwsze ważne szare zdjęcia – to dzięki Toskanii odkryłem w sobie szarość. Fotografie te, podobnie jak późniejsze, sudańskie, dosyć do toskańskich zbliżone, mówią o ciszy – najpiękniejszej muzyce, której z wiekiem potrzeba coraz więcej.
Ja uwielbiam także twoje czarno-białe zdjęcia z Sycylii. Są przepiękne, ale mocno kontrastują z powszechną opinią, że do Włoch jeździmy po to, żeby nasycać się kolorami.
Wbrew pozorom robię bardzo dużo kolorowych zdjęć, jednak w wypadku Włoch chodzi o coś zupełnie innego. Ja nie potrafię robić fotografii reportażowej. Zupełnie się w tym nie odnajduję. Prace, o których tu wspominamy, powstały po to, aby mówić o czymś, co działo się we mnie, w środku. Ja nieustannie szukam swojej opowieści. Prowadząc warsztaty zawsze powtarzam, że najważniejszym aparatem jest moja własna głowa.
Jadąc wtedy do Toskanii, wziąłem ze sobą przeterminowany film i postanowiłem, że będę pokazywać, co dzieje się, gdy moja energia styka się z energią Włoch. To był czas, kiedy eksperymentowałem w technice polaroidowej; wiedziałem, że materiały, które przywiozę, w ciemni przerzucę na materiały Polaroida. W ten sposób powstały szarości. Gdy je zobaczyłem, dostrzegłem pewną miękkość; poczułem, że jest w nich to, co towarzyszyło mi tam, na miejscu. Rodzaj spokoju i ciszy, jakiejś nostalgii i wzruszenia. Później w tej księżycowej szarości sfotografowałem cały Sudan, ale to dzięki Włochom odkryłem ten szary fragment swojej duszy.
Ile w tym pięknej uważności! Twoje śródziemnomorskie chwytanie chwili polega chyba właśnie na niej.
Aparat to pędzel, narzędzie – to, jak go wykorzystamy, zależy od nas. Nie rozumiem kompulsywnego fotografowania dań w restauracjach czy telefonów na koncertach, gdzie ludzie przychodzą posłuchać muzyki. To nieustanne robienie zdjęć wynika z przekonania, że w ten sposób coś magazynujemy na przyszłość, ale tak naprawdę zapisujemy dane tylko na zewnętrznym dysku – zamiast na tym wewnętrznym. Ten zewnętrzny dysk, którego zresztą często potem nie przeglądamy, w żaden sposób nas nie uwrażliwia. To robi tylko dysk wewnętrzny. Nawet jeśli nie pamiętamy później wszystkich szczegółów, to doświadczone rzeczy pozostają w nas, pracują w naszym wnętrzu.
Mój syn Franek, gdy miał jakieś siedem lat, zbudował dla mnie mały aparat z klocków Lego. Dał mi go do ręki i powiedział: – Papa, masz zabierać ten aparat na sesje i robić nim jedno zdjęcie, które będzie ci zostawało w głowie. Robię tak do dziś.
Na ile pomagają ci Włochy? Teraz, po latach, masz tam swój drugi dom.
Pomagają bardzo. Jak wiesz, wraz z Jarkiem Mikołajewskim myślimy o wspólnej książce o Sycylii. Szukając tematu, Jarek zadał mi kiedyś pytanie: – Co jest w tym twoim miasteczku? Odpowiedziałem: – Nic nie ma. Jest pustka i cisza. Teraz myślę, że to mogłaby być ciekawa opowieść.
A na Sycylii wylądowałem dokładnie pod koniec stycznia 2011 roku. Miałem jechać z Frankiem do Sudanu, ale wybuchły tam wówczas konflikty; podróż z dzieckiem nie wydawała mi się bezpieczna. Moja znajoma kupiła akurat domek na wyspie; wspaniałomyślnie przekazała nam klucze. Nie miałem pojęcia, że w miejscowości, do której nas zaprosiła, nie ma dosłownie nic. Liczył się dla mnie tylko fakt, że to Włochy, którymi nieustannie się zachłystywałem. Na lotnisku wynajęliśmy Fiata 500, jechaliśmy bez mapy, prosto przed siebie, śpiewając i wygłupiając się. Domek okazał się bardzo prosty, malutki, jednopokojowy, pozbawiony ogrzewania – a był to styczeń. Dostaliśmy nieźle w kość! Spaliśmy pod elektrycznym kocem, w czapkach i wszystkich ubraniach. W dzień organizowaliśmy sobie wycieczki. Przeczytaliśmy gdzieś na przykład, że w Syrakuzach jest oceanarium; mapa pokazywała, że dzieli nas od niego jakieś 150-200 km. Uznałem, że szybko nam pójdzie. Okazało się, że drogi na Sycylii trzeba liczyć nie w kilometrach, a w czasie. Kiedy dojechaliśmy na miejsce, oceanarium właśnie zamykano. A że kolejna wielogodzinna podróż nie wchodziła w grę, znaleźliśmy jakiś mały hotelik i ustaliliśmy, że do oceanarium pójdziemy rano. Następnego dnia odkryliśmy, że cała ta instytucja liczy trzy akwaria na krzyż. Odkrywaliśmy za to Syrakuzy, oczywiście na tyle, na ile jest to możliwe z kilkuletnim dzieckiem. To chyba wtedy zacząłem myśleć o tym, że posiadanie swojego lokum na wyspie byłoby czymś wspaniałym.
Poznałeś też wówczas osobę, która stała się dla ciebie ważna.
To jest dosyć zabawna historia. Kilka razy zdarzyło mi się o poranku wyjść przed dom w samych bokserkach – na dworze bywało cieplej niż wewnątrz. Po okolicy szybko rozeszła się wieść, że do miasteczka przyjechał jakiś wariat i zimą krąży po ulicy w samej bieliźnie. Któregoś razu, kiedy paradowałem tak przed domem, podjechał do mnie pewien Włoch i zaczął mnie zagadywać. Chciał chyba sprawdzić, czy naprawdę jestem tak dziwny, jak mówią. Okazało się, że to niejaki Giuseppe – były kierowca Formuły 3, założyciel klubu Maserati na całą Sycylię. Ważna postać w miasteczku. Nie mówiłem wówczas nic po włosku, on z kolei nic po angielsku, a podczas tego pierwszego spotkania gadaliśmy ze sobą przez 3 godziny! Opowiedzieliśmy sobie całe życie, wszystkie pasje i miłości. Okazało się, że ze wszystkim nam do siebie po drodze. Nasza przyjaźń trwa do dziś, a Giuseppe jest mi najbliższym ze wszystkich Włochów.
Mamy więc miejsce, mamy przyjaciela i mamy marzenia o własnym domu.
Jeszcze w czasie tego pobytu zadzwoniłem do Asi, mojej żony, z pytaniem, czy moglibyśmy pomyśleć o kupnie czegoś swojego. W słuchawce usłyszałem kategoryczne „nie”. Po dwóch tygodniach, kiedy odprawialiśmy się z Franiem na lotnisku, syn spojrzał na mnie i powiedział: – Papa, ja nie chcę stąd wyjeżdżać! Już miesiąc później udało nam się namówić Asię na wspólną wycieczkę. Kiedy dotarliśmy do miasteczka, rozejrzała się wokoło i rzekła: – No dobra, mogę tutaj się zestarzeć i tutaj umrzeć.
Większość nieruchomości remontowanych przez miejscowych i wystawianych później na sprzedaż znajdowało się poza naszym zasięgiem finansowym. Nie poddawaliśmy się jednak, choć mieliśmy także swoje wymagania. Chcieliśmy na przykład mieć na tyle obszerną kuchnię, by móc postawić w niej duży stół. Asia na dwa dni przed końcem pobytu zerwała więzadła, poruszała się o kulach. Do ostatniego domu poszedłem więc sam. Była to budynek niezamieszkany od ponad 20 lat, remontowany w latach 80. Piękne kamienne ściany pokrywała gruba warstwa farby. Kuchnia była za to szeroka, więc budynek otrzymał ode mnie plus: zmieści się stół. Wszedłem na samą górę, gdzie czekał stryszek z oknem na dach. Kiedy wyjrzałem przez nie i zobaczyłem krajobraz, wiedziałem, że nastąpił koniec naszych poszukiwań. Pobiegłem do Asi, mówiąc, że musi wejść, choćby z kulami. To był marzec, a w lipcu podpisaliśmy akt notarialny.
Jeden z ulubionych cytatów Jacka pochodzący z książki A. Camusa Zaślubiny. Lato
I zaczęła się proza życia?
Nie, zaczęła się poezja! Miałem wiele szczęścia: zakup zbiegł się w czasie z dużym zleceniem – kampanią na cały świat. Zarobione pieniądze pozwoliły mi wyremontować ten dom tak, jakby było to moje główne lokum. Szczęście dopisało nam także gdzie indziej: trafiliśmy na doskonałą ekipę, nikt nas nie oszukał, choć nie znaliśmy języka, a część prac prowadziliśmy korespondencyjnie, przez Internet. Warto dodać, że zburzyliśmy wiele – chciałem wykorzystać widok, przebudowałem więc dach. W pewnym momencie nad naszą obecną kuchnią nie było sufitu, tylko niebo; znikła też większa część ścian, pozostały tylko zewnętrzne mury. Dobrze, że człowiek, kupując stary dom, nie wie, co go czeka! Jednak dla nas był to dopiero początek. Odkryłem, że za ścianą również znajduje się ciekawa nieruchomość. Udało mi się do niej wejść. Na dole znajdował się chlewik i studnia, na piętrze – przestrzeń do zamieszkania. Całość była bardzo zniszczona. Niesiony prawdziwie ułańską fantazją stwierdziłem, że kupię i ten dom; potem zburzę dach, zburzę strop, zostawię tylko piękną frontową ścianę, i wstawię do środka palmę. Co zresztą niezwłocznie uczyniłem.
I rośnie?
Tak! Dziś to znany punkt w miasteczku. O naszym domu mówi się „dom z palmą”.
Historia palmy jest zresztą bardzo ciekawa. Razem z Giuseppem pojechaliśmy do zaprzyjaźnionego ogrodnika, aby wybrać drzewo. Ogrodnik zapytał, ile metrów ma front budynku, żeby dźwigiem móc tę palmę wstawić. Giuseppe, jak to Włoch, uspokajał go nieustannie, że nonc’è problema, damy radę. Zapakowali palmę na ciężarówkę. Ta, w wąskich uliczkach miasteczka, mieściła się między kamieniczkami na milimetry. Kiedy stanęliśmy przed domem, okazało się oczywiście, że jej nie włożymy, a ekipa z większym i wyższym dźwigiem zażądała astronomicznej kwoty. Zatrudnienie ich nie wchodziło w rachubę. Musieliśmy kombinować. Frontowa ściana miała balkon, zaś pod oknem balkonowym znajdowały się drzwi. Ekipa zmontowała z palmy wagę; dźwigiem włożyli ją w drzwi na dole, później ramieniem dźwigu weszli przez okno, złapali palmę i gdy pociągnęli, ona stanęła. Sensacja na całe miasteczko! Niedługo potem pod nasze drzwi podjechał autokar pełen ludzi, którzy chcieli sfotografować palmę rosnącą wewnątrz sycylijskiego domu. I tak już chyba zostanę zapamiętany: jako ten, któremu palma odbiła! (śmiech)
Teraz drzewo wystaje już ponad taras. Kiedy pierwszy raz usiadłem koło niego i usłyszałem szum jego liści, pociekły mi łzy. To ten sam dźwięk, który pamiętałem z Sudanu…
Słuchając cię z zachwytem, stwierdzam, że twoje opowieści świadczą o tym, że nie czujesz się już we Włoszech turystą.
Bardzo szybko wchodzę w relacje z lokalnymi ludźmi. W okolicy zna mnie już każdy. Jadąc przez miasteczko, czuję się jak w papa mobile, mógłbym machać wszystkim, a kto mnie zauważa, woła: – O, grande Jacek przyjechał. W społeczność wszedłem momentalnie; moim przewodnikiem był oczywiście Giuseppe. Jednym z jego przyjaciół jest na przykład mechanik, który wygląda jak czołowy boss, a okazał się prawdziwym aniołem. Mam też drugiego Giuseppego, cudownego pana z warzywniaka. W naszej rodzinie to ja robię zakupy i muszę przyznać, że we Włoszech trochę mi to zajmuje, zanim przejdę od jednego sprzedawcy do drugiego! W pewnym momencie miejscowi zaproponowali mi, abym zajął się nieużywanym lokalnym kościołem, i urządził tam na przykład galerię. Odmówiłem, choć był to na pewno dowód wielkiego zaufania – nie mam w sobie ducha kaowca. We Włoszech zdecydowanie wolę po prostu być, siedzieć na tarasie i patrzeć; raz na jakiś czas zapalić ulubione cygaro. W ubiegłym roku kupiłem sobie osiołka – tak nazwałem mój skuter, który umila mi życie i w którym jestem po prostu zakochany. Osiołek stał się nieodłączną częścią życia. Pojechałem nim nawet do pracy na Maltę!
Poza wami jest w miasteczku wielu obcokrajowców?
Całkiem sporo; domy kupuje też coraz więcej Polaków. Ceny nieruchomości są tam wciąż atrakcyjne, nie skoczyły jakoś bardzo w górę. Za to, co w Warszawie wyda się na kawalerkę, tam można kupić pałac. Wśród obecnej lokalnej społeczności znajdziesz wariatów, którzy zupełnie uciekli od świata i mieszkają na wyspie 365 dni w roku; znajdziesz takich, którzy przyjeżdżają tylko w wakacje. Są też tacy jak ja, którzy funkcjonują na dwa domy. Niemniej wciąż tego nie czuć; czasami gdzieś się miniemy w sklepie czy na ulicy. To nie są turyści inwazyjni. Samo miejsce uważam za naprawdę dziwne, specyficzne. Włoska, a nawet francuska telewizja pokazywała programy o nim, bo, powtarzam, nie ma tam nic ładnego! Odczuwa się jednak jakąś energię, która powoduje, że ludzie tam zostają. Ja mieszkam na skraju miasteczka. W kilka minut trafiam do wioski, gdzie mam pozwolenie na zrywanie cytryn i pomarańczy z wszystkich rosnących tam drzewek; zrywam też opuncje i figi. Tamtejsi ludzie bardzo chętnie wszystkim się dzielą. Nie zagarniają wszystkiego do siebie.
Uczysz się od nich?
Nieustannie. Decyzję o tym, gdzie zamieszkamy, w ogromnej mierze zdeterminował czynnik ludzki. Do dziś wzruszają mnie uśmiechnięte twarze witające mnie na początku każdego pobytu i ta ich radość z prostych rzeczy, to ich: – Oooh, che bel sole, słońce świeci!
Polacy tak nie potrafią?
Jest coraz lepiej, ale niezmiennie mamy w sobie jakąś ponurość. Oczywiście także nie wszyscy Włosi ciepli i pogodni. Mieszkająca obok znajoma toczy na przykład batalię sądową z sąsiadką, która oskarża ją bezpodstawnie o zalewanie posesji. Jednak większość nosi w sobie słońce. Jestem wdzięczny za to, że mogę z niego korzystać, ale także czerpać z tego, co dobre w Polsce. W Warszawie cieszę się wielkomiejskim życiem: kinem, teatrem. W miasteczku, które zamieszkuje 3000 osób, ośrodków kulturalnych tego typu po prostu nie ma; jest za to mnóstwo innych atutów. Myślę, że dziś, kiedy podróżowanie stało się tak łatwe, nie warto zamykać się w jednym świecie. Ja dzięki obu rzeczywistościom czuję pełnię; niczego mi nie brakuje, za niczym nie tęsknię. Wiele jednak zależy od osoby. Giuseppe, który wakacje mógłby spędzać na całym świecie, spędza je tylko u siebie w Ciancianie. Nigdzie nie jeździ; opuszcza dom tylko na zloty Maserati organizowane gdzieś w Rzymie. Może to też kwestia wieku? Ostatnio Asia zapytała mnie, czy istnieje jakieś miejsce, które chciałbym koniecznie odwiedzić. Moja odpowiedź była przecząca. Po dłuższym zastanowieniu stwierdzam, że pozostało mi tylko jedno podróżnicze marzenie. Kocham drzewa i kocham las, więc raz w życiu chciałbym dotknąć drzewa w lesie sekwojowym. Na świecie jest wiele pięknych miejsc, jednak do szczęścia wystarcza mi mój taras, na którym przez 13 lat nic mi nie spowszedniało. Cały czas odczuwam to samo wzruszenie. Ten widok zachodzącego słońca, to ciepłe światło… I cisza. Pierwsza myśl po przylocie to zawsze: nic nie słyszę. Dźwięki, które się pojawiają – szczekający pies, uruchamiająca się pompa – też są dźwiękami ciszy. I chyba właśnie to jest w tym miejscu najpiękniejsze. Ja we Włoszech oddycham ciszą.
Posłuchaj naszych opowieści o Morzu Śródziemnym – teraz na Spotify, Youtube, Apple, Google i innych popularnych platformach podcastowych oraz bezpośrednio tutaj, na stronie magazynu “Lente”.
W trzecim sezonie podcastu zapraszamy Cię do wspólnej refleksji nad kwestią TOŻSAMOŚCI. W jaki sposób widzą siebie mieszkańcy Śródziemnomorza, co ich łączy, a co dzieli? W jaki sposób odczuwają i wyrażają swoją odrębność, jakie historie opowiadają na swój temat? Poznaj je bliżej w naszym podcaście!
Kleopatra, moja największa historyczna fascynacja, była ostatnią królową starożytnego Egiptu, a jednocześnie Greczynką. Do historii przeszła jako uwodzicielka i femme fatale, a przecież wcale nie odznaczała się wyjątkową urodą, zaś swoim dwóm życiowym partnerom pozostała wierna do końca. Spróbujmy przyjrzeć się najważniejszym elementom tożsamości Kleopatry: kobiety, matki, władczyni i bogini.
Prowadzenie: Magda Miśka-Jackowska
Produkcja: Michał Woźniak
Śródziemnomorski kocioł – tym bez wątpienia jest Stambuł. To, co starożytne – greckie i rzymskie – miesza się tu z tradycją bizantyjską oraz islamem sułtanów. Współcześnie, choć miasto wypełniają zabytki i pamiątki minionych czasów, wyłoniła się zeń prawdziwa, nowoczesna metropolia, zamieszkana przez ponad piętnaście i pół miliona mieszańców. Jedno zupełnie się w niej nie zmieniło: pozostaje tyglem kultur, języków, religii i stylów życia. Jest w stanie połączyć niemal wszystkich. Wciąż emanuje tajemniczą mocą, która przyciąga do siebie przybyszów z różnych części świata, i oczarowuje w sposób, który nie pozwala im zamieszkać już nigdzie indziej.
Brytyjska historyczka Bettany Hughes, wyraźnie zafascynowana Konstantynopolem, podjęła się niemożliwego. W swoim monumentalnym dziele, na blisko 800 stronach, zmieściła 6 000 lat historii miasta. Materiały źródłowe gromadziła przez ponad dekadę, a rezultaty tej kwerendy pozwoliły jej na interdyscyplinarne podejście do tematu. W książce nie brakuje więc rozważań z zakresu polityki, socjologii, historii religii. Z lektury najwyraźniej wyłania się jednak kulturowe znaczenie Stambułu jako miejsca spotkania kilku cywilizacji.
Autorce z całą pewnością bardzo pomogło doświadczenie telewizyjne: publikacja w swej formie niejednokrotnie przypomina świetnie wyreżyserowany serial dokumentalny, od którego nie sposób się oderwać. Styl prowadzenia narracji pełen jest zwrotów akcji, spisków i intryg, które kształtowały dzieje miasta. Hughes z wielką pasją opisuje nie tylko historyczne fakty, ale również architekturę, sztukę i atmosferę miasta, przeplatając wszystko wspomnieniem osobistych doświadczeń, jak chociażby tych związanych z uczestnictwem w protestach na placu Taksim.
Stambuł. Opowieść o trzech miastach przybliża dzieje metropolii greckiej, bizantyjskiej i tureckiej. Swój egzemplarz kupić możesz w naszym sklepie
W mojej opinii najciekawszymi fragmentami książki są te, w których Brytyjka ukazuje Stambuł jako miejsce styku. Niejednokrotnie zetknięcie się różnych światów kończyło się krwawą rzezią; na szczęście jednak przez długie lata kulturom i religiom udawało się także koegzystować. Każda z zamieszkujących miasto grup dawała od siebie to, co miała najlepszego: Grecy – prawo i umiejętności dyplomatyczne, Turcy – umiejętność zarządzania szlakami handlowymi i zdolności kupieckie, Ormianie – talent zdobniczy i architektoniczny. Żydów uważano za ekspertów od zdrowia i medycyny, a przyjezdni z Afryki doskonale sprawdzali się w organizacji pałacowego życia.
Czy mnie, wielką miłośniczkę Stambułu, coś w tej lekturze zawiodło? W zasadzie tylko jedno: zaledwie dwa skromne akapity o moim ulubionym XVI-wiecznym architekcie, Sinanie. Liczyłam na obfity opis jego ogromnego wkładu w architekturę miasta i przez 400 stron wyczekiwałam nadejścia jego czasów. Dotarłszy do nich, otrzymałam skromną wzmiankę o tym, że do dzisiaj w Stambule pozostało 12 zaprojektowanych przezeń budowli, oraz ciekawostkę o ekshumacji dokonanej przez Turków, która udowodnić miała, że Sinan był bardziej Turkiem niż Grekiem. Na pocieszenie dodam tylko, że o tym drugim nie wiedziałam.
Mimo tego osobistego rozczarowania książkę Bettany Hughes z przekonaniem polecam wszystkim miłośnikom historii; nie muszę dodawać, że zachwyci też każdego zainteresowanego Stambułem jako fenomenem kulturowym i politycznym na przestrzeni wieków. Ja dowiedziałam się z niej mnóstwa faktów i bez wątpienia będę do niej wracać jeszcze nie raz i nie dwa – za każdym razem z wielką przyjemnością.
Bettany Hughes, Stambuł. Opowieść o trzech miastach, tłum. Ewa Ratajczyk i Filip Godyń, Znak 2024
Gorący lipiec 1999 roku, Rodos. Podczas jednej z moich pierwszych podróży do Grecji, na którejś z wycieczek fakultatywnych polska pilotka wypowiada słowa, które wprawiają mnie w osłupienie: Wiedzą Państwo, w Grecji jest bardzo niska różnorodność imion. Tu prawie każdy nazywa się Jorgos, Kostas, Nikos, Christos, Marija czy Eleni. Zdanie orzekające, w tonie bezdyskusyjnym, do przyjęcia. Za oknem migają mi żywo zielone, sosnowe lasy bajecznie malowniczych gór Atawiros, w oczach stoi jeszcze podziwiany przed chwilą widok ruin joannickiego zamku w Monolithos, zgodnie z nazwą usadowionego na samotnej skale, z egejskim błękitem w tle. Pilotka opowiada grupie już o czymś następnym, a we mnie narasta niezgoda.
Spotkałem Merkurego
Przecież zetknąłem się już z tyloma greckimi imionami, nie takimi z kalendarza, ale zasłyszanymi, przeczytanymi, z imionami w użyciu! – myślę, zatopiony w widokach zza kolejnych zakrętów. Przecież wczoraj na nabrzeżu miasta Rodos bilety na wycieczkowy stateczek na wyspę Simi sprzedawała starsza, uśmiechnięta pani Alkmini (Αλκμήνη, pol. Alkmena). Przecież sprzedawczyni w markecie miała wpięte w klapę imię Tsambika (Τσαμπίκα), a ktoś na ulicy zawołał obok mnie do przechodzącego mężczyzny: „Merkuri”, czyli: Merkurisie/Merkuriosie (Μερκούρης/Μερκούριος). I przecież w sklepie muzycznym ledwie przedwczoraj kupowałem kasetę piosenkarza Orfeasa Peridisa (Ορφέας Περίδης, pol. Orfeusz), a nabyty w tym samym miejscu muzyczny periodyk opisywał koncerty niezwykle lubianej wokalistki o dźwięcznym imieniu Glikierija (Γλυκερία). Z poczuciem niezgody wysiadam w mieście Rodos, w którym mieszkamy. Wokół mnie lśni w piekącym słońcu miejscowa mieszanka architektoniczna, zgrabny zlepek wielu epok: od średniowiecza przez czasy osmańskie, po międzywojenny włoski eklektyzm, wreszcie po powojenną Grecję praktycznych, acz jednakowych w wyglądzie kamienic. Cykady w ogrodach wokół murów miejskich próbują zagłuszyć myśli, lecz zasiane ziarno wątpliwości krąży i przyspiesza na rozgrzanych skwarem synapsach.
Plac Monastiraki w Atenach: tłumy ludzi, mieszanka imion
Dowody prasowe
Następnego dnia zakupuję w kiosku gazety. To wciąż te lata, gdy papierowy dziennik jest w kraju świętością. Grecy i Greczynki przesiadują z rozłożoną gazetą na portowych ławkach, w kawiarniach Nowej Agory czy na placu zwanym potocznie Sto Daktylowców (gr. Ekato Churmadies / Εκατό Χουρμαδιές). W parkowym cieniu wertuję gazety w określonym celu. Mają zweryfikować zasłyszany osąd, a w uświadomionej nadziei – zadać kłam temu, co usłyszałem. Nie, Grecja, kraj przebogatej kultury i obyczajowości, rozpiętej między setkami gór i mniej więcej setką zamieszkanych wysp, nie może być tak uboga w imiona! Niezgoda i protest poszukują potwierdzenia w tym, co pisane i bezsporne. Dowodu. Nie okazuje się to trudne.
Na pachnącej świeżą farbą drukarską stronie przywołany minister edukacji ma na imię Jerasimos (Γεράσιμος), minister pracy zaś to Miltiadis (Μιλτιάδης, pol. Miltiades). Wiceminister w tym samym resorcie – Fiwos (Φοίβος, pol. Fojbos), wiceminister spraw wewnętrznych to zaś Leonidas (Λεωνίδας). Na innej stronie wypowiada się pani minister / ministra kultury o imieniu Elisawet (Ελισάβετ, pol. Elżbieta), zaskakującym, bo w przeciwieństwie do przytłaczającej większości greckich imion żeńskich niezakończonym samogłoską. Kolejni dostrzeżeni prominentni politycy to Tilemachos (Τηλέμαχος, pol. Telemach) czy Rodula (Ροδούλα). W dziale kultury święcący triumfy piosenkarz Alkinoos Ioanidis (Αλκίνοος Ιωαννίδης); pośród wymienianych aktorek Ksenia (Ξένια), Filareti (Φιλαρέτη), Despo (Δέσπω), Martha (Μάρθα, pol. Marta) czy Kariofilia (Καρυοφυλλιά). Figurujący obok aktorzy to Rigas (Ρήγας), Αkilas (Ακύλλας), a nawet swojsko brzmiący… Wladimiros (Βλαδίμηρος, pol. Włodzimierz). W posępnych nekrologach wyspy powtarzająca się znów Tsambika, Aristotelis (Αριστοτέλης, pol. Arystoteles), Walasija (Βαλασία) czy Theofano (Θεοφανώ). Owszem, dostrzegam mnogość Jorgosów i Kostasów, Stawrosów, Marii czy Christin, ale onomastyczny kalejdoskop wyraźnie i barwnie świeci różnorodnością. Ba, coraz bardziej mnie ona zaskakuje. Inspiruje do dalszych poszukiwań i zgłębiania tematu: imiona Grecji.
Mieszkańcy wyspy Mykonos. Całkiem możliwe, że jeden z nich ma na imię Kostas! Fot. Mstyslav Chernov/ Wikipedia, CC BY-SA 3.0
Kostas, Kostis czy Dinos?
Greckie słowo oznaczające imię, onoma (όνομα), posłużyło do stworzenia określenia nauki o imionach w wymiarze globalnym, onomatologii. Jego rodowód sięga imperiów Wschodu, wcześniejszych niż helleńskie. Urzędowo, oprócz jednego bądź dwóch imion podstawowych, w greckich dokumentach ważne jest jeszcze imię ojca, greckie patronimo(πατρώνυμο). Pomaga to niekiedy w rozróżnianiu osób noszących zarówno popularne imię, jak i częste nazwisko (jak przysłowiowy grecki Nowak, czyli Papadopulos/Παπαδόπουλος). Spore zamieszanie z greckimi imionami używanymi w sferze publicznej wywołują krótkie, obiegowe formy stosowane przez wielu Greków i wiele Greczynek. Weźmy na przykład męskie imię Konstandinos (Κωνσταντίνος, pol. Konstanty/Konstantyn) i jego żeński odpowiednik Konstandina (Κωνσταντίνα). Tylko część osób noszących te imiona tak się nam przedstawi. Wiele wybiera formę krótszą, funkcjonującą obiegowo powszechnie, a niekiedy nawet utworzoną samodzielnie! Konstandinos może mówić o sobie Kostas (Κώστας) lub Kostis (Κωστής), Dinos (Ντίνος) czy Takis (Τάκης). Ta ostatnia forma stanowi także skrót od innych imion, takich jak Panajotis (Παναγιώτης), Efstratios (Ευστράτιος) czy Dimitrios (Δημήτριος). Co ważne, krótka forma nie jest milusińskim zdrobnieniem i w sferze publicznej występuje samodzielnie, mimo że używająca jej osoba w dowodzie osobistym ma to dłuższe, często np. trudniejsze w wymowie, imię oficjalne. I tak Grecja miała choćby premiera Kostasa Simitisa czy prezydenta Kostisa Stefanopulosa. Podobnie rzeczy mają się z kobiecą wersją imienia, czyli Konstandiną. Ileż tu możliwych form krótkich! Dina (Ντίνα), Tina (Τίνα), Tula (Τούλα), Nula (Νούλα), Kostija (Κωστία), Kostula (Κωστούλα), choć dwa ostatnie bywają także imionami oficjalnymi, takimi z dowodu. Grecy, przedstawiając się sobie nawzajem, często dociekają, od jakiego imienia pochodzi forma podana przez rozmówcę. To ważne, bowiem współczesna Hellada wciąż niezwykle hucznie obchodzi imieniny, a niezłożenie życzeń świętującym przyjaciołom uważane jest za niemałe faux pas…
Mieszkaniec miasteczka Lindos. Można zgadywać, jak ma na imię!
Tylko nie Zumbula!
Zacznijmy od początku, od momentu, w którym imię jest nadawane. W Grecji, w której w 2021 roku wciąż 95 procent osób deklarowało się jako chrześcijanie prawosławni, a kościół i państwo pozostają w bardzo ścisłym związku, ważny moment stanowią chrzciny (gr. waftisia/ βαφτίσια) w okolicznej cerkwi. Celebruje się je sporo później niż w tradycji rzymskokatolickiej – często gdy niemowlę przekroczy wiek 6 miesięcy, a nawet rok lub więcej. Do tego momentu nieochrzczone jeszcze dziecię to „bebis” (μπέμπης), chłopiec, lub „beba” (μπέμπα), dziewczynka. Dziecko bezimienne, bobas, maluszek. Imię wypowiedziane zostaje podczas chrztu. To uroczysty moment, na który szczególnie czekają dziadkowie dziecka, gdyż wedle przyjętej tradycji chłopcu nadaje się imię dziadka, zaś dziewczynce – imię babci. W ostatnich dekadach coraz częściej odchodzi się jednak od tego zwyczaju – imiona rodzinnych seniorów brzmią dla niektórych zbyt staroświecko czy nietypowo, a nawet śmiesznie. Może to powodować rodzinne kłótnie. Ale jak mieliśmy nazwać córkę, Zumbula (Ζουμπούλα)?! – słyszę od pary znajomych, którym przytrafił się taki rodzinny konflikt. Zumbula to przykład dawnego imienia powszechnego wśród Greków małoazjatyckich, postrzeganego dziś jako zupełnie niemodne i przestarzałe.
W ostatnich latach coraz silniej dochodzą w Grecji do głosu mody na określone imiona, zjawisko znane nam dobrze z polskich warunków. Szczególnie podobają się wybrane imiona starożytne i mitologiczne, zwykle te dość krótkie i dźwięczne. W przeszłości, szczególnie na wsiach, sprzeciwiał się im miejscowy kler, naciskający na nadawanie imion chrześcijańskich. W kraju przybywa więc dziewcząt o imieniu Danai (Δανάη, pol. Danae), Eli (Έλλη, pol. Helle), Mirto (Μυρτώ, pol. Myrto), Dafni (Δάφνη, pol. Dafne), oraz chłopców przedstawiających się jako Iasonas (Ιάσωνας, pol. Jazon) czy Achileas (Αχιλλέας, pol. Achilles). Z drugiej strony, antyczne imiona występujące dziś już prawie tylko w pokoleniu seniorów, zwłaszcza u potomków Greków małoazjatyckich, powoli zanikają. Coraz trudniej natrafić więc na kogoś o imieniu Aristofanis (Αριστοφάνης, pol. Arystofanes), Thrasivulos (Θρασύβουλος, pol. Trazybul), Kaliroi (Καλλιρρόη, pol. Kaliroe) czy Elpiniki (Ελπινίκη, pol. Elpinike). Na wyspie Lesbos, znanej z bogactwa imion, w tym antycznych, spotkałem pana o rzadkim imieniu Ipokratis (Ιπποκράτης, pol. Hipokrates), a także panią Meropi (Μερόπη, pol. Merope). Nawet w imionach starożytnych panują więc swoiste mody: jedne stają się coraz popularniejsze, inne, zwykle te dłuższe, a więc nieco mniej praktyczne, stopniowo giną.
Mieszkanka wyspy Skiathos – może Zumbula?
Trzech Jazonów w jednej klasie
Niektórzy rodzice celowo poszukują imion rzadkich, aby ich dziecko w pewien sposób wyróżniało się, nie będąc jednym z trzech Jazonów czy pięciu Helen (nowogr. Eleni/ Ελένη) w klasie. Trzeba przyznać, że kreatywność Greków bywa tutaj olbrzymia! I tak, gdy płynąłem niedawno wodolotem na wyspę Hydra, z toczącej się koło mnie konwersacji zrozumiałem, że siedząca obok kobieta ma na imię Thisvi (Θίσβη, pol. Thysbe). To antyczna kochanka Pyramosa z PrzemianOwidiusza! Oboje byli postaciami tragicznymi – pochodząc ze skłóconych rodów Babilonu, potajemnie spotykali się przy szczelinie w murze rozdzielającym domostwa rodzin. Zginęli w wyniku smutnego nieporozumienia, inspirując na wieki kulturę europejską, od Cranacha po Szekspira. Jedna z moich znajomych z górskiego Epiru to z kolei Chrisiida (Χρυσηίδα, pol. Chryzeida), niczym bohaterka Iliady, córka Chryzesa, trojańskiego kapłana. W czasie wojny pojmana, zniewolona, oddana Agamemnonowi. Najoryginalniejsze antyczne imię, z jakim spotkałem się dotąd w Grecji w użyciu, to jednak z pewnością Venthesikimi (Βενθεσικύμη, pol. Bentesikyme). Nosiła je żyjąca w dalekiej Etiopii córka Posejdona i Amfitryty.
Warto podkreślić, że antyczne czy mitologiczne imiona mają w Grecji nie tylko helleński rodowód. Spójrzmy choćby na… Semiramis (Σεμίραμις, pol. Semiramida), imię nadawane w Grecji od dawna, które dziś nosi choćby jedna z aktorek młodego pokolenia (Semiramis Abadzoglu, Σεμίραμις Αμπατζόγλου). Jeden z popowych piosenkarzy, również młodego pokolenia, to natomiast pochodzący z Salonik Pilatos Kunatidis (Πιλάτος Κουνατίδης, pol. Piłat). W północnej Grecji nierzadkie jest wreszcie rzymskie imię Traianos (Τραϊανός, pol. Trajan). Niektóre imiona łączą w sobie wiele kultur, jak np. piękne Kiveli (Κυβέλη), a więc „matka bogów”, Kybele. Panią o tym imieniu spotkałem choćby na drogiej mi Lesbos: prowadzi tu popularną, cenioną w Mitylenie knajpkę.
Czy ten pan może mieć na imię Jazon?
Od Mojżesza do… Betlejem
Powróćmy do imion chrześcijańskich, gdyż to one we współczesnej Grecji dominują. Część z nich to imiona jednakowo często spotykane w całym kraju, jak choćby męskie Jeorjos/Jorgos (Γεώργιος/Γιώργος, pol. Jerzy), Dimitrios/Dimitris (Δημήτριος/Δημήτρης), Charalambos/Lambis (Χαράλαμπος/Λάμπης, pol. Charłamp), Thomas (Θωμάς, pol. Tomasz, jednak sporo rzadsze niż w Polsce), Petros (Πέτρος, pol. Piotr) czy żeńskie Marija (Μαρία), Irini (Ειρήνη, pol. Irena) czy Ana (Άνα). Niektóre są zaś częstsze regionalnie. To na Krecie spotkamy najwięcej Manolisów (Μανώλης), których imię jest krótką formą od Emanuila (Εμμανουήλ, pol. Emanuel). Na wyspie tej najczęściej przywita nas też Sifis (Σήφης) czyli Iosif (Ιωσήφ, pol. Józef). Wiele imion łączy się z bardzo ważnymi dla kraju patronami. Oto przecież Nikolaos (Νικόλαος, krótka forma Nikos/Νίκος) to nikt inny jak święty Mikołaj – pochodzący z Azji Mniejszej patron ludzi morza, rybaków, żeglarzy. W kraju, w którym długość linii brzegowej wynosi niemal 15 tysięcy kilometrów i jest jedną z najdłuższych w skali globu, cieszy się on zrozumiałym szacunkiem! Ilijas (Ηλίας) to natomiast Eliasz – prorok, któremu niezliczone kościoły i kościółki wystawiono na górach i wzgórzach całego kraju, tam, skąd najbliżej do słońca, tam, gdzie niegdyś stały świątynie poświęcone samemu Zeusowi. Wiele imion tradycji chrześcijańskiej na różne sposoby chwali Boga (gr. Theos/Θεός): Theodoros/Thodoris, Thodoros (Θεόδωρος/Θοδωρής, Θόδωρος) to „dar boży”, Theofilos (Θεόφιλος) to „przyjaciel Boga”, Theopistos (Θεόπιστος; to imię rzadsze), „wierzący w boga”. Większość z nich ma też wersje żeńskie, takie jak, odpowiednio: Theodora/Dora (Θεοδώρα/ Δώρα, Ντόρα), Theofilija (Θεοφιλία) czy Theopisti (Θεοπίστη). Niektóre imiona pochodzą również od greckich miejsc kultu, klasztorów, przydomków maryjnych itp. Tu wyróżniają się np. męskie przydomki Archanioła Michała i sławne w kraju klasztory o tej nazwie, popularne miejsca pielgrzymkowe – Panormitis (Πανορμίτης), na dodekaneskiej wyspie Simi – oraz Taksiarchis (Ταξιάρχης) na Lesbos. Mamy też rodyjskie imiona Tsambika (Τσαμπίκα) czy Tsambikos (Τσαμπίκος) – od sławnego klasztoru Matki Boskiej Tsambiki, do którego często wędrują pary bezdzietne. Na Rodos występuje także imię Thareni bądź Tharini (Θαρρενή/Θαρρεινή) – od Thari (Θάρρι), innego sławnego klasztoru wyspy.
Nie brak też u Greków imion starotestamentowych, takich jak Awram (Αβραάμ) – Abraham, Dawid (Δαυίδ), Moisis (Μωυσής) – Mojżesz czy Rachil (Ραχήλ) – Rachela. Nadawane są one zwykle bez związku z pochodzeniem z diaspory żydowskiej, w naszych czasach bardzo w tym kraju nielicznej. Jednym z wielkich zaskoczeń było kiedyś przeczytanie przeze mnie w poczytnej greckiej gazecie zapowiedzi ślubu, w której przyszła panna młoda, Greczynka, nosiła imię… Ierusalim (Ιερουσαλήμ), Jerozolima! I o ile z Jerozolimą spotkałem się tylko raz, to dość często natkniemy się w Grecji na żeńskie imię… Withleem (Βηθλεέμ) – Betlejem. Jego obiegową formą jest np. Emi (Έμυ). W starszym pokoleniu nadal spotkać możemy panie Jestimani (Γεσθημανή) czyli Getsemani (w języku greckim spółgłoski są zamienione kolejnością!). Raz spotkałem się ponadto z… Galileą (Γαλιλαία).
Ciekawe, jakie imię nosi mężczyzna pracujący w tej pięknej scenerii…
Droga pani Ameryko
Temat imion związanych z miejscami biblijnymi przenosi nas w świat greckich imion… geograficznych. Są one rzadko spotykane, ale za to – bardzo różnorodne. Gdy odwiedziłem kiedyś zieloną wyspę Thasos na północnym Morzu Egejskim, rozmawiałem z seniorką rodziny, w której hoteliku zamieszkaliśmy. Przesympatyczna starsza pani nosiła spotykane wciąż w północnej Grecji imię Plumisti (Πλουμιστή), co dosłownie znaczy „Wielobarwna”, ale, jak zaznaczyła, wszyscy mówią na nią Plumitsa (Πλουμίτσα/ wersja obiegowa). – W naszej wiosce mamy kawał świata! – śmiała się gromko pani Plumitsa. – Mieszka u nas Ewropi (Ευρώπη, pol. Europa), mieszka Makiedonija (Μακεδονία, pol. Macedonia), a nawet jedna Ameriki! (Αμερική, pol. Ameryka)! Dziś tradycja nadawania takich imion zanika, ale nadal spotkałem się w użyciu z takimi choćby formami jak Thesaloniki (Θεσσαλονίκη, pol. Tesalonika), Kriti (Κρήτη, pol. Kreta), Sikielija (Σικελία, pol. Sycylia) czy… Monemwasija (Μονεμβασία, pol. Monemwazja, historyczna miejscowość na Peloponezie). Być może najczęściej z tej grupy zetkniemy się z Wenetiją (Βενετία, pol. Wenecja), bo też i weneckie imperium odcisnęło niezatarty ślad na greckiej historii i kulturze. Mało tego, wsiadając pewnego razu na pokład samolotu do Aten, poczułem się mile zaskoczony, słysząc, że grecka szefowa pokładu ma na imię… Elada (Ελλάδα), a więc Grecja. Pani Grecja wioząca nas do Grecji: czyż to nie piękne? W tym ostatnim przypadku dodam, że ostentacyjne imiona tego typu nadawano często w rodzinach greckich repatriantów (znad Morza Czarnego czy z dalekiego Uzbekistanu), a także w niektórych rodzinach greko-cypryjskich, przywiązanych do historycznej wizji Enosis, czyli połączenia się Cypru z Grecją. Prawdziwą niespodziankę geograficzną trzymam jednak na koniec podróży przez mapę z imionami: w książce telefonicznej Aten wypatrzyłem kiedyś panią o ewidentnie greckim nazwisku, noszącą swojsko brzmiące imię… Warsowija (Βαρσοβία)! Szkoda, że nie było mi dane poznać jej osobiście, aby zapytać o możliwe rodzinne związki z Polską.
Czy Jutrzenki i Różane Świty też muszą myć schody?
Demokracja i Pełnia księżyca
Wspomniana pani Plumisti/Wielobarwna z wyspy Thasos wprowadziła nas w świat greckich imion znaczących. Podobnie jak np. w krajach Wschodu, tak i w Grecji wiele imion, szczególnie często żeńskich, oznacza coś konkretnego. W Polsce Nadzieja, Sława, Malina czy Jaśmina zdarzają się rzadko; w Grecji jest zgoła inaczej. Myśląc tylko o swoich znajomych z Grecji, od razu przywołuję tu z pamięci częste imiona takie jak Eleftherija (Ελευθερία) – Wolność, Chara (Χαρά) – Radość, Agapi (Αγάπη) – Miłość, Sotirija (Σωτηρία) – Zbawienie, Elpida (Ελπίδα) – Nadzieja, Zoi (Ζωή) – Życie, Sofija (Σοφία) – Mądrość, Arjiro (Αργυρώ) – pochodna forma od słowa srebro, Sewasti (Σεβαστή) – Czcigodna, Angieliki (Αγγελική) – Anielska, Athanasija (Αθανασία) – Nieśmiertelność, a historyczne i chrześcijańskie imię Irini (Ειρήνη) samo w sobie oznacza Pokój. Często nadawane są też Kiriaki (Κυριακή) – Niedziela, a imię oznaczające samo w sobie Piątek – Paraskiewi (Παρασκευή) pochodzi od szeroko czczonej w kraju, prawosławnej patronki, świętej Paraskewy w języku polskim. Gama jest naprawdę szeroka i pośród imion nieco rzadszych, ale wciąż używanych, będą też np. Piji (Πηγή) – Źródło, Ewlojia (Ευλογία) – Błogosławieństwo, Egli (Αίγλη) – Sława, Dimokratija (Δημοκρατία) – Demokracja (niegdyś częstsze w greckich środowiskach lewicowych), Osija (Οσία) – Błogosławiona, Parthena (Παρθένα) – Dziewica, ale i jeszcze bardziej poetycko brzmiące, choćby Rodavji (Ροδαυγή) – Różany Świt, Awjerini (Αυγερινή) – Jutrzenkowa, Malamatenia (Μαλαματένια) – Złocista, Kalomira (Καλομοίρα) – Dobry Los itd. Jednym z imion, które zrobiło na mnie największe wrażenie swoją poetyką, jest Iliostalachti/Iliostalakti (Ηλιοστάλαχτη/Ηλιοστάλακτη) czyli… Ociekająca Słońcem. Pośród męskich imion znaczących wyróżniają się choćby Apostolos (Απόστολος) – Apostoł, Angielos (Άγγελος) – Anioł (szczególnie częste na Peloponezie), Sotirios (Σωτήριος, krótka forma Sotiris/Σωτήρης) – Zbawienny czy Makarios (Μακάριος) – Szczęśliwy / O Dobrym Losie. Na Lesbos miałem zaś okazję rozmawiać z młodym chłopakiem o poetycko brzmiącym imieniu Panselinos (Πανσέληνος) czyli… Pełnia Księżyca!
Przechodnie w Atenach. Imiona nieznane…
Orzeł i Sałata
Imiona przyrodnicze to kolejna grupa, bardzo mi droga. Wiele z nich staje się dziś coraz rzadszych. Nadawane były w czasach, gdy Grecy pozostawali w bliższym kontakcie z naturą. Także i w tym przypadku są to przede wszystkim imiona żeńskie. Koleżanka ze wspomnianej Lesbos nosi imię Lemonia (Λεμονιά) czyli… Drzewo Cytrynowe, a inna, z tej samej wyspy, Jasemi (Γιασεμή) – Krzew Jaśminu; inne wciąż spotykane formy to na przykład Triandafilia (Τριανταφυλλιά) – Krzew Róży, Wioleta (Βιολέτα) – Fiołek, Paschalia (Πασχαλιά) – Krzew Lilaka czy Nerandzia (Νεραντζιά) – Drzewo Gorzkiej Pomarańczy. Na południowych Wyspach Egejskich nadal natknąć możemy się na Maruliję (Μαρουλία i podobne formy pochodne), od słowa maruli (το μαρούλι), sałata! Jedną z wysp, gdzie imię takie spotkamy relatywnie często, jest szeroko znana z wulkanicznej kaldery wyspa Santorini, z kościółkiem Matki Boskiej Maruliani (gr. ΠαναγίαΜαρουλιανή), nazwijmy ją „Sałatowej”. Wszystko za sprawą podania o cudownej ikonie Maryi, którą znaleziono rzekomo na polu z tą właśnie rośliną. Imiona ze świata zwierząt są rzadsze; tu wyróżniają się, m.in. Peristera (Περιστέρα) – Gołębica oraz Perdika (Πέρδικα). To ostatnie oznacza ptaka nieobecnego w naszym kraju, ale posiadającego polską nazwę: góropatwa (nie mylić z kuropatwą). Z imion męskich – Chrisanthos (Χρύσανθος) to Złoty Kwiat (częstsza forma żeńska – Chrisanthi / Χρυσάνθη), zaś Aetos (Αετός) – Orzeł. To ptak szczególnie często występujący w pieśniach i opowieściach Krety, synonim wolności i hartu ducha.
W pełnej górskich dolin i wysp Grecji niektóre imiona mają znaczenie tylko lokalne. Wiele z nich już zaginęło i nie spotkamy nikogo, kto nosi je współcześnie. Czasem zobaczymy je jeszcze na cmentarnych nagrobkach lub w publikacjach o historii tych miejsc. Niektóre wciąż występują w najstarszym pokoleniu. Jako przykłady podajmy choćby imiona Dioktinula (Διοκτινούλα) ze środkowej Macedonii, Wlotina (Βλωτίνα) czy Amerisuda (Αμερισούδα) z Lesbos (archaiczna końcówka -uda występuje w imionach z wysp północno-wschodniego Morza Egejskiego), a także Themelina (Θεμελίνα) z Kalimnos. Ta ostatnia wyspa znana jest z tradycji nadawania dzieciom imion lokalnych także dziś.
I wreszcie: imiona mniejszości. Pomijając ludność napływową z ostatnich dekad, warto pamiętać, że grecką Trację, a także niektóre wyspy, jak Rodos czy Kos, zamieszkuje od stuleci ludność muzułmańska, posiadająca obywatelstwo greckie i oficjalną reprezentację w parlamencie; ludność o własnym zestawie tradycji, świąt, obrzędów, obyczajów, a co za tym idzie, także imion. Sięgają one do tradycji pomackich, tureckich, arabskich itd. Powszechnie spotkamy na tych obszarach Ahmeta czy Jusufa, Zeirę czy Fatmę.
Na koniec krótko o współczesnych imionach obcego pochodzenia. Wciąż niezbyt pospolicie nadawane są jako formy oficjalne, urzędowe i przy chrzcie. Stały się za to popularne jako obiegowe formy krótkie od imion dłuższych. I tak Natasa (Νατάσα/Νατάσσα) to najczęściej Greczynka o oficjalnym imieniu Anastasija (Αναστασία), Wiki (Βίκυ) to często Wasiliki (Βασιλική), Andzela (Άντζελα) to zwykle wspomniana Angieliki a Dzordzis (Τζώρτζης; wymowa jak zapisano, Grecy nie mają w swoim języku głoski „dż”) to jedna z form od Jeorjosa, Jerzego. Niektóre imiona zachodnie przyjęły się lokalnie już dawno temu – na przykład na pełnych wpływów genueńskich czy weneckich Cykladach spotyka się, jako imię oficjalne, Gulielmosa (Γουλιέλμος). Stopniowo i w Grecji upowszechniają imiona niesione przez zachodnią popkulturę – coraz łatwiej natknąć się więc na dziewczynkę o imieniu Wanesa (Βανέσσα). Trend ten jest póki co dużo słabszy wśród imion męskich.
Pilotce wycieczki z Rodos sprzed lat wiele zawdzięczam. Swoim autorytatywnym osądem wywołała moją niezgodę, ale, co ważniejsze, długofalowo pogłębiła ciekawość. Przez wszystkie te lata zbieram więc imiona Grecji – tylko takie, które spotkam w użyciu, które komuś zostały naprawdę nadane. Moja bogata i ciekawa kolekcja, która liczy już wiele tysięcy form, skłania do sięgnięcia po konteksty historyczne, religioznawcze, mitologiczne, regionalistyczne, a nawet, co widzieliśmy na przykładach, przyrodnicze. Onomatologia to brama do wielu światów, a sam temat imion Grecji to okazja do wiecznego poszerzania horyzontów, także daleko poza greckie morza: Egejskie, Jońskie czy Libijskie. Imiona są przecież zwierciadłem kultury Grecji, a także ważnym świadectwem jej współczesnej tożsamości.
Imiona oraz nazwy, słowa greckie zapisano w transkrypcji fonetycznej z języka nowogreckiego.
Posłuchaj naszych opowieści o Morzu Śródziemnym – teraz na Spotify, Youtube, Apple, Google i innych popularnych platformach podcastowych oraz bezpośrednio tutaj, na stronie magazynu “Lente”.
W trzecim sezonie podcastu zapraszamy Cię do wspólnej refleksji nad kwestią TOŻSAMOŚCI. W jaki sposób widzą siebie mieszkańcy Śródziemnomorza, co ich łączy, a co dzieli? W jaki sposób odczuwają i wyrażają swoją odrębność, jakie historie opowiadają na swój temat? Poznaj je bliżej w naszym podcaście!
Jak tożsamość kulturowa malarza wpływa na postrzeganie świata i sposób jego przedstawiania? Czy artyści z Północy malują inaczej niż artyści z Południa? Czy tożsamość kulturowa równa się tożsamości estetycznej? O tym wszystkim rozmawiam z dr Aleksandrą Janiszewską-Cardone – historyczką sztuki, kuratorką w Muzeum Narodowym w Warszawie, prowadzącą podcast Otulina o sztuce. Wspólnie zastanawiamy się, czy zmysłowość jest domeną sztuki włoskiej, sprawdzamy, jak z tematami mitologicznymi radzili sobie malarze północni i czy ich twórczość mogła stanowiła inspirację dla artystów znad Morza Śródziemnego.
Z radością zawiadamiamy, że Laureatami dziesiątej edycji Nagrody Literackiej im. Leopolda Staffa dla najlepszych książek o tematyce włoskiej i przekładów z języka włoskiego są:
Julia Dickstein-Wieleżyńska (1881–1943)
w kategorii „In memoriam”
Anna Wasilewska
w kategorii „Dzieło życia”
Hanna Podgórska
w kategorii „Książka roku: przekład” za tłumaczenie publikacji Jak kwitnące drzewo. Florencja średniowieczna i renesansowa Silvii Diacciati et al. (PIW 2023)
Dorota Duszyńska
w kategorii „Książka dla dzieci” za przekład Powiedz mi, kim jestem Paoli Mastrocoli (Dwie Siostry, 2023)
Laureatom serdecznie gratulujemy, Państwa zaś zapraszamy do lektury laudacji nakreślonych przez Kapitułę Nagrody.
Miała imponujące horyzonty naukowe, niespożytą energię pozwalającą jej na działanie w wielu dziedzinach, ogromną wrażliwość i szerokie zainteresowania. Studiowała filozofię i historię religii, a swój doktorat na Uniwersytecie Lwowskim poświęciła postaci Marii Konopnickiej. Drugi doktorat, z filozofii, uzyskała w Rzymie. Realizowała się jako poetka, publicystka, krytyczka i historyczka literatury; działała społecznie, edukowała, niestrudzenie promowała polską kulturę za granicą. W pewnym sensie wszystkie powyższe role, ważne i piękne, zawiera w sobie ta dla Julii najistotniejsza: rola tłumaczki. Dickstein-Wieleżyńska widziała bowiem w przekładzie szansę na łączenie, mediację, wzajemne poznawanie się kultur i światów. Była kosmopolitką, Europejką, czuła się obywatelką świata i dzieckiem kilku ojczyzn, szczególnie zaś: Polski i Włoch. W pamięci wielu zapisała się głównie jako autorka znakomitych przekładów utworów Leopardiego, którym nadała zaskakująco feministyczny ton; na język włoski przeniosła zaś liczne dzieła polskich klasyków, w tym Asnyka, Żeromskiego czy Przybyszewskiego. Warto jednak dodać, że tłumaczyła nie tylko z włoskiego i na włoski; jej warsztat obejmował także 11 innych języków, w tym tak zaskakujące, jak serbołużycki i sanskryt.
Dickstein-Wieleżyńska uważała przekład za udomowienie obcojęzycznego dzieła; bardziej niż oddanie językowych niuansów interesowało ją zaadaptowanie tekstu do rzeczywistości bliskiej nowym odbiorcom. I choć żyła w czasach, kiedy aktywną zawodowo kobietę, w dodatku Żydówkę, traktowano nierzadko w sposób lekceważący, to praca translatorska dawała jej poczucie siły i sprawczości. Nie dziwi więc, że próbowała kontynuować ją jeszcze podczas okupacji, jak również w ostatnim okresie życia, podczas uwięzienia na Pawiaku. Zmarła, pozostawiając po sobie imponujący dorobek translatorski, liryczny, krytyczny i publicystyczny, w tym związany z równouprawnieniem kobiet. Była niezwykła. My nagradzamy ją dzisiaj z podziwem i wdzięcznością.
Laudacja Joanny Ugniewskiej dla Anny Wasilewskiej (nagroda w kategorii „Dzieło życia”)
Anna Wasilewska, długoletnia redaktorka „Literatury na świecie”, ma na swoim koncie kilkadziesiąt przekładów z literatury włoskiej; jej wybór padał zawsze na autorów wybitnych, trudnych, u których kwestia języka była sprawą zasadniczej wagi. Przełożyła między innymi Landolfiego, Fo, Eco, lecz dwóch pisarzy okazało się w jej dorobku najważniejszymi i dzięki jej przekładom są oni teraz znani i cenieni w Polsce. Są to Italo Calvino i Carlo Emilio Gadda. Anna Wasilewska przełożyła większą część twórczości Calvina – opowiadania, eseje i arcypowieść Jeśli zimową nocą podróżny – przyczyniając się do nadzwyczajnego sukcesu tego autora wśród polskich czytelników.
Drugim pisarzem jest Gadda, którego powieść Niezły pasztet na via Merulana, o fundamentalnym znaczeniu dla włoskiej literatury, stanowi prawdziwe wyzwanie dla tłumacza ze względu na rozmaitość językową, liczne rejestry stylistyczne, dialekty, neologizmy itp. Znakomite posłowia wieńczące przełożone książki dowodzą raz jeszcze, że najbardziej wnikliwym czytelnikiem jest tłumacz.
W kategorii Dzieło życia, nagroda imienia L. Staffa przypada w tym roku Annie Wasilewskiej.
Laudacja Joli Dygul dla Hanny Podgórskiej (nagroda w kategorii „Książka roku: przekład” za tłumaczenie tomu zbiorowego: Silvia Diacciati, Enrico Faini, Lorenzo Tanzini, Sergio Tognetti, Jak kwitnące drzewo. Florencja średniowieczna i renesansowa, PIW, Warszawa 2023 (seria Rodowody Cywilizacji)
Książka czwórki badaczy skierowana jest do szerokiej publiczności, nie ma w niej długich i nużących przypisów, niemniej jednak, co trzeba mocno podkreślić, nie traci ona nic z rzetelności naukowej, bowiem autorzy bazują przede wszystkim na źródłach historycznych. Sam tytuł, nawiązujący do arii z opery Pucciniego („Gianni Schicchi”) odnosi się do struktury książki, każdy rozdział jest jak gałąź, ale wszystkie razem wyrastają z jedno pnia i tworzą skomplikowany obraz miasta. Ten zróżnicowany tom proponuje nam fascynującą podróż do średniowiecznej i renesansowej Florencji, która jak soczewka skupia w sobie fenomen rozwoju cywilizacyjnego miast-państw Półwyspu Apenińskiego. Autorzy w oparciu o bogate źródła archiwalne ukazują tajniki systemu gospodarczego, finansowego, administracyjnego, ale także szeroko pojętej kultury, życia rodzinnego czy kwestii kobiet, dzięki czemu proponowane ujęcie jest nieco odmienne od typowych rysów historycznych.
Tłumaczka książki, dr Hanna Podgórska, historyk sztuki z Instytutu Sztuki PAN, wykonała misterną pracę. Przekład jest znakomity i bardzo precyzyjny, a także, jak podkreśla prof. Henryk Litwin, który był redaktorem tomu, w wielu miejscach wręcz pionierski. Brak było bowiem wcześniej przekładu tego typu publikacji, a duże zróżnicowanie rozwoju społecznego Polski i Włoch w tych epokach też pracy translatorskiej nie ułatwiało. Tłumaczka sama więc musiała wypracować terminologię, która teraz, miejmy nadzieję, będzie funkcjonować w kolejnych publikacjach. Doceniając właśnie ten pionierski charakter przekładu, przyznajemy Hannie Podgórskiej tegoroczną Nagrodę im. L. Staffa w kategorii „przekład roku”.
Laudacja Ewy Nicewicz dla Doroty Duszyńskiej za przekład książki dla dzieci Powiedz mi, kim jestem Paoli Mastrocoli (Dwie Siostry, 2023)
Tłumaczenie bestselleru to niemałe wyzwanie dla każdego tłumacza. Jeśli zaś tym bestsellerem jest swego rodzaju powiastka filozoficzna, na dodatek skierowana do młodych czytelników, rzecz urasta do rangi wyczynu. Dorota Duszyńska wywiązała się z powierzonego jej zadania koncertowo. Utwór Paoli Mastrocoli w jej przekładzie bawi i wzrusza do łez, skłaniając przy okazji do niejednej refleksji. Tłumaczka z powodzeniem odtworzyła w polszczyźnie wszystkie językowe akrobacje. Snuta przez nią opowieść płynie wartko, wciąga i pochłania aż do ostatniej strony. A trzeba dodać, że Powiedz mi, kim jestem to jedna z tych pozycji, które zachwycą i małych, i dużych czytelników. Każdy znajdzie tu coś dla siebie.
Słowa uznania należą się również Wydawnictwu Dwie Siostry, które od lat niestrudzenie serwuje najmłodszym literaturę z najwyższej półki. Wydana z dbałością o najdrobniejsze szczegóły książeczka zachwyca nie tylko językiem, ale i wysmakowaną oprawą graficzną. Takiemu rarytasowi po prostu trudno się oprzeć. Tegoroczna nagroda w kategorii „Książka roku dla dzieci – przekład” wędruje do Doroty Duszyńskiej.
Stavros, mała wioska rybacka w północno-zachodniej części półwyspu Akrotiri. Trafiamy do niej przypadkiem. A przecież to popularna miejscowość, chętnie odwiedzana przez turystów. Wszystko za sprawą oscarowego filmu Grek Zorba Michaela Cacoyannisa z 1964 roku. W Stavros Anthony Quinn miał wykonać słynną scenę tańca sirtaki, która przyniosła nieśmiertelność jemu i temu miejscu. Przy zejściu na plażę straszy tandetna tablica z napisem Zorba’s Beach. Z obydwu stron na prowizorycznych ramach z belek rozciągnięte czarno-białe fotosy z filmu. Na wszelki wypadek każdy z nich opatrzono nagłówkiem: This is the beach of Zorba. Gdyby ktoś jeszcze miał wątpliwości. This is the beach of Zorba.
Ale o tym dowiedziałam się później. Jakie to dziwne, że właśnie tam, kilka kroków dalej od kultowej plaży i przydrożnej tawerny o tej samej nazwie, miało się przede mną odsłonić piękno Śródziemnomorza. „Zobaczyć Stavros i…”? Umrzeć? Albo chociaż zamieszkać tam. Przyjeżdżać. Na pewno raz wrócić.
Moi współtowarzysze podróży nie podzielali tego entuzjazmu. I słusznie, Stavros nie ma w sobie nic szczególnego. Małe greckie miasteczko, które próbuje ratować się z biedy wyblakłą hollywoodzką przeszłością. Być może to, co uświadomiłam sobie w Stavros, mogło mi się przydarzyć w każdym innym miejscu na mapie wysp rozsianych po Morzu Śródziemnym. A jednak zdarzyło się tam. Oczarował mnie pewien rodzaj krajobrazu, który bywa, jak mi się zdaje, charakterystyczny dla tych terenów i niewykluczone, że wcale nie wzrusza kogoś, kto zna greckie wyspy lepiej. Taki czytelnik ma zatem dwa wyjścia – natychmiast przerwać lekturę lub też powtórzyć słowa bohatera jednej z powieści Stefana Zweiga, który na widok dziewczyny spoglądającej ze szczytów Alp na Italię, zawołał: Ach, ile bym dał, by móc po raz pierwszy zobaczyć Włochy! I czytać dalej.
Stavros stało się dla mnie przestrzenią-metonimią, przestrzenią-symbolem. O tym, że uwielbiam Włochy, wiedziałam od dawna. Tamtego dnia miałam zrozumieć, jak bliskie jest mi całe Śródziemnomorze, choć urodziłam się na północy środkowoeuropejskiego kraju.
Pierwsze wrażenia dalekie były od zachwytów. Palące październikowe słońce. Mała, wąska plaża, blisko ulicy. Po drugiej stronie brzegu okalającego zatokę majestatycznie rosła wielka samotna góra. Ale krótki spacer brzegiem morza wystarczył, by znaleźć się jak gdyby w innej przestrzeni.
Oto piaszczysty brzeg przeradza się niespodziewanie w twardą i zimną ziemię, pokrytą ostrymi, śliskimi kamieniami. Ta nieprzyjazna gleba dziwnie nęci i wzywa. I długo ciągnie się w dal. Rani bose stopy. Ma dziwaczną fakturę. Jak wulkan albo ziemia księżycowa. Wyżłobiona przez słoną wodę morską staje się grobem martwych krabów. Niektóre wnęki nawarstwiają się, mają w sobie kolejne wgłębienia, jeszcze mniejsze. I tak wpadają w siebie, w głąb i w głąb, chyba aż do Hadesu. Niektóre z nich pokrywa coś jakby czarna zastygła lawa. Niektóre, te najmniejsze, w samym środku, wyglądają na zmrożone. Jak tafle kałuż w zimowy poranek. To sól. Esencja morza.
A morze! Jakie wzburzone fale biją w tę nieokrzesaną ziemię! Ten szum zapamiętam już chyba na zawsze. Staram się zapisać w sobie ten dźwięk. Zamykam na chwilę oczy i jest tak, jakbym przyłożyła do ucha wielką muszlę i słuchała, słuchała szeptanych sekretów Śródziemnomorza. Ten szum ma w sobie coś poetyckiego i oczyszczającego. Nie dziw, że starożytni Grecy skłonni byli wierzyć w mity i to, że powstawały one właśnie tutaj.
Umrzeć wśród tych fal, na tej ziemi zapomnianej. U podnóża tej góry, która może dziwić nowicjusza, choć przecież mnóstwo takich plaż i takich gór na Krecie.
W tym miejscu można by zostać i – trwać.
Jeśli plaża wydawała się prawie pusta, to tu nie ma żywej duszy. Ale przecież tuż obok widać jakieś zabudowania. Nie wyglądają na letniskowe kwatery. A jednak nikogo nie spotykam. Przydomowe ogrody są puste i zapomniane.
Idźmy dalej, zapuśćmy się w głąb miasteczka. Gdzie podziali się wszyscy? Celebrują święty czas należytej sjesty? Mijane obejścia wyglądają osobliwie. Zarośnięte zielskiem ścieżki, poobijane wazony, ceramiczne półmisy na owoce pełne gładkich… kamieni. Smutny krajobraz po wielkiej uczcie. Nie, to chyba nie sjesta. Te domy wyglądają na porzucone. Jakby ich mieszkańcy uciekali w popłochu, poumierali albo posnęli dziwnym, czarodziejskim snem. Oporne są nań tylko koty, które opanowały to miasto. Włóczą się po ulicach. Obsiadają gałęzie drzew i płoty. Leniwie wygrzewają się na oblanej słońcem ziemi. Inne natarczywie ocierają się o nasze nogi, domagając się jedzenia. Mnóstwo ich w przybrzeżnych tawernach, gdzie mogą liczyć na pewny łup.
Niektóre restauracje są zamknięte. Ogródki opustoszałe, z poskładanymi stolikami i krzesłami. W jednym z nich postawiono tabliczkę, na której ktoś napisał kredą takie życzenia: Have a nice winter time!. No tak. To wiele wyjaśnia. Koniec sezonu.
Zwykle nie ma na to czasu, ale udaje nam się wrócić w to miejsce dwa dni później. Na plażę wjeżdża powoli biały kamper, a za nim dwa inne samochody, z operatorami dźwięku i obrazu. Dwóch starszych mężczyzn w kolorowych koszulach schodzi na piasek po skończonym ujęciu. Zapytani, jaki film kręcą, odpowiadają: – To będzie film odcinkowy. Dla niemieckiej telewizji. Roboczy tytuł brzmi Greek Odyssey.
Ostatni raz patrzę na Stavros. Teraz – jest wcześniej i mamy więcej czasu – widzę dużo lepiej. Okazuje się na przykład, że ta twarda ziemia żyje ukrytą fauną i florą. Wewnątrz wgłębień łagodnie falują delikatne żywozielone roślinki. Tuż obok przemykają drobne krewetki, gdzieś tam chowają się ślimaki, głazy porasta śliski gąbczasty mech. Jest pięknie.
I wcale tej radości nie odbiera mi wiedza, że krajobraz, który mogłabym nazwać jednym z najbardziej wzruszających, jakie widziałam, okaże się później – wedle informacji na internetowych blogach turystycznych – pozostałością po dawnym kamieniołomie, z którego w okresie weneckim wydobywano surowiec do budowy murów obronnych pobliskiej Chanii. To właściwie wiele wyjaśnia. Pozwala zrozumieć specyfikę tego miejsca. W rzeczywistości momentami ta nieokiełznana ziemia przyjmuje zbyt regularne i schematyczne kształty, które powstać mogły przecież tylko z ręki człowieka. Oto na samym końcu Krety doszło do spotkania dwóch wielkich sił. Ta ciężka atmosfera, pełna napięć i dziwnej energii zapowiada wielki powrót Gai, która wzrasta w siłę i na nowo zawłaszcza, co wcześniej próbowano jej odebrać. Już tak łatwo się nie podda.
Tadżin – aromatyczne danie przygotowywane w charakterystycznym stożkowatym naczyniu – to kulinarna wizytówka Maroka. Znany też w innych krajach Maghrebu, tadżin występuje w wielu wariantach: mięsnych, rybnych i wegetariańskich, pachnących przyprawami i posypanych świeżymi ziołami. Intensywna, lekko kwaskowata wersja z kurczakiem, kiszonymi cytrynami i oliwkami to jedna z klasycznych kombinacji, którą warto przygotować w domowych warunkach.
Tadżin prawdopodobnie pojawił się w Maroku za sprawą Berberów, rdzennej ludności północnej Afryki. Podobno zamieszkujący surowe, często pustynne terytoria Berberowie stworzyli dwuczęściowy gliniany garnek, żeby zaoszczędzić wodę. Naczynie ustawia się bezpośrednio na żarze z ogniska, więc gotowanie nie wymaga wody. Stożkowaty kształt pomaga wydobyć głęboki aromat potrawy, umożliwiając specyficzną cyrkulację pary wodnej podczas gotowania. Para skrapla się na ściankach naczynia i spływa w dół, nie osiadając na mięsie i warzywach, dzięki czemu składniki delikatnie brązowieją.
Tadżin na dobre zadomowił się w marokańskiej kuchni, gdzie często dodaje się do niego suszone owoce: wołowinę przyrządza się z suszonymi śliwkami, a kurczaka z morelami i niteczkami szafranu. Na wybrzeżu rybne tadżiny doprawia się chermoulą – zieloną pastą z liści kolendry, czosnku i ziaren kuminu, zaś do wersji wegetariańskiej dodaje się miód i cynamon. Tadżin z kurczakiem i kiszonymi cytrynami to moja ulubiona wariacja. Intensywny, kwaskowaty smak kiszonych cytryn przełamuję słodkimi daktylami. Jeśli nie macie tadżina, danie można zrobić w dowolnym żaroodopornym naczyniu z pokrywką. Efekt może trochę się różnić, ale i tak będzie pysznie.
Tadżin z kurczakiem i kiszonymi cytrynami
800 g kurczaka: piersi i udka
2 cebule, pokrojone w piórka
1 łyżeczka kolendry
1 łyżeczka kuminu
1 łyżeczka kardamonu
1 łyżeczka harissy
1 duża kiszona cytryna, pokrojona w ćwiartki
½ szklanki zielonych oliwek
¼ szklanki daktyli
250 ml bulionu
Marynata:
2 łyżki oliwy
1 łyżeczka kuminu
1 łyżeczka kolendry
1 łyżeczka cynamonu
1 łyżeczka kardamonu
1 łyżeczka goździków
1 łyżeczka słodkiej papryki
1 łyżeczka harissy
sok i skórka z jednej cytryny
½ łyżeczki soli
Wszystkie składniki marynaty mieszamy.
Nacieramy nią kawałki kurczaka.
Odstawiamy do lodówki na co najmniej godzinę, a najlepiej na całą noc.
Kurczaka wyjmujemy z lodówki na pół godziny przed rozpoczęciem gotowania.
Piekarnik nagrzewamy do 160 stopni.
Rozgrzewamy suchą patelnię i obsmażamy na niej kurczaka na dużym ogniu.
Zdejmujemy kurczaka z patelni, zmniejszamy ogień i na wytopiony z kurczaka tłuszcz dodajemy pokrojoną cebulę. Podsmażamy na małym ogniu przez kilka minut, aż cebula się zezłoci.
Zwiększamy ogień i dodajemy przyprawy.
Podsmażamy, cały czas mieszając.
Dodajemy oliwki i kawałki kiszonej cytryny, podsmażamy przez minutę.
Zawartość patelni przekładamy do tadżina (lub innego żaroodopornego naczynia), dodajemy obsmażone kawałki kurczaka i daktyle. Zalewamy bulionem i przykrywamy pokrywką.
Pieczemy przez 1 ½ godziny.
Podajemy z kuskusem lub podpłomykami.
Koniec udawania! Październik to już naprawdę jesień. Jeśli jest Ci z tego powodu smutno – mamy coś na rozweselenie. Jeśli zaś cieszysz się na jesienną aurę – to my ucieszymy Cię jeszcze bardziej!
Przez cały październik możesz zrobić śródziemnomorskie zakupy w naszym sklepie z rabatem 10%.
Użyj hasła JESIEŃ. Zapraszamy!
Posłuchaj naszych opowieści o Morzu Śródziemnym – teraz na Spotify, Youtube, Apple, Google i innych popularnych platformach podcastowych oraz bezpośrednio tutaj, na stronie magazynu “Lente”.
W trzecim sezonie podcastu zapraszamy Cię do wspólnej refleksji nad kwestią TOŻSAMOŚCI. W jaki sposób widzą siebie mieszkańcy Śródziemnomorza, co ich łączy, a co dzieli? W jaki sposób odczuwają i wyrażają swoją odrębność, jakie historie opowiadają na swój temat? Poznaj je bliżej w naszym podcaście!
Materiał powstał w ramach płatnej współpracy z wydawnictwem Noir sur Blanc.
Wojciech Charchalis, wybitny tłumacz, autor przekładu powieści Chwała Portugalii Antonia Lobo Antunesa (Noir sur Blanc 2024), nie zaprzecza: Portugalia może być uważana za kraj śródziemnomorski. Zależy, jak zawieje wiatr znad Atlantyku! W rozmowie z Magdą Miśką-Jackowską tłumaczy, jak kształtowała się tożsamość Portugalczyków, czym jest idea luzotropikalizmu, jakie choroby toczą portugalskie społeczeństwo i jakie miejsce zajmuje w nim rodzina. Z podcastu dowiecie się także, czy Portugalczycy są dumni ze swojego pochodzenia, czy są podobni do Włochów i o co chodzi w prozie Lobo Antunesa.
Prowadzenie: Magda Miśka-Jackowska
Scenariusz i konsultacja merytoryczna: Julia Wollner
Produkcja: Magda Miśka-Jackowska i Michał Woźniak
Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej o kwestiach poruszonych w podcaście, zapraszamy serdecznie tutaj: Izabela Frankowska: O azulejos
W ciągu dnia życie zamiera i ludzkie zwierzęta nocy odsypiają knajpiane tany, hotelowe gry i zabawy dla dorosłych oraz morskie kąpiele na granicy ryzyka. Bo na Malcie jest czas pracy, czas zabawy i czas spoczynku. Teraz akurat trwa sjesta. Temperatura w słońcu przekracza 50 stopni w skali zaproponowanej w 1742 roku przez Andersa Celsiusa. Ani jednej chmurki na niebie. Przelatujące samoloty nie zostawiają żadnej smugi, żadnego śladu poza węglowym. Żar leje się z nieba i totalna ekspozycja grozi omdleniem, udarem, zgonem.
Bugibba i wróble
Przed nami potyka się i przewraca rosła Wenezuelka – wapienne trotuary, owiewane solną bryzą, owszem, są niebezpiecznie czy wręcz skandalicznie śliskie. Z kolei nasadzone na skwerach palmy i juki są już na etapie liofilizacji lub zwęglenia. Nawet sukulenty mają dość – owocujące opuncje, całe ich zagajniki, skręcają się i marszczą jak starowinki.
I tylko czasem pomiędzy kamieniami pomykają endemiczne jaszczurki z gatunku Podarcis filfolensis. Gady te przystają, z morderczą żądzą wypatrują nielicznych bezkręgowców i mniejszych przedstawicieli własnego gatunku, podnosząc na przemian – jak na pustyni – rozgrzane niemal do czerwoności kończyny.
Endemiczna jaszczurka maltańska z gatunku Podarcis filfolensis. Fot. Paweł Czapczyk
Do znudzenia podziwiamy skały i kamienie z odciskami z przeszłości geologicznej naszej planety. Krajobraz niemal księżycowy: skalne niecki i zagłębienia, wypełnione skrystalizowaną solą lub słoną cieczą, wyglądają jak kratery.
Ptaków nie dostrzegam, ale jutro przed świtem, jeszcze po ciemku, podreptam do rezerwatu (Salina Nature Reserve), gdzie dwa tygodnie temu widziano flamingi. Spotkam tam czaple nadobne i mewy czarnogłowe. Przede wszystkim jednak porozmawiam z Joe, fotografem przyrody z Wyspy, który pokaże mi zdjęcia wszystkich możliwych czapli, kilku brodźców i zimorodka, a nade wszystko bajecznie wyglądającego parzydełkowca (Cotylorhiza tuberculata), zwanego tu nie bez kozery fried egg jellyfish. Jego widziane od góry parasolowate ciało, w środku wypukłe i pomarańczowożółte a spłaszczone i jaśniejsze na obrzeżach, nieubłaganie przywodzi na myśl klasyczne jajko sadzone. Kruczoczarny Joe, odziany jak należy w szaty w barwach ochronnych i kamuflujących, poleci mi przyjechać do rezerwatu w marcu. – Wtedy na przelotach robi się tu ptasio, krzykliwie, gwarno. Również nad samym morzem dużo się dzieje – będzie przekonywał, życząc mi udanych kadrów.
Nad czystością wybrzeża czuwa na Malcie lotna brygada sanitarna, czyli wróble śródziemnomorskie (Passer hispaniolensis), zwane tu wróblami hiszpańskimi. Na zdjęciu widoczny jest ich przedstawiciel. Ten pionierski gatunek, nieco większy i efektowniej ubarwiony od naszego wróbla domowego (Passer domesticus), pozostaje na razie niezagrożony wyginięciem, choć – w skali globu – już notuje się spadek populacji. Fot. Paweł Czapczyk
W Zatoce Świętego Pawła
Na ryby wypływamy pod wieczór. Małomówny Silvio jest kapitanem co się zowie: żuje orzeszki ziemne, pije schłodzoną colę i spod półprzymkniętych powiek bezbłędnie kieruje rozklekotaną łajbą, która pamięta jeśli nie czasy konkwistadorów, to wielkiego mistrza zakonu maltańskiego na pewno. Już go lubię. Jego pomocnik, rączy i zręczny Filipińczyk Henry, śmiga po rozbujanym pokładzie, na którym ja co i rusz tracę równowagę. Co wyłowimy z głębin? Tego nie wie nikt, ale Moby Dick czy gigantyczny marlin, którego stary Santiago z powiastki Hemingwaya złowił po osiemdziesięciu dniach posuchy, raczej nam nie grożą.
Tymczasem A., która koniecznie chciała mi towarzyszyć, już po kwadransie gorzko tego żałuje, bo – na pełnym morzu i w długo zachodzącym słońcu – zamiast brązowieć, zielenieje. Cóż, przeżywa katusze choroby morskie, która mnie i dwóch płynących z nami Węgrów ani nie obchodzi, ani nie dotyka.
Morze Śródziemne w Zatoce Świętego Pawła potrafi uwodzić: raz jest turkusowe, raz lazurowe, a raz granatowe. Stajemy się lepcy od słońca, potu i soli, bo mokra i ciepła bryza smaga nasze półnagie ciała. Gdzieś w tym rejonie – według podań – rozbił się okręt z Apostołem Narodów na pokładzie.
Opływając Archipelag Maltański. Fot. Paweł Czapczyk
Otacza nas spiętrzona historia – trochę biblijna i trochę włoska, trochę francuska i jeszcze mocno arabska, a nade wszystko angielska – nabrzmiała zabytkami architektury i dziełami sztuki, które budzą zazdrość kontynentu. Uwypuklona surowymi skalistymi krajobrazami, pełnymi grot, tajemnych przejść i czeluści. Wszystko to składa się na genius loci północnej Malty. Również o tej krainie mógł myśleć wielki znawca Śródziemnomorza, Fernand Braudel, gdy pisał, że region Morza Śródziemnego to tysiąc rzeczy naraz. Nie jeden krajobraz, lecz niezliczone krajobrazy. Nie jedno morze, lecz cała ich plejada. Nie jedna cywilizacja, lecz cywilizacje nawarstwione jedne na drugich.
Ciągle płyniemy. Kołysząc się, arytmicznie przechylamy się z burty na burtę. Henry siedzi po turecku na dziobie i wypatruje przypowierzchniowych ławic ryb. Nic z tego. Na wyciągnięcie ręki mamy burzyki śródziemnomorskie, ginące ptaki, które pierwszy raz widzę na oczy. Przelatują, żerują, siadają na wodzie. Aparat fotograficzny mam niestety schowany głęboko. Teraz trollingujemy. Przepływamy w pobliżu farm tuńczyków, ale żaden z kilkunastokilogramowych niebieskobokich osobników nie daje się zwieść i skusić na nasze błyszczące, pomykające w toni przynęty. Wtem się zatrzymujemy, zakotwiczamy i w lekkim dryfie próbujemy coś złapać z gruntu. Silvio wskazuje miejsce, a Henry uzbraja nasze wędki w przypony, haczyki i kalmari, czyli obłe, wyposażone w kłębiące się ramiona ciała kałamarnic. Z kołowrotków wysnuwamy zwoje plecionki i spuszczamy ją na głębokość 50 metrów. Aż do dna. I jigujemy. Jigujemy. Najlepszy okazuje się Silvio, który, łowiąc z ręki i ryzykując bolesne otarcia palców i dłoni, po mistrzowsku operuje plecionką. Żadna z ryb się nie zmarnuje, wszystkie zabiera do domu.
Zachód słońca w Zatoce Świętego Pawła. Fot. Paweł Czapczyk
Kiedy w końcu ciemności zalewają niebo, a morze pokrywa się kosmatą włókniną, wracamy do Bugibby. Nocny rejs małym kutrem bez świateł staje się kursem w stronę wieczności, dając nam przedsmak tego, czym może być prawdziwa metafizyka. Z zadumy i bezczasu wytrąca nas gwar, który po wodzie niesie się szeroko i daleko od portu. Bo gorące miasto, Bugibba, żyje chwilą. Rozświetlone i rozśpiewane, oddycha pełną piersią. Tak jest od zmierzchu. Tak będzie do świtu, kiedy temperatura powietrza zacznie nieubłaganie wzrastać, a wszyscy przyjezdni nagle się zgarbią, zwiotczeją i zwiędną. I, powłócząc nogami, udadzą się na spoczynek.
Zachód słońca w okolicy Bugibby. Fot. Paweł Czapczyk
Boat party
W ramach rekompensaty proponuję A. romantyczny wieczór – wybieramy się w zatokowy rejs w stronę wysp Comino i Gozo, reklamowanych aż do znudzenia przez wszystkie biura podróży. Specjalnie na zachód słońca. Ma być spokojnie, beztrosko, upojnie. – W pobliżu nie zobaczycie innych jednostek pływających, tylko wasz katamaran – zapewnia nas Tom, który przyjechał z Londynu i na deptaku wciska turystom bajkowe wycieczki. Robi to błyskotliwie, a jednocześnie z nieskrywaną brytyjską wyższością – postkolonializm i lordowską mość ma wypisane na twarzy.
Oczywiście dajemy się nabrać. „Nasz katamaran” wkrótce po rozwiązaniu lin cumowniczych i opuszczeniu kei zamienia się w rozhulaną tancbudę. Strumienie rave i dubstep skutecznie zakłócają akustyczny rytm fal morskich. Na pokład wjeżdżają drinki. Na wyścigi zaczynają się skoki do wody. Dwóch młodzieńców splecionych w tanecznym uścisku tworzy jeden dwugłowy organizm. Ktoś wykonuje powłóczyste ruchy w zwolnionym tempie, ktoś inny zatraca się w somnambulicznym tańcu. Przeważają młode Włoszki i młodzi Włosi. Niektórzy z nich palą zioło, którego posiadanie (na własny użytek) nie jest na Malcie zabronione. Z drugiej strony, na rozwody zezwolono tu dopiero w 2011 roku, kraj jest katolicki, a na straży uczuć religijnych stoi konstytucja państwa. Kątem oka dostrzegam, jak dwudziestoletnia Koreanka o urodzie porcelanowej lalki w nieco wyuzdanych pozach przyzywa swego bladolicego, łysego partnera, który mógłby być jej pradziadkiem. Jej gibkie ciało w wężowych ruchach doskonale imituje figury tańca na rurze. Ciekawe, jak to się skończy, skoro pradziadek nie może na razie wstać z miejsca. Boat party trwa. Patrzę na A., patrzę na morze, a potem się wyłączam. Przedwczoraj byliśmy w Valletcie.
Valetta – widok z tarasu Wysokich Ogrodów Barakka. Fot. Paweł Czapczyk
Valletta i Caravaggio
Położony w centrum stolicy Pałac Wielkiego Mistrza, który podczas brytyjskiego panowania stał się siedzibą gubernatora, a dziś służy prezydentowi Republiki, to trzy w jednym: przypomina okazałą prochownię czy raczej zbrojownię, jest muzealną izbą pamięci i przestronną rezydencją z imponującymi malowidłami. Powidoki mam nadal pod powiekami, jednak płowieją one na podobieństwo wewnętrznego kamienistego dziedzińca pałacu – i blakną w mojej pamięci. Z kolei miejsce półtorarocznego pobytu Samuela Taylora Coleridge’a, przekształcone w ekskluzywny hotelik, budzi spory niedosyt. – This is for private members only – słyszę, gdy wchodzę do środka. Legendarny poeta z Krainy Jezior, o pucułowatej twarzy i marzycielskich oczach, który w kwiecie wieku uzależnił się od opium i wedle stereotypowych wykładni był mocno odklejony od rzeczywistości, na gorącej wyspie dał się poznać jako sumienny administrator i mądry rozjemca waśni i sporów. Została po nim lapidarna inskrypcja na marmurowej tabliczce przykręconej do gmachu hotelowej oficyny.
W Pałacu Wielkiego Mistrza. Fot. Paweł Czapczyk
Tym, co przenika do mojej jaźni głęboko, jest dopiero kontemplacja płócien Caravaggia. Dwie prace, Święty Hieronim i Ścięcie św. Jana Chrzciciela, które z dyskretnym pietyzmem wyeksponowano w oratorium, tworzą swoiste enklawy w ociekającej złotem, bogato inkrustowanej płaskorzeźbami i unikatowymi mozaikami konkatedrze św. Jana. Zwłaszcza do drugiego płótna, jedynego dzieła podpisanego przez artystę, pielgrzymuje się w otulinie ciszy i mroku, bo przecież minimalizm otoczenia jest największym sprzymierzeńcem skupienia i uważności. Barokowy realista i światłoczuły geniusz, jakim był Caravaggio, tak bardzo wyprzedzał swój czas, że stał się artystą niemal nam współczesnym. Wiodąc życie hulaszcze i awanturnicze, grą świateł i cieni – jak nikt przed nim i nikt po nim – potrafił ukazać psychofizyczną niejednoznaczność portretowanych postaci.
Michelangelo Merisi da Caravaggio przybył na Maltę na zaproszenie wielkiego mistrza Alofa de Wignacourt w 1608 roku. Pasowany na kawalera joannitów i mianowany nadwornym malarzem zakonu, nie zaznał jednak spokoju. Wkrótce pobił współbrata, rycerza zakonu, a potem uciekł na Sycylię. Do końca życia, który nastąpił najprawdopodobniej w drodze do Rzymu, ścigały go boginie zemsty.
Ścięcie św. Jana Chrzciciela – demonstracja światłocienia i techniki malarskiej. Fot. Paweł Czapczyk
Noc krabów
Lata świetlne temu, będąc studentem pierwszego roku polonistyki, pisywałem krótkie recenzje książkowe do lewicowego wówczas tygodnika „Wprost”. Obok kilku książek, które mi „leżały”, pewnego dnia w redakcji czasopisma dostałem do omówienia amerykański horror pod wszystko mówiącym tytułem Noc krabów. Dziś już nie pamiętam autora tego niemożebnego powieścidła – przykładu nieskrępowanej niczym grafomanii, kwintesencji niezamierzonej groteski, erupcji koszarowego komizmu. I tylko jedna mroczna scena utkwiła mi w pamięci: oto krwiożercze kraby, niczym japońska Godzilla, wychodzą z morza na ląd, by zapanować nad naszą biedną planetą. A przypomniała mi się nagle, kiedy o piątej rano wyruszyłem na kamieniste wybrzeże w Bugibbie, by fotografować linię brzegową Morza Śródziemnego.
Krab z gatunku Pachygrapsus marmoratus (okolice Bugibby). Fot. Paweł Czapczyk
Do świtania był może kwadrans. Przede mną rozpościerała się kraina śliskich i porowatych bloków wapiennych, różnej wielkości strzelistych wzgórków, niecek, grot i kraterów oraz kilkunastocentymetrowych i kilkumetrowych głęboczków – czasem wypełnionych morską wodą z pianą, a czasem już tylko skrystalizowaną solą.
Przestępując z nogi na nogę z gracją składającej jaja kuropatwy i balansując na kamieniach ze zręcznością Tarzana na emeryturze, powoli posuwałem się naprzód: skała po skale, głęboczek po głęboczku. A kiedy w końcu przysiadłem i zamarłem, zaczęły wyłaniać się one. Wypełzały z dna morskiego. Wychodziły ze szczelin, wychylały się z czeluści.
Tak oto wstawał świt.
Zdjęcie główne: Na Archipelagu Maltańskim, fot. Paweł Czapczyk
Strona korzysta z plików cookies w celach statystycznych, zgodnie z Polityką prywatności.