Posted on

W dobrej cenie. O białym i czerwonym złocie

O tym, jak ważną rolę odgrywała w życiu gospodarczym i społecznym Europy, świadczy choćby to, że wyznaczała drogi handlu. Słynna starożytna via Salaria wzięła nazwę właśnie od soli (sale), którą Sabinowie transportowali znad Adriatyku. Dziś tym samym szlakiem biegnie włoska droga krajowa SS 4.

Ślady tego, jak bardzo sól była dawniej doceniana, ukryte są też w nazewnictwie. Przedrostki Hall- (język celtycki), Sel- (łacina) czy Saltz- (niemiecki) występujące w nazwach takich miast, jak Hallstatt, Salzburg czy Saale przypominają o tym, że były to ośrodki, które wyrosły na halurgii – produkcji soli.

Białe złoto – sól

Włoskie terminy salsa i salumi (sos i wędliny) także pochodzą od soli. Białe kryształki są nadal nieodzownym składnikiem wielu śródziemnomorskich potraw: dorszy, sardeli (patrz intensywne w smaku anchois), śledzi w beczkach czy pikantnych marynat.
Odbicie tego, czym była sól, znajdziemy wreszcie w słowach salario (po włosku), salaire (po francusky) czy salary (po angielsku) oznaczających pensję – w starożytnym Rzymie legionistom często płacono bowiem solą.

Już w VII w. p.n.e. Rzymianie założyli własne saliny w Ostii, u ujścia Tybru. Wykopywali płytki staw, który napełniali wodą morską. Gdy pod wpływem słońca woda wyparowywała, na dnie osadzała się sól. Gdziekolwiek docierali Rzymianie, zakładali kolejne saliny. To oni odkryli też, że solą można konserwować mięso. W późniejszych wiekach biała przyprawa stawała się często źródłem konfliktów w obszarze Morza Śródziemnego. O prawo monopolu i wykorzystywanie warzelnie soli na Sardynii czy w Afryce Północnej toczyły boje Wenecja, Genua i Piza. Nie mniejsze pretensje do soli rościł sobie Watykan: znane jest oburzenie papieża Juliusza II, gdy dowiedział się, że książę Ferrary Alfonso d’Este sprzedaje sól Lombardii i Piemontowi po niższych cenach, za nic mając to, że to właśnie papież miał z nimi umowę. Znawcy historii francuskiej utrzymują, że sól stała się również po części przyczyną Rewolucji Francuskiej. Słynny podatek od soli, gabelle, był zmorą francuskiej ludności. Na przestrzeni lat malał i rósł, ale zawsze znacząco podnosił koszt żywności, do której konserwacji sól była wykorzystywana. Za nieuiszczanie podatku ludzie byli często skazywani na galery czy śmierć. Dlatego w pierwszych dnaich rewolucji to przeciwko poborcom solnego podatku zwrócił się podobno największy gniew gawiedzi. Co ciekawe, podatek został zniesiony dopiero w 1945 roku, ale – uwaga – dziś niektórzy posłowie postulują, by do niego powrócić, ponieważ według najnowszych badań Francuzi jedzą ponad dwa razy więcej soli niż sugeruje to Światowa Organizacja Zdrowia. Przedawkowana, z białego złota staje się białą śmiercią. Czyżby wprowadzenie podatku miało ukrócić jej spożywanie? Co więcej, państwo francuskie idzie dalej w solnych zapędach, uznając, że woda z basenu Morza Śródziemnego ma konkretną cenę handlową. Teoretycznie bez odpowiedniego zezwolenia nie można zaczęrpnąć z morza nawet wiadra wody. W ślad za Francją podążają w tym temacie również Włochy. Hanno sale in zucca – można by skomplementować handlowy dryg obu nacji…

Więcej o tajemnicach soli przeczytać można tutaj. Fot. Max Pixel
Więcej o tajemnicach soli przeczytać można tutaj. Fot. Max Pixel


Czerwone złoto – szafran

Narodził się w Persji, potem zawitał do Egiptu, handlowała nim Wenecja. Dziś największe uprawy znajdują się m.in. w Hiszpanii. Jedna z najdroższych odmian szafranu pochodzi z hiszpańskiego regionu La Mancha.
W renesansie cena szafranu przewyższała wartość złota, a i dziś kilogram tej przyprawy może kosztować nawet kilkadziesiąt tysięcy złotych. Wszystko dlatego, że jej uprawa jest nader skomplikowana i pracochłonna, a zbiory odbywają się ręcznie. Ciekawe jest to, że kwiaty, z których otrzymuje się charakterystyczne czerwone nitki, rzadko komu kojarzą się z luksusem. To krokusy uprawne z gatunku Sativus. Nie kwitną one wiosną, jak większość krokusów, ale na jesieni. Zbiory zaczynają się w październiku i trwają zaledwie dwa tygodnie. Kwiaty należy zrywać tuż po zakwitnięciu, zanim zwiędną. Delikatnym ruchem wyrywa się z nich znamiona słupków, które po wysuszeniu stają się cenną przyprawą. Jak dotąd nie wymyślono jeszcze takiej maszyny, która umiałaby to zrobić równie finezyjnie, jak kobieca dłoń. Ze stu kwiatów otrzymuje się zaledwie 1 gram suszonego szafranu.
Wysoka wartość szafranu bierze się również stąd, że krokusom, zakwitającym w ciągu jednej nocy, przypisywano od wieków właściwości magiczne. Jak głosi plotka, Kleopatra dodawała szafran do kąpieli, ufając, że dzięki przyprawie jej doznania erotyczne będą silniejsze. Starożytni Grecy używali go jako barwnika, mieszając z wodą potasową. Aleksander Wielki z kolei, popijając herbatę z szfaranem, wierzył, że przyprawa wyleczy rany, jakie zostału mu zadane w licznych bitwach. Prawda jest jednak taka, że szafran faktycznie potrafi wynieść potrawę pod niebiosa, ale przedawkowany równie spektakularnie umie ją zniszczyć. No cóż, taka już chyba uroda złota pod różnymi postaciami – jest dobre, ale w niewielkich ilościach.

 

Posted on

Złote kamyki

Jak Rzym, to barok i starożytne ruiny – skojarzenie jest tak natychmiastowe i jasne, że trudno z nim polemizować. A jednak można się sprzeczać. I nawet trzeba. Bo Rzym epatuje nie tylko formą i wielkością, ale migocze też tysiącami złotych kamyków.

Tuż przed moim ostatnim wyjazdem do włoskiej stolicy trafiłam na książkę Ewy Bieńkowskiej Spacery po Rzymie – publikację, z której niezwłocznie uczyniłam swój przewodnik, wytyczając sobie nowy szlak rzymskich wędrówek. Szlak prowadzący śladem wczesnośredniowiecznych mozaik.
Lateran, Santa Maria Maggiore, Santa Cecilia in Trastevere, Santa Maria in Trastevere, Santa Prassede, Santa Prudenziana – po czterodniowym intensywnym zwiedzaniu mozaiki zlewają mi się w jedną całość o złotej poświacie. Wybieram dwa kościoły, znajdujące się najbliżej mojego hotelu, i wracam do nich wieczorami, by jak najmocniej wyryć sobie w pamięci historie, które opowiedziane są w ich apsydach.

W Santa Maria Maggiore niełatwo jest oglądać mozaikę z nawy głównej, przesłania ją bowiem wysoki baldachim nad ołtarzem. Trzeba podejść bliżej, by nareszcie ukazała się w pełnej krasie para tronująca, Matka Boska i Jezus. Chrystus w jednej ręce trzyma księgę, drugą wkłada koronę na głowę Maryi. Parę otacza granatowe koło z gwiazdami, słońcem i księżycem (symbolizujące kosmos), które podtrzymują anioły. Ujęcie jest typowe dla sztuki biznatyjskiej: układ głównych bohaterów nawiązuje do podobnych przedstawień par władców; spojrzenie oczu jest zamyślone, jakby nieobecne – znak, że postaci przebywają w innym, duchowym świecie. Zachwyca mnie tradycyjne empireum nad parą (wachlarz w kolorach różowym, granatowym i turkusowym), mieniące się kolorami skrzydła aniołów, które do sztywnej sceny wprowadzją nieco życia, oraz niebieskie pawie wśród skręconych spiralnie gałęzi winogradu. Ze złotem mozaiki współgra złocony kasetonowy sufit bazyliki – kruszec, którym został pokryty, przywiózł podobno Kolumb z pierwszej wyprawy do Nowego Świata. To normalne w rzymskich kościołach, że wyraźnie widać, jak następowały po sobie kolejne epoki, nakładały się na siebie i zazębiały, tworząc nową całość. Ciekawe, że mimo różnicy wieków i stylów, poszczególne elementy nawet całkiem nieźle się uzupełniają. Jednak ani ufundowany przez papieża Aleksandra VI Borgię sufit, ani starożytne kolumny wyrwane ruinom świątyni Junony nie są w stanie przyćmić złota mieniącego się w apsydzie.

Santa Maria Maggiore
Santa Maria Maggiore

Tuż obok bazyliki maryjnej stoi moja ulubienica, Santa Prassede, z wielobarwnym mozaikowym tłumem postaci i scen. Patrząc z dołu łuk apsydy i łuk triumfalny nakładają się na siebie, potęgując wrażenie, że wszystkiego jest aż nadto. Na chmurze w centrum mozaiki stoi błogosławiący Chrustus, towarzyszą mu św. Piotr i Paweł oraz papież Paschalis I, który ufundował kościół – wszyscy ujęci lekko pod kątem, ale tradycyjnie jeszcze patrzący nieobecnym wzrokiem na wprost. Dalej chóry anielskie oraz święci i apostołowie ściśnięci mocno, jak chce bizantyjska maniera, w jedną zwartą grupę. Zostawiam ich na chwilę i przechodzę do kaplicy św. Zenona usytuowanej w bocznej nawie. Wyobraźmy sobie, że zamknięto nas w celi wybitej złotem i na tym tle ułożono figury o barwach esencjalnych, zaczerpniętych z pieca alchemicznego, gdzie wytwarzają się prakolory wszystkich rzeczy – pisze Ewa Bieńkowska. Cztery anioły w czterech rogach kaplicy podtrzymują popiersie Chrystusa w centrum sklepienia. Małe, ciasne pomieszczenie sprawia, że jeszcze intensywniej czujemy niemą obecność Boga, jeszcze dobitniej przemawiają do nas głęboki granat, czerwień, ciemna zieleń i złoto. W kościele odbywa się msza dla niewielkiej grupki wiernych, ale dźwięki modlitwy dziwnie nie dochodzą do kaplicy. Jestem tu sama, śledzona przez kilka par oczu obserwujących mnie z sufitu – w takie wieczory najmocniej odczuwa się wiek murów. Kiedy wychodzę z kaplicy do nawy głównej, oślepia mnie jasna przestrzeń i strzelające pod sufit starożytne kolumny z granitu.

 

Santa Prassede, fot. Luciano Tronati / Wikimedia Commons, CC BY-SA 4.0
Santa Prassede, fot. Luciano Tronati / Wikimedia Commons, CC BY-SA 4.0

Mozaiki z Santa Maria Maggiore i Santa Pressede tkwią jeszcze głęboko w epoce bizantyjskiej. Ale są w Rzymie złote dzieła, które zdają się już mówić innym językiem. To mozaiki w bazylice Santa Maria in Trastevere. Chodzi jednak nie o te główne w apsydzie, lecz o ciąg niewielkich scen z życia Maryji stworzonych ręką Cavalliniego. Malarz i mozaikarz późnego średniowiecza, dekadę starszy od Giotta, nieśmiało jeszcze, ale z pełnym przekonaniem zaczyna przepracowywać maniery bizantyjskie, kładąc podwaliny pod nową epokę. Doszukiwanie się w jego sztuce pierwszych zapowiedzi renesansu sprawia mi autentyczną frajdę. Z zaangażowaniem dziecka śledzę więc wzrokiem po scenach Narodzin Maryi, Zwiastowania, Zaśnięcia i w końcu odnajduję w nich kilka znamiennych cech. Na przykład to, że w postaciach Cavalliniego jest zdecydowanie więcej życia, ich ruchy i gesty są bardziej elastyczne, naturalne. Do tego w tle pojawiają się skrótowe, ale finezyjnie naszkicowane krajobrazy i architektura z ładnie wyprowadzoną perspektywą. Styl narracji przerasta wszystkie mozaiki, które do tej pory widziałam w Rzymie. I choć Cavallini gęsto kładzie złoto, czerpiąc z kultury Bizancjum, sposób, w jaki przedstawia treść, zapowiada już nowożytne czasy.

Dzieło Pietra Cavalliniego w Santa Maria in Trastevere
Dzieło Pietra Cavalliniego w Santa Maria in Trastevere

 

Książkę Ewy Bieńkowskiej Spacery po Rzymie wydały Zeszyty Literackie w 2010 r.
Posted on

Spaghetti Aglio e Olio

spaghetti aglio olio peperoncino

Nazwana przez Homera “płynnym złotem”, oliwa stanowiła jeden z najcenniejszych towarów starożytności. Za sprawą sadzonki drzewa oliwnego Atenie udało się wygrać spór z Posejdonem, z którym rywalizowała o władanie nad Atenami, właśnie zjednoczonymi przez króla Kekropsa Atenami. Jej dar został uznany przez mieszkańców miasta za cenniejszy niż słone źródło Posejdona, a na pamiątkę tego wydarzenia w pobliżu pierwszego drzewa oliwnego na zboczach Akropolu stanął Partenon.

Podarek Ateny słusznie uznano za bardziej przydatny w życiu codziennym. Na przestrzeni wieków drzewo oliwne było wykorzystywane na wiele sposobów. Oliwki i oliwa znalazły zastosowanie nie tylko w kuchni. Złocistozieloną oliwę ucierano z kwiatami i ziołami, tworząc maści i kosmetyki. Stosowano ją jako paliwo w lampach oliwnych. Przed zawodami spartańscy atleci nacierali muskularne ciała oliwą, a zwycięzców olimpiad dekorowano wieńcami z oliwnych witek. Gaje oliwne uważano za miejsca święte, a ścinanie za ścięcie drzew groziły surowe kary. W starożytnym Rzymie podatki płacono czasami w formie danin z oliwy, wtedy też zaczęto dzielić oliwę według jakości. Olei floris, czyli “kwiat oliwy”, stanowił odpowiednik dzisiejszej oliwy extra vergine.

spaghetti aglio olio peperoncino

Spaghetti Aglio, Olio e Peperoncino

porcja dla 2 osób

200 g spaghetti
2 ząbki czosnku, pokrojone w cienkie plasterki
1 papryczka chili, posiekana
6 łyżek oliwy
garść posiekanej natki pietruszki
opcjonalnie: sól i pieprz
starty parmezan

spaghetti aglio olio peperoncino

Spaghetti gotujemy al dente (około 10 minut).
W międzyczasie podgrzewamy oliwę w głębokiej patelni.
Na średnim ogniu delikatnie podsmażamy czosnek i chili.
Dodajemy ugotowany makaron, mieszamy i podgrzewamy razem przez 1-2 minuty.
Posypujemy pietruszką i podajemy.
Doprawiamy solą i pieprzem, możemy też posypać makaron z parmezanem.

Posted on

Oliwa. Tajemnice płynnego złota

Historia oliwy i oliwek sięga bardzo daleko w czasie. Prasy oliwne były znane już około pięciu tysięcy lat temu. Jak napisała Maguelonne Toussaint-Samat w Historii naturalnej i moralnej jedzenia, w pewnym momencie historii do chleba i wina, dwóch filarów pożywienia w cywilizacji zachodniej, doszła oliwa, która jest jej światłem. Objawienie tej trójcy, fundamentalnej dla zdrowia ludzie i dobrobytu państw, przypisuje się życzliwym i pokojowym bogom, nie tym, których ludzie najbardziej się boją, lecz tym, których najbardziej miłują: Demeter, Dionizosowi i Atenie. Jak podkreśla autorka, choć oliwa była znana na długo przed starożytnymi Grekami, to nikt inny nie potrafił o niej tak pięknie mówić. Rzeczywiście, to Homer jako pierwszy nazwał oliwę „płynnym złotem”.

W cieniu starego drzewa

Drzewa oliwne, o wąskich, eleganckich liściach, zielonych z wierzchu, a srebrzystych pod spodem, są długowieczne – dożywają nawet tysiąca lat. Jest jednak na świecie kilkanaście drzew, które pretendują do miana oliwkowych rekordzistów. Wśród nich godny uwagi jest gaj oliwny w libańskich górach, w miejscowości Bechealeh. Rośnie tam 16 drzew, które nazywane są siostrami Noego, a ich wiek szacowany jest na sześć tysięcy lat. Miejscowi twierdzą, że z jednego z nich pochodziła gałązka oliwna, którą gołębica przyniosła starotestamentowemu patriarsze na znak, że skończył się potop.

Inne sędziwe drzewo oliwkowe rośnie na zachód od miasta Chania na Krecie. Może mieć nawet cztery tysiące lat – choć część naukowców upiera się, że liczy ich „zaledwie” trzy tysiące – i nadal owocuje. Średnica jego pnia to ok. 4,6 metra, obwód zaś – 12,5 metra. Jak napisano na stronie Muzeum Drzewa Oliwnego, które mieści się nieopodal oliwki-seniorki, drzewo oliwne jest częścią naszej codzienności, daje nam pożywienie, radość, symbolizuje siłę i zwycięstwo. Mówiąc po prostu, jest ono symbolem piękna, pokoju, przyjaźni i cywilizacji.  Rzeczywiście, w starożytności gałązka z drzewa oliwnego przyniesiona na spotkanie z wrogiem oznaczała dążenie do pokoju. Symbol ten przetrwał do naszych czasów. Słynny gołąbek pokoju, naszkicowany przez Pabla Picassa na ścianie mieszkania na Kole, warszawskim osiedlu, miał w dziobie gałązkę oliwną.

Za najpiękniejsze i największe na świecie uchodzą natomiast gaje oliwne na Korfu. Ich uprawę nadzorowali Wenecjanie, którzy rządzili wyspą w latach 1204-1669. Doża ustanowił prawo, według którego za każde posadzone drzewo płacono 10 sztuk złota. Dziś na tej niedużej wyspie rosną ponad cztery miliony drzew oliwnych. Wyglądają trochę inaczej niż te włoskie czy hiszpańskie: są bardziej poskręcane, o węźlastych pniach. Podobno patron wyspy, św. Spirydon, zakazał przycinania drzew oliwnych, bo uważał to za barbarzyństwo.

oliwki

Oliwa mityczna i biblijna

Według starożytnych Egipcjan ludzie otrzymali oliwę w darze od bogini Izydy. Grecy z kolei twierdzili, że zawdzięczają ją Atenie. Podczas walki o władzę nad Attyką, którą Atena toczyła z Posejdonem, wygrać miał ten, kto przekaże ludziom najcenniejszy dar. Posejdon ofiarował wspaniałego rumaka, który wyłonił się z morskich fal, Atena zaś – drzewo oliwne, symbol pokoju i sytości. Oczywiście mądra bogini wygrała, a Grecy wierzą, że na Akropolu nadal rosną drzewa, które są praprawnuczkami tej pierwszej, boskiej oliwki. Pod drzewem oliwnym narodzili się m.in. Artemida i Apollo, a także założyciel Rzymu – Romulus razem z bratem Remusem.

W Biblii o oliwie mówi się ponad 100 razy. Namaszczano nią królów, proroków i zwykłych śmiertelników; oświetlano nią drogi i domy. Chrześcijanie wierzą, że pod drzewami, które rosną teraz w jerozolimskim ogrodzie Getsemani, modlił się Jezus Chrystus.

W judaizmie z oliwą związane jest grudniowe święto Chanuka, czyli festiwal świateł. Upamiętnia on zwycięstwo Machabeuszy nad Grekami i odbicie z ich rąk Świątyni Jerozolimskiej.  Podczas jej ponownego święcenia wydarzył się cud: potrzebna do konsekracji niewielka ilość oliwy paliła się przez osiem dni. Od tamtej pory Żydzi, na pamiątkę niezwykłego zdarzenia, palą świece w specjalnym świeczniku zwanym chanukija.

W Koranie również znajdziemy kilka wzmianek o oliwie, bo i wyznawcy islamu uważają drzewo oliwne za święte. Mahomet zalecał wiernym, by jedli oliwę i namaszczali nią ciała.

Pamiątki po dawnych czasach

Gaje oliwne, oliwki i oliwa są prawie tak stare jak świat, nic więc dziwnego, że liczne są świadectwa ich odwiecznej obecności wśród ludzi.

Admiratorami i sprzedawcami oliwy byli tajemniczy Etruskowie. Ślady handlu oliwą można znaleźć m.in. w tumulusach (kurhanach), które udostępniane są turystom chociażby na cmentarzysku Banditaccia w Cerveteri nieopodal Rzymu. W umbryjskim Orvieto odnaleziono zaś etruską prasę do wyciskania tłustego oliwnego soku.

Rzymskie wzgórze – Monte Testaccio (Monte dei Cocci) – usypane zostało z potłuczonych amfor oliwnych z czasów Cesarstwa Rzymskiego. Wznosi się niedaleko brzegu Tybru, gdzie do portu przybijały statki przewożące amfory z oliwą. Szacuje się, że Testaccio składa się z potłuczonych szczątków ponad 50 mln amfor z oliwą, która była importowana na koszt państwa. Wzgórze prawdopodobnie zaczęło powstawać w I wieku p.n.e., natomiast swą „karierę” wysypiska skończyło po 260 roku n.e. Okolice wzgórza amfor są dziś jedną z najbardziej malowniczych dzielnic Rzymu.

W rzymskich Pompejach, które w 79 roku n.e. zniszczyła erupcja Wezuwiusza, wulkaniczny pył-konserwator zachował m.in. amfory z oliwą. W termopoliach można tam niemal zajrzeć do garnków starożytnych Rzymian i przekonać się, jak ważna była oliwa w ich śródziemnomorskiej diecie, najzdrowszej ze zdrowych.

Oliwa, uroda i sport

Za czasów faraonów i piramid oliwy używano nie tylko do jedzenia i oświetlania. Wyrabiano na jej bazie m.in. perfumy.

Starożytni Grecy nie znali mydła. Radzili sobie więc w inny sposób: w utrzymywaniu skóry w czystości i dobrej formie pomagała im właśnie oliwa z oliwek. Oliwą hojnie namaszczali ciała atleci. Podczas igrzysk olimpijskich, organizowanych ku czci Zeusa, zapalano dla najwyższego z bogów znicz w gaju oliwnym. Skronie zwycięzców dekorowano wieńcami z gałęzi świętego drzewa, a najlepsi z najlepszych dostawali też amfory pełne najprzedniejszej oliwy.             

W oliwnym gaju

Drzewa oliwne nie są wymagające – rosną nawet na nieurodzajnej, kamienistej ziemi.  Nie lubią tylko zimna i braku słońca. Znajdziemy je więc prawie wszędzie tam, gdzie jest ciepło: w Azji, Afryce, obu Amerykach, a nawet w Australii. Wymagają od plantatorów cierpliwości, bo owocować zaczynają w wieku ok. 5 lat, a plony z początku nie są imponujące. Drzewa wydają najwięcej owoców w sile wieku, czyli około 40. roku życia. Po 150 latach moce drzewa maleją, korona obumiera, a z pnia wyrastają nowe gałęzie. Roślina odradza się, by znowu podjąć trud życia.

Oliwki są gotowe do zbioru, zależnie od klimatu, w październiku lub na początku listopada. Z zielonych, jeszcze nie do końca dojrzałych, otrzymuje się oliwę najostrzejszą w smaku. Im oliwki ciemniejsze, tym oliwa z nich będzie słodsza. Uwaga, niech nikt się nie skusi na krągłą oliwkę zerwana prosto z drzewa – o jej smaku chce się szybko zapomnieć.

Oliwki „wyczesuje” się z gałęzi specjalnymi wielkimi grzebieniami. Znana jest też metoda otrząsania owoców z drzew na rozłożone pod nimi maty. Specjaliści twierdzą, że szlachetne oliwki nie przepadają za wymyślnymi maszynami rolniczymi.

Oliwa jak wino

Nauka o winie to enologia. Nauka o oliwie? Jeszcze nie ma swojej nazwy. Ale oliwa, tak jak wino, dzieli się na różne gatunki. Oliwny kiper bezbłędnie pozna, skąd pochodzi szlachetny, płynny tłuszcz. Tak jak w przypadku wina, mówi się o apelacjach oliwy, czyli „miejscach kontrolowanego pochodzenia”. Która jest najlepsza, to kwestia smaku, a producenci oliwy – m.in. ci z Hiszpanii, Portugalii, Grecji i Turcji – spierają się bez wytchnienia o pierwszeństwo.

Na koniec porada praktyczna, czyli jak czytać etykiety na butelkach z oliwą. Extra vergine – najszlachetniejsza, dziewicza, z pierwszego tłoczenia na zimno; doskonała do jedzenia na surowo. Jest niefiltrowana, naturalnie mętna. Vergine – z drugiego i trzeciego tłoczenia, niezła, nadal nierafinowana, mniej aromatyczna. Po prostu olio d’oliva – poddawana procesowi oczyszczania, bez smaku i wyrazistego koloru, idealna za to do smażenia i duszenia potraw. I ostatni rodzaj – olio di sansa d’oliva. Jest to wytwarzana z wytłoków z oliwek, mocno rafinowana, bardzo uboga krewna tej dziewiczej.

 

Tekst ukazał się drukiem w Lente#04.
Zdjęcie główne: Bilal Yassine / Flickr, CC BY-SA 2.0
Posted on

Na straży tego, co najbardziej cenne. Rozmowa z Cristiną Caboni

W Pani ostatniej książce wiele jest o ziemi, z której Pani pochodzi i którą wybrała Pani na swój dom także jako dojrzała osoba.

Rzeczywiście, bo to dzięki temu, że urodziłam się na Sardynii i przeżyłam wiele z tego, co przeszła moja bohaterka Angelica Senes, mogłam tę książkę napisać. Kobieta, która śpiewała pszczołom, opisywana w książce, to postać z mojej rodziny – była moją cioteczną babką. Nie mogłabym spisać tej historii, gdybym urodziła się gdzie indziej, gdybym żyła w innym miejscu. Morze, wiatr, śpiewanie pszczołom i idea czuwania nad nimi to najważniejsze elementy mojej powieści – potrafiłam o nich opowiedzieć, bo stanowią część mnie.

Cristina Caboni ze swoimi pszczołami
Cristina Caboni ze swoimi pszczołami. Specjalnie dla czytelników “Lente” napisała: Invio un abbraccio ai miei lettori polacchi che mi hanno accolto con tanto calore e gentilezza. Seguo su Instagram tutte le recensioni, i pareri e le foto meravigliose che hanno realizzato. Vi sono davvero molto grata! (“Przesyłam uściski moim polskim czytelnikom, którzy przyjęli mnie z wielkim ciepłem i sympatią. Śledzę opinie i wspaniałe zdjęcia na Instagramie. Jestem Wam naprawdę bardzo wdzięczna!”


Robi to Pani w sposób serdeczny i ciepły, pełen miłości. Trochę mnie to zaskoczyło, bo Sardynię maluje się zwykle jako wyspę surową, niegościną, zaś jej mieszkańcy uchodzą za nieufnych, niedostępnych, zamkniętych w sobie.

Każdy twórca opisuje swój świat i to, jak go odbiera. Moja Sardynia, rzeczywiście, jest wyspą zamieszkaną przez ludzi nowoczesnych, którzy jednak pamięcią sięgają głęboko wstecz. Fundamentem jest dla nich tradycja, ale także przychylność młodemu pokoleniu. Ono zresztą samo chce żyć nowocześnie, stojąc zarazem na straży tego, co ma najpiękniejszego i najbardziej cennego.

W naszej ostatniej publikacji rozprawiamy o metamorfozach. Widzę je także tutaj, a na myśl przychodzi mi słynny cytat z Lamparta – choć odnosi się do innej włoskiej wyspy, Sycylii, to i tutaj pasuje doskonale. Wszystko musi się zmienić, żeby wszystko pozostało takie, jak dawniej. Zmiany to zresztą także coś, co przechodzą bohaterowie wszystkich Pani książek – myślę więc, że jest to motyw bliski Pani sercu.

Zmiana jest składową możliwości. Możliwości, które oferuje nam życie. Uważam, że obowiązkiem człowieka jest uczynić wszystko, by jego egzystencja była szczęśliwa. Jeśli coś nam przeszkadza, musimy to zmienić.

Większość z nas zmian się boi – pisałam o tym we wstępie do Metamorfoz. Wolimy tkwić w szponach rutyny, bo jest oswojona. Nielubiana, ale dobrze znana. Pani podjęła wyzwanie i zmieniła swoje życie o 180 stopni.

Tak, zrobiłam to. Zanim zaczęłam pisać, wykonywałam zawód, którego nie lubiłam; wraz z mężem stwierdziłam jednak w pewnym momencie, że zależy mi na życiu bliższym marzeniom. Zdecydowaliśmy się na rozpoczęcie hodowli pszczół. To było piękne doświadczenie, z którego narodziły się kolejne. Odzyskane szczęście i radość życia pozwoliły mi inaczej spojrzeć na wszystko wokół. Pisanie książek było wynikiem tej zmiany.

Książkę Cristiny Caboni Strażniczka miodu i pszczół można teraz kupić w zestawie z antologią śródziemnomorską Metamorfozy. Zapraszamy tutaj!
Książkę Cristiny Caboni Strażniczka miodu i pszczół można teraz kupić w zestawie z antologią śródziemnomorską Metamorfozy – w niebywale atrakcyjnej cenie! Zapraszamy tutaj.

Jednak nie zaczęła Pani od pszczół, czyli tego, co okazało się w Pani życiu najważniejsze. Pani pierwsza, moja zresztą ulubiona, książka, poświęcona była zapachom i sztuce perfumiarskiej.

Pisanie o czymś, co jest tak bardzo częścią ciebie, co płynie w twoich żyłach, nie jest łatwe. Sardynię trudno jest przedstawić taką, jaką jest naprawdę, bez popadania w schematy, które zresztą ukazują ją zwykle w negatywnym świetle. Zanim więc mogłam zacząć swoją opowieść, musiałam zdobyć odpowiednie narzędzia potrzebne do opisania tej rzeczywiście ubogiej, surowej, smaganej wiatrem ziemi, która jest jednocześnie niezwykle hojna. Opisanie historii Angeliki wymagało ode mnie wiele pracy, a właściwy głos odnalazłam dopiero po wielu próbach.

Wspomina Pani o trudzie, a założę się, że wielu Pani czytelników wyobraża sobie Pani pracę jako nieustające wakacje na pięknej, słonecznej wyspie. Zapewne mało kto zdaje sobie sprawę, że praca pisarki może być bardzo wyczerpująca, czasem pewnie nawet nudna.

Myślę, że najlepszym określeniem jest “wymagająca”. Ja żyję w alternatywnej rzeczywistości. Jestem świadkiem scen, słucham głosów moich bohaterów i zastanawiam się, jak przekazać ich słowa czytelnikom. Nie zaprzeczam jednak, że rzeczywiście mieszkam w pięknym domu na wsi, w otoczeniu zieleni i gajów cytrusowych. Wiosną, kiedy zakwitają, wszystko robi się zielono-białe, a zapach kwiatów pomarańczy unosi się wszędzie. Poprawia humor i zmienia percepcję rzeczywistości.

Wiosenna Sardynia
Wiosenna Sardynia

 

Kwiaty, zapachy, natura – to esencja Pani książek. Czytałam także trzecią, nieprzełożoną dotąd na język polski: Il giardino dei fiori segreti. Ciekawa jestem, która najbliższa jest Pani sercu.

Każda z nich stanowi częścią mnie w jakiś inny sposób. Szlak perfum jest jak pierwsze dziecko – przedsięwzięcie, w które wchodzimy całą sobą. Strażniczka miodu stanowi natomiast wyraz mojej troski o środowisko naturalne. Il giardino dei fiori segreti to historia wybaczenia i dojrzewania. W tej chwili w Niemczech, Albanii, Holandii i Grecji wychodzi moja kolejna książka, La rilegatrice di storie perdute. W jej wypadku czułam się najbardziej zaangażowana jaka kobieta. Szykuję też nową historię, w której główną bohaterką znowu będzie Sardynia. Trudno mi więc odpowiedzieć na to pytanie.

Wszystkie Pani powieści przepełnione są nostalgią za dawnym stylem życia, za codziennością powolną jak przed laty, za kontaktem z przyrodą. Czy jest to coś, za czym Pani tęskni, czy też wręcz odwrotnie – coś, co jest Pani udziałem i co z radością Pani opisuje? 

Dla człowieka istnieje tylko to, co bierze pod uwagę, na czym się skupia. Reszta nam umyka, nie ma znaczenia. Pisząc o czymś, co mnie pasjonuje, o naszych dawnych tradycjach, o przyrodzie, o pszczołach, sugeruję, jak możemy zmienić swoje życie, jeśli zaangażujemy zmysły. Powrót do własnego człowieczeństwa może nam zrobić tylko dobrze… Dlatego staram się zwrócić uwagę czytelników na te proste sprawy, codzienne czynności.


Pani książki są rzeczywiście niezwykle zmysłowe – mam tu na myśli pierwsze znaczenie tego przymiotnika, czyli “odnoszące się do zmysłów”. Mnóstwo tu zapachów, smaków, dźwięków i pięknych obrazów. Zastanawiam się, jaki ma Pani stosunek do wszystkiego tego, co cyfrowe. To przecież w tej przestrzeni głównie dzisiaj żyjemy, a bardzo jej daleko do świata Pani bohaterek.

Uważam, że nie daje ona satysfakcji takiej, jak świadomość, że możemy stworzyć coś własnymi rękoma. Nic zresztą takiej satysfakcji nie daje. Czy będzie to wykonanie utworu na instrumencie muzycznym, czy upieczenie ciasta, namalowanie obrazu czy pielęgnowanie rośliny, a może staranna kaligrafia czy uszycie sukni – to są radości nieporównywalne z niczym innym. Świat cyfrowy jest abstrakcją. Między światem, który ciągle pędzi, a naszą własną egzystencją, w której jesteśmy samowystarczalni, musi istnieć równowaga. Nie możemy tych dwóch sfer oddzielić, ale możemy przywiązywać do każdej z nich odpowiednią wagę.

Może łatwo jest tak powiedzieć, gdy mieszka się wśród pomarańczowych drzewek, na śródziemnomorskiej wyspie? Wiele Pani czytelniczek pochodzi z dużych miast – od Mediolanu i Rzymu po Kraków i Warszawę. Jak, wśród tłumu, smogów i ciągłego pośpiechu odtworzyć piękne życie opisywane w Pani książkach? Jakie rady ma Pani dla mieszkanek wielkich aglomeracji?

To są proste rzeczy, których zwykle nikt nie bierze pod uwagę – właśnie dlatego, że są tak proste, tak banalne. Bez względu na to, gdzie mieszkamy, mamy obowiązek znaleźć odrobinę czasu i przestrzeni dla siebie. Balkon, maleńki taras, niewielki ogródek. Kilka metrów. Urządźmy to miejsce tak, jak lubimy, zgodnie z własnym widzimisię. W tym jednym punkcie postawmy się w centrum swojej własnej uwagi. Znalezienie kilku minut dziennie dla siebie, aby zająć się tym, co sprawia nam największą przyjemność, naprawdę uszczęśliwia.

Maleńki balkon, trochę zieleni, lektura – oto proste recepty na szczęście.
Maleńki balkon, trochę zieleni, lektura – oto proste recepty na szczęście. Strażniczkę miodu i pszczół wraz z Metamorfozami zamówisz tutaj.

Cenię Pani książki za to, że, mówiąc właśnie o tak prostych rzeczach, uczą i inspirują. Nie są banalnymi opowiastkami o miłości, choć przecież zalicza się je do tak zwanej literatury kobiecej. Termin ten ma często negatywny wydźwięk.

Tak było od zawsze – opowieści o uczuciach zawsze spotykały się z uprzedzeniami. Człowiek uczuć się boi, bo za ich sprawą staje się bezbronny. Wyśmiewanie emocji jest więc sposobem ich zdominowania, zapanowania nad nimi. Przez wieki to jednak właśnie ludowe opowieści, te najprostsze, miały najwięcej odbiorców – bo najłatwiej było identyfikować się z ich bohaterami. To kwestia instynktu. My sami jesteśmy instynktem. Miłość jest jedną z naszych najważniejszych, najbardziej podstawowych potrzeb. Gdybyśmy nauczyli się kochać, wiele problemów dzisiejszych społeczeństw dałoby się rozwiązać. Dlatego nie wstydźmy się historii miłosnych. Miłość to to, co popycha nas do wielkich czynów, pozwala przekraczać własne granice. Miłość sprawia, że jesteśmy lepsi i szczęśliwsi.

Pani, na swój sposób, poprzez swoje książki, walczy o ten lepszy świat. Domyślam się, że bardzo ważna jest dla Pani ekologia – miłość do przyrody jest bardzo odczuwalna w Pani powieściach.

Smuci mnie, że nie szanujemy tego, co zostało nam dane; doceniamy dopiero to, co tracimy. Pszczoły giną, a doprowadziły do tego działania uważane przez niektórych ludzi za konieczne. Wszyscy o tym wiedzą, wszyscy o tym mówią, ale tak napradę nikt nie robi nic, by temu zapobiec. Pamiętajmy – bez pszczół nie ma pożywienia. Tam, gdzie nie ma pożywienia, nie ma życia, to bardzo proste. Jeśli tylko każdy z nas wykonałby drobny gest, razem moglibyśmy uczynić świat lepszym.

 

Krajobrazy Sardynii, fot. M4rvin / Flickr, CC BY-SA 2.0


Nasi czytelnicy, jak mniemam, są bardzo zaangażowani w działania mające na celu ochronę przyrody, ale na wszelki wypadek odeślijmy ich do strony Greenpeace, gdzie można dowiedzieć się, jak pomóc pszczołom.

Na zakończenie naszej rozmowy, w ramach pozytywnego akcentu, chciałabym jeszcze poprosić Panią o wskazanie, w jakie rejony Sardynii powinien udać się podróżnik spragniony atmosfery poznanej dzięki Pani książkom. Nie opisuje w niej Pani konkretnych, rzeczywistych miejscowości, wierzę jednak, że jest to tylko kwestia nazw.

Południe Sardynii pełne jest miejsc podobnych do Abbadulche. Jeśli odwiedzicie wiosną wyspę św. Piotra i tamtejsze miasteczko Carloforte, poznacie zapachy, które opisuję w książce. Jeśli będziecie szukać wiekowych drzew oliwnych i kobiety, która śpiewa pszczołom, to także będzie właściwy kierunek… A jeśli przyjdzie Wam ochota na spróbowanie dobrego miodu, udajcie się do San Sperate, w prowincji Cagliari, i spytajcie o tych od miodu właśnie – o Cabonich.

 

Posted on

Leć, myśli, na skrzydłach złocistych. Giuseppe Verdi

O jego operach napisano już chyba wszystko, co można było napisać. Aż trudno uwierzyć, że ten elegancki starszy pan budził tak skrajne emocje. Jedni widzieli w nim geniusza, inni zarzucali mu brak talentu. Dyskusje o jego dziełach rozgrzewały publiczność i krytyków, porzucały operowe wnętrza i wychodziły na ulice. Sam kompozytor nie brał w tym udziału. Kiedy nad Italią przetaczały się kolejne muzyczne burze, on pochylał się już nad kolejną operą – poprawiał libretto, składał nuty, negocjował najlepszych wykonawców i godziwe zarobki. Z dala od zamieszania, choć absolutnie w centrum muzyki.

Początki

Przyszedł na świat 10 października 1813 roku w wiosce Le Roncole, w regionie Emilia-Romania. Miał wielkie szczęście, że jego ojciec był wrażliwym człowiekiem. Carlo Verdi marzył wprawdzie, by Giuseppe w przyszłości pomógł mu prowadzić sklep, ale gdy chłopak zaczął zdradzać nie kupieckie, lecz muzyczne zainteresowania, ojciec nie stanął na drodze do jego szczęścia. Co więcej, pomagał, jak mógł. Podarował synowi szpinet, mały instrument z rodziny klawesynów, który Verdi do końca swych dni traktował niemal jak relikwię. Mały Giuseppe tak zawzięcie ćwiczył na szpinecie, że po niedługim czasie trzeba było wezwać mistrza, który naprawił intensywnie używany sprzęt. Nie wziął pieniędzy za usługę, twierdząc, że za zapłatę wystarczy mu świadomość, że ćwiczy na nim tak uzdolniony młodzieniec. Verdi miał wtedy osiem lat.

Dwa lata później ojciec zrozumiał, że aby jego syn mógł rozwijać swoje zdolności muzyczne, musi wyjechać z rodzinnej wioski. O radę poprosił swojego partnera w interesach. I tak w życiu Verdiego pojawił się hurtownik Antonio Barezzi, z którym zwiąże kompozytora dozgonna przyjaźń i ogromny szacunek. Barezzi stanie się aniołem stróżem Verdiego, jego sponsorem i doradcą; a od pewnego momentu także członkiem rodziny. Barezzi oddał chłopca pod skrzydła miejscowego kanonika, który najchętniej widziałby swego podopiecznego w stanie duchownym. Na jego nieszczęście, czternastoletni Giuseppe dostał się też pod skrzydła profesjonalnego muzyka, który dostrzegł w nim talent i nie zamierzał dopuścić, by chłopiec zmarnował się w stanie duchownym. Między nauczycielem muzyki i kanonikiem doszło do pojedynku o duszę chłopca. W końcu kanonik uległ i Verdi mógł już całkiem swobodnie rozwijać swoje umiejętności. Szło mu tak dobrze, że w końcu sponsor i nauczyciel postanowili wysłać go tam, gdzie w owych czasach biło serce włoskiej muzyki – do Mediolanu. Niestety, nie dostał się do konserwatorium się i ta pierwsza ważna przegrana pozostała w jego pamięci na zawsze. Kiedy wiele lat później do sławnego i uwielbianego Verdiego zwrócono się z prośbą, by pozwolił nadać swe imię mediolańskiemu konwersatorium, miał ponoć odpowiedzieć krótko: Nie chcieli mnie młodego, nie będą mieli starego.

Giuseppe Verdi dipinto da Giovanni Boldini. (1886)
Giuseppe Verdi na portrecie pędzla Giovanniego Boldiniego (1886)


Z piekła na szczyt

Choć z zachowanych obrazów spogląda na nas łagodny starszy pan, Verdi wcale nie miał łagodnej duszy. Bywał pamiętliwy i uparty, nie zapominał urazy. Podczas przygotowań do wystawienia opery bywał despotyczny, krzyczał na członków orkiestry, narzekał na śpiewaków, w nieskończoność poprawiał każdy, najmniejszy szczegół libretta, muzyki czy inscenizacji. W swoim dążeniu do doskonałości potrafił być tyranem. Ciągle był niezadowolony z siebie, irytowały go własne niepowodzenia, denerwował się na ludzi, którzy utrudniali mu osiągnięcie sukcesu. Kiedy nie dostał się do konwersatorium w Mediolanie, doradzono mu lekcje u pewnego kompozytora i dyrygenta, przez wiele lat związanego z La Scalą. To miało młodzieńcowi ułatwić dostęp do najlepszej włoskiej sceny operowej. Cóż z tego, skoro nauczyciel niczego nie zamierzał przyspieszać i skupił się na żmudnych ćwiczeniach. Verdi złościł się i pisał w jednym ze swych listów: Na przestrzeni trzech lat nauki u niego nie pisałem nic innego, jak kanony i fugi, fugi i kanony w różnych sosach. Nikt nie uczył mnie instrumentacji i sposobu podejścia do dramatycznej muzyki. Frustracja narastała, ale niepostrzeżenie rosły też umiejętności Verdiego. Po trzech latach wspólnych zajęć profesor uznał, że niczego więcej nie może już chłopca nauczyć i zakończył lekcje. Nadszedł czas na samodzielną karierę. W głowie Verdiego powstawał właśnie zarys pierwszej opery.

Zanim Oberto ujrzał światło dzienne, Verdi powrócił z Mediolanu do Busseto, gdzie czekał na niego Antonio Barezzi, a także – a może przede wszystkim – jego córka Margherita. Od dawna byli sobie bliscy, a ponieważ mądry ojciec nie stawał na drodze do ich szczęścia, 5 maja 1836 roku młodzi wzięli ślub. Urodziła się córka, wkrótce również syn. Giuseppe pracował nad swą pierwszą operą. Wszystko zdawało się iść w dobrą stronę. I wtedy doszło do pierwszej tragedii: zmarła szesnastomiesięczna córeczka. Wkrótce kolejny cios: zmarł syn. I trzecie nieszczęście: zaledwie cztery lata po ślubie odeszła również żona, Margherita. Verdi został zupełnie sam. Wprawdzie Oberto odniósł sukces, ale śmierć najbliższych przyćmiła radość, a druga opera, Dzień panowania, przyniosła największą operową klęskę w życiu Verdiego. Świat kompozytora zawalił się, skończyły się nadzieje i marzenia. Zlikwidował mediolańskie mieszkanie, odesłał meble, sam wynajął jakiś skromny pokój i zapragnął zniknąć. Jadał w tanich jadłodajniach, nie spotykał się z przyjaciółmi, odrzucił towarzystwo ludzi. Nie myślał o komponowaniu. Zanosiło się na koniec krótkiej kariery.

Trzeba przyznać, że Verdi miał niezwykłe szczęście do ludzi. Choć obrażał się na nich, bywał niewdzięczny, nadmiernie wymagający, krzyczał i pouczał bez przerwy, lgnęli do niego ludzie ważni i wartościowi. Jego talent prawdopodobnie nie rozwinąłby się tak pięknie, gdyby nie grono wiernych przyjaciół i znajomych, którzy pomagali mu w trudnych momentach. Tak też było po życiowej katastrofie, gdy Verdi odrzucił komponowanie. Na jego drodze stanął wówczas Bartolomeo Merelli, impresario w La Scali. Wcześniej wystawił już, z sukcesem, Oberta, potem nie przestraszył się klęski drugiej opery i postanowił przekonać młodego kompozytora, by dał szansę kolejnemu utworowi. Wręczył mu niepozorną opowieść o Nabuchodonozorze. Verdi bronił się, ale wieczorem w końcu przeczytał. I wszystko wróciło, poczuł zapomnianą pasję i energię: Czytam jeden fragment, czytam drugi. Następnie, trwając w zamiarze niekomponowania więcej, zadaję sobie gwałt i odkładam manuskrypt – udaję się do łóżka. Ale gdzie tam! Nabucco tętni mi w głowie, sen nie nadchodzi. Wstaję i czytam libretto, nie raz, lecz dwa, trzy razy, tak że rano, można powiedzieć, cały tekst Solery umiałem na pamięć. W ciągu kilku miesięcy powstała opera, która rozpoczęła triumfalny pochód Verdiego przez włoskie i europejskie sceny operowe. Był rok 1842, Verdi miał wówczas 29 lat. Przed nim było jeszcze 59 lat życia i 23 opery. Wyczerpał limit tragedii.

 

Przyjaciele na dobre i na złe

Kiedy po Nabucco wrócił do aktywnego życia, wokół niego pojawiło się wiele niezwykłych osób, a część z nich została w życiu Verdiego na długie lata. Warto wspomnieć o Klarze Maffei, niezbyt szczęśliwej żonie poety, która rozczarowanie nieudanym małżeństwem rekompensowała sobie prowadzeniem ożywionego życia towarzyskiego. Stała się powierniczką Verdiego, a ich kilkudziesięcioletnia przyjaźń rozwijała się głównie dzięki listom. To dzięki korespondencji z Klarą tak wiele wiemy o Verdim, to jej bowiem zdradzał swoje myśli i uczucia, jej opowiadał o sukcesach i porażkach. A kiedy po latach zmarła, kompozytor napisał: Straciłem najdroższego przyjaciela, przyjaźń ta trwała czterdzieści cztery lata! Hrabinę Klarę Maffei, którą pani znała, być może, ze słyszenia. Dobrą, mądrą, kochającą; starego przyjaciela, na którym można było polegać!

Przyjaźń ta, wszystko na to wskazuje, była absolutnie platoniczna. Inaczej stało się w przypadku pewnej intrygującej kobiety, która również pojawiła się w życiu Verdiego. To Giuseppina Strepponi, zwana Peppiną. Kiedy się poznali, Verdi był mężem Margherity, a Peppina przyjaźniła się z Merellim z La Scali. Była śpiewaczką, przyznajmy: świetną. Śpiewała w Obercie i w Nabucco, bardzo ceniła sobie twórczość Verdiego i jego samego, namawiała swego przyjaciela, by zaufał talentowi młodego kompozytora. Potem ich drogi się rozeszły. Spotkali się kilka lat później, w Paryżu. On miał wówczas 34 lata i przed sobą świetlaną przyszłość, ona – 32 lata i kończyła właśnie karierę jako śpiewaczka. Między doświadczonymi przez życie, ale wciąż jeszcze młodymi ludźmi pojawiło się uczucie, które związało ich na całe życie. Peppina stała się towarzyszką wielkiego mistrza, jego najwierniejszą przyjaciółką. Dbała o jego codzienność, organizowała mu wygodne życie, pobudzała do tworzenia, prowadziła korespondencję z jego znajomymi i przyjaciółmi, dbając o interesy męża. Podobno nie była piękna, ale pełna uroku, inteligencji i klasy. Doskonale odnajdywała się na salonach Europy, gdzie bywała wraz z mężem. I tylko od czasu do czasu pisała do przyjaciół, że jest smutna, czuje się trochę zapomniana, odsunięta na bok. Sława Verdiego sprawiła, że musiała się nim dzielić z całym światem.

Wielkim przyjacielem Verdiego był też jego teść, Antonio Barezzi. Przez całe życie wspierał kompozytora. Na początku finansował jego naukę, potem pomagał podczas małżeństwa z Margheritą. Po śmierci córki trudno mu było uznać inną kobietę w życiu swego zięcia, ale urok i troskliwość Peppiny sprawiły, że zaakceptował ją i szczerze życzył obojgu szczęścia. Verdi zadedykował przyjacielowi swojego Makbeta i wraz z Peppiną opiekował się Barezzim aż do jego śmierci.

Tych jasnych punktów w życiu Verdiego jest zresztą znacznie więcej. Niektóre przyjaźnie trwały długie lata, inne były krótsze, ale bardzo intensywne. Verdiego otaczał krąg życzliwych ludzi, zakochanych w jego talencie i szanujących go jako człowieka. Introwertyczny, melancholijny i często dość surowy kompozytor nie zaszedłby tak daleko, gdyby nie wsparcie bliskich mu osób. To dzięki nim możliwe stawało się sięganie po sukcesy i popularność, która nie była dana nikomu ze współczesnych.

La Scala w XIX stuleciu
La Scala w XIX stuleciu


Polityk mimo woli

Verdi żył i tworzył w trudnych czasach. Na jego oczach rodziło się państwo włoskie i był to poród bitewny, pełen nadziei, ale też gniewu i rozczarowania. Włosi walczyli o przyszłość z całą swoją południową pasją. Kiedy w 1840 roku chór niewolników w Nabucco zaśpiewał słynną pieśń Va, pensiero („Wznieś się, myśli, na skrzydłach złocistych…”), Włosi odczytali w niej wezwanie do walki o wolność, a Verdi stał się w ich oczach piewcą walki narodowowyzwoleńczej. I tak już zostało do końca jego dni. Cenzorzy podejrzliwie spoglądali na jego opery, Włosi zawsze widzieli w nich patriotyczne wezwanie, a Verdi z czasem został niejako zmuszony do wejścia w świat polityki. Nie czuł się w nim jednak dobrze. Jako poseł nigdy nie przemawiał i głosował zawsze tak, jak premier Cavour; jako senator nie pojawiał się na posiedzeniach. Nie był politykiem i nie chciał nim być, wolał muzyką zagrzewać swoich rodaków do walki. Żył długo, obserwował więc, jak jego kraj podnosi się i jednoczy w walce, jak buduje zręby nowej wspólnoty, jak staje się ojczyzną wszystkich. Przez cały ten czas Verdi w zaciszu swego gabinetu komponował opery, które zagrzewały do walki. I to był jego największy wkład we włoską politykę, najskuteczniejsze wspieranie rodaków.

 

Cytaty w tekście pochodzą z książki: H. Swolkień, Verdi, Warszawa 1963

 


Czy wiesz, że…

w życiu Verdiego pojawiły się dwa polskie akcenty? Opera Dzień panowania opowiada o królu Stanisławie Leszczyńskim i pewnej intrydze z zamienianiem postaci. Całość okazała się nieprzekonująca i zamiast zamierzonej opery z lekkim zabarwieniem komicznym powstało dzieło dość niestrawne, o którym Verdim chętnie by zapomniał. Za to drugi polski akcent to już zupełnie inna historia. Autorem librett do dwóch ostatnich oper mistrza (Otella i Falstaffa, przez wielu uważanych za najlepsze) był Arrigo Boito, syn włoskiego malarza i polskiej hrabianki, Józefy Radolińskiej. Verdi był zachwycony współpracą z Boitem i przyjaźnił się z poetą do końca swego długiego życia.

 

Czy wiesz, że…

Verdi pod koniec życia ufundował w Mediolanie dom spokojnej starości dla muzyków (Casa di Riposo per Musicisti)? Zgodnie z ostatnią wolą, został tam pochowany wraz ze swoją żoną Peppiną. Podczas uroczystości pogrzebowych 900-osobowy chór zaśpiewał dla Mistrza jego porywające Va, pensiero.

 

Czy wiesz, że…

kiedy włoscy patrioci podczas oper mistrza krzyczeli Viva Verdi!, mieli na myśli nie tylko wielkiego kompozytora? Dla wielu z nich V.E.R.D.I. oznaczało również: Vittorio Emmanuele, Re d’Italia (Wiktor Emanuel, Król Włoch). Nic dziwnego, że Maestro traktował takie wiwaty z dużym dystansem i w miarę możliwości starał się unikać rozentuzjazmowanych tłumów.

 

Czy wiesz, że…

Verdi nazywał sam siebie galernikiem, a lata najbardziej wytężonej pracy twórczej określał mianem lat galer? Kiedy stał się sławny, przyjmował tak wiele zleceń, że pracował bez wytchnienia; niektóre opery pisał równocześnie, wystawiał nawet częściej niż raz na rok. Na przykład na stworzenie przepięknej Aidy potrzebował zaledwie czterech miesięcy.

 

Zdjęcie główne: popiersie Giuseppe Verdiego przy Teatro Massimo w Palermo, fot. gnuckx / Flickr, CC BY 2.0
Posted on

Aurea mediocritas

Przed nami piękna, złota jesień. Pora roku, która zachwyca barwami i nastrojem; dzięki nim, jak żadna inna, pomaga docenić codzienność. A pomoc ta jest nam teraz szczególnie potrzebna.

Po ostrym świetle lata, w którym niejeden z nas szukał ucieczki od rutyny, wracamy do dobrze znanych kątów, do oswojonego rytmu. Bywa, że powrót ten napełnia nas lękiem. Czy w tym roku uda nam się obłaskawić powszedniość? Czy nie rozproszy się w niej radosny zachwyt nad światem, tak łatwo przeżywany wśród wakacyjnych chwil? Natura, na szczęście, wie, co robi. Przed szarugą ostatnich miesięcy roku daje nam chwilę wytchnienia od skrajności – od upału i od mrozu, od letniej ekscytacji i od zimowego snu. W złocistym świetle września uczymy się rozumieć najważniejszą funkcję złota: doskonały, upragniony, arystotelesowski środek. Ten, który dystansuje się wymuskanej doskonałości, odrzucając jednocześnie to, co małe, zepsute i próżne. Bierzmy od świata tyle, ile potrzeba; dajmy tyle, ile możemy, byle szczerze, byle z uśmiechem. Szczęścia i spełnienia szukajmy w umiarze, w drobnych gestach, w prostych słowach. Może wróci wtedy do nas, ludzi, opiewany przez rzymskich poetów złoty wiek. Tego, nie tylko na złotą jesień, nam życzę.

Posted on

Cesare Pavese. Smutny wędrowiec

Niebo będzie jasne. Ulice otworzą się na wzgórze z kamieni i pinii – słowa wiersza Przejdę Placem Hiszpańskim towarzyszyły mi podczas pierwszego wyjazdu do Rzym. Chciałam sprawdzić, czy – tak jak pisał Cesare Pavese – Schody, tarasy, jaskółki rozśpiewają się w słońcu na Piazza di Spagna.

Na niewielkim placu króluje jednak niepodzielnie hałaśliwy tłum turystów i zasłania słynne schody wiodące do kościoła Trinità dei Monti. Nie słychać jaskółek, wszystko ginie w zgiełku miasta. Podobne doświadczenie miałam, gdy, naczytawszy się o mistycznym pięknie greckich Meteorów, pojechałam tam w szczycie sezonu. Zamiast mistyki dostałam turystyczny harmider, a z gór nie spływała mgła, lecz chmura spalin. Choć gdyby się wybrać na Piazza di Spagna o świcie, to kto wie…

Rzadki widok na Piazza di Spagna – brak turystów. Fot. David McSpadden / Flickr, CC BY 2.0
Rzadki widok na Piazza di Spagna – brak turystów. Fot. David McSpadden / Flickr, CC BY 2.0

„Nie plotkujcie za dużo”

Cesare Pavese napisał ten zmysłowy wiersz 28 marca 1950 r., zaledwie pięć miesięcy przed samobójczą śmiercią. Wspominał podróż do stolicy, którą odbył w dniach od 30 grudnia 1949 r. do 6 stycznia 1950 r. Z tego samego czasu pochodzi jego bodajże najsłynniejszy utwór poetycki, który zaczyna się od słów Przyjdzie śmierć i będzie miała twoje oczy – ta śmierć, która nam towarzyszy od świtu do zmierzchu, bezsenna, milcząca, jak odwieczne poczucie winy lub bezsensowny nałóg. Oba wiersze znaleziono wśród notatek na biurku Pavesego; w druku ukazały się w tomie z 1962 r. zatytułowanym Poesie edite e inedite.

Pavese odebrał sobie życie 27 sierpnia w pokoju hotelu Rzym w Turynie. Zostawił krótką notatkę na pierwszej stronie swojego tomu opowiadań Dialogi z Leuke. Napisał: Przebaczam wszystkim i wszystkich proszę o przebaczenie. Dobrze? I nie plotkujcie za dużo.

Oczywiście plotkowano i snuto domysły na temat jego śmierci. Najważniejszym powodem miała być zawiedziona miłość do amerykańskiej aktorki Constance Bowling. Jak tłumaczono, to właśnie jej oczy miała mieć śmierć, która przyszła do Pavesego. Constance zadedykował artysta też swoją ostatnią powieść Księżyc i ognisko, która ukazała się drukiem w kwietniu 1950 r. i którą wielu uważa ją za szczytowe osiągnięcie prozatorskie Pavesego. W tym samym roku zresztą autor otrzymał prestiżową nagrodę Premio Strega za Piękne lato – zmysłową powieść o dziewczęcej inicjacji i mitologizowaniu seksu.

Pavese był nie tylko pisarzem i poetą – sprawdzał się także jako tłumacz. Angielskiego zaczął się uczyć sam, gdy miał 18 lat. Potem tłumaczył Johna Dos Passosa, Jamesa Joyce’a. Wysoko cenił powieść Hermana Melville’a Moby Dick, którą także przełożył na włoski. Mówił, że fascynuje go samotność i wyobcowanie głównego bohatera, Izmaela.
Pavese był nie tylko pisarzem i poetą – sprawdzał się także jako tłumacz. Angielskiego zaczął się uczyć sam, gdy miał 18 lat. Potem tłumaczył Johna Dos Passosa, Jamesa Joyce’a. Wysoko cenił powieść Hermana Melville’a Moby Dick, którą także przełożył na włoski. Mówił, że fascynuje go samotność i wyobcowanie głównego bohatera, Izmaela.


Przestrzeń mitu

Życie Pavesego rozpięte było między uwielbianą wioską Santo Stefano Belbo, gdzie się urodził w 1908 r. i gdzie jego rodzina spędzała lato, oraz tętniącym życiem Turynem, gdzie mieszkał, chodził do szkoły, studiował i pracował.

Mit zajmował w jego przestrzeni intelektualnej miejsce szczególne. Symbolika mityczna była obsesją twórczą Pavesego. Interesował go mit jako opowieść sakralna. Jako skarbnica kiedyś aktualnych i powszechnie obowiązujących, a potem zaprzepaszczonych prawd o człowieku i świecie. Interesował go mit jako sakralna wartość życia – jako sfera kultu, obrządków świąt, uroczystości, rytuałów. A także jako czas powracający będący jednocześnie ekstatyczną chwilą-wiecznością (…). Mit jako absolutność, totalność – jako integralność człowieka i świata – napisała tłumaczka Alija Dukanović w posłowiu do wydanej w 1975 r. przez PIW powieści Piękne lato.

Obsesja i smutek

O Cesare Pavesem najczęściej pisze się w kontekście obsesji śmierci, smutku i wyobcowania. W jego osobowości była jednak dwoistość. Jak opowiadali jego przyjaciele w dokumencie filmowym Cesare Pavese – Ritratto, jednocześnie obsesyjnie szukał kontaktu z ludźmi i od nich uciekał.

Lubił żartować, bawić się, pić wino, jednak tylko białe, bo czerwone kojarzyło mu się z krwią. Był wysoki, szczupły i zgarbiony. Chodził szybko, z rękami splecionymi na plecach. Jak wspominał w filmie Molina, dyrektor z wydawnictwa Einaudi, poeta wstawał o piątej rano, żeby pisać. Potem, w biurze wydawnictwa, zajmowały go już tylko obowiązki. Przez pewien czas biurko w biurko z Pavesem pracowała Natalia Ginzburg. To jedna z wielu wybitnych postaci, której życiorys splata się z biografią pisarza. Wielkim admiratorem twórczości Pavesego był reżyser Michelangelo Antonioni, który na podstawie jego powieści Tra donne sole (Kobiety między sobą) nakręcił film Amiche. Antonioni twierdził, że jest tak samo nieprzystosowany do życia i samotny jak poeta, a jedyna różnica między nimi polega na tym, że on nigdy nie popełni samobójstwa.

Przez 42 lata swojego życia Pavese szukał miłości. Za każdym razem spotykało go jednak rozczarowanie. Tak jak w 1936 r., gdy wrócił z wygnania do Kalabrii, na które skazano go za działalność antyfaszystowską, i zastał ukochaną Tinę Pizzardo zaręczoną z innym. Ta miłość kosztowała go wiele – sam w podziemiu nie działał, robiła to Tina, a w mieszkaniu Pavesego znaleziono należące do niej dokumenty.

Tina Pizzardo
Tina Pizzardo


Kraj dzieciństwa i Nuto

Lektura wierszy i książek Pavesego to wyprawa do krainy mitologizowanego przez niego dzieciństwa. Poeta nie uległ modzie na futuryzm, pisał „wiersze-opowieści”, które kołyszą czytelnika swoim rytmem. Ważne miejsce zajmują w nich piemonckie krajobrazy, które są czymś wiele więcej, niż tylko piękną ilustracją. W pierwszym tomiku poetyckim Praca męczy urzeka wiersz Morze południowe. Pavese opisuje w nim wyprawę ze starszym od niego kuzynem na wzgórze Langhe. Czuje się wiatr wiejący w górach, ciepło słońca, które oddają nagrzane kamienie. W wierszu Bóg-kozioł z tego samego tomu czytamy: Pola są krainą zielonych misteriów dla chłopa, który przychodzi tu latem, a we Wrześniowej grappie: Poranki mijają jasne i samotne nad brzegami rzeki, która o świcie okrywa się mgłą i w oczekiwaniu na słońce zagęszcza swoją zieleń.

Ważną figurą w twórczości Pavesego był – jak twierdzi wielu – jego jedyny prawdziwy przyjaciel, Giuseppe Scaglione, zwany Pinolo, poznany jeszcze w dzieciństwie w Santo Stefano Belbo. To na nim wzorowana jest postać Nuta z Księżyca i ognisk – ostatniej powieści, uważanej za testament Pavesego. Krytycy porównywali Nuta do Wergiliusza z Boskiej komedii Dantego – kogoś, kto jest przewodnikiem po świecie minionego dzieciństwa głównego bohatera, czyli Anguilla. Pavese zadedykował Księżyc i ognisko przyjacielowi, pisząc, że to jego ostatnia powieść. Zaniepokojony Piniolo wymógł na nim, by zmienił zapis na: może ostatnia powieść.

Twórczość nadal żyje

Twórczość Pavesego nadal cieszy się we Włoszech dużą popularnością. W ubiegłym roku wydawnictwo Einaudi, w którym przez lata pracował, wznowiło kilka jego książek i tomików poetyckich. Czy cenili go wszyscy? Oczywiście nie. W 1972 r. reżyser Pier Paolo Pasolini mówił kręcącemu dokument o poecie Franco Fortiniemu, że nie uważa Pavesego za wielkiego pisarza, najwyżej za średniego, którego lubią zwłaszcza mieszkańcy włoskiej prowincji. Opinia Pasoliniego wywołała mocne reakcje, a wielu krytyków na wyścigi wskazywało, jak wiele podobieństw łączy twórczość Pasoliniego i Pavesego – m.in. analiza mitów i artystyczna osobność.

 

 

Fragmenty wierszy, w tłumaczeniu Jarosława Mikołajewskiego, pochodzą z tomu Przyjdzie śmierć i będzie miała twoje oczy wydanego w 2013 r. przez Austerię.

 

Posted on

Ozdoba mórz. O koralowcach

Corallium rubrum, czyli koral szlachetny o pięknej czerwonej barwie wpadającej w oranżowy róż, za swe siedlisko obrał przybrzeżne wody Morza Śródziemnego, wyjątkowo je upiększając – greckie słowo korálion tłumaczymy wszak jako “ozdobę mórz”. Niektórzy etymolodzy wywodzą nazwę od hebrajskiego gard lub arabskiego goral, co w językach tych oznacza amulet. Biorąc pod uwagę bogatą symbolikę koralowców, taki scenariusz jest bardzo prawdopodobny.

Smoczek
Smoczek z koralowca śródziemnomorskiego, oprawa angielska, ok. 1811, Victoria & Albert, Philadelphia Art Museum i Museum of Fine Arts w Bostonie

W antyku i średniowieczu nie potrafiono stwierdzić, czy koralowiec jest rośliną, kamieniem, czy może zwierzęciem. Możliwe, że właśnie ta niewiedza i domysły na temat jego pochodzenia sprawiły, że przypisywano mu rozmaite cudowne cechy. Na wiele wieków stał się przedmiotem apotropaicznym (ochronnym), talizmanem. Wielcy uczeni rozpisywali się nad jego właściwościami oraz wyobrażali sobie dno morza porośnięte koralowym lasem. Sproszkowany koral rozsypywano nad uprawami, aby chronić plony przed burzami, natomiast roztarty z wodą i wylany w sadzie wzmagać miał owocowanie drzew. Za Pliniuszem powtarzano, że poprawia pamięć oraz wspomaga serce. Dzięki opowieści na temat śmierci Gorgony, spisanej przez Owidiusza, koral zyskał też moc ochrony przed złym spojrzeniem, którym posługiwała się mitologiczna Meduza.

A Persej wodę czerpie i krew z dłoni ściera,
Aby zaś Wężowłosej piasek nie uwierał,
Wodorosty rozściela znalezione w morzu,
Na nich głowę Meduzy kładzie jak na łożu,
Nie chcąc, by córa Forka twardej tknęła ziemi.
Żywa jeszcze roślina z korzonki świeżemi,
Z wężowłosej poczwary czarów siłę tajną,
Przejmuje w liść a w prątki twardość nadzwyczajną.
I na innych roślinach tejże samej siły,
Z zdumieniem i radością nimfy doświadczyły,
I nasiona na morskie rozrzuciły fale.
Odtąd przeszła ta własność w nadobne korale:
I ledwie je powietrze świeżym przejmie tchnieniem,
Ziele w morzu, nad morzem staje się kamieniem.

Owidiusz, Metamorfozy, IV, 740-754, przeł. B. Kiciński

Barwę korala kojarzono z krwią, a kształt z układem krwionośnym, a więc także z życiem. Asocjacje te przeniknęły także do kultury chrześcijańskiej. W X wieku odświeżono antyczną wiedzę o koralach, wzbogacając ją o znaczenia chrystologiczne. I tak czerwień oznaczać zaczęła człowieczeństwo Chrystusa, jednocześnie stając się zapowiedzią Jego pasji. Na licznych obrazach z XV i XVI wieku Dzieciątko Jezus nosi na szyi gałązkę koralowca; w tym samym czasie pojawiają się także różańce z niego wykonane – mają chronić przed kolejnymi atakami dżumy, która zdziesiątkowała Europę w połowie XIV stulecia. Powszechne były również koralowe ozdoby, stanowiące reminiscencję starożytnego zwyczaju wieszania kawałków koralowca na kołyskach lub szyjach dopiero narodzonych dzieci. Miał on chronić maleństwo przed złym urokiem, na który szczególnie podatni byli chłopcy – z tego powodu, nawet po osiągnięciu dojrzałości, wielu z nich nie rozstawało się z koralową ozdobą. Nieraz przybierała ona kształt falliczny lub obsceniczny gest „figi”; popularne były też woreczki z zamkniętymi kilkoma koralikami, dzięki którym mężczyźni unikali impotencji, a kobiety wspomagały swe organizmy przy trudnej menstruacji.

Madonna di Senigallia pędzla Piera della Francesca
Madonna di Senigallia pędzla Piera della Francesca

Do rozprzestrzenienia tych zwyczajów przyczynił się znacznie Albert Wielki – trzynastowieczny teolog i filozof z Kolonii. Twierdził on, że koral zawieszony na szyi działa przeciw epilepsji, piorunom i nawałnicom. W ten sam sposób chroniono okręty i domostwa, podwieszając koralową gałąź u sufitu niczym jemiołę na Boże Narodzenie. Rytuał ten pięknie ukazał Andrea Mantegna na przedstawieniu Matki Boskiej Zwycięskiej. We włoskich warsztatach masowo powstawały ołtarzyki rzeźbione z korala z przedstawieniem scen pasyjnych i maryjnych, rozsyłane później do innych miast Europy. Niejeden mnich podkreślał, także że koralowce, dzięki kształtom przypominającym krzyż, są skutecznym narzędziem przeciw demonom. Za to olej koralowy określany mianem quinta essentia zalecano do użycia w praktykach alchemicznych.

Madonna della Vittoria pędzla Andrei Mantegni
Madonna della Vittoria pędzla Andrei Mantegni

Choć koralowce przeżywały okresy świetności, ale i zapomnienia, to przez wieki nigdy nie zatraciły swego symbolicznego znaczenia. Jeszcze w XIX i na początku XX stulecia lubowano się w misternie rzeźbionych kameach i ufano, że smoczki wykonane z korala ułatwią dzieciom ząbkowanie. Jubilerzy zdobili korale rzeźbieniami i oprawiali w metale szlachetne, w czym specjalizowali się szczególnie Włosi. Podkreślenia wymaga fakt, że mimo miękkości korala, która ułatwia rzeźbienie, materiał ten potrafi być kapryśny. Odbarwia się i pęka; jest też bardzo wrażliwy na zmiany temperatury.

Fot. Marta Norenberg
Fot. Marta Norenberg

Przez wiele wieków prym w wydobyciu i handlu koralem wiodła Florencja i Wenecja, momentami oddając pałeczkę pierwszeństwa Portugalii czy Francji. Jednakże to właśnie włoskie miasta, takie jak Neapol, Rzym i Genua pozostają monopolistami w tej dziedzinie. To z tych trzech miast pochodzą najwspanialsze dzieła złotnictwa, nieraz przedstawiające mityczne postacie, w tym głowę Gorgony oplecioną złocistymi wężami, czy tiary w całości wykonane z koralowego kruszcu. Jeśli zaś zdarzy Wam się kiedyś odwiedzić gorące uliczki Neapolu, nie zapomnijcie skierować swych kroków do Museo Fiverno w pobliskim miasteczku Torre del Greco, gdzie pysznią się wspaniałe okazy dzieł z regionu Sycylii i Sardynii.

Zdjęcie główne: Parent Géry / Wikimedia, CC BY-SA 3.0

Posted on

Caupona. Antyczna uczta we współczesnych Pompejach

Cauponę otwarto niedawno. Lokal znajduje się kilkadziesiąt metrów od jednej z głównych ulic współczesnych Pompejów. By dostać się do tej świątyni starożytnych smaków, trzeba jednak zboczyć z niej odrobinę, najlepiej zapytawszy o drogę przechodniów – restauracji nie widzimy, jadąc samochodem. Gdy już odnajdziemy właściwy adres (Via Masseria Curato 2) i rozgościmy się po drugiej stronie ogrodzenia, można odnieść pożądane w tej sytuacji wrażenie, że cofnęliśmy się w czasie.

 

Znajdujemy się nagle w niewielkim rzymskim ogrodzie położonym u wejścia do gospody. Jej mury pokrywają napisy i malunki antycznych graficiarzy; wśród krzewów i drzewek owocowych rozstawione są repliki starożytnych sprzętów z brązu. Przemiła obsługa w strojach z epoki zaprasza nas do środka, gdzie czekają pompejańskie freski i kopie antycznych bibelotów. Niektóre elementy wystroju są zupełnie współczesne, jednak ogólna stylizacja sprawia, że praktycznie ich nie zauważamy.

 

Jedna z ancillae proponuje nam przywdzianie wygodnych szat nawiązujących do tych sprzed dwóch tysięcy lat, a jednocześnie wystarczająco obszernych, by narzucić je wprost na noszone ubranie. Przykrywam t-shirty tuniką i pallą, mąż zostaje owinięty togą. Trzymane w dłoniach telefony nagle wydają nam się śmieszne. Wybieramy posiłek na zewnątrz, wśród śpiewu ptaków, pod pompejańskim niebem. Nie mamy wątpliwości, że najbardziej interesuje nas menu degustacyjne, pozwalające spróbować popisowych dań lokalu, przygotowanych według prawdziwych antycznych receptur. Obsługa podaje nam współczesne sztućce; jemy poza tym usadowieni na krzesłach, a nie w pozycji leżącej. Jednak wystarczy kilka łyków wina, by poczuć się zupełnie zanurzonymi w przeszłości.


Menu Apicjusza – bo taki tytuł nosi karta inspirowana słynnym traktatem O sztuce kucharskiej ksiąg 10 – obejmuje m.in. jaja na twardo w czarnym sezamie w ramach gustum, czyli przystawki. Na pierwsze danie (prima mensa) podana zostaje pyszna zupa szparagowo-dyniowa z kasztanami, na drugie (secunda mensa) pałaszujemy gicz cielęcą w winie Falernum. Najbardziej smakuje nam deser: miodowe ciastka z ricottą, jabłkami i czerwonymi owocami.

 

 

 

Ucztę kończymy, urządzając sesję zdjęciową na tle fresków i graffiti, oblizując się nadal ze smakiem. Przed powrotem na stację kolejową, skąd udamy się do Neapolu, zachłannie pociągamy jeszcze ostatnie łyki dobrze schłodzonego mulsum – wina z dodatkiem miodu, które osładza odrobinę dość słony rachunek przyniesiony przez kelnera. Warto było przyjechać tu z Warszawy!

 

 

Caupona,  Via Masseria Curato 2, 80045 Pompeje, Włochy
Posted on

O klątwie pompejańskiej

Okazuje się jednak, że nie jest to wcale dobry pomysł. Wielu twierdzi, że wynoszenie czegokolwiek z Parku Archeologicznego w Pompejach skazuje delikwenta na bardzo poważne nieprzyjemności – i nie chodzi tu wcale o konflikt z władzami. Jak często podkreślają pracownicy wykopalisk, w środowisku nierzadko mówi się o pompejańskiej klątwie, a ci, którzy zabrali do domu kawałeczek Pompejów, odsyłają później “suweniry” do tutejszego muzeum, licząc na zakończenie serii nieszczęść, które nagle zaczęły im towarzyszyć.

 

Jak wyjawił jakiś czas temu jeden z kierowników placówki, paczki “zwrotne” można liczyć w setkach. Pochodzą z całego świata, ze wszystkich kontynentów. Są to zarówno drobne kamyki, jak i większe elementy, jak np. fragment fresku czy znalezionej przypadkiem amfory. Prawie zawsze towarzyszy im list opisujący dramaty, które, według zwracającego, spowodowane były zemstą bogów – od poważnych chorób po miłosne rozczarowania, a nawet… niepochwalane przez nadawcę wyniki wyborów politycznych.

pompejańska klątwa

 

Część zgromadzonych w ten sposób zbiorów – zawartości paczek wraz z towarzyszącą im korespondencją – można od niedawna oglądać w muzeum na terenie wykopalisk.

 

Zdjęcie główne: Sergey Ashmarin / Wikimedia, CC BY-SA 3.0; pozostałe zdjęcia: Julia Wollner
Posted on

Duchy przeszłości. Pink Floyd w Pompejach (1971)

Czy to tylko interesująca sceneria? Oryginalny pomysł reżysera na lepsze wyeksponowanie talentu muzyków?  Film z koncertu brytyjskiej grupy Pink Floyd Live at Pompeii – od pierwszej do ostatniej wersji – świadczy o tym, że w tej koncepcji chodziło jeszcze o coś więcej.

W początkowych sekwencjach filmu Gilmour, Mason, Waters i Wright wykonują pierwszą część Echoes. Utwór, który w pierwotnym zamyśle miał się kojarzyć z morzem i podwodnym światem, doskonale dopasowuje się do zupełnie innego otoczenia. Obrazy przenikają się, tak jak zdaje się przenikać przeszłość i teraźniejszość. Ujęcie twarzy śpiewającego Richarda Wrighta nakłada się na płaskorzeźbę z antyczną maską teatralną. Twarz antycznego posągu z brązu przeobraża się płynnie w twarz Davida Gilmoura. Wyraziste oczy posągu zmieniają się w oczy wokalisty.

And I am you and what I see is me.

Forum w Pompejach, fot. Małgorzata Członkowska
Forum w Pompejach, fot. Małgorzata Członkowska-Naumiuk

Echoes otwierają i zamykają film. Na początku drugiej części utworu ukazują się zbocza wulkanu, parująca lawa, ruiny Pompejów, jakby jeszcze dymiące po zniszczeniu. Wymarłe ulice, opustoszałe forum, widownia antycznego teatru. Sugestywne maski tragiczne na płaskorzeźbach. Otwarte, wykrzywione usta, jak gdyby zamarłe w przerażeniu. Muzyka się zmienia, rytm coraz bardziej wciąga, porywa. Perkusja, gitary, klawisze. Muzyka rozwija się i płynie. I nagle przechodzi w spokojny wokal Gilmoura i Wrighta.

Inny utwór – A Saucerful of Secrets – staje się wariacją na temat wybuchu wulkanu i następującego po nim śmiertelnego spokoju. Pierwsze tony, jakby preludium wybuchu, zwiastują rosnące zagrożenie. Zaraz potem zaczyna się bombardowanie agresywnymi dźwiękami – rockowa improwizacja dla wytrwałych. Dla pasjonatów Pink Floyd – i Pompejów. Prawie pięciominutowa orgia perkusji, fortepianu i dręczonej przez Gilmoura gitary elektrycznej, do których w pewnym momencie dochodzi bicie ogromnego gongu, atakowanego z pasją przez Rogera Watersa. Męczące, brutalne dźwięki są jak niszczycielski, przerażający wybuch. Jak trwająca blisko dobę erupcja Wezuwiusza, która unicestwiła Pompeje w 79 roku n.e.

Ten, kto przejdzie próbę wyrafinowanej kakofonii, tym bardziej doceni melodyjne, smutne uspokojenie, następujące po wrzasku maltretowanej gitary. Pozwoli się ponieść muzyce, która łagodnie wzlatuje, unosi się, szybuje. Pojawiają się widoki dymiącego krateru, jakieś widziane z lotu ptaka współczesne miasto pokryte popiołami i wulkanicznym błotem, i znów Wezuwiusz. Migawki z ostatniej wielkiej erupcji z 1944 roku; przerażona mała dziewczynka, walące się domy, sunąca z zabójczą prędkością fala skłębionych, gorących pyłów…

Portret Pakwiusa Prokulusa i jego żony z Domu Pansy w Pompejach, obecnie w Muzeum Archeologicznym w Neapolu
Portret Pakwiusa Prokulusa i jego żony z Domu Pansy w Pompejach, obecnie w Muzeum Archeologicznym w Neapolu

A potem nagle – powrót do pustego amfiteatru i partia wokalna Gilmoura. Śpiew bez słów, jak wołanie, łkanie, jak skarga.

W tym przedziwnym koncercie nie można nie wyczuć pewnej mistyki. Jakby jakaś cząstka muzyki i spektaklu była przeznaczona dla nich. Dla ludzi sprzed dwóch tysięcy lat. W filmie stale pobrzmiewa the echo of a distant time. Obrazy nawiązują do przeszłości, zdają się być impresją na temat wybuchu wulkanu i dawnych Pompejów. W tle szamańskiego, ekstatycznego Set the Controls for the Heart of the Sun zjawiają się twarze z pompejańskich malowideł, tajemnicze postacie ze ścian Willi Misteriów, gipsowe odlewy ofiar wybuchu Wezuwiusza.

Maska tragiczna z Pompejów – mozaika ze zbiorów Muzeum Archeologicznego w Neapolu, fot. Carole Raddato / Wikimedia, CC BY-SA 2.0
Maska tragiczna z Pompejów – mozaika ze zbiorów Muzeum Archeologicznego w Neapolu, fot. Carole Raddato / Wikimedia, CC BY-SA 2.0

Pomysłodawcą koncertu bez publiczności w pompejańskim amfiteatrze był brytyjski reżyser filmów dokumentalnych, Adrian Maben. Początkowo zamierzał on nakręcić zupełnie inny film, w którym ilustracją muzyki Pink Floyd miały być surrealistyczne obrazy i rzeźby XX-wiecznych artystów. Wizja ta nie przypadła do gustu muzykom ani ich menadżerowi, ale nie odrzucono możliwości współpracy. Konieczna była zmiana koncepcji. Mabenowi pomógł przypadek.

Wczesnym latem 1971 roku, niedługo po nieudanych rozmowach z Pink Floyd, Maben wybrał się z dziewczyną do Włoch. Pojechali między innymi do Neapolu i Pompejów, gdzie zwiedzili starożytne miasto. Traf chciał, że Maben zgubił wtedy paszport, co stwierdził zaraz po wyjściu ze stanowiska archeologicznego. Natychmiast zawrócił i zdołał przekonać strażników, by mimo późnej pory – zbliżał się wieczór – wpuścili go ponownie. Miał zamiar poszukać zguby w amfiteatrze, w którym dłuższy czas siedział z dziewczyną. Wrażenia z opustoszałych Pompejów, które samotnie przemierzał po zachodzie słońca, a zwłaszcza z pogrążającego się w mroku amfiteatru, okazały się niezwykłe i inspirujące. Jak sam wspomina, tamtego wieczoru zrodził się w jego głowie pomysł sfilmowania zespołu Pink Floyd grającego w tamtym właśnie miejscu. Po prostu poczuł, że to musi być tam.

Fragment malowidła z Willi Misteriów
Fragment malowidła z Willi Misteriów

W swej wizji Maben nie przewidywał udziału publiczności. Nie chciał powielać schematu filmów z koncertów rockowych, na których na wpół oszalała publiczność jest niejako miarą wielkości zespołu. W jego filmie muzyka miała się pojawić w czystej postaci, a główną rolę miał grać zespół, jego utwory i – antyczne miasto.

Muzycy zaakceptowali propozycję. Pewnych trudności nastręczyło uzyskanie pozwolenia nadzoru archeologicznego na występ grupy rockowej w antycznych Pompejach. Hasło „koncert rockowy” budziło zdecydowany, poniekąd zrozumiały, sprzeciw. Ostatecznie jednak, dzięki pomocy znajomego profesora z uniwersytetu w Neapolu i wyjaśnieniom, że nie chodzi bynajmniej o zwykły koncert z udziałem publiczności, Maben uzyskał zgodę i jesienią tego samego roku zespół wyjechał do Włoch.

Przez kilka październikowych dni 1971 roku, w zamkniętym dla zwiedzających amfiteatrze przebywali tylko członkowie grupy Pink Floyd, towarzysząca im ekipa i… paru ukrywających się gdzieś poza zasięgiem kamer miejscowych chłopaków, którym pozwolono przyglądać się pracy zespołu. W Pompejach zarejestrowano wówczas wykonanie sześciu utworów.

Zdjęcie z filmu
Zdjęcie z filmu

Pierwsza wersja filmu pt. Pink Floyd. Live at Pompeii z 1972 roku, oprócz nagrania koncertu, ujęć z Pompejów i z wycieczki muzyków na wulkaniczne tereny Campi Flegrei koło Naepolu (Solfatara), zawierała też ujęcia ze studia nagrań w Paryżu. Dwa lata później reżyser dodał do filmu sekwencje z nagrań studyjnych zespołu w Londynie podczas pracy nad płytą The Dark Side of the Moon oraz urywki zwyczajnych rozmów członków grupy i nielicznych wywiadów, jakich zgodzili się udzielić. W 2002 roku ukazała się kolejna wersja reżyserska filmu, rozszerzona o kadry związane z kosmosem, nowe ujęcia Pompejów oraz dodatkowe fragmenty wywiadów. Wśród dodanych efektów pojawiła się między innymi owa sugestywna przemiana twarzy antycznego posągu w twarz Gilmoura.

Gilmour wrócił do Pompejów po 45 latach, w lipcu 2016 roku, by zagrać w amfiteatrze – tym razem dla publiczności – dwa koncerty. Gdybym miała napisać o tym wydarzeniu, nie wiem, czy miałabym wiele do powiedzenia. I  tak pisałabym przede wszystkim o tamtym, pierwszym, jedynym w swoim rodzaju koncercie grupy rockowej w pustym starożytnym amfiteatrze – koncercie bez reklamy, bez wielkich funduszy, bez „efektów specjalnych” i bez publiczności…

 

********************

Amfiteatr w Pompejach został wybudowany około 70 roku p.n.e. Wraz z bardzo zniszczonym amfiteatrem w Kapui (Santa Maria Capua Vetere) należy do najstarszych zachowanych budowli tego typu.

Pompeje powstały około VII wieku p.n.e. prawdopodobnie jako osada miejscowej ludności italskiej. Intensywny rozwój urbanistyczny miasta przypada na okres od IV do II wieku p.n.e., kiedy zamieszkiwali je kampańscy Samnici. Od schyłku IV do początku I wieku p.n.e. Pompeje miały status sprzymierzeńca Rzymu i lokalną autonomię. Po wojnie Italików z Rzymianami w latach 90-87 p.n.e. – podobnie jak pozostałe społeczności Italii – miasto stało się częścią państwa rzymskiego (od tego momentu można mówić o okresie rzymskim w Pompejach).

Amfiteatr w Pompejach, fot. Małgorzata Członkowska-Naumiuk
Amfiteatr w Pompejach, fot. Małgorzata Członkowska-Naumiuk

Kres istnieniu Pompejów położyła erupcja Wezuwiusza w 79 r. n.e., która pogrzebała je pod grubą warstwą popiołów, zachowując je jednocześnie dla potomności. Liczba ofiar jest nieznana. Dotychczas w odkrytej części miasta zidentyfikowano szczątki ponad tysiąca osób.

 

 

Posted on

Wygraj Pompeje Mary Beard i inne pompejańskie wspaniałości!

Z okazji rozpoczynającego się u nas właśnie tygodnia pompejańskiego, zapraszamy Cię serdecznie do udziału w naszej zabawie.

Zwycięzca otrzyma od nas zestaw zawierający następujące nagrody:

– doskonałą monografię autorstwa Mary Beard pt. Pompeje – życie rzymskiego miasta

archiwalny i niedostępny w regularnej sprzedaży numer “La Rivisty” z lipca 2014, w którym znajduje z duży artykuł o Pompejach

– wyborną kawę ciemnopaloną Wezuwiusz, przygotowaną przez Cophi.

 

Jak wziąć udział w zabawie?

1. Dokonaj zakupu naszej książki “Metamorfozy” w sklepie internetowym Lente.

2. W komentarzu pod tym wpisem podaj swój numer zamówienia i dokończ zdanie: “Pompeje to…”.

 

Nagroda powędruje do autora najbardziej oryginalnej i ciekawej odpowiedzi.

Szczegółowy regulamin zabawy znajduje się poniżej.

 

 

Na Wasze odpowiedzi czekamy do końca tygodnia.

Laureat konkursu zostanie ogłoszony na naszym fanpage’u na Facebooku w dniu 28 sierpnia 2018 r.

Miłej zabawy!

 

  • Organizatorem konkursu jest firma Co.Phi, wydawca magazynu “Lente”, oraz Julia Wollner, prowadząca serwis internetowy lente-magazyn.com
  • Czas trwania konkursu to 17.08.2018 godz. 13:15 do 26.08.2018 godz. 23.59.
  • Zasady konkursu:
    – dokonaj zakupu książki “Metamorfozy” w sklepie internetowym Lente (w konkursie biorą udział tylko i wyłącznie zamówienia złożone po rozpoczęciu konkursu)
    – pod postem “Wygraj Pompeje Mary Beard i inne pompejańskie wspaniałości!” pozostaw komentarz stanowią cy rozwinięcie myśli: “Pompeje to…” oraz numer swojego zamówienia internetowego.
  • Warunki przyznania nagród: zwycięzcy konkursu zostaną wyłonieni przez Julię Wollner i redakcję magazynu Lente poprzez jej subiektywny wybór najciekawszych, najbardziej inspirujących odpowiedzi.
  • Nagrody ufundowane zostały przez firmę Co.Phi; są to:
    – 1 egzemplarz książki Mary Beard Pompeje o wartości 49,90 PLN
    – 1 egzemplarz archiwalny dwumiesięcznika o Włoszech “La Rivista” (numer Wakacje 2014) o wartości szacowanej na 50 PLN
    – 1 opakowanie 150 g kawy Wezuwiusz o wartości 15 PLN.
  • Ogłoszenie wyników nastąpi na fanpage’u magazynu Lente w dniu 28.08.2018.
  • Wysyłki nagród za pośrednictwem firmy Inpost dokona firma Co.Phi w ciągu 7 dni od dnia ogłoszenia wyników.
  • Reklamacje – prawo do składania reklamacji w zakresie niezgodności przeprowadzenia Konkursu z Regulaminem służy każdemu uczestnikowi w ciągu 7 dni od daty wyłonienia jego laureatów poprzez list polecony wysłanyna adres: Co.Phi Uri Wollner, ul. Rosy 3, 02-996 Warszawa.
    Udział w konkursie jednoznaczny jest z wyrażeniem zgody na przetwarzanie danych osobowych uczestnika przez administratora danych Co.Phi Uri Wollner z siedzibą w Warszawie, ul. Rosy 3, 02-996, w celu wysłania ewentualnej nagrody.
Posted on

Nasze Morze w nas

Pobierz artykuł w formie pliku pdf: Nasze morze w nas

Bez względu na miejsce urodzenia czy pobytu można stać się człowiekiem Śródziemnomorza. Tego się nie dziedziczy, to się zdobywa. Bycie człowiekiem Śródziemnomorza to jedynie cecha, nie zaleta. W grę wchodzi nie tylko historia czy tradycja, geografia czy strony rodzinne, pamięć, dziedzictwo czy wiara. Śródziemnomorze to przeznaczenie.

Predrag Matvejević, Brewiarz śródziemnomorski

 

Polskiemu słowu „Śródziemnomorze” zarzuca się czasem, że jest sztuczne; niektórzy uważają je wręcz za leśmianizm – poetycki neologizm, językową kontaminację. Ma ono jednak zasadniczą zaletę – podkreśla, nie nadużywając głosek i sylab, szczególną cechę pewnego układu kultury, skupionego wokół morza, które staje się tym samym „własne”, wewnętrzne. „Śródziemnomorze” funkcjonuje więc w sposób analogiczny do Braudelowskiego La Mediterranée, odnosząc się z jednej strony do konkretnego obszaru geograficznego, z drugiej zaś do tradycji, której częścią od wieków jest – a może bardziej chce być – tradycja polska.

 

W cieniu latyńskich żagli

Już na przełomie średniowiecza i renesansu dążyliśmy do włączenia, w ramach narracji antropologicznej, naszego kraju i nacji w czasoprzestrzeń starożytności śródziemnomorskiej. Miało to na celu wzmocnienie zarówno poczucia przynależności, jak i pozycji międzynarodowej. W wieku XVI rodzi się mit polskiej etnogenezy; pod koniec siedemnastego stulecia powszechna jest już wiara w sarmackie korzenie Polaków jako dawnych zwycięzców najdzielniejszych antycznych wodzów: Juliusza Cezara czy nawet Aleksandra Wielkiego. Nie tylko stawiamy się z nimi na równi, ale wręcz uzyskujemy przewagę. Jednocześnie nieustannie szukamy potwierdzenia związków z tradycją łacińską, w których upatrujemy przyczyny niepodatności na komunistyczną indoktrynację. Śródziemnomorska tożsamość Polaków stanowić ma przeciwwagę dla powiązań ze Związkiem Radzieckim; opór stawiany sowietyzacji wynika, zdaniem wielu, z silnie zaznaczonej w Polsce obecności tradycji klasycznej. Na początku lat ’60 nakładem wydawnictwa Czytelnik ukazują się Herbertowskie eseje Barbarzyńca w ogrodzie – zbiór o wymownym tytule, gdzie ogród oznacza przestrzeń śródziemnomorskiej kultury, a zastosowana metonimia przypomina Norwidowski „cień latyńskich żagli” – miejsce schronienia, w którym odnajduje się wolność i radość intelektualnego działania, alternatywę dla otaczającej rzeczywistości. W 1982 roku, podczas słynnego kazania w katedrze w Santiago de Compostela, papież Jan Paweł II mówi o sobie jako o synu polskiego narodu (…), synu narodu słowiańskiego wśród Latynów i łacińskiego pośród Słowian. Akt Europejski staje się tym samym jednym z najbardziej rozpoznawalnych tekstów łączących trzy wyznaczniki śródziemnomorskiej kultury obecne w tradycji polskiej: tradycję antyczną i chrześcijańską, mającą swe korzenie w tradycji hebrajskiej.

Pasta zamiast hygge

Porzućmy jednak te rozważania natury historycznej, filozoficznej, kulturoznawczej i literackiej, traktując je jedynie jako konieczne wprowadzenie – wiele miejsca poświęcono im już przecież w rozmaitych opracowaniach akademickich i w licznych publikacjach. Dziś, w końcu drugiego dziesięciolecia XXI wieku, ciekawsza jest być może próba obserwacji stopnia, w jakim w polskiej rzeczywistości – tej zupełnie powszedniej, a więc niezwiązanej z kulturą wysoką – obecny jest śródziemnomorski styl życia, rozumiany jako zespół codziennych zachowań charakteryzujący daną zbiorowość.

Niektóre jego elementy – jak chociażby konsumpcja pewnych dóbr materialnych (na pierwszy plan wysuwają się tu zdecydowanie kwestie kulinarne), zaspokajanie potrzeb estetycznych czy wybrane zachowania rekreacyjne – zaznaczają swoją obecność bardzo wyraźnie. Decyduje o tym przede wszystkim niezaprzeczalna atrakcyjność południowego stylu życia: toczącego się w łagodnym klimacie, celebrującego drobne gesty i codzienne rytuały, opartego o zmysłowe odczuwanie świata. Bez względu na popularność chwytliwych marketingowo koncepcji z Północy – jak duńskie lykke czy hygge– mających zapewnić nam codzienną dawkę optymizmu i dobrej energii, na wakacje ciągle najchętniej jeździmy na greckie wyspy, a nie do Skandynawii; na mającą poprawić humor kolację zamawiamy talerz makaronu, a nie śledzia czy makrelę, zaś przyswojone w ten sposób kalorie spalamy podczas zajęć tanecznych prowadzonych w rytm południowych melodii, jak greckie chasapiko czy andaluzyjskie flamenco.

 

Zmysłów sześć

Zdecydowanie najbardziej pociągającą cechą śródziemnomorskiego stylu życia wydaje się być dla Polaków jego zmysłowość. W zaparowanych okularach, ze skórą przez większą część roku ciasno opatuloną ciepłymi swetrami, funkcjonujemy w oderwaniu od wielu zewnętrznych bodźców doświadczanych na co dzień przez człowieka Południa, a dla nas dostępnych jedynie podczas urlopowych wyjazdów. W naturalny sposób jesteśmy ich spragnieni i ciekawi, a jak wiadomo, to właśnie te dwa elementy stanowią najlepszą motywację do działania i wszelakiej nauki.

Widać to szczególnie wyraźnie na przykładzie południowej kuchni, gdzie w zbliżonym stopniu stymulowany jest zmysł smaku, powonienia, a także wzroku łaknącego intensywnych barw świeżych owoców i warzyw. Według raportu przygotowanego w tym roku przez Makro Cash&Carry przeszło 80% respondentów za swoją ulubioną uważa kuchnię włoską; grecka i hiszpańska także zdobywa coraz więcej zwolenników. Nie dziwi to Tessy Capponi-Borawskiej, chyba największego w Polsce autorytetu w dziedzinie włoskich kulinariów. – Kuchnia śródziemnomorska, a włoska w szczególności, w sposób doskonały łączy prostotę z wielką różnorodnością składników i sposobów przygotowania; szacunek do jakości produktów sprzęga z wielowiekową tradycją.To tłumaczy jej wielki sukces. Capponi-Borawska zwraca przy tym uwagę, że, paradoksalnie, to Polacy są często bardziej otwarci na poznawanie nowych potraw i eksperymenty na talerzu. – Włosi są zwykle przekonani, że ich kuchnia jest najlepsza na świecie – i kropka. Niekoniecznie mają ochotę dowiedzieć się czegokolwiek o smakach typowych dla innych obszarów geograficznych.Wy natomiast chętnie się uczycie, z pasją odkrywacie nowe zapachy i smaki. Dowodem niech będzie chociażby popularność restauracji etnicznych w największych polskich miastach. Andrea Camastra, pół-Włoch, pół-Francuz, współwłaściciel warszawskiej restauracji Senses, specjalizującej się m.in. w kuchni molekularnej, podkreśla też, że Polacy nie tylko wykazują coraz większą znajomość sztuki kulinarnej, ale są też coraz bardziej świadomi jakości produktów. – Pytasz mnie, jak to jest karmić Polaków, a jak Włochów czy Francuzów, ja zaś od razu mam ochotę ci powiedzieć, że nie przepadam za takimi podziałami. Wszystkie kraje borykają się teraz z tymi samymi problemami; komercja i globalizacja zabijają to, co lokalne. Zgadza się jednak, że sporo możemy się jeszcze nauczyć w dziedzinie filozofii slow, wywodzącej się przecież właśnie z południowej Europy. Od wielu lat głównym zadaniem działaczy włoskiego ruchu slowfood jest „ochrona prawa do smaku”, czyli starania mające na celu zachowanie tradycyjnej, charakterystycznej dla danego regionu kuchni w różnych częściach świata. Wspierając małych producentów żywności, przeciwdziała się masowej produkcji, negatywnie wpływającej na jakość pożywienia, a jednocześnie celebruje lokalność. – Polacy powinni wiedzieć, że w przed wiekami liczyły się na świecie tylko dwie kuchnie: francuska i polska właśnie. Warto pamiętać o tym dziedzictwie – dodaje Camastra, zachęcając do odkrywania nowinek ze świata na równi z własną tradycją. Tym bardziej, że w temacie kulinarnym mamy z mieszkańcami Południa pewne cechy wspólne, jak chociażby zamiłowanie do biesiady. – Polacy, podobnie jak Włosi, potrafią cieszyć się każdą chwilą przy stole – mówi mi Enrico Guastella, szef kuchni w warszawskiej restauracji Antich’ Caffè. – Wydaje mi się tylko, że Włosi szybciej się rozluźniają. Polacy bardziej zwracają uwagę na formę i konwenanse, boją się być spontaniczni, zapominając, że przy stole wszyscy jesteśmy równi.

Pewną analogię ze światem smaku i zapachu odnaleźć można w temacie południowej muzyki i rytmu. Nauczycielka tańców greckich Irena Tsermegas z zespołu Ilios przyznaje, że zauważa wśród naszych rodaków coraz większe zainteresowanie kursami, podobnie jak tancerka i animatorka kultury flamenco Alicja Morena, która tłumaczy: Polacy bardzo lubią gorące rytmy. Myślę, że jest to poniekąd substytut słońca, którego ciągle nam brak. Ta naturalna sympatia wobec elementów południowego stylu życia, do których bez wątpienia należy taniec, opiera się jednak w znacznej mierze na stereotypach i uproszczeniach. Ciągle wiele osób trafia na zajęcia, pragnąc nauczyć się „zorby” – tańca, z którym stykają się podczas wyjazdów organizowanych przez biura podróży, a który tak naprawdę nie istnieje, na pewno zaś daleki jest od autentycznej, żywej tradycji – przyznaje Tsermegas. – Musimy pokazywać im, że kroki wykorzystane w filmie „Grek Zorba” są znacznie starsze od tego filmu i od powieści Kazantzakisa, a przede wszystkim, że znacznie przyjemniej wykonuje się je do tradycyjnych melodii. Podobne doświadczenia ma Alicja Morena.

– Ci, którzy zgłaszają się na zajęcia flamenco, oczekują zwykle pląsów w sukni z falbanami, z kwiatem we włosach, do dźwięków lekkiej, „latynoskiej” muzyki. Tylko część wytrwa do momentu, w którym rzeczywiście będzie w stanie zrozumieć istotę flamenco. Dzieje się tak między innymi dlatego, że, jak zauważa Morena, problemem jeszcze ciągle jest dla nas okazywanie emocji. Zmysł słuchu mamy rozwinięty doskonale, nie brakuje nam poczucia rytmu, ale boimy się dotyku, obawiamy nadmiernej ekspresji. – Spontaniczność zdecydowanie nie jest naszą mocną stroną, a to właśnie ona stanowi przecież klucz do „duende”, czyli ducha flamenco. Dlatego nauka tego tańca jest dla nas niczym nauka obcego języka. Jestem jednak przekonana, że wytrwałość i praca przynoszą pożądane efekty. Znam Polki, które otworzyły swoje szkoły flamenco na Półwyspie Iberyjskim i uczą tańca Hiszpanów. Wszystko jest zatem możliwe, trzeba tylko chcieć.

Niełatwa dla Polaków sztuka wsłuchiwania się we własne emocje i dawania wyrazu uczuciom łączy się w sposób oczywisty z trudem walki z mentalnymi ograniczeniami, stanowiącymi obciążenie rodem z minionej epoki. Trenujemy skutecznie nos, podniebienie czy ucho; gorzej z tak zwanym szóstym zmysłem: intuicją, pomysłowością i umiejętnością przewidywania sytuacji. – To nie jest tak, że Polacy są go pozbawieni – mówi Izraelczyk Shai Fogel z przestrzeni coworkingowej Mindspace, otwartej niedawno w Warszawie. – Jednak o ile u Izraelczyków intuicja wyraża się w nieszablonowym myśleniu i ciągłej innowacyjności, o tyle Polacy jeszcze ciągle używają jej głównie do utrzymania głowy na powierzchni, czyli po prostu do przeżycia. Za kilka lat to się zmieni, przestaniecie mieć poczucie, że musicie walczyć o przetrwanie, a energię spożytkować będziecie mogli na twórcze myślenie. Jednocześnie poczujecie się pewniej, zyskując swobodę bycia tak typową dla mieszkańców krajów śródziemnomorskich.

 


Człowiek uczy się całe życie

Nietrudno zauważyć, że wszyscy moi rozmówcy podkreślają naszą ciekawość i chęć nauki, nie najwyżej oceniając polską spontaniczność, kreatywność i bezpośredniość. Nie są to jedyne – a na pewno nie najpoważniejsze! – współczesne sarmackie grzechy, utrudniające nam pełne przyjęcie śródziemnomorskiego stylu życia. Jak mówi Angela Ottone, włoska animatorka kultury, aktorka i reżyserka teatralna, Włosi, ale także Grecy czy Hiszpanie, od wieków cieszą się u nas specjalnymi względami, jednak to otwarcie na Południe wypełniają stereotypy, mity i powierzchowne oceny. – Nie chodzi mi wcale o głębszą znajomość sztuki, literatury czy filozofii. Przeszkadza mi to, że o mojej ojczyźnie myśli się wciąż jako o kraju pizzy, mozzarelli i toskańskiego słońca, a codzienność tego kraju toczy się dziś w zupełnie innych dekoracjach. Warto uświadomić sobie, że ze względu na swoją historię i położenie geograficzne Włochy są dziś obrazem tego, czym za kilka lat stanie się cała Europa: miejscem potrzebującym działań sprzyjających integracji, pracy u podstaw. To ich przede wszystkim trzeba się od Południa uczyć. Nauka ta bez wątpienia będzie trudniejsza od treningów tanecznych czy eksperymentów w kuchni. Adam Zagajewski w wywiadzie udzielonym niedawno Donacie Subbotko z „Gazety Wyborczej” stwierdził, że dzisiejsi barbarzyńcy to ci, którzy do niedawna udawali, że są Europejczykami, specjalistami od filozofii starożytnej, uczniami Tischnera, absolwentami Uniwersytetu Jagiellońskiego. Według wybitnego poety i wnikliwego obserwatora współczesności, polskie barbarzyństwo wyraża się dziś w hipokryzji. Wykazują się nią zresztą nie tylko szeroko pojęte elity, nie tylko mniej czy bardziej cenieni politycy, ale niemal każdy z nas. Czyż nie jest bowiem hipokryzją działanie charakteryzujące się głęboką moralną niespójnością?

Chętnie naśladujemy śródziemnomorskie sposoby spędzania wolnego czasu, ale, wycinając cenne kompleksy leśne, równie chętnie zapominamy, że południowe podejście do świata znajduje swą kwintesencję w uważności i skupieniu. Nie wolno ograniczyć ich do smakowania krewetek; zamiast tego celebrować trzeba raczej nierozerwalny związek człowieka z naturą, bez której nie może on istnieć; dbać o miejsce zamieszkania, pielęgnować małą ojczyznę. Wystarczy spojrzeć, jak mieszkańcy Izraela walczą o szacunek do przyrody, hołubią każdą kroplę drogocennej wody i w każdą sobotę całymi rodzinami pielgrzymują przez pustynię, szukając kwitnących kwiatów i barwnych motyli. Pomstując na polskie wszystko i wszystkich, warto przyjrzeć się, jak młodzi Grecy coraz częściej wracają do kraju z zagranicy, stęsknieni za poczuciem wspólnoty, i nawet złośliwy bloger Pitsirikos, w swych cynicznych i uszczypliwych względem rodaków tekstach, zdaje się podkreślać, że mimo kolosalnych długów i niewątpliwego kryzysu, wszyscy Grecy najchętniej znaleźliby się tam, gdzie po prostu im najlepiej: w domu. To mała ojczyzna jest przecież punktem zakorzenienia, z którego czerpiemy, a jednocześnie plastycznym tworem, który kształtujemy i nad którym powinniśmy sprawować pieczę.

Poza uważnością, szacunkiem do natury i lokalnym patriotyzmem – jedną z najważniejszych płaszczyzn tworzenia międzyludzkich relacji i lokalnych więzi – śródziemnomorski styl życia nade wszystko wyraża się w tolerancji i otwartości, składającej się na głęboki humanizm. Narodził się on zresztą właśnie nad Morzem Śródziemnym; dziś zaś jest czymś więcej, niż tylko nurtem filozoficznym i światopoglądowym opisywanym przez dawnych mędrców. Kiedy na ulicach Warszawy maszerują rozwścieczeni członkowie Obozu Narodowo-Radykalnego, na maleńkiej wyspie Lampedusie Włosi ustawiają się na pomoście z kocami i ciepłą strawą, czekając tych, którzy na tratwach uciekają przed wojną i głodem. Podczas gdy my z uporem szukamy wroga w każdym przybyszu z daleka, Hiszpanie, zaraz po sierpniowym ataku terrorystycznym, organizują barwne obchody święta jednej z barcelońskich dzielnic, Gràcia, zamieniając je we wzruszającą manifestację jedności i solidarności.

Bez wątpienia to wszystko jest dużo trudniejsze, niż niejedno wyzwanie kulinarne czy wyczerpująca lekcja tańca. Matvejević mówi jednak przecież, że bycie człowiekiem Śródziemnomorza nie jest czymś, co się dziedziczy, tylko czymś, co się zdobywa. Zdobywanie implikuje zaś wysiłek, trud i zmęczenie; świadome odrobienie niełatwej i nie zawsze przyjemnej lekcji w miejsce mechanicznego korzystania z przywilejów. W wypadku „słowiańskiego narodu wśród Latynów” największym wysiłkiem może okazać się wyciągnięcie dłoni do drugiego człowieka, zaproszenie do rozmowy, pozwolenie na bliskość współistnienia. Użyczenie latyńskich żagli sobie nawzajem oraz tym, którym żagla zabrakło. Tylko wówczas Śródziemnomorze przestanie jawić się jako neologizm, a stanie się familiarnym określeniem tego, co nie tylko poznane i o-swojone, ale także faktycznie przy-swojone.

  

Korzystałam z monografii „Czy Polska leży nad Morzem Śródziemnym” wydanej przez Międzynarodowe Centrum Kultury Kraków (2012 r.).

TEKST UKAZAŁ SIĘ DRUKIEM W NASZEJ ANTOLOGII ŚRÓDZIEMNOMORSKIEJ “METAMORFOZY”, DOSTĘPNEJ TUTAJ.

Posted on

Metamorfozy – najnowsza publikacja Lente

Wielu pragnie zmian; niewielu pragnie się zmienić. Marzą o zmianie, która zostanie im podana na tacy; o zmianie, którą przeprowadzą za nich inni, najlepiej bezboleśnie, bezszelestnie, a jednak z pozytywnym rezultatem.

Kup już teraz! Książka dostępna jest w naszym sklepie internetowym.

Są też tacy, którzy zmiany wszelkiej unikają jak ognia. Wolą zamknąć się w sprawdzonych trybach codziennej rutyny, choćby nielubianej, bo jest stała, niezmienna, już poznana. Boją się tego, co nowe, bo zmusza do zadawania pytań i szukania odpowiedzi – wysiłku, który kosztuje, czasem boli, ale pozwala dojrzewać.

Morze Śródziemne – ta doskonała szkoła postaw i umiejętności, skarbnica symboli i sprawdzonych wartości – od wieków i bez ustanku pokazuje nam, że rzeczywistość podlega ciągłym przeobrażeniom. Nic nie pozostaje takie samo, wszystko się zmienia, a zmiany te są jedyną składową rzeczywistości, której możemy być w stu procentach pewni. Jednak zmiana nie musi być czymś narzuconym z zewnątrz: zamiast tego, może wypływać z nas samych, wynikać z naszej decyzji. Jest wówczas dużo łatwiejsza do przyjęcia, wzbudza mniejszy lęk i niepokój.

W naszej pięknie wydanej antologii pragniemy zaproponować wspólne przyjrzenie się śródziemnomorskim metamorfozom – od Owidiusza po włoską literaturę dziecięcą, od rewolucji w designie przez niezwykłe tajemnice południowoeuropejskich cykad, od rzymskich ogrodów po grecką rzeźbę, od sekretów śródziemnomorskich pszczół i uzdrawiającego miodu po andaluzyjskie motyle. Analizować będziemy filmową karierę Sofii Loren i Marcella Mastroianniego; poznamy lepiej twórczość Caravaggia, Salvadora Dalí i Élisabeth Vigée-Le Brun. Zagłębimy się w teksty najbardziej inspirujących antycznych filozofów. Podróżować będziemy po zmieniających się Bałkanach, w tym po przechodzącej transformację Albanii; inspiracji do działania szukać na gorącej Krecie. W Maroku poznawać będziemy nową sytuację tamtejszych kobiet, a w Izraelu obserwować ciągłe przemiany Jerozolimy.

 

Więcej informacji, w tym opis treści oraz fotografie wnętrza albumu (twarda okładka, 248 stron, kredowy papier) znaleźć można tutaj.

Razem z całą redakcją serdecznie zapraszam do zakupu… i do porzucenia lęku przed zmianami. Doceńmy je raczej tak, jak koneser docenia dobrą kawę. My zapewnimy do niej najlepszą lekturę! 

Posted on

Tabbouleh z komosy ryżowej z pieczonym fenkułem i granatem

Oczywiście istnieje sporo wariacji tego tradycyjnego przepisu. Zamiast bulguru używa się czasami kuskusu. Niektóre przepisy do listy składników dodają sałatę, ziarna granatu, dodatkowe zioła i rozgnieciony czosnek. W Libanie proporcje pietruszki do bulguru zdecydowanie przechylają się na korzyść natki. W Turcji z rozgniecionego bulguru przygotowuje się podobne danie, kısır, do którego dodaje się natkę pietruszki, pastę z pomidorów, melasę z granatów, sok z cytryny i przyprawy.

 Tabbouleh to jedno z moich ulubionych letnich dań. Jest lekkie i orzeźwiające, można zrobić je szybko i świetnie pasuje do specjałów z grilla. W moim przepisie, zupełnie nieortodoksyjnym, użyłam kolorowej komosy ryżowej, ale możecie zastąpić ją bulgurem lub kuskusem. Sałatkę wzbogaciłam o pieczone w melasie z granatów bulwy kopru włoskiego, dzięki czemu można podać ją bez żadnych dodatków, jako lekki lunch lub kolację w ciepły wieczór.

Tabbouleh z komosy ryżowej z pieczonym fenkułem i granatem

 Porcja dla 2 osób

100 g komosy ryżowej
ziarna z 1/2 granatu
3-4 łyżeczki pistacji
sok z 1 cytryny
1/2 pęczka kolendry, posiekanej
1/2 pęczka pietruszki, posiekanej
1/4 pęczka mięty, posiekanej
sól i pieprz

Pieczony fenkuł:
2 bulwy kopru włoskiego
1 czerwona cebula
łyżka oliwy
łyżka melasy z granatów
sól i pieprz

 

Piekarnik nagrzewamy do 200 stopni.

Bulwy kopru kroimy na cztery części.

Układamy na wyłożonym papierem do pieczenia naczyniu do zapiekania.

Czerwoną cebulę kroimy na cztery części, układamy obok kopru.

Warzywa skrapiamy oliwą i melasą z granatów.

Posypujemy solą i pieprzem, mieszamy.

Pieczemy przez około 20 minut – aż fenkuł będzie miękki i złocisty.

Komosę ryżową dokładnie płuczemy.

Zalewamy 250 ml zimnej wody, zagotowujemy i gotujemy do miękkości – około 15-20 minut.

W dużej misce mieszamy ugotowaną i przestudzoną komosę ryżową z upieczonymi warzywami, posiekanymi ziołami, pistacjami i granatem. Skrapiamy sokiem z cytryny, doprawiamy solą i pieprzem.

Posted on

Mary Beard, Partenon

To była jedna z moich pierwszych wizyt w Grecji. W upalny dzień jechałam autobusem setki kilometrów, by zobaczyć zbiory sztuki pewnej galerii, naturalnie sprawdziwszy wcześniej godziny otwarcia na jej stronie internetowej. Gdy zawitałam na miejsce, zgodnie z planem, drzwi do muzeum zamknięto mi przed nosem. Wściekła, rozczarowana i rozgoryczona wykrzyczałam strażnikowi: – I dobrze, że tyle skarbów zabrało Wam British Museum! Do dziś pamiętam wyraz jego twarzy, na której malował się najprawdziwszy ból. Wytoczyłam przecież najcięższe działo, jakie mogłam, i głęboko go zraniłam.

 

Książka Mary Beard wydana w Polsce przez Rebis opowiada historię budowli, która legła u podstaw greckiej dumy. Dumy, którą tak bardzo uraziłam. Mamy tu rozważania historyczne i archeologiczne, pozwalające cofnąć się do klasycznych Aten; mamy opowieść o waśniach grecko-brytyjskich, które rozpoczęły się w dziewiętnastym stuleciu i trwają do dzisiaj. Mamy też, a może przede wszystkim, refleksje o tym, czym dla nas wszystkich jest Partenon – najsłynniejsza świątynia w dziejach ludzkości. Brytyjska filolożka, zaliczona do najbardziej wpływowych myślicieli na świecie, jak zwykle nie daje łatwych odpowiedzi, nie ustawia się po jednej stronie. Nie żongluje też ciekawostkami, nie sypie cytatami, nie zamęcza przypisami. Zamiast tego serwuje nam sumiennie skonstruowany esej, który jest równie rzetelny, co prowokacyjny i błyskotliwy. W swej lapidarności z całą pewnością nie wyczerpuje tematu, ale rozbudza ciekawość – tak, jak zasługuje na to jeden z cudów tego świata.

Mary Beard, Partenon, tłumaczył Tomasz Chwałek, Dom Wydawniczy Rebis, Warszawa 2017
Posted on

I Bronzi di Riace – posągi z morza

Jego pierwsze skojarzenie jest makabryczne. Zwłoki? Szybko jednak stwierdza, że w rzeczywistości jest to ramię rzeźby wykonanej z brązu. Usuwa ostrożnie nieco piasku i przekonuje się, że ma do czynienia z kompletnym posągiem przedstawiającym naturalnej wielkości postać mężczyzny. Około dwóch metrów dalej natrafia na drugą podobną rzeźbę. Wzywa kolegów, z którymi nurkował, a wieczorem zawiadamia archeologów z zarządu ds. zabytków starożytnych (Soprintendenza alle antichità) w Reggio di Calabria. Następnego dnia oficjalnie zgłasza okrycie, którego dokonał 16 sierpnia; 21 i 22 sierpnia obydwa posągi zostają wydobyte spod wody przez karabinierów z sekcji płetwonurków w Messynie, którzy używają do tego celu specjalnego balonu.

Odkrycie miało miejsce około 200 metrów od brzegu, na głębokości około 8 metrów. Stan obu posągów okazał się bardzo dobry, na ich powierzchni narosło niewiele osadów i konkrecji. Widoczne były rysy brodatych twarzy, pukle kędzierzawych włosów, muskulatura nagich ciał. Były to ewidentnie rzeźby greckie o niezwykłej wartości artystycznej, którą z pewnością dostrzegli już po pierwszych oględzinach miejscowi archeolodzy. Tak oto morze zachowało prawie nietknięte antyczne brązy, które wkrótce miały dołączyć do grupy stosunkowo nielicznych zachowanych posągów z brązu z epoki starożytnej, jak słynny Posejdon z przylądka Artemizjon, nazywany też Zeusem, czy Woźnica Delficki (Auriga).

 

Wydobycie posągów
Wydobycie posągów, fot. Wikimedia Commons

 

Przywracanie „do życia”

Patrząc dzisiaj na Brązy z Riace, można odnieść wrażenie, że ich twórcom – starożytnym artystom i rzemieślnikom – udało się tchnąć życie w swoje dzieło. Realistycznie oddali modelunek ciała, ukazali mięśnie i żyły pod powierzchnią skóry, nadali ustom cieplejszy kolor dzięki użyciu miedzi, zęby postaci wykonali ze srebra, zaś oczy – z kości słoniowej i wapienia. Postaci dwóch mężczyzn zostały przedstawione w podobnych pozach. Obaj stoją, opierając ciężar ciała na prawej nodze, podczas gdy lewa jest nieco zgięta w kolanie, co powoduje charakterystyczne dla greckich posągów lekkie przegięcie linii bioder. Na lewym ramieniu obie postacie trzymały tarcze, zaś w prawym ręku dzierżyły włócznie. Tarcze ani broń nie zachowały się. Posąg określany literą A przedstawia młodszego mężczyznę, a posąg B – nieco starszego, który pierwotnie miał na głowie koryncki hełm. Jak się obecnie przypuszcza, prawdopodobnie posągi ustawione były symetrycznie naprzeciw siebie. Z obu postaci emanuje swoista żywotność, siła i piękno harmonijnie zbudowanego ciała.

 

Brązy w muzeum w Reggio Calabria
Brązy w muzeum w Reggio Calabria, fot. Wikimedia Commons

 

Obecny doskonały stan obu posągów jest rezultatem długoletnich prac konserwatorskich. Natychmiast po wydobyciu z morza Brązy zostały przewiezione do Reggio di Calabria, gdzie specjaliści z Muzeum Wielkiej Grecji poddali je odpowiedniemu oczyszczaniu i konserwacji. W latach 1975-1980 rzeźbami zajmowało się wyposażone w bardziej nowoczesny sprzęt Centrum Restaurowania Zabytków w Toskanii (Centro di Restauro della Soprintendenza Archeologica della Toscana). W 1980 roku, jako ukoronowanie zakończonych sukcesem prac toskańskich specjalistów, grupa z Riace wystawiana była przez sześć miesięcy w pobliżu Muzeum Archeologicznego we Florencji, po czym wróciła do kalabryjskiego Muzeum Wielkiej Grecji w Reggio.

W roku 1994 ponownie podjęto prace konserwatorskie, które tym razem powierzono Centralnemu Instytutowi Restaurowania Zabytków (obecnie:L’Istituto Superiore per la Conservazione ed il Restauro) z Rzymu. Konieczne okazało się usunięcie ze środka posągów resztek zasolonej przez wodę morską gliny, będącej pozostałością modeli, których starożytni użyli do odlania posągów. Dużych rozmiarów rzeźby z brązu są zawsze puste w środku. Odlewane były metodą „na wosk tracony”. W skrócie polegała ona na tym, że posąg z gliny, stanowiący pierwowzór tego z brązu, powlekano cienką (kilkumilimetrową) warstwą wosku, a następnie ponownie solidną warstwą gliny. Powstawał w ten sposób rodzaj formy. Między dwie warstwy gliny wlewano roztopiony brąz, który wypierał wosk, wylewający się specjalnymi otworami. Brąz przyjmował więc kształty wewnętrznego glinianego modelu. Po zastygnięciu metalu glinę usuwano – tę z wnętrza posągu często przez otwory pod stopami postaci. Jej część jednak zawsze pozostawała w środku. Podczas restaurowania posągów z Riace z każdego usunięto około 60 kg gliny, która służy do dalszych badań, między innymi do zidentyfikowania miejsca jej pochodzenia.

W 1995 roku posągi znowu stanęły w muzeum w Reggio, a w latach 2009-11 były poddawane dalszej konserwacji w otwartym dla zwiedzających laboratorium w Palazzo Campanella, siedzibie regionu. Obecnie znajdują się w częściowo odrestaurowanym Muzeum Wielkiej Grecji, w którym na razie wystawionych jest niestety niewiele eksponatów.

Brązy z Riace, datowane na V wiek p.n.e., tak jak inne greckie rzeźby epoki klasycznej, charakteryzują się stosunkowo niewielką grubością warstwy brązu, na przykład w porównaniu z bardziej masywnymi posągami rzymskimi. Wbrew pozorom są więc niezwykle delikatne i podatne na uszkodzenia. Obecnie wystawiane są w sali o stałej temperaturze i wilgotności, zaopatrzonej w śluzy i filtry usuwające zarazki. Co więcej, umieszczone są na odpowiednio skonstruowanych antysejsmicznych bazach z marmuru.

 

 

Fot. Effems / Wikimedia Commons, CC BY-SA 4.0
Fot. Effems / Wikimedia Commons, CC BY-SA 4.0


Dociekania i interpretacje

Choć tak wiele już wiadomo o technice wykonania posągów z Kalabrii, wciąż nie ma pewności co do wielu innych kwestii: kim byli ich twórcy, gdzie były pierwotnie usytuowane, ani też kogo przedstawiały, nie mówiąc już o okolicznościach i czasie ich zatonięcia, które muszą raczej pozostać w sferze domysłów. Brązy pozostają więc pod wieloma względami zagadką. Jest to jednak wspaniała zagadka, której rozwiązywanie jest zapewne dla badaczy niezwykłą przygodą i pasjonującym, choć trudnym wyzwaniem. Każda nowa interpretacja wymaga bowiem znajomości ogromnej liczby zabytków, obszernego materiału ikonograficznego, tekstów źródłowych i prac naukowych. Wielość hipotez na temat Brązów z Riace nie wydaje się czymś negatywnym, przeciwnie, pozwala lepiej poznać szeroki kontekst historyczny, artystyczny i kulturowy, w jakim rzeźby mogły powstać.

Początkowo rzeźby przypisywano Fidiaszowi i datowano je na połowę V wieku p.n.e. Szybko jednak zauważono różnice w ukazaniu obu postaci i stwierdzono, że posąg A został wykonany wcześniej niż posąg B; przeważnie datuje się go na I połowę V wieku. Większość badaczy uważa, że posągi wykonało dwóch różnych artystów. Poza Fidiaszem i jego szkołą wskazywano ogólnie rzeźbiarzy attyckich z V wieku lub ich przedstawicieli – Myrona oraz Alkamenesa, współczesnych Fidiaszowi. Niektórzy autorzy wczesnych hipotez sądzili, że statuy mogły stanowić dary dla sanktuariów, na przykład Ateńczyków dla sanktuarium Apollina w Delfach czy Achajczyków dla Zeusa w Olimpii, ale opinie te nie zostały szerzej przyjęte. Nie przetrwała też próby czasu identyfikacja Brązów jako atletów – zwycięzców tzw. biegu z bronią (hoplitodromos), ateńskich lub attyckich herosów czy założycieli miast lub społeczności (eponimów).

 

Fot. Effems / Wikimedia Commons, CC BY-SA 4.0
Fot. Effems / Wikimedia Commons, CC BY-SA 4.0

Pod koniec lat 80. pierwszy raz postawiono tezę, że posągi z Riace były dziełem artystów pochodzących z Wielkiej Grecji. Jej autorem był włoski archeolog Sandro Stucchi. On pierwszy zasugerował też, że autorem jednego z posągów mógł być wybitny rzeźbiarz grecki działający na południu Italii – Pitagoras z Region (dzisiejszego Reggio). Pod koniec ostatniego tysiąclecia jeden z amerykańskich archeologów również opowiedział się za „zachodnim”, tym razem sycylijskim pochodzeniem twórców Brązów. Przypisywanie autorstwa posągów rzeźbiarzom z greckich miast Italii i Sycylii oparte jest na solidnych przesłankach. Południowoitalskie i sycylijskie kolonie, założone przez Greków w VIII i VII wieku p.n.e., bardzo szybko przerosły stare metropolie przede wszystkim pod względem ekonomicznym i z powodzeniem konkurowały z Grecją właściwą w dziedzinie urbanistyki, architektury, sztuki, nauki czy literatury.

Wyniki najnowszych badań przeprowadzonych podczas konserwacji Brązów oraz wnikliwa analiza antycznych źródeł pisanych i ikonograficznych pozwoliły włoskim uczonym zaproponować nowe interesujące interpretacje.

Rzymski archeolog Paolo Moreno dowodzi, że Brązy przedstawiają mitycznych wojowników – dwóch spośród wodzów, którzy przewodzili wyprawie „Siedmiu przeciw Tebom”. Przypomnijmy, że była to wyprawa siedmiu wodzów w obronie praw Polinejkesa przeciwko jego bratu Eteoklesowi (chodzi o braci Antygony), mająca miejsce jeszcze przed wojną trojańską i zakończona klęską tych, którzy poparli Polinejkesa. Posąg A miałby być wizerunkiem srogiego Tydeusa z Etolii, zaś posąg B – wieszczka Amfiaraosa, który przepowiedział własną śmierć pod murami Teb. W swej interpretacji Moreno uwzględnił wyniki analizy gliny z wnętrza posągów, wskazujące na jej pochodzenie z Argos na Peloponezie. Przyjmując, że posągi stamtąd pochodziły, uczony przestudiował informacje na temat tego miasta w starożytnych tekstach. Pauzaniasz, autor starożytnego przewodnika po Grecji, opisuje grupę około piętnastu posągów z Argos, przedstawiającą „Siedmiu przeciw Tebom”. Wojownicy z Riace mogli stanowić jej część. Moreno przypisuje rzeźby Ageladasowi z Argos i wspomnianemu już Alkamenesowi tworzącemu w Atenach.

 

Fot. Effems / Wikimedia Commons, CC BY-SA 4.0
Fot. Effems / Wikimedia Commons, CC BY-SA 4.0

Inną przekonującą hipotezę, nawiązującą do opinii Sandra Stucchiego, wysunął archeolog Daniele Castrizio z Messyny, który uważa posągi z Riace za dzieło twórcy działającego w Wielkiej Grecji – Pitagorasa z Region. Jak podaje Pliniusz Starszy, artysta ten pierwszy umiał oddawać grę mięśni pod skórą oraz lepiej od swoich poprzedników odtwarzał włosy. Takie właśnie cechy kunsztu rzeźbiarskiego odnajdujemy w Brązach z Riace. Castrizio, podobnie jak Moreno, wiąże interpretację posągów z mitycznym wątkiem o synach Edypa. Według niego rzeźby te, wykonane w pierwszej połowie V wieku p.n.e., stanowią grupę statuaryczną przedstawiającą Polinejkesa (statua A) i Eteoklesa (statua B). Argumentem na poparcie tej tezy jest przede wszystkim motyw słynnych braci często pojawiający się na attyckich sarkofagach. Ukazani na płaskorzeźbach mężczyźni, stojący naprzeciw siebie tuż przed bratobójczą walką, są zaskakująco podobni do wojowników z Riace. „I Bronzi di Riace” mogły stanowić ich pierwowzór. W antycznych przekazach można zaś znaleźć wzmianki o tym, że Pitagoras z Region był twórcą posągów Eteoklesa i Polinejkesa. Fakt, że posągi znajdowały się prawdopodobnie w Grecji, może nawet w Argos, nie oznacza, że musiały zostać wykonane przez artystę miejscowego. Mieszkańcy Argos mogli zlecić to zadanie słynnemu i wielce cenionemu rzeźbiarzowi z Wielkiej Grecji.

Pozostaje jeszcze pytanie, w jakich okolicznościach Brązy znalazły się na dnie morza. Ponieważ nie znaleziono wraku statku, który mógł je przewozić, nie wiemy w jakim okresie „odbywały podróż”. Jest jednak dość prawdopodobne, że były transportowane z Grecji przez Rzymian jako łupy lub nabytki antykwaryczne.

 

Fot. Effems / Wikimedia Commons, CC BY-SA 4.0
Fot. Effems / Wikimedia Commons, CC BY-SA 4.0

 

Inne odkrycia na dnie morza

Większość antycznych rzeźb z brązu bezpowrotnie przepadła, przetopiona głównie w średniowieczu na broń i przedmioty użytkowe. Jak pokazują wykopaliska, po brązowych posągach pozostawały często tylko… palce, które odłamywały się podczas cięcia lub zgniatania posągów przed przetopieniem. Do naszych czasów przetrwało więc stosunkowo niewiele starożytnych posągów z brązu. Z tych zaś, które się zachowały, znaczna część pochodzi z wód Morza Śródziemnego. Prócz wspomnianego już Posejdona (lub Zeusa) z Artemizjon, znalezionego w roku 1927, warto wymienić kilka innych spektakularnych odkryć. W roku 1900 poławiacze gąbek natrafili w pobliżu wyspy Antykithira na starożytny wrak, a w nim na posąg młodzieńca, zwany obecnie Efebem z Antykithiry. Inny posąg młodego mężczyzny, znany jako Efeb z Maratonu (identyfikowany też jako Hermes), został wyłowiony w 1925 roku z Zatoki Maratońskiej. W latach 20. i 30. XX wieku z Morza Egejskiego – ponownie w pobliżu przylądka Artemizjon – wydobyto fragmenty tzw. Jeźdźca, niezwykle oryginalnej rzeźby przedstawiającej małego chłopca jadącego na pędzącym koniu. W 1964 roku u włoskich wybrzeży Adriatyku został znaleziony Zwycięski Efeb, obecnie wystawiany w Muzeum Getty’ego w Kalifornii, znany też jako Atleta di Fano. Jednym z ostatnich niezwykłych znalezisk jest brązowy posąg młodzieńca, tzw. Apoxyomenos, odkryty przypadkowo w 1996 roku w Chorwacji przez nurkującego amatorsko belgijskiego turystę. Co ciekawe, posąg ten został wydobyty z morza dopiero po trzech latach.

Warto jeszcze wspomnieć, że istnym rajem dla archeologów są wraki z Morza Śródziemnego. Odkryto już ponad tysiąc statków i okrętów zatopionych w różnych epokach. Jednym z najsłynniejszych jest niewątpliwie wrak z przylądka Uluburun w Turcji, pochodzący z około 1300 roku p.n.e.

Wydobyte z dna morskiego posągi pokryte są przeważnie grubą warstwą narośli i konkrecji, ale zwykle są kompletne, nieokaleczone, zachowane niemal w nienaruszonym stanie, jak Brązy z Riace. Turkusowe wody Morza Śródziemnego przechowują zapewne jeszcze wiele wspaniałych dzieł sztuki, które niekiedy spoczywają zaskakująco blisko brzegu i na niedużej głębokości, niemal na wyciągnięcie ręki.

Artykuł ukazał się w magazynie o Włoszech “La Rivista” w czerwcu 2015 roku.

Zdjęcie główne: fot. Luca Galli, CC BY 2.0