Posted on

10 izraelskich książek, które musisz przeczytać

Długie letnie wieczory sprzyjają nadrabianiu zaległych lektur i niespiesznemu rozkoszowaniu się literaturą. Aby wybór spośród setek wołających o uwagę tytułów był nieco łatwiejszy, przygotowałam bardzo subiektywne zestawienie dziesięciu najlepszych izraelskich książek. To dobra propozycja dla tych, którzy zastanawiają się, jaką powieść spakować do walizki, a także tych, którzy nigdzie nie wyjeżdżają – gwarantuję, że zwiedzicie cały Izrael, nie wstając z fotela!


Etgar Keret, Siedem dobrych lat

Nikogo nie zaskoczy fakt, że zestawienie otwiera Keret, który przez krytyków został okrzyknięty mistrzem krótkiej formy, a przez własną mamę nazwany pisarzem polskim na wygnaniu. Do tej pory nie zdarzyło mu się wydać kiepskiego tomu opowiadań, ten jednak jest wyjątkowo dojrzałą pozycją. Keret opowiada o współczesnym Izraelu przez pryzmat wybranych historii o swojej rodzinie. Siedem dobrych lat to zabawna i pouczająca książka, z którą ciężko się rozstać.

Wydawnictwo W.A.B. 2014, tłumaczyły Agnieszka Maciejowska i Maja Lavergne


Dawid Grosman, Księga gramatyki intymnej

Zeszłoroczny laureat nagrody The Man Booker International Prize za książkę Wchodzi koń do baru wnikliwie opisuje świat wewnętrzny swoich bohaterów. Księga gramatyki intymnej to być może najpiękniejsza książka, jaką czytałam. Historia Aharona, niezwykle inteligentnego i wrażliwego chłopca, zabiera nas z powrotem do czasów dzieciństwa. Powieść Grosmana chwyta za serce i pokazuje, jak trudny jest czas dojrzewania, jednoczesnej walki ze światem oraz samym sobą.

Świat Książki 2015, tłumaczyła Regina Gromacka

 

Amos Oz, Opowieść o miłości i mroku

Każdą książką niekwestionowanego mistrza prozy hebrajskiej, od lat typowanego do literackiego Nobla, można się delektować. Wzruszająca Opowieść o miłości i mroku to bez wątpienia jego opus magnum, dzieło, którego nie można pominąć. Powieść autobiograficzna odtwarza m.in. historię rodziny, tragiczną śmierć matki, a także młodość pisarza i, co szczególnie ważne, burzliwe losy narodu żydowskiego w XX wieku. Książka doczekała się doskonałej adaptacji filmowej w reżyserii Natalie Portman.

Dom Wydawniczy REBIS 2016 (wydanie trzecie), tłumaczył Leszek Kwiatkowski


Rutu Modan, Jamilti

Jamilti to zbiór komiksów cenionej w Izraelu ilustratorki, która ma na koncie współpracę m.in. z Etgarem Keretem. Groteskowe historie jej bohaterów ukazują niełatwą izraelską codzienność w krzywym zwierciadle. Modan doskonale odnajduje się w świecie absurdu: znajdziemy tu przedziwnego mordercę, życie w spokojnym kibucu ze śmiercią w tle oraz zagmatwane opowiastki rodzinne. Szukającym nieco poważniejszych historii polecam jej powieść graficzną Zaduszki, której akcja toczy się w… Warszawie.

Kultura Gniewu 2016, tłumaczyła Agata Napiórkowska


Eshkol Nevo, Neuland

Neuland zabiera nas w podróż w głąb Ameryki Południowej, do której wyruszają bohaterowie. Pisarz przekonuje, że współcześni Izraelczycy muszą zmierzyć się z odreagowaniem służby wojskowej; jak wszyszcy, szukają także swojej drugiej połówki i próbują uporządkować relacji rodzinnych. Powieść odwołująca się do legendy Żyda Wiecznego Tułacza zdaje się być idealną propozycją na lato. Nevo, absolwent psychologii, umiejętnie wykorzystuje wiedzę ze studiów, by tworzyć wyraziste portrety psychologiczne bohaterów swoich książek.

Muza SA 2014, tłumaczyła Magdalena Sommer


Zeruya Shalev, Ból

Głównym bohaterem ostatniej książki najbardziej znanej izraelskiej pisarki jest ból – rozumiany jako niewygodne wspomnienie z przeszłości, postać, która zadaje rany, lub problemy, z którymi należy się uporać. Nerwowa, czasem kompulsywnie prowadzona narracja świetnie oddaje stan wewnętrzny osoby, która mierzy się z przeciwnościami losu. Shalev od lat jest jedną z ukochanych pisarek wielu kobiet, a każda kolejna książka utrzymuje ją w czołówce najlepszych izraelskich twórców.

Wydawnictwo W.A.B. 2016, tłumaczyła Magdalena Sommer

 


Dror Mishani, Chłopiec, który zaginął

Niewiele osób wie, jakim rarytasem w prozie hebrajskiej są kryminały. Jednak i one, choć rzadkie, doczekały się swojego mistrza – jest nim autor trylogii o komisarzu Awim Awrahamie. Pierwsza część opowiada o trudach w śledztwie dotyczącym zaginionego nastolatka. Mishani przedstawia interesującego śledczego – niedoskonałego, pozbawionego geniuszu, sprawiającego wrażenie pogubionego. Książka, po wielkim sukcesie, doczekała się adaptacji filmowej, której premiera miała miejsce wiosną tego roku.

Wydawnictwo W.A.B. 2013, tłumaczyli Anna Halbersztat i Bartosz Kocejko


Sayed Kashua, Druga osoba liczby pojedynczej

Kashua, jako jeden z nielicznych Palestyńczyków mieszkających w Izraelu, tworzy w języku hebrajskim. Celnie i dowcipnie opisuje rozbieżności świata arabskiego i żydowskiego, jednak świadomie unika oskarżeń czy gorzkich refleksji. Druga osoba liczby pojedynczej przedstawia życie dwóch bohaterów, prawnika i studenta, na tle arabskiej społeczności ze Wschodniej Jerozolimy. Zainteresowanym polecam także „Native”, zbiór felietonów Kashui pisanych dla dziennika „Haaretz”.

Wydawnictwo Filo 2014, tłumaczyła Marta Fita-Czuchnowska


Zbiór opowiadań Tel Awiw Noir pod redakcją Etgara Kereta i Asafa Gawrona

Wyjątkowy tom poświęcony jest w całości  jednej z wizytówek Izraela – skąpanym w słońcu Tel Awiwie. Opowiadania w stylu noirprzedstawiają jednak nieznane i złowrogie oblicze miasta, które nagle okazuje się być domem dla przestępców, dealerów i szpiegów, co, oczywiście, czyni lekturę nadzwyczaj intrygującą. Dodatkowym atutem książki jest przedstawienie czytelnikom znanych w Izraelu autorów, których książki dotąd nie ukazały się w Polsce (jak choćby Alex Epstein, Asaf Gawron, Shimon Adaf).

Wydawnictwo Claroscuro 2015, przekład różnych tłumaczy


Sara Shilo, Krasnoludki nie przyjdą

Mam wrażenie, że to najbardziej niedoceniona izraelska powieść. Debiut literacki Shilo jest poruszającą historią rodziny, w której umiera głowa domu. Narracje przejmują kolejno bohaterowie książki – najpierw wdowa, potem jej dzieci. Shilo bezbłędnie portretuje bohaterów i ich rozterki, zręcznie dobierając styl wypowiedzi do każdej postaci. Niestety to jedyne dzieło piekielnie uzdolnionej pisarki. Jeśli jesteś producentem filmowym, to podpowiadam, że Krasnoludki nie przyjdą idealnie nadaje się do ekranizacji.

Wydawnictwo Czarne 2013, tłumaczyła Agnieszka Podpora
Posted on

Daktyle nadziewane tahini

Daktyle to jedne z najdłużej uprawianych przez ludzi owoców. Ich historia sięga starożytnej Babilonii. Na terenach Bliskiego Wschodu i w doliny Indusu palmy daktylowe rosną od tysiącleci, a starożytni Egipcjanie przyrządzali z daktyli wino. Daktylowce były popularną ozdobą w ogrodach na dziedzińcach domów starożytnych Rzymian, nie dawały jednak owoców w łagodniejszym klimacie Italii. Ich liście wykorzystywano jako symbol zwycięstwa podczas obrzędów triumfalnych. Liście palmy daktylowej stanowiły symbol sprawiedliwości i zwycięstwa także w kulturze żydowskiej, np. podczas triumfalnego wjazdu Jezusa do Jerozolimy.

W czasie ramadanu daktyle są często pierwszym pokarmem, który poszczący spożywają po zachodzie słońca. Daktylami nadziewa się słodkie maślane ciasteczka, ma’amoul. W Iraku masą daktylową przekładane są ciastka o nazwie kleicha – pachnące kardamonem i wodą różaną zawijańce, będące najsłynniejszym deserem w kraju. W Egipcie przyrządza się podobne ciasteczka o nazwie ara’eesh agwa.

Daktyle występują w różnych odmianach, bywają ciemnobrązowe, czerwone lub żółte jak miód. Wszystkie są słodkie, o głębokim smaku i przyjemnej, sprężystej konsystencji. Odmiana medjool o barwie ciemnego mahoniu jest najsłodsza i smakuje prawie jak karmel. W związku z tym często stosuje się ją jako zamiennik cukru. Daktyle medjool można dodać do owsianki lub smoothie, zmiksować i dodawać do wypieków albo przyrządzić z nich karmelowy sos. Najprostszym i najszybszym daktylowym deserem są po prostu nadziewane daktyle. Proponuję Wam wersję faszerowaną gęstą pastą z tahini i kokosa. Zamiast tahiny możecie wykorzystać dowolne masło roślinne: orzechowe, migdałowe, z nerkowców lub pistacji. Nadziewane daktyle sprawdzą się też w wersji wytrawnej, np. z miękkim serem pleśniowym i orzechami włoskimi.

 

 


Daktyle nadziewane tahini z sosem malinowym

 

16 daktyli (najlepiej medjool)

1/4 szklanki tahini

1/4 szklanki wiórków kokosowych

łyżeczka cynamonu

1/2 łyżeczka miodu

garść malin

odrobina sezamu, do podania

Umieszczamy tahini w rondelku z grubym dnem i powoli podgrzewamy na małym ogniu.

Dodajemy cynamon i wiórki kokosowe, mieszamy na gęstą pastę.

Zdjemujemy z ognia i odstawiamy do przestudzenia.

Dodajemy miód i ponownie mieszamy.

Usuwamy pestki daktyli i lekko je rozchylamy, możemy pomóc sobie nożem.

Daktyle nadziewamy wystudzoną pastą.

Maliny rozgniatamy lub blendujemy na gęsty sos.

Nadziewane daktyle schładzamy w lodówce przez co najmniej pół godziny.

Jeśli nie zjecie ich od razu, możecie przechowywać je w lodówce przez kilka dni lub zamrozić.

Podajemy z sosem malinowym i sezamem.

Posted on

Palma pierwszeństwa. O drzewie daktylowym

Daktylowiec właściwy, po łacinie Phoenix dactylifera, należy do najstarszych drzew uprawianych przez człowieka. Szczególnie bliski był ludom starożytnego Bliskiego Wschodu, w tym mieszkańcom dzisiejszego Izraela. Rzymski badacz Pliniusz Starszy, żyjący w I wieku naszej ery, twiedził, że to z Judei pochodziły najsłodsze i najsmaczniejsze daktyle. W twierdzy Masada w latach ’60 ubiegłego wieku znaleziono zresztą nasiona daktylowca sprzed 2 000 lat, a jedno z nich, nazwane później Matuzalemem, nawet wykiełkowało.

daktyle nadziewane tahini
Daktyle nadziewane tahini z sosem malinowym – wypróbuj nasz znakomity przepis!

Nazwa rośliny pochodzi ze starożytnej greki: daktylos to daktyl, ale także palec – smaczny owoc być może kojarzył się z tą częścią ciała ze względu na swój podłużny kształt. Łaciński przymiotnik dactylifera oznacza “niosąca daktyle”.

Rzymska mozaika z Tunezji, d Meskens / Wikimedia Commons
Rzymska mozaika z Tunezji, przedstawiająca Nike oznajmiającą Atenie zwycięstwo nad Posejdonem, fot. Ad Meskens / Wikimedia Commons

Daktyle doskonale znali starożytni Egipcjanie, którzy przyrządzali z nich wyśmienite wino; przede wszystkim jednak, za pomocą wyobrażenia palmy daktylowej, oznaczali pełen rok w kalendarzu. Daktylowiec kojarzono też z życiem wiecznym – gałęzie palmowe noszono zwykle w procesjach pogrzebowych. Za swój symbol obrali palmę daktylową Fenicjanie, którzy umieszczali jej wizerunek na monetach. Być może stąd właśnie pochodzi grecki i łaciński rzeczownik oznaczający palmę (Phoenix). Mieszkańcy starożytnej Hellady uważali ją za atrybut Apollina, który urodził się pod daktylowcem na wyspie Delos. Od około 400 roku przed naszą erą gałąź palmową wręczano zwycięzcom zawodów sportowych – zwyczaj ten przejęli później Rzymianie, uznając je za uniwersalny symbol wygranej. Gałęzie daktylowców używano więc podczas triumfalnych pochodów jako znak zwycięstwa, a prawnicy, którym udało się wygrać sprawę na forum, dekorowali nimi bramy swoich domów. Wodzowie, którzy celebrowali już wcześniej triumf, podczas kolejnego mieli prawo do przywdziania eleganckiej togi nałożonej na tunikę zwaną palmata, z wyhaftowanymi liśćmi palmy. Drzewa palmowe chętnie sadzono w eleganckich ogrodach i perystylach. Nierzadko pojawiają się na starożytnych rzymskich freskach, chociażby tych pochodzących z Pompejów.

Święty Sebastian pędzla Andrei Del Sarto – męczennik trzyma w dłoni gałąź palmową
Święty Sebastian pędzla Andrei Del Sarto – męczennik trzyma w dłoni gałąź palmową

 

Jak już wspomnieliśmy, ze wszystkich ludów śródziemnomorskich największą rewerencją obdarzali daktylowiec Izraelici. W Biblii rzeczownik oznaczający daktylowiec pojawia się ponad 20 razy. Z liści palmy Żydzi budowali swoje szałasy w czasie tułaczki po pustyni, a na upamiętnienie tego faktu do dziś stosowane są do konstrukcji szałasów w święto Sukkot. Tamar (daktyl) jest popularnym hebrajskim imieniem żeńskim.

 

Dla chrześcijan gałęzie palmowe są symbolem zmartwychwstania. Według tradycji, to właśnie nimi witano Jezusa wjeżdżającego do Jerozolimy. W chrześcijańskiej ikonografii stanowią atrybut męczenników, odnosząc się do zwycięstwa ich ducha nad słabym i grzesznym ciałem.

 

Zdjęcie główne: palmy w Dubrowniku (Chorwacja), Trish Hartmann / Flickr

 

 

Posted on

Mdina oraz Ta’Doni, Rabat, Malta

Malta jest miejscem naprawdę wyjątkowej urody, jednak przyznam, że zakątkiem, który najbardziej mnie zachwycił, była chyba Mdina, zwana Miastem Ciszy. Ta dawna stolica wyspy wydaje się czekać na miłośników malowniczych obrazków – wąskie zaułki, stare kamienice, kolorowe okna i drzwi, donice z kwiatami. Do pełni szczęścia nic nie brakuje, bowiem swą obietnicę wypełnia także nazwa miejscowości. Jest cicho, spokojnie. Pięknie.

Po spacerze uliczkami Mdiny i wypełnieniu po brzegi fotograficznej kliszy, zamarzymy o filiżance kawy i smakowitej przekąsce. Warto być przygotowanym na tę chwilę, bowiem w okolicy sporo jest nazbyt kosztownych restauracji i mocno turystycznych barów oferujących niezdrowe dania pokazane na wyblakłych zdjęcia. Na szczęście po drugiej stronie bramy miejskiej, w niedalekim Rabacie, czeka na nas urocze Ta’Doni – kawiarnia z lokalnymi przysmakami, w której zakupić można także oryginalne maltańskie pamiątki.


W Ta’ Doni koniecznie zamówcie doskonałą ftirę – pyszny miejscowy chleb, z którego właściciele przyrządzają rewelacyjne kanapki. Mnie do gustu najbardziej przypadła wersja Tat-Tonn z tuńczykiem, pastą pomidorową, kaparami i miętową tapenadą. Zamówiłam do niej tradycyjną maltańską czarną kawę z anyżkowym aromatem. Było pysznie!

 

 

Ta’Doni, 73 Saint Paul’s Street, Rabat, Malta
Posted on

Madeline Miller, Kirke

 

Szuka swojego miejsca między światami – bogów i ludzi. Czarodziejka, kochanka, matka; nieśmiertelna buntowniczka, wiecznie szukająca odpowiedzi, gotowa sprzeciwić się samemu Zeusowi. Kirke.

Za słaba, by żyć wśród tych pierwszych, zbyt potężna, by umierać z drugimi. Tak widzieli ją olimpijscy krewni, jednak mylili się srodze. W swym uporze, wytrwałości i niezłomności okazała się bardziej nieustępliwa, niż mieszkańcy niebios. Czy jednak przyjmą ją do siebie zwykli śmiertelnicy?

 


Najnowsza książka amerykańskiej pisarki Madeline Miller, autorki bestsellera poświęconego Achillesowi, opiera się greckim micie, z pozoru doskonale znanym. O czarownicy skazanej przez Zeusa na wygnanie, warzącej magiczne napary na bezludnej wyspie Ajaja, opowiadał przecież sam Homer w Odysei. Autorce udaje się jednak stworzyć go na nowo – dzięki plastycznemu językowi, kobiecej perspektywie, wieloznaczności przedstawionych postaci. Kirke jest opowieścią o wojnie, którą kobieta toczy z bezwględnym światem mężczyzn; relacją ze zmagań z samą sobą, którą zdaje nam główna bohaterka. Jest historią dialogów, które każdy z nas toczy z własnym sumieniem, pragnieniami i popędami; zapisem wewnętrznej walki, dramatycznych wyborów i wielkiej wygranej, jaką jest zachowanie wierności samej sobie.

 

Hipnotyzująca powieść, po którą musicie koniecznie sięgnąć.

 

Madeline Miller, Kirke, tłumaczył Paweł Korombel, Wydawnictwo Albatros, Warszawa 2018
Posted on

Pienza. Marzenie o ideale

Zanim wrócimy do czasów Piccolominiego, by lepiej zrozumieć to, co naprawdę wydarzyło się tam przed wiekami, spójrzmy na miasteczko dzisiaj. Nawet umiarkowani wielbiciele włoskich klimatów ulegną urokowi Pienzy. Maleńkie uliczki o cudownych nazwach sprzyjają wędrówkom bez celu, prowokują do wizyt w knajpkach i sklepikach z włoskimi smakołykami. Pozwalają odkrywać kolejne ciche podwórka i zaułki niczym z pocztówek; tu toskańska ceramika, tam toskańskie wędliny. Pienza to stolica owczego sera pecorino toscano, którego smak i zapach wypełnia to miejsce. Pecorino powstaje w wielu miejscach we Włoszech, to toskańskie uznawane jest za jednak za jedno z najlepszych. Wyrabiane według tradycyjnych receptur, z aromatycznymi dodatkami, pełne mocy i charakteru. Nie każdemu odpowiada, ale jeśli ktoś w nim zasmakuje, nie umie się już bez niego obejść.

 

Pienza wciąż jest małym miasteczkiem; mieszka tu niewiele ponad dwa tysiące mieszkańców. Spacer bocznymi uliczkami nie zajmie wiele czasu. Prędzej czy później i tak dojdziemy do głównego placu, który wraz z okolicznymi budowlami stanowi serce miasta i to dzięki niemu właśnie Pienza dostała się na listę wyróżnionych przez UNESCO.

 

Czujne oko papieża

Czas wrócić do Eneasza Sylwiusza Piccolominiego, historyczne centrum Pienzy jest z nim bowiem nierozerwalnie związane. Pochodził ze szlacheckiej, ale ubogiej rodziny. Interesował się literaturą, sztuką, historią, geografią i prawem, próbował swych sił w dyplomacji i polityce. Lubił kobiety; mówi się o jego nieślubnych dzieciach. Wielką radość odnajdywał w czytaniu nieco lubieżnych opowiastek, sam też próbował swych sił w tworzeniu podobnych historii i trudno mu odmówić talentu do komponowania tego rodzaju tekstów. Można by rzec: prawdziwy renesansowy humanista. Ale tu dochodzimy do niezwykłego momentu w jego życiu. Długo prowadził życie świeckie, pełne uciech i wrażeń, przez co bywał w konflikcie z Kościołem. Aż tu nagle dojrzał do zmiany. Pojednał się z papieżem i w 1446 roku przyjął święcenia kapłańskie. Miał wówczas 41 lat, był więc mężczyzną dojrzałym i w pełni ukształtowanym. Wydawać by się mogło, że ta zmiana to tylko jakiś polityczny plan. Jednak Piccolomini naprawdę postanowił się nawrócić. Wyeliminował ze swego życia liczne rozrywki, których w Kościele nie pochwalano, przestał zajmować się czytaniem i pisaniem zbyt odważnej literatury. Jego radykalna przemiana nie pozostała niezauważona; jednych niepokoiła, inni widzieli w niej szansę na zmiany w kościelnych strukturach i zwyczajach. Mądry, wszechstronnie wykształcony humanista, wciąż jeszcze w sile wieku, wydawał się właśnie tą osobą, której ówczesny Kościół najbardziej potrzebował. Zaledwie 12 lat później, w 1458 roku, Eneasz Sylwiusz Piccolomini został głową Kościoła, papieżem Piusem II. Krótka była jego droga na tron Piotrowy i niedługie panowanie, zakończone w 1464 roku; sporo się jednak działo w trakcie tych kilku papieskich lat Piccolominiego. Pomińmy milczeniem jego próby zorganizowania wyprawy przeciw niewiernym, skupmy się raczej na tym, co zostało po jego pontyfikacie.


Wielkim marzeniem Piusa II było pozostanie w pamięci potomnych. W tym celu powrócił do miejsca swego urodzenia z zamiarem przekształcenia go w miasto idealne, którego piękno i harmonię już po wsze czasy kojarzyć się będzie właśnie z papieżem Piccolominim. Pienza miała być miastem Piusa II. W 1459 roku zapadła decyzja, by przebudową zajął się architekt Bernardo Rossellino, uczeń i współpracownik Leona Battisty Albertiego, jednego z pionierów i twórców renesansu. Bernardo miał stworzyć miasto doskonałe, niczym z nowego, lepszego świata. Ład architektoniczny, symetria, wyważone proporcje, połączenie piękna z użytecznością –miasto idealne musiało spełnić wiele wymagań. Stworzenie przestrzeni doskonałej od dawna pobudzało wyobraźnię artystów i budowniczych; istnieje wiele traktatów na ten temat, do dziś oglądać można rysunki i obrazy, na których próbowano przedstawić wizję miasta idealnego. Pius II chciał te marzenia wcielić w życie, a miał mu w tym pomóc Bernardo Rossellino. Prace ruszyły, budowniczy bardzo się starał. Kiedy trzy lata później papież postanowił sprawdzić postępy, był pod wrażeniem tego, co zobaczył. Wybaczył nawet mistrzowi wydatki dużo większe niż zakładano; nie tylko kazał wypłacić całą kwotę, lecz także dorzucił premię i drogi prezent. Nic dziwnego: na jego oczach sen stawał się jawą, malutkie Corsignano ubierało się w szaty godne papieża. Pienza wiele obiecywała.


Niedoskonała doskonałość

Niestety, dwa lata później papież zmarł. Ani jego następcy, ani rodzina nie byli zainteresowani kontynuowaniem przedsięwzięcia, doszło do kłótni, przebudowa stanęła w miejscu. Współczesna Pienza jest opowieścią o marzeniu, które zaczęło się spełniać. Historyczne centrum, które przebudował Rossellino, to renesansowa perła architektoniczna. Im dalej od centrum, tym dalej od ideału, choć nie bez wdzięku. Pius II chciał jednak dla Pienzy nie wdzięku i uroku, a potęgi i piękna. W jego kategoriach miasto jest nieskończone, czyli niedoskonałe. W naszym odczuciu jest na swój sposób podwójne, ale to pęknięcie świadczy o prawdzie, życiu i historii. Pewnie wielu architektów wzdychało z żalem, że nie udało się zrealizować miasta idealnego. Nas powinno cieszyć, że możemy chodzić po cudownie nieidealnych uliczkach Pocałunku, Miłości czy Szczęścia, a potem przejść na pełen godności i renesansowego piękna główny plac, przy którym stoi katedra, Palazzo Borgia i Palazzo Piccolomini z niezwykłym ogrodem od strony zewnętrznej. W centrum placu studnia, przy budynkach długie kamienne ławki, na których przesiadują miejscowi, słońce na jasnych kamieniach, spokój i zapach pecorino dobiegający z pobliskich sklepików. Jest w tym miasteczku więcej śladów renesansowej przebudowy, ale to plac przyciąga uwagę ze względu na swój magiczny klimat. Jeszcze tylko spacer główną ulicą, która zwie się Corso Rossellino. Architekt w pełni na nią zasłużył.

O Pienzy można mówić poważnie, architektonicznie i renesansowo. Można też wspominać spacery, degustacje sera i piękne widoki na okolicę. Jedno drugiemu absolutnie nie przeszkadza. I może właśnie na tym polega miasto idealne? Może jednak udało ci się wcielić w życie swoje marzenie, Eneaszu Sylwiuszu z Piccolominich…

 

Wszystkie zdjęcia: Julia Wollner

 

Toskański plan podróży lub toskańskie wspomnienia polecamy spisać w notesie Toskania, który nabyć można tutaj.

Posted on

Neapol z dziećmi – 5 propozycji

 

Moje córki uwielbiają Neapol, w którym bywamy regularnie przynajmniej raz na dwa lata. Mają już swoje ulubione zakątki i ukochane lodziarnie; z radością wracają do niektórych zabytków i wyczekują wizyt w muzeach. Oto miejsca, do których zaglądają najchętniej.

 

  1. Królestwo dzieci: Ospedale delle bambole

Szpital dla lalek, znajdujący się w ścisłym centrum miasta, z wejściem od podwórza niezwykłej urody, to obowiązkowy przystanek dla rodzin z dziećmi. Ta prawdziwa mini-klinika, działająca nieprzerwanie od XIX wieku, pozwala wrócić myślami do czasów dzieciństwa, a także dostarcza pretekstu do rozmowy o zdrowiu, anatomii czy dbaniu o przedmioty. Więcej informacji o tym miejscu znajdziecie tutaj.

Ospedale delle bambole
W Ospedale delle bambole czekają na nas setki lalek

 

  1. Zwiedzanie: stacje metra, szopki na Spaccanapoli i eksperymenty księcia Raimonda

 

Neapol najlepiej zwiedzać na piechotę, odczuwając go wszystkimi zmysłami. W razie drobnego kryzysu można posiłkować się metrem, które dojeżdża we wszystkie najważniejsze punkty miasta, a do tego dostarcza dodatkowych wrażeń estetycznych. Najsłynniejszą stacją jest bez wątpienia Stazione Toledo, zaliczana do najpiękniejszych na świecie; moja rodzina najbardziej lubi przystanek Garibaldi, zaprojektowany przez architekta Dominique’a Perraulta. Uwielbiamy znajdujące się tam futurystyczne schody i instalacje Michelangela Pistoletta.

Neapolitańskie sklepy, szczególnie te na starówce, mogą wydać się zaczarowane
Neapolitańskie sklepy i warsztaty, szczególnie te na starówce, mogą wydać się zaczarowane

Siły zdecydowanie warto oszczędzić na spacer po starówce i uliczkach wypełnionych warsztatami artystów tworzących słynne neapolitańskie szopki. Najwięcej z nich znajduje się na via San Gregorio Armeno. Cała okolica Spaccanapoli, czyli wąskiej, prostej ulicy przecinającej neapolitańską starówkę, wypełniona jest także sklepikami z miejscowym rękodziełem. Maluchy będą zachwycone opowieściami o przynoszących szczęście czerwonych rożkach (cornetti napoletani) i innych amuletach, w produkcji których stolica Kampanii przoduje od stuleci.

Wejście do Cappella Sansevero
Wejście do Cappella Sansevero

Starsze dzieci warto zabrać do kaplicy Sansevero na via Francesco de Sanctis 19. W ramach zwiedzania podziwiać będziemy mogli zachwycającą rzeźbę autorstwa Giuseppe Sanmartina, która przedstawia Chrystusa spowitego w całun – w moim odczuciu najpiękniejsze dzieło sztuki w Neapolu. Dreszcz grozy poczujemy, oglądając eksponaty związane z działalnością księcia Raimonda di Sangro – wynalazcy i alchemika. Według legend, to on, wykorzystując swą znajomość tajemniczych substancji, zamienił w marmur prawdziwy całun okrywający wspomnianą rzeźbę. Bardziej przerażają jednak inne opowieści, wedle których modele anatomiczne należące do księcia, dziś zgromadzone w kaplicy, to tak naprawdę ciała służących artystokraty, w które wstrzyknięto metalizującą substancję.

 

Wejście do miasta pod miastem – Napoli Sotterranea
Wejście do miasta pod miastem – Napoli Sotterranea

 

  1. Krok w przeszłość: Napoli Sotterranea

 

Mali odkrywcy, jeśli tylko nie boją się ciemności, docenią wędrówkę po wielokilometrowych podziemnych korytarzach miasta pod miastem – Napoli Sotterranea. Jest to niezwykłe miasto pod miastem, przez niektórych uważane za lustrzane odbicie stolicy Kampanii, przez innych – za jej prawdziwe serce. Więcej informacji znajdziecie tutaj.

  

Sfogliatelle – najlepsze są właśnie tutaj!
Sfogliatelle – najlepsze są właśnie tutaj!

 

  1. Neapol na języku: lody, sfogliatelle i najlepsza pizza

 

Kalorie spalone podczas wyczerpującej wędrówki po głównym mieście Kampanii warto regularnie uzupełniać, tym bardziej, że Neapol uważany jest za jedną z kulinarnych stolic Europy. Wszak to tu narodziła się uwielbiana przez dzieci pizza! Najlepsza jest chyba w słynnym lokalu Da Michele (via Cesare Sersale 1), gdzie rozkoszom podniebienia oddawała się Julia Roberts w filmie Jedz, módl się i kochaj. Miłośnicy historii mogą też zajrzeć do Brandi (Salita S. Anna di Palazzo 1/2), gdzie, według niektórych, wymyślono tradycyjną pizzę margheritę. Za najstarszy lokal w mieście uważana jest natomiast niezła restauracja Antica Pizzeria Port’Alba (Via Port’Alba 18). Większość miłośników włoskiej kuchni uważa, że jest to wręcz najstasza pizzeria na świecie.

Antica Pizzeria Port'Alba
Antica Pizzeria Port’Alba

 

Na zimne desery warto wybrać się do obleganej przez tubylców i turystów lodziarni Casa Infante na via Toledo 258. Jedno ze śniadań warto zaś spożyć w prawdziwie neapolitańskim stylu, udając się na najlepsze lokalne sfogliatelle, czyli regionalny przysmak w postaci ciastek z ricottą i skórką pomarańczową. Każdy neapolitańczyk potwierdzi, że najlepsze podają u Fratelli Attanasio przy Vico Ferrovia, przy dworcu kolejowym.

siedmioletnia Tullia szaleje w Pompejach
siedmioletnia Tullia szaleje w Pompejach

 

  1. Pompeje, Herkulanum i niezwykłe muzea

 

Moje córki uwielbiają historię starożytną, więc zwiedzanie Pompejów i Herkulanum zaliczają do ulubionych włoskich atrakcji; nie trzeba jednak być miłośnikiem antyku, aby docenić swoisty skok w przeszłość, jaki fundują nam parki archeologiczne w tych miejscowościach pogrzebanych przed wiekami przez Wezuwiusz. Dla małych nóżek bardziej przyjazne wydaje się przy tym Herkulanum, które jest mniejszym stanowiskiem. Podczas wizyty w miasteczku warto udać się do MAV – nowoczesnego muzeum wirtualnego przy via IV Novembre, gdzie życie sprzed wieków przybliżą nam najnowocześniejsze technologie. Rodzice docenią bardziej wizytę w Muzeum Archeologicznym w Neapolu – jednym z najpiękniejszych i najbogatszych na świecie, które, odpowiednio poprowadzeni, pokochają także najmłodsi.

 

Museo Archeologico Nazionale
Museo Archeologico Nazionale

 

Zdjęcie główne: Lia, lat 2 i pół, na neapolitańskiej ulicy
Wszystkie zdjęcia: Julia Wollner
Posted on

Podróż w czasie. Przystanek Cinecittà

Mimo że słynna powieść Henryka Sienkiewicza Quo Vadis zaczyna się od równie sławnego zdania: Petroniusz obudził się zaledwie koło południa i, jak zwykle, zmęczony bardzo (…), ten dzień rozpoczął się dla wielu bardzo wcześnie. Chociaż był dopiero kwiecień i mijała właśnie kolejna rocznica założenia Rzymu, panowała zbytnia duchota, aby spać. Poza tym Kwintus był okropnie zmęczony po wczorajszym suto zakrapianym przyjęciu, a gdy bolała go głowa, nigdy nie był w stanie zmrużyć oka. Za dużo wina, za dużo ostro przyprawionych przysmaków pochodzących wprost z Aleksandrii. Jego przyjaciel Marek naprawdę wyprawił wczoraj niezwykłą ucztę.

Byli przyjaciółmi od dzieciństwa, choć ich życiorysy bardzo się od siebie różniły. Kwintus zajmował się handlem tekstyliami; jego życiowym celem było zostanie dostawcą tkanin dla samego Cezara. Marek robił karierę w wojsku. Kwintus zerknął na przyjaciela, który leżał nieruchomo na ławie obok. Dał mu kuksańca w bok, aby się obudził, ale ten mruknął tylko coś niewyraźnie. Kwintus podniósł się więc i zaczął rozmyślać, co by tu zjeść na śniadanie. Chleb z serem i miodem? Kartagińską owsiankę? Resztki z wczoraj, obficie doprawione garum? W końcu zdecydował się na krótki poranny post, tym bardziej, że z ulicy dobiegał już gwar i harmider, dużo większy niż zwykle – Kwintus z wrodzoną sobie ciekawością postanowił wyjść poza mury swojego domu, aby dowiedzieć się, czym spowodowany był ten okropny zgiełk. Pewnie odczytywać będą nowe rozporządzenie senatu. Już od kilku dni wszyscy szeptali, że w związku z planowaną nową kampanią wojenną, podatki znowu pójdą w górę… A niech to szlag. Marka trzeba chyba jednak obudzić. Pobiegną razem na forum posłuchać, co znowu wymyślili panowie w togach.

Więcej zdjęć w galerii:
Więcej zdjęć w galerii: lente-magazyn.com/plan-filmowy-serialu-rzym-hbo-w-cinecitta


Pociąg do antyku

Idą. Jeden szybkim, marszowym krokiem; drugi, choć lepiej zbudowany, z piękną sylwetką zawodowego żołnierza, wygląda na mocno zaspanego. Obserwuję, jak w krótkich tunikach wychodzą z uliczki z prawej strony placu. Wbrew pozorom, nie jesteśmy wcale gdzieś daleko w przeszłości. W kieszeni mam przecież telefon i kartę kredytową. Owszem, jest okropnie gorąco. Jedynym miejscem, gdzie można skryć się przed upałem, są schody świątyni Jowisza Najlepszego Największego, wznoszącej się nieopodal miejsca, w którym odczytuje się dekrety i obwieszczenia. Od nadmiaru słońca jest mi ciut niedobrze, mimo że nie zajadałam się dzisiaj garum – słonym i zapewne okropnie cuchnącym sosem ze sfermentowanych ryb, który przed wiekami używano trochę jak dzisiejszy ketchup. Obok mnie zasiada elegancki mężczyzna, krzyczący coś do swojej komórki. Czy już wszystko mi się pomieszało przez ten upał? Krótkie tuniki obok iphone’ów? Otóż nie. Nie wsiadłam w wehikuł czasu, tylko w zwykle, rzymskie metro linii A, które z Piazza di Spagna zawiozło mnie wprost do jednego z najsłynniejszych studiów filmowych świata: Cinecittà. Po drodze do starożytnego Rzymu obejrzałam jeszcze ulicę znaną mi z filmu Gangi Nowego Jorku i spędziłam kilka chwil w borgo medievale, średniowiecznej osadzie, która w zależności od kaprysu filmowców zamienia się w Asyż, Weronę lub jedno z toskańskich miast; Gabriele Muccino kręci tu teraz swoją wersję Romea i Julii. Szkło zastępuje plastik, a potężne budowle są puste w środku. Z zewnątrz wyglądają jednak imponująco i tak prawdziwie, że moje udo, wystające spod kusych spodenek, jest już czerwone od szczypania. Co chwilę muszę upewniać się, czy nie doznałam pomieszania zmysłów.

Więcej zdjęć w galerii:
Więcej zdjęć w galerii: lente-magazyn.com/plan-filmowy-serialu-rzym-hbo-w-cinecitta

Scorsese i Via Sacra

Wizyta w Cinecittà jest wspaniałą przygodą, bez względu na to, czy jesteście miłośnikami historii, czy nie, czy interesuje Was archeologia i antyczne zabytki, czy też macie je w zupełnym poważaniu. Amatorzy srebrnego ekranu z przyjemnością zwiedzą zapewne ekspozycję w tutejszych pawilonach, podziwiając dekoracje wnętrz z różnych epok, piękne, ręcznie szyte kostiumy, niezliczoną ilość rekwizytów. Tęskniący za dalekimi wyprawami docenią chwile spędzone w łodzi podwodnej, odtworzonej w najdrobniejszym szczególe. Miłośnicy włoskiego kina przysiądą na kilka minut, aby wziąć udział w projekcji jednego z filmów dokumentalnych – bezcenne jest w końcu usłyszeć, jak Martin Scorsese narzeka z przekąsem na włoski bałagan i zamęt! Nie lada atrakcją jest nawet wizyta w toalecie, która w niczym nie przypomina klasycznej muzealnej ubikacji.

Zdecydowanie największe wrażenie robi jednak ogromny plan filmowy serialu Rzym, emitowanego także w Polsce przez HBO. To właśnie tu wydawało mi się, że zobaczyłam mężczyzn w tunikach, mimo że koło mnie siedział pan w eleganckim garniturze. Sugestywnie, z ogromną dbałością o detale, odtwarza on wygląd Wiecznego Miasta kilkadziesiąt lat przez narodzeniem Chrystusa, a dokładnie – w czasach Juliusza Cezara. Podczas zwiedzania możemy przejść się słynną rzymską Via Sacra, podziwiać Basilica Iulia, poczuć jak zwycięzcy wodzowie pod łukiem triumfalnym i poprosić o szczęście w miłości samą boginię Wenus w jej eleganckiej świątyni. Kilka kroków dalej czeka na nas brudna i gwarna Suburra, czyli dzielnica biedoty, pełna kamienic czynszowych, warsztatów rzemieślniczych i niebezpiecznych zaułków. Termy, świątynie, wille i kolumny wzniesiono z drewnianych paneli i nowoczesnego polistyrenu – tworzywa sztucznego, wykorzystywanego m.in. do produkcji styropianu. Zadziwia kolorystyka budowli – wielu zwiedzających spodziewa się przecież reprodukcji miasta ze złota i białego marmuru, a nie intensywnej czerwieni, zieleni, błękitu i ochry… Z zaskoczeniem odkrywają, że stolica starożytnego świata przyobleczona była w krzykliwe barwy, które dziś wydają się co najmniej kiczowate. Kolorowe fasady zdają się podkreślać to, co widzowie serialu Rzym pamiętają doskonale: chaos i okrucieństwo. Mieszkańcy ówczesnej Urbs stykali się z nimi na co dzień, zarówno ci wysoko urodzeni – Cezar i jemu podobni – jak i członkowie niższych klas społecznych – w filmie Lucjusz Vorenus i Tytus Pullo, w mojej wyobraźni: Kwintus i Marek. Rzym był ojczyzną senatorów i niewolników; bajeczny przepych sąsiadował tu ze skrajnym ubóstwem. Wszystkie te elementy doskonale odzwierciedla scenografia stworzona przez Josepha Benetta w samym sercu współczesnej włoskiej metropolii. Spacer po rozległym Forum i chwila refleksji w wąskich zaułkach dostarczają emocji nie mniejszych, niż wizyta na prawdziwym rzymskim Palatynie, przy Panteonie czy pod Koloseum. Śmiem nawet twierdzić, że większych – naszym oczom ukazuje się świat dokładnie taki, jak postaciom znanym z kart historii, nie nadszarpnięty zębem czasu. Poza tym, gdy wchodzić będziemy na teren ekspozycji, czeka nas jeszcze jedna niespodzianka. Jeśli przewodnik pozwoli, zatrzymajmy się na moment i wzorem bohaterów z najsłynniejszych kinowych przebojów szepnijmy Good to see you again, old friend. Bring me fortune! (‘Dobrze znów cię widzieć, stary przyjacielu. Przynieś mi szczęście!’),  łapiąc za palec u nogi pomnik Marsa, boga wojny. Jeśli wiecie, z jakiego filmu pochodzą te słowa, na pewno mnie zrozumiecie.

 

Wielki włoski reżyser Federico Fellini, zapytany, w jakim mieście na świecie najchętniej by zamieszkał, odpowiedział: – W Cinecittà.
Wielki włoski reżyser Federico Fellini, zapytany, w jakim mieście na świecie najchętniej by zamieszkał, odpowiedział: – W Cinecittà.


Skok w przeszłość

Julia Wollner rozmawia z Francescą Di Marzo, przewodniczką po Cinecittà

 

Kto odwiedza Cinecittà? Dałabyś radę opisać typowego gościa Waszego studia?

Może być ciężko, bo Cinecittà jest miejscem, które odwiedza wiele rodzajów osób. Mamy tu bardzo dużo rodzin, miłośników kina albo zwykłych ciekawskich. Zwykle są w wieku między 25 i 50 lat, a większość z nich tylko bardzo ogólnie zna historię tego miejsca. Oczywiście bardzo dużą częścią publiczności odwiedzającej najważniejsze włoskie studio filmowe są obcokrajowcy.

Jak odwiedzający reagują na ekspozycję, dzięki której mogą przenieść się dwa tysiące lat wstecz? Zdarzają się reakcje dziwne lub zabawne, albo nieoczekiwane?

Bardzo lubię obserwować zdziwione miny gości, gdy wchodzimy razem na plan starożytnego Rzymu. Wszyscy mówią Łaa, niesamowite, wspaniałe!, we wszystkich językach świata. Najbardziej jednak rozczuliła mnie reakcja pewnego sześcioletniego chłopca, który powiedział: A więc Cinecittà to taki wielki wehikuł czasu! To była dla mnie wielka satysfakcja.

Dlaczego jednak wehikuł nie może zabrać nas w inne zakątki starożytnego świata? Przecież kręcono tu wiele innych filmów, których akcja rozgrywała się w starożytności, jak chociażby Ben Hur czy Kleopatra.

Wszystkie dekoracje w Cinecittà są, od zawsze, owocem pracy wielkich scenografów, którzy jako głównego materiału używają kartongipsu i włókna szklanego, a także drewna i metalu do produkcji konstrukcji podtrzymujących. Są to więc materiały, które tylko przez kilka lat są w stanie wytrzymać ciągłe zmiany pogody. Wiele scenografii zostaje zdemontowanych po zakończeniu zdjęć; tak było na przykład w wypadku imponujących dekoracji Johna DeCuira,zbudowanych na potrzeby filmu Kleopatra   (1963) z Liz Taylor. Z Ben Hura (1959) został natomiast tylko wielki kolos, wysoki na ponad 15 metrów, który widoczny był w znanej scenie wyścigu rydwanów i który jest okresowo restaurowany.

Scenografia “Rzymu” jest bardzo sugestywna i pokazuje nam, jak Wieczne Miasto mogło rzeczywiście kiedyś wyglądać. Ciekawa jestem, czy budowa dekoracji odbywała się w sposób bardzo nowoczesny czy też zbliżony do metod budowy antycznych Rzymian?

Angielsko-amerykańska firma produkcyjna HBO zdecydowała się na to, aby te wspaniałe, wielkie dekoracje przedstawiające starożytny Rzym powstały właśnie w Cinecittà, bo tylko tutaj możliwe jest idealne połączenie rzemieślniczych i nowoczesnych metod budowy. Struktury nośne świątyń zrealizowano szybko, za pomocą wielkich dźwigów, zaś dekoracje, kolory, tynki itp. malowane były ręcznie, wykonywane za pomocą odlewów gipsowych i ozdabiane przez artystów.

Ile osób pracowało nad stworzeniem planu filmowego do serialu Rzym?

Około 400, a wśród nich scenografowie, robotnicy, technicy i artyści dekorujący świątynie. Aby stworzyć dwa hektary dekoracji, które dzisiaj możemy podziwiać, potrzeba było około 9 miesięcy. W chwili obecnej jest to największy plan na terenie Cinecittà i zarazem jeden z największych, jakie kiedykolwiek wzniesiono.

Ciekawi mnie, gdzie ukrywają się kable, rozmaite instalacje, rury? W ogóle ich nie widać.

Metalowe rury, będące szkieletem każdej scenografii, są… właśnie szkieletem, a więc czymś ukrytym. Gdyby uważny zwiedzający bardzo chciał znaleźć ich elementy, mógłby wyszukać jakiś fragment metalowej struktury za którymś z okien. Oczywiście, podczas kręcenia filmu, bardzo uważamy, aby nie było ich widać. Jeśli chodzi o kable elektryczne, układa się je i chowa dopiero podczas zdjęć, a zaraz po ich zakończeniu demontuje, aby uniknąć wypadków, które mogłyby spowodować pożar całej scenografii i zniszczyć ją w ciągu kilku minut.

Czy to prawda, że cały brud, który widzimy na planie, jest naturalny? Czytałam gdzieś w internecie, że podczas zdjęć, za każdym razem, gdy coś spadało ekipie na ziemię, zostawało tam; w ten sposób dekoracje zapełniły się resztkami jedzenia, kurzem i pyłem.

Tak, rzeczywiście – to taki praktyczny sposób, aby plan wyglądał jak najbardziej prawdziwie. Szczególnie w wypadku rekonstrukcji uliczek Suburry i tamtejszych kamienic czynszowych, w których mieszkał lud Rzymu. Przecież wtedy nie istniały firmy oferujące usługi utylizacji śmieci! Jedynie Forum, czyli najważniejszy plac w całym antycznym świecie, utrzymywano w czystości i porządku.

Zastanawiam się też, czy producenci serialu zdecydowali się kręcić go właśnie tutaj ze względu na bliskość prawdziwego Rzymu? Na dobrą sprawę jest to przecież dzisiaj zupełnie inne miasto, nowoczesna metropolia…

HBO zdecydowało się kręcić Rzym w Cinecittà dlatego, że tutaj pracują najlepsi scenografowie na świecie. Mogli zrobić to w Hollywood, ale rezultat nie byłby tak dopracowany w każdym szczególe. Nawet Martin Scorsese, kiedy nakręcił tu Gangi Nowego Jorku (2001), powiedział: Zdecydowałem się nakręcić ten film w Cinecittà, bowiem pracują tu artyści będący godnymi spadkobiercami Michała Anioła i Leonarda da Vinci i którzy są w stanie stworzyć prawdziwe dzieła sztuki.

Czy praca tutaj zmieniła jakoś Twój odbiór Rzymu? Czy inaczej patrzysz teraz na swoje własne miasto?

Czuję się bardzo wyróżniona, mogąc tutaj pracować. Dobrze znam moje miasto – to prawdziwe – i jego starożytne zabytki, jednak teraz mam także możliwość wykonania codziennego skoku w przeszłość tu, w w Cinecittà, i przeżywać Rzym takim, jaki był w przeszłości. Towarzyszenie zwiedzającym, opowiadanie historii najważniejszego studia filmowego Włoch wypełnia mnie dumą. Kino jest wielkim źródłem dochodu dla mojego kraju i jestem zaszczycona, że mogę opowiadać o nim tym, którzy chcą mnie słuchać.

Jakich rad mogłabyś udzielić turyście wybierającego się do Cinecittà? Czego nie powinien przeoczyć? Na co warto zwrócić uwagę?

Radzę przede wszystkim zadawać jak najwięcej pytań przewodnikowi, który będzie Wam towarzyszył. Jest tyle zakulisowych opowieści i drobnych anegdot, które z przyjemnością opowiemy najbardziej zainteresowanym zwiedzającym! To, czego naprawdę nie można pominąć, to wizyta wśród kamienic na planie starożytnego Rzymu. Te wąskie uliczki można oglądać tylko w Pompejach i Herkulanum, podczas gdy tutaj perfekcyjnie je zrekonstruowano i udekorowano w tych samych kolorach, jakie obejrzelibyśmy dwa tysiące lat temu. Tego nie wolno przegapić!

 

 

Powyższy tekst ukazał się drukiem w magazynie “La Rivista” wiosną 2013 roku. Niestety w lipcu 2018 roku spora część scenografii serialu Rzym w rzymskim studiu filmowych została zniszczona w wyniku groźnego pożaru.

https://youtu.be/kdJsVsV2kVI

Posted on

Plan filmowy serialu Rzym HBO w Cinecittà

Na potrzeby serialu Rzym w 2003 roku zbudowano największą scenografię w dotychczasowej historii kinematografii. Plan zdjęciowy rozciągał się na powierzchni blisko pięciu akrów; oprócz tego ujęcia kręcono również w sześciu wielkich halach. Skonstruowana przez scenografów makieta Forum Romanum była repliką oryginalnego obiektu w skali 1:60. Wszystkie dekoracje tworzące plan filmowy serialu Rzym malowano ręcznie.

 

Posted on

Malta. 5 praktycznych informacji

Transport publiczny

To, że na Malcie obowiązuje ruch lewostronny, wie prawie każdy. Nie oznacza to jednak, że podróżowanie po wyspie nie kryje już żadnych niespodzianek. Co powiecie na przykład na ronda malowane wprost na jezdni? Od wypożyczających samochód jeżdżenie po Malcie wymagać będzie wyjątkowego skupienia; od wybierających autobusy – pamiętania, że przystanku należy szukać po innej stronie, niż w rodzinnym kraju. Sieć autobusowa jest na Malcie nieźle rozwinięta, choć większość mieszkańców narzeka, że komunikacja publiczna jest niepunktualna i zatłoczona. Mnie na szczęście nie zdarzyło się nigdy czekać na autobus dłużej niż kilka minut względem rozkładu. Jednorazowy przejazd kosztuje 2 euro, dlatego też warto zaopatrzyć się w bilet tygodniowy. W prawie każdy zakątek wyspy dojedziemy autobusami z pętli przy bramie miejskiej w Valletcie, którą warto obrać za punkt orientacyjny.

Na Malcie działa kilka aplikacji taksówkowych; nie ma natomiast Ubera. W najpopularniejszych punktach turystycznych i na lotnisku skorzystać można z usług kiosku, w którym z góry opłacimy przejazd taksówką (na podstawie rozpiski zawierającej poszczególne miejscowości i atrakcje). Trudniej o taksówkę może być na Gozo, gdzie najlepiej sprawdza się zaczepienie tubylca – zwykle któryś z jego znajomych świadczący usługi przewozowe zjawi się w ciągu 2-3 minut.

Woda

Oto jedna z największych maltańskich niespodzianek, szczególnie dla tych z nas, którzy przyzwyczajeni są już do picia wody z kranu i bojkotowania niedobrych dla środowiska butelek plastikowych. Bieżąca woda na wyspie jest bezpieczna dla zdrowia, ale smak ma zdecydowanie “alternatywny” – mówiąc krótko, jest po prostu… słona. Pozyskiwana jest bowiem bezpośrednio z Morza Śródziemnego i chociaż poddaje się ją procesowi odsalania, to nie pozostawia ona wątpliwości co do swojego pochodzenia.

Cena wody butelkowanej waha się od kilkudziesięciu centów w tzw. convenience store po nawet 3 euro w kawiarni czy restauracji. Co więcej, w szerokiej dystrybucji dostępna jest nie woda mineralna, ale stołowa, która także może nie spełnić oczekiwań konsumenta o wrażliwszym podniebieniu.

Przed wyjazdem zdecydowanie warto zaopatrzyć się we własną butelkę z filtrem lub przygotować na większe wydatki i przerwę od proekologicznych zachowań.

Cudowna, ciepła woda zaprasza do morskich kąpieli. Z piciem może być trochę gorzej.
Cudowna, ciepła woda zaprasza do morskich kąpieli. Z piciem może być trochę gorzej.

 

Sklepy

Na Malcie bardzo popularne są tzw. convenience stores – wielobranżowe sklepy oferujące najbardziej potrzebne produkty. Są one dosyć kosztowne, a wybór w nich nie jest szczególnie bogaty. Asortyment w sklepach specjalistycznych jest raczej uboższy niż w Polsce, a ceny wyższe (przykładowo, za farbę do Włosów marki L’Oreal w drogerii w Warszawie zapłacimy około 25 złotych, w Valletcie – 20 euro). Sklepy odzieżowe popularnych międzynarodowych marek są znacząco mniejsze, niż w innych krajach.

 

Odyseja, Palmowy zagajnik i W poszukiwaniu straconego czasu

Na Malcie każdy prawie budynek, a wręcz każde wejście do niego opatrzone jest osobną nazwą własną. Nie są to oznaczenia zabytków ani nazwy instytucji, ale określenia nadawane przez właścicieli mieszkań. Naszą uwagę przykują tabliczki w rozmaitych językach: od francuskiego i angielskiego po grecki i hebrajski (rzeczownik”Shalom” wydaje się szczególnie lubiany). Otrzymując maltański adres z poetycką nazwą na początku, warto wiedzieć, że niekoniecznie szukać będziemy hotelu, pensjonatu czy domu wypoczynkowego, a być może zupełnie zwykłego prywatnego mieszkania.

 

Malowane na rozmaite barwy drzwi do maltańskich mieszkań zaskakują często poetyckimi nazwami.
Malowane na rozmaite barwy drzwi do maltańskich mieszkań zaskakują często poetyckimi nazwami.

 

Elektryczność

Poza wspomnianym na początku ruchem lewostronnym, drugą ważną pamiątką po czasach bliskich związków z Wielką Brytanią są na Malcie gniazdka elektryczne. W większości hoteli i kwater prywatnych adaptery do europejskich wtyczek dostaniemy za darmo; za grosze można je także nabyć na ulicznych straganach. Uwaga na przejściówki oferowane w sklepach na lotnisku: kosztują blisko 20 euro, a nie rozwiązują wszystkich problemów, bo często nie są dostosowane do grubych wtyczek suszarek do włosów czy laptopów.

Zdjęcie główne: port w Marsaxlokk, fot. Julia Wollner
Posted on

Marcellus. Pozory lubią mylić

Po kilku godzinach towarzystwo podjęło decyzję, że udajemy się na kontynuację zabawy w mieszkaniu tegoż młodzieńca. Nie wzbudziło to mojego entuzjazmu – wyobrażałam sobie, że trafimy do obskurnej kawalerki, w której walać się będą puste pudełka po pizzy, a w kątach chować się będą karaluchy. Jednak przyjaciele usilnie namawiali mnie na pójście z nimi i tak też w końcu uczyniłam. Jakież było moje zdziwienie, gdy wspięliśmy się już na wysokie piętro antycznej kamienicy, w której mieszkał ów kolega-flejtuch…

Moim oczom ukazał się apartament urządzony z pałacowym przepychem, rzęsiście oświetlony przez kryształowe żyrandole. Po schodach (apartament był kilkupoziomowy) krążyli kelnerzy, którzy roznosili gościom Prosecco i drobne, acz wyrafinowane przekąski. Salon, w którym kusiły fotele w stylu sama nie wiem którego Ludwika, łączył się z obszernym tarasem. Zdobiła go niewielka fontanna, a tuż obok roztaczał się najpiękniejszy widok, jaki kiedykolwiek widziałam, stojąc na balkonie domu mieszkalnego. Antyczny Teatr Marcellusa znajdował się dosłownie na wyciągnięcie ręki.

Dbając o prywatność mojego kolegi-niechluja nie wyjawię Wam jego nazwiska; powiem tylko, że okazało się, iż jest on spadkobiercą gigantycznej fortuny i nosi nazwisko słynne w całym świecie. Dzięki niemu i tamtemu wieczorowi nauczyłam się dobitnie, że pozory lubią mylić. Z pozorami do dziś kojarzy mi się także Teatr Marcellusa.

Ta okazała budowla bywa nazywana Małym Koloseum, a jej podobieństwo do symbolu Rzymu wprowadziło w błąd niejednego turystę – wielu z nich fotografuje się na tle zabytku w przekonaniu, że oto udało im się zrobić piękne zdjęcie Amfiteatru Flawijskiego. Konstrukcja ta jest przy tym nie mniej niż Koloseum fascynująca i stanowi jedyny teatr w Rzymie, który do dziś zachował swój wygląd zewnętrzny w prawie niezmienionym stanie. Szacuje się, że pomieścić mógł on między 10 a 14 tysięcy widzów. Dla porównania, Koloseum gościć mogło przynajmniej 45 tysięcy osób.  Zbudowano go natomiast kilka dziesięcioleci wcześniej: otwarcie nastąpiło prawdopodobnie w 13 roku p.n.e.  Nazwa teatru nawiązuje do Marcellusa – ukochanego siostrzeńca cesarza Augusta.

Marcellus (dla Włochów Marcello, dla starożytnych – Marcus Claudius Marcellus) urodził się w 42 roku przed Chrystusem. Był, jak się dziś wydaje, bambino prodigio, czyli cudownym dzieckiem, obdarzonym niezwykłą inteligencją oraz nieprzeciętną urodą. W wieku zaledwie kilkunastu lat odbył ważną wyprawę wojenną jako trybun wojskowy, a następnie piastował urząd najwyższego kapłana; zaraz później mianowano go edylem. W międzyczasie poślubił jedyną córkę Augusta, piękną Julię. August traktował go jak ukochanego syna, którego nigdy się nie doczekał, i widział w nim swego godnego następcę.

Przed Marcellusem od najmłodszych lat otwierały się same wspaniałe możliwości, a przyszłość wydawała się bardziej niż świetlana. Niestety pozory lubią mylić. Marcellus nie miał jeszcze dwudziestu lat, gdy, podczas pobytu w wypoczynkowej miejscowości Baje, zupełnie niespodziewanie zachorował i… zmarł. Czy stała za tym zazdrosna cesarzowa Liwia, która marzyła o równie błyskotliwej karierze politycznej dla swojego syna Tyberiusza? Tego nie dowiemy się już pewnie nigdy. Wiemy natomiast na pewno, że śmierć Marcellusa złamała serce jego matce Oktawii. O tragedii pisał w swoim arcydziele sam Wergiliusz (zerknijcie do VI księgi Eneidy),  zaś zrozpaczony August wyprawił siostrzeńcowi iście królewski pogrzeb. Niedługo później zarządził wybudowanie teatru na jego cześć. Efekty możemy podziwiać do dziś.

Spacer w okolicy teatru oraz położonego tuż obok portyku Oktawii  może być równie zwodniczy, jak lektura życiorysu młodego członka rodziny cesarskiej. Niebieskie rzymskie niebo, romantyczna biel kolumn należących do stojącej tu przed wiekami świątyni Apollina i Bellony, pyszne włoskie gelato w ręku i gotowi jesteśmy uwierzyć, że trafiliśmy wprost do raju. Niestety – to znowu tylko apparenze. Wystarczy wspiąć się schodkami w kierunku Via Del Portico d’Ottavia, aby odkryć, że znajdujemy się w sercu rzymskiego getta, w którym w dniu 16 października 1943 roku rozpoczęła się masowa deportacja Żydów do obozów koncentracyjnych. Wydarzenia te upamiętnia tablica na Largo 16 Ottobre 1943.

Oby historia nigdy więcej nie uczyła nas już w ten sposób, że pozory lubią mylić.

 

Posted on

Osiem i pół miliona proroków. O esejach Amosa Oza

Kim jest fanatyk? Amos Oz przedstawia go dość karykaturalnie: jest wyzbyty egoizmu, gdyż interesuje się tylko drugim człowiekiem i ocaleniem jego duszy. Jest też wspaniałomyślny, albowiem pragnie zmienić wszystkich na swój obraz i podobieństwo. To człowiek, który żyje w czarno-białym świecie, gdzie dobrzy są przeciwko złym. Fanatyk potrafi liczyć tylko do jednego, ponieważ chce, by wszyscy byli identyczni. Marzy o tym, by ludzie maszerowali razem, trójkami, drogą prowadzącą ku jutrzence wyzwolenia, takiego czy wręcz przeciwnego. Krótko mówiąc, fanatyk to chodzący wykrzyknik.

W tomie Do fanatyków Oz z całą mocą podkreśla, jak niebezpieczne są nierozumne przekonania, które prowadzą do ekstremizmu, potrzeby dominacji, walki na śmierć i życie, a także chęci prowadzenia współczesnych krucjat. Co ciekawe, pisarz nie adresuje apelu tylko do wrogów Izraela, lecz zwraca się przede wszystkim do przyjaciół i, poniekąd, samego siebie. Robi to w sposób tak stanowczy, co wyważony, jednak, jak twierdzi, trudno być prorokiem w kraju proroków. Eseje Oza o fanatyzmie są już częściowo znane polskim czytelnikom – pierwszy z nich to przeredagowany i zaktualizowany artykuł, który ukazał się kilka lat temu w tomie Jak uleczyć fanatyka, drugi natomiast jest kontynuacją myśli zawartej w wybitnej książce Żydzi i słowa, którą napisał z córką, Fanią Oz-Salzberger. W trzecim z esejów, niepublikowanym dotąd w Polsce, najpoczytniejszy izraelski pisarz przekonuje, jak ważne dla pokoju na Bliskim Wschodzie byłoby rozwiązanie dwupaństwowe.


Izraelowi należy pozazdrościć takiego pisarza. Oz jest zatroskany i zdystansowany jednocześnie, a kiedy krytykuje ojczyznę, w jego tonie można wyczuć miłość. Boi się o przyszłość swoich dzieci i wnuków, bo przeraża go niepewna przyszłość kraju. Nie jest jednak tym, który potrafi tylko ganić, ponieważ w parze z negatywną oceną zawsze idzie propozycja, jak wyjść z impasu. Rozważając trwający od lat konflikt z Palestyńczykami, wyjaśnia, że jeżeli nie będzie tutaj dwóch państw, i to szybko, będzie jedno państwo. Jeżeli jedno, to arabskie, od morza, aż po Jordan. A jeżeli będzie to państwo arabskie – nie zazdroszczę naszym dzieciom i wnukom. Żydzi i Arabowie mogą i powinni żyć razem, ale w żadnym wypadku nie godzę się żyć jako mniejszość żydowska pod władzą arabską (…). Oz tym samym podkreśla, że tak Żydzi, jak i Palestyńczycy na tych ziemiach nie są sami. Według niego rozwiązanie dwupaństwowe jest zatem rozwiązaniem jedynym, choć należy przyznać, że obecne rządy w Izraelu są bardzo dalekie od podzielania jego opinii.


Pisarz jest także współzałożycielem lewicowej organizacji Szalom Achszaw, która działa na rzecz pokoju w skonfliktowanym z krajami arabskimi Izraelu, a w swoich dziełach odwołuje się często do historycznych i politycznych aspektów izraelskiej państwowości. Oz polemizuje z twierdzeniem, jakoby rzeczywistość opisywana przez prozaików była mniej prawdziwa niż ta, którą znamy na przykład z doniesień medialnych. W pierwszym eseju zaznacza, że zarówno polityka, jak i media stały się gałęzią show-biznesu: zupełnie jak w starożytnym Rzymie, media na co dzień rzucają lwom na pożarcie dwie, trzy znane ofiary, winne albo niewinne, aby dostarczyć masom rozrywki (…). Z kolei w wywiadzie dla „The Paris Review” pisarz tłumaczy, że to właśnie literatura piękna ukazuje prawdę o skomplikowanym świecie. Prawdę, która jest o wiele bardziej złożona, niż pojedyncze przekazy medialne, infografiki na temat liczby ofiar w starciach militarnych lub wyselekcjonowane i powielane informacje służące jednej ze stron konfliktu. Oz stawia sprawę jasno – twórcy, którzy nie prowadzą politycznej agendy, koncentrują się przede wszystkim na przekazywaniu prawdy, choć w tym celu nie muszą przecież posługiwać się faktami.

Amos Oz, fot. Michiel Hendryckx / Wikimedia Commons, GFDL
Amos Oz, fot. Michiel Hendryckx / Wikimedia Commons, GFDL

Oz jednocześnie przekonuje, że w Izraelu od dziesięcioleci trwa złota era kultury. Epoka kreatywnej doskonałości przejawia się nie tylko w nauce, filozofii i nowych technologiach, lecz także w literaturze, muzyce i teatrze. Jednym z reprezentantów izraelskiego okresu prosperity jest niewątpliwie także autor esejów. Mistrzowska władza nad językiem i umiejętność misternego dobierania słów do intencji przekazu zachwycają przy lekturze każdej z książek. Przykładowo, by opowiedzieć o potrzebach Palestyńczyków, cytuje hymn Izraela, a do opowiedzenia o potrzebie pokoju używa arabskiego przysłowia. Oz, gdy zastanawia się nad rozwiązaniem konfliktu bliskowschodniego, używa metafory rodziny, zauważając potrzebę podzielenia jednego domu na dwa mniejsze mieszkania, czyli stworzenia domu dwurodzinnego. Mimo że autor Opowieści o miłości i mroku skłonny jest do krytyki  izraelskich polityków, dostrzega niebezpieczne zachowania w społeczeństwie, a także dowcipnie punktuje przywary Izraelczyków, to otwarcie przyznaje: dobrze mi być obywatelem państwa, w którym żyje osiem i pół miliona premierów, osiem i pół miliona proroków, osiem i pół miliona mesjaszy. Jednak spośród wszystkich tych, którzy twierdzą, że mają rację i tych, którzy wiedzą jak zbawić świat, wybierzmy jeden głos rozsądku. Głos Oza.

 

Amos Oz, Do fanatyków. Trzy refleksje, REBIS 2018, tłumaczył Leszek Kwiatkowski

 

Amos Oz – prozaik, eseista i publicysta, uznawany za najpoczytniejszego pisarza izraelskiego na świecie. Urodził się w Jerozolimie w 1939 roku. Od lat działa na rzecz pokoju między Izraelem a Palestyńczykami. Dotychczas jego książki przełożono na 37 języków.

Posted on

Pieczone karczochy z ziołowym sosem i jogurtem z za’atarem i oliwą

Karczochy znajdziemy w prawie każdym kraju śródziemnomorskim. Hiszpanie podają je z sosem z anchovies, octu i cytryny, smażą z kawałkami szynki serrano lub mieszają w sałatce z ziemniakami i krewetkami. Wydrążone i ugotowane serca karczochów podają z jajecznicą i plasterkami trufli. Tradycyjnym syryjskim śniadaniem jest z kolei jajecznica z kawałkami karczochów dodawanych na patelnię pod koniec smażenia. W Turcji serca karczochów gotuje się z bobem i cebulą. Marokańczycy dodają karczochy do mięsnych tadżinów lub gotują w chermouli – kwaskowatej marynacie przygotowywanej z kiszonych cytryn, czosnku, kuminu, kolendry i szafranu. My proponujemy letnią wariację: karczochy pieczone z oliwą i cytryną, podane z sosem z mięty i pietruszki oraz jogurtem z za’atarem, sumakiem i papryką.

Z powstaniem karczochów wiąże się mityczna opowieść o pięknej nimfie Cynarze, którą zainteresował się zawsze wrażliwy na kobiece wdzięki Zeus. Dziewczyna odrzuciła zaloty władcy Olimpu i za karę została zamieniona w kwiat karczocha. Roślinę uprawiali starożytni Rzymianie, a w okresie ekspansji islamu karczochy trafiły do Afryki Północnej. Arabowie określali je mianem al’qarshuf i właśnie pod tą nazwą, dosyć odległą od łacińskiej Cynara, karczochy zakorzeniły się w Europie (po francusku artichaut,po hiszpańsku alcachofera). Wspomnienie po Cynarze pozostaje w postaci gorzkiego likieru Cynar – ziołowego trunku z dodatkiem soku z karczocha, który po sutym posiłku chętnie piją Włosi.

Miłośniczką karczochów była podobno Katarzyna Medycejska, która nie wyobrażała sobie dworskiego bankietu bez półmisków z karczochami. We Włoszech karczochy do dziś mają rzesze zwolenników. Rzymianie nadziewają je pietruszką, miętą i czosnkiem, gotują w wodzie z dodatkiem białego wina, a potem podają z oliwą, solą i pieprzem. Chętnie przyrządzają je też na sposób żydowski (carciofi alla giudia): smażone na chrupiąco w gorącej oliwie. Sardyńczycy podają karczochy z sokiem cytryny i bottargą, lokalnym specjałem z suszonej ikry tuńczyka lub cefala morskiego (po włosku muggine). Marynowane karczochy znajdziemy na talerzu antipasti i na pizzy: nie obejdzie się bez nich klasyczna capricciosa, na której karczochom towarzyszą grzyby, prosciutto cotto i oliwki.

 

Poniżej znajdziecie nasz przepis na letnią karczochową wariację: karczochy pieczone z oliwą i cytryną, podane z sosem z mięty i pietruszki oraz jogurtem z za’atarem, sumakiem i papryką.

 

Pieczone karczochy z ziołowym sosem i jogurtem z za’atarem i oliwą

 

Porcja dla 2 osób

5-6 małych karczochów

łyżka oliwy

sok z 1 cytryny

sól i pieprz

 

sos ziołowy:

1/2 pęczka pietruszki

1/2 pęczka mięty

ząbek czosnku

1/4 szklanki oliwy

sok z 1 cytryny

 

jogurt z za’atarem i oliwą:

150 g jogurtu naturalnego

1 łyżka oliwy

1 łyżka za’ataru

1 łyżeczka sumaku

1/2 łyżeczki słodkiej papryki

szczypta soli


Piekarnik nagrzewamy do 200 stopni.

Przygotowujemy miskę z wodą zakwaszoną sokiem z cytryny.

Odsłonięte części karczochów od razu ciemnieją, ale można temu zapobiec, przechowując je w wodzie z cytryną. Każdego przekrojonego karczocha od razu będziemy wkładać do wody i wyjmiemy dopiero tuż przed pieczeniem.

Grubą łodygę karczocha ucinamy przy nasadzie. Usuwamy twarde zewnętrzne liście. Przekrajamy karczochy na pół. Za pomocą łyżki usuwamy środkowe włókna. Bardzo młode karczochy mogą nie mieć włochatego środka.

Wyjmujemy karczochy z wody i osuszamy. Układamy w wyłożonym papierem do pieczenia naczyniu do zapiekania. Mieszamy z oliwą, sokiem z cytryny, solą i pieprzem.

Pieczemy w nagrzanym do 200 stopni piekarniku przez około 30 minut, aż karczochy będą miękkie.

Wszystkie składniki sosu blendujemy.

Wszystkie składniki sosu jogurtowego mieszamy.

Upieczone karczochy polewamy sosem ziołowym, podajemy z jogurtem.

Możemy jeść w całości albo liść po liściu, maczając je w jogurcie.

 

Posted on

Najlepsze lody w Tel Awiwie

 Nie jestem wielką entuzjastką lodowych przysmaków. Nie zrozumcie mnie źle – z przyjemnością zamawiam czasem rożek w upalny dzień, ale nie jest tak, że dla ulubionych smaków pielgrzymować będę na drugi koniec miasta. W Izraelu dla ochłody najchętniej funduję sobie moją ukochaną mrożoną kawę, a na lody idę zwykle tam, gdzie ciągną mnie moje dzieci.

Jest w Tel Awiwie tylko jeden adres, pod który jestem rzeczywiście w stanie maszerować po to, aby spałaszować lody o konkretnym smaku. Może dlatego, że lokal prowadzą właściciele z włoskimi korzeniami, a może dlatego, że za każdym razem zadziwiają mnie nowymi pomysłami. Miejsce to nazywa się Arte Italian Ice Cream i znajduje się w samym centrum izraelskiej metropolii, niepodal Carmel Market, przy Nachlat Binyamin 11. Miejscowi mówią na nie Glideria Arte (glida to po hebrajsku lody).


Lody sprzedawane w Arte są dziełem Stefanii Sissi Pagani oraz Marca Camorali, którzy rzemiosła uczyli się w najlepszych laboratoriach w Toskanii i na Sycylii. Do produkcji swoich smakowitych deserów używają tylko najlepszych składników; nie znajdziecie w nich chemicznych emulgatorów ani barwników. Są za to świeże owoce, bakalie i… dużo pasji. Be’te-avon!

Glideria Arte, Nachlat Binyamin 11, Tel Awiw, tel. +972 3-524-0006
Posted on

Konkurs. Wygraj książkę Rzym. Wędrówki z historią w tle Bożeny Fabiani!

Fabiani w swej opowieści niejednokrotnie odwołuje się do słynnych – i moich ukochanych! – słów Jana Parandowskiego, który podkreślał, że każdy ma taki Rzym, na jaki zasługuje. Autorka zasłużyła najwidoczniej na Rzym olśniewający, intrygujący i przebogaty w historie. Dzięki jej hojności, może stać się on także Waszym udziałem.– napisała o Rzymie Julia Wollner. Biorąc udział w naszym konkursie, możesz stać się posiadaczem swojego egzemplarza tej wspaniałej opowieści!

 

 

W ramach zabawy pod niniejszym postem należy zostawić komentarz stanowiący rozwinięcie myśli:

Zasługuję na Rzym…

Na Wasze wpisy czekamy do niedzielnego wieczoru. Lentkowa ekipa wybierze pięć najciekawszych odpowiedzi i nagrodzi je książkami. Laureaci zostaną powiadomieni o swojej wygranej na naszym fanpage’u na Facebooku w poniedziałek rano.

Szczegółowy regulamin konkursu dostępny jest tutaj: Regulamin konkursu Rzym

Miłej zabawy!

Posted on

Bożena Fabiani, Rzym. Wędrówki z historią w tle

Nie liczę już od dawna, ile czasu spędziłam w Rzymie. Na lotniskach Fiumicino i Ciampino lądowałam zapewne setki razy; przynajmniej kilkanaście wjeżdżałam do włoskiej stolicy autem. Okrągły rok tam mieszkałam; w wyobraźni byłam kolejne tysiące razy. I prawie tyle samo książek o Rzymie przeczytałam.

 

O ile każdy pobyt w Wiecznym Mieście jest ciągle fascynujący, inspirujący i inny, o tyle ciężko jest o takową lekturę. Autorzy albo popadają w egzaltację, albo próbują stworzyć wyczerpujący portret miejsca, które samo wyczerpania nie znosi. Bronią się nieliczne publikacje, które w stanie są sprostać tej najważniejszej być może rzymskiej cesze.

Jestem dumna, że renesansowa kotwica nakreślona przez Aldusa Manucjusza znalazła się na okładce tej właśnie książki, przypominając, że "Lente" jest patronem medialnym publikacji.
Jestem dumna, że renesansowa kotwica nakreślona przez Aldusa Manucjusza znalazła się na okładce tej właśnie książki, przypominając, że “Lente” jest patronem medialnym publikacji.

 

Najnowsza propozycja wydawnictwa PWN firmowana nazwiskiem dr Bożeny Fabiani cieszy niczym kolejna wyprawa do Wiecznego Miasta: przypomina znane już, ukochane szlaki, ale przede wszystkim pokazuje nowe; prowadzi w miejsca mało uczęszczane, drogami, których świadomi są tylko nieliczni. Podzielony na 15 wędrówek tekst obfituje w ciekawostki, informacje o najnowszych odkryciach naukowych oraz – co wyjątkowo cenne – ciekawą, autorską ich interpretację.

 

Fabiani w swej opowieści niejednokrotnie odwołuje się do słynnych – i moich ukochanych! – słów Jana Parandowskiego, który podkreślał, że każdy ma taki Rzym, na jaki zasługuje. Autorka zasłużyła najwidoczniej na Rzym olśniewający, intrygujący i przebogaty w historie. Dzięki jej hojności, może stać się on także Waszym udziałem. Koniecznie skorzystajcie!

 

Bożena Fabiani, Rzym. Wędrówki z historią w tle, PWN, Warszawa 2018

 

Z radością zapraszamy Was do udziału w konkursie, w którym wygrać można jeden z 3 egzemplarzy książki! 

Posted on

Zorba. Specjalnie dla turystów

– Naucz mnie tańczyć – prosi Basil. – Tańczyć? Powiedziałeś, tańczyć! Chodź, chłopcze – odpowiada z łobuzerskim uśmiechem Zorba, zdejmuje kurtkę, zakasuje rękawy i pstryknięciami palców nabija rytm. W tle rozbrzmiewa liryczna muzyka Mikisa Theodorakisa. Dwaj mężczyźni pląsają na piaszczystej plaży. – Szefie, jaka piękna katastrofa – Zorba śmieje się coraz głośniej i bardziej zaraźliwie. Radosny nastrój udziela się Basilowi. Już nie jest ważne, że właśnie pożegnał się z myślą o złotym interesie, którzy zrobi na odziedziczonej po ciotce kopalni. Muzyka przyspiesza, taniec staje się żywiołowy.

Scena z udziałem Anthony’ego Quinna (Zorba) i Alana Batesa (Basil) przeszła do historii kina. Taśma jest czarno-biała, ale i tak czuje się palące słońce, pod którym bohaterowie oddawali się tańcowi radości. Basil doznał łaski olśnienia i zrozumiał, o co chodziło Grekowi, gdy ten tłumaczył mu, że warto żyć tu i teraz, cieszyć się chwilą i szczęściem, które przynosi każdy dzień. Hopa!

 Atrakcja dla turystów

Filmowy taniec, czyli zorbę, znają ludzie na całym świecie. Wyrwani ze snu i zapytani o najpopularniejszy taniec grecki, bez wahania odpowiemy: zorba! Niejeden z nas uczył się jej podczas wakacji; ja sama uczestniczyłam w jednym z takich pokazów połączonych z kolacją w greckiej restauracji. Bawiłam się świetnie, popijając retsinę i tańcząc razem z innymi turystami w długim korowodzie. – Zorba, czyli sirtaki, to sztuczny taniec, który powstał w 1964 roku na potrzeby filmu – tłumaczy mi jednak Irena Argira Tsermegas, która od lat zajmuje się upowszechnianiem kultury greckiej w Polsce i prowadzi w naszym kraju warsztaty taneczne. – Nie porywa Greków ani ich nie wzrusza. Tańczą dla turystów do znanej na całym świecie muzyki, ale bez większej przyjemności. Świetnie bawią się natomiast przy swoich ulubionych, lokalnych tańcach ludowych. Ich echa pobrzmiewają w filmowej muzyce Mikisa Theodorakisa – przyznaje. – W sirtaki słychać m.in. motywy chasapiko i kreteńskiego sirtós; sama nazwa “sirtaki” to zresztą zdrobnienie od “sirtós”. Warto pamiętać, że tradycja taneczna w Grecji jest bardzo długa i bardzo bogata. Każdy region, każda wioska ma w tym względzie swoją specyfikę. Choreografia filmowej zorby jest inspirowana figurami oryginalnych tańców ludowych, które, szczerze mówiąc, są o wiele ładniejsze od tego filmowego  – podkreśla Thsermegas, dodając, że wiele greckich tańców ludowych ma charakter korowodowy. – Jednocześnie może je tańczyć kilkaset osób, czasem nawet tysiąc. Nieco inne jest chasapiko. Wystarczą dwie lub trzy osoby; muszą jednak znać te same kroki i figury. 

Choreografia do siraki w ostatniej scenie filmu miała być nieco inna. Quinn jednak skręcił sobie nogę i musiał zrezygnować z kilku jej skocznych elementów. I tak zresztą musiał się nieźle namęczyć – najpierw bohaterowie tańczą wolno, według metrum cztery na cztery, później jednak muzyka przyspiesza i zmienia się na dwa na cztery.
Choreografia do siraki w ostatniej scenie filmu miała być nieco inna. Quinn jednak skręcił sobie nogę i musiał zrezygnować z kilku jej skocznych elementów. I tak zresztą musiał się nieźle namęczyć – najpierw bohaterowie tańczą wolno, według metrum cztery na cztery, później jednak muzyka przyspiesza i zmienia się na dwa na cztery.

 

Przypadki Zorby

Wróćmy jednak jeszcze na chwilę do Greka Zorby. Najpierw była wydana w 1946 r. powieść, napisana przez Nikosa Kazantzakisa, najsłynniejszego greckiego pisarza XX wieku, do dziś otoczonego w swoim kraju wielkim szacunkiem. Kazantzakis pracował jako tłumacz, publikował teksty filozoficzne, uprawiał poezję, tworzył dramaty. Paradoksalnie sławę przyniosło mu to, co w swej własnej twórczości cenił najmniej, czyli powieści – spod jego pióra, obok Greka Zorby, wyszło także słynne Ostatnie kuszenie Chrystusa. Akcja Greka Zorby rozgrywa się w latach dwudziestych na Krecie, gdy Grecja chwyta za broń, by wyzwolić się spod okupacji tureckiej. Jednym z bohaterów jest niejaki Basil, neurotyczny Anglik, intelektualista i aspirujący pisarz, który przyjeżdża do Grecji, by zająć się kopalnią węgla brunatnego, zapisaną mu w spadku przez ciotkę. Jego towarzyszem staje się Alexis Zorba,  biedny jak mysz kościelna włóczęga, prostak i analfabeta, który, choć nie posiada nic, doskonale wie, jak smakować życie. Zgodnie z filozofią epikurejską, żyje z dnia na dzień i cieszy się każdą chwilą. Tego samego chce nauczyć Basila, czyli swojego „szefa”.

Film i muzyka Theodorakisa

W 1964 r. na podstawie powieści Kazantzakisa powstał kultowy dziś film, nakręcony przez Michaela Cacoyannisa. Główne role zagrali w nim Alan Bates i Anthony Quinn. O tytułowym bohaterze Aleksander Jackiewicz napisał, że (…) ta realistyczna przecież figura przypomina bogów greckich. Porównywałem go kiedyś do Dionizosa. Wprawdzie nie zrodził się on z uda Zeusa, ale jak mityczny bóg, długo przebywał poza krajem, powrócił z krzykiem i szumem, i wypełnia radością ziemię grecką, pije wino, je za trzech i kocha kobiety (patrz książka: Mistrzowie kina współczesnego). Dla Mikisa Theodorakisa, kompozytora filmowej muzyki i twórcy baletu pod tym samym tytułem, Zorba był archetypem człowieka, który żyje w zgodzie z pierwotną naturą i docenia każdy przejaw rzeczywistości, bez względu na to, czy poniesie porażkę czy odniesie zwycięstwo. Co ciekawe, Theodorakis, równolegle z pracą artystyczną był bardzo zaangażowany w politykę, działał w lewicowych ugrupowaniach. Wspominając po latach pracę nad filmem Cocoyannisa, powiedział: Nie miałem wtedy serca do tej pracy. Zajmowała mnie przyszłość Grecji. Może dlatego muzyka wyszła tak dobrze, że napisałam ją szybko i bez zbędnego wahania. Irena Argira Tsermegas dodaje: – Mikis Theodorakis z muzyką ludową zetknął się w 1946 r., gdy w Grecji wybuchła wojna domowa. Zesłano go wtedy na wyspy Ikarię, skąd zresztą pochodzę. Był też na Makronisos. Tam spotkał więźniów przybyłych z różnych regionów Grecji. Grali oni i śpiewali swoje pieśni, żeby umilić sobie czas na wygnaniu. Ludowe utwory bardzo się Theodorakisowi spodobały i chętnie inspirował się nimi potem w pracy kompozytorskiej. Grecy oczywiści Theodorakisa znają, poważają i kochają, chętnie słuchają jego muzyki, ale raczej nie przychodzi im do głowy, żeby przy niej tańczyć – zaznacza moja rozmówczyni.

Reżyser filmu chciał początkowo, aby Zorbę zagrał Burt Lancaster, ostatecznie jednak powierzono tę rolę Anthony’emu Quinnowi. Aktor wyznał, że zanim wszedł na plan, poddał się psychoanalizie. Zorba ma dla nas przesłanie, które mówi, żeby nie bać się porażek. A ja panicznie się ich bałem – opowiadał Quinn amerykańskiemu krytykowi filmowemu Robertowi Ebertowi.
Reżyser filmu chciał początkowo, aby Zorbę zagrał Burt Lancaster, ostatecznie jednak powierzono tę rolę Anthony’emu Quinnowi. Aktor wyznał, że zanim wszedł na plan, poddał się psychoanalizie. Zorba ma dla nas przesłanie, które mówi, żeby nie bać się porażek. A ja panicznie się ich bałem – opowiadał Quinn amerykańskiemu krytykowi filmowemu Robertowi Ebertowi.

 

Tańczący rzeźnicy i melodie ze spelunek  

 – Chasapiko, czyli taniec rzeźnicki, przywędrował do Grecji z Azji – Tsermegas przybliża jeden z najważniejszych greckich tańców. – Wywodzi się z Konstantynopola, gdzie tańczyli go członkowie cechu rzeźników. To typowy folklor miejski, znany pod nazwą rebetiko. Na początku lat dwudziestych XX wieku Grecja przegrała wojnę z Turcją i Grecy, którzy tam mieszkali, musieli uciekać. Byli to głównie prawosławni mieszkańcy miast z wybrzeży Azji Mniejszej i z Konstantynopola. Często nie znali dobrze greckiego. Wyjeżdżali tak jak stali, zostawiając za sobą wszystko. Było ich około miliona. Chętnie osiedlali się w Atenach i w ich pobliżu. Powstawały wtedy m.in. Nea Filadelfia, Nea Ionia  czy Nea Ionia, które teraz leżą w granicach Wielkich Aten. Imigranci to był socjologiczny fenomen. Tam, skąd uciekli, żyli dostatnio i wygodnie, a w Grecji spadli na ostatni szczebel drabiny społecznej. Musieli wszystko zaczynać od zera. Ich pieśni były smutne, pełne tęsknoty.

Wiadomo, że bieda niesie ze sobą przestępczość. – Rebetiko to kultura wyjętych spod prawa; ich muzyka rozbrzmiewała w podejrzanych klubach, gdzie paliło się przemycany z Turcji haszysz. Najlepsze, najważniejsze pieśni rebetiko powstały przed wojną, ale popularność zdobyły po jej zakończeniu. Sławni stali się też wtedy muzycy, którzy je tworzyli. Wojna sprawiła, że wszyscy byli tak samo biedni i melancholijny nastrój rebetiko doskonale oddawał ówczesny stan ducha Greków. Na dodatek przez jakiś czas była to muzyka zabroniona, a wiadomo, że zakazany owoc kusi najbardziej –  tłumaczy Irena Argira Tsermegas.

 

Czego słucha przeciętny Grek dzisiaj? Przy jakich utworach podrywa się z krzeseł? – W Grecji, inaczej niż w Polsce, w radiu i telewizji słychać przede wszystkim greckie utwory. Każdy Grek zna kilka tańców ludowych, najczęściej z regionu, z którego pochodzi. Polacy o tańcach ludowych coś słyszeli, a ich kroki znają tylko wtedy, gdy należeli do zespołu folklorystycznego. Grecy taniec i muzykę mają we krwi. Gdy Grecja odzyskała niepodległość, trochę na siłę próbowano stworzyć taniec narodowy. Wybór padł na kalamatiano o typowo bałkańskiej rytmice, który pochodzi z Peloponezu. Wszyscy go znają, bo jest w szkolnym programie, ale z przyjemnością tańczy się go tylko na Peloponezie – informuje mnie Irena Argira Tsermegas.

 

Po przygotowanej specjalnie dla turystów zabawie instruktorzy tańca zdejmują regionalne stroje i idą odpocząć. Często zatrzymują się po drodze w położonej nieopodal tawernie. Przy lampce wina  i granej na żywo lokalnej muzyce nogi, mimo zmęczenia, same rwą się do tańca. Taneczne figury przypominają te, które wymyślono w starożytności. Grecki świat tańczy przecież od zarania dziejów. Według Platona człowiek wykształcony powinien wszak umieć śpiewać i tańczyć.

 

Więcej o Greku Zorbie czytaj w Lente #01.

Posted on

Inna niż wszystkie. Tarantella del Gargano

Co mam zrobić, aby kochać tę kobietę?

Sta donnì, i comma dee fari pi amà sta donnì?

Zapis tekstu w dialekcie jest płynny, nieformalny, oddający indywidualne różnice w lokalnej wymowie. Można znaleźć różne jego wersje.

 

Di rose dee fari
di rose dee fa’
di rose dee fa’
’nu bellu ciardini

 

Z  róż muszę zrobić
piękny ogród.

 

’Nu bellu ciardini
di rose dee fa’ ’nu bellu ciardini
’ntorni d’intorni lei
’ntorni d’intorni lei
’ntorni d’intorni lei annamurari

 

Piękny ogród,
pełen róż piękny ogród,
wokół niej, by ją rozkochać…

Lei annamurari
’ntorni d’intorni lei annamurari
Di preta preziosi e ori fini
mezzo ce la cava ’na
mezzo ce la cava ’na
mezzo ce la cava ’na brava funtani…

 

By ją rozkochać –
Wszystko wokół niej, by ją rozkochać.
Z kamieni szlachetnych i złota
Pośrodku ustawię piękną fontannę…

 

’Na brava funtani
mezzo ce la cava ’na brava funtani
e ja ja fa corre l’acqua
e ja ja fa corre l’acqua
e ja ja fa corre l’acqua surgentivi…

 

Piękną fontannę,
Pośrodku ustawię piękną fontannę,
Będzie z niej płynąć woda,
Źródlana woda…

Tarantellę z Gargano tańczy się z nieodłącznymi kastanietami w dłoniach. Ręce wykonują naprzemienne ruchy w górę i w dół, w takt muzyki i kroków. Dość często taniec wykonują same panie – w rozkloszowanych sukniach lub spódnicach – niekiedy solo, niekiedy w parach lub większych grupach. Jeśli zaś tańczy dwóch mężczyzn, ich taniec przypomina nieco pojedynek. Gdy taniec wykonuje solo kobieta, zwykle w pewnym momencie dołącza do niej mężczyzna. Bez przerwy wystukując rytm na kastanietach, oboje tańczą po obwodzie koła, niekiedy do siebie przyskakują, tańczą naprzeciw siebie, zabawnie się droczą i niemal się ocierają, jakby w tańcu godowym. Bowiem Tarantella del Gargano ma w sobie mniej z tańca terapeutycznego, a znacznie więcej z tańca zakochanych. Powyżej: "Tarantella Dancers" (Cooper Hewitt, Smithsonian Design Museum)
Tarantellę z Gargano tańczy się z nieodłącznymi kastanietami w dłoniach. Ręce wykonują naprzemienne ruchy w górę i w dół, w takt muzyki i kroków. Dość często taniec wykonują same panie – w rozkloszowanych sukniach lub spódnicach – niekiedy solo, niekiedy w parach lub większych grupach. Jeśli zaś tańczy dwóch mężczyzn, ich taniec przypomina nieco pojedynek. Gdy taniec wykonuje solo kobieta, zwykle w pewnym momencie dołącza do niej mężczyzna. Bez przerwy wystukując rytm na kastanietach, oboje tańczą po obwodzie koła, niekiedy do siebie przyskakują, tańczą naprzeciw siebie, zabawnie się droczą i niemal się ocierają, jakby w tańcu godowym. Bowiem Tarantella del Gargano ma w sobie mniej z tańca terapeutycznego, a znacznie więcej z tańca zakochanych. Powyżej: “La Tarantella” pędzla XIX-wiecznego artysty Leona Perraulta.

Pieśń tę śpiewano zapewne na uliczkach, pod oknami ukochanej, zawsze z porywającym akompaniamentem gitar i tamburynów. Grano przede wszystkim na charakterystycznej dla Południa chitarra battente – gitarze mającej zwykle pięć par strun, wydających metaliczny, wyrazisty dźwięk. Nazwa instrumentu pochodzi od sposobu grania: strun nie należy szarpać, lecz w nie uderzać (battere).

Utwór znany dzisiaj jako Tarantella del Gargano pochodzi z rejonu miejscowości Carpino na Półwyspie Gargano. Muzykę ludową tej części Apulii „odkryto” w latach 50. XX wieku, w okresie industrializacji i fascynacji nowoczesnością, kiedy twórczość ludowa traktowana była zwykle przez społeczności miejskie z pewnym lekceważeniem, a nawet pogardą. Na przekór tym trendom wielu badaczy i artystów zainteresowało się wówczas tradycjami regionalnymi i autentyczną twórczością ludową. W 1954 roku badania nad muzyką regionu Gargano zapoczątkowali dwaj etnomuzykolodzy: Amerykanin Alan Lomax, badacz folkloru różnych części świata, i Włoch z Kalabrii, antropolog kultury, Diego Carpitella. Dwanaście lat później Carpitella i Roberto Leydi, późniejszy autor wydanej w 1973 roku książki I canti popolari italiani, podczas prac nad spektaklem prezentującym muzykę ludową Południa, udali się do Carpino, by zebrać i nagrać tamtejsze utwory. To oni zarejestrowali oryginalne ludowe wykonanie sunettë alla muntanarë (alla montanara), miejscowej tarantelli zaczynającej się od słów: Co mam zrobić, by kochać tę kobietę. Jej wykonawcą był ludowy pieśniarz Andrea Sacco. Nagranie Carpitelli i Leydiego przyczyniło się do ocalenia tego utworu od zapomnienia i do jego ogromnej popularności w późniejszych latach.

Andrea Sacco i Antonio Piccininno, fot. Ettore de Carolis, Associazione Culturale Carpino Folk Festival
Andrea Sacco (z gitarą) i Antonio Piccininno, fot. Ettore de Carolis, Associazione Culturale Carpino Folk Festival

Przedstawienie pt. Sentite buona gente, wystawiane przez Carpitellę i Leydiego w 1967 roku na scenie Teatro Lirico w Mediolanie, odniosło niespodziewany sukces. Wystąpili w nim prości, w większości starsi ludzie z wsi i miasteczek włoskiego Południa, którzy grali, śpiewali, a nawet tańczyli przed publicznością przywykłą do zupełnie innego rodzaju muzyki. Żywiołowym, naturalnym, niearanżowanym wykonaniem zdobyli sobie jej sympatię i szacunek. Wśród wykonawców nie mogło zabraknąć Pieśniarzy z Carpino – I Cantori di Carpino. To dzięki takim jak oni przetrwała prawdziwa muzyka Południowej Italii.

Dziś Tarantella del Gargano należy zarówno do repertuaru zespołów kultywujących tradycyjną muzykę regionalną, jak i artystów wykonujących utwory muzyki dawnej. Chętnie sięgają po nią grupy folkowe. Jest też stale obecna tam, skąd pochodzi, na Półwyspie Gargano, gdzie jest wykonywana przez muzyków-amatorów. Grana jest w całej Apulii, a także w innych regionach Południa, jak choćby w Kalabrii i w Kampanii.

Utwór ten w pewnym sensie „wylansował” zespół Nuova Compagnia Di Canto Popolare, założony pod koniec lat 60. ubiegłego wieku w Neapolu przez grupę muzyków, wśród których byli Eugenio Bennato i Carlo D’Angiò. Nagrana przez nich w 1972 roku Tarantella del Gargano była pierwszą „profesjonalną” wersją utworu wykonywanego wcześniej przez Andreę Sacco z Carpino.

Najbardziej elegancką, wysublimowaną wersją Tarantelli z Gargano jest bez wątpienia ta, którą wykonuje Marco Beasley, śpiewak specjalizujący się w muzyce barokowej, z towarzyszeniem znanego zespołu muzyki dawnej L’Arpeggiata, kierowanego przez Christinę Pluhar. W tej interpretacji utwór ten wydaje się żywcem przeniesiony z dworów Południowej Italii XVII wieku.

W nieco szybszym, bardziej „ludowym” rytmie, acz z równie wielkim artyzmem i finezją,  wykonuje ją pochodzący z okolic Tarentu Pino de Vittorio, śpiewak i aktor, wykonawca utworów muzyki dawnej i regionalnej.

Wśród wykonań amatorskich, jakich wiele można znaleźć w internecie, na miano wyjątkowego zasługuje z pewnością to zrealizowane w Bisignano w Kalabrii (provincia di Cosenza). Zarejestrowano na nim Tarantellę del Gargano wykonywaną przez kilku pasjonatów gitary battente w pracowni miejscowego lutnika, Costantina De Bonis. Niezwykłe jest zarówno miejsce, jak i wykonanie. Pochodząca z Bisignano rodzina De Bonis to znana nie tylko we Włoszech dynastia lutników, którzy od XVIII wieku w tradycyjny sposób wytwarzają gitary, przede wszystkim chitarre battenti, a także mandoliny i skrzypce. I właśnie w jednej z pracowni, w których powstają instrumenty będące symbolami kultury włoskiego Południa, rozbrzmiewa Tarantella del Gargano. Ta amatorska wersja jest na pewno niedoskonała, ale prawdziwa i spontaniczna. A chyba najbardziej niezwykłe jest w niej specyficzne – ostre, przenikliwe, porywające – brzmienie gitar battenti.

Jednakże źródłem setek interpretacji tarantelli z Gargano, jest ów ludowy utwór grany i śpiewany w Carpino. Jak w wielu podobnych przypadkach, surowe, nieupiększone, „skromne” wykonanie oryginalne przyćmiły późniejsze wersje profesjonalnych muzyków. Na szczęście brzmienie głosu Andrei Sacco zostało zarejestrowane nie tylko na nagraniach zachowanych w archiwach etnomuzykologicznych, lecz także na wydanym w 2005 roku albumie Pieśniarzy z Carpino zatytułowanym Tarantella del Gargano.

Mówiąc o tym zespole i o muzyce regionu Gargano, nie sposób nie wspomnieć o jeszcze jednym wykonawcy-amatorze. Jest nim Antonio Piccininno, zmarły niedawno w wieku stu lat pieśniarz ludowy, jeden z Cantori di Carpino, który śpiewał dosłownie do ostatnich dni życia. Nazywany strażnikiem tradycyjnej muzyki ludowej, nie tylko wykonywał regionalne utwory, lecz także spisywał teksty pieśni i ludowe opowieści, by je zachować dla potomności. Nawet jako sędziwy staruszek przepięknie śpiewał i występował na festiwalach folklorystycznych. Do tarantelli potrafił porwać całe tłumy.

 

Zdjęcie główne: typowy widok z Promontorio del Gargano