Posted on

Pompeje Alberta Angeli – rozwiązanie konkursu

Dziękując Wam za ciekawe komentarze, z przyjemnością informuję, że pasjonująca opowieść włoskiego dziennikarza o ostatnich dniach kampańskiego miasta powędruje do:

Kamila Tomasza Kolosza
Aleksandry Rasz
Magdaleny Florek.

Serdecznie gratuluję laureatom i zapraszam do przesłania swoich danych korespondencyjnych na adres info@lente-magazyn.com, a wszystkich Was raz jeszcze zachęcam do sięgnięcia po tę niesamowitą książkę!

Posted on

Według niej Macieja Nawariaka. Lektura na Wielkanoc

Niewiele, widzę, mogłam panu powiedzieć z tego, co pana najbardziej interesuje. No, ale jestem tylko starą kobietą… – powtarza blisko stuletnia Mariamne, szykując prosty posiłek dla bezimiennego greckiego biografa, który, nie wiedzieć czemu, chce dowiedzieć się więcej o losach zgładzonego prawie pół wieku wcześniej Żyda. Nie przelewa się u niej, ale chleba i sera, Bogu dzięki, w domu nie brakuje – rodzina prowadzi warsztat rymarski, więc na podstawowe potrzeby jakoś wystarcza. Mimo upływu wielu lat, kobieta opowiada wszystko ze ściśniętym sercem. Chodzi przecież o Hosziego, jej kochanego syna o mądrych, czarnych oczyskach, tego samego, który jako smarkacz, siadając w kucki w ulicznym pyle, uczył się greckiego alfabetu od sprzedawcy gwoździ.

 

Razem z greckim skrybą pogryzającym kozi ser słucham jej zaciekawiona, choć może i trochę strapiona – jakbym przyzwyczaiła się już, że opowieści, w których odnajduje się losy Jezusa i jemu bliskich, muszą kogoś obrazić, kogoś zszokować, kogoś oburzyć. Z na wskroś współczesnego języka, jakim przemawia, wnioskuję, że boskość w jej historii będzie uczłowieczona do granic – ujęcie bliskie mojemu odczuwaniu religii, a jednak nierzadko ryzykowne i dla wielu kontrowersyjne. I rzeczywiście: szybko dowiaduję się, że syn Mariamne, jak niejeden młody mężyczna, borykał się z mało estetyczną łysiną, a do tego bywał irytujący – wszak musiał zawsze mieć ostatnie słowo. A jednak nie potrafię wyobrazić sobie, by po lekturze opowieści Nawariaka, choć pełnej tego rodzaju rozwiązań, ktoś mógł poczuć się urażony.

 

 

Hoszi był synem rymarza, nie cieśli. Jego rodzice się rozwiedli. Jako młody mężczyzna ukochał sobie nieszczęśliwie piękną Tamar, która porzuciła go dla innego. Uczył się medycyny i uzdrawiał ludzi, a potem zginął z rąk bezwzględnych Rzymian. Brzmi znajomo, choć wyczuwalna jest też szczypta poetyckiej licencji. Jednak to chyba nie biografia Jehoszui jest w tej książce najistotniejsza. Ważniejsza jest ona, Ona. Matka, która połączyła Niebo z Ziemią, żydowska niewiasta, która dała początek chrześcijaństwu. Starowinka o policzonych dniach, która wbrew wszystkiemu ciągle ma nadzieję, że on wróci. W pierwszym rzędzie zaś – prosta kobieta obdarzona życiową mądrością, kochająca syna mimo wszystko, za wszystko, jak tylko matka potrafi. Ważniejsze są realia epoki, doskonale odtworzone, i mnogość informacji o żydowskich obyczajach. Przypuszczalnie najważniejsze będą zaś pytania, które postawimy sobie w czasie lektury, i mądre sugestie młodego Żyda, które weźmiemy do serca. Znajdź sobie w życiu kogoś takiego, od kogo będziesz chciał się uczyć – oto jedna z rad, jakich kolegom ze swadą udziela młody Jezus.

Hoszi, według niej.

 

_____________________________________

Maciej Nawariak (pseudonim Macieja Hena), Według niej, Wydawnictwo DUE, Warszawa 2004

Posted on

Melopita – miodowe ciasto na święta

Melopita oznacza po grecku “miodowe ciasto” i miód, jeden z ulubionych składników tamtejszej kuchni, faktycznie odgrywa tu nieprzeciętną rolę – to on bowiem odpowiada za niebanalną słodycz tego deseru. Pojawia się przy tym dwukrotnie: najpierw dodajemy go do ciasta, a potem, wedle uznania, polewamy jeszcze gotowy wypiek. Najlepiej byłoby użyć popularnego na wyspach miodu tymiankowego, uznawanego przez Greków za afrodyzjak; ciasto można też posypać świeżym tymiankiem.

Drugim po miodzie kluczowym składnikiem melopity jest ser. Grecka Wielkanoc wypada zwykle w sezonie produkcji świeżych serów z owczego i koziego mleka (krów na Cykladach praktycznie się nie hoduje). Sery dodaje się wówczas do słodkich i słonych przekąsek – na słodko występują w połączeniu z miodem, cynamonem i cytrusami, w wersji wytrawnej jako nadzienie do ciasta filo, np. z dodatkiem jagnięciny i cynamonu. Tradycyjną melopitę przygotowuje się z sera myzithra albo anthotyros – miękkich, świeżych białych serów z mleka owczego lub mieszanki owczego i koziego. W Polsce można spróbować zastąpić je łatwiej dostępną włoską ricottą, najlepiej owczą.

Tradycyjnym składnikiem miodowego sernika jest też cynamon, znany w Grecji już w starożytności. Pierwsza wzmianka o cynamonowcu – drzewie, z którego kory otrzymuje się tę przyprawę – pochodzi ponoć z wiersza Safony z VII wieku p.n.e. Według zapisków Herodota cynamon rósł na Półwyspie Arabskim, strzeżony przez skrzydlate węże. W dawnych czasach przyprawa ta, niezwykle cenna, nie była niestety dostępna dla przeciętnych zjadaczy sernika. Greccy władcy składali ją w darach świątynnych, obok kadzidła i mirry. Wierzono także, że feniks buduje swe gniazdo z kory cynamonowca oraz że drzewo to rośnie w ogrodach posiadłości Dionizosa, zlokalizowanej gdzieś na południu lub wschodzie Hellady (według niektórych źródeł Dionizos nie należał do dwunastki bogów olimpijskich i zawsze wolał mieszkać wśród ludzi; według innych – swoje miejsce na Olimpie oddała mu Hestia, która chciała opiekować się świętym ogniem na ziemi). Na szczęście dzisiaj cynamon jest dużo łatwiej dostępny i chętnie stosowany przez Greków. Przyprawę znajdziemy w korzennych marynatach do mięs (razem z goździkami i zielem angielskim), a także w deserach. Do pachnących cynamonem słodkości należą m.in. milopita, czyli ciasto z jabłkami i cynamonem, oraz loukoumades – malutkie pączki zalane miodem i obsypane cynamonem.

 

Melopita jest popularnym wielkanocnym deserem w całej Grecji. Podaje się ją na zakończenie niedzielnego posiłku, razem z sezonowymi owocami, mocną kawą parzoną po grecku oraz tradycyjnymi maślanymi ciasteczkami, koulourakia. Świąteczny deser jest więc stosunkowo lekki  i dobrze, bo stanowi przecież część uczty następującej po 40-dniowym poście. W czasie Wielkiego Tygodnia religijni Grecy nie jedzą mięsa, jajek ani nabiału, jednak opisy ich postnego menu brzmią całkiem zachęcająco: krewetki, kalmary i ośmiornica, liście winogron faszerowane ryżem oraz chałwa. Najbardziej surowy post przypada w Wielki Piątek, który powinien być jednocześnie dniem wolnym od pracy, a więc tradycyjnie także od gotowania. Greckie gospodynie ograniczają się wtedy do prostych, postnych dań, jak gotowana fasola z odrobiną octu albo tahinosoupa, czyli zupa z pastą sezamową, ryżem i cytryną.

Potem zaś przychodzi czas biesiadowania. Wielkanocne świętowanie rozpoczyna się w Grecji już w sobotnią noc. Przed wyjściem na uroczystą mszę Grecy nastawiają tradycyjną zupę z baranich podrobów z cytryną i warzywami. Po powrocie z kościoła, już po północy, greckie rodziny świętują koniec postu ucztą złożoną z zupy magiritsa, tradycyjnego świątecznego pieczywa, tsoureki (wypieku przypominającego chałkę) oraz jaj pomalowanych na czerwono – barwa ta nawiązywać ma do przelanej krwi Chrystusa.

Rano rozpoczynają się przygotowania do uczty właściwej, która trwa cały dzień i jest kontynuowana w poniedziałek. Typowym wielkanocnym daniem jest pieczony na ruszcie baran (lub, w niektórych częściach Grecji, kozioł). Baranie podroby są wykorzystywane we wspomnianej już zupie, popularnym daniem jest też kokeretsi – podroby zawinięte w jagnięce flaki i pieczone na rożnie. W oczekiwaniu na jagnię Grecy raczą się przystawkami. Na suto zastawionych stołach znajdziemy oliwki, sery, warzywa, domowe pieczywo, liczne dipy i sakiewki z ciasta filo z wytrawnym nadzieniem. Nie brakuje oczywiście domowego wina.
Przygotowanie takiego menu to dosyć ambitne zadanie, dlatego święta w greckim stylu proponuję zacząć od naszej tytułowej, skromnej melopity. Od siebie dodałam do niej skórkę z cytryny, która kojarzy mi się z słońcem. Tego zresztą życzę w okresie wielkanocnym wszystkim Czytelnikom: dużo słońca i samych pyszności!

 

Melopita

750 g ricotty (najlepiej owczej)
3 jajka
2 łyżki mąki kukurydzianej
100 ml miodu (najlepiej tymiankowego)
skórka starta z 2 cytryn
łyżeczka cynamonu
do podania: miód, świeży tymianek

Piekarnik nagrzewamy do 180 stopni. Wszystkie składniki ciasta mieszamy trzepaczką lub delikatnie miksujemy na gładką masę. Masę przekładamy do natłuszczonej lub wyłożonej papierem do pieczenia okrągłej formy o średnicy 20 cm. Pieczemy przez około 45 minut. Studzimy. Polewamy miodem i posypujemy listkami tymianku.

Posted on

Po drugiej stronie ekranu. Kultowe filmowe lokalizacje

Pierwsze dni wiosny, oprócz zwiększonej dawki promieni słonecznych, obfitują we wszelkiego typu wydarzenia kulturalne, w tym liczne festiwale filmowe. Gdzieś pomiędzy toskańskim kinem drogi a aragońską balladą o odrzuceniu zadaję sobie pytanie o siłę napędową współczesnej kinematografii. Dla jednych jest nią słowo, szczególnie widoczne w twórczości pewnego niewysokiego neurotycznego okularnika, który, pomimo amerykańskiego paszportu, nierzadko zagląda za europejską kurtynę. Nie mniejsza grupa wielbicieli kina swoją uwagę skupia na aspektach wizualnych. Wysmakowane zdjęcia potrafią przecież przekazać więcej emocji niż tysiąc wyrazów. Szczególnie istotna jest wówczas lokalizacja, w której film został nakręcony – niejednokrotnie miejsce, które wcześniej pozostawało nieznane szerszemu ogółowi, za sprawą kilku kadrów, staje się nagle ważnym punktem na turystycznej mapie.

Piękne widoki na Skopelos, fot. Elenortheo / Wikipedia Commons CC BY-SA 4.0
Piękne widoki na Skopelos, fot. Elenortheo / Wikipedia Commons CC BY-SA 4.0

Grecja w rytmie Abby

Kilkadziesiąt kilometrów kwadratowych, przepiękne plaże, wyborne jedzenie, uśmiechnięci mieszkańcy. Obfitująca w malownicze, zapierające dech w piersiach widoki niewielka wyspa Skopelos, położona na Morzu Egejskim, wydać się mogła prawdziwą mekką dla wyznawców filozofii slow living. I tak zresztą było – do roku 2008, kiedy to na wyspę dotarli twórcy najbardziej rozśpiewanej komedii romantycznej ostatnich lat: Mamma Mia.

Zdjęcia odbywały się tu w kilku lokalizacjach, przede wszystkim na Plaży Kasztanowej, gdzie wybudowano filmowy bar i pomost stanowiący ulubione miejsce spotkań młodszej części obsady. Co prawda pomost został rozebrany po zakończeniu zdjęć, za to bar zyskał obszerne łoża z baldachimami i małymi stoliczkami, z których dziś podziwiać można widok na niewielką wysepkę o nazwie Dasia. Możliwe, że to właśnie ta sceneria tak zachwyciła jedną z największych gwiazd filmu, Pierce’a Brosnana, że, oczarowany, zgubił… klapki, sprawiając tym ogromną radość przypadkowemu plażowiczowi. Dzisiaj letniej obuwie aktora stanowi główną atrakcję jednej z miejscowych agencji turystycznych, gdzie odpowiednio oświetlone, wystawiane jest na widok publiczny niczym relikwie zamknięte w małej kapliczce.

Drugim miejscem, które wykorzystali filmowcy, jest Agios Ioannis – maleńki kościół pod wezwaniem św. Jana, stojący na samotnej skale. Ukazano go w finałowych scenach ślubu oraz podczas emocjonalnej rozmowy Donny (Meryl Streep) z Samem (wspominany już Brosnan). Zanim powstał musical, do kapliczki mało kto zaglądał, a na zawarcie sakramentu małżeństwa decydowała się tu średnio jedna para na trzy lata. Obecnie, jak łatwo się domyślić, obcokrajowcy bardzo chętnie wypowiadają tutaj swoje najważniejsze “tak”, nasycając jednocześnie oczy jednym z najpiękniejszych widoków na wyspie.

Smerfne Júzcar. Fot. Julia Wollner
Smerfne Júzcar. Fot. Julia Wollner

Hiszpania w kolorze blue

Hej dzieci, jeśli chcecie zobaczyć Smerfów las, do Andaluzji dziś zapraszam Was! Aby spotkać się z sympatycznymi niebieskimi stworkami, należy udać się nad Morze Śródziemne, a dokładnie – na południe Hiszpanii, do Júzcar, niewielkiej wioski liczącej jedyne 221 mieszkańców. Do 2011 roku była to jedna z powszechnych tutaj pueblos blancos. Wszystko zmieniło się w roku 2011, gdy koncern Sony Pictures, producent filmu “Smerfy”, zaproponował przekształcenie miejscowości w błękitną wioskę tych sympatycznych ludzików. Mieszkańcy wyrazili zgodę, bo, jak nietrudno się domyślić, wiązało się to nie tylko z promocją filmu, ale i samego regionu.

Sony dostarczyło podobno ok. 4 tys. litrów niebieskiej farby, którą pomalowano całe miasteczko, w tym budynki użyteczności publicznej, jak np. siedzibę rady miasta. Dziś można podziwiać tam nie tylko błękitne uliczki, ale i liczne smurfowe murale, a także wziąć udział w rozmaitych smurfnych atrakcjach gastronomicznych, muzycznych i innych. Co ciekawe, podczas specjalnego referendum mieszkańcy Júzcar stanowczo zaprotestowali przeciw przywróceniu ich miasteczku pierwotnego wyglądu. Bycie smerfastycznym uzależnia!

Matera. Fot. Uri Wollner
Matera. Fot. Uri Wollner

Jerozolima po włosku

[…] gdy zobaczyłem ją pierwszy raz, straciłem głowę, bo była po prostu idealna – tak o włoskim mieście, które w jego głośnym filmie zagrało biblijne Jeruzalem, opowiadał Mel Gibson. Matera, a dokładniej jej zabytkowa dzielnica zwana Sassi, uchodzi za jedno z najstarszych miast na świecie. Przez wieki była symbolem zacofania południowej części Italii: zamieszkiwali ją głównie ubodzy chłopi, pozbawieni dostępu do kanalizacji i elektryczności, co skutkowało panującą tam wilgocią, brudem i rozprzestrzeniającymi się chorobami. Ze względu na warunki sanitarne, w latach 50-tych włoskie władze przeprowadziły przesiedlenie mieszkańców Sassi do nowych domów zbudowanych na obrzeżach Matery. Dzielnica stała zapomniana i opuszczona – do czasu, kiedy zaczęli ją odkrywać historycy i turyści. I choć w 1993 r. to unikatowe w skali światowej miasto zostało wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO, to możemy zaryzykować stwierdzenie, że dopiero kontrowersyjna Pasja w reżyserii Gibsona przyniosła Materze światową sławę. Dziś przewodnicy i biura podróży przygotowują specjalne wycieczki śladami Pasji, a turyści mogą na własne oczy zobaczyć miejsca, w których filmowano poszczególne sceny, np. via Muro (Droga Krzyżowa), kościół Madonna delle Virtù (Ostatnia Wieczerza) czy Belvedere di Murgia Timone (ukrzyżowanie Chrystusa). Na terenie Sassi znajduje się też niewielka grota zaadoptowana na salę kinową, w której obejrzeć można reportaż o produkcji filmu.

Piazza Grande w Arezzo. Fot. Biggs / Flickr CC BY 2.0
Piazza Grande w Arezzo. Fot. Biggs / Flickr CC BY 2.0

Dzień dobry, księżniczko!

Jeśli chodzi o zwiedzanie Włoch szlakiem filmowym, nie sposób poprzestać na jednym przykładzie, bowiem ten piękny kraj setki razy stawał się nie tylko tłem, ale wręcz głównym bohaterem ekranowych opowieści. Szczególnie chętnie pokazuje się oczywiście większe miasta, jak Rzym czy Wenecja, ale nie tylko. Wspomnijmy na przykład jedną z pierwszych i bardzo charakterystycznych scen z filmu Życie jest piękne. Roberto Benini, pędzi na rowerze, wykrzykując jednocześnie do swojej ukochanej: Buongiorno principessa!. Jesteśmy na Piazza Grande, głównym placu toskańskiego miasteczla Arezzo, przy którym znajdują się jego najważniejsze budowle: Palazzo della Fraternita dei Laici z imponującą loggią zaprojektowaną przez dawnego mieszkańca, Giorgio Vasariego, oraz XII-wieczny kościół Santa Maria delle Pieve z 59-metrową wieżą zwaną także “wieżą stu otworów”. Gdy przejdziemy kilkanaście metrów, dotrzemy do nnajsłynniejszego miejsca w historii miasta: bazyliki św. Franciszka, rozsławionej dzięki freskom pt. Legenda krzyża świętego autorstwa Piera della Franceski. Całą trasę pokonuje się sprawnie i bezproblemowo dzięki licznym tablicom wskazującym miejsca, gdzie nakręcone zostały sceny jednego z najsłynniejszych włoskich filmów. Tu naprawdę nietrudno jest uwierzyć, że życie jest piękne!

Katedra św. Pawła w maltańskiej Mdinie. Fot. Berthold Werner / Wikipedia Commons GNU Free Documentation License
Katedra św. Pawła w maltańskiej Mdinie. Fot. Berthold Werner / Wikipedia Commons GNU Free Documentation License

Przegrana gra o tron

Na zakończenie koniecznie wspomnieć należy miejsce, które poniekąd stanowiło inspirację do napisania niniejszego artykułu. Jest nim Malta; filmem zaś – największa produkcja ostatnich lat, Gra o tron. Nad prawidłowym doborem plenerów czuwał sam autor sagi, George R.R. Martin, dzięki czemu wszystkie przedstawione w pierwszym sezonie krajobrazy zapierają dech w piersiach. Plan zdjęciowy zlokalizowano przede wszystkim na wyspie Gozo, znaną z tak zwanego Lazurowego Okna (Azure Window). Tę charakterystyczną formację skalną mieliśmy okazję podziwiać podczas wesela Daenarys Targaryen i Khala Drogo. Niestety kilka tygodni temu, po niezwykle silnej wichurze, Lazurowe Okno runęło do morza. Informacja ta wstrząsnęła krajem, podróżnikami i miłośnikami przyrody, zaś media społecznościowe pogrążyły się na chwilę w żałobie. Na szczęście pozostałe ważne punkty na mapie wyspy – Mdina oraz Fort Ricasoli – pozostały w stanie nienaruszonym.

Mdina, dawna stolica Malty, nazywana jest także Miastem Ciszy, w serialu występuje zaś jako Królewska Przystań. Dzięki zakazowi podróżowania autem nabiera uroku z dawnych epok. Już przy samym wkroczeniu do miasteczka witają nas znajome miejsca, czyli mury oraz brama Królewskiej Przystani, przez którą w trzecim odcinku potajemnie wjeżdżają Catelyn Stark i Sir Rodric. W samym centrum miasta znajduje się niepozorna Pjazza Mesquita, z urzędami w dużej mierze związanymi z lokalnym kościołem. W Grze o tron miejsce to pełni rolę fasady przybytku rozpusty Littlefingera; na tutejszym dziedzińcu dochodzi także do starcia między Nedem Starkiem a Jamiem Lannisterem. Jako tło do kilku epizodów w stolicy Siedmiu Królestw wykorzystano również wnętrza, ogród i patio pałacu San Anton, mieszczącego się w położonej zaledwie cztery kilometry od Mdiny miejscowości Attard. Na terenie oficjalnej rezydencji prezydenta Malty nakręcono m.in. scenę, w której Arya ćwiczy walkę na miecze.

Część realizacji filmu miało miejsce także w miejscach na co dzień niedostępnych. Filmową Czerwoną Twierdzę, „graną” przez położony w Kalkarze Fort Ricasoli – ogromną fortecę wybudowaną w XVII wieku – ze względów bezpieczeństwa można podziwiać wyłącznie z zewnątrz. Również dawna baza militarna Fort Saint Angelo, występujący jako lochy Czerwonej Twierdzy, jest aktualnie zamknięty dla zwiedzających. Wkrótce ma to jednak ulec zmianie; mówi się przy tym, że na prace rekonstrukcyjne przeznaczono tu ponad 13 milionów euro.

Niestety, zdjęcia na terenie Malty zakończono zaraz po pierwszym sezonie superprodukcji. Oficjalna wersja głosi, że praca ekipy filmowej negatywnie wpłynęła na miejscowy ekosystem; nieoficjalna – że Maltańczycy, uważani za jeden z najbardziej pruderyjnych narodów Europy, oprotestowali liczne sceny nagości pojawiające się w serialu. Scenografie przeniesiono na teren Chorwacji z magicznym Dubrownikiem, Trsteno i Sibenikiem na czele, a także do Ait Ben Haddou w Maroku, do Meteorów w Grecji i kilku miast hiszpańskich – Kordoby, Sewilli i Almerii. Wszystkie wymienione miejsca są już na tyle znane szerokiej publiczności, że nie potrzebują dodatkowej reklamy. Czy aby jednak na pewno? Nawet w tak popularnych miastach, jak Rzym, Marrakesz czy Barcelona organizowane są przecież specjalne trasy filmowe, pozwalające ujrzeć miejsca na pozór zwyczajne okiem ulubionego filmowego bohatera. Zobaczenie ulic, kawiarni czy zaułków znanych tylko mieszkańcom, z daleka od turystycznego gwaru, coraz częściej wydaje się nie lada gratką; przenosi na zwykle niedostępną, drugą stronę ekranu. To gdzie i na co idziemy dziś do kina?

 

Zdjęcie główne: Still life with tripod / fot. Jörg Reuter / Flickr  CC BY 2.0
Posted on

Atlantyda Natalii Olbińskiej – rozwiązanie konkursu

Kochani,

bardzo się cieszymy, że tuż przed sezonem urlopowym mamy sposobność podarować Wam nietuzinkowe przewodniki po mało znanym śródziemnomorskim mieście.

Zdecydowałyśmy, że powędrują one do następujących osób:

1. do Anny Banout
2. do Marcina Kwietnia
3. do Pauliny Wiejak.

Laureatów prosimy o przesłanie nam swoich danych korespondencyjnych na adres info@lente-magazyn.com.

Serdecznie gratulujemy, a wszystkim Czytelnikom raz jeszcze polecamy zwiedzanie Atlantydy z przewodnikiem Natalii w ręku! 😉

Posted on

Wielki Tydzień w Hiszpanii

Centralne miejsce w obchodach Wielkiego Tygodnia w Hiszpanii zajmują organizowane przez bractwa i wspólnoty religijne procesje z tronami, na których ustawiane są wizerunki Chrystusa i Maryi. Procesje te, w charakterystycznych strojach i z towarzyszeniem różnych dodatkowych elementów podkreślających tradycję miejsca, w którym się odbywają, stanowią także jedną z największych w kraju atrakcji turystycznych. Obecnie trwają działania zmierzające do włączenia ich do listy Niematerialnych Dziedzictw Kulturowych UNESCO.

 

Tradycja procesji wielkotygodniowych sięga średniowiecza, kiedy kwitły rozmaite praktyki religijne, w szczególności te o charakterze wspólnotowym. Zawiązywały się wówczas rozmaite bractwa, mające służyć realizowaniu konkretnych powołań: do czynienia miłosierdzia, wznoszenia budowli sakralnych, działalności dobroczynnej bądź religijno-politycznej (w tym zakony rycerskie). Wśród bractw miłosierdzia wyróżniały się m.in. bractwa kultu (Chrystusa, Maryi Panny oraz świętych), parafialne oraz pokutne – to właśnie te ostatnie dały początek wielkotygodniowym procesjom w XVI wieku. Miały one być swoistą publiczną demonstracją religijności i pobożności w odpowiedzi na słynne wystąpienie Marcina Lutra i reformację. Bractwa owe przetrwały zawieruchy historii (w tym Rewolucję Francuską, laicką II Republikę oraz hiszpańską wojnę domową), a wraz z nimi procesje, którym hiszpańskie władze nadały w latach ’80 XX wieku status narodowej i międzynarodowej atrakcji turystycznej – najważniejsze państwowe wyróżnienie w tym sektorze.

Do miejsc, w których odbywają się najsłynniejsze i najciekawsze procesje wielkotygodniowe w Hiszpanii należą:

Cuenca

Procesja ma miejsce w Wielki Piątek; wyrusza o świcie. Corocznie bierze w niej udział około 25 tysięcy osób. Jej cechą charakterystyczną są setki ubranych na fioletowo turbas, uzbrojonych w kije, którymi uderzają o siebie, próbując zatrzymać procesję. Ostateczne zwycięskie przejście procesji ma symbolizować zwycięstwo wiary nad tymi, którzy próbują ją zdławić.

Cuenca, fot. Kevin Vega / Flickr "Turbas" CC BY-SA 2.0
Cuenca, fot. Kevin Vega / Flickr “Turbas” CC BY-SA 2.0

Malaga

Procesje przechodzą tu przez miasto przez cały Wielki Tydzień. Jedna z nich, odbywająca się w Wielką Środę wieczorem i zwana el paso de Jesús el Rico, czyli misterium Jezusa Bogacza, ma w sobie element szczególny – na mocy specjalnego królewskiego dekretu uwalniany jest podczas niej jeden więzień.

Malaga
Malaga
Malaga

Sewilla

Tu odbywają się wielkotygodniowe procesje o bodaj największej międzynarodowej sławie. Jest na co popatrzeć, na ich czele kroczą bowiem ogromnych rozmiarów wizerunki Chrystusa i Maryi. Najliczniejsza z procesji wyrusza w Wielki Czwartek o północy z wizerunkiem Maryi Macareny, Matki Boskiej Bolesnej, po której twarzy spływają dwie wielkie łzy, z bazyliki jej imienia.

Sewilla
Sewilla
Sewilla
Sewilla
Sewilla

Valladolid

Czerwone stroje i kaptury, pochodnie, lampiony oraz taneczny krok – to charakterystyczne cechy procesji w tym mieście. Ruszają one już w tzw. Bolesny Piątek (piątek poprzedzający Niedzielę Palmową) i trwają aż do Niedzieli Zmartwychwstania. Szacuje się, że bierze w nich udział około 13 tysięcy osób.

Podczas Wielkiego Tygodnia miasto zamienia się w wielkie muzeum na świeżym powietrzu, procesjom towarzyszą bowiem wystawy dzieł najsłynniejszych miejscowych artystów, takich jak Juan de Juni i Gregorio Fernández.

Valladolid, fot. Ángel Cantero /Flickr "Procesión Cristo de la Luz" CC BY-SA 2.0
Valladolid, fot. Ángel Cantero /Flickr “Procesión Cristo de la Luz” CC BY-SA 2.0

Elche (Alicante)

To tu ma miejsce najbardziej znana w Hiszpanii procesja Niedzieli Palmowej, z palmami pięknie zdobionymi zdobionymi przez lokalnych twórców, reprezentującymi poszczególne parafie.

 

Salamanka

Uczestnicy procesji w tym mieście ubierają się na biało i niosą na ramionach ciężkie, drewniane krzyże. Najstarsza jest procesja, której towarzyszy wizerunek Chrystusa Bitewnego, zwanego również Chrystusem od Cyda – według wierzeń, towarzyszył on słynnemu hiszpańskiemu bohaterowi czasów rekonkwisty, Cydowi Walecznemu, podczas walk, dzięki którym zdobył m.in. Walencję.

Salamanka, fot. dr_zoidberg/Flickr "Señores con sombrero, a uno se le va" CC BY-SA 2.0
Salamanka, fot. dr_zoidberg/Flickr “Señores con sombrero, a uno se le va” CC BY-SA 2.0

Cartagena (Murcja)

Najważniejszą z wielkotygodniowych procesji jest tu Magna Procesión – przechodząca przez miasto w nocy ze środy na czwartek, z ogromnych rozmiarów pysznie zdobionymi tronami, niosącymi wizerunki Chrystusa i Maryi.

Cartagena, fot. Pablo Cabezos / Flickr "Semana Santa Cartagena 2016" CC BY 2.0
Cartagena, fot. Pablo Cabezos / Flickr “Semana Santa Cartagena 2016” CC BY 2.0

Hellín (Albacete)

W mieście znanym jako miasto bębnów to właśnie one są charakterystycznym elementem wielkotygodniowych procesji, obok czarnych strojów i czerwonych chustek na szyjach ich uczestników. Najbardziej spektakularna jest tamborrada przechodząca przez miasto w nocy z czwartku na piątek.

Lorca
Lorca

Lorca (Murcja)

Tutejsze procesje nawiązują do licznych biblijnych historii – pojawiają się na nich nie tylko postacie Chrystusa i Maryi, ale także bohaterowie Starego Testamentu, Apokalipsy św. Jana oraz… Marek Antoniusz i Kleopatra, pośród innych postaci historycznych. Procesjom towarzyszy też ponad dwieście koni.

Lorca
Lorca i… Kleopatra!

Granada

Na trasie słynnej procesji Cristo de los Gitanos w Wielką Środę wieczorem rozpalane są ogniska i śpiewane saety, andaluzyjskie ludowe pieśni religijne, rozsławione – o dziwo – przez znanego barcelońskiego barda, Joana Manuela Serrat. Procesja przy blasku ognia, akompaniamencie cygańskiego śpiewu i z rozświetloną Alhambrą w tle zapada w pamięć na całe życie.

 

Ávila

W Wielki Piątek o świcie, przy blasku świec, wokół murów miasta idzie procesja Drogi Krzyżowej Chrystusa, Patrona Osądzonych – na pamiątkę tej, która kiedyś towarzyszyła skazańcom w ich ostatniej drodze.

 

Ferrol

Mieszkańcy nadmorskiego galicyjskiego miasta w sposób szczególny celebrują w Wielką Środę swojego patrona, Chrystusa Opiekuna Marynarzy. Na tronach z Jego wizerunkiem przedstawiane są sceny związane z morzem.

 

Toledo

 Na naszej liście nie mogło tzabraknąć miasta słynącego w świecie właśnie z procesji Wielkiego Tygodnia i Bożego Ciała. Te pierwsze charakteryzuje absolutna cisza, w której się odbywają, a także niezwykły pietyzm i pokora w odzwierciedlaniu historii miasta, która, po tym religijnym, jest drugim najważniejszym motywem przewodnim wielkotygodniowych obchodów. Zobaczymy tu więc uczestników odzianych w stroje typowe dla poszczególnych okresów lokalnej historii, od mozarabskiego po wiek XXI. Najdłuższą i najbardziej spektakularną jest procesja Wielkiego Piątku, odbywająca się z udziałem zbrojnych rycerzy.

Toledo, fot. Elentir / Flickr “Toledo. Semana Santa 2010” CC BY-SA 2.0
Toledo, fot. Elentir / Flickr "Toledo. Semana Santa 2010" CC BY-SA 2.0
Toledo, fot. Elentir / Flickr “Toledo. Semana Santa 2010” CC BY-SA 2.0

Saragossa

Procesji Wielkiego Piątku, o dwustuletniej tradycji, towarzyszy bicie w bębny. To jedyna z procesji w Hiszpanii, podczas której odtwarzana jest cała Męka Pańska. Saragossa jest też jednym z zaledwie kilku miast, które na mocy królewskiego dekretu w Wielki Czwartek uwalniają jednego więźnia.

Saragossa, fot. Mariya Prokopyuk / Flickr "Hermandad de Cristo Despojado" CC BY 2.0
Saragossa, fot. Mariya Prokopyuk / Flickr “Hermandad de Cristo Despojado” CC BY 2.0

Bajo Aragon

Ten rejon w autonomicznej wspólnocie Aragonii również nadał oryginalny rys swoim wielkotygodniowym procesjom: każde miasteczko biorące udział ma swój własny kolor tuniki, którą zakładają uczestnicy, a przejściu procesji towarzyszy niemilknący dźwięk bębnów. Rozlega się on nieprzerwanie od Wielkiego Czwartku aż po godzinę 14:00 w Wielką Sobotę.

 

Barcelona

O dziwo, choć była ona jednym z pierwszych hiszpańskich miast, w których odbywały się procesje Wielkiego Tygodnia, w Barcelonie tradycja ta niemal całkowicie zanikła, począwszy od lat ’60 ubiegłego wieku. W ostatnich latach zdaje się ona powracać, choć w tym bardzo zlaicyzowanym i pełnym turystów mieście trudno będzie jej odzyskać dawną świetność. Podobnie ma się sprawa w stolicy Hiszpanii, Madrycie, który pod koniec dyktatury generała Franco i w latach, które po niej nastąpiły, musiał zrezygnować z wielu tradycyjnych elementów obchodów Wielkiego Tygodnia, gdyż mieszkańcy i przyjezdni po prostu stracili zainteresowanie celebracjami religijnymi.

 

Smaki wielkiego tygodnia

Wielki Tydzień w Hiszpanii to jednak nie tylko procesje i misteria religijne. Jak i każde inne, świeckie czy też religijne, święto w tym kraju, tak i ten czas znajduje swoje odzwierciedlenie w gastronomii. I tak na północy w tym okresie tradycyjnie je się sopa de ajo – zupę zrobioną na wodzie bądź cienkim bulionie, przyprawioną dużą ilością czosnku i suszonej papryki, z dodatkiem czerstwego chleba. Potaje de vigilia to kolejna tradycyjna wielkopostna potrawa: rodzaj gęstej zupy z solonym dorszem, ciecierzycą, białą fasolą i jajem na twardo, przyprawionej cebulą, czosnkiem, suszoną papryką i oliwą. Solony dorsz jest zresztą bohaterem wielu potraw podczas hiszpańskiego Wielkiego Tygodnia – podawany zarówno w zupach, jak i zapiekany w cieście, w postaci krokietów czy w mini-tortillach. Większość świąt w Hiszpanii to okazja do upieczenia tradycyjnego placka zwanego cocą, na słono lub na słodko, z różnymi dodatkami, w zależności od święta. W Wielkim Tygodniu coca podawana jest ze smażoną sardelą i prażoną cebulą. W Kastylii popularne są w tym czasie patatas viudas, czyli ziemniaki duszone z cebulą, czosnkiem i papryką, a czasem w bulionie warzywnym, bez dodatku mięsa. Jeśli chodzi o słodkości, niezmiennie popularne są torrijas, czyli kromki chleba umoczone w jajku, mleku i cukrze, obsmażone na oliwie, a następnie podawane z dodatkami, w zależności od regionu i upodobania: winem, miodem, cukrem lub cynamonem. Z kolei nadejście Wielkanocy w kuchni katalońskiej zaznacza pojawienie się Monas de Pascua – rodzaju bardzo słodkiego ciasta z nadzieniem z dżemu lub marmolady, udekorowanego czekoladą.

Mona de Pascua, fot. nesimo / Flickr "Mona de pascua" CC BY-SA 2.0
Mona de Pascua, fot. nesimo / Flickr “Mona de pascua” CC BY-SA 2.0

 

Mimo pustoszejących kościołów, Wielki Tydzień to nadal czas niezwykle ważny w życiu wielu Hiszpanów, przywiązanych do tradycji, hucznych obchodów i intensywnego przeżywania wszystkiego we wspólnocie. Jest to także fenomen kulturowy i – nie bójmy się tego powiedzieć – fascynujący spektakl, na zawsze zapadający w pamięć tym, którzy choć raz wezmą w nim udział.

 

Zdjęcie główne: Freebird/Flickr “Cáceres 2015” CC BY-SA 2.0
CC BY-SA 2.0:  creativecommons.org/licenses/by-sa/2.0/
CC BY 2.0: creativecommons.org/licenses/by/2.0/
Posted on

Sewilla o świcie: L’Artisan Parfumeur Seville à l’Aube

Artykuł z serii: Perfumy pachnące Śródziemnomorzem

Zapachy, podobnie jak książki, opowiadają historie i odkrywają tajemnice. Czynią to językiem innym od powieści, a jednak równie przekonującym, trwale zapadającym w pamięć, grającym na emocjach, a zarazem przekazującym wiele konkretnych informacji. W niniejszej serii przedstawiam wybrane przeze mnie perfumy, które zamknięto we flakonach razem z opowiadanymi przez nie sekretami Śródziemnomorza.

L’Artisan Parfumeur: Seville à l’Aube

Na przełomie marca i kwietnia w Sewilli kwitną drzewka pomarańczowe, których ponoć rośnie tam ponad 30 tysięcy, a miasto, w oczekiwaniu na Wielkanoc, żyje obchodami Wielkiego Tygodnia (Semana Santa). Radość życia miesza się wtedy z rozpaczą, głęboka żałoba z huczną zabawą, sacrum z profanum, a odurzająca woń kwiatów pomarańczy z eterycznym aromatem kadzidła. Na kilka dni przed Wielkanocą z kościołów na ulice wylewają się procesje. Ciężkie figury Maryi Panny i Jezusa Chrystusa spoczywają na silnych, męskich ramionach costaleros, za którymi ciągną sznury zakapturzonych pokutników. Żałobne pieśni przeplatają się z rytmem flamenco, a pomiędzy westchnieniami pełnymi nabożnego skupienia błąkają się te zgoła innej natury, zawieszone między ustami kochanków.

Taka historia, pełna sprzecznych emocji i doznań, zainspirowała Bertranda Duchaufoura do stworzenia Seville à l’Aube. Znajoma dziennikarka i twórczyni bloga Grain de Musc, Denyse Beaulieu, opowiedziała mu o swoim sewilskim romansie. Historię zresztą spisała później w książce The Perfume Lover, która ukazała się w tym samym roku, co zainspirowane opowieścią pachnidło.

Sewilskie pomarańcze to pomarańcze gorzkie, gatunek citrus aurantium. Ze względu na swój nieprzyjemny smak nie nadają się do spożycia na surowo; po obróbce wykorzystywane są w marmoladach, likierach (Curaçao i Cointreau), wódkach (Campari) i nalewkach. O wiele cenniejsze niż dla świata kulinariów są jednak dla świata perfum. Z drzewka gorzkiej pomarańczy wytwarza się aż cztery wonne olejki, w tym aż dwa z samych kwiatów. Z gałązek i liści pozyskiwany jest olejek petitgrain, ze skórki owoców – olejek bigarade, a z kwiatów – olejek neroli i, po prostu, olejek z kwiatów pomarańczy.

Ten ostatni, zmysłowy i słodki, to główny składnik Seville à l’Aube, choć i cierpka woń olejku petitgrain jest wyczuwalna dość mocno w pierwszych taktach zapachu. Podobnie jak wszystkie pozostałe ingrediencje kompozycji, nie jest on przypadkowy – czuć, jak wiele pracy włożył w nią Bertrand Duchaufour, skrzętnie przepisując historię sewilskiego romansu ze słów na zapachowe nuty. Upojny zapach kwiatów pomarańczy łączy się w miłosnym uścisku z dymem płonących kadzideł i topniejącym woskiem.

Perfumy Seville à l’Aube to przede wszystkim historia – by je zrozumieć, trzeba ją poznać. Trzeba wyobrazić sobie namiętność, rozkwitającą tam, gdzie z pozoru nie ma na nią miejsca – wśród świętych figur, żałobnych lamentów i pokutników, przepraszających za swoje grzechy pod monumentalną Katedrą Najświętszej Maryi Panny. Namiętność, która wykiełkowała w oparach grzesznej, dusznej woni kwiatów pomarańczy z pobliskiego gaju i która pewnie zgaśnie wraz z nimi, gdy przekwitną, pozostawiając po sobie słodko-gorzki posmak.

Świt w Sewilli zastaje nas zmęczonych, ale szczęśliwych. W tanim, podnajętym pokoju nie ma czym oddychać – dzień dopiero wstaje, a już brakuje mu powietrza. Białe kwiaty pomarańczy w butelce po wytrawnym białym winie pachną jak rozgrzane ciało, rozpamiętujące chwile bliskości. Na szafce przy łóżku tli się jeszcze płomień świecy z pszczelego wosku, resztką sił wypełnia przestrzeń głębokim, miodowym aromatem. Wymięte ubrania, przesiąknięte kadzidlanymi chmurami benzoesu i olibanum od wczorajszej procesji, przyglądają się nam z podłogi. Przez zasłonięte okno wpada światło barwy herbaty… Dzień dobry.

Posted on

Cesare Pavese o tym, co należy do każdego z nas

Cesare Pavese był pisarzem, poetą, tłumaczem i krytykiem literackim, zaliczanym do grona najwybitniejszych włoskich klasyków XX wieku. W latach ’30 został aresztowany przez władze faszystowskie, które zarzucały mu działalność antypaństwową i skierowały na przymusowe odosobnienie w południowej części Włoch. Przez wiele lat współpracował ze znanym wydawnictwem Einaudi. Zasłynął głównie jako autor utworów prozą – nowel, krótkich opowiadań, szkiców i dzienników.

 

Posted on

O nieżydowskich matkach żydowskich dzieci

Tuż przed świętem Pesach warszawskie centrum JCC zorganizowało dyskusję z cyklu “Hajnt”, podczas której dyskutowano o roli matek, zwłaszcza matek nieżydowskich, które wychowują żydowskie dzieci. Z jakimi trudnościami trzeba się mierzyć i jak z nich wyjść obronną ręką?

W poniższym materiale wideo opowiadam o swoim doświadczeniu życia w rodzinie mieszanej kulturowo. Debatę prowadziła Ingeborga Janikowska-Lipszyc z Fundacji Batorego, zaś wypowiedzi eksperckie pochodziły od prof. Stanisława Krajewskiego, przewodniczącego Rady Naukowej Instytutu Filozofii UW i współprzewodniczącego Polskiej Rady Chrześcijan i Żydów.

https://www.facebook.com/JCCWarszawa/videos/1720361151323597/

 

Zdjęcie główne: Złota Brama w Jerozolimie, fot. Nikodem Nijaki / Wikipedia Commons CC BY-SA 3.0
Posted on

Pompeje Alberta Angeli

Kilka osób – wpływowych i całkiem zwyczajnych, takich, jak ja i ty. Miasto tętniące życiem, choć i borykające się z trudnościami; wypełnione setkami losów, które przeplatają się i łączą na zawsze. Trzy dni, które zapamiętane zostały na wieki; jeden wybuch, który grzebie fragment antycznego świata pod warstwą popiołu, kamieni i błota.

Alberto Angela, najsłynniejszy – i zdecydowanie mój ulubiony! – włoski popularyzator i dziennikarz naukowy, oddaje w nasze ręce niezwykłą książkę, trzymającą w napięciu jak pasjonująca powieść i budzącą podziw staranną dokumentacją, godną prawdziwej naukowej rozprawy. Nieskończona liczba ciekawostek, dziesiątki nowych badań i niespodziewanych odkryć w połączeniu z wyjątkowym talentem literackim autora sprawiają, że zapisana słowami opowieść Angeli przypomina doskonale sfilmowany dokument. Antyczny świat oglądamy oczami świadków erupcji – matrony Rectiny, ambitnego polityka, chciwego bankiera; osób, które naprawdę istniały i miały nieszczęście znaleźć się w miejscu, nad którym natura nie miała litości. Niczym operatorzy kamer towarzyszymy im krok w krok – na ulicach, w domu, podczas spotkań towarzyskich i w chwilach zadumy. Razem z nimi odczuwamy przerażenie, rozpacz i trwogę; cały kołowrotek emocji, które targają nimi podczas trzydniowej erupcji. Zanurzamy się w atmosferze odtworzonej kunsztownie przez mistrza pióra, przy wsparciu wybitnych archeologów i wulkanologów.

Książka Angeli to wstrząsający reportaż z wydarzeń, które wydarzyły się blisko 2 000 lat temu. Jest rok 79… Witajcie w Pompejach.

Wiele wskazuje na to, że pompejańska tragedia miała miejsce jesienią. Fot. Julia Wollner
Wiele wskazuje na to, że pompejańska tragedia miała miejsce jesienią. Świadczyć mogą o tym chociażby odnalezione w mieście łupiny po orzechach, którymi chętnie raczono się przed nadejściem zimy. Fot. Julia Wollner

Z wielką radością pragnę poinformować Was, że w Polsce, nakładem wydawnictwa Esteri, ukazał się właśnie przekład tej niezwykłej książki, którą ja czytałam w oryginale równo rok temu. Lektura zajęła mi trzy dni – po jednym na każdy z opisanych ostatnich etapów życia ginącego miasta. Trzy dni, kiedy nie istniało dla mnie nic więcej – poza Pompejami, ich mieszkańcami i beznadziejnym oczekiwaniem na ratunek. Jeśli gotowi jesteście przeżyć prawdziwy wybuch – nie tylko wulkanu, ale przede wszystkim czytelniczych emocji, koniecznie sięgnijcie po opowieść Angeli!

Alberto Angela, Pompeje. Trzy ostatnie dni, tłum. Alexander Karpuk, Esteri, Wrocław 2017

 

UWAGA! KONKURS!

Dzięki uprzejmości wydawnictwa Esteri, mamy dziś dla Was trzy egzemplarze książki Pompeje. Trzy ostatnie dni. Podarujemy je autorom najciekawszych komentarzy pod tym postem, stanowiących rozwinięcie hasła: „Wiedząc, że jeszcze tylko trzy dni…”.

Szczegółowy regulamin konkursu znajduje się tutaj: regulamin konkursu Pompeje

Zapraszamy do zabawy!

Posted on

Najlepiej

Już od wielu lat odnoszę wrażenie, że moje pobyty we Włoszech to nie tylko ładowanie baterii słonecznych, ale także spłacanie długu, jaki ładując te baterie zaciągam. Pozostający miesiącami bez pracy włoscy znajomi wymagają moralnego wsparcia i dobrego słowa. Trochę później poznaję bliżej problem Lampedusy. Fale mojego ukochanego morza przestają być synonimem kojącego objęcia, a stają symbolem ludzkich tragedii. W Izraelu, gdzie mieszka cała rodzina mojego męża, ludzie giną w lubianych przez nas restauracjach oraz w kawiarni, do której zaglądamy podczas zakupów na głównej telawiwskiej ulicy; latem, zamiast na ogrodowe przyjęcia, jeździmy na spotkania, podczas których wspomina się znajomych poległych pod obstrzałem karabinowych kuli. A jednak, mimo wszystko, godzę się na narrację podkreślającą jasne strony życia nad Morzem Śródziemnym. Bo przecież jeśli tu, w Polsce, tak bardzo jest ona komuś potrzebna, to trzeba się nią dzielić – daje odrobinę radości, która cieszy i mnie.

Światło wśród gałęzi drzew oliwnych. Fot. Julia Wollner
Światło wśród gałęzi drzew oliwnych. Fot. Julia Wollner

Raz po raz warto jednak przypomnieć, że najjaśniejszy jest ten blask, który wyłania się z ciemności; że brak jest soli lepszej, niż dualizm, który pozwala docenić cień w pełnym słońcu. Warto podziwiać siłę odnalezioną wśród najcieższych życiowych trudów: wojny, głodu, biedy. Wiarę, że jeszcze ciągle nie wolno się poddawać, że, mówiąc słowami najprostszymi, będzie dobrze. Zgodnie z łacińską – a więc śródziemnomorską – etymologią, optymizm to pogląd, według którego istniejący świat jest najlepszy z możliwych; filozoficzny śródziemnomorski wynalazek, który DOBRZE przyjąć za swój.

 

Dobrze… albo wręcz najlepiej.

 

Zdjęcie główne: gaj oliwny w Izraelu, fot. Julia Wollner
Posted on

Atlantyda Natalii Olbińskiej. Radosne zwiedzanie podwodnego miasta

Na Atlantydę wprowadzono ostatnio wizy turystyczne, co jest nie lada gratką, bowiem do niedawna zwiedzanie tej podwodnej metropolii było praktycznie niemożliwe – urzędnicy i mieszkańcy wykazywali sporą niechęć wobec przyjezdnych. Oto jednak w stosunkach na linii Atlantyda – reszta świata wreszcie coś drgnęło. Tym samym konieczne stało się więc stworzenie przewodnika, który ułatwi podróżnikom zaplanowanie wyprawy, wskaże najciekawsze trasy, zasugeruje sposoby spędzania czasu w tym rzadko odwiedzanym regionie.

Na szczęście, dzięki staraniom wydawnictwa Typoforge Studio, ukazała się właśnie publikacja autorstwa Natalii Olbińskiej, znanej Państwu skądinąd jako współtwórczyni “Lente”. Znawczyni Śródziemnomorza, a zarazem malarka i rysowniczka, wypełniła lukę na rynku przewodników, proponując bedeker ze wszech miar doskonały.

W tej pięknie wydanej i ciekawie napisanej książce, wypełnionej oryginalnymi ilustracjami Olbińskiej, zebrano wszystkie praktyczne informacje na temat Atlantydy. Dowiemy się z niej więc m.in.:  jak dopłynąć do miasta,  jakie stroje zabrać ze sobą oraz jak poruszać się po metropolii, korzystając z transportu publicznego (szczególnie polecany jest słoń morski). Autorka podpowiada także, które lokalne potrawy są najbardziej warte spróbowania, jakie atrakcje warto zaplanować na dzień, a jakie na wieczór, oraz jakie środki ostrożności warto podjąć, aby móc radośnie korzystać z pobytu na Atlantydzie wraz z całą rodziną. Za wyjątkowo przydatny uznaliśmy także rozdział poświęcony miejscowym hotelom. Ciekawostką jest, że to właśnie tutaj znajduje się słynne 5-gwiazdkowe SPA otworzone przez Jonasza, pioniera głębinowego hotelarstwa, który jako pierwszy zaproponował turystom luksusowe noclegi w brzuchu wieloryba. Niestety cena za dobę liczona jest, jak na najwyższy możliwy standard przystało, w kwotach nieosiągalnych dla przeciętnego Kowalskiego.

Jako że wielkimi krokami zbliża się sezon urlopowy, z całą pewnością warto rozważyć wyprawę do tego najmniej chyba znanego zakątka Śródziemnomorza. Publikacja Olbińskiej nie tylko zachęci do wyboru tej właśnie destynacji, ale także sprawi, że pobyt w Atlantydzie może okazać się jedną z najbardziej zaskakujących podróży, jakie podejmiemy.

Natalia Olbińska, Atlantyda. Przewodnik po mieście, Typoforge Studio, Warszawa 2017

 

UWAGA! KONKURS!

Dzięki uprzejmości Typoforge Studio, mamy dziś dla Was trzy egzemplarze książki Atlantyda. Przewodnik po mieście. Podarujemy je autorom najciekawszych komentarzy pod tym postem, stanowiących rozwinięcie hasła: „Podczas podróży do Atlantydy najbardziej pragnę odkryć…”.

Dodatkowo, laureaci konkursu otrzymają grafiki sygnowane przez autorkę książki i będące ilustracjami do ich wypowiedzi konkursowych.

Szczegółowy regulamin konkursu znajduje się tutaj: regulamin konkursu Atlantyda

Zapraszamy do zabawy!

 

Posted on

Prima dies Aprilis

Prima aprilis, a w zasadzie: Prima dies Aprilis, wywodzi się zapewne z wesołego rzymskiego święta zwanego Veneralia, obchodzonego na początku kwietnia. Było ono poświęcone bogini Wenus noszącej przydomek Verticordia („Wenus zmieniającej serca”) oraz Fortunie Virilis (czyli „Męskiej”). W niewielkiej odległości czasowej, bo około 12 kwietnia, celebrowano także Cerealia ku czci Ceres, upamiętniając powrót na ziemię jej ukochanej córki, Prozerpiny. Te dwie radosne daty, podczas których rzymski lud chętnie oddawał się rozmaitym figlom i psikusom, z czasem zlały się w jedno. Być może wspomnieć należy także o święcie Kybele, przypadającym na 25 marca. Chętnie organizowano wówczas maskarady i wszelkiego rodzaju psoty, w których dozwolone było nawet żartowanie z władców; mężczyźni przywdziewali damskie szaty, a tłum bawił się na ulicach. Dzień ten nosił nazwę Hilariów, a stąd niedaleko przecież do przymiotnika hilaris, czyli „wesoły”…

Według innej hipotezy, pierwszokwietniowe zabawy mają swoje źrodło w celebracjach początku roku, które kiedyś miały miejsce na wiosnę. Warto bowiem przypomnieć, że starożytni Rzymianie przez wieki świętowali go 1 marca. W nowożytnej Europie, aż do XVI wieku, kiedy Grzegorz XIII wprowadził reformę kalendarza, w niektórych krajach za pierwszy dzień nowego roku uważano 25 marca, Niedzielę Wielkanocną lub właśnie 1 kwietnia. Urządzano wówczas przyjęcia i potańcówki. Kiedy zaczął obowiązywać nowy system rachuby czasu, nie wszyscy od razu zdecydowali się go przyjąć, nadal spędzając na zabawach i psotach dni, do których byli przyzwyczajeni.

Niektórzy badacze są zdania, że pierwszokwietniowe figle wiążą się z jeszcze inną okazją – rzekomymi urodzinami Judasza Iskarioty. Ta nowotestamentowa postać z wiadomych przyczyn kojarzy się z fałszem i obłudą, a przecież to właśnie kłamstwo – choć zwykle zupełnie niewinne – stanowi podstawę większości primaaprilisowych żartów.

Zdjęcie główne: Julia Wollner.
Posted on

Bejruckie wabi-sabi. Rozmowa z Nour Hage

Opowiedz mi trochę o Libanie. Jak wiadomo, jest najmniejszym krajem na Bliskim Wschodzie. Czy ma to jakikolwiek wpływ na Twoją profesję?

Tak, wbrew pozorom rozmiar ma ogromne znaczenie… (śmiech) Kiedy jesteś w Libanie, a szczególnie w samym Bejrucie, od razu czujesz, że to stosunkowo niewielki teren, zwłaszcza, jeśli widziałaś już inne kraje i miasta. Ma to, rzecz jasna, wady i zalety. Zaletą jest to, że kiedy zaczynasz coś nowego, od razu każdy o tym wie. Kiedy stworzyłam własną markę, zaczynał się właśnie designers’ movement [przyp.red. ruch projektantów], dzięki czemu łatwiej było się wypromować. Poza tym fajnie było być tego częścią i poznać innych ludzi, którzy ten ruch współtworzyli – teraz wielu z nich to moi bliscy znajomi. Wadą z kolei jest maleńki rynek, wiec żeby się rozwinąć, trzeba polegać na outsourcingu poza Libanem, a to wcale nie jest takie łatwe, jak w Europie – w naszym kraju niezmiernie trudno jest cokolwiek importować i eksportować, rynek jest generalnie szczelnie zamknięty.

Nawet, jeśli masz sklep online?

Z przykrością odpowiadam, że tak. Jako przykład podam taką sytuację: dostałam zamówienie z Rosji, wysłałam produkt, a jako że libańska poczta też nie należy do najefektywniejszych na świecie, to nie poinformowano mnie, że w Rosji nie akceptują paczek z Libanu, więc przesyłka musiała do mnie wrócić. Dodatkowo zobowiązana byłam opłacić cło…

A jednak libańska moda przeżywa rozkwit. Ciekawa jestem, czy Bejrut, nazywany w latach 60. „Paryżem Bliskiego Wschodu”, jest jedynym libańskim miastem, gdzie młodzi twórcy mają szansę się rozwinąć?

Niestety nie miałam szczęścia poznać tamtego Bejrutu – dziś na pewno nie jest to już Paryż. Większość oryginalnej architektury odeszła w zapomnienie, a zamiast tego na horyzoncie pojawiły się szklane wieżowce, w związku z czym obecnie mamy zupełnie inną linię dachów. Życie nocne jest, co prawda, wciąż bardzo żywe, poza tym mamy i morze, i góry, więc ciągle coś się dzieje i nie można narzekać na brak rozrywek, ale nie porównałabym już Bejrutu do stolicy Francji. Natomiast abstrahując od jego paryskości, Bejrut jest zdecydowanie najlepszym libańskim punktem biznesowym i rozwojowym – to wciąż największe miasto w Libanie, dzięki czemu jest też najbardziej międzynarodowe. Inne libańskie miejscowości może nie są dużo mniejsze, ale Bejrut zdecydowanie odstaje od nich stylem życia i infrastrukturą – wszystko, co uda się importować, trafia do stolicy. Bejrut skupia wszystkich, którzy mają jakiekolwiek większe ambicje. Co za tym idzie – mieszka tam właściwie większość Libańczyków. Bejrut z przedmieściami to prawie 3 miliony rdzennych mieszkańców – proporcje są więc zaburzone, biorąc pod uwagę, że cały Liban liczy 4 miliony zarejestrowanych obywateli…

 

Pewnie często słyszysz to pytanie w Europie… Bardzo chciałabym je mimo wszystko zadać: czy sytuacja w Syrii ma wpływ na pracę projektanta mody w Bejrucie?

Wojna w Syrii nie dotyka nas bezpośrednio, ale na pewno wpływa na cały kraj – przyjęliśmy przecież 1,5 miliona uchodźców. Tak nagłe i spore zagęszczenie ludności jest odczuwalne, ale nie ma wpływu na funkcjonowanie rynku i życie codzienne. Większość krawców w Libanie i tak pochodzi z Syrii, bo są po prostu najlepsi w swoich fachu – zawsze mieli lepsze fabryki i przemysł włókienniczy, a jako że teraz ich zakłady są pozamykane, wszyscy szwacze i krawcy pracują w Libanie. Jedynym odczuwalnym pogorszeniem w biznesie jest brak stałych klientów. Najwięcej zakupów robili w Bejrucie młodzi majętni Arabowie z Zatoki Arabskiej oraz turyści, a obydwie te grupy przestały nas odwiedzać z uwagi na bezpieczeństwo.

 

Czyli dla tych projektantów, którzy zostali w kraju, to nawet lepiej, że mają zawsze pod ręką świetnych syryjskich krawców?

Teoretycznie tak, ale nie jest to takie proste – Syryjczycy, żeby legalnie pracować, muszą dostać wizy, a rząd nie chce im ich wydawać.

 

Ty też jesteś emigrantką, bo pracujesz w Londynie. Wracasz czasem do fenickich korzeni, by zaczerpnąć inspiracji do swoich projektów?

Kiedy otwierałam swoją markę, szalenie inspirował mnie Bejrut lat 90. – bo w tych czasach dorastałam, dzięki czemu inspiracje mogłam czerpać z własnych doświadczeń. Wojna domowa skończyła się na początku lat 90. Zniszczono niemalże cały Bejrut: budynki były podziurawione pociskami, a często ostała się tylko ich połowa. To zapoczątkowało architektoniczny boom: wprowadziło ogromną różnorodność, wykreowało nową mozaikę krajobrazu miejskiego – a przeplatające się nowe ze starym od zawsze mnie fascynowało. Już na uniwersytecie starałam się łączyć tkaniny stare z nowymi, co wnosiło do moich projektów ciekawy kontrast. Patrząc na stare bejruckie budynki, odczuwałam nostalgię za minioną erą; widziałam, jak wiele przeszły, ile przeszło całe miasto i jego mieszkańcy. Na studiach odkryłam japoński koncept wabi-sabi, który w jakimś stopniu pokrywał się z tym, co czułam ja – zarówno wizualnie, jak i filozoficznie. Na przykład ta miseczka jest zrobiona według zasad wabi-sabi – nie jest idealna, a właściwie jest, ale właśnie dzięki swojej niedoskonałości. W wabi-sabi chodzi o to, żeby patrzeć na przedmiot przez pryzmat jego historii, tego, co ten przedmiot czy obiekt przeszedł – i tak dostrzec jego piękno. Na przykład, jeśli odpryśnie kawałek tej miseczki, zostawiamy ją taką, bo na tym teraz polega jej piękno. Przedmioty tworzone według zasady wabi-sabi są bardzo proste, skromne, wręcz pokorne. Zaczęłam więc łączyć ten koncept z moimi doświadczeniami w Bejrucie. A od kiedy mieszkam w Londynie, wciąż tęsknię za moim rodzinnym domem… Dlatego obecnie przeprowadzam re-branding: myślę o historii Libanu, o tym, co mogłabym zaczerpnąć z mojej kultury i wpleść w filozofię wabi-sabi, odzwierciedlając całość w kolejnych projektach.

 

Twoje projekty nie przywodzą na myśl oczywistych skojarzeń – inni projektanci lubią bazować na typowych arabskich elementach ubioru i wręcz dosłownie odwoływać się do kultury wschodniego Śródziemnomorza. Myślisz czasem o podkreśleniu tej śródziemnomorskości w swoich kreacjach?

Teraz bardziej niż kiedykolwiek pragnę wracać w swoich pracach do śródziemnomorskiego klimatu – niezależnie od tego, ile czasu spędzam za granicą, moje serce będzie zawsze należeć do Libanu! Marka nosi moje imię i nazwisko, więc musi mnie w jakiś sposób reprezentować. Pracuję teraz nad integracją wszystkich elementów tej śródziemnomorskiej układanki. A ciężko jest podkreślić libański charakter stroju, nie zahaczając o islamską kaligrafię. Zobaczymy, co wyjdzie z mojej nowej kolekcji…

 

Od kiedy mieszkasz w Londynie, na pewno łatwiej jest Ci zaobserwować różnorodność kultur i filozofii. Czy pozwalasz sobie również czerpać wenę z londyńskiego tygla kulturowego?

Zawsze chciałam, żeby moja marka kojarzyła się z ekologią i ekorozwojem. Ale od kiedy się tu przeprowadziłam, zauważyłam, jak bardzo Brytyjczycy są świadomi tych ważnych i często ignorowanych aspektów mody. Uznałam, że czas rozwinąć swoją strategię etycznej i ekologicznej mody. Za cel postawiłam ograniczenie marnotrawienia ubrań i materiałów.

 

Jedna z Twoich pierwszych serii to szaliki robione z ostatnich sztuk poprzedniej kolekcji…

Tak, uwielbiam projekt Soji – szale rozeszły się w ciągu jednego dnia! Być może dlatego, że wypuściłam je kilka tygodni przed świętami, więc były kupowane jako prezenty. Ale tak czy owak – to ogromny sukces. Mój mąż namawia mnie ciągle, żebym to powtórzyła!

 

Podobna jest chyba historia projektu Travel Book…

Dotychczas skonstruowałam dwie edycje Travel Booka – jak widzisz, ten podróżny notes jest w pełni zrobiony z papieru z recyklingu oraz z różnych zeszytów, które były „do wyrzucenia”, bo zostało w nich tylko kilka wolnych kartek. W jednym z nich wykorzystałam nawet źle wydrukowane ulotki promujące moją kolekcję ubrań. Sama nazwa Travel Book wskazuje na to, że zabierasz go ze sobą w podróż – dlatego z tyłu znajdują się małe kopertki, w które można schować jakieś wizytówki czy ulotki, do których chcesz wrócić. Całość oprawiałam do tej pory skórą z recyklingu, ale w kolejnej edycji wykorzystam biodegradowalną skórę z ananasa, tzw. piñatex.


Jakie inne aspekty ekologii chciałabyś poruszyć w swojej firmie? Może zmienić materiały na kompletnie organiczne?

Materiały to, oczywiście, jeden z najważniejszych elementów całej produkcji – odgrywają kluczową rolę od samego początku do końca. Ale trudno znaleźć materiał, który jest w 100% przyjazny środowisku. Weźmy jako przykład bawełnę: do jej uprawy potrzebna jest ogromna ilość wody, zatem uprawa bawełny przyczynia się do znacznej jej utraty. Organiczna bawełna podlewana jest wyłącznie deszczem, ale kiedy sezon jest suchy, organiczna bawełna nie urośnie… Jest to więc bardzo trudne do przewidzenia i zaplanowania. Zatem sposób produkcji materiału nie może być priorytetem. Najważniejszą dla mnie kwestią jest ograniczenie konsumpcji ubrań. Dzisiaj kupujemy o wiele więcej niż potrzebujemy, potem to wyrzucamy, zmieniając swoją garderobę każdego sezonu. Ponad to, ubrania kupowane w sklepach jak H&M czy w innych sieciówkach są bardzo złej jakości, więc nawet jeśli chcielibyśmy ponosić taki ciuch dłużej, to po paru praniach nie będzie się do tego nadawał. Kiedy przyleciałam do Londynu i przeszłam się po Oxford Street, gdzie znajdują się wszystkie ubraniowe sklepy – i kiedy zobaczyłam, ile ludzie kupują, ile toreb wynoszą z każdego sklepu, przeraziłam się, myśląc sobie „co oni będą robić z tymi wszystkimi ubraniami?!”. Speszyło mnie to na tyle, że wycofałam się wtedy na chwilę z branży modowej, a następnie olśniła mnie myśl – powinnam jeszcze prężniej zacząć działać na rzecz zmniejszenia tego marnotrawstwa. Kiedy już moja marka się rozrośnie, zamierzam wprowadzić darmową usługę naprawiania moich produktów. Klientki, zamiast wyrzucać rozdartą bluzkę, będą mogły nadać jej nowe życie!

 

Jak wygląda proces produkcji kolejnych kolekcji w Twojej firmie?

Przede wszystkim cały czas poszukuję. Spędzam dużo czasu na czytaniu rozmaitych tekstów, oglądam filmy, chodzę na wystawy. Ciągle dowiaduję się o czymś nowym, aż w końcu coś szczególnie przykuwa moją uwagę. Jak tylko wyklaruje się w mojej głowie pomysł na kolekcję, zaczynam szkicować, po czym robię pierwszy egzemplarz 3D, na podstawie którego pracuję dalej nad projektem; wracam do projektu w 2D, czyli do szkiców, potem znów uzupełniam egzemplarz 3D i tak ciągle, dopóki nie dobrnę do satysfakcjonującego mnie efektu. Materiałów szukam w sklepach i fabrykach lub u projektantów i zawsze staram się wybierać tylko te, które miałyby zostać wyrzucone, bo są stare (a tak naprawdę wiele materiałów zrobionych 10-20 lat temu jest o wiele lepszej jakości niż te produkowane dzisiaj). Mam też w najbliższych planach projektować biżuterię – londyński rynek bardzo mi w tym pomoże, ale surowce będę być może ściągać z Libanu.

 

A skąd pomysł na nazywanie kolejnych kolekcji kolorami?

Pierwsze trzy kolekcje faktycznie tytułowałam w ten sposób. Jako że marka ma się kojarzyć z czymś czystym i prostym, wybrałam trzy podstawowe kolory do określenia poszczególnych serii – niebieski, żółty i czerwony. Wszystko bazuje na czerni, bo ja sama ubieram się tylko i wyłącznie na czarno, ale klienci lubią kolory, więc postawiłam na absolutną bazę kolorystyczną. Kolejne kolekcje to również przewaga czerni plus jakiś jeden wybrany kolor, ponieważ najbardziej przemawiają do mnie projekty monochromowe; nie przepadam za przesytem kolorów, dlatego zawsze wybieram tylko jeden mocny akcent kolorystyczny.

 

A opowiesz trochę o swoich ulubionych libańskich projektantach?

Gdy byłam mała, to wpatrywałam się w starszych projektantów – oczywiście głównie w Elie Saaba, który zawsze tworzył nietuzinkowe bajkowe kreacje, wzbudzające we mnie chęć projektowania. Nigdy jednak nie inspirowałam się rzeczami Saaba tak naprawdę – mnie interesuje kompletnie inna moda. Dzisiaj do moich faworytów należą młodzi projektanci. Wymienię tu markę produkującą t-shirty, należącą do moich dwóch przyjaciół: Second St. Kolejnym zaprzyjaźnionym brandem jest L’Artisan du Liban – kiedyś zrobiłam zresztą projekt z jednymi i drugimi. L’Artisan du Liban jest o tyle ciekawy, że współpracuje z innymi libańskimi artystami. W naszym wspólnym przedsięwzięciu użyliśmy resztek materiałów innych projektantów i rezultat był zaskakujący. Poza tym jest cała masa świetnych libańskich kreatorów ubioru: Timi Hayek, Lara Khoury, Krikor Jabotian… Mamy równiez darmową szkołę mody Creative Space, gdzie zresztą uczę. Sara, założycielka tej szkoły, jest też jedną z projektantek w Second St. Creative Space pod swoim szyldem produkuje także linię ready-to-wear – zresztą tak samo znakomitą i wykorzystującą pozostałości tkanin od Donny Karan i innych. Sto procent zysków idzie na utrzymanie szkoły, dzięki czemu jest ona samowystarczalna.

 

Czy libańscy projektanci mocno ze sobą konkurują?

Ja nigdy nie patrzyłam na innych projektantów jak na konkurencję, bo po pierwsze – każdy z nas ma zupełnie inną estetykę i styl, a po drugie – nie nosimy w sobie negatywnej energii, raczej wzajemnie się wspieramy. Na początku mojej ścieżki zawodowej otrzymałam pomoc m.in. od jednego z moich znajomych, Bashara Assafa, który rok wcześniej założył pierwszą firmę. Pomógł mi zlokalizować fabryki tkanin, których potrzebowałam. W Libanie traktujemy się jako sieć kontaktów, nie jak obozy wroga. Nawet jeśli jesteś klientem i nie znajdujesz u któregoś z designerów tego, czego szukasz – oni z chęcią polecą Ci kogoś innego, kto może to mieć. Jako że w Bejrucie wynajęcie przestrzeni np. pod pop-up store jest szalenie drogą sprawą, a sprzedaż w butikach również wiąże się z kosztami, półtora roku temu wraz z czterema innymi projektantami (m.in.tymi od Second St. i szkoły Creative Space) zorganizowałam pierwszy duży sklep tego typu. Dzięki temu stać nas było na pokrycie kosztów. Nazwaliśmy się Design Collective i od tamtego czasu regularnie organizujemy wspólnie rozmaite wydarzenia i wyprzedaże naszych projektów.

 

A jak postrzegasz globalny sukces Elie Saaba? Ciekawa jestem, dlaczego taka rozpoznawalność jest trudniejsza do osiągnięcia dla innych Libańczyków.

Saab był tak naprawdę pierwszym libańskim projektantem, który faktycznie zabrał się za modę tak, jak to się robi na całym świecie. Był też w stanie dosięgnąć takich rodzimych klientów, którzy polecali go dalej w świat i tak jego marka rosła w siłę. Elie jako pierwszy libański projektant ubrał gwiazdy na rozdaniu Oskarów, prezentował swoją kolekcję na wybiegu mody w Paryżu, a że tworzy haute couture, to szansa na powodzenie była ogromna.

Swoją drogą, odbyłam staż u Elie Saaba – oczywiście go nie poznałam, bo jego dom produkcyjny jest wielki, ale osoby, z którymi miałam przyjemność tam pracować, bardzo wiele mnie nauczyły. Był to staż w dziale tworzenia naszywek i innych detali. Zaczęłam sama wymyślać wzory do kolejnych kreacji Saaba, wyciągając z tego okresu maksymalnie dużo doświadczenia. Ale po tych praktykach wiedziałam, że nie chcę pracować w modzie haute couture – to zdecydowanie nie moja działka!

 

Pracowałaś też z Oscarem de la Rentą – opowiedz, jak w ogóle dostałaś się na te wszystkie staże?

Zgadza się, były to praktyki w jego showroomach. Zdobyłam wiedzę na temat tego, jak wygląda proces sprzedaży ubrań do butików i sklepów. Samo zainteresowanie praktykami tego typu zaszczepiła we mnie koleżanka, która kończyła studia, kiedy ja dopiero je zaczynałam. Jej jedyną – i bardzo cenną – radą było: „zapisuj się na wszystkie szkolenia i staże, jakie znajdziesz, wykorzystuj każdą możliwość!”. Kiedy ogłoszono konkurs na staż u de la Renty, pamiętam, że wszyscy omijali go szerokim łukiem, bo był to okres tuż przed egzaminami i nikt nie miał czasu na przygotowywanie rozbudowanego, poważnego zgłoszenia, a tym bardziej zaangażowanie się w samą pracę. Ja mimo wszystko się zgłosiłam, co znajomi uznali za kompletne szaleństwo. A jednak dostałam się i dałam radę! Było dużo pracy, ale bardzo owocnej. Zresztą zawsze lubiłam się mobilizować i dawać z siebie jak najwięcej.

Damir Doma to kolejne znane nazwisko, u którego szlifowałaś swoje umiejętności…

Tak, u tego chorwackiego projektanta pracowałam dużo później, już po skończeniu uniwersytetu, ale gdy wciąż mieszkałam jeszcze w Paryżu. Niestety musiałam przerwać tę współpracę, ponieważ skończyła się ważność mojego pozwolenia na pracę i nie dostałam przedłużenia, jako że było to tuż przed wyborami prezydenckimi.

 

Niedawno przyjechałaś jednak do jednej z ważniejszych metropolii na mapie świata. Wolisz Londyn czy Paryż?

Dzisiaj zdecydowanie Londyn! Paryż jest pięknym miastem z doskonałym wykwintnym jedzeniem, wspaniałym winem itd., ale nie dzieje się tam aż tak wiele ekscytujących dla mnie rzeczy. Londyn natomiast oferuje całą gamę rozrywek, jest wesoły, daje mi wrażenie, że mogę podbić świat. Jest szyty na miarę młodych ludzi. W Paryżu chętnie zamieszkam, jak dożyję 50-tki i będę chciała prowadzić spokojne życie, delektując się ślimakami! (śmiech)

 

Dlaczego wiec wybrałaś Paryż, a nie Londyn, kiedy planowałaś studia za granicą?

Koniecznie chciałam iść do Parsons School of Design, a że ta uczelnia ma tylko dwie filie – jedną w Nowym Jorku, a drugą właśnie w Paryżu, to miałam ograniczony wybór. Moja mama bardzo bała się mnie puścić do Stanów, jako że są bardzo daleko od Libanu, a że w Paryżu mieszkał też mój brat, to decyzja była prosta.

 

Gdzie można kupić Twoje projekty?

Póki co, sprzedaję swoje produkty w sklepie internetowym Lebelik (http://lebelik.com/).To sklep dla libańskich projektantów, który dystrybuuje na cały świat. Można znaleźć tam nie tylko ubrania, ale też akcesoria do domu itp. W wymarzonym scenariuszu miałabym sklep stacjonarny (w dużym międzynarodowym mieście jak Londyn; Bejrut to niestety za mało, aczkolwiek o tym też marzę…), w którym każda rzecz byłaby na sprzedaż. Na przykład, jeśli byłby tam stolik z biżuterią, to stolik również byłby na sprzedaż. Dzięki temu sklep ciągle by się zmieniał, byłby żywym organizmem…

 

Życzę Ci więc spełnienia marzeń! I dziękuję za rozmowę.

 

Wszystkie zdjęcia: Julia Mafalda
Posted on

Tysiąc twarzy Lukrecji B.

UWAGA: Zapisz się na kurs do rzymskiej szkoły języka włoskiego SCUDIT i skorzystaj z naszych atrakcyjnych rabatów!

 

Przez długie wieki o Lukrecji Borgii zwykło się mówić, że była osławioną pięknością. Osławioną – czyli niesławną. Pójdźmy dalej – Lukrecja to także trucicielka, manipulatorka i największa kurtyzana Rzymu, która sypiała z ojcem papieżem i z bratem. Niezły bilans 39-letniego zaledwie życia…. Jeśli wierzyć niektórym przekazom, siała śmierć i zniszczenie niczym hinduska bogini Kali.

Jaka jednak była naprawdę? Wielu szukało na to pytanie odpowiedzi. Inny portret „renesansowej madonny” (to madonnami, a nie damami, zwano dawniej kobiety szlachetnie urodzone), córki papieża Aleksandra VI wyłania się z jej listów i dzienników, inny – z relacji współczesnych. Natomiast jej wizerunek, który utrwalił się w sztuce, to już czysta fantazja. Dwa lata temu w swojej powieści pt. Córka papieża zrehabilitował Lukrecję włoski noblista Dario Fo. Wcześniej próbowali robić to historycy – prace naukowe mają jednak dość wąski krąg odbiorców.

Artyści i publiczność kochają Lukrecję bez ustanku. Co ciekawe jednak, uczuciem darzą właściwie nie ją samą, a jej wyimaginowane złe wcielenie. Świadczyć może o tym chęć, z jaką wystawiana jest opera Gaetana Donizettiego pt. Lukrecja Borgia, czy popularność dwóch niedawno nakręconych seriali telewizyjnych. Pierwszy z nich to Rodzina Borgiów Neila Jordana według powieści Maria Puza, w którym Rodriga Borgię zagrał Jeremy Irons, a Lukrecję – śliczna blondynka Holliday Grainger. Drugi nosi tytuł Prawdziwa historia rodu Borgiów (w oryginale po prostu Borgia), a jego twórcą jest Tom Fontana.

Obraz Bartolomea Veneto przedstawiający prawdopodobnie Lukrecję Borgię
Obraz Bartolomea Veneto przedstawiający prawdopodobnie Lukrecję Borgię

Czarna legenda na ekranie

Puzo wierny dokumentom historycznym o renesansowym rodzie zdecydowanie nie był. Twórcy serialu opartego na motywach jego powieści niewiele sobie z tego robili, zgodnie z zasadą, że najlepiej sprzedaje się czarna legenda. I oto widzimy na przykład, jak młodziutka, świeżo poślubiona żona Giovanniego Sforzy, czująca do niego ogromną niechęć, podstępem doprowadza do tego, że mąż łamie sobie nogi; potem zaś bez przeszkód oddaje się miłosnym rozkoszom z chłopcem stajennym.

Tom Fontana dla odmiany twierdzi, że, zanim zaczął pisać scenariusz, przeczytał mnóstwo materiałów źródłowych, w czym pomagała mu wyniesiona ze szkoły znajomość łaciny. Jednak pytany o to, czy trzymał się faktów, odpowiada, że dzięki ich naginaniu seriale stają się przyczynkiem do ważnych dyskusji, a ludzie zaczynają się interesować historią i czytać, by przyłapać filmowców na błędach. W ten sposób wierność prawdzie zaczyna jawić się jako pozbawiona walorów edukacyjnych.

Francuski wkład

Fatalną reputację Lukrecja Borgia „zawdzięcza” w dużej mierze francuskim autorom sprzed wieków: Aleksandrowi Dumasowi ojcu i Wiktorowi Hugo. Ten pierwszy, jako seryjny autor bestsellerów takich, jak Trzej muszkieterowie czy Hrabia Monte Christo, z lubością sięgał po historie możnych tego świata, by przeistoczyć je w powieści pełne walki o władzę, miłości i morderstw. W swoich Borgiach napisał o Lukrecji, że miała twarz Madonny Rafaela, ale była bezbożna i podstępna. Jego liczni czytelnicy oczywiście mu uwierzyli. Hugo, autor niezapomnianych Nędzników, poświęcił natomiast córce papieża dramat, według którego powstało libretto do opery Donizettiego. W późniejszym arcydziele bel canta Lukrecja przedstawiona jest jako bezwzględna manipulatorka i morderczyni, która ostatecznie truje własnego syna. Dodajmy, że warszawską premierę opery w 2009 r. reklamował plakat, na którym pysznił się zamknięty w butelce czarny skorpion.

Mów mi “wujku”

Lukrecja Borgia była córką wywodzącego się z Hiszpanii Rodriga Borgii, który w historii zapisał się, raczej niechlubnie, jako papież Aleksander VI. Urodziła się prawdopodobnie w Subiaco w Lacjum 18 kwietnia 1480 r., zmarła zaś zaledwie 39 lat później w Ferrarze, 24 czerwca 1519 r. Była córką długoletniej kochanki Rodriga Borgii, Vannozzy Cattanei, i siostrą Cesara, Juana i Jofrè. Cesare, zazdrosny o sukcesy brata, kazał zamordować Juana, a Niccolò Machiavelli sportretował jego poczynania w słynnym Księciu.

Gdy Lukrecja miała lat 12, jej ojciec, który dotąd, podczas prawie codziennych odwiedzin, przedstawiał się jako “wujek”, wstąpił na papieski tron. Aby zachować pozory, wybrał Vannozzy tzw. męża tytularnego, sam jednak powiedział swoim dzieciom, kim jest dla nich naprawdę. Zafundował im tym samym podwójny szok – nie dość, że wujek został papieżem, to jeszcze okazał się ich ojcem. Świetnie i bardzo współcześnie przedstawił tę scenę Dario Fo.

Trzech mężów i dużo dzieci

Kolejne lata obfitowały w dalsze dramatyczne wydarzenia. Za sprawą ojca i brata, Lukrecja miała trzech mężów; każde z małżeństw było zaś swoistym kontraktem politycznym. Aleksander VI i Cesare, przekazując Lukrecję z rąk do rąk, załatwiali po prostu swoje interesy. Gdy okazywało się, że sojusz zawarty przez małżeństwo przestaje mieć znaczenie, bez skrupułów pozbywali się męża Lukrecji. Piewszego małżonka naszej bohaterki, Sforzę, najpierw chcieli zabić, potem zaś zmusili go podstępem do przyznania się do impotencji, dzięki czemu małżeństwo stało się nieważne. Alfonso d’Aragon, naturalny syn króla Neapolu, a zarazem życiowa miłość Lukrecji, zginął na zlecenie Cesara po małżeństwie trwającym zaledwie dwa lata – brat Lukrecji postanowił bowiem zerwać z Neapolem i zacieśnić stosunki z Francją. Trzecim mężem papieskiej córki został Alfonso d’Este, syn księcia Ferrary. Papież wyposażył córkę w ogromny posag, czego zresztą zażądał książę. Ten związek przetrwał najdłużej. Jak prawie wszystkie możne panie w tamtych czasach, i Lukrecja miewała także liczne romanse. Gorące uczucie połączyło ją w latach 1502-1505 z poetą i historykiem Pietrem Bembo – tym samym, którego pięknie namalował w 1504 r. Rafael. Drugą wielką fascynacją Lukrecji był Franciszek II Gonzaga, mąż siostry jej męża, Izabelli d’Este.

Pietro Bembo pędzla Rafaela
Pietro Bembo sportretowany przez Rafaela

Dzieci urodziła Lukrecja dziesięcioro lub jedenaścioro. Historycy nie są zgodni co do Giovanniego Borgii, który uchodził za jej nieślubnego syna zrodzonego ze związku z Pedrem Caledesem (Calderon). Aragończykowi urodziła jedno dziecko, Rodriga, który zmarł w wieku lat 13, a panu Ferrary – ośmioro dzieci. Jednym z synów Lukrecji był kardynał Hipolit d’Este – ten sam, który w Tivoli pod Rzymem kazał wybudować słynną willę otoczoną olśniewającym, pełen fontann tarasowym ogrodem. Zmarła po urodzeniu ostatniej córki, Izabeli Marii.

Wiedźma czy anioł

Borgiowie byli bez wątpienia rodem potężnym; szybko zdobyli znaczące wpływy i dużą władzę. Ich wzrastająca siła była solą w oku takim potentatom panującym na Półwyspie, jak chociażby mediolańscy Sforzowie czy ród della Rovere z Urbino. Nic dziwnego, że relacje współczesnych Borgiom kronikarzy nie zawsze pokrywały się z prawdą – warto pamiętać, że wrogowie Borgiów z lubością uprawiali coś, co dziś nazwalibyśmy czarnym PRem. Chodziło przecież o zdyskredytowanie wroga. Plotki o kazirodczych związkach Lukrecji miał np. rozpowszechniać jej pierwszy mąż. Nie oznacza to oczywiście, że Borgiowie nie mieli nic na sumieniu. Aleksander prawo łamał i naginał, manipulował i spiskował, zlecał również zabójstwa. Jak jednak podkreślają historycy, był to wówczas powszechny sposób zdobywania i umacniania władzy. W efekcie źródła historyczne dotyczące rodziny pełne są kontrastów i sprzeczności. Tom Fontana wspominał w jednym z wywiadów, że natknął się w dokumentach na dwie relacje ze ślubu Lukrecji. Z jednej wynikało, że podczas uroczystości wyglądała jak wiedźma i uwodziła weselnych gości, a z drugiej – że wyglądała jak anioł, a przyjęcie było ze wszech miar udane.

Okiem noblisty

Dario Fo tak rozgniewał się na te niespójności, pogłębiane dodatkowo przez twórców współczesnych seriali o Borgiach, że postanowił sam poszukać prawdy o niej. Tak powstała Córka papieża – pierwsza powieść wielkiego człowieka teatru, o której mówił, że jest „groteskową tragedią”.

Fo Borgiów nie broni, ale przypomina, że do włoskich ohydztw nie dochodziło jedynie w okolicach Rzymu. Aby podać przykład, możemy zajrzeć do Mediolanu i przedstawić Viscontich i Sforzów. Lukrecję pokazuje zaś jako ofiarę ojca i brata, którzy wrzucali ją w wir finansowych i politycznych interesów bez krztyny litości. Jest w tym zresztą bardzo dosadny, podsumowując, że w niektórych chwilach Lukrecja była traktowana wręcz jak paczka o okrągłych piersiach i cudnych pośladkach.

Jeden z portretów Lukrecji autorstwa Bartolomea Veneto
Jeden z portretów Lukrecji autorstwa Bartolomea Veneto

Spotkanie z historią

Lukrecją, która wyłania się z kart książki włoskiego noblisty, targają sprzeczne uczucia, jednak bez wątpienia jest też silną i zdecydowaną kobietą. Wie, czego chce – przede wszystkim miłości, spokoju i, co najtrudniejsze, niezależności. Potrafi walczyć o swoje szczęście, być lojalną i wierną. Oglądana z tej perspektywy, nigdy nie wydaje się pasywna, choć bywa przecież traktowana jak wspomniana „paczka”. Gdy jej mąż Alfonso wyjeżdżał na wojnę lub załatwiał interesy na dworach europejskich, skutecznie zarządzała Ferrarą; potrafiła nawet dowodzić obroną miasta. Poddani uwielbiali ją, a ojciec, Aleksander VI, powierzał jej pieczę nad Watykanem, gdy tylko musiał udać się w dłuższą podróż. Znamienne są także słowa teścia Lukrecji, który, umierając, powiedzieć miał jej, że była największą radością jego życia, choć wcześniej wymusił na papieżu potężny posag i krzywo patrzył na synową, uwierzywszy w jej czarną legendę.

Uważana za rozpustnicę, umarła Lukrecja w aurze świętości. Ufundowała klasztor, walczyła z lichwą i otworzyła kasę zapomogowo-pożyczkową dla mieszkańców Ferrary, a noblista pisze, że lubiła powtarzać słowa św. Bernarda: największym darem, jaki złożyć można Chrystusowi, jest ten, aby dawać, a nie brać. Darem dla nas, czytelników, jest bez wątpienia spotkanie z Córką papieża Fo – chyba jedno z najpiękniejszych, jakie może nam się przydarzyć z Lukrecją Borgią. Choć nie daje oczywistych odpowiedzi, podsuwa tropy interpretacyjne. Pofolgować wyobraźni pozwalają zaś jej portrety. Różne, sprzeczne – jak różnorodne i sprzeczne bywają opinie o niej. Bartolomeo Veneziano na przykład na jednym przedstawił Lukrecję jako Florę, ze złocistymi lokami i odsłoniętą jedną piersią. Na drugim zaś jako bardzo poważną brunetkę.

 

Zdjęcie główne: obeaz A glass of wine with Cesare Borgia pędzla Johna Colliera (1893 rok). Obok brata stoi Lukrecja; koło niej zasiada Aleksander VI.
Posted on

Śródziemnomorska podróż, która zmieniła moje życie

Julia Wollner: od Czarnogóry do Ściany Płaczu

Julia Wollner
 

Wykorzystam przywilej, jakim cieszę się, prowadząc tę stronę, i wymienię nie jedną, a kilka podróży, które zaważyły na moim losie! Pierwsza z nich nastąpiła w końcu lat 80. – rodzice zabrali mnie i brata na wakacje do Czarnogóry. To wtedy zakochałam się w śródziemnomorskiej przyrodzie – pamiętam kłaniające się morzu wysokie pinie, krystaliczną wodę, cykady wielkości ptaków i żółwie, które grzały się na tarasie wynajmowanego przez nas domku. Do dziś obraz ten jest dla mnie tożsamy z rajem! Kolejny ważny wyjazd nastąpił, kiedy miałam 12 lat – rodzice wysłali mnie na kurs angielskiego do Wielkiej Brytanii. I choć nie jest to kraj śródziemnomorski, to właśnie wtedy zdecydowałam, że będę nie tylko zgłębiać tajniki łaciny i historii antycznej, którą pasjonowałam się od dziecka, ale zajmę się też “łaciną zniekształconą”, jak jedna moja pani profesor określała język włoski. Stało się tak dlatego, że na kursie uczyłam się z niezwykle sympatycznym gronem włoskiej młodzieży, a z jedną z poznanych tam koleżanek utrzymuję bliskie relacje do dzisiaj. Do dzisiaj także zajmuję się zawodowo przede wszystkim kulturą włoską i to do Italii jeżdżę szczególnie chętnie. Myślę, że w sumie byłam tam już kilkaset razy, jednak najważniejszy był zapewne ten pierwszy. Nie we Włoszech w ogóle, ale w Rzymie – jedynym miastem na świecie, w którym się nie gubię i jedynym, w którym wydaje mi się, że jestem stuprocentowo sobą. Można więc powiedzieć, że Rzym nie tyle mnie odmienia, co przywraca do właściwej formy. (śmiech) Ostatnią podróżą, która znacząco wpłynęła na moje życie – tym razem to prywatne, nie zawodowe – był pierwszy wyjazd do Izraela. Miałam wówczas 27 lat, byłam sama i bardzo marzyłam o założeniu rodziny. Podczas zwiedzania Jerozolimy, pod Ścianą Płaczu, pewna staruszka podała mi świstek papieru z zapisaną na niej modlitwą “Prayer for a good husband”. Odmówiłam ją… a miesiąc później, już w Warszawie, poznałam mojego dzisiejszego męża. Trudno chyba o bardziej wymowną historię! (śmiech)

Uri Wollner: zobaczyć Neapol i zrozumieć

 

Mam czasem wrażenie, że wszystko już wiemy, wszystko jest w nas, a ważne prawdy trzeba nie tyle poznać, co odkryć w sobie. Podróże często się do tego przyczyniają. Przykładem z mojego własnego życia jest moja pierwsza wyprawa do Neapolu. To trudne miasto, które albo się kocha, albo nienawidzi; ja wybrałem się tam ze znajomymi, którzy zdecydowanie zachwyceni nie byli. Ja natomiast czułem, że jest to dla mnie miejsce szczególne. Im dłużej krążyłem wśród brudnych uliczek, zaśmieconych zaułków, wśród niemodnie ubranych tubylców i poobijanych aut, tym bardziej rosło we mnie przekonanie, że to właśnie tu toczy się prawdziwe życie, w którym bardziej od wysprzątanego obejścia liczy się serdeczny uśmiech, a od szyku i formy większe znaczenie ma słońce nad naszymi głowami. Staram się dziś o tym pamiętać wszędzie tam, gdzie jestem.

Michał Głombiowski: cinquecento po Hiszpanii

 

Przekroczywszy  dwudziestkę, wyruszyłem w dość spontaniczną podróż fiatem cinquecento do Hiszpanii. To było jeszcze na długo przed przystąpieniem Polski do UE i na granicy  niemiecki celnik nie mógł uwierzyć, że zamierzam dojechać tym samochodem na kraniec Europy. Jakoś dojechałem. To były trzy miesiące swobodnego podróżowania po zakątkach Półwyspu Iberyjskiego, z mikrym budżetem, w którym nie bardzo mieściły się noclegi, więc spałem po prostu na fotelu samochodu. Ta podróż zmieniła w zasadzie  wszystko – dała mi pewność, że potrzebuję w życiu ruchu, braku ograniczeń i słońca. Dzięki niej zacząłem pisać o świecie i o podróżach, zostałem dziennikarzem, a w końcu trafiłem na łamy National Geographic Traveler. Zacząłem pisać książki. Hiszpanię darzę  ogromnym sentymentem i pozostaje dla mnie nie tylko jednym z najważniejszych miejsc basenu Morza Śródziemnego, ale całego świata. Do dziś mam pod powiekami setki obrazów z tamtej podróży. Wystarczy, że zamknę oczy. Niektóre są już nieco przyblakłe, wciąż jednak pozostają dla mnie życiowym drogowskazem. Liczę na to, że pozostaną ze mną do końca życia.

 

Aleksandra Seghi: między Toskanią a Lacjum

 

Podróż, która nas odmienia, wcale nie musi oznaczać wyprawy w dalekich kraje. Nie musi też być długa; musi natomiast nieść emocje, które zapamiętamy na całe życie. Dla mnie taka podróż, która sprawiła, że spojrzałam na świat innymi oczami i zrozumiałam, co jest dla mnie najważniejsze, nastąpiła kilka lat temu, w bardzo pracowitym okresie. Od dawna nie wyjeżdżaliśmy całą rodziną, bo wpadliśmy w wir codzienności: praca, szkoła i inne obowiązki… Na całe szczęście nagła, spontaniczna decyzja w pewne sierpiowe popołudnie sprawiła, że w kilka chwil zorganizowaliśmy sobie wycieczkę, której celem były tereny leżące na granicy Toskanii i Lacjum. Pojechaliśmy w miejsce, do którego prowadzi wyboista, piaszczysta droga; z dala od miast i tłumów turystów. Gospodarstwo agroturystyczne, w którym mieszkaliśmy, znajdowało się na małym wzgórzu – roztaczały się zeń wspaniałe widoki. Na tym i pozostałych wgórzach toczyło się życie miejscowych zwierząt: koni, owiec… Z dala można było usłyszeć dzwięk ich dzwoneczków, szczególnie przed zmierzchem, gdy owce wracały do swoich zagród. Wspomniana piaszczysta, wyboista droga okazała się vią Francigeną – historycznym szlakiem piegrzymkowym, którym wędrowcy podążali do Rzymu. W pełnym słońcu oparci o kije z uśmiechem maszerowali do celu. Wszystkie te obrazy, obcowanie z naturą sprawiły, że poczuliśmy błogość i wyciszenie. Zrozumieliśmy, że trzeba zwolnić i cieszyć się życiem. Nie warto pędzić. Nasze dni nie powinny być zlożone tylko z wykonywania obowiązków, ciężkiej pracy, ale również z relaksu i chwili dla siebie. Pozwólmy sobie na nią, bo życie jest tylko jedno.

 

 

 

Beata Zatońska: uważność u stóp Olimpu

Beata Zatońska
 

Mitologia grecka, kultura, wspaniale krajobrazy i oczywiście Grek Zorba. Przed pierwszą podróżą do Grecji miałam głowę nabitą lekturami. Oczekiwałam czegoś, czego nazwać nawet nie umiałam. I gdzie trafiłam? Do miejsc pełnych rozgadanych turystów. Jednak w tłumie uczyłam się szukać tego, co sobie po wyjeździe obiecywałam: otwierać szeroko oczy i odkrywać podróżniczą uważność. Do tego doszły niepowtarzalna pogoda, zapach morza, smak jogurtu z miodem. Było pięknie, a Riwiera Olimpijska do dziś kojarzy mi się ze skupieniem i trenowaniem wspomnianej już uważności.

Kamila Kowalska: po prostu Włochy

Kamila Kowalska
 

Bez wątpienia najważniejsza była moja pierwsza podróż do Włoch, prawie dwadzieścia lat temu. Pierwsze dotknięcie włoskości. Totalne. Kilka dni w Wenecji, kilka we Florencji, przystanek w Rzymie, następny w Neapolu i w końcu Wybrzeże Amalfitańskie. Po powrocie nic już nie było jak dawniej, a ja… w końcu zamieszkałam we Włoszech.


Gosia Villatoro: Barcelona, moja miłość

 

Moja najważniejsza śródziemnomorska podróż tak naprawdę ciągle trwa. Pierwszy raz odwiedziłam Barcelonę, mając 20 lat. Nie wspominam tej wyprawy dobrze, ponieważ w jej trakcie zostało złamane moje serce. Los okazał się niezwykle przewrotny, gdyż cztery lata później to tam ostatecznie posklejał je mój obecny mąż, zabierając mnie do Barcelony w podróż poślubną i pokazując mi, ile piękna, uroku i tajemnicy ma w sobie to miasto. Pokochaliśmy je razem. Odwiedzaliśmy je w trakcie każdej mojej ciąży i z powiększającą się rodziną. Rok temu zaś temu przeprowadziliśmy się tu na stałe i rozpoczęliśmy wraz z naszymi dziećmi nowy rozdział tej fascynującej podróży, jaką jest nasze wspólne życie.


Olga Bialer: od kibucu do Malagi

 

Prawie wszystkie moje podróże były śródziemnomorskie, ale wśród nich za najważniejsze uznaję dwie. Obie miały miejsce w młodym wieku “burzy i naporu”. Po pierwsze: trzymiesięczna izraelska przygoda, tj. woluntariat w kibucu i podróż z plecakiem po całym kraju – szkoła życia, najlepsza “hartownia”, szok dla zmysłów, emocji i umysłu. Rok później kompletnie odmienna kraina na drugim krańcu Morza Śródziemnego: Andaluzja, a konkretnie Malaga, gdzie miałam doskonalić swój hiszpański, a nauczyłam się znacznie więcej – beztroski i radości życia w miejscu,w którym wszystkie problemy dnia codziennego odpływają w siną dal.

Posted on

Czas kryzysu to czas dojrzewania. Rozmowa z Zeruyą Shalev

Zeruya Shalev jest wielokrotnie nagradzaną izraelską pisarką. Jej książki zostały przetłumaczone na ponad 20 języków, na motywach wielu z nich powstały scenariusze filmowe. Zadebiutowała w 1988 r. tomem wierszy, a pięć lat później wydała powieść zatytułowana Tańcząc, stojąc. Prawdziwy sukces przyniosła jej książka Życie miłosne (wydana w Izraelu w 1997 r.; sześć lat później ukazała się w Polsce nakładem wydawnictwa W.A.B.). Kolejne tomy trylogii – Mąż i żona oraz Po rozstaniu – potwierdziły jej pisarską rangę.

W październiku 2016 roku ukazała się w Polsce jej najnowsza książka pt. Ból (na stronie magazynu “Lente” pisała o niej Julia Wollner). Główna bohaterka powieści, Iris, została poważnie ranna w ataku terrorystycznym. Po wielu latach nadal doświadcza napadów silnego bólu. Jednak cierpienie fizyczne to nie wszystko – prawdziwa udręka dotyczy bowiem uczuć, rodziny oraz dawnej, młodzieńczej miłości.

Jerozolima
Jerozolima. Fot. Rob Bye


9 stycznia 2004 r. została pani ranna w zamachu terrorystycznym w Jerozolimie. Bohaterka powieści, które ukazała się niedawno w Polsce, Iris, ma podobne przeżycia. Trudno więc oprzeć się myśli, że zawarła pani w Bólu wątki autobiograficzne.

I tak, i nie. Jeśli w ogóle piszę o swoich doświadczeniach, to dzieje się tak wtedy, gdy już nie są bolesne, gdy nie dotykają mnie osobiście. Proces kreacji włącza się, gdy w pamięci zaczynają mi się zacierać szczegóły. Wtedy rozpisuję to wydarzenie na moich bohaterów i powstaje coś nowego.

Jest też tak, że gdy piszę, ogarniają mnie emocje moich bohaterów; mocno się z nimi identyfikuję, współodczuwam. Mam niejednokrotnie wrażenie, że uczestniczę w ich życiu. Mówienie o wątkach autobiograficznych w moim pisarstwie jest więc zwodnicze. Doświadczenia moich bohaterów prawie zawsze stają mi się bardzo bliskie – tak bliskie, że są momenty, gdy mogę śmiało powiedzieć, że to lub tamto sama przeżyłam.

Zamach, o którym teraz Pani napisała, przez długi czas był jednak tematem tabu.

Po wypadku przyjaciele przychodzili mnie pocieszać. Bardzo chcieli, żebym wyzdrowiała, zachęcali mnie więc do pisania o zamachu – w przekonaniu, że zadziała to terapeutycznie, że przeżyję katharsis. Bardzo mocno się jednak opierałam. Nie chciałam o tym ani myśleć, ani tym bardziej pisać. Co więcej, byłam pewna, że nic już nigdy nie napiszę! Mój świat zmienił się w traumatyczny sposób. Potem bardzo powoli zaczęłam wracać do książki, której tworzenie przerwał mi wypadek. Przyszły kolejne powieści, a ja nadal udawałam, że nic się nie stało…

Ból przyszedł niespodziewanie?

Spontanicznie. To była niespodzianka – nie chciałam tego ani nie planowałam. Zaskoczyłam sama siebie, ale nie mogłam się oprzeć – przymus był zbyt silny. Nie czułam jednak, że opowiadam o sobie. Moją bohaterką była Iris. Starałam się opisać, jak atak zamachowca wpłynął na nią i na jej rodzinę; rozłożyć na czynniki pierwsze ich obsesje. Sytuacje kryzysowe, graniczne zawsze interesowały mnie szczególnie. Człowiek osadzony w rutynie zaczyna się okłamywać i traci czujność. Dopiero gdy zdarzy się coś, co wytrąci go z otępienia, otwiera oczy. Wierzę, że czas kryzysu to czas dojrzewania. Sama wiele się uczę, gdy piszę moje książki.

My natomiast uczymy się wiele, gdy je czytamy, i to na różnych płaszczyznach. Uważny czytelnik znajdzie w Pani książkach wiele motywów biblijnych. W Bólu też są, prawda?

Biblia to moja skarbnica mitów; z nią wiążą się początki mojej twórczości. Kiedy miałam dziewięć lat, zaczęłam pisać długą powieść o jednej z biblijnych postaci. Wcześniej Biblię czytał mi ojciec, choć, podobnie jak ja, nie był religijny. Biblia jest dla mnie wielką literaturą; traktuję ją jako źródło inspiracji. Są w niej, tak samo jak w greckich dramatach, zapisane wszystkie opowieści świata. W Bólu natomiast zaszyte są elementy historii Józefa. Porzucili go bracia i dobrze na tym wyszedł. Iris na dobre wyszło rozstanie z Ejtanem…

Dzięki Twoim książkom bez wątpienia poznajemy także Izrael – i to, jak polityka mocno wpływa tam na codzienność.

W kraju takim jak Izrael nie da się oddzielić życia prywatnego, rodzinnego od politycznych konfliktów. One są w powietrzu, oddychamy nimi. Po zamachu nie czułam złości. Rozumiem argumenty obu stron, ale jestem przeciwko terroryzmowi. Mam przyjaciół Palestyńczyków, którzy tak samo jak ja marzą o pokoju. Myślę zresztą, że ludzie nie obwiniają w takich chwilach ani Palestyńczyków, ani rządu. Ja zareagowałam tak samo, jak Iris i jej rodzina – szukając winy w sobie, zastanawiając się, co by było, gdybym poszła lub pojechała inną drogą, gdyby inaczej się zachowała… Każdy jest zajęty sobą, każdy ma coś na sumieniu.

Badanie wpływu tak ekstremalnie mocnych wydarzeń, do jakich należy zaliczyć zamach, na rodzinną intymność, było bardzo interesujące. Zamach staje się przecież w efekcie jednostkowym, prywatnym przeżyciem tych, których dotknął. Gdy pisałam, nie czułam, że przelewam do powieści swoje doświadczenia. Chodziło o Iris, jej męża, syna i córkę. Co więcej, miałam przekonanie, że sama przeszłam przez to wszystko o wiele lżej, emocjonalnie i fizycznie. Iris przeprowadziłam przez piekło w każdym aspekcie jej życia. Ból jest więc połączeniem moich doświadczeń i wyobrażeń. Dodam też, że inspirowałam się historią, którą opowiedziała mi mama – o swojej młodzieńczej miłości.

Skoro poruszyłyśmy temat polityki, zapytam jeszcze o wysyłanie dzieci do wojska. Trudno się z tym pogodzić?  

Jest to przerażające. Każda matka ma nadzieję, że kiedy jej syn dorośnie, nie będzie musiał iść walczyć, a jednak moment ten zawsze nadchodzi. Z jednej strony jako matki chcemy, żeby nasze dzieci były delikatne i miłe, z drugiej – wiemy, że muszą iść do wojska, nauczyć się bronić siebie i całego kraju. To trudne. Iris straciła ojca na wojnie, więc dla niej ta nieuchronność służby wojskowej dziecka jest jeszcze bardziej dotkliwa.

Pamiętajmy też przy tym, że w Izraelu o polityce rozmawia się cały czas, i to bardzo emocjonalnie, choć na szczęście rodzinna intymność mimo wszystko angażuje mocniej niż to, co dzieje się na zewnątrz. Gdzieś jednak zawsze czai się strach. Sposób, w jaki patrzymy na siebie, jest przecież odzwierciedleniem świata zewnętrznego. Może dlatego jestem tak zafascynowana życiem uczuciowym i paradygmatem związków rodzinnych. Relacje między rodzicami i dziećmi interesują mnie przy tym bardziej niż związki miłosne. Ból zaś jest też opowieścią o powracaniu do dawnej miłości, o spełnianiu marzeń fantazji z młodości.

"Ból" Z. Shalev. Fot. Julia Wollner
“Ból” Z. Shalev. Fot. Julia Wollner


Marzenia czasem zajmują w życiu więcej miejsca niż samo życie. Tak jest w pewnym sensie u Iris.

Marzenie o innej wersji życia jest tu fundamentalne. Iris ma czterdzieści parę lat i żyje wspomnieniem pierwszej, wielkiej miłości. Nie przykłada wagi do tego, co się wokół niej dzieje. Myśli, że popełniała błąd za błędem, a jej życie powinno wyglądać zupełnie inaczej. Chciałaby znowu mieć 17 lat i zacząć wszystko od nowa. Niemożliwe staje się możliwe, gdy spotyka dawnego ukochanego. Podchodzi do tego z rezerwą; wydaje się jej, że jest pusta w środku, ale on widzi w niej nadal tamtą dziewczynę sprzed lat, siedemnastolatkę, którą kochał.

I to jest właśnie ich problem?

Tak, ale jest w tym także magia, zupełnie niezwykłe, wspaniałe doświadczenie. Nawet pozazdrościłam Iris i Ejtanowi tych ekscytujących przeżyć. Identyfikowałam się z Iris tak mocno, że prawie się w Ejtanie zakochałam! Podczas pracy nad książką muszę czasem zrobić krok do tyłu i przyjrzeć się moim bohaterom z pewnego dystansu. Jeśli tego nie zrobię, mogę naprawdę wsiąknąć w alternatywne życie.

Iris z Bólu wydaje mi się być trochę inna od bohaterek Pani poprzednich książek, chociażby Ellie z Po rozstaniu czy Diny z Co nam zostało.  

Wszystkie są bardzo silne. Jednak rzeczywiście chciałam, żeby Iris nie była podobna do kobiet, o których pisałam wcześniej. Szukałam bohaterki, które nie jest neurotyczna, nie goni za przygodą i miłością. Iris ma autorytet, ciężko pracuje, jest zdyscyplinowana. Dba o rodzinę, ale tak naprawdę absorbuje ją praca. Jeśli taka kobieta jak Iris zakochuje się, to uczucie ma wtedy niezwykłą moc. Poza tym, taka miłość mogła wydarzyć się Iris tylko z mężczyzną będącym częścią jej przeszłości. Pisząc Ból, zdałam sobie sprawę, że ludzie są teraz bardziej zainteresowani przeszłością niż przyszłością. Uderzyło mnie to.

Jak Pani myśli, dlaczego tak się dzieje?

W pewnym wieku, gdy wydaje nam się, że wiemy już wszystko o sobie i swoim życiu, przyszłość staje się nudna i przewidywalna. Tymczasem przeszłość jest pełna pytań. Ludzie szukają na Facebooku dawnych przyjaciół, znajomych, narzeczonych… Jak w serialu science-fiction, szukają alternatywnej wersji swojego życia. Chciałam Iris zderzyć z przeszłością i wtedy uświadomiłam sobie, że powinna spotkać ukochanego sprzed lat. Jej dramatem jest zanurzenie w przeszłości – właściwie jest przecież jej niewolnicą. Do tego stopnia, że zdarza jej się ignorować teraźniejszość.

Czas to jednak nie jedyny temat książki. W Bólu pojawia się też wątek sekty, pod której wpływ dostaje się córka Iris.

Zależało mi, żeby pokazać moc manipulacji, a wątek ten rozwijał się, gdy pisałam książkę. Chciałam stworzyć paralelę między Iris i jej córką. Obie są pod wpływem dyktatury miłości. Iris zdaje sobie sprawę, że by odzyskać córkę, musi zapanować nad uczuciami – wtedy dopiero będzie mogła prosić Almę, by odpuściła.

Pokazuję więc różne oblicza miłości. Tę, która bywa obsesyjna i wymagająca, która może być jak choroba. Z drugiej strony mamy natomiast uczucie, dzięki któremu Iris i jej mąż dorośli i stworzyli dom. Nie jest ono ekscytujące, nie powoduje motyli w brzuchu. Ale możemy przypuszczać, że gdyby została Iris została z Ejtanem, byłaby nadal dzieckiem, nie rozwinęłaby swojej niezależności i indywidualności. To odwieczny konflikt między młodzieńczym zakochaniem a dojrzałą miłością.

Bardzo zapadła mi w pamięć scena, w której Iris wspomina ból, którego doświadczyła, gdy rodziła Almę. I nie jest to dla niej przykre wspomnienie, wręcz przeciwnie. Doświadczanie bólu może być pozytywne?  

Ból porodu to dobry ból. Jestem przekonana, że ból ma wiele odmian. A że moja książka będzie nosiła taki tytuł, wiedziałam już na początku pracy nad nią. Pomysł nie spodobał się mojemu wydawcy. Tłumaczył mi, że nie ma potencjału komercyjnego, a nawet zirytuje ludzi. Uparłam się: moja książka miała mieć tytuł Ból i już! Zwykliśmy myśleć, że ból to coś, przed czym chcemy chronić siebie, dzieci i bliskich. Ale cierpienie bywa też drogą do wyzdrowienia, poznania siebie. I właśnie ból narodzin jest dla mnie najbardziej klasycznym przykładem bólu, który ma wartość pozytywną.

Opowieść o Iris zaczyna się od jej ataku bólu. Gdyby nie on, nie spotkałaby Ejtana, który zajmuje się leczeniem tego typu przypadków. Ból gra więc w książce wiele ról. Jest jak Dr Jekyll i Mr Hyde. Iris jest też reprezentantką ogólnego, izraelskiego bólu – straciła ojca na wojnie. Jednak cierpienie, którego doświadczyła w dzieciństwie, a potem w wyniku zamachu, zahartowało ją i wzmocniło. Pod koniec książki Iris nie cierpi już tak mocno jak wtedy, gdy ją poznajemy – ani psychicznie, ani fizycznie. Potrafi skorygować błędy popełniane w relacji z Almą, uczy się rozmawiać z Ejtanem i na nowo eksplorować miłość. Ból jest elementem dopingującym, takim „popychaczem” akcji.

Zakończenie zaś, jak zwykle w Pani książkach, jest otwarte. Ma Pani przeczucie, co stanie się z Iris?  

Na pewno nie to, czego moglibyśmy się spodziewać. Myślę też, że Alma wykona jakiś zwrot. Wszyscy bohaterowie Bólu mówią o drugiej szansie i nowym otwarciu. Nie jestem jednak przekonana, czy życie daje nam jakieś „drugie szanse”. A jeśli tak, to po co? W przypadku Iris chodzi o to, by odblokowała się jako żona i matka. Przecież przez lata porównywała swoje małżeństwo do związku, który mogłaby stworzyć z Ejtanem.

Żyjemy w świecie naszych prywatnych mitów?  

Zderzenie się z osobistymi mitami jest bardzo interesujące i potrafi wiele nas nauczyć. Tak samo, jak mnie uczą spotkania z bohaterami moich powieści. Słucham ich bardzo uważnie. Teraz na przykład wiele nauczyłam się od Iris – o miłości, o jej destrukcyjnej, ale i pozytywnej sile. Trochę inaczej myślę teraz o moich doświadczeniach i moich prywatnych mitach. Po każdej książce muszę się jednak zregenerować, zmienić skórę – tym razem podobnie. Na szczęście siły najlepiej odzyskuję, spędzając czas z rodziną.

 

Zdjęcie główne: Zeruya Shalev, © Naomi Tokatly