Posted on

Podróż na południe Michala Ajvaza. Konkurs

Czym jest południe? Destynacją czy punktem wyjścia? Kategorią? Przenośnią? Miejscem na mapie czy punktem na osi czasu?

W książce wybitnego czeskiego powieściopisarza Michala Ajvaza, wydanej w tym roku przez Książkowe Klimaty, południe mieści się we wszystkich tych pojęciach, a także w wielu innych. Nie ogranicza się do niewielkiej wioski na Krecie, gdzie autor rozpoczyna swoją opowieść; jest jak fala, która rozlewa się i cofa, pochłania i oddaje. Razem z nią wędrujemy do wnętrza historii i do granic Europy, poznajemy ukryte znaczenia i prowadzimy dialog. A dialogowi bardzo do południa blisko…

Dialog – zarówno w Podróży, jak i na geograficznym południu – jest kluczowy. Pozwala poznać rozmówcę i samego siebie, umożliwia różnorodne interpretacje wydarzeń, zarówno fikcyjnych, jak i realnych. Jest sposobem spędzania czasu, ale także w tym czasie podróżowania – dzięki licznym odniesieniom do tekstów z przeszłości. U Ajvaza jest i Kant, i Calvino, i Barthes, i  Cortazar. Jesteśmy też, a może nade wszystko, my, czytelnicy. Bo Podróż na południe to przede wszystkim powieść o czytaniu i o literaturze. Powieść, która jak południe, daje się pojmować i interpretować na wiele różnych sposobów. Tylko od nas zależy, który uznamy za najbardziej swój.

Michal Ajvaz, Podróż na południe, przeł. Leszek Engelking, Książkowe Klimaty, Wrocław 2016

KONKURS

Dzięki uprzejmości wydawnictwa Książkowe Klimaty, mamy dziś dla Was trzy egzemplarze tej niezwykłej książki. Jak zdobyć jeden z nich? Już tłumaczymy!

podroz-na-poludnie-konkurs
Aby wziąć udział w konkursie, należy udostępnić niniejszy wpis, a następnie, w komentarzu pod nim, umieścić odpowiedź na pytanie: “Co oznacza dla Ciebie POŁUDNIE?”
Na Wasze odpowiedzi czekamy przez tydzień, do 2 listopada br. Rozwiązanie konkursu nastąpi na stronie lente-magazyn.com 3 listopada br.

Szczegółowy regulamin zabawy dostępny jest tutaj: Regulamin konkursu Podróż na południe.

 

Posted on

…i po Szałasach

Przez siedem dni będziecie mieszkać w szałasach. Wszyscy tubylcy Izraela będą mieszkali w szałasach, aby pokolenia wasze wiedziały, że kazałem Izraelitom mieszkać w szałasach, kiedy wyprowadziłem ich z ziemi egipskiej. Ja jestem Pan, Bóg wasz!

Księga Kapłańska 23, 42-43

 

Przyzwyczajenie nie jest dobrą rzeczą. Zgodnie z tym, co mówił Márquez, pokrywa wszystko rdzą, której daleko do szlachetnej patyny.

Rozmyślam o tym często w święta, te największe – w Boże Narodzenie, w Wielkanoc, kiedy to usilnie próbuję chwytać chwilę, skupić myśl na znaczeniu, a nie formie celebracji. Udaje się – czasem. Częściej jednak po dniach, które miały być wypełnione sacrum, pozostaje niesmak profanacji – za szybko, bez refleksji, bez nauki na czas, który nastąpi.

Szukajcie jednak, a znajdziecie, powiadają. I rzeczywiście. Podpowiedzi i znaki kryją się wszędzie. Na przykład w świętach, które nie są nasze, których nie obchodzili nasi rodzice i dziadkowie. W świętach, którym przyglądamy się z zewnątrz, świeżym spojrzeniem dziecka, porzuconym wiele lat temu. Tak czułam się w zeszłym tygodniu, gdy Izraelczycy – krewni i znajomi mojego męża – celebrowali Święto Szałasów.

 

Przykład szałasu wzniesionego na Święto Namiotu w Izraelu. Fot. Flickr/RonAlmog
Przykład szałasu wzniesionego na Święto Namiotu w Izraelu. Fot. Flickr/RonAlmog

 

Sukot, zwane też Kuczkami, jest żydowskim świętem obchodzonym pięć dni po Jom Kippur, dwa tygodnie po żydowskim nowym roku. Upamiętnia ucieczkę Izraelitów z Egiptu i ich wędrówkę do Ziemi Obiecanej, podczas której mieszkali w tymczasowych szałasach, namiotach, budkach wznoszonych na pustyni. Choć niewątpliwie był to dla narodu wybranego trudny czas, Sukot uważane jest za święto wyjątkowo radosne: nakazuje bowiem skupienie się na wartości lekcji, jakiej dostarcza człowiekowi tułaczka. Dodatkowo, jako że odbywa się wczesną jesienią, jest także świętem ostatnich plonów, festiwalem żniw. Jak często w kulturach śródziemnomorskich bywa, łączy przeżycia duchowe z rytuałami ziemi, z obrzędowością nawiązującą do cudów przyrody.

Święto Szałasów trwa siedem dni, podczas której osoby religijne przenoszą swoje życie codzienne do tzw. suki, zbudowanej pod gołym niebem. W Izraelu te prowizoryczne konstrukcje tworzy się często w ogrodach, na balkonach i tarasach. W nich celebruje się świąteczny czas: spożywa posiłki, odpoczywa, śpi. I patrzy w gwiazdy, bowiem wśród nakazów określających, jak wyglądać powinna suka, znajdziemy nie tylko zalecenie, by posiadała co najmniej trzy ściany, ale także by jej dach, wykonany z naturalnych, roślinnych materiałów, pozwalał na swobodne spoglądanie w niebo.

Widok z szałasu wzniesionego przy JCC Warszawa
Widok z szałasu wzniesionego przy JCC Warszawa

 

Ważnym zwyczajem związanym z Sukot jest także obrzęd kołysania bukietami-palmami, które szykuje się z czterech gatunków roślin. W jednej ręce trzyma się etrog (cytron), zaś w drugiej tzw. lulaw, czyli wiązankę z gałęzi palmowej, mirtu i wierzby. Zestawem tym potrząsa się na cztery strony świata oraz w górę i w dół, odmawiając błogosławieństwo i dziękując Stwórcy za dary, którymi dzieli się z nami ziemia.

Sukot, jak na święto plonów przystało, jest świętem obfitym. Obfitym w prostą, ale piękną symbolikę, której urokowi trudno nie ulec.

Palemki, którymi kołysze się przed Bogiem, przypominają, że każdy z nas jest inny, tak, jak różne są cztery gatunki roślin tworzące te rytualne bukiety. Wszyscy jednak mamy do odegrania swoją rolę w świecie.

Drewniane szałasy nawet najbardziej leniwych zmuszają do wyjścia z domu, do odetchnięcia świeżym powietrzem, do zapatrzenia się w chmury. Skłaniają do refleksji: bez względu na to, jak pyszny i bogaty jest nasz ziemski dom, wszyscy tak naprawdę jesteśmy równi w obliczu Matki Natury i w obliczu Boga.

Pchają wreszcue do rozważań niezwykle aktualnych: o tym, jak wielkim przywilejem jest posiadanie ojczyzny, bezpiecznego schronienia, azylu, cichej przystani.

Sukot skończyło się w niedzielę, ale dostarczyło mi inspiracji na wiele nadchodzących tygodni. To, czego nauczyłam się dzięki temu nowemu dla mnie świętu, wspomnę w listopadowy Dzień Zaduszny, myśląc o tych, którzy zakończyli już swoją ziemską tułaczkę, a także w Boże Narodzenie, gdy i my, chrześcijanie, świętować będziemy Życie pod wiklinowym, prowizorycznym dachem stajenki.

Dary ziemi. Dary Boże. Spojrzenie w gwiazdy. Naukę z wędrówki, lekcję z podróży. Doceniajmy, świętujmy je i my.

Posted on

Sprawdzone adresy: Savina Creations, Gozo (Malta)

Do tego wyjątkowego miejsca można dotrzeć, korzystając z wielu wycieczek objazdowych po wyspie Gozo. Jeśli wyyruszymy promem z portu Cirkewwa na wyspie Malta i zmierzać będziemy ku brzegom Gozo do portu Mgarr, a następnie skierujemy się do największego miasta Gozo – Victorii (Rabat), Xewkija będzie pierwszą miejscowością, w której zagościmy.

Widok na miasto Xewkija. Fot. stevekeiretsu / Flickr
Widok na miasto Xewkija. Fot. stevekeiretsu / Flickr

Powita nas śródziemnomorska zieleń i mały sklepik przy głównej drodze. U jego wrót w powietrzu unosi się zapach pomidorów suszonych na maltańskim słońcu, a gospodarze z uśmiechem witają każdego przybysza. Zapraszają w swoje niby skromne, ale przecież bogate w liczne skarby progi. W ten sposób wchodzimy do świata Savina Creations.

Ulice miasta Xewkija. Fot. stevekeiretsu / Flickr
Ulice miasta Xewkija. Fot. stevekeiretsu / Flickr

Savina Creations to manufaktura, która zajmuje się produkcją naturalnych lokalnych artykułów różnego rodzaju. Znajdziemy tam wszystko, co ziemia maltańska oferuje najlepszego – w oryginalnej i cudownej formie. Na łasucha czekają przetwory z pomidorów, sosy, oliwy, przyprawy, ciasteczka oraz rozmaite orzechy oblanych różnymi rodzajami czekolady. Na miłośników pięknych aromatów i domowego ciepła – zapachowe świeczki, wśród których na szczególną uwagę zasługują te inspirowane czterema porami roku. Melomanów zainteresują płyty z melodiami typowymi dla tej części świata (“Soundscapes of a Mediterranean Culture”), a wzrokowców – pięknie zrealizowane filmy na DVD. W ofercie Savina Creations znajdują się też tradycyjne wyroby maltańskiego rękodzieła: ceramika, drewniane akcesoria kuchenne czy haftowane tkaniny. Właściciele sklepu podkreślają, że zależy im na dopieszczeniu wszystkich zmysłów – dlatego też produkty podzielono tematycznie właśnie w zależności od bodźców, które zapewniają, każdorazowo przenosząc nas do słonecznego basenu Morza Śródziemnego.

Zrzut ekranu ze strony internetowej Savina Creations.
Zrzut ekranu ze strony internetowej Savina Creations.

Opuściwszy Xewkiję i kontynuując podróż po maleńkim Gozo, dotrzemy zapewne do stolicy, a później do symbolu wyspy – Azure Window (Lazurowego Okna). Podziwiać będziemy piękne krajobrazy, ale myślami niejednokrotnie wrócimy gdzie indziej: tam, gdzie pachniały suszone pomidory, słodkie orzechy i aromatyczne świece.

Azure Window, fot. Groundhopping Merseburg / Flickr
Azure Window, fot. Groundhopping Merseburg / Flickr

Na szczęście wiele tych wspaniałości zamówić można przez Internet. Wiedząc to, można w pełni oddać się kontemplacji natury.

O cudach natury na Malcie przeczytać można w Lente#03.

Posted on

Marcello Mastroianni. Powroty do rajów utraconych

Za kilka tygodni minie 20 lat od śmierci Marcella Mastroianniego. Ten wybitny włoski aktor w ostatnich miesiącach swojego życia wierzył mocno, że przed nim jeszcze wiele nowych historii, nowych wyzwań; jednocześnie wracał tam, gdzie coś się już skończyło, zamknęło, a także tam, gdzie nie było nigdy nic więcej, niż pragnienia. Najpiękniejsze raje to raje utracone ­– pisał Marcel Proust; Mastroianni dodawał zaś: być może istnieją raje jeszcze bardziej nęcące niż te utracone – raje, w których nigdy nie zamieszkaliśmy (Pamiętam, tak, pamiętam…, Marcello Mastroianni, , wyd. Prószyński i S-ka, Warszawa 1999, str. 10).

Z mistrzem Fellinim na planie “Słodkiego życia”. Fot. Coleção Fondation Fellini pour le cinéma, Sion


Powrót do rodzinnego domu

Dom w małej miejscowości Fontana Liri niedaleko Frosinone. Dzieciństwo upływające pod znakiem problemów materialnych należało mimo wszystko do najradośniejszych wspomnień aktora. To dla rodziców i brata chciał osiągnąć zawodowy sukces, pragnąc zapewnić rodzinie chociaż namiastkę lepszego życia. Rodzice chodzili na każdą sztukę i film z udziałem syna. Mama, która z upływem lat traciła słuch, w kinie często pytała męża: – Co powiedział? Ojciec odpowiadał jej szeptem; sam, ze względu na problemy ze wzrokiem, pytał po poszczególnych scenach: Co teraz zrobił? Idealnie się uzupełniali.

W pamięci Mastroianniego szczególne miejsce zajmowały Święta Bożego Narodzenia. Wówczas przy stole gromadziła się cała rodzina z najodleglejszych zakątków Włoch. Wspólne gotowanie, ucztowanie i słuchanie powtarzających się corocznie opowieści dziadka. Ten sielankowy obraz kontrastował z momentami rozłąki. Uciekając przed poborem do wojska, Marcello musiał wyjechać z rodzinnej miejscowości. Pracował w Wojskowym Instytucie Geograficznym, a następnie ukrywał się w Wenecji. W latach późniejszych w jego snach wielokrotnie pojawiała się wojna. Znajomy psychoanalityk twierdził, że w ten sposób radził sobie z tęsknotą za rodzinnym domem.

Powrót do początków

Pewnego dnia wśród publiczności uniwersyteckiego zespołu teatralnego, w którym występował młody Marcello, pojawił się Luchino Visconti. Dzień ten odmienił życie aktora: Visconti zaproponował mu rolę w sztuce Jak wam się podoba, do której scenografię projektował Salvador Dali. – Wprowadził mnie w świat teatru i nauczył tego, co obecnie stanowi podstawę mojej wiedzy o aktorstwie – wspominał Marcello po latach (Marcello Mastroianni, Costanzo Costantini, Katowice 1999, Videograf II, str. 51).

Rozpoczynający się w ten sposób etap życia stanowił kolejny z jego rajów utraconych. Lata spędzone w teatrze pod okiem Viscontiego, dzięki któremu zagrał pierwszą wielką rolę na dużym ekranie w Le Notti Bianche, ukształtowały go i nadały bieg dalszej części jego biografii. Dzięki znajomości z Giuliettą Masiną wkrótce upomniał się o niego Fellini, zapraszając na rozmowę o filmie La Dolce Vita.

Powrót do pułkownika

Vittoria De Sicę Matroianni poznał w wieku kilkunastu lat dzięki swojej mamie, która pracowała w banku z siostrą słynnego aktora i reżysera. Marzący o karierze aktorskiej Marcello nie mógł przegapić takiej okazji na nawiązanie kontaktu! Postanowił wybrać się do miejsca kręcenia najnowszego filmu De Siki z kartką, na której napisane było: Syn mojej przyjaciółki. Maria. Vittorio docenił starania młodzieńca i, z uśmiechem, namawiał go do dalszej nauki – pewnego dnia ich drogi się na pewno zejdą! I rzeczywiście: wieku 18 lat Mastroianni wystąpił jako statysta w filmie I Bambini ci guardano w reżyserii De Siki; 10 lat później spotkali się na planie Peccato che sia una canaglia.

Relacja aktora z De Siką należała do najważniejszych w jego życiorysie. Mastroianni po wielu latach zauważył, że zawsze zwraca się do mistrza per “pułkowniku”. Pewnego razu otrzymał od De Siki scenariusz, który nie przypadł mu do gustu. Biedny nie wiedział, jak przekazać swoją negatywną ocenę wielkiemu Vittorio. W końcu powiedział: – Poruczniku! Ten film to będzie straszne g…! De Sica przyznał mu rację i skwitował: Ale kto zapłaci nasze długi? Obaj lubili bardzo szybko wydawać pieniądze…

Powrót do Sophii

Marcello, pokłóciłeś się z Sofią? – pytała mama. Widok syna na ekranie z inną partnerką niż Sofia Loren wywoływał u niej zawsze taką reakcję. Nic w tym dziwnego – do obecności Sofii u boku Marcella trudno było się nie przyzwyczaić. Razem zagrali w 12 filmach, stając się ulubioną parą nie tylko włoskiej widowni. Bawili, wzruszali, przyciągali uwagę, a ich temperament świetnie współgrał na planie. Dla obojga kino stanowiło przepustkę do lepszego życia. Towarzyszyli sobie na drodze do kariery, zawsze udzielając sobie bezinteresownego wsparcia. – Bez niego droga na szczyt nie byłaby tak ekscytująca i nie przyniosłaby mi tyle satysfakcji. Jego łagodne spojrzenie i pogodny uśmiech towarzyszyły mi zawsze, przynosząc wsparcie i radość – wspomina Sofia (Pamiętam, tak, pamiętam…, Marcello Mastroianni, wyd. Prószyński i S-ka, Warszawa 1999, str. 76).

W 1994 roku zagrali razem w Prêt-à-Porter Roberta Altmana. Reżyser zaproponował im, aby wybrali jedną wspólną scenę, którą chcieliby odegrać jeszcze raz. – Scena striptizu z „Ieri, oggi, domani”! – odpowiedzieli zgodnie. Seksowna Sofia i Marcello, który zabawnie wyje na jej widok, a po chwili… zasypia – tak wyglądał ich ostatni wspólny moment na ekranie.

Federico Fellini, Marcello Mastroianni, Sophia Loren. Fot. www.riviera.rimini.it


… do rozmów z Fellinim

Nigdy nie pytaj o scenariusz! Taką informację zanotował sobie Marcello po jednym ze spotkań z Federico Fellinim. Tematem rozmowy był film La Dolce Vita. Fellini, zapytany o scenariusz, wręczył mu karykaturalny, wulgarny rysunek. Był to początek ich współpracy i przede wszystkim wielkiej przyjaźni. Ilość rozmów do białego rana, zjedzonego wspólnie risotto i wychylonych kieliszków wina trudno by zliczyć.

Dla Felliniego Marcello był bratnią duszą, alter ego, znającym najbardziej ukryte zakamarki jego duszy. Łączyła ich niezmącona radość życia i wielka spontaniczność. Przelot helikopterem nad Rzymem po całym dniu zdjęć na planie La Dolce Vita – dlaczego nie?! Między kolejnymi scenami pozwalali sobie na liczne żarty i wspólne szaleństwa. – Gdzie jest Marcellino? Przyprowadźcie go tutaj! – niecierpliwił się Fellini, gdy tylko zabrakło przyjaciela na planie, zaś Marcello, pytany o sekret ich przyjaźni, odpowiadał z właściwą sobie ironią: –To była prawdziwa, piękna przyjaźń, oparta na odwzajemnionym braku zaufania (Wczoraj, dziś, jutro. Moje życie, Sophia Loren, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2015, str. 197).

Mastroianni z trudem godził się z przemijaniem; otwarcie przyznawał, że z premedytacją wybierał rolę starszych od siebie bohaterów, aby widzowie uważali, że jego coraz dojrzalszy wygląd jest tylko kwestią charakteryzacji. W głębi serca pozostał jednak zawsze młody, a pamięcią powracał tam, gdzie działy się rzeczy ważne i piękne. Zmarł 19 grudnia 1996 roku. Tysiące rzymian żegnały go okrzykiem: Ciao Marcello!

Zapraszamy do lektury wywiadu z Małgorzatą Bogdańską, opowiadającą o Giulietcie Masinie, Federico Fellinim i monodramie “Nie lubię pana, panie Fellini” w Lente#03.

Posted on

“Lente” na Patronite

Buon giorno, buenos días, καλημέρα, שלום!

Nazywam się Julia Wollner. Jestem dziennikarką, doktorem filologii włoskiej (specjalność: literaturoznawstwo) i redaktorką naczelną  „Lente”  – magazynu w całości poświęconego kulturze krajów śródziemnomorskich. Od września 2022 roku prowadzę także podcast pod tym samym tytułem. Więcej o moim wykształceniu i doświadczeniu przeczytasz tutaj.

Julia Wollner

Stronę i podcast “Lente” wypełniają treści związane z literaturą, sztuką, historią i archeologią śródziemnomorską, a także relacje z podróży, przepisy z kulinarne i impresje na temat życia codziennego w krajach Południa.

Podcast "Lente" okazał się wielkim sukcesem i zdobył szerokie grono słuchaczy. Nie powstałby, gdyby nie wsparcie Patronów na Patronite. Z całego serca Wam dziękujemy!
Podcast “Lente” okazał się wielkim sukcesem i zdobył szerokie grono słuchaczy. Nie powstałby, gdyby nie wsparcie Patronów na Patronite. Z całego serca Wam dziękujemy!

 

W przeszłości ja i ekipa “Lente” wydaliśmy szereg pięknych publikacji papierowych (np. widoczną na zdjęciu antologię Metamorfozy); organizujemy spotkania i wydarzenia kulturalne. Jesteśmy dumnym patronem medialnym i współorganizatorem Nagrody Literackiej im. L. Staffa, powołanej przez Jarosława Mikołajewskiego i przyznawanej corocznie za publikacje związane z kulturą włoską. Ja osobiście mam zaszczyt zasiadać w kapitule Nagrody.

Nagroda Literacka im. L. Staffa
Nagroda Literacka im. L. Staffa – wręczenie wyróżnień za rok 2016; obok mnie Tessa Capponi i Janusz Zaorski, fot. Michał Śliwiński

Publikowałam teksty m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Zeszytach Literackich” i „Charakterach”. Stale współpracuję z magazynem „Sens”. Na Facebooku prowadzę grupę Klub Śródziemnomorskiej Książki, zrzeszającą miłośników literatury śródziemnomorskiej.

Prywatnie jestem żoną Izraelczyka i mamą trzech córek. Część mojej najbliższej rodziny mieszka w odwiedzanej często przeze mnie Andaluzji.

Żyję w rodzinie wielokulturowej i wielojęzycznej – także tymi doświadczeniami dzielę się w "Lente"
Żyję w rodzinie wielokulturowej i wielojęzycznej – także tymi doświadczeniami dzielę się w “Lente”

 

Dlaczego warto wesprzeć moją działalność?

Magazyn i podcast “Lente” tworzę z poczuciem misji. Jest nią pokazywanie bogactwa kulturowego regionu, który stanowi kolebkę naszej cywilizacji, oraz uwrażliwienie na drugiego człowieka. Materiały, które tworzę wraz z redakcją “Lente”, łączą w sobie bogactwo treści i wysoką jakość, pozostając jednocześnie dostępnymi dla wszystkich. Jeśli uważasz, że popularyzacja wiedzy o krajach śródziemnomorskich, ich literaturze, sztuce i tradycjach, jest czymś istotnym i wzbogacającym, zapraszam – zostań naszym Patronem. Jeśli wierzysz, że warto opowiadać o Innym, pokazując mnogość obyczajów i rozmaitość perspektyw – dołącz do nas.

Pragniemy przedstawiać różnorodność regionu, a dzięki temu – ukazywać mnogość ludzkich perspektyw
Pragniemy przedstawiać różnorodność regionu, a dzięki temu – ukazywać mnogość ludzkich perspektyw


Dla tych, którzy nie wiedzą… dlaczego
lente?

Tytuł naszego przedsięwzięcia łączy w sobie kilka ważnych idei. Wyrazu lente jako pierwsi używali starożytni Rzymianie, dla których stanowił on przysłówek oznaczający tyle, co “spokojnie, łagodnie, powoli, bez pośpiechu”. Tak właśnie chcemy żyć – delektując się chwilą, ciesząc codziennością, doceniając piękno drobnych gestów.

Śródziemnomorze to nie tylko zachwycająca sztuka i wielka literatura, ale także piękna codzienność, której warto się uczyć
Śródziemnomorze to nie tylko zachwycająca sztuka i wielka literatura, ale także piękna codzienność, której warto się uczyć

Dzisiaj w językach romańskich lente oznacza natomiast soczewkę, szkło powiększające. Implikuje skupienie i świadomość korzeni, ale przypomina też, że celem naszego projektu jest wzięcie pod lupę południowej kultury, uważne przyjrzenie się tradycjom i obyczajom. Radosna i ufna otwartość na poznanie Innego.

Lente to wreszcie część słynnej i jakże pięknej śródziemnomorskiej maksymy: festina lente (‘spiesz się powoli’). Przypisuje się ją rzymskiemu cesarzowi Augustowi; wiadomo, że chętnie używał jej także włoski ród de’ Medicich. W naszym mniemaniu ‘spiesz się powoli’ znaczy tyle, co: działaj, łącząc ostrożność ze spontanicznością. Utrzymuj równowagę, o którą w dzisiejszych czasach coraz trudniej.

Zachęcamy do chwytania chwili i ufnego spojrzenia w przyszłość, ale także do poznawania korzeni i do przyjrzenia się fundamentom
Zachęcamy do chwytania chwili i ufnego spojrzenia w przyszłość, ale także do poznawania korzeni i do przyjrzenia się fundamentom

 

Dzięki Tobie, drogi Patronie, “Lente” to także my, redakcja magazynu “Lente”, oraz Wy – grono miłośników Śródziemnomorza, dobrej lektury, codziennych rytuałów. Zapraszając Cię we wspólny rejs, zachęcamy: bądź kapitanem swojego statku. Odważ się płynąć pod prąd, ale i ciesz wiatrem, który popycha Twoje żagle.

Razem z nami spiesz się smakować życie. Powoli.

⚓ lente-magazyn.com

 

Posted on

Jego wysokość Dąb

Dla naszych przodków drzewa miały wielkie znaczenie; daleko większe, niż tylko dekoracyjne. Zakorzenione pod ziemią, sięgające nieba, symbolizowały ludzkie dążenie do Absolutu, tęsknotę do boskości, ale także nieuchronność przemijania i przywiązanie do miejsca. Co więcej, od zawsze też drzewa przemawiały do ludzi: szelestem wiatru zaplątanego w liściach, trzaskiem pękającej kory. Opowiadały historie, znały przeszłość i domyślały się przyszłości.

dębowy las

Dla mieszkańców Śródziemnomorza drzewem szczególnym był dąb. Wśród kultur starożytnych cieszył się szacunkiem tak niepomiernym, że wiązano go tylko z najważniejszymi bóstwami, w tym Zeusem. Działo się tak ze względu na dębową długowieczność i mocną budowę – uosabiał siłę i moc, przymioty wojownika i władcy. Z drugiej strony, w starożytnej Grecji dęby uważano również za drzewa-matki; określano je mianem proterai materes („pierwszymi matkami”). Łączyły więc dęby pierwiastek męski i żeński, podkreślając doskonałość boskiego planu.

dębowe liście

Zarówno Grecy, jak i Rzymianie czcili stare okazy dębów jako przybytki bóstw; uważali je także za drzewa-wyrocznie, wykorzystując ich stan do przepowiadania pogody czy urodzaju. W greckiej Dodonie, gdzie znajdowało się sanktuarium Zeusa, wieszczki wróżyły z szumu świętych dębowych liści. Wybitnych rzymskich obywateli koronowano wieńcem z nich splecionym, a razem z girlandami odtwarzano chętnie także na sepulkralnych pomnikach. Dąb nawiązywał bowiem do opieki i błogosławieństwa najwyższego z bogów, ale także przywoływał skojarzenia z wiecznym, odradzającym się życiem. Podobno z dębu szypułkowego wykonany był zresztą Jezusowy krzyż.

dęby

Pamięta więc dąb najdawniejsze czasy, ale także wygląda przyszłego życia. Może dlatego tak chętnie wykorzystywano go od zawsze jako roślinę leczniczą, ceniąc właściwości odwaru z jego kory, stosowanej przy rozmaitych dolegliwościach przewodu pokarmowego, a zewnętrznie przy oparzeniach i odmrożeniach. Do dziś w dębowych beczkach leżakuje najzacniejsze wino, z dębowego drewna powstają solidne i trwałe meble. Dąb nadal dzieli się swoją mocą i bogactwem. Jako dom pszczół wytwarzających miód – uważany niegdyś nad Morzem Śródziemnym za pokarm bogów – nadal pełni też swą posługę dla istot niebieskich. Sięga nisko, mierzy wysoko. I skrywa dawne wierzenia wśród swoich gałęzi.

Posted on

Z cyklu: Ludzie Śródziemnomorza. Paulina R. Vårregn

Jestem…

Nazywam się Paulina R. Vårregn. Jestem pół-Polką, pół-Słowaczką, artystką, podróżniczką i… dzikuską. (śmiech)

Jestem malarką i autorką litografii. W tej chwili mieszkam na greckiej wyspie Korfu, jednak wychowałam się w Słowacji. W latach 2007-2013 studiowałam w Akademii Sztuk Pięknych w Bratysławie, a także w Helsinkach na Aalto University.

Podróże…

Jednym z moich ulubionych cytatów są słowa Jonaha Lehrera: We travel because we need to, because the distance and difference are the sacred tonic to creativity (ang. “Podróżujemy, bo musimy, bo odległość i różnice są świętym lekarstwem na kreatywność”). Uwielbiam mój koczowniczy styl życia. Razem z moim chłopakiem mieszkałam w Belgii, na Teneryfie, Krecie, Azorach i na Korfu; wszystkie te krainy dokładnie eksplorowałam. To oczywiście sprawia, że mam wielokulturowe zaplecze, które dla odmiany wpływa na moją pracę artystyczną.

Podróżowanie, mówiąc krótko, po prostu mnie pasjonuje. Interesuję się też filozofią zen i zdrowym stylem życia.

to5

 

Śródziemnomorze…

Jest dla mnie fragmentem raju. Stanowi kombinację moich ulubionych elementów: pięknych plaż, wspaniałej historii, starych oliwnych gajów i miłych ludzi.

 

Piękno…

Grecy mają niezwykły zmysł estetyczny. Samo chodzenie po greckich miastach jest dla mnie inspirujące.


Wracam…

Na Krętę do Chanii i jej weneckiej architektury; do pałacu w Knossos, jaskini Hagia Sophia, wioski Aradena. I na plaże Seitan Limania oraz Balos.

Na Korfu lubię wędrówki w okolicy najwyższego szczytu na wyspie, Pantokrator; uwielbiam krystaliczną wodę na plaży Mirtiotissa, gaje oliwne oraz przejażdżki motorówką, podczas których odkrywam ukryte plaże naokoło miejscowości Paleokastritsa.

to4

Moje Korfu…

Odkrywam je tak samo, jak wszystkie inne miejsca – niczym tubylec, unikając punktów obleganych przez turystów. Wybieram ukryte plaże, opuszczone wioski, zrywanie dzikich owoców, dalekie piesze wędrówki przez wyspę, kąpiele w krystalicznie czystej wodzie, posiłki w lokalnych tawernach, odkrywanie lokalnych smaków.

Śródziemnomorze i moja sztuka…

Kraje śródziemnomorskie są oczywiście szalenie inspirujące. Uwielbiam grecką historię starożytną i kulturę minojską, a w szczególności biżuterię, której niezwykle piękne kolekcje znaleźć można w muzeach w Chanii i w Heraklionie.

 

Być człowiekiem Śródziemnomorza znaczy…

Żyć powoli i cieszyć się tym niezwykłym kawałkiem ziemi!

to

www.paulinavarregn.com

 

Wysłuchała: Julia Wollner

Zdjęcia: Paulina R. Vårregn

Posted on

Adriaport. Historia wyspy, która nigdy nie istniała

Lata 70. XX wieku. Mieszkańcy Czechosłowacji – żyjąc w państwie śródlądowym podczas Zimnej Wojny – o wypoczynku nad morzem mogą jedynie pomarzyć. Od najbliższych plaż u brzegów Adriatyku dzieli kraj Austria – stojąca po drugiej stronie konfliktu, z nieprzekraczalnymi, najeżonymi minami granicami. Rozkoszne prezenty od natury – kojący szum fal i nagrzany słońcem piasek – nie są w tych trudnych czasach dane każdemu.

Z takim stanem rzeczy nie potrafi pogodzić się profesor ekonomii Karel Žlábek. W 1975 roku, z pomocą inżynierów z firmy Pragoprojekt, wychodzi do rządu z niezwykłą propozycją połączenia Czechosłowacji z Morzem Śródziemnym.

Projekt „Adriaport” zakłada budowę podziemnego tunelu kolejowego, przebiegającego pod terytorium Austrii i łączącego czeskie Budziejowice z portem Koper u wybrzeży Adriatyku. Ziemia wykopana podczas drążenia tunelu mierzącego ponad 400 km utworzyć ma sztuczną wyspę, Adriaport, która stałaby się gigantycznym obiektem wypoczynkowym. Tunel podreperowałby również gospodarkę kraju, pozwalając na import i eksport śródziemnomorskich dóbr. Plan jest genialny w swojej prostocie, przekonywał Žlábek, rozkładając plansze z planem tunelu przed prezydentem Czechosłowacji, Gustávem Husákiem.

Plany tunelu. Źródło: youtube.com.

Jednak, jak łatwo się domyślić, rząd Czechosłowacji projekt odrzuca. Dzisiaj wiemy, że przeszkodą nie okazała się ówczesna technologia czy błędne szacunki inżynierów. Jak twierdzą współcześni eksperci, budowa tunelu, rozplanowana na 30 lat, była od strony technicznej przedsięwzięciem realnym. Na drodze ku realizacji stanęły jednak wspomniane w oficjalnej odmowie kwestie polityczne, jak choćby znikoma szansa na współpracę ze strony Austrii. Wbrew niepowodzeniu, profesor Žlábek poświęcił Adriaportowi kolejne lata, dopracowując swój utopijny na tamte czasy projekt aż do śmierci w 1984 roku.

Niemal 30 lat później historia Adriaportu odżywa, inspirując artystkę Adelę Babanovą do stworzenia mockumentu (fikcyjnego filmu dokumentalnego) Powrót do Adriaportu. W filmie sztuczna wyspa zostaje przekazana Czechosłowakom do wypróbowania tylko na jedno lato, by zaraz potem zostać zamknięta. Bohaterowie budują fikcyjną narrację – wspomnienie jedynego lata, gdy dane im było mieć „własne” morze. I chociaż mockument jest zazwyczaj gatunkiem humorystycznym, przepełnionym ironią,  w Powrocie… czuć głównie melancholię wobec kawałka świata, który nigdy nie istniał.

Kupując bilet lotniczy, warto wspomnieć o idei profesora Žlábka, który uważał, że kawałek śródziemnomorskiego raju należy się każdemu. I z radością z niego korzystać.

Posted on

Nagrody im. L. Staffa wręczone!

W dniu 6 października odbyła się uroczysta gala II edycji Nagrody Literackiej im. Leopolda Staffa. Piękna uroczystość organizowana przez pięknych ludzi. Nagradzająca piękne książki.

Kapituła konkursu przy stole: Paweł Wolski, Janusz Zaorski, Jaceg Cygan, Tessa Capponi, Jolanta Dygul, ja. Spotkanie prowadzi Jarosław Mikołajewski.
Kapituła konkursu przy stole: Paweł Wolski, Janusz Zaorski, Jaceg Cygan, Tessa Capponi, Jolanta Dygul, ja. Spotkanie prowadzi Jarosław Mikołajewski.

 

Janusz Zaorski i Jacek Cygan
Janusz Zaorski i Jacek Cygan.

Konkurs dla publikacji związanych z kulturą włoską powołał do życia Jarosław Mikołajewski, któremu chciałabym ogromnie podziękować za trud włożony w to niezwykłe przedsięwzięcie. Jeszcze bardziej chciałabym zaś podziękować mu za jego ogromną wrażliwość i ciepło, które sprawiają, że spotkania Kapituły są nie tylko wspaniałym przeżyciem intelektualnym, ale także po prostu ludzkim.

 

Jarosław Mikołajewski
Jarosław Mikołajewski.

Kto został uhonorowany nagrodą w tym roku? Oto lista laureatów. To do lektury ich książek zachęcamy Was najgoręcej!

Nagroda In Memoriam
Zofia Ernst, tłumaczka

Rodzina Zofii Ernst odbiera nagrodę In Memoriam.
Rodzina Zofii Ernst odbiera nagrodę In Memoriam.

Nagroda za Dzieło Życia
Prof. Stanisław Widłak, językoznawca

Nagroda za Esej literacki
Ewa Bieńkowska – Historie florenckie (wydawnictwo Zeszyty Literackie)
Dodatkowo: Nagroda Specjalna Centro Studi Famiglia Capponi

Marek Zagańczyk z ZL odbiera nagrodę dla Ewy Bieńkowskiej.
Marek Zagańczyk z ZL odbiera nagrodę dla Ewy Bieńkowskiej.

 

Barbara Toruńczyk, red. nacz. "Zeszytów Literackich"
Elzbieta Jogałła, Barbara Toruńczyk (red. nacz. “Zeszytów Literackich”), Joanna Wajs.

 

 

Nagroda za Esej naukowy
Monika Surma-Gawłowska – Komedia dell’arte (wydawnictwo Universitas)

 

Monika Surma-Gawłowska
Monika Surma-Gawłowska.

 

Nagroda za Przekład Eseju
Elżbieta Jogałła – Claudio Magrisa Daleko, ale od czego? (wydawnictwo Austeria)

Paweł Wolski z książką Claudia Magrisa.
Paweł Wolski z książką Claudia Magrisa.

 

Eżbieta Jogałła
Eżbieta Jogałła.

Nagroda za Przekład opowieści biograficznej
Natalia Mętrak-Ruda – Daria Fo Córka papieża (wydawnictwo Znak)

Miałam przyjemność wygłosić laudację dla Natalii Mętrak-Rudy za jej przekład tekstu Daria Fo.
Miałam przyjemność wygłosić laudację dla Natalii Mętrak-Rudy za jej przekład tekstu Daria Fo.

 

Natalia Mętrak-Ruda
Natalia Mętrak-Ruda.

Nagroda za Przekład Powieści
Katarzyna Skórska – Melanii G. Mazzucco Limbo (wydawnictwo W.A.B.)

Laudację dla Katarzyny Skórskiej odczytała Jolanta Dygul.
Laudację dla Katarzyny Skórskiej odczytała Jolanta Dygul.

 

 

 

 

Katarzyna Skórska z Jarosławem Mikołajewskim.
Katarzyna Skórska z Jarosławem Mikołajewskim.

Nagroda za Przekład Zbioru Wierszy
Joanna Wajs – Vanniego Bianconiego Wymówisz moje imię (Instytut Kultury Miejskiej – słowo obraz/terytoria)

 

Joanna Wajs.
Joanna Wajs.

 

Magda Ujma (Antich'Caffe) z Elżbietą Staff, bratanicą patrona naszego konkursu.
Magda Ujma (Antich’Caffe) i Elżbieta Staff (z lewej) – bratanica patrona naszego konkursu.

 

Nagroda w kategorii Wydarzenie artystyczne roku
Gianfranco Rosi za Film Ogień na morzu (Fuocoammare)

 

Jarosław Mikołajewski próbował połączyć się telefonicznie z doktorem Bartolo z Lampedusy – jego serdecznym przyjacielem i zarazem bohaterem filmu Rosiego.
Jarosław Mikołajewski próbował połączyć się telefonicznie z doktorem Bartolo z Lampedusy – jego serdecznym przyjacielem i zarazem bohaterem filmu Rosiego.

 

Udało się, choć słychać nie było wiele...
Udało się, choć słychać nie było wiele…

 

Rośnie nam kolejne pokolenie miłośników literatury... Na zdjęciu: Paweł Wolski z rodziną.
Rośnie nam kolejne pokolenie miłośników literatury… Na zdjęciu: Paweł Wolski z rodziną.

 

Mam nadzieję, że wybrane przez nas książki dostarczą Wam wielu wzruszeń, zaś wydawców z całej Polski zachęcam do zgłaszania swoich kandydatur do kolejnej edycji konkursu. Następne spotkanie już za rok!

Fot.: Iwona Dziuk (www.iwonadziuk.com)

Posted on

Roquebrune-Cap-Martin

Droga na najładniejszą plażę Lazurowego Wybrzeża wiedzie przez rozczarowanie i desperację. Zaczyna się niepozornie. Kupujesz bilet do Cannes i wyobrażasz sobie wielki splendor, który wkrótce stanie się twoim udziałem. Promenady, owoce morza, jachty, lawenda, sosny alepskie i czyściutki piasek ciągnący się od Nicei do St. Tropez niczym czerwony dywan na słynnym festiwalu. Myślisz, że będziesz jak Zelda Fitzgerald – siorbać mule i żłopać Pastis, w bieli i kapeluszu z obscenicznie wielkim rondem. Luksus wydaje ci się czymś naturalnym i gwarantowanym – w końcu Riwiera Francuska rządzi się własnymi prawami.

Kwadrans w Cannes i nie masz już złudzeń. To nie jest kraj dla biednych ludzi, a stolica europejskiego filmu to najbardziej nieegalitarne miasto świata. Turystów dzieli się tu na kasty i umieszcza w odpowiedniej części miasta. Cannes znane z kolorowych broszur i magazynów podróżniczych jest w rzeczywistości tylko wąskim pasem wytwornych restauracji, luksusowych butikowych hoteli i imponujących, pięciogwiazdkowych molochów z własnym kasynem. Kto nie ma pieniędzy, ten nie ma tu czego szukać. Strategia “zakwateruję się w szesnastoosobowym dormie i zjem bagietę z supermarketu” po prostu nie zadziała, bo gdzie nie pójdziesz, tam noc kosztuje pięćset euro, a w sklepach nie ma bułek, tylko ciuchy od Ralpha Laurena. Jeśli cię nie stać – lądujesz w zapyziałym bezgwiazdkowym hoteliku przy dworcu i pocieszasz się myślą, że wino z Monoprixa wypite na plaży też dostarczyć może niesamowitych doznań.

Widok z Roquebrune Cap-Martin. Fot.: penjelly /Flickr
Widok z Roquebrune Cap-Martin. Fot.: penjelly /Flickr

Plaża nie bez przyczyny jest światełkiem w tunelu. Dostęp do piachu i wody to przecież niezbywalne prawo każdego człowieka, bez względu na zasobność portfela. Plaża z zasady jest demokratyczna. Ale nie na południu Francji. Okazuje się, że tutaj właśnie na plaży najlepiej widać rozwarstwienie społeczne i ekonomiczną segregację. Molochy z kasynami zapewniają swoim gościom prywatny dostęp do morza. Woda jest tu stosownie lazurowa, aura stosownie ekskluzywna. Zupełnie cię nie dziwi, że śmietanka turystyczna pragnie piachu o podwyższonym standardzie. “Płacą tysiące, niech mają!” – kwitujesz wspaniałomyślnie. Po co się naburmuszać, kiedy możesz rozłożyć własny ręczniczek sto metrów dalej. Ale nie! Obok plaż prywatnych powstały kuriozalne twory: plaże ogólnodostępne, ale płatne. Za dwadzieścia euro kupujesz sobie możliwość klapnięcia na piachu tuż przy brzegu. Dorzuć jeszcze piętnastkę, a zyskasz prawo do położenia się na plastikowym leżaku, łokieć w łokieć z łysym panem w kusych kąpielówkach, który, pod pretekstem częstowania cię miętówkami, umili sobie popołudnie zaglądaniem ci w dekolt. Kolejna dycha – i masz już parasol, którym trochę się od pana odgrodzisz. I jeszcze pięć euro na wypożyczenie ręcznika, jeśli akurat nie masz go przy sobie. Słowem, wystarczy pięćdziesiąt euro dziennie, żeby zapewnić sobie dwa metry kwadratowe przestrzeni w miejscu, które powinno być mniej więcej darmowe, bo jest bezinteresownym podarunkiem od magicznego procesu erozji dla całej rasy ludzkiej bez wyjątku.

Plaża publiczna w Cannes istnieje, bo musi; charakteryzuje się zaś tym, że przez pół godziny krążysz wśród skłębionych ciał, by wreszcie klapnąć w miejscu, gdzie piasek robi się syfny i szorstki. Z zachwytu, że udało ci się uniknąć opalania na stojąco, prawie nie zauważasz, że leżysz między śmietnikiem (z którego malowniczo wysypują się plastikowe kubki i opakowania po czipsach), a kopcem z kiepów. “Poczytam książkę i zapomnę o brudzie i smrodzie” – postanawiasz, ale nie dajesz rady, bo co trzy minuty podchodzi do ciebie handlarz, który próbuje ci wcisnąć wszelkie dobra i usługi w rodzaju różowego wina, rozcieńczonego mojito, popcornu, masażu, pareo, tatuażu z henny, mulinowych bransoletek i świecących patyczków w neonowych odcieniach. To właśnie wtedy uświadamiasz sobie, że jesteś w piekle.

Następnego dnia idziesz na stację i kupujesz bilet na regionalny pociąg, który kursuje wzdłuż wybrzeża. Misja? Znaleźć tę upojną riwierę z Rajskiego ogrodu Hemingwaya. Położone zaledwie osiem minut od piekła Juan-les-pins zachwyca spokojem, przyrodą i dostojnymi willami z belle époque, ale plażę ma niemal równie rozczarowującą i rozjazgotaną, co Cannes. Jedziesz dalej. W Nicei masz nadzieję na dużo darmowego piachu. Piach jest, ale rozsiadło się na nim trzy czwarte ludności świata. Jedziesz dalej. Mijasz Monte Carlo i z przerażenia, że zaraz dojedziesz do Włoch, wysiadasz na stacji, której nazwa nie przechodzi ci przez gardło: “Roquebrune-Cap-Martin”.

To niewielkie miasteczko, kiedyś drugi dom Coco Chanel, słynie z długiej i barwnej historii, absurdalnie pięknych widoków, starówki malowniczo wbitej w zbocza Alp i drzewa oliwnego, które rośnie tu od dwóch tysięcy lat. Jednak żadna z tych rzeczy nie może dorównać perspektywie zanurzenia się po samą szyję w morskie fale. Idziesz więc w dół, zupełnie nie wiedząc, czego się spodziewać. Czy u kresu znajdziesz luksusowe lido dla bogaczy, którzy licznie zamieszkują tę okolicę? A może zatłoczone publiczne mikrokąpielisko i budy z goframi? Na plażę (o której istnieniu informują cię prowizoryczne znaki) prowadzą strome, kręte, kamieniste schody. Kluczysz, ślizgasz się, myślisz “umrę, zanim będzie mi dane usmażyć się na riwierze!”. Strużki potu spływają ci po skroniach, brodzie, szyi, a te przeklęte schody zdają się nie mieć końca.

Turkusowa woda w Roquebrune-Cap-Martin. Fot.: Christophe Galinier / Flickr
Turkusowa woda w Roquebrune-Cap-Martin. Fot.: Christophe Galinier / Flickr

Wbrew swoim oczekiwaniom docierasz jednak na plażę. Z wrażenia odbiera ci mowę. W pierwszej kolejności zachwycasz się tym, czego nie ma: sprzedawców mojito, płatnych leżaków, drogich knajp z owocami morza i… ludzi. Tak! Ta malutka plaża w zatoczce, której zdjęcie powinno widnieć w każdej encyklopedii pod hasłem “opalanie na południu Francji”, jest zupełnie pusta. Może to te bezkresne schody, a może fakt, że zamiast na piachu leży się tu na małych kamyczkach; dość, że jest szczyt sezonu, a tutaj błoga cisza i pustka. Woda ma śliczny, zielony kolor. W oddali bieli się imponujący jacht. Wbiegasz do morza, płyniesz przed siebie, a kiedy w końcu zatrzymujesz się i odwracasz, łzy szczęścia napływają ci do oczu. Zbocza Alp, prześlicznie upstrzone różnokolorowymi domkami, łagodnie osuwają się w morskie fale. Czy to nie nad tym połączeniem gór i wody rozpływali się poeci? Powietrze pachnie solą, sosną i spokojem. Już rozumiesz, o co chodziło amerykańskim modernistom, nad czym rozpływał się Picasso, co przyciąga hollywoodzkie gwiazdy i bogów szołbiznesu. Ten luksus to nie kasyna, nie Dom Perignon, to coś zupełnie innego. Nurkujesz w zielonej głębinie, a kiedy się wynurzasz, myślisz: “Gdyby tu był mój dom, to spałabym lepiej, jadła zdrowiej, nosiła wygodniejsze ubrania i chodziła bardziej wyprostowana.”

Powrót do zgiełku Cannes zajmuje ci dziewięćdziesiąt osiem minut. Mokry kostium zrobił ci plamę na tyłku, morski piasek przywarł do ud i łydek. “Czy ja naprawdę spędziłam trzy godziny w pociągu, żeby znaleźć riwierę na riwierze?” – pytasz samą siebie z niedowierzaniem. Odpowiedź nasuwa się sama: “Tak, ale mogłabym to robić codziennie!”. Są bowiem warte każdej podróży: ta morska zieleń, ta pustka, ten spokój.

 

Zdjęcie główne: Cap-Martin, Christophe Galinier/Flickr

Posted on

Nagroda Literacka im. Leopolda Staffa 2016

Już drugi rok miałam wielką przyjemność dyskutować o literaturze z gronem wybitnych znawców kultury włoskiej przy stoliku Antich’ Caffe w Warszawie. Od 2014 roku zbieramy się tam regularnie, by przyjrzeć się wydawanym w Polsce przekładom książek włoskich, a także publikacjom opowiadającym Polakom o Italii. Dzięki inicjatywie Jarosława Mikołajewskiego – poety, dziennikarza, italianisty, byłego dyrektora Instytutu Polskiego w Rzymie – staramy się docenić pracę autorów, tłumaczy i wydawców, którzy przyczyniają się do lepszego poznania kultury Półwyspu Apenińskiego w Polsce.

 

nagroda<
Ten rok obfitował w obrady dość burzliwe – było się nad czym spierać! Do konkursu zgłoszono wiele wspaniałych tytułów, a każdy juror – wśród nich Janusz Zaorski, Tessa Capponi-Borawska, Jacek Cygan, Jolanta Dygul, Paweł Wolski i ja – miał swoich faworytów. O tym, do kogo powędruje Nagroda Literacka im. Leopolda Staffa, będzie można przekonać się już jutro (6 października 2016 roku) o godzinie 19:00 w restauracji Antich’Caffe przy ulicy Wąwozowej 6 w Warszawie.

 

Jedno z finałowych spotkań podczas zeszłorocznej edycji konkursu.
Jedno z finałowych spotkań podczas zeszłorocznej edycji konkursu.

 

W imieniu swoim, pozostałych jurorów i Antich’Caffe zapraszam wszystkich miłośników Włoch i włoskiej literatury do uczestniczenia w uroczystej ceremonii wręczenia nagród; jeszcze bardziej namawiam do przeczytania książek, które brały udział w konkursie. Poniżej znajdziecie kilka tytułów, które wydały mi się najbardziej godne uwagi. Życzę miłej i inspirującej lektury!

 

Dario Fo, Córka papieża, przekład: Natalia Mętrak-Ruda, Znak Horyzont 2015

corka
Renesansowa historia w nowoczesnej i mocno niekonwencjonalnej odsłonie. Opowieść włoskiego noblisty nie wszystkich zachwyci, ale z całą pewnością każdego zaskoczy. Więcej pisałam o niej tutaj: klik.


Claudio Magris, Daleko, ale od czego? Joseph Roth i tradycja Żydów wschodnioeuropejskich, przekład: Elżbieta Jogałła, Austeria 2015

claudio
Esej o wygnaniu autorstwa wybitnego triesteńskiego pisarza, dla którego punktem wyjścia staje się twórczość Josepha Rotha. Opowieść o pamięci, wędrówce i stracie.


Tiziano Terzani, Duchy. Korespondencje z Kambodży, przekład:
Joanna Ugniewska, Anna Osmólska-Mętrak, Joanna Wajs, W.A.B. 2016

duchy
Zbiór tekstów z lat 1972-1994 składający się na smutny obraz Indochin niszczonych przez interesy wielkich mocarstw, jednocześnie zaś historia reportera odkrywającego prawdę, tracącego nadzieję i złudzenia.


Ewa Bieńkowska, Historie florenckie, Fundacja Zeszytów Literackich 2015

historie
Wyjątkowy przewodnik po stolicy Toskanii, którego ramą jest opowieść o wielkiej powodzi w 1966 roku. Wtedy właśnie wielowiekowe dziedzictwo miasta zostało zagrożone na niespotykaną wcześniej skalę. Czy jednak nauczyliśmy się, że Florencja nie jest nam dana raz na zawsze?


Melania G. Mazzucco, Limbo, przekład: Katarzyna Skórska, W.A.B. 2015

limbo
Portret współczesnej kobiety i świata pogrążonego w wojnie; opowieść o dążeniu do realizacji własnych marzeń i o bitwach, które codziennie toczy każdy z nas.


Beatrice Alemagna, Pięciu Nieudanych, przekład: Ewa Nicewicz-Staszowska, Dwie Siostry 2015

pieciu
Poetycka opowieść dla najmłodszych, ukazująca niezwykle ważną, a dziś coraz częściej zapominaną prawdę: nie trzeba być idealnym, aby być wyjątkowym.


Maciej Hen, Solfatara, W.A.B. 2015

solfatara-b-iext43463865
Bez wątpienia jedna z najlepszych polskich powieści historycznych. Mistrzowski styl, szkatułkowa kompozycja, Neapol i uniwersalne ludzkie namiętności.

Posted on

Jak Feniks z fusów. Śródziemnomorskie kawy, które przywrócą Ci chęć do życia

Według optymistów nowe życie zaczyna się codziennie rano. Skąd jednak wziąć energię do tego, by każdego poranka rozpoczynać wszystko od początku? Z odpowiedzią przychodzą nam jak zwykle kraje śródziemnomorskie, gdzie wysokie temperatury i spowolnione tempo codzienności sprawiają, że od czasu do czasu trzeba podnieść sobie ciśnienie. Najlepiej robi to kawa – i to nie tylko w wersji klasycznego, włoskiego espresso. Dzięki niej nawet po krótkiej nocy poczujemy się jak nowo narodzeni…

 

Filiżanka z mlekiem skondensowanym – szykujemy hiszpańska kawę bombón we włoskiej maszynie La Pavoni
Filiżanka z mlekiem skondensowanym – szykujemy hiszpańska kawę bombón we włoskiej maszynie La Pavoni

 

HISZPANIA

cortado:

Hiszpanie chętnie przedłużają sobie trochę swoją szybką chwilę przyjemności, dodając do espresso niewielką ilość gorącego mleka. Jest go trochę więcej niż we włoskim espresso macchiato, kawa staje się więc nie tyle „poplamiona”, co raczej jest skróconą wersją większych napojów kawowo-mlecznych, np. cappuccino, od którego różni się brakiem piany. W Stanach Zjednoczonych na tę ulubioną kawę Hiszpanów mówi się często „Gibraltar”.

Café bombón

café bombón:

Receptura tego słodkiego przysmaku została opracowana w środkowo-wschodniej Hiszpanii (okolice Walencji), dziś jednak jest bardzo popularna w całym kraju. Polega na połączeniu espresso ze słodkim, skondensowanym mlekiem, w stosunku 1 do 1. Chętnie podaje się ją w przezroczystej, szklanej filiżance, aby widać było dwie kontrastujące ze sobą warstwy napoju: czarnej kawy i kremowobiałego mleka.

filizanka Alhambra
Filiżanka Alhambra inspirowana wzorami z Granady jest idealna do picia włoskiego cappuccino albo klasycznej hiszpańskiej café con leche, czyli po prostu kawy z mlekiem. Filiżanki kupić można tutaj

 

TURCJA

kawa z kardamonem:

Turecki specjał, przyrządzany w tradycyjnym naczyniu zwanym ibrik, wyśmienicie smakuje z dodatkiem kardamonu. Do jego przygotowania używamy bardzo drobno zmielonej kawy, do której dodajemy kilka ziaren kardamonu rozgniecionych w moździerzu. Dwie łyżki proszku zalewamy 100 ml zimnej wody i stawiamy na ogniu. Gotujemy przez ok. 2 minuty od momentu, kiedy rozpocznie się wrzenie. Podajemy z dużą ilością cukru w małych, szklanych filiżankach.

Turecki ibryk renomowanej firmy Soy Turkiy dostępny w sklepie Cophi
Turecki ibryk renomowanej firmy Soy Turkiy dostępny w sklepie Cophi


IZRAEL

kawa daktylowa:

Nomadowie podróżujący przez pustynię od wieków używali pestek daktyli, które prażyli, poddawali zmieleniu i zalewali wodą, szykując w ten sposób napój przypominający kawę. Ma on delikatny, słodkawy smak, doskonale łączący się z cukrem i odrobiną mleka. Przez wiele lat nikt nie pamiętał o starożytnym specjale; dziś jednak pewna izraelska firma postanowiła przywrócić modę na ten oryginalny napój. W polskich warunkach możemy także przygotować prawdziwą kawę z dodatkiem daktyli, miksując ich miąższ, gotując w wodzie i dodając cukier oraz mleko w proszku, a na koniec kilka łyżek kawy.

 

Izraelczycy są mistrzami szykowania kawy z daktyli – zarówno z pestek, jak i miąższu
Izraelczycy są mistrzami szykowania kawy z daktyli – zarówno z pestek, jak i miąższu

TUNEZJA

kawa z wodą różaną:

W Afryce Północnej do gorących napojów często dodaje się substancje aromatyczne, na przykład wodę różaną, która nie tylko wspaniale i egzotycznie smakuje, ale także przynosi wiele korzyści naszemu zdrowiu, będąc bogatym źródłem licznych witamin. Warto spróbować dodać pół łyżeczki tego specyfiku do filiżanki kawy; łasuchy mogą także pokusić się o wzbogacenie jej mlekiem i kilkoma kostkami białej czekolady.

Nasz przepis na grecką frappe: zblendować 1.5 łyżki kawy instant i 1.5 filiżanki zimne wody; dodać mleko i cukier
Nasz przepis na grecką frappe: zblendować 1.5 łyżki kawy instant i 1.5 filiżanki zimne wody; dodać mleko i cukier. Fot.: Robert Gourley / Flickr


GRECJA

caffè frappé:

W ciepłe letnie poranki często potrzeba nam nie tylko pobudzenia, ale i orzeźwienia. Doskonała będzie wtedy grecka kawa frappé, czyli kawa instant zalana odrobiną wody z dodatkiem kilku kostek lodu i zmiksowana do uzyskania gęstej piany, którą przelewa się do wysokiej szklanki i uzupełnia wodą.

Tekst ukazał się drukiem w Lente#01.

Posted on

Im prościej, tym smaczniej – przepis z kuchni mojego przyjaciela Orazia

Tak się złożyło, że pasja zupełnie nie śródziemnomorska – capoeira – zaprowadziła mnie do Vicenzy, pięknego włoskiego miasta oddalonego kilkadziesiąt kilometrów od Wenecji. To tutaj, podczas festiwalu kultury afrobrazylijskiej, spotkałam Orazia, jedną z ciekawszych i skromniejszych osób, jakie miałam kiedykolwiek okazję poznać; dziś mojego serdecznego przyjaciela.

Orazio, gdy nie trenuje capoeiry, pracuje jako rehabilitant na basenie, pomagając dzieciom i dorosłym pokonać ograniczenia narzucone przez chorobę. Jest również muzykiem multiinstrumentalistą – gra m.in. na gitarze, kontrabasie i pianinie. Jednak powód, dla którego postanowiłam o nim napisać, przygotowując ten tekst, jest zupełnie niezwiązany z jego pracą. Otóż, podróżując przez włoskie domy, od Mediolanu, przez Rzym, po Neapol, nigdy nie jadłam tak dobrze, jak pod Vicenzą, u Orazia. On sam śmieje się, że, będąc starym kawalerem, do tego stroniącym od mięsa, musiał nauczyć radzić sobie w kuchni.

Jako dużo gorsza kucharka, postanowiłam zapytać go, co przygotowałby na kolację we dwoje  – miałam nadzieję zaskoczyć męża wymyślnym daniem, którego jeszcze nigdy nie próbował. W odpowiedzi mój włoski przyjaciel przysłał mi jednak krótki przepis na… pstrąga z patelni. Na moje zaskoczenie zareagował z typową dla siebie bezpretensjonalnością. – Po co tracić godziny nad garami, skoro najprostsze rzeczy są zawsze najlepsze. I, chociaż być może moja wersja dania nie jest szczególnie fotogeniczna, musicie uwierzyć mi na słowo – banalna w przygotowaniu ryba fantastycznie współgra ze słodyczą podsmażonych pomidorków. Orazio miał rację, a mąż był zachwycony.

ryba Orazia

 

Życząc Wam równie przyjemnych posiłków, dzielę się przepisem:

Pstrąg z patelni z pomidorkami

6 filetów z pstrąga (na zdjęciu prezentujemy rybę w całości, żeby wyglądała bardziej zachęcająco 🙂 )
30 g masła
2 ząbki czosnku
20 pomidorków daktylowych
szczypta suszonego oregano
5 łyżek mąki do obtoczenia ryby
szczypta soli
szczypta czarnego pieprzu

1. Pstrąga obtoczyć w mące, posiekać czosnek, pokroić pomidorki.
2. Rozgrzać masło na patelni, wrzucić czosnek, a po chwili także filety.
3. Smażyć, aż się zarumieni, a następnie odwrócić. Dorzucić pomidorki.
4. Doprawić solą, pieprzem i oregano.

Podawać od razu.

Smacznego!

Posted on

Na pokładzie: 5 Lente-nawyków naszej redakcji

Czy to, jak żyjemy, spójne jest z filozofią, którą propagujemy? Oto pytanie, które dosyć często przewija się w mailach od czytelników i sympatyków naszego magazynu. I bardzo dobrze – prowokuje nas bowiem do uważniejszego przyjrzenia się codzienności, którą same tworzymy, popełniając – jak każdy – rozmaite błędy, ale także odnosząc małe, prywatne zwycięstwa.

Filozofia lente to celebrowanie chwili, uważność, cieszenie się drobnymi gestami; przywiązanie do tradycji, ale także otwartość na Nowe. Niedaleko stąd do narodzonego nad Morzem Śródziemnym trendu slow. I choć wielu uważa go za puste hasło, modę przynoszącą zysk wyłącznie swoim twórcom, my jesteśmy przekonane, że za marketingowym sloganem kryją się wartości, do których warto dążyć.

Nie jest to oczywiście zadanie proste – dlatego, odpowiadając na Wasze listy, podkreślamy często, że lente to cel, do którego zmierzamy, a niekoniecznie stała cecha każdego naszego posunięcia. Coś na kształt drogowskazu, zamysł, zamiar, intencja; często przy tym realizowana metodą małych kroczków. Daleko nam do joginek siedzących na plaży w pozycji kwiatu lotosu! 🙂 Kilka elementów codzienności jest dla nas jednak bardzo istotnych, a nad najważniejszymi z nich spierałyśmy się dziś przy porannej kawie. Oto te, które po jej wypiciu znalazły się na naszej liście.

1) Lubimy ludzi...

…a nie roboty. Oznacza to, że zarówno sobie, jak i innym, dajemy prawo do błędu. Zadajemy pytania, ale nie zawsze znajdujemy na nie odpowiedź. Staramy się dawać z siebie wszystko, ale nie oczekujemy perfekcji, bo wiemy, że takowa nie istnieje. Porzucamy urzędowe formułki i sztywny język, wierząc, że w kontakcie z drugą osobą ważna jest grzeczność, delikatność i wsłuchanie się w jego potrzeby, a nie tylko zachowanie terminów i procedury. Co więcej, najważniejsza jest dla nas nasza przyjaźń. Próbujemy pracować tak, by to ona – a nie zysk czy spełnienie osobistych ambicji – stawiana była na pierwszym miejscu.

Nic nie zastąpi rozmowy z drugim człowiekiem! Wiedzą to panowie, których Julia sfotografowała we włoskiej Pienzy.
Nic nie zastąpi rozmowy z drugim człowiekiem! Wiedzą to panowie, których Julia sfotografowała we włoskiej Pienzy.

2) Staramy się mądrze korzystać z technologii…

… pamiętając przy tym, że dla równowagi trzeba od niej czasem uciec. Nie stronimy od mediów społecznościowych, komputerów, tabletów i wszelkich elektronicznych nowinek, ale długie godziny spędzone na pracy w Internecie rekompensujemy sobie urlopami od wifi i jak najczęstszym luksusem lektury w tradycyjnej formie. Nic nie cieszy nas bardziej, niż pięknie wydana, ciekawa książka – i takie właśnie staramy się przekazywać Wam co kwartał.

dach-2
Świat najpiękniejszy jest…offline. Tutaj – odkryty podczas podróży widok z rzymskiego dachu.

3) Lubimy uczyć się nowych rzeczy….
… bo czujemy się wtedy jak dzieci, które odkrywają świat. Każda z nas uczy się nowego języka obcego (Natalia niderlandzkiego, Marysia portugalskiego, Julia greckiego), a także posiada zupełnie “pozapracowe” hobby niezwiązane z kulturą śródziemnomorską. Wierzymy, że pozwala nam to nie tylko ćwiczyć szare komórki, ale także doceniać czas spędzany na codziennych, rutynowych czynnościach. Ważne bowiem, by od rutyny było gdzie uciekać…

Lubimy uczyć się nowych rzeczy. Niektóre są dla nas takim wyzwaniem, jak chodzenie dla naszych dzieci – i ile z tego radości! Na zdjęciu: Lia Wollner w TAPAS GastoBarze w Warszawie.
Lubimy uczyć się nowych rzeczy. Niektóre są dla nas takim wyzwaniem, jak pierwsze kroki dla małych dzieci – i ile z tego radości! Na zdjęciu: Lia Wollner (młodsza córka Julii) w TAPAS GastroBarze w Warszawie.

 

4) Jemy obiady (!!!)…

…bo wiemy, jak to jest, gdy się ich nie je! I choć punkt ten wydaje się zdecydowanie bardziej konkretny niż pozostałe cztery, byłyśmy stuprocentowo zgodne, że musi znaleźć się na naszej liście. Każda z nas ma za sobą czas, kiedy posiłki spożywała przed ekranem komputera albo… nie spożywała wcale. Każda z nas pamięta też, że prowadzi to nie tylko do kłopotów zdrowotnych, spadku jakości wykonywanej pracy, ale także – przede wszystkim – jest sygnałem świadczącym o czymś więcej: izolacji, wycofaniu, zamknięciu na świat. Posiłek to przecież rozmowa, spotkanie, chwila zatrzymania, kontakt z naturą. Dlatego choćby waliło się i paliło, staramy się teraz codziennie wygospodarować chwilę na zdrowy i pożywny obiad. Czas spędzony w kuchni w domu tej z nas, u której akurat się spotykamy, poświęcamy także na dyskuje, burze mózgów i… żarty. Nie ma nic gorszego, niż ktoś opowiadający o radości życia bez uśmiechu na twarzy. 🙂

Jako że staramy się jeść zdrowo, bardzo gorąco kibicujemy przedsięwzięciu naszych przyjaciół: Czytaj Etykiety, do wsparcia którego namawiamy i Was!

Marysia kupuje nam często warzywa na targu, a marchew serwuje nam z miodem i kolendrą.
Marysia kupuje nam często warzywa na targu, a marchew serwuje z miodem i kolendrą.

 

5) Ekologia jest dla nas ważna…
… i wiemy, jak bardzo istotne są tu drobne, codzienne gesty. Należy do nich chociażby zakręcanie kranu przy myciu zębów (mąż pochodzący ze śródziemnomorskiej pustyni krzyczy za marnowanie wody!) i rozsądne zakupy – może zamiast kolejnej nowej bluzki z papierową metką warto dać drugie życie koszulce ze sklepu z używaną odzieżą? Od jakiegoś czasu z radością wspieramy też fundacje zajmujące się ochroną przyrody i ratowaniem bezdomnych zwierząt: każda z nas wedle własnej preferencji. Zachęcamy Was, byście i Wy poświęcili kwotę równą cenie jednej kawy czy tabliczki czekolady na pomoc zwierzętom, lasom, morzu… Służy to naszej planecie, ale także podnosi poziom endorfin!

paput_10-net
Paput, pies Marysi, trafił do Warszawy dzięki fundacji ZEA. Teraz staramy się ją wspierać, by mogła ratować kolejne zwierzaki. Fot.: Goldenhours

Powiedzcie też, co Wy umieścilibyście na czele swojej lente-listy. Czekamy na Wasze komentarze!

Posted on

Sprawdzone adresy: Popeye i bajkowa wioska na Malcie

Wioska Popeye'a w pełnej krasie. Fot.: Tobias Scheck/Flickr.

Czy słyszeliście o tym, że spożywanie szpinaku powoduje nagły przypływ siły? Dobrze wiedział o tym jeden z najbardziej znanych marynarzy na świecie: dobroduszny, ale słynący z porywczości Popeye. Na pewno doskonale go pamiętacie: ogolona głowa, czapka, tatuaże na rękach i nieodłączna fajka wyróżniały bohatera komiksów i filmów rysunkowych. Pod koniec lat 70-tych fabularną wersję opowieści o marynarzu postanowił nakręcić Robert Altman, powierzając główną rolę Robinowi Williamsowi. Zanim w ruch poszedł filmowy klaps i rozpoczęły się pierwsze zdjęcia, nad pewną malowniczą zatoką pojawili się architekci i ekipa budowlana. Ruszyły prace nad konstruowaniem bajkowej scenografii. Do dziś można ją podziwiać na maltańskim wybrzeżu, a dokładnie w miejscowości Mellieha.

Krystaliczna woda w zatoce przy wiosce Popeye'a. Fot.: spaztacular/Flickr.
Krystaliczna woda w zatoce przy wiosce Popeye’a. Fot.: spaztacular/Flickr.

Po ponad 35 latach od powstania musicalu – film miał formę komedii wypełnionej piosenkami – miejsce to nie straciło nic ze swojego uroku. W sezonie mnożą się tu turyści z różnych zakątków świata. Najwięcej atrakcji czeka oczywiście na najmłodszych podróżników – i to nie tylko tych, którzy lubią szpinak! Tutejsza atmosfera zachwyci każdego. Składa się na nią urok kilkanastu kolorowych domków, place zabaw i wąska zatoka, puentująca swoją barwą niesamowity klimat tego miejsca.

Aktorzy wcielający się w filmowe postaci w parku Popeye Village. Fot. Ploync
Aktorzy wcielający się w filmowe postaci w parku Popeye Village. Fot. Ploync.

Gdy tylko wejdziemy na teren wioski, z miejsca wita nas grupa mimów, odgrywająca zabawne sceny na głównym placu. Zewsząd otaczą nas też niezliczone ilości zabawek i rekwizytów z filmu. W małej sali kinowej, wspólnie z pociechami, możemy obejrzeć animowaną wersję przygód Popeye’a, a także zdjęcia z planu filmowego. To jednak dopiero początek zabawy. Przed nami jeszcze kukiełkowe teatrzyki, konkursy, gry organizowane przez animatorów i wypełnione po brzegi kramy z pamiątkami, wśród których prym wiodą oczywiście te z wizerunkiem głównego bohatera, jego ukochanej Olivii oraz złego Bluto. Zanim wyruszymy na zakupy, warto jednak wspólnie zachwycić się nad miejscowymi cudami natury. Płynąc łodzią wokół zatoki Anchor Bay, podziwiać można piękne jaskinie i groty. Rejs wzdłuż wybrzeża daje też wyjątkową możliwość zobaczenia filmowego skansenu z morskiej perspektywy. Teraz i my możemy poczuć się jak Popeye the sailor man!

Wioska Popeye'a w pełnej krasie. Fot.: Tobias Scheck/Flickr.
Wioska Popeye’a w pełnej krasie. Fot.: Tobias Scheck/Flickr.

Budowa skansenu Popeye Village trwała 7 miesięcy. Ogrom pracy i wysiłek wielu osób włożony w jego powstanie spowodował, że po zakończeniu zdjęć zdecydowano się nie rozbierać scenografii. Zamiast tego w Mellieha stworzono rodzinny kompleks rozrywki, który podczas wakacji na Malcie zdecydowanie warto odwiedzić. Uprzedzamy przy tym: potrzeba naprawdę solidnej porcji szpinaku, by starczyło nam siły na ogrom atrakcji czekających w Anchor Bay!

www.popeyemalta.com

 

Więcej o Malcie przeczytać można w Lente #03.

Posted on

Alain de Botton, Sztuka podróżowania

Najdrobniejszy szczegół podróży, nawet bez wychodzenia z hotelowych czterech ścian, może być powodem do stawiania filozoficznych pytań. W podróży nie liczy się przecież tylko dokąd, ale też dlaczego i jak, a sam wielki Baudelaire w podróż wyruszał “dla samego wyruszenia”.

Jak często dążymy do wybranego celu, za mało rozglądając się po drodze, zbyt mało stawiając pytań otaczającej rzeczywistości i samemu sobie, uzmysławia książka Alaina de Botton Sztuka podróżowania. Tekst ten przeplata wątki współczesne i historyczne; łączy elementy biografii autora oraz przywoływanych artystów. Miesza przestrzenie bliskie i dalekie, rzeczywiste i fikcyjne, tworząc mozaikę esejów ciekawych, zabawnych, ale także skłaniających do refleksji. Oto De Botton – współczesny francuski eseista i „filozof życia codziennego” – wygląda na chmury z okien samolotu: wśród obłoków odnajduje te niczym spod pędzla Poussina i te, które wydają się pochodzić z obrazów Leonarda. W holenderskiej tablicy informacyjnej doszukuje się cech egzotyczności, zaś do ilustracji towarzyszących książce, wśród których przewijają się arcydzieła światowego malarstwa, dołącza zdjęcia własnej sypialni i fotografie z wakacji spędzonych z żoną na Barbadosie. Bawi, intryguje, uczy.

sztuka-podrozowania
 

W Sztuce podróżowania autor porusza temat piękna, sztuki, natury i cywilizacji. Przedstawia krajobrazy, rozprawia o podróżniczej ciekawości i o emocjach odczuwanych w obliczu majestatu natury. Pisze zarówno o antycypowaniu podróży, jak i o powrotach. Do tego szerokiego spektrum zagadnień, podobnie jak do każdej z opisywanych podróży, dobiera niezwykłych przewodników. Znajdziemy wśród nich dawnych malarskich mistrzów, wielkich poetów (wspomnianego Baudelaire’a czy Wordswortha), niestrudzonych podróżników, jak Alexander von Humboldt, wiecznie poszukujących filozofów (Edmund Burke), a nawet postaci biblijne, jak Hiob, w którego towarzystwie udamy się na pustynię Synaj. Zestawienie miejsc i przewodników po nich nie jest przypadkowe, ale też nie zawsze oczywiste: w Amsterdamie na przykład autor rozmyśla o… fascynacji Flauberta Orientem. Literatura sama w sobie otwiera drzwi do podróży pełnych intrygujących pytań i ciekawych zdarzeń.

Obok podróży literatów czy podróży literackich pojawiają się w książce odniesienia do sztuk wizualnych, szczególnie malarstwa, które – jak dowodzi autor – pomaga człowieko rozwinąć umiejętność dostrzegania piękna w krajobrazie. Cyprysy i gaje oliwne Van Gogha otwierają podróżnemu oczy na jedyne w swoim rodzaju, jaskrawe i mocno skontrastowane kolory Prowansji, sprawiając, że niezauważane wcześniej drzewa ukazują mu się w całej swojej wspaniałości. Przewodnikiem po hotelach, pociągowych przedziałach czy stacjach benzynowych będzie z kolei Edward Hopper, nadający tym miejscom wymiar poetycki i melancholijny. Dzięki artystom zaproszonym na karty książki dostrzegamy w otaczającej nas rzeczywistości to, obok czego zwykle przemykamy bezrefleksyjnie i w pośpiechu; pojmujemy, że podróżowanie zamienia się w sztukę dopiero wtedy, gdy stanie się tak samo uważne i niespieszne.

De Botton powtarzaja słusznie za Johnem Ruskinem: Prawdziwą wartość ma myśl i widzenie, a nie tempo. Sztuka podróżowania to umiejętność zwolnienia, zatrzymania się, dostrzeżenia szczegółu; to sztuka patrzenia i stawiania pytań. Posiłkując się przykładami z literatury i sztuki, autor udowadnia przy tym, że, by odbyć podróż, niekoniecznie trzeba opuścić próg swojego domu. Równie dobrze można bowiem podróżować „dookoła własnej sypialni”.

Wyruszamy?

____________________________________
Alain de Botton, Sztuka podróżowania, Czuły Barbarzyńca Press, Warszawa 2010

Zdjęcie główne: Vincent Van Gogh, Gaj oliwny, 1889 r.

Posted on

Magazyn Lente #3

coverlente03

Kwartalnik Lente#03 kupisz tylko tutaj: Lente#03.

Dostępny także w zestawie z Lente#02: Zestaw promocyjny.

O powrocie najpiękniej pisał Kawafis, życząc nam, by był długi, pełen przygód i nauk. Wiedział, że powrót sam w sobie jest podróżą; że w tym odcinku drogi, bardziej niż gdziekolwiek indziej, zawiera się mnogość znaczeń i pełnia doświadczenia.

W jesiennym wydaniu „Lente” nawiązujemy do dzieła aleksandryjskiego mistrza. Jak w jego wierszach, wracamy do antyku, do historii, do przeszłości, ale także do prostoty, subtelności, natury i skromności.

czarnogora1

Wspólny rejs rozpoczynamy od surowej ilustracji na okładce, stworzonej przez mieszkającą na Korfu artystkę Paulinę R. Vårregn. Kryją się za nią artykuły bogate i różnorodne, połączone wspólnym mianownikiem: inspiracji do twórczego powrotu. Po drodze zawitamy w dzikiej Czarnogórze, przypominającej o stylu życia, który zdaje się być zapomniany. Udamy się na Maltę, aby podziwiać cuda natury, do których powrót niebawem możliwy będzie tylko we wspomnieniach. Poznamy miasta wykute w śródziemnomorskich skałach, po raz kolejny usłyszymy brawa wśród trybun greckich teatrów i stadionów, a następnie posłuchamy opowieści tych, którzy, wbrew wszystkiemu i wszystkim, wracają ciągle do Ziemi zwanej Świętą. Spędzimy czas z tymi, dla których powrót stał się najważniejszym przyczynkiem do tworzenia: z Małgorzatą Bogdańską, dzięki której poznamy lepiej wybitną włoską aktorkę Giuliettę Masinę; z pewnym hiszpańskim markizem i jego następcami, którzy postanowili odtworzyć w Sewilli dom prefekta Judei; wreszcie z licznymi miłośnikami włoskiego stylu życia, którzy zdecydowali się przenieść swój świat do kamiennych toskańskich murów.

Dom Piłata

Wśród stacji, które wybraliśmy na naszej wspólnej trasie, będzie także gorąca syryjska pustynia, gdzie wsłuchamy się w losy Zenobii, królowej Palmyry; będzie Półwysep Apeniński, gdzie zrodziły się najsłynniejsze projekty dwudziestowiecznego designu, oraz śródziemnomorskie gaje oliwne, z których pochodzi jeden z najwspanialszych południowych wynalazków: mydło. Jak zwykle, śródziemnomorskim bogactwem będziemy cieszyć się także we własnej kuchni, między innymi przyrządzając doskonałe i oryginalne jesienne przetwory.

kuchnia1

Zapraszamy do lektury!

Posted on

O wdzięczności

La reconnaissance de la plupart des hommes n’est qu’une secrète envie de recevoir de plus grands bienfaits.
F. de La Rochefoucauld

Jakże wiele uczy nas Morze Śródziemne.

Stagiryta prowadził swoich uczniów na wysoki klif. Tam tłumaczył im zawiłości wszechświata. Wśród podopiecznych Filozofa był sam Aleksander, zwany później Wielkim. Wraz z nauczycielem wpatrywał się w fale, zostawiając za plecami duszne mury macedońskiej Pelli, pozwalając smagać się ożywiającym ducha wiatrom. Minęło prawie dwa i pół tysiąca lat, a Nasze Morze niezmiennie pozostaje doskonałą akademią. Godną największych, dostępną każdemu.

morzewdziecznosc

Manicheizm regionu każe zachłysnąć się jego bogactwem. Wielorakością prastarych cywilizacji. Niezliczonymi krajobrazami. Nie jednym morzem, ale ich ławicą. Zaraz potem zmusza do pochylenia głowy przed trudami życia: w spiekocie, nędzy, głodzie, suszy. Nie masz jednak soli lepszej, niż dualizm; przypraw ostrzejszych, niż cień w pełnym słońcu. To właśnie on pozwala docenić.

Morze Śródziemne uczy nas historii i geografii, poezji i kunsztu. Jednak najpełniej uczy sztuki doceniania, zwanej także wdzięcznością.

Czym jest wdzięczność? Włoska ri-conoscenza i francuska re-connaissance przypominają: chodzi o ponowne-uświadomienie. Nowe-poznanie. Powrót do czegoś, co już w nas było, co już wiedzieliśmy. Czegoś, co zostało zapomniane, a teraz, jak nowe, wypływa na powierzchnię, pokonawszy odmęty i wysokie fale. Jak włoska gratitudine i hiszpańska gratitud, które przywędrowały, przez morza i lądy, z dalekiego sanskrytu. Słowo gûrta znaczyło w nim tyle, co dobry, przyjemny, podobnie jak późniejsze greckie chartós – miły i wesoły. Jakże im obu etymologicznie blisko do łacińskiej gratitudo.

Gratitudo, która, zaiste, jest przyjemna. To ona jest koniecznym składnikiem radości życia, danej nam przy urodzeniu, a zagubionej nieuważnie gdzieś po drodze. Radości, którą trzeba odnaleźć. Po wtóry – roz-poznać. Zobaczyć-na-nowo. Tym właśnie jest wdzięczność: warunkiem sine qua non, a może wręcz czymś z radością życia tożsamym.

La Rochefoucauld swoim oskarżycielskim tonem zarzuca nam, że wdzięczność jest „tylko” skrywaną nadzieją na więcej. A gdyby tak wcale jej nie ukrywać? Pokorna nadzieja na więcej piękna i radości jest pięknem i radością samą w sobie.

Celebrujmy ją.

Bądźmy wdzięczni.

Warto.