Posted on

Na pokładzie: 5 Lente-nawyków naszej redakcji

Czy to, jak żyjemy, spójne jest z filozofią, którą propagujemy? Oto pytanie, które dosyć często przewija się w mailach od czytelników i sympatyków naszego magazynu. I bardzo dobrze – prowokuje nas bowiem do uważniejszego przyjrzenia się codzienności, którą same tworzymy, popełniając – jak każdy – rozmaite błędy, ale także odnosząc małe, prywatne zwycięstwa.

Filozofia lente to celebrowanie chwili, uważność, cieszenie się drobnymi gestami; przywiązanie do tradycji, ale także otwartość na Nowe. Niedaleko stąd do narodzonego nad Morzem Śródziemnym trendu slow. I choć wielu uważa go za puste hasło, modę przynoszącą zysk wyłącznie swoim twórcom, my jesteśmy przekonane, że za marketingowym sloganem kryją się wartości, do których warto dążyć.

Nie jest to oczywiście zadanie proste – dlatego, odpowiadając na Wasze listy, podkreślamy często, że lente to cel, do którego zmierzamy, a niekoniecznie stała cecha każdego naszego posunięcia. Coś na kształt drogowskazu, zamysł, zamiar, intencja; często przy tym realizowana metodą małych kroczków. Daleko nam do joginek siedzących na plaży w pozycji kwiatu lotosu! 🙂 Kilka elementów codzienności jest dla nas jednak bardzo istotnych, a nad najważniejszymi z nich spierałyśmy się dziś przy porannej kawie. Oto te, które po jej wypiciu znalazły się na naszej liście.

1) Lubimy ludzi...

…a nie roboty. Oznacza to, że zarówno sobie, jak i innym, dajemy prawo do błędu. Zadajemy pytania, ale nie zawsze znajdujemy na nie odpowiedź. Staramy się dawać z siebie wszystko, ale nie oczekujemy perfekcji, bo wiemy, że takowa nie istnieje. Porzucamy urzędowe formułki i sztywny język, wierząc, że w kontakcie z drugą osobą ważna jest grzeczność, delikatność i wsłuchanie się w jego potrzeby, a nie tylko zachowanie terminów i procedury. Co więcej, najważniejsza jest dla nas nasza przyjaźń. Próbujemy pracować tak, by to ona – a nie zysk czy spełnienie osobistych ambicji – stawiana była na pierwszym miejscu.

Nic nie zastąpi rozmowy z drugim człowiekiem! Wiedzą to panowie, których Julia sfotografowała we włoskiej Pienzy.
Nic nie zastąpi rozmowy z drugim człowiekiem! Wiedzą to panowie, których Julia sfotografowała we włoskiej Pienzy.

2) Staramy się mądrze korzystać z technologii…

… pamiętając przy tym, że dla równowagi trzeba od niej czasem uciec. Nie stronimy od mediów społecznościowych, komputerów, tabletów i wszelkich elektronicznych nowinek, ale długie godziny spędzone na pracy w Internecie rekompensujemy sobie urlopami od wifi i jak najczęstszym luksusem lektury w tradycyjnej formie. Nic nie cieszy nas bardziej, niż pięknie wydana, ciekawa książka – i takie właśnie staramy się przekazywać Wam co kwartał.

dach-2
Świat najpiękniejszy jest…offline. Tutaj – odkryty podczas podróży widok z rzymskiego dachu.

3) Lubimy uczyć się nowych rzeczy….
… bo czujemy się wtedy jak dzieci, które odkrywają świat. Każda z nas uczy się nowego języka obcego (Natalia niderlandzkiego, Marysia portugalskiego, Julia greckiego), a także posiada zupełnie “pozapracowe” hobby niezwiązane z kulturą śródziemnomorską. Wierzymy, że pozwala nam to nie tylko ćwiczyć szare komórki, ale także doceniać czas spędzany na codziennych, rutynowych czynnościach. Ważne bowiem, by od rutyny było gdzie uciekać…

Lubimy uczyć się nowych rzeczy. Niektóre są dla nas takim wyzwaniem, jak chodzenie dla naszych dzieci – i ile z tego radości! Na zdjęciu: Lia Wollner w TAPAS GastoBarze w Warszawie.
Lubimy uczyć się nowych rzeczy. Niektóre są dla nas takim wyzwaniem, jak pierwsze kroki dla małych dzieci – i ile z tego radości! Na zdjęciu: Lia Wollner (młodsza córka Julii) w TAPAS GastroBarze w Warszawie.

 

4) Jemy obiady (!!!)…

…bo wiemy, jak to jest, gdy się ich nie je! I choć punkt ten wydaje się zdecydowanie bardziej konkretny niż pozostałe cztery, byłyśmy stuprocentowo zgodne, że musi znaleźć się na naszej liście. Każda z nas ma za sobą czas, kiedy posiłki spożywała przed ekranem komputera albo… nie spożywała wcale. Każda z nas pamięta też, że prowadzi to nie tylko do kłopotów zdrowotnych, spadku jakości wykonywanej pracy, ale także – przede wszystkim – jest sygnałem świadczącym o czymś więcej: izolacji, wycofaniu, zamknięciu na świat. Posiłek to przecież rozmowa, spotkanie, chwila zatrzymania, kontakt z naturą. Dlatego choćby waliło się i paliło, staramy się teraz codziennie wygospodarować chwilę na zdrowy i pożywny obiad. Czas spędzony w kuchni w domu tej z nas, u której akurat się spotykamy, poświęcamy także na dyskuje, burze mózgów i… żarty. Nie ma nic gorszego, niż ktoś opowiadający o radości życia bez uśmiechu na twarzy. 🙂

Jako że staramy się jeść zdrowo, bardzo gorąco kibicujemy przedsięwzięciu naszych przyjaciół: Czytaj Etykiety, do wsparcia którego namawiamy i Was!

Marysia kupuje nam często warzywa na targu, a marchew serwuje nam z miodem i kolendrą.
Marysia kupuje nam często warzywa na targu, a marchew serwuje z miodem i kolendrą.

 

5) Ekologia jest dla nas ważna…
… i wiemy, jak bardzo istotne są tu drobne, codzienne gesty. Należy do nich chociażby zakręcanie kranu przy myciu zębów (mąż pochodzący ze śródziemnomorskiej pustyni krzyczy za marnowanie wody!) i rozsądne zakupy – może zamiast kolejnej nowej bluzki z papierową metką warto dać drugie życie koszulce ze sklepu z używaną odzieżą? Od jakiegoś czasu z radością wspieramy też fundacje zajmujące się ochroną przyrody i ratowaniem bezdomnych zwierząt: każda z nas wedle własnej preferencji. Zachęcamy Was, byście i Wy poświęcili kwotę równą cenie jednej kawy czy tabliczki czekolady na pomoc zwierzętom, lasom, morzu… Służy to naszej planecie, ale także podnosi poziom endorfin!

paput_10-net
Paput, pies Marysi, trafił do Warszawy dzięki fundacji ZEA. Teraz staramy się ją wspierać, by mogła ratować kolejne zwierzaki. Fot.: Goldenhours

Powiedzcie też, co Wy umieścilibyście na czele swojej lente-listy. Czekamy na Wasze komentarze!

Posted on

Sprawdzone adresy: Popeye i bajkowa wioska na Malcie

Wioska Popeye'a w pełnej krasie. Fot.: Tobias Scheck/Flickr.

Czy słyszeliście o tym, że spożywanie szpinaku powoduje nagły przypływ siły? Dobrze wiedział o tym jeden z najbardziej znanych marynarzy na świecie: dobroduszny, ale słynący z porywczości Popeye. Na pewno doskonale go pamiętacie: ogolona głowa, czapka, tatuaże na rękach i nieodłączna fajka wyróżniały bohatera komiksów i filmów rysunkowych. Pod koniec lat 70-tych fabularną wersję opowieści o marynarzu postanowił nakręcić Robert Altman, powierzając główną rolę Robinowi Williamsowi. Zanim w ruch poszedł filmowy klaps i rozpoczęły się pierwsze zdjęcia, nad pewną malowniczą zatoką pojawili się architekci i ekipa budowlana. Ruszyły prace nad konstruowaniem bajkowej scenografii. Do dziś można ją podziwiać na maltańskim wybrzeżu, a dokładnie w miejscowości Mellieha.

Krystaliczna woda w zatoce przy wiosce Popeye'a. Fot.: spaztacular/Flickr.
Krystaliczna woda w zatoce przy wiosce Popeye’a. Fot.: spaztacular/Flickr.

Po ponad 35 latach od powstania musicalu – film miał formę komedii wypełnionej piosenkami – miejsce to nie straciło nic ze swojego uroku. W sezonie mnożą się tu turyści z różnych zakątków świata. Najwięcej atrakcji czeka oczywiście na najmłodszych podróżników – i to nie tylko tych, którzy lubią szpinak! Tutejsza atmosfera zachwyci każdego. Składa się na nią urok kilkanastu kolorowych domków, place zabaw i wąska zatoka, puentująca swoją barwą niesamowity klimat tego miejsca.

Aktorzy wcielający się w filmowe postaci w parku Popeye Village. Fot. Ploync
Aktorzy wcielający się w filmowe postaci w parku Popeye Village. Fot. Ploync.

Gdy tylko wejdziemy na teren wioski, z miejsca wita nas grupa mimów, odgrywająca zabawne sceny na głównym placu. Zewsząd otaczą nas też niezliczone ilości zabawek i rekwizytów z filmu. W małej sali kinowej, wspólnie z pociechami, możemy obejrzeć animowaną wersję przygód Popeye’a, a także zdjęcia z planu filmowego. To jednak dopiero początek zabawy. Przed nami jeszcze kukiełkowe teatrzyki, konkursy, gry organizowane przez animatorów i wypełnione po brzegi kramy z pamiątkami, wśród których prym wiodą oczywiście te z wizerunkiem głównego bohatera, jego ukochanej Olivii oraz złego Bluto. Zanim wyruszymy na zakupy, warto jednak wspólnie zachwycić się nad miejscowymi cudami natury. Płynąc łodzią wokół zatoki Anchor Bay, podziwiać można piękne jaskinie i groty. Rejs wzdłuż wybrzeża daje też wyjątkową możliwość zobaczenia filmowego skansenu z morskiej perspektywy. Teraz i my możemy poczuć się jak Popeye the sailor man!

Wioska Popeye'a w pełnej krasie. Fot.: Tobias Scheck/Flickr.
Wioska Popeye’a w pełnej krasie. Fot.: Tobias Scheck/Flickr.

Budowa skansenu Popeye Village trwała 7 miesięcy. Ogrom pracy i wysiłek wielu osób włożony w jego powstanie spowodował, że po zakończeniu zdjęć zdecydowano się nie rozbierać scenografii. Zamiast tego w Mellieha stworzono rodzinny kompleks rozrywki, który podczas wakacji na Malcie zdecydowanie warto odwiedzić. Uprzedzamy przy tym: potrzeba naprawdę solidnej porcji szpinaku, by starczyło nam siły na ogrom atrakcji czekających w Anchor Bay!

www.popeyemalta.com

 

Więcej o Malcie przeczytać można w Lente #03.

Posted on

Alain de Botton, Sztuka podróżowania

Najdrobniejszy szczegół podróży, nawet bez wychodzenia z hotelowych czterech ścian, może być powodem do stawiania filozoficznych pytań. W podróży nie liczy się przecież tylko dokąd, ale też dlaczego i jak, a sam wielki Baudelaire w podróż wyruszał “dla samego wyruszenia”.

Jak często dążymy do wybranego celu, za mało rozglądając się po drodze, zbyt mało stawiając pytań otaczającej rzeczywistości i samemu sobie, uzmysławia książka Alaina de Botton Sztuka podróżowania. Tekst ten przeplata wątki współczesne i historyczne; łączy elementy biografii autora oraz przywoływanych artystów. Miesza przestrzenie bliskie i dalekie, rzeczywiste i fikcyjne, tworząc mozaikę esejów ciekawych, zabawnych, ale także skłaniających do refleksji. Oto De Botton – współczesny francuski eseista i „filozof życia codziennego” – wygląda na chmury z okien samolotu: wśród obłoków odnajduje te niczym spod pędzla Poussina i te, które wydają się pochodzić z obrazów Leonarda. W holenderskiej tablicy informacyjnej doszukuje się cech egzotyczności, zaś do ilustracji towarzyszących książce, wśród których przewijają się arcydzieła światowego malarstwa, dołącza zdjęcia własnej sypialni i fotografie z wakacji spędzonych z żoną na Barbadosie. Bawi, intryguje, uczy.

sztuka-podrozowania
 

W Sztuce podróżowania autor porusza temat piękna, sztuki, natury i cywilizacji. Przedstawia krajobrazy, rozprawia o podróżniczej ciekawości i o emocjach odczuwanych w obliczu majestatu natury. Pisze zarówno o antycypowaniu podróży, jak i o powrotach. Do tego szerokiego spektrum zagadnień, podobnie jak do każdej z opisywanych podróży, dobiera niezwykłych przewodników. Znajdziemy wśród nich dawnych malarskich mistrzów, wielkich poetów (wspomnianego Baudelaire’a czy Wordswortha), niestrudzonych podróżników, jak Alexander von Humboldt, wiecznie poszukujących filozofów (Edmund Burke), a nawet postaci biblijne, jak Hiob, w którego towarzystwie udamy się na pustynię Synaj. Zestawienie miejsc i przewodników po nich nie jest przypadkowe, ale też nie zawsze oczywiste: w Amsterdamie na przykład autor rozmyśla o… fascynacji Flauberta Orientem. Literatura sama w sobie otwiera drzwi do podróży pełnych intrygujących pytań i ciekawych zdarzeń.

Obok podróży literatów czy podróży literackich pojawiają się w książce odniesienia do sztuk wizualnych, szczególnie malarstwa, które – jak dowodzi autor – pomaga człowieko rozwinąć umiejętność dostrzegania piękna w krajobrazie. Cyprysy i gaje oliwne Van Gogha otwierają podróżnemu oczy na jedyne w swoim rodzaju, jaskrawe i mocno skontrastowane kolory Prowansji, sprawiając, że niezauważane wcześniej drzewa ukazują mu się w całej swojej wspaniałości. Przewodnikiem po hotelach, pociągowych przedziałach czy stacjach benzynowych będzie z kolei Edward Hopper, nadający tym miejscom wymiar poetycki i melancholijny. Dzięki artystom zaproszonym na karty książki dostrzegamy w otaczającej nas rzeczywistości to, obok czego zwykle przemykamy bezrefleksyjnie i w pośpiechu; pojmujemy, że podróżowanie zamienia się w sztukę dopiero wtedy, gdy stanie się tak samo uważne i niespieszne.

De Botton powtarzaja słusznie za Johnem Ruskinem: Prawdziwą wartość ma myśl i widzenie, a nie tempo. Sztuka podróżowania to umiejętność zwolnienia, zatrzymania się, dostrzeżenia szczegółu; to sztuka patrzenia i stawiania pytań. Posiłkując się przykładami z literatury i sztuki, autor udowadnia przy tym, że, by odbyć podróż, niekoniecznie trzeba opuścić próg swojego domu. Równie dobrze można bowiem podróżować „dookoła własnej sypialni”.

Wyruszamy?

____________________________________
Alain de Botton, Sztuka podróżowania, Czuły Barbarzyńca Press, Warszawa 2010

Zdjęcie główne: Vincent Van Gogh, Gaj oliwny, 1889 r.

Posted on

Magazyn Lente #3

coverlente03

Kwartalnik Lente#03 kupisz tylko tutaj: Lente#03.

Dostępny także w zestawie z Lente#02: Zestaw promocyjny.

O powrocie najpiękniej pisał Kawafis, życząc nam, by był długi, pełen przygód i nauk. Wiedział, że powrót sam w sobie jest podróżą; że w tym odcinku drogi, bardziej niż gdziekolwiek indziej, zawiera się mnogość znaczeń i pełnia doświadczenia.

W jesiennym wydaniu „Lente” nawiązujemy do dzieła aleksandryjskiego mistrza. Jak w jego wierszach, wracamy do antyku, do historii, do przeszłości, ale także do prostoty, subtelności, natury i skromności.

czarnogora1

Wspólny rejs rozpoczynamy od surowej ilustracji na okładce, stworzonej przez mieszkającą na Korfu artystkę Paulinę R. Vårregn. Kryją się za nią artykuły bogate i różnorodne, połączone wspólnym mianownikiem: inspiracji do twórczego powrotu. Po drodze zawitamy w dzikiej Czarnogórze, przypominającej o stylu życia, który zdaje się być zapomniany. Udamy się na Maltę, aby podziwiać cuda natury, do których powrót niebawem możliwy będzie tylko we wspomnieniach. Poznamy miasta wykute w śródziemnomorskich skałach, po raz kolejny usłyszymy brawa wśród trybun greckich teatrów i stadionów, a następnie posłuchamy opowieści tych, którzy, wbrew wszystkiemu i wszystkim, wracają ciągle do Ziemi zwanej Świętą. Spędzimy czas z tymi, dla których powrót stał się najważniejszym przyczynkiem do tworzenia: z Małgorzatą Bogdańską, dzięki której poznamy lepiej wybitną włoską aktorkę Giuliettę Masinę; z pewnym hiszpańskim markizem i jego następcami, którzy postanowili odtworzyć w Sewilli dom prefekta Judei; wreszcie z licznymi miłośnikami włoskiego stylu życia, którzy zdecydowali się przenieść swój świat do kamiennych toskańskich murów.

Dom Piłata

Wśród stacji, które wybraliśmy na naszej wspólnej trasie, będzie także gorąca syryjska pustynia, gdzie wsłuchamy się w losy Zenobii, królowej Palmyry; będzie Półwysep Apeniński, gdzie zrodziły się najsłynniejsze projekty dwudziestowiecznego designu, oraz śródziemnomorskie gaje oliwne, z których pochodzi jeden z najwspanialszych południowych wynalazków: mydło. Jak zwykle, śródziemnomorskim bogactwem będziemy cieszyć się także we własnej kuchni, między innymi przyrządzając doskonałe i oryginalne jesienne przetwory.

kuchnia1

Zapraszamy do lektury!

Posted on

O wdzięczności

La reconnaissance de la plupart des hommes n’est qu’une secrète envie de recevoir de plus grands bienfaits.
F. de La Rochefoucauld

Jakże wiele uczy nas Morze Śródziemne.

Stagiryta prowadził swoich uczniów na wysoki klif. Tam tłumaczył im zawiłości wszechświata. Wśród podopiecznych Filozofa był sam Aleksander, zwany później Wielkim. Wraz z nauczycielem wpatrywał się w fale, zostawiając za plecami duszne mury macedońskiej Pelli, pozwalając smagać się ożywiającym ducha wiatrom. Minęło prawie dwa i pół tysiąca lat, a Nasze Morze niezmiennie pozostaje doskonałą akademią. Godną największych, dostępną każdemu.

morzewdziecznosc

Manicheizm regionu każe zachłysnąć się jego bogactwem. Wielorakością prastarych cywilizacji. Niezliczonymi krajobrazami. Nie jednym morzem, ale ich ławicą. Zaraz potem zmusza do pochylenia głowy przed trudami życia: w spiekocie, nędzy, głodzie, suszy. Nie masz jednak soli lepszej, niż dualizm; przypraw ostrzejszych, niż cień w pełnym słońcu. To właśnie on pozwala docenić.

Morze Śródziemne uczy nas historii i geografii, poezji i kunsztu. Jednak najpełniej uczy sztuki doceniania, zwanej także wdzięcznością.

Czym jest wdzięczność? Włoska ri-conoscenza i francuska re-connaissance przypominają: chodzi o ponowne-uświadomienie. Nowe-poznanie. Powrót do czegoś, co już w nas było, co już wiedzieliśmy. Czegoś, co zostało zapomniane, a teraz, jak nowe, wypływa na powierzchnię, pokonawszy odmęty i wysokie fale. Jak włoska gratitudine i hiszpańska gratitud, które przywędrowały, przez morza i lądy, z dalekiego sanskrytu. Słowo gûrta znaczyło w nim tyle, co dobry, przyjemny, podobnie jak późniejsze greckie chartós – miły i wesoły. Jakże im obu etymologicznie blisko do łacińskiej gratitudo.

Gratitudo, która, zaiste, jest przyjemna. To ona jest koniecznym składnikiem radości życia, danej nam przy urodzeniu, a zagubionej nieuważnie gdzieś po drodze. Radości, którą trzeba odnaleźć. Po wtóry – roz-poznać. Zobaczyć-na-nowo. Tym właśnie jest wdzięczność: warunkiem sine qua non, a może wręcz czymś z radością życia tożsamym.

La Rochefoucauld swoim oskarżycielskim tonem zarzuca nam, że wdzięczność jest „tylko” skrywaną nadzieją na więcej. A gdyby tak wcale jej nie ukrywać? Pokorna nadzieja na więcej piękna i radości jest pięknem i radością samą w sobie.

Celebrujmy ją.

Bądźmy wdzięczni.

Warto.

Posted on

Magia antyczna – jak ty mnie, tak ja tobie

Krainy basenu Morza Śródziemnego, zdominowane przez kulturę grecko-rzymską, od zarania dziejów były miejscem rozkwitu magii. Charakteryzował ją uniwersalny język, kod rytuałów i zestaw stosowanych symboli: bez względu na szerokość geograficzną, przez długie stulecia powtarzały się tu imiona demonów i bogów, a także zaklęcia i formuły, które bazowały na tradycjach greckich, wchłaniając jednak mnóstwo lokalnych kultur i wierzeń. Artefakty związane z magią nie tylko przeczą potocznym wyobrażeniom na temat antycznego świata, ale także pokazują, że człowiek pozostaje taki sam od tysiącleci – zmieniają się tylko narzędzia, którymi dysponuje.

W Eseju o człowieku Ernsta Cassirera czytamy, że wiara w magię jest jednym i najwcześniejszych przejawów budzącej się w człowieku wiary w siebie. Przestaje on być zdany na łaskę sił przyrody czy litość Fortuny; odnajduje moc sprawczą. Rytuały magiczne dotyczą więc każdej w zasadzie sfery życia codziennego: od związków miłosnych po sukcesy zawodowe, od ochrony przed kradzieżą czy kataklizmem po zakłady sportowe. Przyglądając się im – chociażby w doskonałej książce Andrzeja Wypustka Magia antyczna (Ossolineum, Wrocław 2001) – trudno oprzeć się wrażeniu, że wyjątkowo często pojawia się w nich idea POWROTU. I to w dosyć szczególnej interpretacji…

Grecka tabliczka złorzecząca z Muzeum Archeologicznego w Bolonii. Źródło: ilfattostorico.
Grecka tabliczka złorzecząca z Muzeum Archeologicznego w Bolonii. Źródło: ilfattostorico.

Starożytny człowiek Śródziemnomorza targany był wieloma intensywnymi emocjami, a ważnym elementem działań magicznych, na które często się decydował, była agresja i chęć odwetu. U ich podłoża leży prosta myśl: niech to, co uczyniłeś złego, wróci do ciebie. Najbardziej typowym wyrazem takiej postawy są tzw. defixiones – metalowe tabliczki złorzeczące, zwykle ołowiane (a więc niepodlegające korozji), z wyrytą modlitwą do bóstwa. Umieszczano je pod ziemią, w zbiornikach wodnych, w grobach, niekiedy w świątyniach – a więc tam, gdzie mogły zostać odczytane przed duchy podziemi. Teksty, które na tabliczkach grawerowano, miały powodować zesłanie różnego rodzaju nieszczęść, głównie chorób, stanowiących zadośćuczynienie za doznane (lub wyimaginowane) krzywdy. Zdarzają się także wersje o wiele prostsze, zawierające tylko imię osoby, w którą wymierzone było zaklęcie, i przebite gwoździem – sporo takich tabliczek znaleziono na przykład na Sycylii i Sardynii, szczególnie w okolicy Olbii.

Reprodukcja tabliczki złorzeczącej z Muzeum Archeologicznego w Bolonii. Źródło: ilfattostorico.
Reprodukcja tabliczki złorzeczącej z Muzeum Archeologicznego w Bolonii. Źródło: ilfattostorico.

 

Defixiones często stanowiły jedyną broń osób słabych i przegranych – niewolników, więźniów, biedaków. Równie chętnie stosowali je jednak także ludzie majętni i wpływowi – aby pokrzyżować plany rywali w interesach czy wziąć odwet na adwersarzach politycznych. Uczeni znaleźli ich setki, bo i historia defixiones jest niezwykle długa: wiemy, że w świecie greckim rozpowszechniły się już w V w. p.n.e. Najmłodsze znaleziska datowane są na VI w. naszej ery – bez przesady można powiedzieć, że stosowano je przez przynajmniej tysiąc lat! Najwięcej tego typu tabliczek pochodzi z Grecji, ale sporo z nich odkryto także w Hiszpanii, Palestynie czy Syrii. We wszystkich tych krainach – a także wielu innych, od Brytanii po Epir, od Cypru po Nubię – defixiones stosowano w podobny sposób. Konsekrowano je za pomocą ziół czy kadzidła, owijano we włosy lub fragment szaty ofiary i składano do ziemi, pod osłoną nocy, daleko od osób postronnych. Często stosowano dodatkowe, prawdziwie makabryczne zabiegi, np. zaszywano tabliczkę w brzuchu żaby czy zdechłego kota. Całość rytuałów bazowała oczywiście na skomplikowanych wzorach zawartych w magicznych księgach, a pisaniem na tabliczkach zajmowały się osoby specjalnie do tego przygotowane, pobierające za swe usługi stosownie wysokie opłaty.

Defixiones, które raz po raz odkrywają śródziemnomorscy archeolodzy, stanowią jeden z wielu dowodów na to, że charakter człowieka nie zmienił się od tysięcy lat. Bez względu na rozwój cywilizacji, pozostajemy gatunkiem impulsywnym, mściwym i trudno wybaczającym. Różnica jest chyba tylko jedna: dzisiaj anonimowo złorzeczymy nie na ołowianych tabliczkach, ale raczej w wirtualnej przestrzeni. Ją także, coraz częściej, wypełniają niebezpieczne demony.

Więcej o powrotach w licznych śródziemnomorskich kontekstach piszemy w Lente #03.

 

_____________

Zdjęcie główne: rzymska mozaika z Antiochii, opatrzona greckim napisem “kai su” czyli “tobie także”. Źródło: Wikipedia.

Posted on

Roma Imperiale i wyprawa do Tivoli

Artykuł z serii: Perfumy pachnące Śródziemnomorzem

Zapachy, podobnie jak książki, opowiadają historie i odkrywają tajemnice. Czynią to językiem innym od powieści, a jednak równie przekonującym, trwale zapadającym w pamięć, grającym na emocjach, a zarazem przekazującym wiele konkretnych informacji. W niniejszej serii przedstawiam wybrane przeze mnie perfumy, które zamknięto we flakonach razem z opowiadanymi przez nie sekretami Śródziemnomorza.

śśródziemnomorskie perfumy

Profumi del Forte: Roma Imperiale

Niszowy, a, co za tym idzie, dość kosztowny zapach Roma Imperiale, tworzony przez luksusową markę rodem z prowincji Lukki, zabiera nas w podróż po przynajmniej dwóch śródziemnomorskich krainach: Toskanii i Lacjum. Gdzieś w tle przewijają się także bliskowschodnie porty i mniej egzotyczne krajobrazy Emilii-Romanii. Wszystko to za sprawą pewnej znamienitej rodziny. Zapach ten przywodzi ją na myśl każdemu, kto odwiedził ich najpiękniejszą włoską posiadłość…

Profumi del Forte Roma Imperiale

Spotkanie z kompozycją Roma Imperiale rozpoczynamy od wiosny w światowej stolicy marmuru – Pietrasancie. Pełno tu różowych i białych kwiatów (kwiatu pomarańczy, tuberozy, jaśminu); słońca przygrzewającego białym światłem i dojrzewających w nim cytrusów, takich jak mandarynka i bergamotka; chłodnego szumu wody w fontannach i zimnych grani kopalni marmurów. W miarę rozwoju zapachu na skórze przenosimy się jednak dalej na południe, do Rzymu. Wbrew nazwie, jest to jednak raczej nie Rzym cesarski, ale renesansowy i barokowy; Rzym eleganckich parków i sąsiadujących z nimi pysznych kościołów. Rzym romantycznych spacerów i procesji, podczas których sypią się płatki kwiatów i pali kadzidło. Do wiosennych, ogrodowych aromatów dołączają akcenty rodem z odległych krain: egzotyczna orchidea, wanilia, drzewo sandałowe, ambra i mech dębowy. Zapach jest bliskoskórny i lekki; zatacza ciągłe kręgi między Toskanią a Rzymem, między chłodem marmuru a ciepłem orientalnych przypraw. Ot, doskonały dla niezdecydowanych.

Tivoli
(galerię zdjęć z Villa D’Este znajdziesz tutaj: klik)

Gdybym miała porównać zapach Roma Imperiale do jednego zakątka Włoch, wybrałabym bez zastanowienia nie sam Rzym, a bliskie mu Tivoli: czarujące miasteczko usytuowane nieopodal Wiecznego Miasta. Sumuje się w nim wiele nut tej kompozycji, a dwa najważniejsze zabytki od wieków prowokują do debaty. Czy piękniej jest w starożytnej posiadłości cesarza Hadriana, czy raczej w willi rodziny D’Este, która do Rzymu przybyła z Ferrary i Modeny? I choć w Roma Imperiale obecne są akcenty rodem z antycznych prowincji Bliskiego Wschodu, to wygrywa tu jednak szesnastowieczny ogród wypełniony drzewami pomarańczowymi, kwitnącymi radośnie wśród nieustającego szumu fontann.

Odwiedzając Tivoli, nie czuje się prawie, że wyruszamy poza granice włoskiej stolicy; można jednak delektować się czystym powietrzem, łagodną sinusoidą zielonych pagórków, lokalnymi przysmakami i okruchami historii ciut innej niż ta, którą skrywają mury Wiecznego Miasta. W sercu miasteczka czeka na nas kompleks uważany od stuleci za la più bella villa italiana, czyli najpiękniejszy włoski ogród, w którym czaruje spektakularne połączenie architektury i sztuki z urokami przyrody.

Willa w Tivoli stanowiła dawniej siedzibę benedyktynów, o czym do dziś przypominają zwiedzającym zacienione krużganki. W szesnastym stuleciu przejął ją szwagier słynnej Lukrecji Borgii, kardynał Hipolit D’Este, który przekształcił skromny budynek w pyszną rezydencję otoczoną parkiem. Zasłynęła ona na cały świat przede wszystkim ze względu na wspaniałe giochi d’acqua – fontanny, baseny, kaskady i sztuczne wodospady, które zresztą uważane są za najbardziej typową cechę każdego ogrodu w stylu włoskim. W parku Hipolita znajduje się ponad 50 fontann, a sieć kanałów liczy sobie prawie 900 metrów. Zasilająca je woda pochodzi z pobliskiej rzeki Aniene. Co ciekawe, ciśnienie wytwarzane jest w sposób całkowicie naturalny, z wykorzystaniem różnicy poziomów w podziemnych korytarzach.

lente-perfume

 

Te imponujące rozwiązania hydrauliczne zaproponował wielki architekt doby manieryzmu, Pirro Logorio, zgodnie z przyświecającą mu maksymą: l’acqua è l’anima del mondo (“woda jest duszą świata”). Najsłynniejszym wyrazem jego geniuszu jest fontanna organowa, znana z pocztówek i okładek przewodników i stanowiąca swoisty cud szesnastowiecznej inżynierii. Ciężar opadającej wody uruchamia instrument wydający dźwięki podobne do muzyki organowej – a wszystko to w otoczeniu szmaragdowozielonych żywopłotów i pięknie pachnących kwiatów, głównie róż i drzewek pomarańczowych, wśród których, jak widać na niejednej fotografii, krążą motyle i pszczoły.

Zapach Roma Imperiale wspaniale oddaje także zacięcie symboliczne, czy wręcz ezoteryczne, którym wykazał się szesnastowieczny architekt. Villa d’Este uważana jest bowiem za przykład tzw. parku filozoficznego. Poprzez jego realizację starano się pokazać, że człowiek, aspirując do szczęścia, jest zawsze podzielony między własne ambicje, akceptację swojego losu i poszukiwanie piękna. Koncepcji tej odpowiadać ma idealna geometria parku, którego alejki, często niespodziewanie urywane i dziwnie krążące, przypominać mają o ciągle obecnym w naszym życiu poczuciu niespełnienia. Podobnie jest z poszczególnymi akordami omawianych perfum – pojawiają się i znikają, zapraszają do spotkania, aby zaraz uciec, skrywając się wśród kolejnych nut. Szczególnie migotliwy wydaje się akord szyprowy, który raz po raz ukazuje się wśród bogatego kwiatowego bukietu.

Podobno kardynał D’Este, dając rozkaz przebudowania dawnego opactwa i otaczających go terenów zielonych, chciał za wszelką cenę przewyższyć starożytnego konkurenta, cesarza Hadriana, którego fascynowała kultura Wschodu. Czy mu się to udało? Trudno powiedzieć, bowiem rozległa Villa Adriana ma charakter zupełnie inny od intymnego, spowitego szumem wody ogrodu Hipolita. Jednak ta ostatnia rezydencja również została wpisana na listę światowego dziedzictwa Unesco.

I nic dziwnego – jest w niej coś zupełnie magicznego. Pachnące kwiaty, krople migoczące w gorącym włoskim słońcu, labirynt zieleni, a wszystko to otulone delikatną muzyką dokazującej wesoło wody. I zapachem, który pewna toskańska firma zamknęła w prostej, szklanej butelce.

 

Więcej o śródziemnomorskich zapachach przeczytać można w Lente#02.

Posted on

Zupa z pistacjowej wyspy

Pochodzące z pogranicza Azji Środkowej i Azji Mniejszej drzewo pistacjowe należy do jednych z najstarszych kwitnących drzew orzechowych. Według historyków ludzie jedzą orzechy pistacjowe od co najmniej 7 000 lat, a najstarsza wzmianka o pistacjach pochodzi, jak to często nad Morzem Śródziemnym bywa, ze Starego Testamentu. Gatunek ten nie występuje wprawdzie naturalnie w Izraelu, jednak był tu uprawiany już w czasach biblijnych. Dziś, obok Bliskiego Wschodu, przede wszystkim Syrii i Turcji, do głównych rejonów uprawy należy też Afganistan, Iran, Irak, a nawet Stany Zjednoczone. W Europie natomiast największe plantacje znajdują się w Grecji, na wyspie Egina.

W Helladzie pistacja obdarzona jest szczególnym szacunkiem i kulinarną miłością. Według oficjalnych źródeł w kraju tym konsumuje się rocznie aż 10 000 ton pistacji, pochodzącej właśnie z Eginy. Nie dziwi więc fakt, że wyspę co rok odwiedzają tłumy turystów szukających kulinarnych wrażeń i pragnących skosztować orzeszków uważanych za największe w Europie oraz najsmaczniejsze na świecie.

Orzechy pistacjowe, jak na coś bardzo kochanego przystało, mają w kalendarzu swoje własne święta. Obchodzą je dwa razy w roku: 26 lutego w Międzynarodowy Dzień Pistacji oraz we wrześniu, kiedy na Eginie trwa ich kilkudniowy festiwal, Fistiki Fest, pełen ciekawych atrakcji: koncertów, wystaw, wykładów, wspólnych prób bicia rekordów Guinnessa. Święto Pistacji – w tym roku przypadające na dni 15-18.09 – to także okazja do prezentacji barwnego miejscowego folkloru. Wśród ponad 20 000 turystów odwiedzających imprezę i spragnionych pistacjowych wrażeń największą popularnością cieszą się spotkania okołokulinarne, bowiem na wyspie zjawiają się wówczas najwięksi szefowie kuchni, chętni do prezentowania swoich nowych receptur i pomysłów.

Orzechy pistacjowe spożywa się na różne sposoby. Na słodko: z cukrem, w miodzie, w czekoladzie, ale również jako dodatek lub składnik dań wytrawnych charakterystycznych dla regionu. Warto podkreślić, że pistacja sprawdza się nie tylko w deserach – jej piękna zielona barwa rozweseli i ozdobi również każde inne danie.

Jeśli nie mamy możliwości wybrać się na kolorowy jarmark na wyspę Egina, warto zorganizować święto pistacji w swojej kuchni. Sprawdzi się wtedy przepis na wyjątkową zupę. Jest to potrawa prosta w przygotowaniu, bardzo sycąca i zdrowa: orzechy pistacjowe są mało kaloryczne, za to bogate w mikroelementy, białko, błonnik i witaminy. Ich smak przenosi nas natomiast prosto nad Morze Śródziemne.

Zupa pistacjowa (fot. Alicja Rokicka/Wegan Nerd)
Zupa pistacjowa (fot. Alicja Rokicka/Wegan Nerd)

Składniki:

6 nitek szafranu
200 g niesolonych obranych orzechów pistacjowych
2-3 szalotki lub małe cebulki
mały kawałek imbiru
2 łyżeczki kuminu
1 l bulionu z warzyw
sok z 2 pomarańczy (około 100 ml)
1 łyżka soku z cytryny
sól
pieprz
3 łyżki oleju

Przygotowanie:

Szafran zalej 2 łyżkami wrzącej wody i pozostaw na 30 minut. Obierz skórkę z pistacji (najlepiej zalać je wrzącą wodą i sparzyć, a dopiero następnie obrać – skórka nie schodzi tak łatwo jak np. z migdałów, ale wysiłek się opłaci!). Rozgrzej piekarnik do 180 stopni. Przenieś pistacje na blaszkę i wstaw do piekarnika na około 5 minut. Możesz też podprażyć namoczone pistacje na suchej patelni. Trzymaj je na małym palniku i mieszaj od czasu do czasu przez około 10 minut.

W garnku rozgrzej olej. Dodaj drobno posiekane cebulki, imbir i kumin. Smaż i mieszaj 10 minut. Dodaj bulion oraz połowę szafranowego naparu. Gotuj chwilę. Następnie odlej około 1 chochli zupy i dodaj do niej pistacje. Zmiksuj pistacje z wywarem na gładką masę. Wlej masę do reszty zupy.

Teraz dodaj sok z cytryny oraz sok z pomarańczy. Sok z pomarańczy jest tu kluczowy! Dzięki niemu zupa nabiera pięknego zapachu oraz oryginalnego smaku. Dopraw zupę solą i pieprzem. Podawaj z pistacjami i ziołami. Skrop delikatnie pozostałym szafranowym naparem. Jedz na gorąco lub w formie chłodnika.

Posted on

Palazzo Mocenigo – weneckie królestwo perfum

Palazzo Mocenigo, jak większość weneckich pałaców, niczym klocek w układance mieści się idealnie pomiędzy kamienicą z prawej a kamienicą z lewej. Wejście łatwo byłoby przegapić, gdyby nie woń dobywająca się zza uchylonych drewnianych drzwi, nie pozwalająca pomylić tego miejsca z żadnym innym muzeum w Wenecji.

perfuma2

Z biletem w kieszeni daję się najpierw wciągnąć ekspozycji w hallu na parterze, gdzie w eleganckich gablotkach pysznią się małe szklane dzieła sztuki. To wystawa czasowa Dialoghi inediti tra vetro e profumo (“Niepublikowane rozmowy między szkłem a perfumami”), skupiająca się na sztuce oprawy zapachu, czyli flakonach, flakonikach i rozmaitych buteleczkach. Filigranowe naczynka i całkiem spore flaszeczki zdobne są dodatkowo w elementy wykonane z metalu lub drogocennych kamieni. Czasem umieszcza się je w specjalnych pojemnikach – przykładem może być chociażby unikatowa szkatułka na dwie buteleczki z lat ’20 XX wieku.

Wystawa nie bez powodu gości właśnie w tutaj, w miejscu słynącym zarówno z produkcji szkła, jak i luksusowych aromatów. Specjalnie na tę okazję mistrzowie z Murano zaprojektowali 12 flakonów dla 12 nowych zapachów, dopisując najnowszy rozdział historii weneckiego perfumiarstwa.

perfuma

Tymczasem stała ekspozycja historii weneckich perfum znajduje się w kilku niedużych pomieszczeniach na piętrze. We wszystkich albo brakuje okien, albo zasłonięto je szczelnie grubymi kotarami; wypełnia je duszny, trudny do określenia zapach z nutą zabytkowych mebli. W jednym z nich obejrzeć można warsztat dawnego perfumiarza (profesja ta wywodzi się z zawodu rękawicznika, o czym przeczytacie więcej w Lente #02): księgi, rozmaite naczynia, aparaturę służąca do destylacji, a wszystko obrazowo rozłożone na wielkim stole, odgrodzone sznurem i okolone dużą ilością szklanych butli, przywodzących na myśl starą aptekę.

perfumy
 

W kolejnych salach czeka na nas jeszcze trochę przepięknych flakoników na perfumy, pochodzących z kolekcji rodziny Storp, podobnie jak eksponaty z wystawy czasowej. Jest to jeden z największych i najważniejszych na świecie zbiorów tego typu, wystawiony przy tym po raz pierwszy publicznie – oczywiście tylko w części, gdyż całość liczy sobie ponad 3000 buteleczek.Poza tym obszernie prezentowane są rozmaite ziarna, zioła, przyprawy i inne aromatyczne roślinne źródła zapachów – niestety wszystkie ususzono już na tyle dawno, że trudno doszukiwać się tu jakiejkolwiek woni. Mamy też rzadkie eksponaty pochodzenia zwierzęcego, niezwykle cenione już od starożytności: ambrę (wydzielinę z układu pokarmowego kaszalota) i gruczoł piżmowca.

Zupełnie inna wydaje się ekzpozycja zebrana w ostatniej sali. Na przezroczystym szklanym blacie – szklane przezroczyste flakony, a w nich specyfiki ilustrujące różne nuty zapachowe, podzielone na rodziny i opisane w ustawionych między nimi tabletach. W przeciwieństwie do poprzednich wnętrz, nagle robi się tu czysto, przewiewnie i nowocześnie. Jest interakcja, bo flakony można otworzyć i powąchać ich zawartość; jest też dużo informacji podanych w wygodnej, elektronicznej formie.

perfuma5

Najciekawszy chyba element wystawy stanowi mapa z oznaczonymi szlakami morskimi, tzw. mude, łączącymi Wenecję z portami, w których prowadziła ona wymianę handlową: od Morza Czarnego, przez Śródziemne, aż po Wyspy Brytyjskie. To właśnie te regularne kontakty (statki z Wenecji wypływały na wiosnę i wracały na jesieni, stąd nazwa: muta – muda – okresowo zrzucana przez niektóre zwierzęta wylinka) i dostęp do surowców drogich i niełatwych do zdobycia sprawiły, że Serenissima była jednym z wiodących wytwórców perfum. Obok map, w otwieranych pojemnikach, leżą białe bryłki perfum uzyskiwanych z typowych dla danego regionu surowców – po jednej kompozycji dla każdego szlaku. I tak na przykład, Muda di Siria prowadziła na Cypr i Wybrzeże Libanu, skąd sprowadzano labdanum (żywicę z roślin rodzaju czystek), wiśnię wonną (prunus mahaleb), żywicę balsamiczną (styrax), różę rdzawą, drzewo balsamowca i szafran; Muda di Barbaria z rejonu Maroka i południowej Hiszpanii pozwalała przywozić cząber, ziele nostrzyka żółtego, terpentynę, rozmaryn, kwiat pomarańczy i drzewo białego sandałowca. Od samego bogactwa nazw może się zakręcić w głowie, a co dopiero od wąchania! Sprawdziwszy olfaktoryczne walory wszystkich mieszanek, uznałam, że choć zapachom tym brak lekkości, to budzą one przyjemne, egzotyczne skojarzenia, przywodzące na myśl współczesne sklepy indyjskie i znaną z nich intensywną, drzewno-kadzidlaną woń.

IMG_5951

Palazzo Mocenigo zdecydowanie warto odwiedzić, chociaż tradycyjna forma ekspozycji nie pozwala w pełni cieszyć się przyjemnością, jaką mogłoby być obcowanie z tak zmysłowym dziełem sztuki, jak perfumy. Wynagrodzą to jednak piękne pałacowe wnętrza, które, wraz z prezentowanymi w nich strojami, umeblowaniem i zapachami, dają razem spójny obraz świeckiego przepychu Serenissimy. Ponadto, muzeum dba o edukację zwiedzających poprzez sporą ilość interesujących informacji na ekranach dotykowych: pozwala na przykład przejrzeć cyfrową wersję szesnastowiecznego kompendium Notandissimi segreti dell’ arte profumatoria („Najważniejsze sekrety sztuki perfumiarskiej”), zawierającego dziesiątki tradycyjnych receptur. Kto wie, może okażą się bardziej kuszące od pachnideł w nowoczesnych drogeriach?

 

Museo di Palazzo Mocenigo, Santa Croce 1992, 30135 Wenecja

_____________________________________________

Polecamy także artykuł Julii Wollner o najlepszych adresach w światowej stolicy perfum – Grasse (klik).

Posted on

Sándor Márai, W podróży

Ileż przyjaźni nie wytrzymało próby wspólnego podróżowania, ileż związków rozpadło się po dalszych i bliższych wojażach, podczas których nie tylko odkrywało się nowe zakątki świata, ale także bolesne prawdy o towarzyszach drogi? Wędrówka z nimi ukazywała nam w nowym świetle ich cechy dobre i złe, weryfikowała postawy, sprawdzała więzi. Mało który kompan wychodzi z tej próby zwycięsko, a już na pewno nie z klasą porównywalną do Sándora Máraiego. 

MARAI RZYM

Autor ten – węgierski mistrz słowa, które toczy się lekko i dźwięcznie pod jego dyktando – potwierdza w tej podróży swój niezwykły talent: dar tworzenia melodyjnej frazy, umiejętność spojrzenia głęboko w ludzkie serce. Ukazuje się jednak także z innej strony: jako dziennikarz piszący zwięźle i syntetycznie, jednak nie bez poetyckiego zachwytu nad detalem, a przede wszystkim jako człowiek nie stroniący w swych pismach od całkiem pokaźnej dozy humoru, której nie uświadczymy w późniejszych tekstach. Ironia, z jaką opisuje chociażby Wenecję, jest właśnie tą cechą, której nie spodziewaliśmy się u Máraiego odnaleźć – tym bardziej więc zadziwia nas i, jednocześnie, serdecznie raduje.

Książka W podróży opublikowana w Polsce przez Zeszyty Literackie jest zbiorem pięćdziesięciu szkiców i reportaży, które Márai spisał w latach dwudziestych i trzydziestych XX wieku; jeden tekst pochodzi z roku 1941, a więc już z czasów wojny. Podróżował – i pisał – po Europie i Bliskim Wschodzie; sporo czasu spędził nad Morzem Śródziemnym, w tym we Włoszech, w Grecji i na Południu Francji. Ukazuje je w sposób realistyczny, z żurnalistycznym zacięciem, a jednak w każdym akapicie kryje się tu refleksja, zaproszenie do zadumy nad światem, w którym nic nie jest takie, jakie mogłoby się zdawać. To chyba zresztą immanentna cecha pisarstwa Máraiego – ta sprzeczność między pozorem a istotą, jak pisze jego nierównana tłumaczka Teresa Worowska, podkreślając, że lektura pism węgierskiego autora zostawia nas w przekonaniu, że niczego właściwie nie sposób poznać do końca. 

Marai

Márai podróżuje tak, jak robi to dziś mało kto. Stwierdzenie to nie nawiązuje jedynie do słynnego cytatu, który znajdziemy w każdej prawie recenzji tej książki i który brzmi: dawny podróżnik obserwował, słuchał, widział i zapamiętywał. My już tylko jeździmy. Niedzisiejszość jego nastawiena tkwi raczej w nieformułowaniu wniosków zamiast iw ch głoszeniu; w rachunku sumienia zamiast w ocenianiu. Przede wszystkim zaś w skupieniu na człowieku ­– tym, którym jest on sam, i tym, który przychodzi. To spotkanie z nim jest dla niego kwintesencją podróży.

Jej celem, miarą i najważniejszym wspomnieniem.

O tym, jak zatrzymać na dłużej radość z odbytych podróży, przeczytać można w moim e-booku, dostępnym tutaj: klik.

Posted on

Nasze propozycje na koniec lata. Julia Wollner opowiada o powrotach

Ostatni piątek zachwycał piękną pogodą, więc nasza trzyosobowa ekipa opuściła na kilka godzin cztery ściany i wybrała się na plażę nad Wisłą. Cóż, czasami rzeka musi zastąpić morze! Siedząc na piasku, postanowiłyśmy nagrać dla Was komórką spontaniczny filmik – mamy nadzieję, że przymkniecie oko na techniczne niedociągnięcia! Julia Wollner opowiada w nim o najnowszym wydaniu “Lente” i wyjaśnia, dlaczego na temat przewodni tej edycji wybrałyśmy powroty.  Nasza rednaczka wyjawia też, jak narodził się pomysł na pierwszego lentkowego e-booka. Miłego oglądania!

Przypominamy, że w naszym sklepie internetowym znajdziecie teraz jesienne nowości:
⚓️ nowy numer magazynu-albumu Lente#03 (goo.gl/pKnnvj), także w zestawie promocyjnym z Lente#02 (goo.gl/g7VODN)
⚓️ limitowaną edycję Śródziemnomorskiej Paczki#03 (goo.gl/azgzNT) – dostępną tylko do 16.09.2016!
⚓️e-book Julii Wollner “Wakacje przez cały rok – sprawdzone sposoby na to, jak zatrzymać radość podróży na dłużej” goo.gl/zUCEby .

 

Posted on

Tel Awiw: Shuk Levinsky, tahini i ciasteczka chałwowe

Izrael, ojczyzna mojego męża, jest państwem wyznaniowym. Nie, nie o religii Abrahama chciałam… W życiu mieszkańców tego zakątka świata, także tych, którzy uważają się za ateistów, jest miejsce jeszcze na inny kult. Nosi on nazwę tahini.

Tahini, w języku mojego ślubnego: טחינה, (czyt. t’hina), to nic innego, jak pasta sezamowa. Nie da się bez niej przyrządzić hummusu, który jest istotnym filarem wspomnianej religii. Dla mnie, nieuleczalnego łasucha, jest jednak t’hina składnikiem jeszcze ważniejszego smakołyku: chałwy.
Podczas każdego pobytu w Ziemi Świętej oddaję się rytuałowi polegającemu na wyprawie na targ: słynny Shuk Ha’Karmel w Tel Awiwie (gdzie kupić można dosłownie wszystko, od ładowarek do telefonów po najpiękniejsze arbuzy, jakie w życiu wdzieliście), lub, jeszcze chętniej, Shuk Levinsky.

Za shuktlv.co.il
Za shuktlv.co.il

Ten biegnący od rogu ulicy HaAliya bazar ro prawdziwy raj dla tych, którzy świat pojmują głównie nosem lub odczuwają przez pryzmat podniebienia. Niespotykana gdzie indziej różnorodność przypraw, bakalii, ziół i innych smakowitych, a zarazem aromatycznych towarów co wrażliwszych przyprawia o zawrót głowy. Jak na rauszu krąży się więc między straganami z oliwkami czy śródziemnomorskimi ziołami, popija świeżo wyciskany sok z granatu i pogryza kandyzowane owoce.

Levinsky_market_in_Tel_Aviv

Ja, koniec końców, dotrzeć muszę zawsze do stoiska z chałwą. Skosztować można niezliczonej ilości rodzajów: z orzechami, czekoladą, kawą, na słodko, słono, z mniejszą lub większą ilością sezamu. Mniej lub bardziej kalorycznie – choć zwykle jednak bardziej!, ale zawsze pysznie. Większość zawartości zawiniątka, z którym opuszczam bazar, znika jeszcze w autobusie; resztki z nabożną uwagą konsumuję po kolacji lub, jeszcze chętniej, rano, rozpuszczone w gorącej kawie z mlekiem. Ta ostatnia pychota jest zresztą flagowym, a przy tym chyba najczęściej kupowanym napojem w warszawskiej kawiarni mojego męża, Cophi.

W Polsce, kiedy robi mi się tęskno za śródziemnomorskimi targami, wypełnionymi ciepłym aromatem i krzykami jowialnych sprzedawców, namawiam męża na spędzenie kilku minut w kuchni, gdzie na bazie chałwy – czyli po prostu cukru i t’hiny – w parę chwil wyczarowuje dla mnie najwspanialszy, a zarazem najprostszy smakołyk świata: ciasteczka chałwowe.

Przepis na ten orientalny specjał wyszperała gdzieś kiedyś moja szwagierka. Strzegła go zazdrośnie przez lata, dzieląc się nim tylko z najbliższymi. Jednak w zeszłym roku, po naszym długim błaganiu, pozwoliła mu pójść świat: mój mąż opisał go w magazynie “Kukbuk”, gdzie w poprzednie wakacje pojawiła się spora publikacja na temat jego kawowej działalności. Myślę więc, że nie zostanę wykluczona z familii, jeśli przedstawię go dzisiaj tutaj… 🙂

kukbukinside

CIASTECZKA CHAŁWOWE

składniki na 30 sztuk:
1 szklanka pasty sezamowej tahini
200 g masła
3 szklanki mąki
10 g proszku do pieczenia
1 szklanka cukru

Czas przygotowania do pieczenia: ok. 10 minut.

Uwaga: istnieje niebezpieczeństwo zjedzenia wszystkiego jeszcze przed włożeniem do piekarnika!

torebkazciastkami

 

Po dokładnym wymieszaniu pasty, łączymy wszystkie składniki aż do uzyskania konsystencji marcepanu. Formujemy z niej niewielkie kulki, a następnie spłaszczamy je do grubości ok. półtora centymetra. Układamy na blasze do pieczenia po uprzednim wyłożeniu jej papierem i wstawiamy do piekarnika nagrzanego do temperatury 180 stopni. Pieczemy przez 20 minut (powinny się zarumienić). Przed podaniem – studzimy.

Potem zaś – hulaj dusza, piekła nie ma! Na pewno jednak istnieje niebo!

________________

Shuk Levinsky / Levinsky Market, Levinsky/HaAliya str., Tel Awiw

Cophi, ul. Hoża 58/60 przy skrzyżowaniu z Poznańską, 00-682 Warszawa

Posted on

Już jest! E-book Julii Wollner: “Wakacje przez cały rok”

mockupebook

Koniec wakacji nie kojarzy się z niczym przyjemnym – dla większości z nas oznacza powrót do monotonii i nieciekawych codziennych obowiązków. A przecież tylko od naszego podejścia zależy, czy wakacje będą jedynie przerywnikiem szarej codzienności, czy może raczej inspiracją do zmian. Na 30 stronach e-booka Julia Wollner, redaktor naczelna kwartalnika „Lente”, dzieli się szeregiem pomysłów na to, jak czuć się dobrze tu i teraz, oraz jak przenieść śródziemnomorską radość życia do własnego domu. Tekst opatrzony został obszernym komentarzem psycholożki Joanny Tarasiewicz–Krajewskiej.

Zamów swój ebook tutaj.

Obejrzyj wideo, w którym Julia Wollner opowiada o e-booku:

Kiedy mowa jest o podróżowaniu, wakacjach i zwiedzaniu świata, przed oczami stają nam zwykle te same obrazy: pakowanie walizek, składanie map, opracowywanie tras i rosnąca ekscytacja. Rzadko, nie wiedzieć czemu, nasze myśli skupiają się na powrotach z wojaży, a przecież są one nieodłączną częścią tego samego procesu. Z różnych względów może nawet ważniejszą, bo, jako moment porządkujący doświadczenie, budują pomost między podróżą odbytą a tymi, które jeszcze przed nami. Powrót jest też tym etapem podróżowania, który charakteryzuje się zdecydowanie wyższym poziomem kontroli: o ile nie mamy pełnego wpływu na to, co zdarzy nam się podczas odwiedzania nowych zakątków świata, o tyle możemy samodzielnie zdecydować, jak na nabyte wspomnienia, wiedzę i emocje spoglądać będziemy z perspektywy czasu.
W notatkach, które trzymasz właśnie przed oczami, postanowiłam podzielić się swoimi obserwacjami na temat wakacyjnych powrotów. Znajdziesz tu garść refleksji, ale przede wszystkim praktycznych porad i podpowiedzi. Spisałam je nie dlatego, że uważam się za specjalistę w temacie, choć podróżuję bardzo dużo i często, wiele czytam i analizuję, ale raczej po to, aby zainicjować wymianę pomysłów na to, jak moment – który dla większości z nas jest niestety trudny i mało przyjemny – zamienić w coś pozytywnego i radosnego. Mam nadzieję, że wspólnymi siłami sprawimy, że koniec wakacji będzie od dzisiaj chwilą wzbogacającą i na swój sposób wyczekiwaną, bo oznaczającą możliwość odbycia kolejnej, fascynującej podróży: do uważniejszego życia.
 (ze wstępu)

Posted on

Gary Paul Nabhan, Kumin, kakao i karawana

Kiedy europejskie kraje Śródziemnomorza spowijała jeszcze przedhistoryczna mgła, na Bliskim Wschodzie rodziła się już kultura. Pachnąca korzennymi przyprawami, oparta na podróżach wzdłuż coraz to nowych handlowych szlaków, które po kilku tysiącleciach doprowadziły nas do wypowiedzenia hasła “globalizacja”. Kultura, w której ekonomia przenikała się i nadal przenika z polityką, chemią i alchemią. Kultura, w której Turcy spotykają się z Persami, Żydzi z Nabatejczykami, Fenicjanie z Arabami, a każda z tych grup etnicznych wnosi swój wielki wkład w jej rozwój i nieustanne trwanie.

Dzięki książce Gary’egoPaula Nabhana opublikowanej przez Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego dołączamy do karawan, które za cel obierają sobie odległe krańce ziemi; poznajemy świat egzotyczny, a jednocześnie leżący u podstaw tego, czym jest nasza dzisiejsza rzeczywistość. Przyglądamy się procesom, czynnikom, częściom składowym wielkich zmian, które zachodziły na ziemi, odkąd człowiek poznał moc smaków i aromatów.

Kumin, kakao i karawana

Smaki i aromaty stanowią zresztą nie tylko punkt wyjścia dla tej znakomitej publikacji; są także jej treścią, wręcz esencją, bo każda stronica przesiąknięta jest egzotycznymi zapachami. Opisywane zarówno między wierszami, jak i w gromadzących najważniejsze informacje ramkach, zawierają się w opiniach historyków i botaników, a także unoszą znad licznych i niezwykle ciekawych przepisów kulinarnych. Ich historia sięga nieraz czasów dawno zapomnianych, a litanie nazw, jakie nadawano im przez tysiąclecia, przypominają o drodze bezustannie przemierzanej przez śródziemnomorskiego człowieka, tak w czasie, jak i przestrzeni.

Kumin, kakao i karawana stanowi doskonałe połączenie publicystyki, rozprawy naukowej, książki kucharskiej i eseju. Wśród daktylowych palm, orientalnych bazarów, wśród piasku pustyni i nad brzegiem morza przypomina, że to, co jemy, karmi nie tylko nasze ciało, ale i umysł. Smaki Śródziemnomorza w każdym kęsie skrywają bowiem długą i fascynującą historię.

Gary Paul Nabhan, Kumin, kakao i karawana – odyseja aromatyczna, tłum. Barbara Gutowska-Nowak, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2016

________________________

Obszerny artykuł na temat śródziemnomorskich aromatów znajdą Państwo w Lente#02 (do zamówienia tutaj: klik).

Posted on

Trzęsienie ziemi w centralnej Italii – dowiedz się, jak możesz pomóc!

24 sierpnia 2016 roku trzęsienie ziemi o sile 6,2 stopni w skali Richtera niemal zrównało z ziemią miasto Pescara del Tronto i zniszczyło dużą część miast Amatrice i Accumoli. W ciągu 3 godzin po nim doszło do ponad 40 wstrząsów wtórnych, w tym wielu powyżej 5 stopni. Według naukowców wstrząsy będą występowały nadal – nie wykluczają oni także kolejnego bardzo silnego, o sile dochodzącej do 6 stopni w skali Richtera.

Amatrice położone jest w północnej części regionu Lacjum. Nazywa się je miastem 100 kościołów; dopiero co zostało wpisane na listę najpiękniejszych włoskich miasteczek. Pobliskie Accumoli leży w sercu Gran Sasso i Parku Narodowego Monti della Laga i … było piękne. Pescara del Tronto natomiast to maleńka miejscowość w regionie Marche, którą przecina La Salaria – starożytna droga łącząca Rzym z Morzem Adriatyckim. Miasteczko położone jest między dwoma obszarami chronionymi: Parkiem Narodowym Gór Sybillińskich oraz Parkiem Narodowym Gran Sasso i Monti della Laga.

Miasteczek, które ucierpiały w trzęsieniu ziemi, jest znacznie więcej – te jednak stały symbolem sierpniowej tragedii. Jako miłośnicy Włoch czujemy się zobowiązani choć w minimalnym stopniu wspomóc poszkodowanych, jak również zachęcić Was – Czytelników – do aktywnego włączenia się do tej pomocy. Razem z nami czyni to grupa blogerów, dziennikarzy i organizacji italofilskich z całej Polski.

 

Akcja-blogerzy-Włochom

 

Jak to zrobić?

WSPIERAMY AKCJĘ CARITASU

Caritas zorganizował akcję zbiórki pieniędzy dla ofiar trzęsienia ziemi we Włoszech. Można wpłacać nawet najdrobniejsze sumy lub wysłać SMS-a.

SMS z hasłem POMAGAM numer 72052 (koszt 2,46 z VAT)

wpłaty na konto Caritas Polska PL 77 1160 2202 0000 0000 3436 4384  z dopiskiem WŁOCHY

O szczegółach akcji Caritasu można przeczytać tu: http://www.caritas.pl/caritas-dla-ofiar-trzesienia-ziemi-we-wloszech/

INNE AKCJE, KTÓRE WARTO WESPRZEĆ

Można także wpłacać pieniądze na konto włoskiego Czerwonego Krzyża, CROCE ROSSA ITALIANA (Servizio donazioni).

Tytuł przelewu: “Terremoto Centro Italia”

IBAN: IT40F0623003204000030631681

BIC/SWIFT: CRPPIT2P086

Wszelkie informacje dotyczące tej akcji dostępne są tu: http://www.cri.it/flex/cm/pages/ServeBLOB.php/L/IT/IDPagina/31390

Datki można wpłacać także na specjalnie utworzone konta miast, które ucierpiały w trzęsieniu ziemi. Szczegółowe informacje znajdziecie pod linkiem: http://www.comune.amatrice.rieti.it/

 

APEL DO RESTAUTARÓW W POLSCE: SERWUJCIE PASTA ALL’AMATRICIANA W WASZYCH LOKALACH!

Razem z włoskim szefem kuchni Marco Ghia apelujemy do restauratorów w Polsce: serwujcie w swoich lokalach makaron all’Amatriciana i, wzorem Włochów, przekażcie 2 zł od każdego zamówienia potrzebującym. Aby nagłośnić akcję, w Waszych wpisach w mediach społecznościowych używajcie hashtagów #AMAtriciana #polishbloggersforitaly. Dzięki temu dotrze do nas wiadomość o Waszym udziale, a informację tę przekażemy dalej, aby wszyscy wiedzieli, że stołując się u Was można pomóc potrzebującym.

UWAGA:

Jeśli jesteś restauratorem i przyłączasz się do akcji pomocy ofiarom trzęsienia ziemi, poinformuj o tym cały świat! Strona https://www.facebook.com/AMAtricianaAiuti/ tworzy mapę lokali, które biorą udział w tym przedsięwzięciu. Poprzez profil ten można zgłosić swoją restaurację. W swoim lokalu natomiast umieść informację, że przyłączyłeś się do akcji – plakat dostępny jest na stronie https://www.facebook.com/AMAtricianaAiuti. Wiemy, że zamieszczona zostanie także polska wersja językowa.

Mapa lokali jest dostępna tutaj: https://www.google.com/maps/d/u/0/viewer?mid=1vqLY9VlCBnX-WupbnzqDr6KZ79A. Na razie Polska to biała plama, ale wierzymy, że wkrótce będzie pełna czerwonych punktów, gdzie można będzie zjeść Pasta all’Amatriciana.

A teraz czas na przepis!

amatricianamale2

Pasta all’Amatriciana

Znana na całym świecie pasta all’Amatriciana bierze swoją nazwę od miasteczka Amatriciana leżącego w Lacjum. To właśnie ten region ze stolicą w Rzymie najbardziej ucierpiał w czasie zeszłotygodniowego trzęsienia ziemi. Sama potrawa to wersja istniejącej już wcześniej pasta alla gricia – makaronu pochodzącego z położonej niedaleko Amatrice miejscowości Grisciano i podawanego z wędzonym podgardlem wieprzowym (guanciale), serem pecorino, oliwą i pieprzem. Pod koniec XVIII wieku dodano doń pomidory, tworząc w ten sposób Amatricianę. Potrawa została opisana po raz pierwszy w końcu XVIII wieku przez papieskiego kucharza Francesca Leonardiego w książce L’Apicio Moderno (1790 r.). Ten sam kucharz w 1816 roku odważnie podał Amatricianę – wówczas danie chłopskie! – na papieskim dworze podczas przyjęcia wyprawionego na cześć cesarza Franciszka I. Amatriciana szybko podbijała serca kolejnych Włochów, stając się jedną z ulubionych potraw mieszkańców stolicy. Dziś uważana jest za jedną z klasycznych potraw kuchni rzymskiej, choć przecież wcale z Rzymu nie pochodzi.

Przepis (dla 4 osób):

500 g spaghetti

125 g guanciale di Amatrice (wędzone wieprzowe podgardle)

100 g startego sera pecorino di Amatrice

łyżka oliwy z oliwek extra vergine

odrobina wytrawnego białego wina

6-7 pomidorów lub 400 g obranych pomidorów w puszce

peperoncino

sól

Przygotowanie:

Na rozgrzaną patelnię (najlepiej żeliwną) wlewamy oliwę i wrzucamy peperoncino oraz guanciale pokrojone uprzednio na kawałki. Podsmażamy na dużym ogniu i dodajemy wino. Zdejmujemy guanciale z patelni, dobrze je odsączamy i odkładamy – najlepiej przetrzymując je w ciepłym miejscu tak, aby zbytnio nie wyschło i aby pozostało miękkie i pełne smaku.

Na patelnię wrzucamy pomidory – obrane ze skórki, pozbawione szypułek i pokrojone wzdłuż . Doprawiamy solą, mieszamy i smażymy przez kilka minut.

Zdejmujemy z patelni papryczkę i wrzucamy wyjęte wcześniej guanciale. Chwilę gotujemy i całość mieszamy.

W międzyczasie gotujemy makaron al dente w dużej ilości lekko osolonej wody. Dobrze go odcedzamy i przekładamy do miski, dodając starty ser pecorino. Po kilku sekundach wlewamy sos. Mieszamy i dodajemy jeszcze trochę sera pecorino.

W razie potrzeby guanciale może zostać zastąpione wędzonym boczkiem, a ser pecorino di Amatrice innym rodzajem pecorino, na przykład pecorino romano.

_______________________________________________

Listę stron internetowych i organizacji uczestniczących w akcji znajdziecie tutaj: Pomoc dla Lacjum.

 

 

Posted on

Capri w stylu lente

Obszerny artykuł na temat innych wyjątkowych miejsc na Capri znajdą Państwo w Lente#02 (do zamówienia tutaj: klik, teraz także w specjalnej promocji razem z Lente#03 tutaj: klik).

Francuski Vogue zaliczył tę maleńką śródziemnomorską wysepkę do grona dziesięciu najpiękniejszych wysp świata, uznając panującą tam atmosferę za kwintesencję włoskiego dolce vita. Capri nabrała rozgłosu za sprawą gwiazd, które wybrały jej zabytkowe posiadłości na swoje letnie rezydencje, przyklejając wyspie etykietkę „ekskluzywnego klubu dla wybrańców”.

Nie dajmy się jednak zwieść pozorom – Capri wcale nie musi onieśmielać! Najlepszym dowodem niech będą miejsca, których po „wyspie luksusu” trudno by się spodziewać – ciche i sprzyjające refleksji, zaskakujące i inspirujące. Oto Capri w stylu lente!

 

Zakonne perfumy George’a Clooney’a

To, że Capri jest jak ogromna „kwiaciarnia”, widać jak na dłoni, jednak paradoksalnie jej zapachowy potencjał został odkryty w XIV wieku przez zakonników. A wszystko przez kobietę – królową z Neapolu, którą mnisi obdarowali bukietem złożonym z najpiękniejszych kwiatów na wyspie. Aromat unoszący się z wody po kwiatach był tak niezwykły, że postanowili go wiernie odtworzyć i zamknąć we flakonie. W XX wieku, po akceptacji samego papieża, na Capri powstała najmniejsza „fabryka” perfum na świecie – nadal wyrabianych ręcznie, według aptekarskiej receptury średniowiecznych mnichów, których można podglądać przy pracy. Ich zapachowe dzieła bardzo ceni sobie podobno George Clooney.

Fot. Elliott Brown
Fot. Elliott Brown

 

Klasztor wtajemniczony w alchemię

Kartuzja San Giacomo, w której stworzono pierwsze śródziemnomorskie perfumy, w niczym nie przypomina mrocznego średniowiecznego opactwa: jasna i lekka budowla z fikuśnie pofalowanym dachem w otoczeniu ogrodów przepełniona jest słońcem i radością. Jej wnętrze może wydawać się znajome – motyw ten wykorzystywany jest chętnie przez architektów wnętrz w celu nadania małej przestrzeni wrażenia głębi. Koi nerwy i pobudza wyobraźnię o tajemnicach nietuzinkowych zakonników-alchemików.

Certosa di San Giacomo na Capri, fot. Cezar Suceveanu
Certosa di San Giacomo na Capri, fot. Cezar Suceveanu

 

Park filozoficzny

Od antycznych czasów możnowładcy i potentaci składali wyspie hołd w postaci okazałych budowli. Co jednak zrobić, gdy nie jest się ani cesarzem, ani milionerem? Wystarczy trochę funduszy, oryginalny pomysł i autentyczna pasja. Szwedzki ekonomista Gunnar Adler-Karlsson wykupił na Capri 11 tysięcy metrów dziewiczego lasu i poumieszczał w nim ponad 60 ręcznie malowanych tabliczek z sentencjami znanych filozofów: od Sokratesa po Darwina. Świetna zabawa, ruch na świeżym powietrzu i wyśmienite pole do ciekawej rozmowy, również z dziećmi – mistrzami w zadawaniu trudnych filozoficznych pytań – oto, co czeka na nas w tym miejscu.

 

Park filozoficzny – zrzut ekranu ze strony www.philosophicalpark.com
Parco filosofico – zrzut ekranu ze strony www.philosophicalpark.com

 

 

Kontrowersyjne dzieło nowoczesnej architektury

Capri konsekwentnie opiera się presji współczesnej cywilizacji – jak najmniej hałasu i spalin, żadnych wieżowców, monumentalnych hoteli i szpecącej krajobraz architektury. Jedynym obiektem, który do dziś budzi kontrowersje, jest dwudziestowieczna Villa Malaparte, rozsławiona przez film Pogarda Jean-Luca Godarda z Brigitte Bardot w roli głównej. Położony na krańcu wysokiego, groźnego klifu czerwony dom w kształcie odwróconej piramidy idealnie oddaje intencje swojego właściciela, pisarza Curzia Malaparte. Jego posiadłość miała stanowić odizolowane od świata miejsce konteplacji, dostępne tylko łodzią lub po pokonaniu serpentyny stromych schodów. Niektórym przypomina czerwony bunkier na skraju przepaści, dla innych stanowi futurystyczne arcydzieło wyprzedzające swoją epokę, zaś dla architektów z całego świata – niedościgniony wzór i obiekt kultu, przykład „ciekawej dyskusji z otoczeniem”.

 

Villa Malaparte, fot. Arnaud 25
Villa Malaparte, fot. Arnaud 25

 

Belvedere Cannone – poczuj się jak król świata!

Nie obawiajmy się: choć cannone znaczy po włosku „działo”, nie czeka nas tutaj niz złego. Armatę w miejscu idealnym do obrony wyspy umieścili w XIX wieku Francuzi, jednak przez długi czas miejsce to funkcjonowało jako „Plac malarzy”, ponieważ malowali tu liczni europejscy artyści. Taras niełatwo jest znaleźć – w prześlicznym, ale zwykle zatłoczonym miasteczku Capri trzeba się odrobinę zagubić, a przy okazji zgubić za sobą turystów, a następnie wspinać przez kwadrans wysoko w górę. Nagroda jest tego warta – rozkoszować będziemy się nie tylko spektakularnym widokiem na świat u dołu i wyłaniające się z morza skały Faraglioni. Dodatkowym bonusem będzie wartość nie do przecenienia: nadspodziewanie dogłębna cisza.

 

Skały Faraglioni, fot. Sneakerdog
Skały Faraglioni, fot. Sneakerdog

 
Zdjęcie główne: Capri, widok na Punta Tragara, fot. Blok 70/Flickr

Posted on

Neapol w negatywie. Napoli Sotterranea

Pobierz artykuł w formie pliku pdf (publikacja w magazynie “La Rivista” z maja 2015 r.): LaRivista17-NeapolWNegatywie

Pod jednym z najbardziej fascynujących miejsc na świecie, Neapolem, rozciągają się setki kilometrów podziemnych korytarzy, tuneli i jaskiń. Swoiste miasto pod miastem, przez niektórych uważane za lustrzane odbicie stolicy Kampanii, przez innych – za jej prawdziwe serce.
Najwcześniejsze korytarze wydrążone w podziemnym mieście pochodzą z czasów greckich. Ówcześni mieszkańcy Neapolis, pragnąc otoczyć swoje miasto murami obronnymi, zdecydowali się użyć do tego celu wulkanicznego tufu pozyskiwanego z podziemi. Ich następcy, Rzymianie, chowali tutaj zmarłych, a także stworzyli sieć podziemnych akweduktów, wykorzystując ukryte pod miastem strumienie, z których zaopatrywano mieszkańców w wodę. Podziemne szyby, pasaże i jaskinie szczególne znaczenie odegrały w czasie II wojny światowej, kiedy miejscowa ludność masowo chroniła się w nich przed bombardowaniami.

O tym niezwykłym miejscu opowiada nam Ala Paczyńska – przewodniczka po Napoli Sotterranea.

napolisotterraneajuliawollner

Alu, Neapol jest miastem prawdziwie wiekowym. Ciekawa jestem, czy Twoim zdaniem w Neapolu czuć antyczną – grecką i rzymską – przeszłość w sposób porównywalny do Rzymu?

Zdecydowanie nie. Rzym jest dla mnie miejscem, w którym na każdym kroku celebruje się historię i ma to ogromny wpływ na ducha tego miasta. Wydaje się, że wszechobecna przeszłość, odpowiednio dofinansowana i właśnie celebrowana, buduje u mieszkańców specyficzny dystans do wszystkiego, co dzieje się teraz. Ja w Rzymie przechodzę trudną emocjonalnie drogę: zaczyna się od egzaltacji, później jest głębszy zachwyt i respekt, a kończy się z reguły na poczuciu bycia kimś małym, śmiesznym i nieistotnym. Właśnie dlatego pytanie o „czucie” antycznej przeszłości jest tak bardzo trafne.
Nic podobnego nie dzieje się ze mną w Neapolu, a jest to miasto bardzo, bardzo antyczne. Grecy zaczęli wznosić tu pierwsze budowle ok. 470 roku p.n.e. (!), ale tylko bardziej dociekliwi turyści mogą to nawet nie tyle poczuć, co przyjąć do wiadomości. Najbardziej oczywistym znakiem przeszłości są tu ruiny greckich murów na Piazza Bellini. Ich los jest specyficzny. W ciągu dnia przystają przy nich turyści, w nocy obrzucane są butelkami Peroni przez wszystkich, którzy spędzają wieczór na tym zatłoczonym, imprezowym placu. Nad ranem z imponującą sprawnością czyszczone są przez ekipy porządkowe. Najczęściej jednak pozostają niezauważone.
Antyczna przeszłość Neapolu jest ukryta pod ziemią. Na powierzchni są barokowe kościoły i renesansowe kamienice, ale trudno znaleźć pozostałości z czasów greckich czy rzymskich. Ze względów bezpieczeństwa miasto przez wieki nie mogło rozrastać się poza granice wyznaczone przez greckie mury obronne. W tych klaustrofobicznych warunkach neapolitańczycy stosowali swoisty urbanistyczny „recykling”, używając ruin antycznych budynków jedynie jako fundamentów do kolejnych. Miasto wzrosło wertykalnie, jak kamień osadowy. Warstwę grecką pokrywa rzymska, a rzymską – średniowieczna. Nie jest to oczywiście wyłącznie neapolitański fenomen, ale tutaj to zjawisko wydaje się ekstremalne. Może bliskość Wezuwiusza i niepewność jutra rozbudziła w neapolitańczykach miłość do prowizorycznych rozwiązań? Wyjaśniałoby to współczesne neapolitańskie fenomeny inżynierskie: skutery oblepione taśmą, czy, na przykład, tę resztkę barokowej kaplicy, oklejoną z kolei dwoma piętrami mieszkań, mój absolutnie ulubiony budynek w mieście. Neapol jest piękny i brzydki, olśniewający i pokraczny, jest absurdem, żartem i arcydziełem, jest po prostu wszystkim jednocześnie, tylko nie tym, czym jest Rzym.

O podziemnym Neapolu mówi się, że to „Neapol w negatywie”, „serce Neapolu” albo „wnętrzności miasta”. Jak rozumiesz te słowa i które określenie jest Ci najbliższe?

Na samym początku, zanim podziemne jaskinie i tunele zaadoptowano na akwedukt, pozyskiwano tu po prostu materiał budowlany: tuf. Powstał on z wulkanicznego pyłu i miał wszystkie idealne cechy: lekki i plastyczny, ale wciąż trwały. Fakt, że był zgromadzony tak głęboko pod ziemią, okazał się jedynie zaletą: Grecy wydobywali skałę bezpośrednio w miejscu budowy, przez szyby drążone w ziemi. Rozwiązało to problem niemożliwego wręcz transportowania materiału budowlanego na górzystej powierzchni miasta. Poszczególne jamy tego podziemnego kamieniołomu stały się jakby lustrzanym odbiciem tego, co budowano na powierzchni. Im większa jaskinia, tym większy budynek nad nią. Dlatego najbardziej podoba mi się określenie „Neapol w negatywie”. Można też oczywiście powiedzieć, że podziemie jest „sercem Neapolu”, bo niejako powołało go do życia. Oczywiście dziś nie ma już mowy o takiej zależności: większość jaskiń została wydrążona przez Rzymian, którzy powiększali akwedukt w I wieku n.e., a antyczne budynki, jeśli się zachowały, są pokryte współczesnymi. Obecnie „wnętrzności miasta” są źródłem dochodów dla kilku muzeów i stowarzyszeń, a także wielkim problemem przy budowie metra.

…a także Twoim miejscem pracy. Od jak dawna i w jakim wymiarze godzin pracujesz jako przewodnik? Czy nadal pokonanie 140 stopni w dół, zejście 40 m pod ziemię, sprawia, że przenosisz się w inny wymiar?

Powiedzmy, że pracuję tu 7 miesięcy i przeważnie prowadzę 3 wycieczki dziennie, kilka razy w tygodniu. Zauważyłam u siebie poważną poprawę kondycji, przez te schody! Tak częste schodzenie do podziemnego akweduktu na pewno jest czymś wyjątkowym, ale robię to w konkretnym celu – prowadzenia wycieczki. Muszę skupiać się na wielu rzeczach: na tym, jak skutecznie wyminąć grupę włoską, żebyśmy sobie nie przeszkadzali, czy na przykład na chińskich turystach, rekompensujących sobie nierozumienie angielskiego chodzeniem po tunelach na własną rękę. Te wszystkie techniczne szczegóły utrudniają mi przenoszenie się w inny wymiar. Oczywiście jednak i mnie po części udziela się nastrój turystów. Gdy są zainteresowani i cieszą się z przeżywanego doświadczenia, mnie też jest miło. Lubię tę pracę, tak po prostu.

napoli

Zupełnie się nie dziwię, zważywszy na przebogatą historię tego miejsca! W neapolitańskich podziemiach miesza się 14 tysięcy (!) greckich i rzymskich cystern, akwedukty, prehistoryczne groby sprzed 7000 lat, korytarze z czasów burbońskich, schrony z okresu II wojny światowej, w których w roku 1942 ludność chroniła się przed bombardowaniami… Który fragment uważasz za najbardziej fascynujący i dlaczego?

Rzeczywiście historia podziemia jest bardzo złożona. Stowarzyszenie, w którym pracuję, skupia się na funkcji akweduktu i schronu lotniczego. Otwartych jest jednak wiele innych fragmentów, o które dbają różne organizacje. Dla mnie ciekawy jest także cmentarz zwany Cimitero delle Fontanelle – miejsce tzw. anime pezzentelle, które po polsku nazywa się „adopcją czaszek”. Znajdują się tu tysiące szczątków ofiar epidemii cholery z 1836 roku, które zostały pochowane w zbiorowym grobie na terenie dawnej pogańskiej nekropolii. Neapolitańczycy dokonywali obrzędu, w którym czaszki anonimowych ofiar, po wcześniejszym oczyszczeniu, obcałowaniu i przyozdobieniu, stawały się symbolem „adoptowanej” przez nich duszy, swego rodzaju „trofeum”. Dusza ta obejmowała opiekę nad „adoptującym”. Pamiętajmy, że w Neapolu na każdym kroku dewocyjny, południowowłoski katolicyzm miesza się z przesądnością, wiarą w nadprzyrodzone istoty, dziwacznymi obrzędami. Czczenie św. Januarego i św. Patrycji nie przeszkadza neapolitańczykom we wspominaniu duszka Munaciello, a w niezliczonych kapliczkach, obok figurek Maryi, powtykane są zdjęcia Maradony. Cimitero delle Fontanelle to dla mnie bardzo efektowny wyraz tego duchowego „dziwactwa” neapolitańczyków.

Cieszę się, że wspomniałaś o duszku, bowiem opowiadając o podziemiach Neapolu, nie można nie poświęcić choć kilku słów tej właśnie postaci…

Munaciello (od piccolo monaco – mały zakonnik) jest gnomowatym neapolitańskim duszkiem. Przedstawiany jest jako mała, zniekształcona, zakapturzona postać. Według legendy, w zależności od osobistych sympatii do rodzin, kradnie i niszczy przedmioty w domach, pozostawia prezenty lub kontempluje kobiece wdzięki, dotykając po omacku panie domu. Oczywiście, jak to z legendami bywa, nie do końca wiadomo, skąd wzięła się idea Munaciella. Jego niejasne korzenie stara się ustalić Matilde Serano w swoim zbiorze neapolitańskich legend (Leggende nepoletane). Jedna z teorii jest rzeczywiście ściśle związana z podziemnym akweduktem. Realnym pierwowzorem fikcyjnego Munaciella miałby być tzw. Pozzaro – starożytny „studzienkarz” czyszczący podziemne kanały. Do tej ciężkiej pracy wybierano niewolników niskiego wzrostu, którzy łatwo przedostawali się przez studzienki, a ich roboczym strojem był długi płaszcz z kapturem, który chronił przed wilgocią i chłodem podziemnych cystern. Pozzari zasłynęli z kradzieży w domach bogatych neapolitańskich rodzin, które stać było na opłacanie prywatnych studni. Jeśli to prawda, miasto nie przestaje zaskakiwać tym, jak bogaty w historyczny kontekst jest każdy, najdrobniejszy element neapolitańskiej codzienności. Mgliste wspomnienia o starożytnym Pozzaro zostały zapewne zniekształcone w średniowieczu, kiedy zakapturzonego złodzieja nazwano „małym zakonnikiem”. W efekcie pani w pizzerii na mojej ulicy do dziś przywołuje Munaciella za każdym razem, gdy jej niepokorny współpracownik – pizzaiolo weźmie sobie napój z lodówki dla klientów (autentyk, pizzeria Al Punto Giusto, via Carbonara).

Skoro przedstawiłyśmy już Munaciella, to trzeba chyba rozszyfrować jeszcze jedno hasło związane z podziemiami: Le quattro giornate di Napoli. Co to takiego i jaki ma związek z Napoli Sotterranea?

Cztery dni Neapolu były partyzanckim wyzwoleniem miasta spod okupacji niemieckiej. Mimo oficjalnej przynależności politycznej, neapolitańczycy nigdy nie pałali entuzjazmem do reżimu Mussoliniego. Neapolitański ruch antyfaszystowski (antifascismo partenopeo) podczas wojny stopniowo nawiązywał kontakty z Aliantami. Po kapitulacji Włoch 8 września 1943 roku miasto było brutalnie okupowane przez Niemców. Bunt wobec tej okupacji wzrastał oczywiście stopniowo, ale do ostatecznego starcia doszło w dniach 27-30 września. Alianci utknęli na Ischii i w Sorrento, a miasto wyzwoliło się bez żadnej pomocy militarnej. O tych wydarzeniach opowiada fenomenalny film Nanniego Loya z 1962 roku (Le quattro giornate di Napoli).
Niedawno odkryto, że na małym fragmencie starożytnego akweduktu, przy via Broggia, magazynowano broń wykorzystywaną w powstaniu. Podziemie miało więc spore znaczenie w jego organizacji.

Mali zakonnicy, adoptowane dusze, magazyny broni… Dla mnie jednak jednym z najbardziej zaskakujących momentów wycieczki było wejście do podziemnego ogrodu. Czy mogłabyś coś nam o nim opowiedzieć?

Stowarzyszenie Napoli Sotterranea swoją działalnością nawiązuje do różnych epizodów z historii tego miejsca. Wspominając pewien projekt z 1988 roku, sześć lat temu rozpoczęto tutaj eksperyment roślinny. W roku 1988 władze miasta ogłosiły bowiem konkurs na najciekawszy plan ponownego zagospodarowania podziemi, skierowany do architektów z całego kraju. Wygrał go Marco Zanuso – słynny mediolański architekt, który zaproponował założenie ogromnego, podziemnego ogrodu. Projekt niestety nigdy nie został zrealizowany ze względu na problemy budżetowe. Największą trudność stanowiło oczywiście sprowadzenie pod ziemię naturalnego światła, możliwe przez ponowne otwarcie studni zaklejonych podczas II wojny światowej i przy pomocy drogiego systemu luster. Brzmi kuriozalnie, ale pomysł nie był pozbawiony sensu: do podziemi nie przedostają się insekty i szkodniki, a wilgotność powietrza, dzięki obecności tufu, prawie zawsze przekracza 90%. Odpowiednio dobrane rośliny nie wymagałyby nawet podlewania. Obecnie projekt realizowany jest na mikroskalę, a światło zapewniane jest roślinom przez lampy ultrafioletowe. Jak dotąd mają się świetnie.

Rośliny w podziemiach kwitną, i to dosłownie, ale z ludźmi, szczególnie tymi, którzy mają bujną wyobraźnię, bywa różnie. Zwiedzając stanowisko, usłyszałam komentarz pewnego turysty, który głośno zastanawiał się, czy zejście pod ziemię w mieście, które de facto żyje na wulkanie i które mogą w każdej chwili nawiedzić wstrząsy tektoniczne, jest w pełni bezpieczne. Ja mam wrażenie, że chroni nas elastyczność tufu… Jak to jest naprawdę?

Rzeczywiście, miękki, „gąbkowaty” tuf absorbuje wstrząsy, ale prawdziwym gwarantem bezpieczeństwa jest kształt, jaki nadali mu Grecy i Rzymianie. Jaskinie są wysokie, bardzo wąskie przy suficie i stopniowo rozszerzają się ku dołowi. Ta trapezowa konstrukcja przez tysiące lat zapewniła cysternom idealne podparcie i zapobiegała ich zapadaniu się. Poza tym, ze względów bezpieczeństwa, stowarzyszenie założyło stację sejsmiczną „Arianna”, która na bieżąco mierzy sygnał sejsmiczny w okolicy i pozwala unikać zagrożenia.

Poza tym chroni nas tu wielu świętych patronów! Pod koniec wycieczki odwiedza się część zwaną Convento di Santa Patrizia. Z tą świętą łączy się legenda zbliżona do tej, która dotyczy krwi św. Januarego…

Faktycznie, św. Patrycja jest drugą patronką Neapolu i wiąże się z nią cud podobny do cudu św. Januarego – jej krew, zgromadzona w ampułce, wzburza się i skrapla, ale nie trzy razy w roku, tylko co wtorek, w kościele San Gregorio Armeno. Opiekujące się relikwiami siostry benedyktynki przez lata produkowały wino Tufello, które powszechnie zaczęło być kojarzone z krwią św. Patrycji. Przypisywano mu niezwykłe właściwości w walce z kobiecą bezpłodnością. Jedna z podziemnych cystern, którą opiekuje się stowarzyszenie, znajduje się dokładnie pod klasztorem sióstr benedyktynek. Jest oddzielona od reszty podziemnych jaskiń grubą ścianą, a wokół poprzedniej studni zbudowano wielką, spiralną klatkę schodową, prowadzącą z podziemi aż do wieży klasztornej. Siostry chroniły się tutaj przed bombardowaniami aliantów podczas II wojny światowej, nie naruszając klasztornej zasady izolacji. Po wojnie ten podziemny schron stał się ich spiżarnią i przechowywano tu także cudowne Tufello.

Po tym etapie zwiedzania przychodzi czas na ostatnią atrakcję: wizytę w rzymskim amfiteatrze. Jest to zaskakujące doświadczenie, bowiem nie oglądamy go w całości – fragmenty amfiteatru ukryte są pod dziesiątkami budynków, z których każdy zazdrośnie strzeże swojej części. Co jest dla Ciebie najbardziej fascynujące w tej części wycieczki i jakie są reakcje turystów na niesztampowe widoki? Czytelnikom, którzy dopiero zdecydują się na tę przygodę, zdradzimy tylko, że do najlepiej zachowanej części teatru wchodzi się… pod łóżkiem.

Ta część wycieczki jest dla mnie, i dla większości turystów, najciekawsza. Tak, jak mówisz, rzymski teatr Nerona, pochodzący z I wieku, dzisiaj pokryty jest zwyczajnymi budynkami, pełnymi neapolitańskich basso. Basso to biedne mieszkania, z wejściem na poziomie ulicy, które neapolitańczycy uparcie otwierają na oścież, pokazując przechodniom wszystkie szczegóły swojej codzienności i dając wyraz śródziemnomorskiemu upodobaniu do dzielenia przestrzeni z innymi zamiast wydzielania jej każdemu z osobna. Obecnie wejście do dostępnej części teatru prowadzi właśnie przez neapolitańskie basso, w którego piwnicy, zaledwie 25 lat temu, odkopano wschodnią część teatru i garderobę aktorów. Mijając ten budynek, trudno podejrzewać, co mieści się pod nim, ale fakt, że cała okolica jest zbudowana na rzymskim amfiteatrze, dla mieszkańców jest oczywisty. Bardziej czujni spacerowicze zauważą w tej części starówki charakterystyczne zakrzywienie via Anticaglia, która wyznacza granicę widowni, czy dwa idealnie zachowane łuki, które, dziś oklejone kamienicami, pełniły kiedyś ważną funkcję konstrukcyjną. Półkolisty kształt, charakterystyczne zakrzywienie budynków, których fundamentami jest antyczny amfiteatr, widoczne jest oczywiście na Google Maps.

teatrogreco

To, co stało się 25 lat temu, nie było więc wielkim odkryciem, ale wyeksponowaniem czegoś, co zasługuje na uwagę. Podczas wycieczki, obok – jak byśmy to dziś nazwali – backstage’u i wschodniego wejścia do teatru, zwiedza się także summa cavea – niegdyś najwyższy i najbardziej oddalony od sceny punkt widowni. Wiele zachowanych fragmentów teatru domaga się renowacji. Miejmy nadzieję, że nastąpi ona w niedalekiej przyszłości, abyśmy jeszcze lepiej mogli poznawać „neapolitańskie serce”.

Całość podziemnego labiryntu pozostaje do dziś nie odkryta. Jednak dzięki staraniom organizacji Associazione Napoli Sotterranea można zwiedzać około kilometrowy odcinek, ciągnący się wzdłuż jednego z akweduktów tuż pod historycznym centrum miasta. Z Piazza San Gaetano 68 schodzimy blisko 40 metrów pod ziemię, rozpoczynając niezwykłą, trwającą około dwóch godzin podróż w czasie. Czuwać będzie nad nami wielojęzyczny przewodnik, który pokaże nam tunele starożytnych Greków, akwedukty, schrony i podziemne ogrody, a następnie zabierze na zaskakującą wycieczkę do grecko-rzymskiego teatru, w którym występował sam cesarz Neron.
Krypty, kościoły i budowle umieszczone pod chodnikami i ulicami Neapolu można oglądać od poniedziałku do niedzieli, o każdej pełnej godzinie od 10 do 18.