Posted on

Loteria w Hiszpanii

Skąd w Hiszpanach takie zamiłowanie do próbowania swoich sił w losowaniu przypadkowych cyfr? Cóż, ma na nie wpływ kilka czynników. Pierwszym jest hiszpańska przesądna natura i wiara w tzw. łut szczęścia, na zasadzie: kiedyś w końcu musi mi się udać, prawda? Drugi czynnik to wspólnota – porządny Hiszpan jest wszakże zwierzęciem stadnym, uwielbia towarzystwo, a loteria to doświadczenie społeczne, wspólnotowe, coś, co robi cała rodzina, sąsiedzi, znajomi, krajanie. No i wreszcie trzeci czynnik, wypływający z dwóch poprzednich: fascynacja wszelkiego rodzaju grami losowymi i hazardowymi.

Hiszpańska Loteria Narodowa, znana też jako Loteria Bożonarodzeniowa, jest jedną z najbardziej znanych i prestiżowych na świecie. Aby poznać jej pochodzenie, musimy cofnąć się do XVIII wieku. Wtedy to, za panowania Karola III Burbona, hiszpański skarb państwa znalazł się w głębokim kryzysie: mimo nieustannych prób wprowadzania reform systemu podatkowego nie udawało się ograniczyć rosnącego deficytu publicznego. Z kolei wprowadzenie nowego podatku mogłoby wywołać rozruchy. I wówczas narodził się pomysł wprowadzenia takowego podatku „tylnymi drzwiami”, pod pozorem wielkiej narodowej gry, w której każdy mógłby wziąć udział i zdobyć nagrodę. Dochody ze sprzedaży losów miały zasilić wydrenowany przez wojny napoleońskie królewski skarbiec. Pomysł ten nie pojawił się przypadkowo, Karol III był wcześniej królem Neapolu i Sycylii, i to w Italii miał okazję zaobserwować ogromny sukces i popularność publicznej loterii, zwanej lotto. Był przekonany, że da się ją przeszczepić na hiszpański grunt. Dla pewności – by zamiłowanie mieszkańców Półwyspu Iberyjskiego do gier i hazardu nie rozmieniło się na drobne – królewskim dekretem z 30 września 1763 roku zakazał wszelkich innych gier losowych i hazardowych, ustanawiając Hiszpańską Loterię Narodową, jedyną w pełni legalną i cieszącą się aprobatą monarchy.

Karol III nakazał ówczesnemu ministrowi skarbu, markizowi de Esquilache, sprowadzić z Neapolu do Madrytu dyrektora loterii neapolitańskiej, José Peyę, któremu powierzył zadanie wprowadzenia loterii narodowej w Hiszpanii. Pierwsze próbne losowanie tej loterii królewskiej odbyło się w Madrycie właśnie, 10 grudnia 1763 roku. Aby uniknąć sytuacji, która miała miejsce wcześniej w Neapolu, kiedy to rozeźlony papież Benedykt XIII zakazał loterii pod karą ekskomuniki, ogłoszono, iż dochód z loterii przekazywany będzie na cele dobroczynne. Nie było to całkowicie niezgodne z prawdą – władca faktycznie oddał część dochodów z loterii na rzecz szpitali, ośrodków charytatywnych, kościołów i hospicjów. W 1767 roku, w celu optymalizacji zysków, zaczęto wprowadzać pierwsze reformy, które polegały na zwiększeniu odsetka nagród i zakazie loterii zagranicznych.

 

Kolejka po losy w okresie bożonarodzeniowym (Madryd), fot. Barcex / Wikimedia, CC BY-SA 3.0
Kolejka po losy w okresie bożonarodzeniowym (Madryd), fot. Barcex / Wikimedia, CC BY-SA 3.0

Ta pierwsza loteria, nazywana lotería primitva lub po prostu primitiva,  miała, wbrew swojej nazwie, bardzo skomplikowane reguły. Do tego stopnia, że wydano specjalny podręcznik gracza z instrukcjami. Około 1769 roku w Meksyku powstał nowy model loterii, inny niż ów skomplikowany model włoski. W roku 1811 propozycja wprowadzenia tego nowego, prostszego modelu została jednogłośnie zatwierdzona przez ówczesnego ministra skarbu, i od tego momentu w Hiszpanii funkcjonowały równolegle dwa modele, a model meksykański szybko otrzymał nazwę lotería moderna, w skrócie moderna. Było tak aż do 1862 roku i wygaśnięcia primitivy.

Loteria cieszyła się niezwykłą popularnością. Do tego stopnia, że odniesienie do niej można znaleźć nawet w XVIII-wiecznej hiszpańskiej literaturze, jak choćby w sainecie (jednoaktówce odgrywanej w przerwie między kolejnymi aktami dramatów scenicznych) o tytule El día de la lotería (Dzień loterii). Oto, jak opisywał on nastrój tego dnia: “Todo sea festejo, / todo alegría, / que esperamos nos caiga / la Lotería” (Niech będzie święto, niech będzie radość, mamy nadzieję wygrać na loterii). Ciężko pracujący mieszkańcy marzą głośno: “Yo no vuelvo a bordar cofias. / Yo no hilo más. / Ni yo tejo encajes. / Ni yo cordones” (Nie będę już haftować czepków, ani nitki więcej. Ani ja obrusów. Ani ja wstążek). Akcja przenosi się następnie na inną ulicę, przybywa posłaniec konny, by wszem i wobec ogłosić zwycięskie numery. Okazuje się, że nikt nie wygrał, ale jedna z mieszkanek nie dosłyszawszy, przekonana, że udało jej się zdobyć ogromną nagrodę, zaczyna wyrzucać przez okno stare meble (stąd zresztą wzięło się hiszpańskie powiedzenie: tirar la casa por la ventana – wyrzucić dom przez okno, współcześnie oznaczające wydać na coś całe oszczędności). Do domu wraca mąż i uświadamia ją, że nic nie wygrali, a ona w reakcji na tę nowinę mdleje.

Na fali ogromnej popularności hazardowego wynalazku król Ferdynand VII wprowadził nową loterię – w wersji bożonarodzeniowej, z większymi nagrodami. To właśnie ona do dziś jest najbardziej znaną i najbardziej ukochaną przez Hiszpanów, pieszczotliwie nazywaną przez nich El Gordo, czyli grubas (od bardzo wysokiej głównej nagrody). Niezmiennie co roku kupują oni losy w nadziej, że tym razem wreszcie uśmiechnie się do nich szczęście i tocará el gordo – czyli uda się zdobyć główną nagrodę.

Przez następne dziecięciolecia kolejni monarchowie i ich ministrowie skarbu „grzebali” przy loterii, ustawami i dekretami wprowadzając i znosząc kolejne podatki, ustanawiając losowania nadzwyczajne, których dochód przeznaczany był na różne instytucje, nie tylko dobroczynne. Wraz z wybuchem wojny domowej Hiszpania została podzielona na dwie strefy, z których każda miała swoją loterię. Wkrótce swoje własne loterie o ograniczonym zasięgu zaczęły przeprowadzać także poszczególne miasta, usiłując zebrać fundusze na rzecz kombatantów. Najpierw zrobiła to Barcelona, a w jej ślady poszły Saragossa, Kadyks, Sewilla, Jerez de la Frontera, Kordoba, Granada, Cáceres, Badajoz, La Coruña, Pontevedra, a nawet Baleary. Loterie te otrzymały nazwę loterii patriotycznych.

Kolejna wielka rewolucja ma miejsce w latach 70-tych ubiegłego wieku, kiedy to loteria państwowa komputeryzuje się i wprowadza nowe technologie. Liczba loterii rośnie aż do osiągnięcia 50 rocznie, a w 1979 roku dekretem królewskim czas na odebranie nagrody zostaje skrócony z 6 do 3 miesięcy. Loteria staje się też ważnym elementem obchodów wszelkiego rodzaju świąt, ważnych wydarzeń krajowych i międzynarodowych (takich jak mundial piłki nożnej w Hiszpanii w 1982 roku czy pięćsetlecie odkrycia Ameryki). Tak jest do do dziś, a loteria zajmuje ważne miejsce w sercach Hiszpanów. Tym sposobem sprawdziła się przepowiednia Laureano Figueroli, ministra skarbu z 1870 roku, który twierdzil, że loteria przetrwa stulecia, gdyż rozpala nadzieje. Nadzieje państwa na poprawę sytuacji skarbca i nadzieje szarego człowieka na poprawę własnego dobrobytu.

 

Więcej informacji na temat historii hiszpańskiej loterii i jej roli w społeczeństwie znaleźć można w fenomenalnej pracy Cecilii Font de Villanueva zatytułowanej: La aparición de la lotería en España (“Pojawienie się loterii w Hiszpanii”).

 

Zdjęcie główne: Álvaro Ibáñez / Flickr, CC BY 2.0
Posted on

Karolina Przewrocka-Aderet, Polanim. Z Polski do Izraela

Tylko w latach ’50 ubiegłego wieku wyjechało ich kilkadziesiąt tysięcy. Jedni mówią o sobie “Żydzi z Polski”, inni “Żydzi polscy”, jeszcze inni: “Polacy żydowskiego pochodzenia”. Dziś mieszkają w małym bliskowschodnim kraju; przed laty wszyscy dokonali aliji, bo tym właśnie mianem, oznaczającym dosłowne “wznoszenie”, “wstąpienie”, określa się żydowską imigrację do Palestyny, zaś po roku 1948 – do współczesnego państwa Izrael. Kraj, który za sobą zostawili, dzieli ich i łączy jednocześnie. Spoglądają w jego stronę z nostalgią, tęsknotą, bólem, ale nierzadko także z wyrzutem, goryczą i żalem zranionego dziecka. Ich biografie, spisane przez krakowską dziennikarkę mieszkającą dziś w Tel Awiwie, to opowieści o ludziach przerażonych widmem wojny lub owładniętych gorącą pasją do syjonizmu; złamanych tragedią Holokaustu i pozbawionych wszystkiego lub opuszczających ukochany, bezpieczny dotąd dom, by szukać go wśród piasków pustyni. I choć wszyscy go tam znajdują, to nowa ojczyzna nierzadko okazywać się będzie dla nich daleka od ideału.

 

 

Swoje rozmowy z Polanim, poprowadzone z delikatnością i empatią, Karolina Przewrocka-Aderet przeplata skrupulatnie spisaną kroniką polskiej emigracji do Palestyny i Izraela. Znajdziemy tu informacje na temat aliji od lat ’30 ubiegłego wieku aż po chwilę obecną, bo autorka przedstawia także historie najnowsze, jak w wypadku Zuzy, siostry jej kolegi z czasów nastoletnich, czy rodziny słynnego pisarza Etgara Kereta. Dla mnie, żony Izraelczyka i synowej “Polanija” urodzonej w Łodzi (teściowa wyjechała z rodzicami do Izraela w roku 1957), była to fascynująca i wzruszająca lektura. Autorka w zakończeniu książki wyznaje, że napisała ją dla swojego synka; ja czytałam ją dla siebie i dla moich dzieci. Wy przeczytajcie dlatego, że, jak pisze Aderet, tak bardzo podobne są oba nasze narody (…). Tak samo dumne, przewrażliwione na swoim punkcie, szczególnie tożsamości, religii, historii. Tak samo cenią sobie tradycję, wartości rodzinne. Mają podobną wrażliwość. Łączy je więcej, niż dzieli.

 

Karolina Przewrocka-Aderet, Polanim. Z Polski do Izraela, Wydawnictwo Czarne, Warszawa 2019
Posted on

Śródziemnomorskie kalendarze

Za pierwszych wynalazców kalendarza w tzw. Starym Świecie uważani są Egipcjanie (aczkolwiek w skali światowej zajmują miejsce drugie, gdyż o dziesięć wieków wyprzedzili ich Majowie). Co ciekawe, nie trudzili się oni zapisywaniem dat według kalendarza księżycowego, a następnie żmudnym procesem przekształcania go w kalendarz słoneczny. O nie, sprytni egipscy kapłani od razu stworzyli dzieło doskonałe, opierając się przy tym na rytmie słonecznym. Uczynili to około 4240 r. p.n.e. Wspomagała ich pewna szczególna gwiazda, której wschód uznawali za wyznacznik początku roku. Mowa tu o Syriuszu, zwanym w języku Egipcjan Sopdet, przez Greków zaś Sotis. Gwiazda ta znajduje się w gwiazdozbiorze Psa Wielkiego, w tej części nieba, która odpowiada gwiazdozbiorowi Bliźniąt. Tak się składa, że bardzo blisko stąd do charakterystycznej konstelacji Oriona – Syriusz zwany jest czasem jego psem, gdyż widziany na nocnym firmamencie zdaje się podążać za gwiezdnym łucznikiem. Na naszej szerokości geograficznej króluje na niebie przez całą jesień i zimę; można go podziwiać przez całą noc. Gdy nadchodzi wiosna, Syriusz przesuwa się na południową część nieba i zachodzi w połowie nocy, w maju natomiast za dnia przebywa nad horyzontem, gdzie jest niewidoczny z powodu blasku Słońca, i dostrzec go można dopiero o zmierzchu tuż nad horyzontem zachodnim. W połowie maja Syriusz znika z naszego pola widzenia i robi sobie wakacje, aby pojawić się znowu w połowie lipca, ale już po drugiej stronie Słońca. Ten znaczący dzień powrotu Syriusza w starożytnym Egipcie przypadał 19 lub 21 lipca (u nas heliakalny wschód Kanikuły przypada w połowie sierpnia, ale gwiazda ta staje się widoczna dopiero w pierwszym tygodniu września – obecnie można ją już dostrzec), a w związku z jego powrotem Egipcjanie fetowali początek nowego roku.

Astronomowie znad Nilu

Rok egipski, jakkolwiek słoneczny, podzielony był na dwanaście trzydziestodniowych miesięcy, co stanowiłoby odniesienie do kalendarzy księżycowych, jednak uwzględniał on 365 dni. Oczywiście nie był to kalendarz tak precyzyjny jak nasze; Egipcjanie nie znali też systemu lat przestępnych. Jego świadomość mieli kapłani, jednak woleli zmieniać dzień początku roku dla zwiększenia własnego prestiżu, skutkiem czego raz na cztery lata początek roku przesuwał się o jeden dzień. Taki stan rzeczy doprowadził do tego, że poszczególne dni, a następnie pory wylewu Nilu, przesuwały się w absurdalny sposób. Na szczęście kapłani znaleźli rozwiązanie zadowalające obie strony – ich samych i lud egipski – i dodali pięć tak zwanych dni epagomenalnych na końcu każdego roku. Związane były z narodzinami bogów – Ozyrysa, Horusa, Seta, Izydy i Neftydy. Malowniczo oddaje to Plutarch w utworze O Izydzie i Ozyrysie: Nieba Nut pokochała boga Ziemi – Geba i wyszła potajemnie za niego. Dowiedziawszy się o tym bóg Słońca – Ra – bardzo się rozgniewał. Nut była jego wnuczką, ale on kochał ją bardzo czule. Rzucił klątwę na Nut: »jeśli zechce kiedykolwiek urodzić dziecko – niech nie będzie miesiąca w roku, w którym mogłoby ono przyjść na świat!«. Zapłakana Nut, która akurat spodziewała się dziecka, pobiegła do boga mądrości – Tota, aby jej pomógł. Tot udał się do boga Księżyca – Chonsu – i zaproponował, by zagrał z nim w kości. Tot wygrał od Chonsu 5 dni, które ten miał schowane na czarną godzinę. I tak oto bóg Tot dodał do roku 5 dni, w ciągu których bogini Nut urodziła wszystkie swe dzieci. Pierwszego dnia urodził się Ozyrys – bóg zaświatów, patron zmarłych, drugiego – Horus Starszy, bóg nieba, który został potem pierwszym faraonem Egiptu, trzeciego – Set, bóg wojny, czwartego – Izyda, bogini Ziemi, piątego wreszcie – Neftyda, bogini miłości” (za: L. Zajdler, Dzieje zegara, Warszawa 1977, str. 22). Dni epagomenalne uważane były za pokutne – w ich czasie kapłani nakazywali odprawianie modłów dla przebłagania bóstw.

Kalendarz w Egipcie, poza swym solarnym aspektem, podporządkowany był innemu czynnikowi: corocznym wylewom Nilu. Właśnie w związku z tym rytmem rok podzielony był na trzy okresy. Pierwszym z nich był jesienny Achet, czyli pora wylewu, który wyznaczał powrót Syriusza i nowy rok. Okres ten trwał od 19 lipca do 15 listopada i to właśnie wtedy Egipt zmieniał się w jedno wielkie jezioro, po którym, jak opisuje to malowniczo nasz Bolesław Prus w Faraonie, wielkie damy przemieszczały się w łodziach. Drugim okresem był zimowy Peret, czyli pora wzrastania. Trwał od 16 listopada do 15 marca. W tym czasie plony dojrzewały sobie spokojnie pod użyźnioną ziemią, a Egipcjanie mogli poświęcić się bezczynności i zażyć odpoczynku przed wiosennymi żniwami. Ostatnim okresem egipskiego kalendarza był letni Szemu – pora żniw. Przypadał od 16 marca do 13 lipca i wówczas wzdłuż całego Nilu spotkać można było rolników czym prędzej zbierających wszelkie plony przed kolejnym wylewem. Między 13 a 19 lipca przypadały dni epagomenalne, kiedy to cała egipska ludność z niecierpliwością oczekiwała na wiadomość, że woda w Nilu przybiera.

Z konstelacją Oriona i Syriusza związana jest bez wątpienia historia Piramid. Trzy największe piramidy w Gizie odpowiadają swym układem pasowi Oriona, a Sfinks stanowi odzwierciedlenie pozycji Syriusza względem niego. Syriusz znany jest również pod nazwą Kanikuły (Psiej Gwiazdy) od nazwy gwiazdozbioru Canis Magnus, w której się znajduje. Ponieważ pojawia się na niebie w okresie największych upałów, czas ten zwany był właśnie Kanikułą.
Z konstelacją Oriona i Syriusza związana jest bez wątpienia historia Piramid. Trzy największe piramidy w Gizie odpowiadają swym układem pasowi Oriona, a Sfinks stanowi odzwierciedlenie pozycji Syriusza względem niego. Syriusz znany jest również pod nazwą Kanikuły (Psiej Gwiazdy) od nazwy gwiazdozbioru Canis Magnus, w której się znajduje. Ponieważ pojawia się na niebie w okresie największych upałów, czas ten zwany był właśnie Kanikułą.

Z kalendarzem egipskim wiązał się istotny problem, jakim był wspomniany już brak roku przestępnego. Doprowadziło to do kuriozalnych sytuacji, kiedy święta przestały przypadać w obowiązujących je datach. Po stu dwudziestu latach upartego stosowania przez kapłanów systemu przesuwania świąt (zamiast dodania roku przestępnego) okazało się, że święto wylewu Nilu w Nowy Rok przypadło w czasie największej z możliwych susz i bynajmniej nie wiązało się ze wschodem Syriusza. Trzeba było 1460 lat, aby zjawiska przyrody znowu mogły iść w parze z kalendarzem. Porządek w tej dziedzinie uczynił dopiero król Ptolemeusz III Euergetes, który w roku 238 wydał Dekret z Kanopos, polecając, by co 4 lata dodawano do 360 kolejne 6 dni. Pozwoliło to zażegnać największy chaos w kwestii niezgodności kalendarza z porami roku.

Kalendarz egipski wyszedł z użytku wraz z podbojem państwa faraonów przez Rzymian. Ponieważ wszędzie musieli oni zaprowadzić swój porządek, kwestia ta nie mogła ominąć kalendarza. Na rozkaz Oktawiana Augusta wprowadzono więc nad Nilem kalendarz juliański, który Egipcjanie zwali „aleksandryjskim” lub „macedońskim”. Zgodnie z własną reformą Oktawian wprowadził dwukrotny początek roku – z tradycyjną datą 1 stycznia i pierwszego dnia miesiąca tot, który wypadał wówczas 29 sierpnia. Kalendarz ten pozostawał w użyciu w Egipcie i w Bizancjum, przy czym alternatywną datę początku roku przesunięto ostatecznie na 1 września. Co ciekawe, tenże kalendarz używany jest do dzisiaj w etiopskim Kościele koptyjskim.

Ciekawą kwestią, jeśli chodzi o egipskie liczby związane z datowaniem czasu, jest też numeracja lat. Egipcjanie liczyli je od momentu wstąpienia na tron kolejnego władcy; system ten obowiązywał przez niemal cały czas istnienia państwa egipskiego. Najdawniejszy ślad oznaczania czasu według er odkryto w papirusie z Tanis z czasów faraona Ramzesa II (XIV-XIII w.), gdzie podano datę liczoną od początku panowania króla Set Nubti z dynastii Hyksosów (XVIII-XVII w.p.n.e.). Uczeni ustalili jej punkt wyjściowy na 1722 rok. Po zdobyciu Egiptu przez Oktawiana Augusta przyjęto nad Nilem tak zwaną erę rzymską, która liczona była od upadku ostatniej królowej – Kleopatry. Początkiem tej ery był 1 tot 30 roku p.n.e.

Od Księżyca do Słońca – kalendarz rzymski

Rzymianie byli bez wątpienia narodem bardzo praktycznym i opierającym się na stałych zasadach, toteż każdy szanujący się mieszkaniec Wiecznego Miasta zapewne nie wyobrażał sobie życia bez kalendarza w ręku… czy może raczej na kamiennej tabliczce. Myli się jednak ten, kto sądzi, że rzymski kalendarz, który nota bene stanowi podstawę naszego dzisiejszego (po drobnej interwencji papieża Grzegorza Wielkiego), stanowił od razu jednolite dzieło. Niestety do perfekcji trzeba było dojść żmudną metodą prób i błędów, przy czym czas nad Tybrem mijał niekiedy równie chaotycznie jak nad Nilem, a wszystko przez nieprecyzyjne liczenie dni w pierwotnej wersji kalendarza.

Pierwszą wersję kalendarza Rzymianie ustanowili na cześć Romulusa. Zgodnie z nim panował tak zwany rok romulusowy, który liczył sobie raptem 304 dni, a co więcej, dzielił się na dziesięć miesięcy, przy czym cztery miesiące liczyły sobie 31 dni, pozostałe zaś 30. Co ciekawe, rok zaczynał się nie w styczniu – tej nazwy miesiąca jeszcze zresztą nie znano – ale w marcu, miesiącu nazwanym tak na cześć Marsa, mitologicznego ojca boskich bliźniaków. Istotną sprawą byłorównież to, że pierwotny kalendarz rzymski opierał się na rytmie Księżyca, wobec czego rok rozpoczynał się z nadejściem równonocy wiosennej, kiedy Księżyc wschodził w znaku Barana. Pozostałością po tym sposobie liczenia czasu jest dzisiejsze umiejscowienie tego znaku na pierwszym miejscu w zodiaku. Kalendarz ten nie był jednolity w całej Italii. I tak w niektórych regionach poszczególne miesiące różniły się liczbą dni: w Alba Longa marzec liczył 36 dni, natomiast wrzesień jedynie 16. W Arycji najdłuższym miesiącem był 39-dniowy październik. Aby rozwiązać problem zbyt małej liczby dni w roku romulusowym, przyjmowano nienumerowany 61-dniowy okres zimowy, który następował po przeliczonych 304 dniach. Oczywiście taki stan nie przyjął regularności występowania świąt, wobec czego należało dokonać stosownej reformy. Minęło jednak ponad stulecie, zanim Rzymianie dojrzeli do takiej decyzji.

Pierwsza poważna reforma kalendarza rzymskiego miała miejsce za panowania króla Numy Pompiliusza (niektóre źródła przypisują ją Tarkwiniuszowi) w VII wieku p.n.e. Władca ów, znany ze swej mądrości i pobożności, doszedł do słusznego wniosku, że u podstaw kalendarza musi leżeć stałość i regularność. Aby uporządkować kwestię „luźnych” 61 dni, wprowadził dwa dodatkowe miesiące – styczeń i luty, jednak rok nadal podzielony był według biegu Księżyca, przy czym uwzględnione były lata przestępne. Rok w nowym kalendarzu liczył sobie 355 dni. Marzec, maj, lipiec, październik miały 31 dni, luty – 28 dni, podobnie jak dzisiaj, natomiast pozostałe miesiące liczyły ich 29. Co istotne, Numa, będąc z natury człowiekiem wielce przesądnym, wprowadził tak zwane dies fasti i dies nefasti – czyli dni pomyślne i pechowe. Podczas tych ostatnich należało mieć się na baczności, zabroniona była wszelka działalność ustawodawcza, nie prowadzono bitew, nie odprawiano ceremonii, najlepszą zaś formą ich spędzania było pozostawanie w domu, gdyż wyjście poza próg mogło się źle skończyć. Dies nefasti były wszakże bardzo przemyślanym rozwiązaniem w systemie, który nie znał weekendów.

 

Rzymskie fasti to kalendarz zawierający wykaz dni, w których można było m.in. zwoływać zgromadzenia, a także wykaz najwyższych urzędników rzymskich. Na zdjęciu: Fasti Capitolini (fragment) od 264 do 172 r.p.n.e., fot. José Luiz Bernardes Ribeiro / Wikimedia
Rzymskie fasti to kalendarz zawierający wykaz dni, w których można było m.in. zwoływać zgromadzenia, a także wykaz najwyższych urzędników rzymskich. W tak zwanym królewskim kalendarzu rzymskim pierwszym miesiącem roku był marzec, a w Idy marcowe rozpoczynali urzędowanie konsulowie. W 153 r. p.n.e. termin ten przesunięto o dwa i pół miesiąca wstecz, na 1 stycznia, gdyż w przeciwnym razie konsulowie desygnowani na ten rok nie zdążyliby na początek sezonu działań wojennych do Iberii. Ponieważ rzymscy urzędnicy byli wybierani na roczną kadencję, ustaliło to początek cyklu pracy administracji państwowej na pierwszego stycznia. I tak już zostało do tej pory. Na zdjęciu: Fasti Capitolini (fragment) od 264 do 172 r.p.n.e., fot. José Luiz Bernardes Ribeiro / Wikimedia, CC BY-SA 4.0

Kalendarz Numy nie rozwiązał jednak problemu rozregulowanych świąt. Aby uporać się z coraz większym bałaganem w numeracji dni, komisja decemwirów postanowiła wprowadzić dodatkowe miesiące, rozpoczynające się po 24 lutego, jednak idea ta spaliła na panewce. Kolejni kapłani potęgowali chaos, gdyż od 191 roku p.n.e. na mocy ustawy Maniusza Acyliusza Glabriona otrzymali oni prawo dodawania miesięcy przestępnych według własnego uznania. Zapanowała całkowita samowola w ustalaniu, kiedy należy, a kiedy nie należy wprowadzać tego rodzaju miesiąc, co przyniosło opłakane w skutkach efekty, kiedy to w latach 59-46 p.n.e. nastąpił totalny nieład w kalendarzu. W roku 46 p.n.e. różnica między datami a właściwym terminem sięgnęła 90 dni! Ponieważ wiosna przypadła w tym roku jesienią, stwierdzono, że należy wprowadzić dodatkowe dwa miesiące między listopad i grudzień.Tym samym nadejście zimy opóźniło się o 60 dni, a rok wydłużył się do 455 dni. W tym właśnie momencie na arenę zmian kalendarzowych wkroczył sam Juliusz Cezar, aby dokonać jednej z największych reform w dziejach Rzymu.

Dyktator przystąpił do reformy uzbrojony w armię egipskich astronomów pod wodzą Sozygenesa z Aleksandrii. Ów genialny uczony wyliczył, że rok wynosi 365 i ¼ dnia, określił liczbę dni dla poszczególnych miesięcy, a luty uczynił rokiem przestępnym raz na cztery lata. Aby było ciekawie, nie dodawano jednego dnia, jak to ma miejsce obecnie, ale powtarzano poprzedni, zatem Rzymianie obchodzili 28 dzień lutego dwa razy. Styczeń w kalendarzu juliańskim liczył 29 dni, luty 28 dni, marzec, maj, lipiec, wrzesień i listopad miały po 31 dni, natomiast pozostałe miesiące liczyły po 30 dni. Kalendarz pozostawał w powszechnym użyciu aż do czasów Grzegorza Wielkiego, który dokonał reformy obowiązującej do dziś.

Rzymianie posiadali bardzo ciekawy system podziału miesiąca, w którym znaczące były trzy terminy. Kalendae – Kalendy, pierwszy dzień każdego miesiąca, następowały w czasie pierwszej fazy księżyca (nów), Nonae – Nony, wypadały 5-tego albo 7-mego dnia miesiąca (dzień zależny był od terminu występowania pełni), Idus – Idy, przypadały na trzynastego lub piętnastego dnia miesiąca. Do historii przeszły jedynie Idy Marcowe – feralny dzień zabójstwa Juliusza Cezara.

Rzymianie dość skrupulatnie przestrzegali swego, jakże precyzyjnego i niedokładnego zarazem kalendarza, datując wszelkie wydarzenia w zależności od dat stałych przypadających w miesiącu. W listach Cycerona do dziś możemy przeczytać, że przybył on do Arpinum kilka dni przed Nonami, a opuścił je po Idach. W dość oryginalny sposób stosował to nazewnictwo Oktawian August, używając określenia Ad Kalendas Graecas (‘Na greckie Kalendy’), jeśli chciał zaznaczyć, że bynajmniej nie spodziewa się dotrzymania danego terminu. Jakkolwiek bowiem Rzymianie narzucili swe panowanie we wszystkich regionach basenu Morza Śródziemnego, to jednak znacznie ciężej przyszło im narzucenie rodzimego italskiego kalendarza.

 

Fot. Steve Alexander / Flickr, CC BY-ND 2.0
W Grecji nominalnie miesiąc powinien był zaczynać się od nowiu Księżyca (νουμηνία bądź νεομηνία od νέα μήνη), ale ponieważ nie dokonywano interkalacji pojedynczych dni, kalendarz przesuwał się w stosunku do faz Księżyca o około 1 dobę na 3 lata. Fot. Steve Alexander / Flickr, CC BY-ND 2.0


Jak to z kalendami greckimi było

Hellada w swej oryginalności trwała długo i choć dostała się pod rzymskie panowanie, nie poddała się powszechnemu procesowi romanizacji. Grecy posługiwali się kalendarzem lunarnym praktycznie do chwili, kiedy nastąpiło urzędowe ujednolicenie kalendarza w całym Imperium Rzymskim, a i wówczas stosowali swoje własne systemy. Rzymianom grecki kalendarz mógł wydawać się dziwaczny, ponieważ zasadniczo nie pokrywał się z ich systemem liczenia miesięcy i dni. Po pierwsze w Helladzie nie istniał jeden powszechny kalendarz, ale każde miasto-państwo posiadało swój terminarz. Po drugie, rok nie rozpoczynał się wedle rzymskich prawideł 1 stycznia, ale w lipcu. Jakkolwiek samych miesięcy było dwanaście, tak jak w kalendarzu rzymskim, rozpoczynały się one i kończyły w sposób dość niekonwencjonalny, bowiem jeden miesiąc grecki odpowiadał dwóm połowom miesięcy rzymskich. I tak pierwszy w greckim kalendarzu Hekatombaion (Ἑκατομβαιών) przypadał odpowiednio od połowy lipca do połowy sierpnia. Podobnie sprawa się miała z pozostałymi miesiącami. Co ciekawe, między szóstym a siódmym miesiącem roku, czyli mniej więcej między styczniem a styczniem (sic!) następowała tak zwana interkalacja, czyli dodanie dodatkowego 13 miesiąca, który w lunarno-solarnym kalendarzu greckim znany był jako Poseidonion II.

Greckie miesiące dzieliły się na pełne – 30-dniowe i niepełne – 29-dniowe i podzielone były na trzy dekady, przy czym w miesiącach niepełnych ostatnia dekada wynosiła 9 dni. Co ciekawe, zgodnie z fazami Księżyca dni dekady pierwszej liczone były rosnąco, jako że sama dekada nosiła taką nazwę: ιστάμενος – wówczas Księżyc przybierał. W drugiej dekadzie dni liczone były normalnie od 11 do 20, natomiast w trzeciej liczono dni wstecz od 30 lub 29 do 20, ponieważ wówczas Księżyc malał i umierał, a sama dekada nosiła nazwę umierającej – φθινοντος. Zapewne taki system liczenia byłby nie do przyjęcia dla racjonalnie myślącego Rzymianina, ale bujający w obłokach Grek nie miał z tym większego problemu.

Co ciekawe, Grecy liczyli lata w dwojaki sposób. Od IV w. p.n.e. liczono je na podstawie częstotliwości igrzysk olimpijskich, przy czym czteroletni okres między jedną imprezą sportową a drugą uznawano za czas jednej olimpiady (i tak czwartyrok szóstej olimpiady odpowiadał dacie założenia Rzymu). W Atenach natomiast podstawą do wyliczania lat był okres urzędowania archonta, który wynosił jeden rok.

Interesujący może również wydawać się fakt, że Grekom nigdy nie przyszedł do głowy pomysł dokonania reformy kalendarza. Wychodzili z założenia, że w panującym systemie czasowym żyje im się znakomicie, a za podstawę do wszelkiej działalności rolniczej przyjmowali zmianę pór roku i towarzyszące im zjawiska astronomiczne i pogodowe. Zapewne w dużej mierze opierali się na traktacie Hezjoda Prace i dnie, który stanowił swoisty podręcznik starożytnego rolnika, gdyż zawierał wszelkie wytyczne odnośnie do kolejności wykonywania prac polowych w zależności od danej pory roku. Traktat Hezjoda, który można uważać za oryginalną formę kalendarza, na szczęście przetrwał do naszych czasów. Hezjod dokonał podziału roku na osiem pór odpowiadających zjawiskom astronomicznym, przyrodniczym i pogodowym oraz towarzyszącym im pracom polowym. Dodatkowo Hezjod, podobnie jak rzymski Numa Pompiliusz, przyjął podział dni na pomyślne i niepomyślne, przy czym beocki poeta należał chyba do optymistów, bowiem dni pechowych wyznaczył tylko sześć w każdym miesiącu.

Sousse, fot. © Ad Meskens / Wikimedia Commons
Chociaż w Rzymie początek roku urzędowego przesunięto na 1 stycznia, pierwszym miesiącem roku sakralnego pozostał marzec. Z tego właśnie powodu luty do dnia dzisiejszego pozostaje najkrótszym miesiącem i to do niego dodaje się dzień w roku przestępnym. To pozostałość po czasach, w których luty był ostatnim miesiącem w roku.Na zdjęciu: mozaika przedstawiająca miesiące (tu: marzec) z III w. n.e., Muzeum Archeologicznew Sousse, fot. © Ad Meskens / Wikimedia Commons

Kalendarze starożytne miały dwoisty charakter, stanowiły połączenie lunarno-solarne, przy czym ostatecznie zwyciężyła wersja słoneczna. Stało się tak, ponieważ chronologie księżycowe były z natury mało precyzyjne, obserwacja Słońca dawała zaś możliwość dokładniejszego wyznaczenia liczby dni w roku. Skomplikowany system kalendarzy świadczy o wysokim stopniu zaawansowania starożytnych kultur, jakkolwiek wiedza astronomiczna zarezerwowana była najczęściej dla stanu kapłańskiego. Bez wątpienia niełatwą sprawą była obserwacja nieba w czasach, kiedy nie istniały teleskopy, a astronomowie używali do tego celu wyłącznie własnych oczu. Jakkolwiek chaotyczne i nie do końca precyzyjne, kalendarze w świecie starożytnych mieszkańców Śródziemnomorza pełniły z powodzeniem swoją funkcję. My, współcześni, korzystamy z ich bogatego dorobku, a nasz obecny kalendarz stanowi modyfikację dzieła Cezara dokonaną przez papieża Grzegorza Wielkiego w 1582 roku. Zasadnicza różnica między tymi dwoma wersjami jest taka, że  kalendarz juliański spóźnia się o 1 dzień na 128 lat, natomiast opóźnienie kalendarza gregoriańskiego wynosi 1 dzień na 3322 lata. Nie licząc godzin i lat – lub przeciwnie, licząc je intensywnie – czerpiemy zatem ze starożytnego dziedzictwa, z tej epoki dziejowej, w której na upływ czasu patrzono mimo wszystko z większym przymrużeniem oka pozwalając, by niekiedy na moment się on zatrzymywał… a nawet cofał.

 

 

Nazwy rzymskich miesięcy:

Ianuarius – nazwany na cześć boga Janusa, patrona początków i przejść, bram i granic, czasu i końca.

Februarius – od archaicznego boga Februusa, który utożsamiany był z późniejszym Dis Pater, bogiem umarłych.

Martius – nazwany na cześć Marsa, boga wojny, ojca Remusa i Romulusa oraz przodka Rzymian.

Aprilis – pochodzenie nazwy tego miesiąca jest nieznane, kojarzone jednak z boginią Afrodytą lub z łacińskim czasownikiem aperio, aperire– otwierać. Co ciekawe, za rządów Nerona Senat wystąpił o zmianę nazwy tego miesiąca na Neronis.Projekt ustawy został odrzucony.

Maius – nazwany od imienia bogini Mai, patronki natury, w mitologii greckiej matki Hermesa.

Iunius – nazwany od imienia Junony, królowej bogów.

Iulius (wcześniej Quinctilis) – oryginalna nazwa pochodziła od cyfry 5, gdyż początkowo był to piąty miesiąc roku księżycowego. Po śmierci Cezara miesiąc urodzin dyktatora  nazwany został jego imieniem.

Augustus (Sextilis) – początkowo nazwa odnosiła się do cyfrysześć, jednak później miesiąc ten otrzymał nazwę na cześć Oktawiana Augusta, który wówczas oficjalnie objął ster rządów w Rzymie.

September – nazwa pochodzi od cyfry siedem.

October – nazwa pochodzi od cyfry osiem.

November – nazwa pochodzi od cyfry dziewięć.

December – nazwa pochodzi od cyfry dziesięć.

 

Posted on

Cacio e pepe

Cacio e pepe pochodzi z kuchni rzymskiej, a nazwę dania można przetłumaczyć jako “ser i pieprz” – cacio oznacza ser w kilku włoskich dialektach. Oprócz nich, na liście składników znajdziemy masło i makaron. To wszystko!

Uwaga! Tradycyjny rzymski przepis na cacio e pepe nie uwzględnia masła – sos powstaje z sera, pieprzu i wody z gotowania makaronu. Ja jednak proponuję dodać odrobinę masła, gdyż tłuszcz ułatwia stworzenie gładkiego sosu o kremowej konsystencji. Dzięki niemu łatwiej uniknąć rozwarstwiania się sosu i tworzenia grudek.

 


Ser

W klasycznej wersji przepisu używa się drobno startego pecorino romano o słonym, wyczuwalnie owczym smaku. Niektórzy mieszają go z parmezanem. Ważne, żeby ser nie był zimny – różnica temperatur pomiędzy nim a gorącym makaronem nie powinna być zbyt duża.

 

Pieprz

 To jeden z głównych składników sosu, więc pieprzu nie żałujemy. Najlepiej sprawdzi się grubo zmielony czarny pieprz. Niektórzy kucharze podprażają ziarna pieprzu przed ich zmieleniem.

 

Makaron

 Cacio e pepe najczęściej podaje się z długim cienkim makaronem, jak spaghetti, bucatini lub tonnarelli.

 

Masło

Masło bywa zastępowane lub uzupełniane odrobiną oliwy. Tłuszcz pomaga stworzyć sos o gładkiej konsystencji.

 

 

Przepis: Cacio e pepe

 

2 porcje

 150 g makaronu spaghetti lub bucatini
4 łyżki masła, pokrojonego w kosteczkę
1 czubata łyżeczka świeżo zmielonego czarnego pieprzu
1 szklanka pecorino, startego na tarce o drobnych oczkach

 

 

Makaron gotujemy w osolonym wrzątku, aż będzie prawie al dente.
Zostawiamy 1/2 szklanki wody z gotowania makaronu.
Na patelni na średnim ogniu roztapiamy 2 łyżki masła.
Kiedy nabierze lekko złotego koloru, dodajemy świeżo zmielony pieprz.
Smażymy przez minutę, cały czas mieszając.

 

Na patelnię wlewamy wodę z gotowania makaronu, zagotowujemy.
Dodajemy ugotowany makaron i pozostałe 2 łyżki masła.
Mieszamy.

Dodajemy pecorino, zdejmujemy z ognia i mieszamy do uzyskania gładkiego sosu.

 Dzielimy na porcje i podajemy od razu.

Możemy posypać dodatkowym pecorino i pieprzem.

 

 

Posted on

Joanna Olkiewicz, Sycylia w kalejdoskopie historii i legendy

Wulkan z księżycowym obrazem szczytu i złocącym się u dołu słońcem, nurzający się w błękicie nieba i wody. Ognista góra pełna skrzącego się blasku, po której wspinać się trzeba schodami z czarnych kamieni. Jestem tyko wulkanologiem, a nie prorokiem – powiedział o możliwości przewidzenia wybuchów Etny dyrektor Instytutu Wulkanologii w Katanii, Alfred Rittman. To właśnie obecność górującej nad miastami i wsiami ciemnej matki Sycylii zdaje się tłumaczyć poglądy Gorgiasza, jednego z pierwszych żyjących tam filozofów: Nic nie istnieje, a choćby nawet istniało – to jest niepoznawalne, a choćby było poznawalne – nie można by tej wiedzy udzielić nikomu innemu.

Książkę Joanny Olkiewicz zakupić można w naszym sklepie internetowym (tutaj).

W pełni zgadzam się z autorką tej książki, że opowieść o Sycylii – podobnie jak opowieść o Neapolu – należy zacząć od złożenia hołdu największemu z bóstw. O życiu mieszkańców okolic informuje nas w pierwszej kolejności pulsująca pod ziemią magma. Nauczyła ich ciągłej niepewności poznania i ciągłej niepewności istnienia. Ich domy i miasta w każdej chwili może zrujnować rzeka lawy, która potrafi zagotować wodę w morzu nawet na kilometr od brzegu. A jednak zżyli się z wulkanem jak z niczym na świecie. To wulkan daje im życie.

Autorka objaśnia charakter związku człowieka z tą niszczycielską siłą o niespotykanej żywotności, obrazuje piękno wulkanicznego pyłu układającego się na polach po to, by zapłodnić ich ziemię – opisuje bujne plony, kwitnące rośliny, daje przez chwilę poczuć smak owoców, oliwek i zbóż. Pozwala zrozumieć, dlaczego przez wieki wykorzystywano zastygłe bloki lawy do odbudowy domów i dróg w miejscach, które ta lawa zniszczyła. Powtarza za Homerem: Oni to zdają się tylko na bogów nieśmiertelnych (…) winna latorośl niesie wino z bujnych gron, które im deszcz Zeusowy podlewa (Odyseja, tłum. J. Parandowski). Już Cyklopowie i Lestrygonowie żyjący u stóp Etny pozwolili się zahipnotyzować magicznym czarem obietnicy pełnego życia w nieustannym zagrożeniu śmierci. Może czuli pod sobą obecność śpiącego olbrzyma, przywalonego przed laty przez gromowładnego boga trójkątną wyspą? Tyfon, potężny stwór ze splotami węży zamiast nóg, któremu z paszczy cieknie wrząca smoła, śni przerywany sen. Co kilkadziesiąt lat się budzi, by ciskać z oczu ogniste płomienie. Nie może się pogodzić z utratą Sycylii.

Książkę Joanny Olkiewicz zakupić można w naszym sklepie internetowym (tutaj).

 

Zachwycające bujnością i oszałamiające zapachem ogrody dzisiejszych miast opowiadają w książce Olkiewicz historię czyjegoś głodu i tęsknoty do zmysłowych przyjemności. Niektóre z tych cudów natury, decyzją bogów, użyźniły ciała jeńców – niespełnionych kolonizatorów, którzy zapragnęli karmić się sycylijską obfitością, a zamiast tego sami ją pożywili. Ich wyprawy, choć potężne, wyruszały pod złowróżbnymi znakami. Ziemia zechciała przyjąć śmierć w ofierze. Zawdzięczamy przy tej okazji autorce Sycylii w kalejdoskopie historii i legendy zachwycający opis charakteru miejscowej ludności – darowano ponoć życie niektórym niewolnikom w zamian za znajomość utworów poetyckich. Wyobrażamy sobie przy lekturze panujący na Sycylii ogromny pęd tworzenia. Chłopi wypowiadali tam swoją radość życia w sielankach i bukolikach, wyśpiewywali ją w pieśniach pasterskich. Władcy potrafili dla poezji ponieść własną śmierć – jak jeden z tyranów, który umarł… z nadmiernego wzruszenia swoim scenicznym sukcesem. Poeci i prorocy, jak Empedokles, opisywali ludzkie istnienie jako nieprzerwane starcie tych dwóch sił – budującej miłości życia i destrukcyjnej nienawiści. Empedokles popełnił samobójstwo, rzucając się w płomienie Etny.

Właściwa Sycylijczykom potrzeba zawierzenia się bogom i mistycznym tajemnicom nieodgadnionych sił natury miała trwać niezależnie od przemian historyczno-politycznych. To owe przemiany zależały od rozkazów i proroctw. Olkiewicz opisuje życie śmiertelników, którzy poddali się władzy nieśmiertelności – wyrocznia delficka wskazywała im żyzne ujścia rzek, a Matka Boska objawiała się w snach kilka wieków później, by opowiedzieć o skarbach ukrytych w wybudowanych tam miastach. Trony dziedziczono zgodnie z przepowiedniami wyczytanymi z gwiazd. Natchnionych wróżbitów obwoływano królami. Nadworny błazen spełniał na Sycylii funkcję proroka. Spokojni sycylijscy wieśniacy niedaleko swoich domów z lepianek gromadzili się wokół ogniska, w którym święty ogień przyniesiony z ołtarzy metrópolis zapewniał im ochronę. Świątynie starożytnych bogów przetrwały do dzisiaj, wciąż składa się ofiary bóstwom urodzaju – obok tych tradycji antycznej Grecji występują chrześcijańscy święci-cudotwórcy, będący patronami miast, w których wciąż stoją orientalne kościoły. Jeden z sycylijskich władców miał wypowiedzieć do swojej ludności słowa: Niech każdy modli się do tego Boga, którego wielbi!. Nie przyjmowano jedynie możliwości, by nie modlono się do nikogo.

Do podobnych warunków przystosowały się chłód i spokój rycerzy normańskich, skuszonych sycylijskimi smakołykami – migdałami, orzechami smażonymi w cukrze, soczystymi żółtymi cytrynami – i ciemna słodycz arabskiego raju, w którym poeci w namiętnych kasydach opiewali uroki życia, wdzięki kochanek, wina i gwiazd, gdy orientalne tancerki wzbudzały zazdrość dworskich kobiet. Normanowie poddali się na Sycylii wierze w cuda. W czasach panowania arabskiego uczeni i tłumacze z innych krajów tłumnie ciągnęli na wyspę. Arabowie badali ponoć tajemnice mocy magicznej z jeszcze większym zaangażowaniem niż Grecy. O astrologii, alchemii i czarach wiedziano wówczas na Sycylii najwięcej. W książce Olkiewicz znaleźć można treść pierwszego zabytku pisanego w dialekcie sycylijskim. Jest to, oczywiście, treść magicznej recepty.

Historia Sycylii opowiedziana przez autorkę staje się sennym marzeniem. Bije z niego chęć zapamiętania się w wielkości, która już przeminęła, a jednak wciąż pozostaje obecna – w obdrapanych murach, starych świątyniach, smaku wina i tradycyjnych potraw, w kwitnącej naturze. Książka przeprowadza przez dzieje wyspy w taki sposób, że można już mieć pewne wyobrażenie tego, jakie wizje układają się pod powiekami wiecznie śniących Sycylijczyków – tych Greków-Włochów z szaro-niebieskimi normańskimi oczami i arabską ciemną skórą. Spotykają się w ich snach królowie, cesarzowie, sułtani, mafia i Robin Hood. Słoneczne dolce vita podszyte jest mrokiem Północy. Sycylia domagała się pism – nie bez powodu z woli bogów cudowne wodne źródła obrosły tam papirusem. W książce Joanny Olkiewicz możemy jednocześnie czytać uczoną księgę historii i podręcznik praktyk magicznych.

 

Joanna Olkiewicz, Sycylia w kalejdoskopie historii i legendy, Austeria, Kraków 2019

Posted on

Raša. Niespełniony sen o potędze

W latach trzydziestych ubiegłego wieku Istria należała do faszystowskich Włoch. W kraju przywiązywano ogromną wagę do rozwoju miast, ponieważ Mussolini uważał, że jako medium architektura jest bardziej skuteczna niż prasa czy radio. Używał architektury do budowania autorytetu i wychowywania obywateli. Na Półwyspie Apenińskim i poza nim pojawiały się masowo budowle, które miały kształtować mentalność, stymulować do określonego działania, ale też manipulować pamięcią indywidualną i zbiorową. Powstawały nowe okazałe siedziby instytucji państwowych, pomniki i murale; faszyści organizowali także liczne rekonstrukcje historyczne i widowiska miejskie.

Prawdziwym marzeniem Duce było jednak tworzenie miast od podstaw. Czyste, nieskażone wcześniejszą historią i doświadczeniem miejsce to jeden z chętniej wdrażanych w życie pomysłów Mussoliniego. Podobnie jak wielkie realizacje architektoniczne w Rzymie czy Mediolanie nowe miasta (città di fondazione) miały symbolizować potęgę i trwałość systemu władzy. Dlatego przed wybuchem II wojny światowej rusza budowa nowych lokalizacji w Lacjum, na Sardynii, Sycylii oraz na Istrii. Związane były na ogół z przemysłem zbrojeniowym i wydobywczym, bowiem do ich głównych zadań należało wspieranie potęgi militarnej Włoch. Jednym z takich miast miała być istryjska Raša, po włosku Arsia.

Mussolini w 1930 r.
Mussolini w 1930 r.

Do budowy nowego miasta na Istrii został zaangażowany triesteński architekt Gustavo Pulitzer Finali, starannie wykształcony absolwent niezwykle postępowej jak na tamte czasy politechniki monachijskiej. W czasie studiów Pulitzera Finalego na uczelni działało stowarzyszenie „Deutche werkbund”, które miało na celu kierowanie uwagi młodych umysłów na łączenie sztuki, rzemiosła i przemysłu. Starano się tam nie krępować myślenia i poszukiwań twórczych, wręcz przeciwnie: wspierano je i pielęgnowano u młodych adeptów sztuki i architektury.

Wykształcenie i pochodzenie (Pulitzer Finali pochodził z multikulturowego Triestu z rodziny żydowsko-węgierskiej) musiało dać spektakularny efekt w postaci nowego miasta na Istrii. Mimo wyraźnego przekazu ideologicznego, którego nośnikiem miała być Raša, architekt stworzył miejsce, w którym widać aktualne, międzynarodowe trendy w urbanistyce, sztuce i budownictwie, ale przede wszystkim poszanowanie lokalnej tradycji i historii. Spoił w jedno obecne tam od wieków trzy wielkie europejskie kultury: romańską, słowiańską i germańską. Udało mu się oddać to, co najistotniejsze w kreowaniu nowych przestrzeni: ducha miejsca.

Gustavo Pulitzer-Finali
Gustavo Pulitzer-Finali

 

Raša została zbudowana w rekordowym tempie 547 dni, w 380 tysięcy godzin.  Pierwsze prace rozpoczęły się w kwietniu 1936 roku, a zasiedlanie miasta było możliwe już w listopadzie 1937 roku. Do użytku oddano 96 budynków mieszkalnych dla robotników i willi dla kadry zarządzającej, hotel, pocztę, szkołę, przedszkole, szpital, dom kultury, kawiarnię, fontannę, targowisko miejskie, basen, boisko sportowe, posterunek policji oraz kościół. Całość miała sieć kanalizacyjną, wodociągi i prąd, a wszystko to znajdowało się na 22 tysiącach metrów kwadratowych nowo powstałych asfaltowych dróg i ulic. W mieście zamieszkało na stałe ok. 2500 ludzi; w większości były to górnicze rodziny ściągnięte do Rašy ze środkowych i południowych Włoch. W okolicznych kopalniach pracowało ponad trzy razy tyle górników. Wydobycie węgla rosło z roku na rok: w 1937 roku wynosiło 750 tysięcy ton, a w przededniu wojny, w 1939 roku, osiągnęło rekordową, imponującą liczbę miliona ton.

Raša była pięknym, funkcjonalnym miastem, efektem wizjonerskiej działalności jednego człowieka, który z niezwykłym talentem, wyczuciem i artyzmem zaprojektował je w najmniejszym szczególe. Gustavo Pulitzer Finali otrzymał od losu – i od Mussoliniego –szansę powołania do życia dzieła totalnego, tworząc zarówno mapę miasta, jak i jego zabudowę, infrastrukturę, a nawet wnętrza budynków. Każde pomieszczenie, korytarz, ogród, zaułek, ulica i okno było starannie zaplanowane i wykonane przez architekta. Pulitzer Finali używał do tego celu kamienia, w mniejszym stopniu drewna, żelaza i stali.

Specjalne miejsce w mieście zajmuje kościół. Jest to niezwykle oryginalna bryła przypominająca odwrócony wózek górniczy, natomiast wnętrze przywołuje na myśl wejście do górniczego szybu. Mussolini chciał, żeby w środku znajdowały się symbole faszystowskie, ale Finali nie spełnił tej zachcianki Duce.

Całość realizacji była zresztą rozczarowująca dla wodza z innego jeszcze powodu. Raša powstała w dolinie na osuszonych bagnach Zatoki Krapańskiej. Była to celowa decyzja architekta, który chciał, żeby miasto znajdowało się w pobliżu istniejących już szybów „Franciszek Józef”, „Salomon” i „Carlotta”. Tymczasem Duce spodziewał się lokalizacji na górze, gdyż według niego miasto idealne miało, podobnie jak budowle w Rzymie i Mediolanie, symbolizować dominację i siłę. Pulitzer Finali postawił na funkcjonalność i spójność z otoczeniem, ideologię pozostawiając na boku.

Kościół, fot. Tomislav Medak / Flickr, CC BY-SA 2.0
Kościół, fot. Tomislav Medak / Flickr, CC BY-SA 2.0


Po roku 1945

Po zakończeniu II wojny światowej Raša znalazła się w granicach Jugosławii. Z miasta wyjechali Włosi; na ich miejsce przybyli mieszkańcy nowo powstałego państwa, najwięcej ze środkowej Bośni. Jugosławia wspierała gospodarkę opartą na węglu, który stanowił podstawę polityki energetycznej, dlatego postanowiono utworzyć przedsiębiorstwo o nazwie Istryjskie Kopalnie Węglowe. Odegrało ono znaczącą rolę w odbudowie kraju po wojnie. Robotnicy dobrze zarabiali, ale ponieważ praca była ciężka i skrajnie niebezpieczna, wielu górników rezygnowało po pierwszej szychcie. Byli jednak tacy, którzy gotowi byli oddać się pracy całkowicie. Ich wytrwałość owiana jest już legendą: najsilniejsi, najbardziej pracowici porównywani są do znanego sowieckiego górnika z Donbasu, Andrieja Stachanowa. W źródłach jugosłowiańskich możemy jednak znaleźć informacje, że byli oni dużo bardziej wydajni niż słynny robotnik, od którego nazwiska pochodzi określenie „stachanowiec”. Dwie postacie wysuwają się na pierwszy plan. To Alija Sirotanović, górnik z bośniackiej Brezy, którego zaangażowanie zostało nagrodzone wizerunkiem na jednym z jugosłowiańskich  banknotów. Drugi z nich to Antun Bičić, górnik z Rašy, człowiek znany z tego, że spędzał pod ziemią więcej czasu niż na górze. Rekordowy czas Bičicia w kopalni to 20 godzin.

Tymczasem w połowie lat sześćdziesiątych podjęto decyzję o zamknięciu kopalni w Rašy. Mieszkańcy i pracownicy twierdzą, że była to decyzja polityczna, za którą kryje się chęć wsparcia dla sąsiedniego Labina, a która nie miała żadnego racjonalnego uzasadnienia. Rozczarowanie, żal i gorycz to uczucia, które towarzyszą wciąż pracownikom kopalni, dziś emerytom zamieszkującym Rašę. Górnicy pozostali bez pracy, a życie w mieście zaczęło zamierać.


Nowe państwo nowe perspektywy?

Na przełomie XX i XXI wieku, a więc już w granicach Chorwacji, Raša miała prawie połowę mniej mieszkańców niż przy jej zasiedlaniu, zaś w roku 2017 liczba ta spadła jeszcze bardziej. Chorwacka pisarka i dziennikarka Tatjana Gromača, miłośniczka Rašy, jej architektury i historii pisze, że dzisiejsze miasto to „jakby zastygły obraz w którymś z europejskich muzeów, uwodzący swoim stylem,  grą słońca i cieni, pustych płaszczyzn, po których na oślep przemknie czasem tylko chudy pies, dziecko, albo wolnym krokiem przejdzie stary górnik, pochodzący ze środkowej Bośni”. Ten poetycki obraz doskonale przedstawia strukturę demograficzną Rašy, której populację stanowią jedynie emerytowani pracownicy kopalni i niezbyt liczne dzieci wraz z rodzinami, którym udało się znaleźć zatrudnienie w innych branżach. Według Gromačy w Rašy działa maleńkie przedszkole, w którym jest tylko jedna grupa, instytucje publiczne niszczeją, w bibliotece miejskiej przecieka dach.

Przyjeżdżamy do Rašy w 2015 roku. Spodziewamy się smutnego opuszczonego biednego miejsca i taki widok zastajemy. Miasto w środku dnia jest całkowicie wyludnione. Dwóch czy trzech starszych mieszkańców siedzących przed swoimi domami patrzy na nas jak na przybyszów z innego świata. Widząc obcą rejestrację, myślą z pewnością, że zabłądziliśmy w drodze z Opatii do Pazina albo Rovinj. Nie zdają sobie sprawy z tego, ze nasza wizyta jest celowa. Jednak mimo przygnębiającego obrazu umierającego miasta dwie rzeczy zachwycają: piękna, niezwykle bujna przyroda, i to, na co uwrażliwiła nas chorwacka pisarka, czyli harmonijna, przemyślana i konsekwentna zabudowa miasta. Obydwa te elementy fantastycznie się ze sobą komponują i stanowią spójną całość.

Raša, fot. autorki
Raša, fot. autorki

Po powrocie do Polski zapominamy na chwilę o Rašy, ale niespełna dwa lata później znajdujemy w internecie wywiad z burmistrzynią miasta, energiczną i pełną pasji Gloriją Paliską-Bolterstein. Rozmowa z nią ma miejsce z okazji 80. rocznicy zasiedlenia Rašy. Pani burmistrz jest świadoma faktu, że Raša kojarzy się Chorwatom z faszyzmem, spuścizną Mussoliniego, ale też z komunistycznymi czasami świetności, kolejnymi rekordami wydajności pracujących tam górników i wreszcie z upadkiem przemysłu i biedą. Przekonuje, że należy zerwać z przeszłością i ideologizacją miejsca, skupić się na wielkim potencjale miasta. Raša jest wspaniale usytuowana, dolina rzeki plus długa linia brzegowa w sąsiedztwie dają szanse na rozwój sektora turystycznego, a samo miasto to, według Paliskiej-Bolterstein, niezwykły park kulturowy. Jego historia pozwala rozwijać turystykę górniczą, którego filarem, oprócz miasta, byłby półtorakilometrowy tunel węglowy, w którym znajdowałyby się muzea, wystawy i pasaże spacerowe dla zwiedzających. Pani burmistrz marzy też o stworzeniu bazy naukowo-badawczej, w której odbywałyby się konferencje i sympozja na temat urbanistyki, rozwoju miast i przemysłu. Miasto dysponuje wieloma gruntami, z których większość wynajmuje dla celów rolniczych, co pozwala ożywić ponownie tę gałąź gospodarki w regionie.

Zawirowania historii, wzloty i upadki, dzisiejszy marazm i wyludnienie stanowią dla pani burmistrz wyzwanie, któremu chce stawić czoło. Wypada trzymać kciuki za realizację jej zamierzeń. Początki są obiecujące. Przyjęto plan konserwatorski oraz plan zagospodarowania przestrzennego gminy. Zostały stworzone warunki niezbędne do waloryzacji kulturowej i turystycznej dziedzictwa górniczego w regionie. W drugiej dekadzie lat dwutysięcznych kopalnia w Rašy ma już status obiektu chronionego, nieruchomego dobra kulturowego. Nowo powstałe stowarzyszenia takie jak Labin.Art.Ekspress organizują regularne wystawy poświęcone historii regionu. Mieszkańcy Rašy osobiście angażują się w liczne inicjatywy promujące miasto i poszerzające wiedzę na jego temat.

Czy uda się ożywić Rašę? Każdy odwiedzający Istrię może mieć swój wkład w jej odnowę. Wystarczy zboczyć z najchętniej uczęszczanych turystycznych traktów, przypomnieć sobie, że oprócz czarującej atmosfery Opatii, antycznych zabytków Puli, trufli w Motovun i krystalicznie czystego Adriatyku gdzieś  po drodze leży najmłodsze miasto w Chorwacji. Najmłodsze, ale z historią, której mógłby mu pozazdrościć niejeden modny kurort.

 

Archiwalne zdjęcie z czasów budowy miasta
Archiwalne zdjęcie z czasów budowy miasta

Źródła:

Filip Burno, Miasta Mussoliniego, Architektura i urbanistyka jako instrument polityki państwa faszystowskiego [w:] Kwartalnik Architektury i Urbanistyki, Wrocław 2011

Tatjana Gromača, Gustavo Pulitzer Finali [w:] Znikająca Europa, Wołowiec 2006

Europejskie przykłady rewitalizacji górniczego dziedzictwa kulturowego, Labin 2014

rasa.hr

novilist.hr

 

 

 

 

Posted on

O liczbach i syndromie oszusta

Syndrom oszusta, po angielsku imposter lub impostor syndrome, na który ewidentnie cierpię, to problem opisany przez psychologów pod koniec lat ’70.  Dotyka on podobno blisko ¾ osób czynnych zawodowo i sprawia, że w nieustannym napięciu żyją ci, których osiągnięcia dawno uznano za absolutnie niepodważalne. Okazuje się, że jestem w doborowym towarzystwie:  na ławie oszustów zasiadają ze mną chociażby hollywoodzki gwiazdor i dwukrotny laureat Oscara Tom Hanks oraz sam Albert Einstein. Wielki uczony tuż przed śmiercią wyznał bliskiej osobie, że czuje się kłamcą, którego dorobek naukowy jest najzwyczajniej w świecie… przeceniany. Witaj w klubie, Albercie! – mam ochotę zakrzyknąć, choć śmiem podejrzewać, że z matematyką radził sobie trochę lepiej ode mnie. Nie bez powodu w roku 1999 wznosiłam dziękczynne modły do nieba, gdy okazało się, że mój rocznik nie musi zdawać jej na maturze, i że szkołę średnią skończyć mogę egzaminem z języka polskiego, angielskiego i włoskiego.

 

W ramach rad dotyczących sposobów radzenia sobie z syndromem oszusta – nieustannego zamęczania się wątpliwościami odnośnie do swoich kompetencji – specjaliści sugerują, by dać sobie przyzwolenie na niepewność. To właśnie będę próbować robić w tym miesiącu, który dla wielu z nas stanowi nowy początek, pełen zagadek i znaków zapytania. Przy okazji na stronie naszego magazynu przyjrzymy się liczbom, które, według Pitagorasa, regulują rzeczywistość, a w opinii Platona – są esencją harmonii, której tak bardzo nam trzeba. Szukając jej, obserwujmy swoje wahanie i rozterki, i spróbujmy się z nimi zaprzyjaźnić, zamiast z nimi walczyć. Nie musimy posiadać wszystkich odpowiedzi – ważne, że jesteśmy wystarczająco mądrzy, by ich łaknąć i szukać.

Posted on

Święte z kręgu kultury śródziemnomorskiej

Twoją jestem na zawsze,
Od Ciebiem życie wzięła,
Powiedz mi więc, o Boże,
Co chcesz, abym czyniła? 

Święta Teresa z Ávila

Święta Agata na obrazie Bergognone
Święta Agata na obrazie Bergognona


Św. Agata

Pierwsze przekazane przez tradycję życiorysy wyglądają podobnie: piękne, młode i dobrze urodzone niewiasty ulegają w młodości fascynacji Chrystusem, któremu ślubują miłość i zachowanie czystości aż do śmierci. Tak irracjonalne decyzje wywołują niezadowolenie środowiska, w tym najbliższej rodziny i niedoszłych małżonków, którzy próbują odwieść je od niepopularnych zamiarów, poddając licznym próbom zniesławienia. Odporne na pokusy świata doczesnego, ostatecznie giną w okrutny sposób. Życie św. Agaty nie odbiega od tego schematu. Urodzona ok. 235 roku w Katanii na Sycylii w utytułowanej rodzinie szlacheckiej, miała wyróżniać się tak zjawiskową urodą, że zwróciła uwagę samego namiestnika sycylijskiego Kwintinianusa. Oświadczyny spotkały się z odmową, bowiem dziewczyna wraz z przyjęciem chrztu postanawia służyć do końca życia Chrystusowi, ślubując tym samym dziewictwo. Odrzucenie spotkało się z wielką nienawiścią i chęcią zemsty. Na początku tyran usiłował pozbawić świętą niewinności, oddając ją pod opiekę Afrodyssie, znanej właścicielce domu publicznego. Gdy okazało się, że pozostała niewzruszona w swej wierze, skazano ją na tortury, podczas których odcięto jej piersi. W tym momencie nastąpiło trzęsienie ziemi, co przerażony namiestnik zinterpretował jako karę za prześladowania. Zaprzestano tortur, jednak nie ocaliło to życia dziewczyny, która, rzucona na rozżarzone węgle, poniosła śmierć na miejscu. Zmarła w 251 roku ze słowami na ustach: „Panie, któryś raczył mnie strzec od dzieciństwa, któryś z serca mojego wyrwał miłość tego świata i dał przezwyciężyć tak wiele mąk, przyjmij mego ducha”.

Wkrótce po męczeńskiej śmierci chrześcijanie otoczyli grób Agaty wielką czcią. Gdy po roku wybuchła Etna i Katanii groziło zalanie lawą, mieszkańcy modlili się o ocalenie miasta od zagłady, prosząc swoją patronkę o wstawiennictwo. Dla powstrzymania niebezpieczeństwa posłużyli się wtedy jej welonem, który zatrzymał rozpędzoną magmę, ratując tym samym miasto od zniszczenia. Swoje podziękowania wyrażają po dziś dzień w rocznicę śmierci świętej, 5 lutego. Tego dnia blisko milion ludzi (zarówno mieszkańców, jak i gości) podąża ulicami miasta w barwnym korowodzie za srebrną statuą świętej. Jest to także jedyny dzień w roku, kiedy można skosztować minni di virgini – małych okrągłych bułek owocowych zwieńczonych wiśnią, do złudzenia przypominających… obcięte piersi.

 

Maria Egipska na XVII-wiecznej ikonie
Maria Egipska na XVII-wiecznej ikonie

Eremitki 

W czasach Konstantyna Wielkiego nastał szczególny czas dla eremitek – ascetek, które z pobudek religijnych wycofują się z życia społecznego, aby żyć w izolacji. Scenariusz życia, jak w przypadku pierwszych męczenniczek, jest zwykle podobny. Większość z nich to pobożne świeckie kobiety, które ukrywają, zwykle przed rodziną, swoje zamiłowanie do ascezy. Dlatego uciekają z domu i w męskim przebraniu wstępują do klasztorów lub znajdują schronienie na pustyni. Opowieści o ich życiu stają się popularne między V a VII wiekiem i prawdopodobnie za każdą z tych legend kryje się prawdziwa postać, taka chociażby jak Synkletyka – jedna z trzech matek pustyni (obok Sary i Teodoryki) żyjąca na przełomie IV i V wieku.  Urodzona w Aleksandrii, podobnie jak wiele innych egipskich chrześcijanek, praktykowała z początku ascezę w domu rodziców. Po ich śmierci rozdała cały majątek i zamieszkała w grobowcu wraz z siostrą. Z czasem przeniosła się na pustynię, gdzie jej sława przyciągnęła inne kobiety pragnące ją naśladować. Święta została matką duchową wspólnoty i pozostawała nią do śmierci w wieku ok. 84 lat. Zachowało się 27 jej apoftegmatów (powiedzeń), w których to zalecała między innymi, by w przypadku pokusy pod postacią pięknej twarzy, wykłuć w obrazie oczy. Dodawała: „na pewno byłoby dobrze wyobrażać sobie piękne ciało kogoś, kogo kochasz, jako trupa, jak gdyby było pełne ran i ropy albo jakby przypominało bliskie rozkładu zwłoki”. 

Nie mniej znaną aleksandryjską pustelniczką była św. Maria Egipska. Ta dosyć popularna przedstawicielka najstarszego zawodu świata wyruszyła pewnego dnia wraz z karawaną pielgrzymów do Ziemi Świętej, początkowo nie mając specjalnie pobożnych zamiarów, chcąc jedynie po drodze uwodzić pątników. Podobnie postępowała przebywając w Jerozolimie. Dopiero gdy nie mogła przekroczyć progu bazyliki Grobu Pańskiego podczas święta podwyższenia krzyża, doznała olśnienia. Zaczęła pokutować i żałować za dotychczasowe grzeszne życie, a po ucałowaniu relikwii drzewa krzyża opuściła miasto i z trzema bochenkami chleba udała się na pustynię, przechodząc po drodze przez rzekę Jordan, co symbolizuje chrzest i obmycie z grzechów. Wiele lat spędziła w samotności na pokucie, umartwieniach i postach. Żyła w harmonii z naturą i czasem widywano ją z oddali, jak przechadzała się po wodzie. Rok przed śmiercią spotkała przypadkowo mnicha Sozyma, prosząc go o radę, jak dalej żyć, żeby uzyskać zbawienie. Ten podpowiedział jej, aby zostawiła wszystko i powtarzała nieustannie słowa: „Ty, który mnie stworzyłeś, zmiłuj się nade mną!”. Maria posłuchała mnicha: powtarzała ciągle słowa krótkiej modlitwy, po kilku latach stając się czysta niczym płomień ognia. Zmarła samotnie na pustyni, powtarzając do końca modlitewne westchnienie. Ludzie, którzy ją znali, byli przekonani, że aniołowie zabrali jej duszę do Boga.

 

Katarzyna Aleksandryjska widziana oczami Caravaggia
Katarzyna Aleksandryjska widziana oczami Caravaggia


Św. Katarzyna Aleksandryjska

Legendarne, na wpół baśniowe historie, do dzisiaj budzące pewne niedowierzanie uczonych, opiewają żywot jednej z najsławniejszych i najbardziej pracowitych (z uwagi na liczbę patronatów!) męczennic, świętej Katarzyny Aleksandryjskiej. Według tradycyjnej narracji była piękną i wykształconą córką Konstusa, gubernatora Aleksandrii za panowania cesarza Maksymiana. O jej rękę starało się wielu przedstawicieli możnych rodów, lecz żaden kandydat nie sprostał wysokim wymaganiom dziewczyny – potencjalny małżonek musiał dorównywać jej w czterech przymiotach: współczuciu, bogactwie, mądrości i urodzie. Żaden prócz jednego: Jezusa Chrystusa. Trafność wyboru szybko się potwierdziła: Jezus, w towarzystwie swej matki, pojawił się we śnie Katarzyny i założył jej na palec pierścionek zaręczynowy. 

Kiedy rozpoczęły się prześladowania chrześcijan, Katarzyna udała się do cesarza i zganiła go za okrucieństwo. Władca wezwał 50 najlepszych pogańskich filozofów i mówców, aby w trakcie dyskusji wytknęli jej błędy. Tak się jednak nie stało – Katarzyna okazała się bieglejsza w wytrącaniu argumentów. Niezadowolony z takiego obrotu sprawy cesarz nakazał jej wyrzec się wiary. Gdy odmówiła, została pojmana i poddana torturom, m.in. łamaniu kołem, z którego szybko zrezygnowano z powodu zniszczenia narzędzia. Widok fruwających fragmentów, które ponoć zabijały przypadkowych widzów, zainspirował późniejszych twórców „koła Katarzyny”, czyli wirujących petard, używanych obecnie podczas różnych uroczystości. Po kolejnych nieudanych próbach ścięto ją mieczem, a z jej szyi zamiast krwi wypłynęło mleko. 

Nie wiadomo, co stało się ze zwłokami. Według licznych chrześcijańskich podań zostały zabrane przez anioły, które przeniosły je na najwyższą górę półwyspu Synaj, nazwaną w późniejszych latach górą św. Katarzyny. Kult świętej stał się popularny w Europie już po wyprawach krzyżowych, osiągając szczyt w XV wieku we Francji. Św. Katarzyna miała się ponoć ukazać Joannie d’Arc, wraz ze św. Michałem, i stać się jej doradczynią. Współcześnie katoliccy badacze odrzucają powyższą legendę, argumentując to brakiem dowodów na jej istnienie, wysuwając jednocześnie teorię, jakoby była wyobrażoną postacią inspirowaną historią pogańskiej filozofki Hypatii z Aleksandrii, żyjącej w późniejszych czasach.

J. A. Calvi "Ekstaza św. Małgorzaty"
J. A. Calvi “Ekstaza Małgorzaty”

Małgorzata z Kortony

Obszerne i tym razem bardziej prawdopodobne dzieje kolejnej bohaterki możemy prześledzić dosyć dokładnie dzięki legendzie spisanej u schyłku XIII wieku przez jej spowiednika, opata Giunta Bevegnatiego. Małgorzata urodziła się około roku 1247 w toskańskiej miejscowości Laviano w wieśniaczej rodzinie. Była ślicznym, acz rozpieszczonym dzieckiem, które wyrastało na egocentryczną i upartą dziewczynę, przyzwyczajoną do wygód i wiecznej zabawy. Sytuacja zmieniła się po śmierci matki i ponownym ożenku ojca. Macocha, niczym zła królowa z bajki o Kopciuszku, nie darzyła pasierbicy miłością. Co więcej, szukała jedynie okazji, aby ją upokorzyć i zniesławić. Złe traktowanie i poczucie odrzucenia przerodziły się u dziewczyny w bunt. Gdy miała szesnaście lat, wszyscy kawalerowie we wsi starali się o jej rękę, a wśród amantów pojawił się bogaty młody szlachcic, Arseniusz z Montepulciano. Oszołomiony pięknością Małgorzaty, zabrał ją do swojego zamku, obiecując rychłe małżeństwo. Niestety, tak się nie stało – kochanek nie poślubił jej nawet po pojawieniu się na świecie ich wspólnego syna. Gdy po dziewięciu latach wspólnego życia został napadnięty, obrabowany i zamordowany, „wdowa” zmuszona była oddać rodzinie zmarłego wszystkie otrzymane od niego kosztowności i wynieść się z majątku, którego z powodu braku legalnego związku nie mogła odziedziczyć. Postanowiła powrócić do domu rodzinnego, lecz czekał ją gorzki zawód. Ojciec po raz kolejny uległ despotycznej małżonce i nie wpuścił córki marnotrawnej do domu. Dziewczyna udała się zatem do Kortony, gdzie franciszkanie słynęli ze swej życzliwości wobec skruszonych grzeszników. Choć początkowo bracia nie chcieli jej przyjąć w swoje progi (z uwagi na wiek i urodę nie traktowali jej poważnie), z czasem przekonali się o sile jej wiary. Małgorzata porzuciła bowiem wytworne stroje i przywdziała łachmany, spała na podłodze i surowo pościła. Biła się po twarzy, żeby się oszpecić i posiniaczyć. Była przekonana, że jedynie karcąc swoje ciało może odpokutować za grzechy, które popełniła. Rozpoczęła trzyletni okres próbny, podczas którego pracowała jako opiekunka chorych i umierających. Po przyjęciu do zakonu otworzyła szpital dla ubogich, gdzie zmarła w aurze świętości w 1297 roku. Na łożu śmierci doświadczyła wizji, w której ujrzała tłum dusz schodzących z nieba, by ją zabrać. Były to dusze, które wykupiła z czyśćca poprzez swe umartwienia i modlitwy.  

Jej ciało do dziś pozostaje w stanie nienaruszonym w Kortonie, w kościele wzniesionym ku jej czci. Znajduje się tam również krucyfiks, z którego miał przemówić do niej Chrystus słowami: „Czego pragniesz ode mnie, biedaczko?”. „Nie szukam i nie pragnę niczego innego, tylko Ciebie, Panie mój Jezu”– odpowiedziała Małgorzata.

Ève Lavallière około 1890 r.
Ève Lavallière około 1890 r.

Ève Lavallière

Jedna z najbardziej rozchwytywanych aktorek belle époque i ikona mody z przełomu wieków – to właśnie dla niej arcymistrz fryzjerstwa Antoine wymyślił w 1909 roku fryzurę „na chłopczycę”. Samorodny talent dramatyczny i komediowy. Cała Europa i znaczna część USA znała ją jako Ève Lavallière. Ten sceniczny pseudonim przyjęła na progu kariery, pożyczając go od kochanki Ludwika XIV, która zakończyła życie jako pokutująca karmelitańska mniszka. Przypadek? A może przeznaczenie, które w ciągu zaledwie kilku lat zmieniło żywiołową i dosyć frywolną diwę w pokutującą misjonarkę.

Naprawdę nazywała się Eugenie Marie Pascaline Fenoglio. Urodziła się w 1866 roku w Tulonie, małej miejscowości pomiędzy Marsylią a Cannes. Nie miała łatwego dzieciństwa: ojciec, tyran i nałogowy pijak, systematycznie znęcał się nad żoną i dwójką dzieci. Matka faworyzowała brata, który czerpał dziką satysfakcję z dręczenia młodszej siostry. Sąsiedzi z radością przyglądali się seansom lania, z podekscytowania bijąc brawo („to był pierwszy publiczny aplauz, jaki w życiu otrzymałam”, notowała później Lavallière). Jedynym pocieszeniem stały się małe przedstawienia, które organizowała dla wąskiego grona kolegów ze szkoły. Gdy skończyła 18 lat, stała się świadkiem rodzinnej tragedii: ojciec postrzelił matkę (która zmarła po kilku dniach), a następnie popełnił samobójstwo na oczach córki. Osierocona dziewczyna tułała się po dalszych krewnych, nigdzie nie zostając dłużej niż przez kilka miesięcy, aż trafiła do Paryża, by pod skrzydłami dyrektora Théâtre des Variétés, Fernanda Samuela, rozkwitać zarówno jako artystka, jak i kobieta.

Ève od razu zachwyciła talentem i niepohamowaną żywiołowością. Recenzenci rozpływali się nad jej urokiem; mówiono, że jest najwybitniejszą artystką rewiową swojej ery i kwintesencją paryskości. La Vie parisienne, La Belle Hélène, Barbe-bleue, Miss Helyett – występowała w najważniejszych operetkach epoki, deklasując dotychczasową gwiazdę scen, Jeanne Granier. Po śmierci kochanka i mentora w 1914 roku wpadła w depresję, z której nie mogła pozbierać się przez następne lata. Punkt zwrotny nastąpił w 1917 roku podczas wiejskich wakacji w wynajętej posiadłości w Touraine, zaraz po podpisaniu kontraktu na trasę po Stanach Zjednoczonych. Na miejscu wiejski proboszcz, ksiądz Chasteigner, wypytał ją o życie religijne, wierząc, że jest odpowiedzialny za każdą duszę błąkającą się po terenie jego parafii. Wręczał jej książki o Marii Magdalenie i opowiadał o kojącym działaniu modlitwy. Podczas jednego z letnich spacerów letniczka zwierzyła mu się z dotychczasowego życia – licznych kochanków, paktu z diabłem zawartym podczas seansu spirytystycznego w Paryżu (diabeł obiecał jej dwadzieścia lat młodości w zamian za nowych rekrutów, ale nie dotrzymał słowa) i trudnym dzieciństwie. Otrzymała rozgrzeszenie i tak oto rozpoczęła nowy etap życia.

Po cudownym oczyszczeniu duszy z dotychczasowych rozterek spaliła za sobą wszystkie mosty: zerwała amerykański kontrakt, sprzedała paryskie mieszkanie, antyki i książki, a pieniądze rozdała biednym. Zgłosiła chęć wstąpienia do karmelitanek, które nie podzieliły jednak jej entuzjazmu ze względu na słabe zdrowie i złą reputację. Ostatecznie wstąpiła do trzeciego zakonu franciszkańskiego. Postanowiła służyć jako wolontariuszka podczas kilkumiesięcznych misji afrykańskich, co pogorszyło i tak nadwątlone zdrowie. Straciła resztki dawnej urody (już kilka lat wcześniej zrezygnowała z makijażu i farbowania włosów): wypadły jej zęby, spuchła twarz i trwale zaszyto jej powieki, lecz odzyskała egzystencjalny spokój i radość. Umarła 10 lipca 1929 roku. Pochowano ją w skromnym grobie przy kościele parafialnym w Thuillières, gdzie kazała wyryć na nagrobku następujące słowa: „Zostawiłam wszystko dla Boga. On sam jest wystarczający dla mnie”. Słowa, które mogłyby wygłosić jej poprzedniczki w wierze.

Posted on

O Kleopatrze

Kleopatra VII Filopator pojawiła się na arenie dziejów w sposób najbardziej zdumiewający z możliwych – wyturlała się z dywanu prosto pod nogi Cezara. Tak się bowiem złożyło, że rzymski wódz, ścigając swego wroga politycznego – a do niedawna zięcia i sojusznika – Pompejusza, znalazł się w stojącym na skraju wojny domowej Egipcie. Tam, na skutek zatargów pomiędzy członkami rodziny, a ściślej mówiąc między małoletnim królem Ptolemeuszem XIIIi jego żoną, siostrą Kleopatrą, panowało spore zamieszanie, gdyż jedna i druga strona usiłowały zdobyć dla siebie tron faraonów. Ostatecznie, w przededniu wkroczenia Cezara do Aleksandrii, Kleopatra została pokonana w bitwie pod Peluzjum i musiała salwować się ucieczką w towarzystwie swej przyrodniej siostry Arsinoe. Kleopatra bynajmniej nie zamierzała jednak złożyć broni; wprost przeciwnie, postanowiła wybić się na zwycięską pozycję i odzyskać utraconą władzę, którą sprawowała przez cztery lata jako żona Ptolemeusza, zanim między rodzeństwem doszło do zerwania stosunków. Pomóc jej w tym miał nie kto inny jak właśnie Cezar, który zdaniem Kleopatry posiadał wszystko, co rzymski wódz powinien posiadać, aby odnieść zwycięstwo nad jej bratem: imperium, auctoritas, a nade wszystko exercitus.

Jean-Léon Gérôme, Kleopatra i Cezar (1866)
Jean-Léon Gérôme, Kleopatra i Cezar (1866)


Dziewczyna zawinięta w dywan

Jak więc podaje Plutarch (Żywot Cezara 49 [w:] Żywoty sławnych mężów, Ossolineum 1977): Kleopatra wzięła z sobą jednego ze swych zaufanych ludzi, Apollodora z Sycylii, wsiadła z nim do łodzi i gdy się już ściemniło, podpłynęła na niej pod pałac królewski. Nie mogąc się inaczej ukryć, weszła do skórzanego worka na pościel, ułożyła się w nim wzdłuż, po czym Apollodor zasznurował worek rzemieniem i tak go poniósł wprost do Cezara.

Rzymski wódz był akurat zajęty i nie życzył sobie prywatnych wizyt, toteż zdziwił się niepomiernie, kiedy do jego komnaty nagle wniesiono ów worek, a według innych źródeł dywan, po czym bezceremonialnie położono go na podłodze. Jego zdumienie musiało nie mieć sobie równych, gdy z owej tkaniny wyłoniła się młoda, półnaga dziewczyna, zapewne z malowniczo potarganymi włosami, ale dumną postawą. Do dziś nie wiadomo, czym zyskała sobie przychylność Cezara: czy był to jej niezaprzeczalny urok osobisty, czy też odwaga granicząca z bezczelnością, aby dokonać tak niesamowitego wyczynu, czy wreszcie wybitna inteligencja Kleopatry, która wpadła na tak genialny pomysł, jak przechytrzyć swoich wrogów i dostać się do pałacu.

Tak czy inaczej oszołomiony, a następnie zafascynowany Cezar postanowił odstąpić od swego pierwotnego planu polegającego na podporządkowaniu Egiptu Rzymowi i doszedł do wniosku, że lepiej będzie oddać władzę Kleopatrze. W otwartym konflikcie między małżeńską parą (i rodzeństwem) Rzymianin poparł Kleopatrę, żądając, by Ptolemeusz zawarł ze swą żoną pokój i rozpuścił armię. Brak zgody młodocianego króla był do przewidzenia, a konflikt przerodził się w wojnę aleksandryjską, podczas której Cezar i Kleopatra zostali na jakiś czas odcięci od świata w aleksandryjskim pałacu. Trudno orzec, czy owo zamknięcie stanowiło dla nich problem, gdyż jego skutki stały się widoczne jakiś czas później, gdy po zakończeniu działań wojennych rzymski wódz i egipska królowa udali się w podróż po Nilu. Kleopatra była wówczas w siódmym miesiącu ciąży.

Romans wstrząsnął ówczesną opinią publiczną, chociaż został przyjęty do wiadomości bez większego sprzeciwu. Do dziś nie wiadomo, jakie właściwie było jego podłoże. Czy Cezar, liczący sobie wówczas pięćdziesiąt dwa lata (a zatem, według rzymskiej rachuby, dobrze już podstarzały) faktycznie zadurzył się, jeśli nie zakochał w dwudziestodwuletniej Kleopatrze? Czy był to z jego strony dobrze przemyślany plan polityczny, mający na celu uzależnienie królowej (a zatem Egiptu) od Rzymu (a zatem od Cezara)? Czy znużony ponad dziesięcioletnim wojowaniem imperator zapragnął zabawić się i nacieszyć życiem u boku młodej dziewczyny? Zdaniem biografów cesarz był królową oczarowany, gdyż miała się ona odznaczać niepowtarzalnym urokiem osobistym, co niekoniecznie szło w parze z urodą. Być może właśnie tak było, gdyż Cezar nie był jedynym Rzymianinem, który został złapany w sidła miłości i pożądania Egipcjanki – a właściwie Greczynki, bo przodkowie władczyni pochodzili z Hellady.


Ta, która wywodzi się od wspaniałego ojca

To właśnie oznacza w dosłownym tłumaczeniu imię „Kleopatra”. Co ciekawe, imię to było dość powszechne w hellenistycznym świecie – nadawano je dziewczynkom nie tylko w ptolemejskim Egipcie, ale również w Macedonii, w ówczesnej Achai, czyli dawnej Helladzie i na Bliskim Wschodzie. Imię to nosiła również prababka i babka Kleopatry, a także inne królowe z dynastii Ptolemeuszy. Dość powiedzieć, że ostatnia królowa Egiptu była siódmą władczynią o tym imieniu. Biła jednak swe poprzedniczki na głowę.

Jak wieść niesie, Kleopatrze daleko było do ideału piękna. Ponoć była właścicielką wyjątkowo okazałego nosa, wielkich, niemal wyłupiastych oczu, wydatnych ust (charakterystycznych dla egipskiej klasy niższej, nie zaś dla arystokracji – nie jest zresztą wykluczone, że Ptolemeusz Auletes popełnił mezalians, związując się z jej matką), a do tego miała ciało obdarzone bez wątpienia kobiecymi kształtami. Niezaprzeczalny był czar, jaki wokół siebie umiejętnie roztaczała – do tego stopnia, że skutecznie uwodziła nie tylko mężczyzn, ale również dwór i lud egipski. Nie można też odmówić jej inteligencji. Kleopatra była wszechstronnie wykształcona, znała się na medycynie, astronomii, matematyce i literaturze. Biegle władała dziewięcioma językami i była pierwszą (i niestety ostatnią) przedstawicielką dynastii Lagidów, która posługiwała się językiem egipskim, dzięki czemu potrafiła odszyfrować hieroglify. Odznaczała się również talentem politycznym. Pod jej rządami w Egipcie doszło do rozkwitu gospodarczego niespotykanego od wielu lat.

Kleopatra była ostatnią przedstawicielką macedońskiej dynastii Ptolemeuszy, inaczej Lagidów, którzy rządzili Egiptem od roku 304 p.n.e. Pierwszym przedstawicielem dynastii był dowódca wojsk Aleksandra Wielkiego, Ptolemeusz I Soter, który przyczynił się do wielkiego rozwoju kultury i nauki w tym kraju. Za jego panowania w Egipcie nastał okres, który można by z powodzeniem nazwać „oświeceniem”.  Ów jasny płomień, który tlił się na ziemiach faraonów, zgasł wraz ze śmiercią Kleopatry.

Wizerunki Kleopatry i Cezariona na ścianie świątyni w Denderze
Wizerunki Kleopatry i jej syna Cezariona na ścianie świątyni w Denderze


Nienawidzę tej kobiety

Słowa te miał wypowiedzieć Cyceron, bez wątpienia najwybitniejszy spośród rzymskich oratorów, nieco mniej wybitny polityk i niestety marny psycholog. Ośmielił się oświadczyć to publicznie po tym, jak Cezar kazał rozszerzyć boski panteon o skromną osobę egipskiej królowej z racji jej wizyty nad Tybrem w latach 46–44. Oficjalnie królowa znalazła się tam w celu odnowienia przymierza z Rzymem, jednak prawdziwym powodem jej przyjazdu i dwuletniej bytności był trwający nadal romans z dyktatorem, a także osoba ich syna, Cezariona, którego Cezar nieopatrznie uznał za swojego potomka, co doprowadziło później do jego zabójstwa. Aby zadośćuczynić pozorom, Cezar ulokował swą egipską kochankę w podmiejskiej willi Horti Caesaris, zgodnie z obostrzeniem prawnym nie pozwalającym przebywać władcy innego kraju w granicach pomerium. Na nic się to jednak zdało, gdyż ich związek był powszechnie znany i jakkolwiek nie budził wielkiego zgorszenia, gdy trwał po drugiej stronie Mare Nostrum, o tyle w Italii nie można było już na niego przymknąć oka, ani tym bardziej spoglądać okiem przychylnym. Cezar był wówczas od dwunastu lat szczęśliwym małżonkiem Kalpurnii. Rzecz jasna, posiadanie kochanek nie było w owym czasie niczym nadzwyczajnym – każdy szanujący się Rzymianin miał ich co najmniej kilka. Czym innym jednak było dyskretne romansowanie z niezamężnymi lub zamężnymi obywatelkami Rzymu, a czym innym otwarte cudzołóstwo z egipską królową. Zgorszenie wywoływał też wspomniany już fakt uznania przez Cezara syna Kleopatry. W swoim czasie stało się to solą w oku pewnej wybitnej jednostce, która na razie trzymana była z dala od wielkich wydarzeń, a która miała również obdarzyć władczynię głęboką nienawiścią – Oktawianowi Augustowi.

O ile Cyceron wypowiedział swe twarde słowa bez żadnych podtekstów ani tym bardziej zbrodniczych zamiarów, o tyle nienawiść Oktawiana miała dużo głębsze fundamenty. Cyceron twierdził, że jego niechęć do Kleopatry bierze się z faktu, że królowa obiecała mu pewną księgę z Biblioteki Aleksandryjskiej i słowa nie dotrzymała. Oktawian nienawidził jej, ponieważ w gruncie rzeczy imponowała mu owa silna, dzierżąca samodzielnie władzę kobieta – odważyła się zająć nadrzędne miejsce w świecie, który dawał kobietom miejsce podrzędne. Nie bez znaczenia pozostawał fakt, że Kleopatra stanowiła zagrożenie dla świeżo wylizanego z ran zadanych w ponad stuletnich wojnach domowych, rodzącego się w bólach Imperium Romanum. Egipt pozostawał ostatnią niepodległą Rzymowi monarchią, a ta dumna kobieta stała Oktawianowi na drodze do pełni władzy wokół Morza Śródziemnego i – co ważniejsze – umniejszała swoją osobą jego prestiż. Nienawiść młodzieńca miała jeszcze jedno źródło: był nim kolejny związek królowej po śmierci Cezara. Tym razem romansowała z rzymskim triumwirem, niegdysiejszym dowódcą jazdy Cezara, wodzem i jak dotąd sojusznikiem Oktawiana (jakkolwiek niestabilnym i niepewnym), Markiem Antoniuszem, który dla Kleopatry wypowiedział posłuszeństwo Rzymowi. Z powodów osobistych i politycznych princeps demonizował Kleopatrę i przedstawiał ją jako niecną, pozbawioną skrupułów uwodzicielkę, która sprowadziła rzymskiego męża stanu na złą drogę i zatracenie, która zawróciła mu w głowie do tego stopnia, iż zapomniał, kim jest i jakie są jego obowiązki wobec Rzymu. Wszakże nie o uczucie tych dwojga chodziło princepsowi, ile o niebezpieczeństwo wynikające z takiego związku, gdyż owa para skandalistów mogła połakomić się na Italię, a co gorsza, posiadała wszelkie możliwości, aby to uczynić. Mało brakowało, aby stolicą świata na kolejnych pięć wieków stała się Aleksandria, a nie Rzym…

Lawrence Alma-Tadema, Spotkanie Antoniusza i Kleopatry (1885)
Lawrence Alma-Tadema, Spotkanie Antoniusza i Kleopatry (1885)


Afrodyta i Dionizos

Bez wątpienia najbardziej znany fakt z życia Kleopatry to właśnie jej wieloletni związek z rzymskim wodzem Markiem Antoniuszem. Romans ten, niezwykle tragiczny, przeszedł do legendy i rozbrzmiewa echem do dziś. Rozpoczął się zaś całkowicie niewinnie, przynajmniej ze strony Antoniusza, który bynajmniej nie miał w planach uwiedzenia egipskiej królowej. Chciał za to wyciągnąć od niej złoto na zaprowadzenie w Rzymie nowego porządku po rozprawieniu się z przeciwnikami politycznymi. Tym bardziej nie brał więc pod uwagę możliwości zostania uwiedzionym… Wezwał Kleopatrę do Tarsu, nie spodziewając się nawet tego, co nastąpi – że straci dla niej głowę, serce, a wreszcie życie.

Po śmierci Cezara w 44 roku p.n.e. Kleopatra zmuszona była w szybkim tempie opuścić Wieczne Miasto i udać się z powrotem do Egiptu. Już wcześniej patrzono na nią nieprzychylnym okiem, teraz zaś stała się persona non grata. Kilka kolejnych lat spędziła w Aleksandrii, we względnym spokoju, nie angażując się w polityczną zawieruchę po drugiej stronie Morza Śródziemnego. Jednak nie dane jej było długo cieszyć się wolnością od Rzymian, bo gdy tylko uporządkowała sprawy w państwie, otrzymała „zaproszenie” do Tarsu od niejakiego Marka Antoniusza, niegdysiejszego dowódcy jazdy Cezara, który rozpaczliwie potrzebował pieniędzy na swoje wojskowe podboje. Trudno powiedzieć, czy płynąc do Tarsu Kleopatra miała w głowie sprytny plan wykorzystania swych kobiecych atutów w debacie z Antoniuszem, czy też pozwoliła sobie na uczuciowy zryw. Faktem pozostaje, że zjawiając się na jego wezwanie królowa wywarła na byłym triumwirze tak piorunujące wrażenie, że zapomniał o bożym świecie.

Trzeba jednak przyznać, że Kleopatra dokonała podboju z klasą. Zgodnie z ówczesną modą na wcielanie się w role bogów, zjawiła się przed Antoniuszem jako uosobienie samej Wenus, podczas gdy on miał grać rolę Dionizosa, co, nawiasem mówiąc, bardzo mu pasowało, jako że znany z niego był opój i warchoł; w Rzymie nikt mu nie dorównywał w pijaństwie, rozpuście i marnotrawieniu majątku. Kleopatra przybyła do Tarsu na galerze liczącej 170 wioślarzy. Statek przyozdobiony był purpurowymi żaglami i girlandami kwiatów, jego rufę pokrywały złocenia, wiosła wykonane były ze srebra. W rytm plusku wioseł na pokładzie grali muzycy, dzięki czemu egipska królowa wpływała do laguny u ujścia rzeki Kyndos przy wtórze lir, fletów i wschodnich piszczałek. Ukazała się oczom Antoniusza, spoczywając pod baldachimem przetykanym złotem, odziana w strój Afrodyty – szatę zdobioną złotymi nićmi. Na ramionach miała kunsztowne złote bransolety, na szyi perły i kolie z lapis lazuli, otoczona zaś była chłopcami przebranymi za małych Erosów, którzy schładzali powietrze wachlarzami ze strusich piór. Służące królowej, wybrane spośród najpiękniejszych egipskich dziewcząt, przechadzały się po pokładzie w strojach nereid i charyt. W powietrzu unosił się zapach kadzideł i wonnych olejków. Wpływając do miasta, Kleopatra przesłała Antoniuszowi wiadomość: „Wenus w uroczystym pochodzie idzie do Dionizosa – Bakchusa ku szczęściu Azji”, schlebiając tym samym jego męskiej próżności. W ciągu kilku dni całkowicie zawładnęła jego sercem, sprawiła, że nie był w stanie o niej zapomnieć. Marek Antoniusz spędził z nią w Aleksandrii całą zimę, gdzie, jak mówi Plutarch, stale dawała mu jakąś nową i pochlebną przyjemność i wychowywała go sobie niczym dziecko, nie opuszczając go ni dniem, ni nocą. Razem z nim grała w kości, razem piła, chodziła na polowania, przyglądała się mu w czasie ćwiczeń z bronią. Gdy Antoniusz odpłynął wreszcie do Rzymu na wezwanie Oktawiana, Kleopatra nosiła pod sercem jego dzieci. (Plutarch z Cheronei, Żywot Antoniusza, 29, ibidem).

W Rzymie Antoniusz intensywnie starał się nie myśleć o swej egipskiej bogini miłości. Przykładnie pojął za żonę siostrę Oktawiana, Oktawię, którą w niedługim czasie również obdarzył potomstwem; szykował wyprawę na Partów. Zdawało się, że zapomniał o szalonym afekcie, który stał się jego udziałem w pełnym przepychu pałacu Egipcjanki. Jednak imię Kleopatry wyryte było w sercu Antoniusza najwyraźniej mocno, bowiem kilka lat później, przebywając w Antiochii, Rzymianin odesłał do domu swą cnotliwą żonę, a wezwał przed swoje oblicze królową Egiptu, która dzierżyła w rękach nie byle jaki atut, bo urodzone trzy lata wcześniej bliźnięta, których ojcem bezsprzecznie był Antoniusz. Romans zapłonął na nowo z podwójną mocą. W imię miłości do królowej Antoniusz dosłownie zrzekł się swej rzymskości, podążył za Kleopatrą do Aleksandrii, gdzie żył na modłę wschodnią, jak perski satrapa, pojął ją za żonę zgodnie z egipskim obyczajem, nadał jej ziemie, nad którymi dotychczas sprawował kontrolę w imieniu rzymskiej Republiki, a wreszcie obdarzył ją tytułem królowej królów, nadawanym ongiś władcom perskim. Antoniusz za swe uczucie do Kleopatry zapłacił najwyższą cenę, którą było nie tylko jego życie, ale również dobre imię i honor. Oktawian nałożył na niego klątwę, skazał na damnatio memoriae, wymazał jego imię z posągów i ustanowił wrogiem publicznym – podobnie zresztą jak samą Kleopatrę – a w końcu wypowiedział mu wojnę. Nie można jednak zaprzeczyć, że ta najsłynniejsza bodajże para antycznych kochanków miała to szczęście, że dane im było posmakować prawdziwej miłości i wszelkich towarzyszących jej pasji, nawet jeśli ceną za owe niepoprawne politycznie uniesienia była w ostateczności śmierć.

Związek Antoniusza i Kleopatry miał również daleko idące polityczne konsekwencje. Na skutek sojuszu politycznego Kleopatry i Antoniusza Egipt rozszerzył swoje granice o Cypr, Cyrenajkę, część Cylicji, Krety i obszarów zamieszkanych przez Arabów Nabatejskich, a także ziemie Iturejczyków z ich najważniejszym miastem Chalkis i środkową część wybrzeża fenickiego. Swoim dzieciom Antoniusz wykroił królestwa z obszarów Wschodu rzymskiego oraz z terytoriów Wschodu partyjskiego i nierzymskiego, które planował podbić. Bogowie jednak chcieli, by ich losy potoczyły się inaczej.

Artemisia Gentileschi, Kleopatra (1613 lub 1621-1622)
Artemisia Gentileschi, Kleopatra (1613 lub 1621-1622)


Tragoediae finis

Punktem zwrotnym w krótkim życiu Kleopatry był dzień 2 września 31 roku p.n.e., kiedy to w wojnie między Oktawianem i Antoniuszem doszło do bitwy u przylądka Akcjum w Grecji. Wydaje się, że królowa nie była przygotowana na klęskę, jednak jej siły połączone z oddziałami Antoniusza, złożone z ciężkich okrętów, nie miały szans w starciu z lekkimi, doskonałymi pod względem technicznym statkami Oktawiana, zwanymi liburnami. Początkowo siły egipskie uzyskały przewagę nad wrogiem, jednak w krótkim czasie sytuacja się odwróciła, gdyż w pewnym momencie mało zwrotne okręty Antoniusza zostały unieruchomione przez niewielkie jednostki Oktawiana. Kiedy Kleopatra zrozumiała, że czeka ją przegrana, a co za tym idzie, najpewniej upokarzająca kapitulacja na warunkach Oktawiana, czym prędzej wydała rozkaz odpłynięcia do Egiptu, a zrezygnowany Antoniusz podążył jej śladem. Po tej spektakularnej porażce siły lądowe Antoniusza opuściły swego wodza przechodząc na stronę zwycięskiego Oktawiana. Wkroczenie Rzymianina do Egiptu pozostawało kwestią czasu.

Królowa okazała się jednak mistrzynią propagandy i z klęski uczyniła pozorne zwycięstwo. Okręty wchodzące do portu w Aleksandrii zostały udekorowane girlandami kwiatów i przy akompaniamencie muzyki wpłynęły do zatoki. Antoniuszowi pozostało zachować twarz, co też uczynił do chwili, kiedy królewska para przekroczyła bramy pałacu. Tam rzymskiego wodza dopadła depresja; podczas gdy Kleopatra rozważała możliwości wydania Oktawianowi bitwy na terytorium własnego kraju oraz snuła ewentualne plany ewakuacji, Antoniusz pogrążył się w pijaństwie. Według historyków na pijackich orgiach upłynęła kochankom cała jesień i zima, czyli okres, kiedy mogli czuć się w Egipcie stosunkowo bezpiecznie, bowiem nieprzyjazne wiatry uniemożliwiały żeglugę. Wraz z nadejściem wiosny stało się jednak jasne, że będą musieli stawić czoła Oktawianowi i tym razem gra będzie toczyć się o absolutnie wszystko.

Dziesięć miesięcy po odniesionym zwycięstwie Oktawian postawił wreszcie stopę na egipskiej ziemi. Antoniusz popełnił wielce widowiskowe samobójstwo, przeszywając się mieczem, czy raczej…prosząc o to swego adiutanta. Człowiek ów nie zdołał wykonać zadania należycie, a przerażony swym wyczynem umknął, zostawiając ciężko rannego wodza wykrwawiającego się pod bramami pałacu. Na polecenie Kleopatry, która w ramach „powitania” Oktawiana rozkazała zabarykadować pałac, został on wciągnięty na linach do środka, gdzie skonał w ramionach swej ukochanej.

Nawet w obliczu śmierci małżonka Kleopatra pozostała przede wszystkim królową. Widząc, że nie ma innego wyjścia, postanowiła rozpocząć pertraktacje z Oktawianem,  pragnąc zachować niezależność królestwa i zapewnić swoim dzieciom władzę, a przede wszystkim ocalić życie. Gdy zrozumiała, że pertraktacje nie zakończą się dla niej pomyślnie, zadecydowała się naplan awaryjny. Nie w smak jej było kroczenie w charakterze trofeum w pochodzie triumfalnym princepsa, gdyż doskonale wiedziała, w jaki sposób zazwyczaj owe trofea kończą. Duma nie pozwalała jej przyjąć śmierci z rąk rzymskich, toteż postanowiła zadać ją sobie sama. Oktawian, którego zwiodła zapewnieniem, iż podpisze traktat kapitulacyjny i przyjmie jego warunki, do samego końca nie wiedział, co się święci. Królowa Egiptu zdołała go pokonać, obedrzeć z blasku chwały, a w pewien sposób również upokorzyć, gdyż popełniając samobójstwo w przededniu podpisania traktatu, do końca pozostała niezależną władczynią suwerennego państwa.

Śmierć królowej do dziś pozostaje owiana tajemnicą. Istnieje kilka wersji, według których dzieła miał dokonać jad żmii przeszmuglowanej sprytnie w koszu na figi – co przywodzi na myśl niegdysiejszą kryjówkę młodej królowej w dywanie – pod samym nosem pilnujących jej wartowników. Według innej wersji Kleopatra spożyła truciznę, a w ślad po niej uczyniły to dwie najbardziej zaufane służki królowej. Kiedy Oktawian wkroczył do pałacu w celu ostatecznego ujarzmienia Egiptu i pokonania królowej, oczom jego ukazał się zgoła szokujący obraz. Plutarch ujął to w następujący sposób (Plutarch z Cheronei, Żywot Antoniusza, 85, 86 [w:] Żywoty sławnych mężów):

(…) zastali Kleopatrę nieżywą na złotym łożu przyozdobionym po królewsku. Z owych dwu kobiet jedna, już martwa u stóp jej leżała, a druga, Charmiona, już osłabiona, z bólem głowy, przyozdabiała głowę Kleopatry w diadem. Ktoś się odezwał zagniewany: „Tak Charmiono? To pięknie?” − odpowiedziała: „Bardzo pięknie. I należy się potomkini tak mnogich królów”. I nie rzekłszy nic więcej tamże upadła koło łoża martwa.

Rozczarowanie Oktawiana musiało być wielkie, jednak zdaje się, że chłodny intelekt princepsa wziął górę nad emocjami i ostatecznie Oktawian postanowił wyprawić królowej godny pogrzeb. Została pochowana razem ze swym małżonkiem w świątyni Izydy. Znacznie mniejszą empatię okazał w stosunku do pierworodnego potomka królowej – naturalny syn Cezara został uśmiercony przez adoptowanego. Dzieciom ze związku z Antoniuszem okazał łaskę – Aleksander Helios, Kleopatra Selene i Ptolemeusz Filadelfos zostali oddani pod opiekę siostry princepsa, a byłej żony Antoniusza. Cała trójka rok później wzięła udział w pochodzie triumfalnym Oktawiana.


Kleopatra VII należała do największych władców starożytności i bez wątpienia do wąskiego grona najsłynniejszych kobiet epoki antycznej. Jej tragizm inspirował twórców na przestrzeni kolejnych wieków. Historia romansu Antoniusza i Kleopatry trafiła na deski elżbietańskiego teatru, odnalazła też liczne nawiązania w literaturze współczesnej. Powstają coraz to nowe wersje jej biografii, gdyż do dziś historycy pozostają pod wrażeniem tej wspaniałej postaci. Prawdopodobnie gdyby nie intrygi, zawiść i niepohamowana żądza władzy ze strony Oktawiana, przekazałaby swemu synowi jedno z najpotężniejszych starożytnych państw, mogące stanowić polityczną i militarną opozycję dla Rzymu. Pokonana w bitwie zdołała odnieść nad swym wrogiem zwycięstwo duchowe i moralne, odbierając mu możliwość sprawowania władzy nad swoją osobą.

Dwa tysiące lat po swojej śmierci Kleopatra opowiedziała ze srebrnego ekranu swą historię miłości spełnionej, ale tragicznej, dla której na przekór całemu światu warto poświęcić wszystko.

 

W antologii “Metamorfozy” znajdziecie Państwo tekst Julii Wollner na temat ogrodów Cezara, w których Kleopatra mieszkała podczas swojego rzymskiego pobytu.

 

Zdjęcie główne: widok na rzymskie Forum Cezara z kolumnami świątyni Wenus Rodzicielki, wśród których stał podobno złoty posąg królowej Kleopatry. Pośrednio przyczynił się on do tragicznej śmierci polityka – ludzie szeptali, że Cezar sam chciałby zostać koronowanym monarchą, podczas gdy większość z nich przywiązana była do idei republiki.

 

Posted on

Okropne Włochy

I tak na przykład, w wieku XVI wielu Europejczyków uważało Włochy za kraj zepsuty, pełen rzezimieszków. Okropnie bano się również inkwizycji, która bez ceregieli mogła wtrącić do lochu każdego obcokrajowca. A lochy są przecież wszędzie równie paskudne; nawet pod południowym słońcem straszą zimnem, wilgocią i obecnością towarzyszy z długimi różowymi ogonami.

Przeprawa przez Alpy niejednego napawała przerażeniem
Przeprawa przez Alpy niejednego napawała przerażeniem

Jeszcze w XVIII wieku śmiałkowie, którzy mimo wszystko decydowali się na podróż do Italii, robili to podobno głównie dlatego, aby zabawić się z miejscowymi… prostytutkami. Wymagało to odwagi nie byle jakiej ze względu na pewną modną przypadłość, którą włoskie damy obdarzały wraz z pozostałymi wdziękami. Mowa o, ehm, syfilisie. Notabene, ówczesne kobiety lekkich obyczajów były podobno tak obrotne, że dzięki swym usługom zarabiały krocie, a w przerwach między klientami zwinnie prowadziły swoje gospodarstwa. To od słowa puttana pochodzi rzekomo nazwa popularnego dania na bazie makaronu, pasta alla puttanesca, które można błyskawicznie ugotować między jednym chętnym a drugim.

Oczywiście, do Włoch jeździło się nie tylko „na dziewczyny”. Zdarzali się również szczerzy miłośnicy sztuki i tradycji. Musieli jednak być naprawdę zdeterminowani. Wystarczy pomyśleć, jak ciężko było dostać się do naszego ukochanego kraju, zazdrośnie strzeżonego przez góry, w czasach, gdy nie prowadziły do niego autostrady, a samoloty nie lądowały z gracją na Fiumicino czy Malpensie. Niejednego podróżnika zaatakowały w Alpach wilki; nie każdy był też zapewne zachwycony, musząc mozolnie pokonywać strome przełęcze wśród śnieżnej zawieruchy. Europejskie arystokratki, wychowane na puchowych poduszkach, z pewnością nie widziały powodu, aby tak okropnie narażać życie i zdrowie. Nawet dla widoku Koloseum. Zresztą, ja chyba też bym się nie skusiła. Sama myśl o bliskim spotkaniu z canis lupus przyprawia mnie o dreszcze.

Nie wszyscy są miłośnikami włoskich targów
Nie wszyscy są miłośnikami włoskich targów

Angielski poeta romantyczny P. B. Shelley, którego dobrze znają wszyscy miłośnicy Rzymu, pisał o współczesnej sobie Italii, że jest spodlona, obrzydliwa i wstrętna. Nie do końca w tonie Pod słońcem Toskanii! I tak jak my z miejsca zakochujemy się w malowniczych uliczkach włoskich miast, tak dziewiętnastowieczni podróżnicy czuli się absolutnie porażeni ich… brzydotą. W swoich pamiętnikach odnotowywali, że na każdym kroku odbywa się na nich handel warzywami, a okrzyki sprzedawców nie pozwalają kulturalnemu człowiekowi skupić myśli. Trudno powiedzieć, czy uszy mieli wydelikacone, czy Włosi naprawdę tak okropnie krzyczeli. Grunt, że najwidoczniej nie pomagało wieczorne nadrabianie przy dźwiękach mandoliny.

Dziś, w czasach, gdy podróż do Rzymu czy Florencji trwa tyle, co spacer po centrum handlowym, a zmęczeni anonimowością europejskich stolic z radością odkrywamy beztroski włoski rozgardiasz, wspomnienie historycznej niechęci przeciętnego Europejczyka do Belpaese wydaje się żartem, który trąci myszką. Może jednak wspomnicie o nim, gdy fejsbukowi znajomi znów uraczą Was przesłodzonymi fotkami pełnymi cyprysów, lodów i innych okropności. „Obrzydliwa i wstrętna”. Poeta nie mógł się mylić. Piszą o nim przecież w encyklopedii! 

Posted on

Pompeje. Zatrzymane w czasie

Możemy zobaczyć uwiecznioną w zastygłym popiele agonię ludzi i zwierząt: leżących obok siebie uciekinierów, którzy nigdzie nie dotarli; skulone postacie, usiłujące zakryć twarz przed trującym, gorącym gazem i zaklejającym gardło pyłem; małą dziewczynkę kurczowo przytuloną do matki, skręconego w straszliwej konwulsji uwiązanego psa. W 1975 roku w jednym z okazałych domów natrafiono na szczątki całej rodziny wraz z niewolnikami, zgromadzonej wokół młodej kobiety w dziewiątym miesiącu ciąży. Zapewne nie chciano jej pozostawić samej…
Około południa 24 sierpnia 79 roku n.e. w Pompejach dał się słyszeć potworny huk. Wierzchołek Wezuwiusza, który starożytni uznawali za zwykłą górę, został rozerwany przez gigantyczną eksplozję. Nad szczytem wyrosła pionowa chmura gazów, pyłów i fragmentów skalnych, wyrzucanych z krateru pod ogromnym ciśnieniem. W ciągu kilku godzin kolumna osiągnęła kilkanaście kilometrów wysokości, a u jej szczytu utworzył się charakterystyczny pióropusz. Pliniusz Młodszy, który wraz ze swoim wujem Pliniuszem Starszym, znanym uczonym, obserwował zjawisko z przylądka Misenum, porównał ów kształt do wielkiej pinii. Zdaniem wulkanologów, w szczytowej fazie kolumna gazów i innych materiałów wulkanicznych mogła sięgnąć nawet 30 kilometrów.

Wybuch zwiastowały niezbyt silne wstrząsy ziemi i pewne zjawiska hydrogeologiczne, które sugestywnie opisał Robert Harris w powieści Pompeje. Drżenie ziemi nie przeraziło specjalnie mieszkańców, przywykłych – jak potwierdza Pliniusz – do tego typu zjawisk, choć możliwe, że część z nich, pamiętając groźne trzęsienie z 62 roku, opuściła miasto. Nikt jednak nie przeczuwał, co się wkrótce stanie.

Erupcja trwała ponad dobę. Podczas wybuchu rejon Wezuwiusza ogarnęły ciemności spowodowane rozproszonym w powietrzu pyłem. Deszcz lapilli, kawałków magmy i popiołów wulkanicznych, który ze względu na kierunek wiatru opadł przede wszystkim w rejonie Pompejów i Stabii, trwał około dwudziestu godzin. Początkowo na miasto mogły spadać „bomby wulkaniczne”, ale największe zniszczenia powodował – paradoksalnie – stosunkowo lekki wulkaniczny pumeks. Ciężar szybko narastającej, ogromnej masy lapilli stawał się zabójczy dla konstrukcji dachów i chroniących się pod nimi ludzi.

W nocy, czy może nad ranem, 25 sierpnia, deszcz pumeksu ustał, a chmura ponad wulkanem zaczęła opadać. Najgorsze miało jednak dopiero nastąpić. W drugiej fazie wybuchu po zboczach, z prędkością ponad 150 kilometrów na godzinę, spłynęła mieszanina gazów, pyłów, pary wodnej i kawałków kamieni o temperaturze kilkuset stopni. Ta właśnie „fala”, nazywana naukowo lawiną piroklastyczną lub – bardziej sugestywnie – chmurą gorejącą, w ułamku sekundy spopieliła setki mieszkańców Herkulanum, którzy wylegli na plażę z nadzieją ucieczki na statkach. Niszcząca, gorąca lawina, zapewne o nieco mniejszej mocy, dotarła również do Pompejów, gdzie uśmierciła kolejnych ludzi i zmiotła górne części budynków wystające sponad szarej warstwy lapilli.

 

Wybuch Wezuwiusza, który nastąpił po ok. 1800 latach braku aktywności, był jednym z najgwałtowniejszych i najsilniejszych wybuchów wulkanicznych w historii. Naukowcy obliczyli, że jego łączna energia termiczna była sto tysięcy razy większa niż energia wybuchu atomowego w Hiroszimie, a objętość wyrzuconej w powietrze magmy – w postaci pumeksu i popiołów – wyniosła ok. 3,6 kilometrów sześciennych. Popioły wulkaniczne opadły w promieniu 70 kilometrów od krateru. W Pompejach grubość materiałów wulkanicznych, które pokryły miasto, wynosiła 6-7 metrów. Herkulanum znikło zaś pod ponad 20-metrową warstwą „błota wulkanicznego”, które w ciągu wieków przeistoczyło się w litą skałę.

W ciągu jednej doby zostały pogrzebane kwitnące kampańskie miasta u stóp Wezuwiusza. Nie znamy liczby ofiar. Na odkopanym obszarze Pompejów zidentyfikowano dotychczas szczątki około 1150 osób, ale ile kości i śladów ciał w popiele przeoczono, zwłaszcza we wczesnym okresie odkrywania miasta, nigdy się nie dowiemy. Trudno też powiedzieć, jaki procent ludności zginął podczas wybuchu, ponieważ niemożliwe jest ścisłe ustalenie liczby mieszkańców Pompejów. Najczęściej przyjmuje się, że w 79 roku wynosiła ona od 10 do 20 tysięcy osób. Ponieważ wybuch trwał długo, spora część ludności mogła zdążyć uciec, ale wielu uciekinierów zginęło prawdopodobnie na otwartym terenie, poza miastem. W Herkulanum, tylko na krótkim, 23-metrowym odcinku plaży, odkryto szczątki 332 osób zabitych przez rozżarzoną falę trujących gazów i pyłu.


Rzut oka na wcześniejszą historię

Tak, jak inne miasta starożytnej Italii, Pompeje nazywa się zwykle „rzymskim miastem”, co jest pewnym uproszczeniem. Długa przedrzymska historia Pompejów i ich wspaniały rozwój urbanistyczny przed formalnym włączeniem do Imperium Romanum kazałyby raczej określać je mianem miasta italsko-rzymskiego. Przez kilka wieków jego rdzennymi mieszkańcami byli potomkowie miejscowych Osków i przybyłych z Apeninów Samnitów, którzy razem tworzyli ludność Kampanii – Kampańczyków (Campani). Do początku I stulecia p.n.e. status rzymskiego sprzymierzeńca pozwalał miastu zachować lokalną autonomię i używać języka oskijskigo. W II wieku p.n.e. Pompeje przeżywały pełen rozkwit i mogły się poszczycić nie tylko starymi świątyniami, monumentalnymi budowlami publicznymi czy rozległym forum, lecz także wieloma okazałymi domami prywatnymi ze wspaniałymi malowidłami ściennymi i mozaikami. Dość regularny plan miasta, który nie był efektem spontanicznego rozrastania się zabudowy, lecz wynikiem decyzji podejmowanych przez oskijsko-samnickie władze miasta, nie został zmodyfikowany przez przybyłych później Rzymian.

Podczas wojny italskiej (90-88 r. p.n.e.) Pompeje stanęły w szeregach zbuntowanych przeciw Rzymowi sprzymierzeńców, którzy mimo przegranej otrzymali to, czego się domagali: obywatelstwo rzymskie. Italia weszła formalnie w skład rzymskiego państwa. Ale faktycznie Rzymianie pojawili się w Pompejach – lub raczej „wprowadzili się” – w roku 80, po założeniu tam kolonii dla weteranów przez Lucjusza Korneliusza Sullę, który podczas niedawnej wojny oblegał zaciekle broniące się miasto.

Kampania, nazywana przez Rzymian „szczęśliwą” (Campania felix), była od zarania dziejów regionem atrakcyjnym ze względu na żyzność ziem, łagodny klimat i liczne porty. Stąd pochodziło dorodne zboże, doskonałe wina i oliwa. Sąsiedztwo greckich kolonii, jak Neapol czy Kume, sprzyjało rozwojowi handlu, kultury i sztuki. Pompeje, położone nad morzem i u ujścia żeglownej rzeki Sarnus, były niewątpliwie miastem żyjącym dostatnio. Wyraźnie się jednak różniły od wielu miejscowości „wypoczynkowych” nad Zatoką Neapolitańską, do których tłumnie ściągali bogaci Rzymianie. Pompeje nigdy nie były „kurortem”, lecz miastem handlowo-portowym, korzystającym jednocześnie ze swego rolniczego zaplecza.

 

Wydobyte spod popiołów

Z biegiem lat lokalizacja zasypanych popiołami Pompejów całkowicie popadła w zapomnienie. Kiedy w roku 1748, za panowania Karola III Burbona, króla Obojga Sycylii, rozpoczynano tam pierwsze prace wykopaliskowe, nie wiedziano, co to za miasto. Początki odkrywania Pompejów były okresem polowania na skarby – cenne znaleziska, które wzbogacały królewskie kolekcje. Jednak od roku 1763, w którym stanowisko zostało zidentyfikowane jako starożytne Pompeje, rozpoczyna się ich naukowa eksploracja pod patronatem władzy. Wcześniej po wydobyciu wartościowych przedmiotów zasypywano rozkopane punktowo miejsca, teraz odsłania się na stałe większe fragmenty zabudowań. Dzięki temu zostają odkryte między innymi oba teatry i amfiteatr.

Prace w Pompejach nabierają rozmachu w okresie napoleońskim, dzięki energicznemu patronatowi Karoliny Bonaparte, żony Joachima Murata, króla Neapolu. Teren Pompejów wykupuje państwo, a do pracy przydziela się setki cywilnych robotników i półtora tysiąca żołnierzy, aby odkopać większe połacie miasta oraz zlokalizować jego granice, czyli przebieg murów obronnych. Do sporządzenia dokumentacji zostaje powołany architekt Charles-François Mazois, niestrudzony rysownik, autor imponującego zbioru rycin pt. Les ruines de Pompéi.

Przez cały XIX wiek archeolodzy zmagają się z masami popiołów i lapilli, by odsłonić kolejne obszary miasta i poznać nie tylko poszczególne obiekty, lecz także ogólne rozplanowanie, strukturę urbanistyczną. Wykopaliska są prowadzone coraz skrupulatniej, opracowuje się i publikuje obszerną dokumentację, sporządza się szczegółowe plany i rejestruje się wszystkie starożytne napisy.

Po zjednoczeniu Włoch, w 1860 roku, dyrektorem wykopalisk zostaje mianowany Giuseppe Fiorelli, autor dzisiejszego podziału miasta na regiones,insulaei domy, inicjator systematycznej eksploracji archeologicznej „warstwami” i wynalazca słynnej metody odlewów gipsowych. Polega ona na wypełnianiu gipsem pustych przestrzeni w stwardniałym popiele, który przykrył ciała ludzi, zwierząt, a także przedmioty z nietrwałych materiałów. Ten prosty i genialny sposób stosowany jest do dziś, a jego efekty wciąż bywają wstrząsające.

W XX wieku zostają odsłonięte nowe partie miasta, ale coraz bardziej palącą koniecznością staje się konserwacja i zabezpieczenie wszystkiego, co dotąd wydobyto na światło dzienne. W latach 1910-24 dyrektor wykopalisk, Vittorio Spinazzola, chcąc połączyć rejon amfiteatru z resztą miasta leżącą na zachód, odsłania całą via dell’Abbondanza, wzdłuż której rekonstruuje fasady, niekiedy łącznie z balkonami i górnym piętrem.


Amedeo Maiuri, dyrektor stanowiska w latach 1924-61, który całe swoje zawodowe życie poświęcił miastom Wezuwiusza, kontynuuje odkopywanie zabudowań na południe od via dell’Abbondanza i rekonstruowanie budynków; całkowicie odsłania mury obronne i odkrywa wiele nowych obiektów, między innymi Willę Misteriów i Dom Menandra. Maiuri jako pierwszy zaczyna też badać – za pomocą punktowych sondaży – warstwy położone pod poziomem z roku 79.Dotąd dążono do ukazania miasta, które „zastygło” w chwili zagłady. Maiuri zwraca uwagę na jego wcześniejszą historię i starsze fazy zabudowy. Zapoczątkowane przez niego badania prowadzi się do dziś.


Zagrożone i ratowane

W 1943 roku najlepiej zachowane starożytne miasto zostaje dwukrotnie zbombardowane przez siły alianckie. Powodem są fałszywe doniesienia, jakoby na terenie wykopalisk Niemcy ukrywali działa i amunicję. Szkody są ogromne. Najbardziej zniszczone jest pompejańskie muzeum. Częściowemu zniszczeniu ulega między innymi Wielki Teatr, najstarsza grecka świątynia (Tempio Greco), Dom Fauna, Dom Wettiuszów, odcinek samnickich murów obronnych (których nie zdołała naruszyć armia Sulli). W wielu budynkach bezpowrotnie giną malowidła.

W latach powojennych wykopaliska prowadzone są jako prace publiczne, a wydobywane zwały lapilli i popiołów wykorzystują budowniczowie autostrady. Odsłonięte w dwóch trzecich miasto wymaga jednocześnie odbudowy, nie tylko po bombardowaniach. Niezbędna jest dalsza rekonstrukcja dachów, by zabezpieczyć wnętrza domów. Wzmacnia się ściany i tynki, ustawia się kolumny. Pompejańskie rekonstrukcje wykonywane są z wyjątkowym znawstwem.

 

Większość pompejańskich domów w chwili odkrycia jest w fatalnym stanie: górna część ścian i dachy są zawalone, malowane tynki rozbite na kawałki. Prawie w każdym przypadku konieczna jest rekonstrukcja górnych partii murów i wzmocnienie ich struktury, a także umieszczenie na właściwych miejscach fragmentów pokrytego freskami tynku i jego specjalne zabezpieczenie.

Po okresie dyrekcji Maiuriego zaprzestaje się odsłaniania dużych fragmentów zabudowy miejskiej, głównie ze względu na trudności w utrzymaniu i konserwacji ogromnej liczby wcześniej odkrytych obiektów. Dziś prowadzi się jedynie badania pojedynczych budynków, od razu restaurowanych i zabezpieczanych. Jednocześnie skrupulatnie bada się warstwy popiołów i ziemi w poszukiwaniu drobnych śladów organicznych (żywności, nasion itp.), które rzucają światło na życie codzienne mieszkańców.

Pompeje niszczeją dzisiaj w szybkim tempie, do czego przyczynia się zanieczyszczenie środowiska. Płowieją malowidła ścienneoraz napisy. Osunięcia ziemi powodują zawalanie się ścian niektórych budynków, bujna roślinność rozsadza mury. Mimo że środki na utrzymanie stanowiska archeologicznego są pokaźne, a na odnowienie niektórych domów pozyskuje się fundusze unijne, sumy te nie wystarczają na odpowiednią konserwację wszystkich zabytków. Obecnie usiłuje się lepiej zabezpieczyć jeszcze nieodkryty obszar miasta, wzmocnić i odnowić ściany budowli oraz dekoracje, a także wprowadzić skuteczny monitoring zapobiegający wandalizmowi.

Przykład Pompejów chyba najbardziej wyraźnie ilustruje twierdzenie, że wydobywając zabytki spod ziemi, przyspieszamy ich zniszczenie. Czy jednak rzeczywiście byłoby lepiej pozostawić je pod ziemią?

 

 


Znane-nieznane

W Pompejach czas jak gdyby się zatrzymał. Na tym polega wyjątkowość tego miejsca. I nie chodzi tylko o budowle i przedmioty. W stwardniałym wulkanicznym popiele pozostały odciski ofiar wybuchu i namacalne ślady ich codziennego, zwykłego życia. Nigdzie nie jesteśmy tak blisko ludzi z tamtej epoki. Możemy zobaczyć uwiecznioną w zastygłym popiele agonię ludzi i zwierząt: leżących obok siebie uciekinierów, którzy nigdzie nie dotarli; skulone postacie, usiłujące zakryć twarz przed trującym, gorącym gazem i zaklejającym gardło pyłem; małą dziewczynkę kurczowo przytuloną do matki, skręconego w straszliwej konwulsji uwiązanego psa. W 1975 roku w jednym z okazałych domów natrafiono na szczątki całej rodziny wraz z niewolnikami, zgromadzonej wokół młodej kobiety w dziewiątym miesiącu ciąży. Zapewne nie chciano jej pozostawić samej.

Jakie naprawdę były Pompeje? Czy znamy mieszkańców tego miasta? W dużej mierze tak, ale mimo wielu lat badań archeologicznych nadal istnieją zagadki i niejasności. Wciąż odkrywamy, że nie wszystko było takie, jak nam się wydaje.

Wchodząc do miasta, stąpamy po tych samych ulicach, wysokich chodnikach, „przejściach dla pieszych”, po których chodzili tamci ludzie. Nie zawsze jednak łatwo jest wyobrazić sobie prawdziwe oblicze tych zatłoczonych, hałaśliwych ulic, na których tu i ówdzie zalegały nieczystości i gdzie czuć było mieszaninę ostrych zapachów. Przeważnie jednopiętrowe domy miewały balkony i drewniane „markizy”, ulice były więc ciemniejsze i wydawały się węższe. Po obu stronach ciągnęły się sklepiki, bary, piekarnie, różne zakłady, w tym folusznicze, gdzie do oczyszczania wełnianych tkanin używano m.in. ludzkiej uryny.

 


Natomiast dobrodziejstwem, którego możemy Pompejom zazdrościć, były studzienki-źródełka z bieżącą, czystą wodą z akweduktu, znajdujące się niemal na każdym rogu. Dotąd odkryto ich ponad czterdzieści. W różnych miejscach miasta były też wspaniałe termy, publiczne i prywatne, tłumnie odwiedzane ze względu na brak łazienek w większości domów. W jakim stopniu korzystanie z nich było higieniczne, to już inna kwestia.

Uderzające jest to, że domy ludzi zamożnych i biednych były w Pompejach przemieszanie. Nie było „dzielnic biedoty” ani „dzielnic bogaczy”. Znamy domy, w których elegantszą część zajmowali bogaci właściciele, a pokoje i apartamenty na piętrze były wynajmowane. Nawet w zamożnych domach małe pomieszczenia od ulicy najczęściej zajmowały sklepiki.

Z Pompejami kojarzy nam się „typowy rzymski dom”. Wprawdzie możemy obejrzeć wiele pięknych atriów i perystylów, lecz plany pompejańskich domów są niezwykle zróżnicowane i przeważnie wymykają się wszelkim typologiom. Jednym z bardziej dla nas nietypowych budynków jest kilkupoziomowy dom Fabiusza Rufusa z ogromnymi oknami wychodzącymi na morze, usytuowany na zboczu po zachodniej stronie miasta.

Mimo że gruntownie przebadane, starożytne domy kryją jeszcze wiele zagadek. Nie jest na przykład jasne, gdzie właściwie spożywano zwykłe, codzienne posiłki. Poza tradycyjnymi trikliniami, w których w bogatszych domach urządzano przyjęcia i gdzie goście leżeli na sofach, trudno zidentyfikować miejsca, w których jedzono np. śniadanie. Czy w dziwnie małych kuchniach domów bogaczy można było przygotować wystawne przyjęcie? Może też dziwić, że w kuchni lub tuż obok mieściła się domowa latryna, ale sądzę, że korzystali z niej głównie niewolnicy. Codzienne pożywienie mieszkańców Pompei było – w przeciwieństwie do tego serwowanego na ucztach – proste i zdrowe. Najczęściej jedzono chleb, ser (podobny do naszego białego), oliwki, owoce, trochę warzyw i ryb, rzadziej mięso wieprzowe lub drób.

 

 

 

Pełne kolorów

Starożytne miasta zaskakują jaskrawymi barwami. Nawet szlachetna pompejańska czerwień była najprawdopodobniej jaśniejsza i bardziej ostra niż ta, którą znamy. Dzięki zrekonstruowanym dachom możemy się przekonać, że wnętrza były dość mroczne. Intensywne kolory miały je ożywiać. Przepiękne iluzjonistyczne malowidła, ukazujące fantazyjne architektoniczne perspektywy, powiększały optycznie pomieszczenia, co było mile widziane zwłaszcza w niedużych domach, których było w Pompejach najwięcej.

Co ciekawe, dekoracje malarskie nie były przywilejem zamożnych. Wszędzie w ten sposób ozdabiano ściany, stosowano podobne motywy i „style”, a malowidła u bogaczy wyróżniały się jedynie jakością i stopniem artyzmu.

Odległe i bliskie

Oprócz oficjalnych inskrypcji rytych w kamieniu, w mieście na każdym kroku widać było napisy malowane na ścianach: hasła wyborcze, ogłoszenia, reklamy, wiersze i fragmenty znanych utworów; jak również te całkiem prywatne, często wydrapywane na tynku – wyzwiska, obelgi, wyznania miłosne, dosadne opisy seksualnych wyczynów, kpiny z sąsiadów lub znanych osobistości. Najwyraźniej umiejętność czytania i pisania była dość powszechna i to nie tylko w czasach rzymskich, czego dowodzą wcześniejsze napisy oskijskie. W mieście ogółem znaleziono ponad 10 tysięcy napisów. W tych bezpośrednich komunikatach natrafiamy na zwykłych ludzi z ich przywarami i wadami, ale i bardziej poczciwymi cechami.

W handlowo-portowym mieście, jakim były Pompeje, nie zaskakuje ani liczba barów i knajpek, ani świadectwa pijaństwa, hazardu i rozpusty. W barze Salwiusza w centrum miasta namalowano, w formie niemal komiksowej, „scenki z życia knajpy”. Dwóch ludzi gra w kości. Jeden woła: Wygrałem, drugi zaś protestuje: To nie jest trójka, to dwójka. W końcowej scence przechodzą do ciosów i wyzwisk: Ty bydlaku, miałem trójkę, wygrałem, To ja wygrałem, sukinsynu. Tego jest już za wiele dla właściciela, który wyrzuca ich. Jeśli chcecie się bić, wyjdźcie na zewnątrz, oświadcza zwyczajem wszystkich gospodarzy[1].

W napisach i rysunkach znajdujemy dużą dozę poczucia humoru. Weźmy karykatury: w podmiejskiej rezydencji, Willi Misteriów, na ścianie atrium ktoś zręcznie wydrapał zabawną podobiznę bliżej nam nieznanego Rufusa, może pana domu – „łysego faceta w wieńcu i z nochalem” (Calvo, laureato e nasuto, jak go opisał Maiuri). W jednym z barów nabazgrano zaś pozdrowienie dla niejakiego Amarantusa (Amarantho salutem, salutem!) i opatrzono je schematycznymi „portrecikami”. Zdumiewa mnie, że nie runęłaś, ściano, pod bazgraniną, jaką cię obsmarowano– oto reakcja na wszechobecne napisy – ironiczna rymowanka, która pojawia się w kilku miejscach miasta.

Wiele pompejańskich napisów wydaje się nam dziwnie znajomych. Są wśród nich oczywiście i „wyznania miłosne”, niektóre typu „Kocham Jolkę” (w wersji pompejańskiej: Marcus kocha Spenduzę), inne być może nieco bardziej poważne, choć nigdy nie jesteśmy tego pewni. Czy prawdziwą miłość wykrzykiwano w napisach na murach? Nie wiemy też, kto te napisy pozostawiał. Młodzieńcy z bogatych domów? Rzemieślnicy? Marynarze? A może i niewolnicy? Jedno jest pewne: uczucia i namiętności w Pompejach buzowały. A niekiedy ktoś westchnął: Zakochani, jak pszczoły, miodowe życie wiodą(napis z jednego z barów).

Chyba nic tak dobrze jak napisy i rysunki nie oddaje ducha Pompejów.

 

 

 Czy wiesz, że…?

 

Amedeo Maiuri był nie tylko archeologiem i badaczem, lecz także autorem zbiorów refleksyjnych esejów i wspomnień. W książce Pompei ed Ercolano. Fra case e abitanti (1949) często opisywał wrażenie „przenikania się czasu”, jakiego doznawał w Pompejach. O zniszczeniach z 1943 roku pisał między innymi: W muzeum leżały odlewy ciał tych, co zginęli dwa tysiące lat temu – poprzewracane, poskręcane, okaleczone – niczym ofiary niedawnego bombardowania. Miejscowi robotnicy odbudowujący ściany starożytnych domów wydawali mu się tymi samymi ludźmi, którzy porzucili swe narzędzia podczas wybuchu Wezuwiusza i właśnie powrócili do pracy…

 

Wynajem mieszkań, a nawet domów, był w Pompejach powszechna praktyką. Oto ogłoszenie, a zarazem reklama na ścianie budynku należącego do Julii Feliks: Eleganckie łaźnie dla poważnych klientów, tabernae, kwatery na antresoli i apartamenty na piętrze na pięć lat. Jak widać treść ogłoszeń niewiele się zmieniła przez wieki.

 

Pompejański amfiteatr, wybudowany około 70 roku p.n.e., jest najstarszą albo jedną z najstarszych budowli tego typu (być może starszy był ten w niezbyt odległej Kapui). Na ścianach pompejańskich domów nie mogło oczywiście zabraknąć zapowiedzi walk gladiatorów ani rysunków ze scenami z areny.

 

Wirtualne Muzeum Archeologiczne w Herkulanum (Museo Archeologico Virtuale)

Wszyscy, którzy chcieliby przenieść się na jakiś czas do starożytności i na własne oczy zobaczyć, jak zniszczone przez Wezuwiusz miasta wyglądały w rzeczywistości, powinni odwiedzić Museo Archeologico Virtuale w Herkulanum. W tym całkowicie realnym obiekcie, usytuowanym niedaleko wykopalisk, można odbyć wirtualną podróż w czasie. Ponad 70 instalacji multimedialnych ukazuje odtworzone budowle i całe rejony Pompejów, Herkulanum, Bajów, Stabii oraz wyspy Capri. Dzięki zastosowaniu scenograficznych rekonstrukcji, interfejsów wizualnych oraz hologramów, zwiedzający są prowadzeni poprzez wirtualną rzeczywistość. Pod koniec zwiedzania można przeżyć wybuch Wezuwiusza, oglądając wyjątkowy seans 3D.

Strona muzeum: http://www.museomav.it/

 

Wszystkie zdjęcia: Julia Wollner

Artykuł ukazał się drukiem w magazynie o Włoszech “La Rivista” latem 2014 roku.

 

 

 

 

 

[1]Mary Beard, Pompeje. Życie rzymskiego miasta, Poznań 2010, s. 273

Posted on

Músic de carrer

 

Barri Gòtic – Dzielnica Gotycka w Barcelonie. Przysłowiowy rzut beretem od słynnej alei La Rambla. Mekka turystów, migrantów i artystów, historyczne centrum miasta, w którym uliczki przecinają się na wzór rzymskich cardus i decumanus, a gotyckie i neogotyckie budowle przywołują złoty wiek kultury i sztuki katalońskiej.

W wąskich uliczkach kamienice, a w nich sklepiki, bary tapas, salony tatuażu i restauracje sąsiadują z ciemnymi klatkami schodowymi, z których kręte, wysokie stopnie prowadzą do mieszkań zajmowanych przez „lokalsów” bądź odnajmowanych turystom. Uliczki te spotykają się na niewielkich placach, gdzie klienci raczący się tutejszymi specjałami i sączący trunki w kawiarnianych ogródkach prowadzą ożywione rozmowy, podczas gdy tuż obok ze swoimi instrumentami rozstawia się zespół. I oto między murami niesie się dźwięk gitar, trąbek, saksofonów, bębnów, fujarek, skrzypiec, akordeonów, do którego dołączają głosy śpiewaków. Nie, to nie jest przypadkowa jam session domorosłych artystów ani ustawiony odpowiednio wcześniej flash-mob. To profesjonalni muzycy po akademiach, mistrzowie w swoim fachu. Bo w Katalonii músic de carrer, czyli muzyk uliczny, to więcej niż sposób na zarobienie paru groszy na rogu ulicy, to więcej niż hobby, więcej niż pasja. To styl życia.

 

Dzielnica Gotycka w Barcelonie, fot. Valerie Hinojosa / Flickr, CC BY-SA 2.0
Dzielnica Gotycka w Barcelonie, fot. Valerie Hinojosa / Flickr, CC BY-SA 2.0

Wielu młodych ludzi, którzy miłość do muzyki postanowili przekuć w profesję i poświęcić jej życie, tworzy zespoły, ale zamiast iść utartą na zachodzie ścieżką (nagrywać płytę demo i rozsyłać ją po wytwórniach, czekając, aż ktoś się pozna na ich talencie i zaproponuje nagranie albumu w studio oraz trasę koncertową, a w międzyczasie grywać w pubach „do kotleta”), wybierają koncertowanie na świeżym powietrzu. Usłyszeć i poznać mogą ich tam tłumy, którym swoją twórczość za darmo udostępniają także w internecie. Dlaczego? Rúben H, jeden z muzyków od dawna grający na Rambli i w Barri Gòtic, odpowiada: kiedy pierwszy raz w historii zabrzmiała muzyka, z pewnością było to na świeżym powietrzu. Dla każdego, kto chciał słuchać. Prywatyzacja muzyki i zamknięcie jej w czterech ścianach lokali, które pobierają opłatę za możliwość posłuchania artysty, to wymysł współczesności.

Muzycy uliczni w Katalonii, nie tylko ci grający na zawsze pełnych ludzi placach Dzielnicy Gotyckiej czy równie tłocznej Rambli w Barcelonie, ale także ci grający na rynku w miasteczku Juneda w Leridzie czy na miejskim placyku w Ripollet, czują się kontynuatorami tej tradycji. Tradycji, wedle której muzyka jest własnością wszystkich i dla wszystkich powinna być dostępna. Barcelońska Rambla gości muzyków ulicznych od ponad wieku, choć ich działalność coraz częściej zderza się z prywatnym interesem sprzedawców i restauratorów, którzy woleliby, by najbardziej uczęszczanana aleja miasta była miejscem dedykowanym wyłącznie wielorako rozumianej konsumpcji.

Uliczne muzykowanie na Passeig de Joan de Borbó, fot. Ernst Moeksis / Flickr
Uliczne muzykowanie na Passeig de Joan de Borbó, fot. Ernst Moeksis / Flickr, CC BY-SA 2.0

Filozofia muzyka ulicznego jest jednak odmienna: zaprezentować swoją twórczość słuchaczowi w sposób wolny, a jeśli się ona spodoba, wtedy ewentualnie zaproponować niewielką opłatę, by mógł nadal się jej poświęcać. Oczywiście, z takiej filozofii trudno wyżyć, stąd wielu z nich wykonuje też jakiś konkretny fach: nauczyciel muzyki, sprzedawca w sklepie muzycznym czy inny, czasem nawet niezwiązany z muzyką.

Ulica należy do wszystkich i jest dla wszystkich. Dla tych, którzy spróbują grania na niej, i szybko się poddadzą: bo zmęczą ich nieustanne batalie z urzędnikami, pokonają zmiany pogody bądź po prostu „nie złapią chemii” z publicznością. Dla tych, którzy grają tak przez większość swojego życia, jak najsłynniejsza bodaj w Barcelonie postać ulicznej sceny, Rafi. Dla tych, którzy na ulicach doskonalą swój warsztat, zdobywają popularność i z muzyki czynią swój zawód, jak trębacz jazzowy Raynald Colom. Dla tych, którzy kiedyś grali zawodowo i cieszyli się popularnością, ale ta przeminęła, jak w wypadku dawnej gwiazdy holenderskiej sceny eurodance, Clarence Bekker, który dziś gra na ulicach Dzielnicy Gotyckiej i ma tu swoich oddanych fanów. Dla takich jak portugalski gitarzysta Dani Lança, który ma za sobą całą historię grzywien i skonfiskowanych instrumentów, a zarazem jest zatrudniany przez miejski ratusz do występów podczas ważnych lokalnych festiwali. Dla takich jak Bandarra Street Orkestra, którzy koncertują na ulicach Katalonii, ale są też zapraszani na ulice i festiwale Francji czy Andorry. Dla tych, którzy mają swoją wierną publikę, gotową płacić, by wesprzeć karierę ulubionego artysty, i dla tych, którzy grają dla zachwyconych turystów, mając świadomość, że jutro będą przez nich zapomniani, a pojawi się ktoś nowy.

Szczególny przypadek stanowią ci muzycy, dla których granie na ulicach stało się trampoliną do wielkiej kariery – dziś błyskawicznie zapełniają areny koncertowe zarówno w Hiszpanii, jak i poza jej granicami. Takich, oczywiście, jest niewielu. Najsłynniejszy jest casus zespołu Txarango, bodaj największej gwiazdy katalońskiej sceny muzycznej, znanej w całej Hiszpanii, a nawet poza nią. W 2006 roku muzykujący kumple: wokalista Alguer Miquel, gitarzysta Marcel Lázara i pianista Sergi Carbonell postanowili założyć kapelę. Namówili do współpracy jeszcze kilku innych muzyków i zaczęli koncertować na ulicach Barri Gòtic. W swojej twórczości łączą muzykę reggae, rytmy latynoskie i jamajskie, a w swoim wizerunku scenicznym odwołują się do artystów cyrkowych. Nazwa Txarango pochodzi od nazwy instrumentu muzycznego podobnego do mandoliny, na którym lubił grać Marcel. Muzyka, ale też niesamowita, radosna energia Txarango błyskawicznie zdobyły im rzeszę fanów, a wkrótce zaczęli się o nich upominać agenci. W ciągu zaledwie roku z ulic Barcelony przenieśli się na katalońskie sceny festiwalowe, zaczęli nagrywać swoje utwory, a hiszpańscy melomani nazwę Txarango poczęli wymieniać jednym tchem z Manu Chao czy Che Sudaka. Skład zespołu przeszedł kilka roszad na przestrzeni lat, jego trzon jednak niezmiennie stanowią Alguer Miquel i Sergi Carbonell. Dziś mają za sobą nagrane cztery albumy studyjne, niezliczoną ilość koncertów w całej Europie, a nawet w Indiach, cieszą się uwielbieniem licznych rzesz fanów, a inni znani muzycy zabiegają o współpracę z nimi. Nie zapomnieli jednak o korzeniach: zachęcają do wspierania ich przez kupowanie płyt, ale jednocześnie udostępniają swoją muzykę za darmo w internecie. Odwiedzając place i placyki miejskie w Katalonii można też doznać miłego zaskoczenia, gdy nagle wśród lokalnych grajków pojawiają się Alguer, Sergi i pozostali muzycy Txarango, by, jak kiedyś, nim stali się gwiazdami, zagrać darmowy koncert. Z czystej pasji i miłości do muzyki.

 

Zdjęcie główne: David Spender / Flickr,  CC BY-SA 2.0
Posted on

Pustynny żar. Sahara

 

Żar panujący na Saharze jest nie do opisania. Gdy tylko słońce wychyli się zza linii horyzontu i oświetli niekończące się połacie piasku lub żwiru, temperatura gwałtownie się podnosi i zalewa wszystko wokół swym śmiercionośnym gorącem. Ciemności rozpraszają się równie błyskawicznie i nocna czerń ustępuje w mgnieniu oka miejsce dziennej jasności, która razi oczy i odbiera zdolność widzenia. Nie ma na pustyni owego płynnego przejścia między świtem a dniem, które znamy z europejskiego klimatu. Sahara od lodowatego nocnego zimna przechodzi od razu do słonecznego gorąca, żar leje się z nieba przez następne dwanaście godzin, aż słońce, utrudzone mozolną wędrówką w tym rozszalałym upale, schowa się wreszcie za zachodnie wydmy i nadejdzie czarna, usiana gwiazdami noc, która skuje piaski swym lodowym tchnieniem. Każdego dnia na żar na nowo bierze pustynię w posiadanie, sprawiając, że powietrze faluje z gorąca, a niebo bieleje z umęczenia, stapiając się z gorącym piachem i rozgrzanymi kamieniami. To jest właśnie Sahara, największa i najgorętsza pustynia na Ziemi.

Świt nad Saharą. Kolejny dzień będzie znowu upalny, choć w niektórych wyższych pasmach górskich Sahary może padać śnieg! 18 lutego 1979 r. na niskich wysokościach pustyni Sahary po raz pierwszy pojawiły się opady śniegu. W 2012 r. ponownie śnieg spał w Algierii.
Świt nad Saharą. Kolejny dzień będzie znowu upalny, choć w niektórych wyższych pasmach górskich Sahary może padać śnieg! 18 lutego 1979 r. także na niskich wysokościach pustyni Sahary po raz pierwszy pojawiły się opady śniegu. W 2012 r. ponownie śnieg spał w Algierii.


Sahara – znaczy Pustynia

W języku arabskim Sahara (الصحراء الكبرى aṣ-Ṣaḥrāʾ al-Kubrā) oznacza nic innego, jak Wielką Pustynię. W istocie jest ona wielka, stanowi bowiem trzeci na świecie teren pustynny po Antarktydzie i Arktyce; jeśli chodzi natomiast o pustynie gorące, udało jej się zająć pierwsze miejsce na podium. Gdybyśmy chcieli przełożyć jej wielkość na obszar jakiegoś państwa, zajęłaby piąte miejsce na świecie, gdyż przy swych 9 200 000 kilometrów kwadratowych powierzchni zajmowałaby terytorium nieco większe niż Brazylia i nieco mniejsze niż Stany Zjednoczone. Tymczasem, jako obszar wolny od umownych i formalnych granic, Sahara obejmuje swym zasięgiem aż jedenaście afrykańskich państw.

Wydawać by się mogło, że Sahara jest tworem jednolitym, złożonym z bardziej lub mniej sypkiego piachu, ewentualnie z kilku oaz – taki obraz jest nam zazwyczaj serwowany w produkcjach hollywoodzkich. Nic bardziej mylnego. W skład Sahary wchodzi czternaście różnych mniejszych pustyń, które są niezwykle zróżnicowane pod względem swej struktury.

Najbardziej znane turystom są bez wątpienia Pustynia Arabska – leżąca na wschód od Nilu i na zachód od Morza Czerwonego (to tam znajduje się najwięcej egipskich ośrodków wypoczynkowych, do których corocznie ciągną rzesze spragnionych słońca, nurkowania i lenistwa turystów), a także Pustynia Libijska, zwana przez Egipcjan Pustynią Zachodnią. Te dwie formacje różnią się od siebie diametralnie, co widać choćby po przepłynięciu z prawego brzegu Nilu na lewy. Pustynia Arabska jest kamienista, piaszczysto-żwirowa i ze wszech miar nieprzyjemna, aczkolwiek tuż po zachodzie słońca i tuż przed jego wschodem nie sposób nie zachwycić się jej niepowtarzalnym, wręcz magicznym księżycowym urokiem. Na Pustyni Arabskiej panuje klimat zwrotnikowy suchy, a średnia opadów wynosi tam poniżej 10 mm rocznie, co sprawia, że stanowi ona skupisko suchych dolin zwanych „wadi” (وادي, wādī), które w czasie pory deszczowej wypełniają się wodą, tworząc niekiedy wartkie, szerokie, długie i kręte rzeki. To właśnie Pustynię Arabską przemierzali Izraelici pod wodzą Mojżesza, zaraz po wyjściu z Egiptu, zanim dotarli do Morza Czerwonego, które otworzyło przed nimi swe wodne bramy.

Początek drogi prowadzącej przez Tanizruft po stronie algierskiej. Znak ostrzega przed nie zbaczaniem z wyznaczonej trasy.
Początek drogi prowadzącej przez Tanazruft po stronie algierskiej. Znak ostrzega przed zbaczaniem z wyznaczonej trasy. Fot. Albert Backer / Wikimedia, CC BY-SA 3.0

Pustynia Libijska, drugi co do wielkości obszar Sahary, rozciąga się na olbrzymim terytorium wschodniej Libii i północno-zachodniego Libanu. Jej powierzchnia wynosi około 2 milionów kilometrów kwadratowych. Jest to znana nam z filmów przygodowych piaszczysta formacja, gdzie piasek przyjmuje najbardziej fantazyjne formy: od grubych ziaren do konsystencji zmielonej mąki. Wydmy nawiewane przez zwrotnikowe wiatry sięgają tu nawet 300 metrów, przy czym ich położenie i wielkość podlega nieustannym zmianom na skutek częstych burz piaskowych. Klimat tej części Sahary jest skrajnie suchy – roczna suma opadów wynosi tu poniżej 10 mm, a śmiercionośny żar sięga 57 stopni Celsjusza, co zresztą nie stanowi wcale rekordu na Saharze. Epicentrum upału znajduje się nieco dalej na zachód, na płaskowyżu Tadmait w Algierii, gdzie temperatury sięgają – a czasem nawet przekraczają! – 60 stopni.

Mówiąc o częściach składowych Sahary, warto wymienić obszar zwany Ténéré, który przed kilkoma milionami lat, w okresie Karbonu, był… dnem morza, a następnie lasem tropikalnym. W tym zdecydowanie niegościnnym dzisiaj miejscu żyły sobie niegdyś dinozaury, których kości stanowią całkiem sporych rozmiarów cmentarzysko na zachodnim krańcu obecnej pustyni. Wskutek erozji wydostały się one na powierzchnię razem z innymi fascynującymi prehistorycznymi skamielinami, które stanowią dowód na to, że Sahara nie zawsze była wypełnioną żarem pustynią. Co ciekawe, obszar dzisiejszego Ténéré po wyprowadzce dinozaurów zamieszkany został przez człowieka – i to bynajmniej nie przez neandertalczyka, ale przez homo sapiens – a miało to miejsce mniej więcej 60 tysięcy lat temu, w paleolicie. Plemiona zamieszkujące te tereny polowały na dzikie zwierzęta i pozostawiły świadectwo swojego istnienia w postaci kamiennych narzędzi, a pod koniec swej bytności w  Ténéré, już okresie neolitu, czyli około 10 tysięcy lat temu, rozpoczęli swą twórczość malarską, ozdabiając miejscowe skały zachowanymi do dziś prehistorycznymi arcydziełami. Niestety wraz ze zmianą klimatu, która z żyznej doliny uczyniła to miejsce jednym z najbardziej niegościnnych na Ziemi, ludzie opuścili Ténéré – dziś pomieszkuje tu jedynie okresowo wędrowny lud Tuaregów. Obecnie obszar ten na północy stanowi usłaną kamieniami pustynię, zwaną hamadą, a na południu przechodzi w pustynię piaszczystą z niebezpiecznymi ruchomymi piaskami i wydmami. Ténéré charakteryzuje się wybitnie suchym i bardzo gorącym klimatem, który powoduje praktycznie całkowity brak roślinności. Temperatury w lecie przekraczają 40 stopni Celsjusza, a roczna wysokość opadów wynosi niewiele ponad 25 mm. Woda jest niezwykle trudno dostępna, a studnie znajdują się często w odległości kilkuset kilometrów od siebie. Wszystko to sprawia, że obszar ten jest wyjątkowo ciężki do zamieszkania.

Skalne formacje w Algerii, fot. BouAbdellah Bou
Skalne formacje w Algierii, fot. BouAbdellah Bou

Ciekawy z punktu widzenia historycznego fragment Sahary stanowi skalista pustynia Tanazruft, (lub Tanizruft, fr. Tanezrouft, arab. تنزروفت), obszar a pograniczu Algierii i Mali, położona na zachód od gór Ahaggar. Jest to bez wątpienia jeden z najbardziej niesprzyjających życiu obszarów na świecie, gdyż deszcze praktycznie się tu nie zdarzają, natomiast temperatura dzienna przekracza 50 stopni Celsjusza, przy czym nocna spada często poniżej zera. Jakkolwiek w innych rejonach Sahary natknąć się można na choćby śladowe ilości flory, Tanazruft jest ich całkowicie pozbawiona. Nie rośnie tu nic, co w najmniejszym stopniu przypominałoby roślinę; obszar ten jest całkowicie wyjałowiony. Przez ten właśnie zabójczy skrawek Sahary wiódł starożytny szlak handlowyłączący północnoafrykańskie wybrzeże Morza Śródziemnego z urodzajną Afryką Zachodnią nad Oceanem Atlantyckim. Wykorzystywany był szczególnie w średniowieczu, a potem w epoce wielkich odkryć geograficznych, kiedy to karawany wędrowały tym niegościnnym pustynnym traktem z Timbuktu i Gao, dwóch ważnych miast doliny Nigru, do algierskich oaz na północy Afryki. Z wybrzeża Afryki Zachodniej wieziono w górę kontynentu kamienie szlachetne, złoto, kość słoniową i niewolników. W drodze powrotnej karawany były obładowane zbożem i tkaninami. Chociaż jest to najkrótszy saharyjski szlak handlowy, jego pokonanie nie było bynajmniej prostą sprawą. Jako ciekawostkę można przytoczyć historię Wielkiej Karawany, która w 1809 roku wyruszyła przez Tanizruft i zakończyła się największą tragedią w dziejach Sahary. Po drodze z niewiadomych przyczyn zboczyła ona ze szlaku, co spowodowało śmierć z pragnienia około 2000 osób oraz 1800 wielbłądów. Mimo tak drastycznych epizodów po dziś dzień jeden z najbardziej uczęszczanych szlaków handlowych w Afryce wiedzie przez sam środek Tanazruftu.

Sahara obejmuje swym zasięgiem 14 pustyń: Al-Dżuf, Erg Szasz, Erg Ikidi, Wielki Erg Wschodni, Wielki Erg Zachodni, Tadmait, Tanizruft, Hamada al-Hamra, Ahaggar, Tibesti, Tenere, Libijska, Bajuda, Arabska.
Sahara obejmuje swym zasięgiem 14 pustyń: Al-Dżuf, Erg Szasz, Erg Ikidi, Wielki Erg Wschodni, Wielki Erg Zachodni, Tadmait, Tanizruft, Hamada al-Hamra, Ahaggar, Tibesti, Tenere, Libijska, Bajuda, Arabska


Kiedy Sahara była żyzną doliną

Obecnie dość trudno w to uwierzyć, ale przed milionami lat obszar dzisiejszej Sahary stanowił dno morskie. Gdy poziom morza opadł, tereny te zmieniły się stopniowo w wielki las tropikalny, podobny do dzisiejszej amazońskiej dżungli. W miarę jak zmieniał się kąt nachylenia osi Ziemi, dochodzić zaczęło do stopniowych zmian klimatu. Gdy około 60 tysięcy lat temu teren Sahary zamieszkiwały ludzkie plemiona, stanowiła ona jedną wielką żyzną dolinę, jednak około 20 tysięcy lat później nadeszły pierwsze zmiany i dolina zaczęła się powoli wysuszać. Nie mniej do okresu około 10 tysięcy lat temu obszar Sahary pozostawał żyzny, bogaty w roślinność i zwierzęta, co sprawiło, że mogły się tu rozwinąć cywilizacje, między innymi żyjąca na wysokim poziomie cywilizacja fajumska. Dała ona początek starożytnej potędze, jaką był Egipt. To, co dziś nosi nazwę Kotliny Czadu, było wówczas morzem śródlądowym, które z biegiem tysiącleci zmieniło się w jezioro zajmujące powierzchnię 400 tysięcy kilometrów kwadratowych, a więc obszar większy od terytorium współczesnych Niemiec. W późnym paleolicie, kiedy Europa po raz ostatni dostała się pod panowanie lodowca, Sahara tętniła życiem. Rozległe obszary sawanny stanowiły istny raj dla koczowniczych plemion, łowców-zbieraczy, którzy polowali na liczną zwierzynę, a dodatkowo żywili się obficie występującą tu florą. Ówcześni mieszkańcy Sahary posługiwali się narzędziami zaliczanymi do tak zwanej Kultury Kiffiańskiej, czyli wykonanymi z kości zwierząt oraz krzemienia. Największe znane obecnie skupisko paleolitycznej ludności saharyjskiej znajdowało się na  stanowisku archeologicznym w Gobero, w omówionym nieco wcześniej rejonie Ténéré. To właśnie tam amerykańscy badacze, którym przewodził paleontolog z uniwersytetu w Chicago, Paul Sereno, natknęli się na nekropolię złożoną z ponad 200 grobów, w których znajdowało się 130 ludzkich szkieletów. Większość zmarłych wyposażona była w przedmioty niezbędne do egzystencji w ówczesnym świecie, czyli w kościane harpuny, kamienne siekierki i biżuterię ze skorupek strusich jaj, co dowodzi, iż mieszkańcom prehistorycznego Gobero powodziło się znakomicie. Owo saharyjskie Eldorado istniało do mniej więcej dziewiątego tysiąclecia p.n.e.

Około 8200 lat temu klimat Afryki uległ gwałtownej zmianie – nastała trwająca ponad tysiąc lat susza, podczas której ludność wyprowadziła się ze swych domostw i powróciła w te rejony dopiero po kolejnej poprawie aury. W okresie od 7 do 4.5 tysiąca lat temu na Saharze panowała tak zwana kultura Tenerian, której przedstawiciele różnili się od swoich poprzedników pod względem antropologicznym. Przede wszystkim posiadali mniejsze wymiary ciała i raczej nie byli zainteresowani zbieraczo-myśliwskim trybem życia; skłaniali się raczej ku hodowli bydła, które pojawiło się wówczas w tych rejonach. Drugi etap saharyjskiej sielanki trwał mniej więcej do końca piątego tysiąclecia, gdyż mniej więcej 4000 lat temu klimat zmienił się nieodwracalnie.

Jak widać, klimat Sahary przeszedł ogromne zmiany od żyznej i wilgotnej do suchej w ciągu ostatnich setek tysięcy lat. Zmienność ta wynika z cyklu 41 000 lat, w którym oś Ziemi zmienia się między 22 ° i 24,5 ° Obecnie jesteśmy w suchym okresie, ale oczekuje się, że za około 15 000 Sahara lat znów się zazieleni.

 

Pustynne wysypiska Sahary są kształtowane przez wiatr lub wyjątkowo rzadkie opady deszczu i obejmują piaszczyste wydmy i pola wydmowe lub morza piaskowe, płaskowyże kamienne, równiny żwirowe, suche doliny, suche jeziora. Fot. Anastasia Fomina
Pustynne wysypiska Sahary są kształtowane przez wiatr lub wyjątkowo rzadkie opady deszczu i obejmują piaszczyste wydmy i pola wydmowe lub morza piaskowe, płaskowyże kamienne, równiny żwirowe, suche doliny, suche jeziora. Na zdjęciu: Giza tuż przed burzą piaskową, fot. Anastasia Fomina


Dzieci pustyni

Wydawać by się mogło, że wypełniona żarem pustynia pozostaje niezamieszkana, bo też jakim cudem można przetrwać w tak trudnych warunkach klimatycznych? A jednak, wbrew pozorom, cieszy się ona całkiem sporą liczbą mieszkańców. Niektóre koczownicze plemiona zamieszkują te niegościnne tereny co najmniej od czasów starożytnych; inne przybyły z terenów Półwyspy Arabskiego, część z nich volen nolens porzuciła dawny nomadyczny tryb życia i przeniosła się w rejony cywilizowane, jednak istnieje całkiem spora liczba tych, którzy nad wygody oferowane przez współczesne miasta wolą zacisze namiotów lub chłód górskich jaskiń.

Ludem bez wątpienia znanym ze starożytnych kronik byli Nubijczycy. Zamieszkiwali oni tereny Sahary w rejonie dzisiejszego północnego Sudanu i południowego Egiptu, czyli obszar zwany ongiś Nubią, już od około 9500 roku p.n.e. Należeli do tej grupy saharyjskich szczęśliwców, którzy mieli okazję mieszkać na niej w „żyznym” okresie, przez co mogli uczestniczyć w tak zwanej „rewolucji rolniczej”, która miała miejsce mniej więcej w piątym tysiącleciu przed naszą erą i stanowiła przejście od łowiecko-zbieraczego do rolniczego trybu życia. Co ciekawe, Nubijczycy byli autorami wielkiego kompleksu megalitycznego, który odnaleziono w miejscowości Nabta Playa, przy czym ów kompleks jest starszy od swej angielskiej wersji w Stonehenge o mniej więcej 200 lat. Bez wątpienia Nubijczycy ze swą rozwiniętą jak na owe czasy wiedzą astronomiczną stanowili jeden z filarów egipskiego Starego Państwa. Nubia jako niepodległe państwo przetrwała do wczesnego średniowiecza – została wówczas podbita przez Arabów. Potomkowie starożytnych Nubijczyków stanowią jedną z egipskich grup etnicznych i posługują się odrębnym dialektem – nubijskim.

Najważniejszymi, a przynajmniej najbardziej znanymi mieszkańcami Sahary byli Egipcjanie, którzy zdołali ujarzmić spory jej skrawek. Sukces ten zawdzięczali życiodajnej rzece – Nilowi. Wzdłuż jego koryta rozwinęli jedną z najwybitniejszych starożytnych kultur, a potęga państwa, które narodziło się z połączenia pustyni i rzeki, trwała sześć tysięcy lat, aż do roku 30 p.n.e., kiedy to Egipt został przyłączony jako prowincja do Imperium Rzymskiego. Również Egipcjanie mieli szczęście zaczynać swą egzystencję na kartach historii dziejów w czasach, gdy nic nie wskazywało na rychłe przeobrażenie zielonej doliny w złocistą pustynię, jednak kiedy owa transformacja nastała, mieszkańcy Państwa Faraonów poradzili sobie z nią zdumiewająco sprawnie. Egipcjanie, w których żyłach płynie dziś krew arabska, i którzy z dawną cywilizacją pod względem genetycznym niewiele mają wspólnego (za to przeogromnie dużo pod względem zabytków), nadal mogą nazywać siebie dziećmi pustyni, wszak od niepamiętnych czasów usiłuje się ona wedrzeć do ich miejskiego na ogół życia.

 

Na bardziej suchych obszarach nasiona roślin kiełkują szybko po deszczu, znosząc płytkie korzenie, kończąc cykl wegetacyjny i produkując nasiona w ciągu kilku dni, zanim gleba wyschnie. Nowe nasiona mogą leżeć w stanie uśpienia na suchej glebie przez lata, czekając na kolejne opady deszczu w celu powtórzenia cyklu. Na zdjęciu Irk asz-Szabbi (arab. عرق الشبي, fr. Erg Chebbi) – pustynia piaszczysta (erg) w południowo-wschodnim Maroku, w obrębie Sahary w pobliżu granicy z Algierią w Maroku, fot. Kevin Wenning
Na bardziej suchych obszarach nasiona roślin kiełkują szybko po deszczu, znosząc płytkie korzenie, kończąc cykl wegetacyjny i produkując nasiona w ciągu kilku dni, zanim gleba wyschnie. Nowe nasiona mogą leżeć w stanie uśpienia na suchej glebie przez lata, czekając na kolejne opady deszczu w celu powtórzenia cyklu. Na zdjęciu Irk asz-Szabbi (arab. عرق الشبي, fr. Erg Chebbi) – pustynia piaszczysta (erg) w południowo-wschodnim Maroku, w obrębie Sahary w pobliżu granicy z Algierią w Maroku, fot. Kevin Wenning

Północne obrzeża Sahary w swoim czasie stanowiły przyczółek Fenicjan, którzy od trzynastego wieku p.n.e. rozpoczęli ekspansję basenu Morza Śródziemnego. Jeżeli chodzi o Afrykę, na swą kolonię wybrali tereny dzisiejszej Tunezji i częściowo Libii. Założyli tam miasto-państwo Kartaginę, która w ciągu kolejnych wieków stała się śródziemnomorskim hegemonem. Fenicjanie, jakkolwiek zamieszkiwali pustynne nadmorskie tereny, nie stanowili rdzennej saharyjskiej ludności, wcale też do jej rangi nie pretendowali. Byli i pozostali przybyszami z Tyru, a chociaż rozgościli się na północnym krańcu Afryki, gdzie saharyjski wiatr przynosił ich miastu żar, nie zagrzali tam miejsca zbyt długo, bowiem w połowie II wieku p.n.e. zostali wypędzeni przez Rzymian w wyniku trzech wojen punickich. Pozostały po nich ślady w postaci alfabetu fenickiego, który został zaadaptowany przez  starożytnych Libijczyków i nadal jest używany przez pasterzy wielbłądów, którzy mówią po berberyjsku w centralnej Saharze.

Z całą pewnością mogą czuć się dziećmi pustyni Berberowie, którzy od zarania dziejów zamieszkują rejony północnej i zachodniej Sahary. Stanowią oni ciekawostkę pod względem antropologicznym, ponieważ pomimo przynależności do grupy semito-chamickiej cechują się urodą, którą określilibyśmy jako europejską (rzecz jasna nie stanowi to reguły) i odznaczają się jasnymi włosami i niebieskimi lub zielonymi oczami. Najwięcej przedstawicieli tej grupy żyje w górskim rejonie Atlasu Średniego. Mieszkańcy Atlasu Wysokiego odznaczają się z kolei ciemnymi oczami i ciemnymi prostymi włosami, co odróżnia ich od reszty Arabów, których włosy zazwyczaj są kręcone. Berberów, którzy dzielą się na wiele plemion, a ich liczba sięga obecnie około dwudziestu milionów, zalicza się do rdzennych mieszkańców Sahary. Co ciekawe, ich dzisiejsza nazwa wywodzi się ni mniej ni więcej jak z łaciny, gdzie określeniem barbarus (greckie barbaros) nazywano pogardliwie przedstawiciela obszarów niecywilizowanych, a więc barbarzyńcę. Sami Berberowie mówią o sobie Amazigh (l.mn. Imazighen) – ludzie wolni, i de facto nimi są.

Berberowie pojawiali się już w starożytnych źródłach. Wspominał o nich w V wieku p.n.e. nie kto inny, jak najbardziej znany grecki globtroter i antropolog – Herodot z Halikarnasu, który w swych Dziejach skrupulatnie opisał berberyjskie skalne apartamenty. Do dziś można je zresztą podziwiać w miejscowości Matmata w Tunezji. Owe jaskiniowe mieszkania stanowiły idealne rozwiązanie dla mieszkańców upalnej Sahary, gdyż zimą zapewniały ciepło, a latem dawały przyjemny chłód. Centrum takiego podziemnego mieszkania stanowi obszerne podwórze w kształcie okrągłej studni o głębokości 6-7 metrów i średnicy od 10 do 15 metrów. Z podwórza odchodzą izby mieszkalne, spiżarnie, strych i inne pomieszczenia gospodarcze wydrążone na jednym lub dwóch poziomach. Zazwyczaj jeden apartament zamieszkiwany był przez jedną rodzinę, przy czym centrum owego skalnego osiedla stanowił dziedziniec, do którego wychodziło się poprzez wydrążone w skalnej ścianie tunele. Co ciekawe, owe starożytne lokale znakomicie pełnią swoją funkcję w XXI wieku.

Berberyjska wioska Ait Benhaddou Qsar w Maroku. Do najbardziej znanych Berberów należy francuska aktorka Isabelle Adjani oraz były francuski piłkarz pochodzenia algierskiego, Zinédine Zidane. Fot. Maureen / Flickr, CC BY 2.0
Berberyjska wioska Ait Benhaddou Qsar w Maroku. Do najbardziej znanych Berberów należy francuska aktorka Isabelle Adjani oraz były francuski piłkarz pochodzenia algierskiego, Zinédine Zidane. Fot. Maureen / Flickr, CC BY 2.0

Wracając do samych Berberów, w ciągu wieków nazywano ich rozmaicie – mieszkańcy Cyrenajki nosili nazwę Nasamonów i Psyllów, Berberowie z Fezzanu nazywani byli Garamantami, dzisiejsi mieszkańcy Tunezji znani byli jako Makalowie, natomiast plemiona zamieszkujące dzisiejsze tereny Algierii i Maroka przeszli do literatury i historii jako Maurowie. Starożytni Egipcjanie znali ich jako Libijczyków. W czasach antycznych i w okresie średniowiecza głównym zajęciem Berberów było pasterstwo, rolnictwo oraz okazjonalnie łowiectwo. Interesujący jest fakt, że owe koczownicze dzisiaj plemiona w starożytności stworzyły jedno z potężniejszych północnoafrykańskich państw – Numidię, która poparła Rzym w wojnach punickich, a następnie, jak to z niezależnymi państwami bywało, stała się częścią składową wielkiego imperium. W wiekach III i IV n.e. przez terytorium należące do Berberów przetoczyła się fala wędrówki ludów, powstało tam na krótko państwo Wandalów, które ostatecznie upadło pod naporem Bizancjum. Do ekspansji arabskiej, która miała miejsce w VII wieku, Berberowie w większości byli chrześcijanami, jednak po tym, jak tereny dzisiejszego Maghrebu znalazły  się pod panowaniem arabskim, przyjęli oni wiarę w Allacha. Co istotne, berberyjska wersja islamu różni się zasadniczo od wariantu sufickiego i szyickiego, gdyż nie dopuszcza poligamii, a kobiety cieszą się wśród berberyjskich plemion wysokim statusem, co przejawia się między innymi w prawie współdecydowania o ważniejszych sprawach rodziny wspólnie z mężem.

Jedną z bardziej interesujących grup wchodzących w skład Berberów są Tuaregowie. Zamieszkują oni saharyjskie obszary Aglierii, Libii, Mali czy Burkina Faso. Tradycyjnie są nomadami, podróżują po pustyni i jej obrzeżach, zajmują się hodowlą bydła i kóz, wytwarzaniem biżuterii i turystyką. Ich nazwa pochodzi z języka arabskiego, gdzie ma znaczenie pejoratywne, jako że arabskie słowo tawariq oznacza bezbożnika. Ci pustynni koczownicy cechują się tradycyjnym matriarchatem, co stanowi wyjątek wśród wyznawców islamu. W społeczności Tuaregów silniejszą pozycję posiada kobieta i to ona zajmuje się edukacją dzieci, przechowywaniem tradycji, prowadzeniem spraw domowych w czasie nieobecności męża. W dawnych czasach do kobiet należała większa część majątku, czyli namiot i wielbłądy, przysługiwało im również prawo wyboru męża.  Kłótnie małżeńskie były zawsze rozstrzygane z priorytetem kobiety, co często prowadziło do rozwodów. Co ciekawe, wśród Tuaregów to mężczyźni zasłaniają sobie twarze fragmentem swego turbanu, podczas gdy kobiety chodzą tam z odkrytą twarzą. W dzisiejszych czasach główną profesją tego ludu jest hodowla bydła, w tym głównie kóz, owiec i wielbłądów, a także transport karawanowy. W starożytności natomiast parali się znacznie mniej chlubnym zajęciem, a mianowicie łapaniem niewolników, którymi następnie handlowali z Rzymianami i Fenicjanami.

Na koniec etnologicznej wyliczanki warto wspomnieć o Beduinach, którzy zamieszkują między innymi północne rejony Afryki. Spotkać ich można głównie w Egipcie, jakkolwiek ich ojczyzną pozostaje Półwysep Arabski. Do połowy XX wieku Beduini egipscy prowadzili koczowniczy tryb życia. Jednak wraz z projektem regulacji Nilu, kiedy na przełomie lat 60 i 70 wzniesiono tamę w Asuanie, w związku z czym zalano olbrzymie obszary pustyni, na których obecnie znajduje się Jezioro Nasera, nomadów należało przetransportować w bezpieczne i suche miejsce. Stąd też rzesze koczowników przeniesiono do wielkich miast, między innymi do Luksoru i Kairu, gdzie z dnia na dzień znaleźli się w warunkach całkowicie odmiennych od tych, do których przywykli. Z translokacją egipskich Beduinów, szczególnie do Kairu, wiązały się liczne tragedie, kiedy to przyzwyczajony do wolności, a przede wszystkim do stojącego na ziemi namiotu nomada, zapominał, że znajduje się na dachu domu (w Egipcie domy posiadają często niezabudowane piętra, które przeznaczone są pod budowę kolejnego mieszkania dla potomków) i robił o jeden krok za dużo. W związku z taką sytuacją władze doszły w końcu do wniosku, że nie można na siłę uszczęśliwiać dzieci pustyni i przesiedlać ich do ceglanych więzień, gdzie nie mogły one czuć na twarzy niosącego żar saharyjskiego wiatru.

Pod pustynią Sahara znajdują się jedne z największych na świecie zasobów wód podziemnych, obsługujące około 90 największych oaz. Na zdjęciu: oaza w Tunezji
Pod pustynią Sahara znajdują się jedne z największych na świecie zasobów wód podziemnych, obsługujące około 90 największych oaz. Na zdjęciu: oaza w Tunezji

Sahara wdziera się niepostrzeżenie w życie jej mieszkańców. Nawet na chwilę nie daje o sobie zapomnieć. Drobiny piasku nieustannie wirują w suchym, gorącym powietrzu, a całe ciało przesycone jest jej zapachem i pokryte niedostrzegalnym, ale namacalnym pyłem. Jej bezkres poraża od pierwszego spotkania, gdy człowiek wychodzi z ludzkich osiedli i nagle staje oko w oko z bezmiarem piasku, żwiru i nicości. Nie istnieje żadne przejście od cywilizacji miast do dzikości Sahary. Ona pojawia się znienacka, oszałamia, pochłania. Nie sposób oprzeć się jej niebezpiecznemu urokowi.

Kiedy słońce zachodzi za wydmy, na Saharze nastaje ten szczególny moment, gdy żar przygasa. Za chwilę zrobi się chłodno, a potem wręcz niewiarygodnie zimno. Tę różnicę czuć szczególnie w styczniu, kiedy wahania między temperaturą dzienną a nocną sięgają 40 stopni. Jednak o zmierzchu pustynia przybiera barwę delikatnego różu, potem migotliwego fioletu, a niebo ciemnieje coraz bardziej, przechodząc w intensywne indygo. Gdy na firmamencie zapalają się gwiazdy, można w pełni uprzytomnić sobie, jak niesamowitą formacją jest Sahara. Człowiek stojący na bezkresnych piaskach, pod gwiaździstym płaszczem, uświadamia sobie w pełni swą kruchość wobec czegoś, co od milionów lat pozostaje niezmienne. Po nocnym saharyjskim niebie przesuwają się gwiezdne konstelacje, tak jak robiły to tysiące lat temu, wyznaczając nomadom drogę do oazy lub do kolejnego obozu. Nie istnieje wówczas nic innego, tylko magiczny bezkres Sahary, czerń nieba i migoczące gwiazdy. Wieczność jest na wyciągnięcie ręki.

Posted on

Bałkański chłodnik tarator

Tarator, czyli chłodnik na bazie gęstego jogurtu i świeżego ogórka, jest popularny w Albanii, Macedonii i Bułgarii. Podobną zupę znajdziemy na stołach w Serbii, Turcji, Grecji i Iranie. W niektórych krajach do zupy dodaje się zimną wodę, żeby uzyskać bardziej płynną konsystencję. W innych ma ona gęstszą postać, zbliżoną do greckiego sosu tzatziki. Na Bałkanach do zupy dodaje się posiekany koperek, na Cyprze – świeże listki oregano. Zupę podaje się z oliwą lub olejem słonecznikowym oraz orzechami włoskimi. Niezależnie od regionalnych wariacji, świetnie smakuje ze świeżym pieczywem lub młodymi ziemniakami.

 


Przepis: Tarator

 

4 porcje

 500 ml jogurtu greckiego lub kefiru
1/2 szklanki zimnej wody
1 duży ogórek, pokrojony w drobną kostkę
2 ząbki czosnku, bardzo drobno posiekane
3 łyżki oliwy
pęczek koperku, posiekany
sok z ½ cytryny
sól pieprz, do smaku

 

Do podania:

1/3 szklanki orzechów włoskich
1 łyżeczka sumaku
łyżka drobno posiekanego koperku
oliwa

 

 

Ogórek kroimy w drobną kostkę.
Czosnek i koperek drobno siekamy.
W dużej misce widelcem lub trzepaczką łączymy jogurt z oliwą, sokiem z cytryny i wodą.
Dodajemy ogórek, czosnek i koperek, mieszamy.
Doprawiamy solą i pieprzem.
Chłodnik wstawiamy do lodówki na co najmniej godzinę.
Orzechy włoskie podprażamy na suchej patelni.
Chłodnik podajemy skropiony oliwą, posypany sumakiem, koperkiem i orzechami.

 

Posted on

Bałkańskie stereotypy i ich przedstawienie w kinie

“Bałkański kocioł”, “beczka prochu”, “punkt zapalny kontynentu”, “ziemia terroru, ognia i miecza”, “żywioł bałkański” – podobne określenia dla południowo-wschodniej części Europy można mnożyć w nieskończoność. Każdy z nas spotkał się z nimi niejednokrotnie przy okazji wysłuchiwania doniesień medialnych, podczas rozmów o wakacjach spędzonych na Bałkanach czy w czasie lektury książek poświęconych temu regionowi.

Wybitna badaczka kultury, Maria Todorova, autorka obszernej i bogato udokumentowanej monografii o Bałkanach, twierdzi, że to, co znajdujemy w relacjach człowieka Zachodu, to wyobrażenie o  półwyspie, a nie jego realny obraz. Stąd też znamienny tytuł jej pracy: Bałkany wyobrażone. Według Todorovej historia powstania i trwania stereotypu bałkańskiego to historia niewinnych niedokładności wynikających z niedoskonałej wiedzy geograficznej, późniejszego nasycenia nazwy geograficznej odcieniem politycznym, społecznym, kulturalnym i ideologicznym.


Bałkany fascynują, ale wciąż budzą lęk: stereotypy związane z tym regionem Europy, ukształtowane w XIX wieku przez zachodnich podróżników, pisarzy i dyplomatów, a wzmocnione przez niespokojne wydarzenia wieku XX, podlegają nieznacznej korekcie, jednak wciąż są żywe i obecne w dyskursie europejskim.

W oczach dziewiętnastowiecznych poszukiwaczy przygód,  ludzi pióra i polityków, Bałkany to region zamieszkany przez ludzi z jednej strony apatycznych i biernych, z drugiej – nieokrzesanych, porywczych i nieprzewidywalnych. Wojowniczych i okrutnych. Przesądnych i przywiązanych do religii. Nieracjonalnych. Skłonnych do mitologizowania rzeczywistości. Kultura Bałkanów jest słabo rozwinięta, prymitywna, ciążąca ku Orientowi, z którego czerpie to, co najbardziej negatywne. Spuścizna bizantyjska i osmańska zostawia na niej wyraźne piętno, ale w zderzeniu z Bizancjum oraz z dziedzictwem tureckim jej dzisiejszy kształt wypada znacznie gorzej.

Z drugiej strony w wizerunku Bałkanów pojawiają się elementy pozytywne, takie jak poczucie bliskości z naturą, egzotyka na wyciągnięcie ręki, pierwotność, żywiołowość, przywiązanie do tradycji i kultywowanie jej. Ważna jest uwodzicielska muzyka –  raz tęskna i melancholijna, innym razem żywa i zachęcająca do zabawy. Nie bez znaczenia jest również fakt, że Bałkany mogą pochwalić się świetną, aromatyczną i różnorodną kuchnią.

Dwudziesty wiek, jak wspomniałam wcześniej, dokonuje pewnej korekty stereotypu Bałkanów za sprawą diametralnej zmiany sytuacji politycznej. Upadek wielkich imperiów, powstanie na ich zgliszczach państw narodowych i w konsekwencji obudzenie lokalnych nacjonalizmów, następnie wybuch dwóch wielkich wojen światowych, a w drugiej połowie XX wieku wojny w Jugosławii, wzmocniło stereotyp Bałkańczyka jako człowieka dzikiego, nieobliczalnego, okrutnego. Bałkańczycy nie są już ospali, bierni  i apatyczni jak często opisywano ich jeszcze kilka dekad wcześniej. Teraz mówi się o przedstawicielach roznamiętnionych narodów, których należy krótko trzymać.

To, co mieszkańcy Bałkanów mówią o sobie, wydaje się być często odpowiedzią na zewnętrzne o nich wyobrażenie i nie stanowi niezależnego autoportretu. W tekstach autorów bałkańskich spotyka się określenia dotyczące półwyspu. takie jak miejsce nieustannego chaosu i wiecznego bałaganu. Bałkańczyków według nich samych cechuje emocjonalność i zapalczywość. Należy jednak dodać, że określenie ‘bałkański’ ma różne konotacje w  językach regionu. Dla Bułgara na przykład nie musi zawierać pierwiastka negatywnego, a określenie ‘balkandżija’ jest wręcz pozytywne: oznacza niezależność, dumę, odwagę. Bałkany dla wielu mieszkańców półwyspu to synonim miejsca, w którym pulsuje tradycja kształtująca dzisiejszą Europę.

Większość Bałkańczyków utożsamia jednak tę nazwę z cechami negatywnymi; Serbowie i Chorwaci mówią Balkanci smo (‘Jesteśmy Bałkańczykami’) w geście samokrytyki, uzasadniając negatywne konsekwencje swoich zachowań.

Niektóre nacje bałkańskie próbują odcinać się od swoich korzeni: Grecy chętniej podkreślają swoje źródła antyczne, Chorwaci zaś nazywają swoje terytoria przedmurzem chrześcijaństwa, za którym jest już tylko bałkańska barbaria.

Kino bałkańskie, szczególnie to z krajów byłej Jugosławii, wydaje się wpisywać w stereotyp regionu, zarówno ten narzucony przez Zachód, jak i ten, który mieszkańcy półwyspu sami powielają. Najbardziej znany bałkański reżyser Emir Kusturica, autor obrazów takich jak Underground, Biały kot, czarny kot, Życie jest cudem, robił z lokalnego stereotypu swój znak firmowy: w połączeniu z oryginalnym językiem filmowym przyniosło mu to spektakularny sukces i zwróciło uwagę świata na kino z półwyspu. Inny twórca z Bałkanów, uznany i wielokrotnie nagradzany reżyser Danis Tanović, autor głośnej Ziemi niczyjej (Oskar i Złoty Glob za najlepszy film nieanglojęzyczny w 2002 roku) oferujący znacznie bardziej brutalny obraz Bałkanów, również stara się wykorzystać siłę wyobrażenia o regionie do budowania napięcia na ekranie. Trzeba jednak zaznaczyć, że kino Tanovicia jest dużo bardziej realistyczne, a widz ma nierzadko wrażenie, że autor pragnie się ze stereotypu Bałkańczyka uwolnić.  Ale nie miejmy złudzeń – Tanović nie pozwala nam ani przez moment zapomnieć o tym, skąd pochodzi.

Poniżej przedstawiam trzy propozycje filmów mniej znanych i utytułowanych, jednak zdecydowanie wartych uwagi.

 

Śmierć w Sarajewie, reżyseria Danis Tanović, Bośnia i Hercegowina, Francja, 2016

Obraz nakręcony na motywach sztuki francuskiego dramaturga Bernarda Henriego Lévy’ego. Akcja rozgrywa się w eleganckim hotelu Europa w tytułowym Sarajewie w przeddzień uroczystości z okazji setnej rocznicy zabójstwa arcyksięcia Franciszka Ferdynanda. Zaproszony na tę uroczystość sławny francuski aktor przygotowuje w pokoju hotelowym swoje wystąpienie. Pracownicy i goście zachowują się w sposób powściągliwy i stonowany. Dziennikarka przeprowadzająca wywiady na dachu hotelu też jest uosobieniem zimnego profesjonalizmu. Nie należy jednak dać się zwieść scenerii filmu. Na zapleczu hotelu pracownicy planują rozpocząć strajk. Atmosfera jest coraz bardziej gorączkowa, bo dzień protestu pracowników zbiega się w czasie z uroczystościami rocznicowymi w mieście. Goście hotelowi to same znakomitości, więc strajk jest ostatnią rzeczą, której życzyłby sobie właściciel. W międzyczasie widz jest świadkiem niezwykłego spotkania na wspomnianym dachu hotelu: bośniacka dziennikarka rozmawia z serbskim aktywistą, potomkiem Gawriła Principa, zabójcy księcia, który zresztą nazywa się tak samo i najwyraźniej ma poczucie, że nazwisko zobowiązuje. Jego żarliwa obrona serbskiej racji stanu w zderzeniu z argumentacją dziennikarki jest jednym z najmocniejszych, choć zdecydowanie nie ostatnim elementem dramaturgicznym filmu.

Temat i przebieg filmu, będący alegorią współczesnego świata, wykorzystuje scenerię bałkańską i typowe, wręcz stereotypowe zachowania bohaterów w celu pokazania pewnych uniwersalnych mechanizmów: każda z postaci symbolizuje znanych nam protagonistów życia codziennego i bohaterów masowej wyobraźni.


Posterunek graniczny
, reżyseria Rajko Grlić, Austria, Macedonia, Chorwacja, Węgry, Wielka Brytania, Słowenia, Bośnia i Hercegovina, Serbia i Czarnogóra, 2006

Uniwersalny przekaz ubrany w bałkańską rzeczywistość końca lat osiemdziesiątych oferuje  także film Posterunek graniczny. Akcja rozgrywa się na pograniczu jugosłowiańsko-albańskim w malowniczej scenerii jeziora Ochryda. Na małym posterunku granicznym grupa żołnierzy czeka na zakończenie służby. Porucznik Pasić, dowódca oddziału, dowiaduje się, że ma syfilis. Próbując ukryć ten fakt przed mieszkającą poza jednostką żoną oraz znudzonymi, szukającymi sensacji podwładnymi, Pasić wymyśla karkołomny plan: wmawia żołnierzom, że istnieje spore ryzyko ataku ze strony Albańczyków i ogłasza pełną mobilizację. Nikt nie może opuścić jednostki. Jedyną osobą, która ma do tego prawo, jest przebywający na służbie na posterunku granicznym Sinisa Cević, z wykształcenia lekarz. Cević regularnie udaje się do miasta po zastrzyki dla porucznika.

Przez całą kilkutygodniową kurację Pasić ma wymówkę, żeby nie wracać do domu, a żołnierze zajęci są rzekomą planowaną “inwazją” wrogich sił. W tym czasie młody medyk nawiązuje romans z żoną przełożonego, a jego kolega z oddziału planuje podstępem opuścić armię. W wyniku splotu nieszczęśliwych wypadków, psychozy żołnierzy, którzy uwierzyli w wymyślony atak wroga, a także utraty kontroli nad sytuacją przez bohaterów historii, dochodzi do dramatu.

Film pokazuje ostatnie lata przed krwawym rozpadem Jugosławii. Podobnie jak jego poprzednik, dzieło stało się symbolem wojny na Bałkanach. Według twórców filmu historia na posterunku granicznym sugestywnie przedstawia to, co prowadzi do tragedii: zbieg nieszczęśliwych zdarzeń połączony z porywczością, dezynwolturą, bałaganem, emocjonalnym zaangażowaniem, które biorą górę nad zdrowym rozsądkiem.

 

Parada, reżyseria Srdjan Dragojević, Chorwacja, Francja, Macedonia, Wielka Brytania, Słowenia, Serbia, 2011

Trzeci film od pierwszych minut wprowadza widza w samo centrum bałkańskiego imaginarium: bohater to  Serb znany jako Limun,  weteran wojny w Jugosławii, dziś gangster, właściciel siłowni, i klubu, gdzie trenuje się sztuki walki. Przywiązany do ojczyzny i religii, nacjonalista i homofob, piewca tradycyjnych wartości, żyje wraz ze swoją narzeczoną w specyficznym bałkańskim luksusie, czyli w dużym, drogim, kiczowatym domu, bogato ozdobionym trofeami sportowymi ukochanego klubu i porożem upolowanej przez siebie zwierzyny. Pewnego dnia trafia z psem do weterynarza. Jest niezwykle przywiązany do swojego pupila i, jako typowy, przesądny mieszkaniec Bałkanów, uważa, że zwierzak przynosi mu szczęście. Weterynarz okazuje się gejem związanym z pewnym wedding plannerem, u którego organizację wesela zamawia narzeczona Limuna. W wyniku rozmaitych perypetii bohaterów Limun decyduje się na udzielenie ochrony uczestnikom pierwszej gejowskiej parady w Belgradzie.

Filmowi zarzucano powierzchowność w przedstawieniu problemu homofobii i nacjonalizmu, jednak jest przy wszystkich zauważalnych niedociągnięciach jest to dobre kino rozrywkowe, umiejętnie łączące komedię z dramatem.

 

Zaproponowane powyżej filmy mają bogatą warstwę fabularną, zawiłą, a jednocześnie czytelną intrygę, świetny, choć nierzadko rubaszny humor, soczyste, błyskotliwe dialogi oraz zgrabnie podaną mieszankę tego, co zabawne z tym, co dramatyczne. Stereotypy bałkańskie są w nich umiejętnie i właściwie dozowane. Ponadto, filmy z Bałkanów mają jedną istotną cechę: bardzo dobry scenariusz. Można zaryzykować stwierdzenie, że łatwość opowiadania wciągających historii przez filmowców z półwyspu to kolejny znak rozpoznawczy kina z tego regionu. Mam nadzieję, ze cecha ta zostanie na trwałe przypisana do Bałkanów jako jej kolejny, tym razem pozytywny stereotyp.

 

Źródła:

Bozidar Jezernik, Dzika Europa, Bałkany w oczach zachodnich podróżników, Kraków, 2007

Agnieszka Stańczak, Uciec z Bałkanów, (w:) Annales Universitatis Mariae – Curie Skłodowska, Lublin-Polonia, Lublin, 2015

Maria Todorova, Bałkany wyobrażone, Wołowiec, 2008

 

 

Zdjęcie główne: stara pocztówka z Sarajewa
Posted on

Leonardo da Vinci, Aforyzmy. Aforismi

W 2019 mija pięćsetna rocznica jego śmierci, a do mnie, w wigilię tego roku, dotarło piękno i trafność poszczególnych zdań Leonarda. Ich zwięzła doskonałość, niekiedy zaskakujące przekierowanie znaczeń.

Kto weźmie do ręki mój wybór, niech wie, że czytając pisma Leonarda, i natrafiając co i rusz na poruszającą myśl, wspominałem z wdzięcznością kochaną Mistrzynię i Przyjaciółkę Julię Hartwig, która w swoich Błyskach, prócz całkiem oryginalnych zapisów własnych, zamieszczała niekiedy także zdania cudze, na przykład Mickiewicza. Otóż mam wrażenie, że energia, jaką wyzwoliły we mnie pewne fragmenty Leonarda, pokrewna jest energii Błysków wielkiej Julii – tych myśli, które wyrywają się do samoistnego bytu. Stąd tytuł wyboru, łączący poetykę obserwacji, natchnienia, rozumu i poezji.

Jest w zdaniach Leonarda – tych, które mnie rozświetliły – szlachetna gnomiczność, niedokończoność, fragmentaryczność, czasem apodyktyczność prawdy oczywistej i absolutnej, uwolnionej od jakiegokolwiek wstydu, by prawdę tę wypowiedzieć. Jest – jak w zapisku o pragnieniu – nieoczekiwane uruchomienie całego życiowego doświadczenia obserwatora i naturalisty, służące wyrażeniu lirycznej, w dodatku zaskakującej myśli.

Oto kilka przykładów, wybranych z zamkniętymi oczami:

Każdy człowiek zawsze znajduje się pośrodku świata i pod środkiem jego półkuli i nad świata tego ośrodkiem.

 Zmysły są ziemskie, w chwili kontemplacji rozum jest poza nimi.

 Woda w rzece, której dotykasz, jest ostatnią z tej, która przeszła, i pierwszą z tej, co nadchodzi. Tak samo jest z teraźniejszością.

 

Czytelnik otrzymuje więc w tych „aforyzmach” dziełko nieobiektywne, kapryśne, poddane porywom olśnienia i zastanowienia. Pewnie, że każde z pism Leonarda domaga się całościowego wydania, lecz to zadanie nie na moje siły. Nie dzisiaj. I skoro nie umiem się zmusić do scalającego, heroicznego wysiłku, pozwalam sobie na strzelisty zachwyt.

Już sama historia pism Leonarda wystawia je na kruchość. Zbierając rozproszone notatki w specjalnym notatniku, artysta pisał w 1508: to będzie zbiór bez ładu ułożony z wielu papierów, które tu przepisałem z nadzieją, że uporządkuję je kiedyś we właściwych miejscach zgodnie z materią, o której traktują. Rozproszenie sprzyjało też powstawaniu apokryfów. Zdań, które chcielibyśmy, żeby wypowiedział w naszym imieniu ktoś taki jak Leonardo, lecz których źródeł przynajmniej ja znaleźć nie potrafię. Choćby to wspaniałe proroctwo, wysnute z tradycji, wedle której Mistrz z toskańskiego Vinci był wegetarianinem: Przyjdzie czas kiedy człowiek nie będzie już musiał zabijać by jeść, a zabicie choćby jednego zwierzęcia będzie uważane za poważne przestępstwo. Ach, jak bym pragnął, żeby można je było podpisać nazwiskiem autora „Damy z gronostajem”!

Pisma Leonarda, strzeżone przez ucznia artysty Francesca Melzi, który został właścicielem brulionu, po śmierci ucznia były dzielone, wyprzedawane kartka za kartką, rozpraszane, zapominane. Podejmowane później, zwłaszcza od XVII wieku, poważne próby odtworzenia pisemnego korpusu, pozwalają czytać je dzisiaj w poruszającym pięknie fragmentu. Mój wybór to maleńka cząstka całości, pozbawiona ambicji, by wyczerpać czy choćby nadgryźć obszerny kanon. Zaledwie brulionowy wypisek, ale jak wydany przez kochaną Austerię!

Posted on

O Leonardo, czemu tak się trudzisz ?

Tytułowe zdanie z Kodeksu Atlantyckiego (Codice Atlantico) zaadresował Leonardo sam do siebie. Medytacja nad własnym wysiłkiem twórczym, badawczym i eksperymentalnym powodowana była refleksją nad własnymi możliwościami, talentami, a także, jeśli nie przede wszystkim, nad sensem i celowością podjętych, zawsze zapalczywych, działań.

Z powodzeniem i wielkim zaangażowaniem – do czasu, jak się zaraz przekonamy – zajmował się muzyką, teatrem, machinami wojennymi, budowaniem umocnień, malowaniem obrazów, rzeźbieniem, odlewami, badaniami nad optyką, anatomią, lotem ptaków i machinami do latania; projektował samoloty, czołgi i rozmaite rodzaje broni; rozwiązywał zagadnienia matematyczne, nieustająco rysował i notował. Giorgio Vasari, autor pierwszej biografii Leonarda, przypisał mu nadludzkie cechy, boskiego wręcz pochodzenia. My także przywykliśmy przez wieki do takiego właśnie postrzegania niezwykłej postaci Mistrza z Vinci. A przecież wszystkie cuda, które wyszły spod jego rąk, są efektem ciężkiej pracy, by okiełznać to, co pojawiało się w jego głowie, w jego oczach, w jego potężnej wyobraźni. I by wysiłek swój doprowadzić do końca.

______________________________________________________________________________

GARŚĆ CIEKAWOSTEK O LEONARDZIE

– Wiemy z przekazów, że Leonardo da Vinci był mężczyzną bardzo atrakcyjnym, a także dbającym o swój nietuzinkowy styl. Nosił się barwnie i niekonwencjonalnie. Lubił kolor różowy.

– Leonardo lubił robić żarty swoim znajomym. Straszył ich na przykład sztucznymi jaszczurkami wyskakującymi z pudełek.

– Szacuje się, że IQ Leonarda plasował się na poziomie ok. 200-250, co czyni go jednym z największych geniuszy w historii

– Ostatnie słowa artysty brzmiały podobno: Znieważyłem Boga i ludzkość, moja praca nie osiągnęła jakości, jaką powinna mieć.

– Da Vinci był leworęczny. Potrafił przy tym pisać jedną ręką, a drugą rysować w tym samym czasie.

– Wśród wynalazków Włocha, poza licznymi maszynami, są m.in. soczewki kontaktowe, które opisał już w 1508 roku.

– Leonardo nie posiadał żadnego formalnego wykształcenia; był samoukiem. Pochodził z nieprawego łoża, nie miał możliwości uczęszczania do dobrych szkół. Na szczęście ojciec, zauważywszy jego talent do rysowania, posłał go na nauki u florenckiego artysty Andrei del Verrocchia.

– Da Vinci był wegeterianinem. W swych pismach wspominał o obrzydzeniu kiełbasą. Odmawiał udziału w polowaniach, a według Vasariego zdarzało mu się chodzić na targi, gdzie kupował ptaki w klatkach, które następnie wypuszczał.

_______________________________________________________________________________

Leonardo miał cechę dość często występującą u wybitnie uzdolnionych – mianowicie niecierpliwość. Problemy z koncentracją, jakbyśmy to dzisiaj nazwali. Cecha ta nie pozwalała mu na sfinalizowanie wielu poczynań. W rezultacie tylko kilkanaście obrazów możemy dziś z całą pewnością uznać za jego, a i te nie wszystkie są ukończone. Pomniki golfaronierów, kondotierów i innych pozostały na papierze i w nieudanych odlewach. Utrata zainteresowania była równie nagła, co przypływ natchnienia. Brzmi to zupełnie jak opis żywego i inteligentnego dziecka – i faktycznie, jeśli chodzi o jego zupełnie niedorosłą ciekawość świata, Leonardo był „dzieckiem podszyty”. Być może zresztą to, co my nazywamy niecierpliwością, w rzeczywistości jest jeszcze jednym wymiarem owego żaru i niegasnącego pragnienia, by tworzyć i wiedzieć jak najwięcej, jak najpełniej; by być jak najbliżej tego, co się widzi, by powoływać do życia dzieła jak najmocniej zgodne z naturą, którą z takim zapałem się bada. Porzucanie rozpoczętych czy prawie ukończonych zadań może też oznaczać, że Mistrz nie tyle się nimi nudził, co uznawał, że w danym kształcie nie osiągnie wyobrażonego efektu.

 


Refleksja nad twórczym wysiłkiem pojawia się w zapiskach Leonarda całkiem często. Jest nawet tematem niektórych jego bajek, które z takim kunsztem spolszczył prawie sto lat temu Leopold Staff. Jedna z nich, zatytułowana Niepokój, z niemal japońską lakonicznością ujmuje to, co mogło dręczyć duszę artysty:

Ziemi i głazów naniósł ilość tak obfitą
Potok, że wreszcie musiał zmienić swe koryto.

Rwący potok pomysłów, energii twórczej i pragnienia, by tworzyć, napotykał opór, będący jego własnym dziełem, skutkiem jego własnego niepohamowania i zachłanności. Dochodził do momentu, gdy niemożliwe było dalsze działanie; trzeba było zmienić kierunek, zmienić koryto dla potoku, by ten mógł płynąć dalej.

W dłuższej bajce, Płomienie i sagan, Leonardo dość otwarcie pisze o skutkach zachłanności: płomienie w palenisku, rozhulawszy się na suchym drewnie i popadłszy w pychę żywiołu, rozgrzały sagan pełen wody, który ostatecznie wykipiał i zalał ogień. W drugiej wersji bajki, z zuchwałych płomieni wywiązał się pożar, który ugaszono, wylewając wodę z tytułowego sagana.

 

 

Morał tej bajki jest dość jasny – brak umiarkowania i zachłanność prędzej czy później spotkają się ze strumieniem zimnej (lub gorącej) wody. Czyżbyśmy mieli do czynienia z kolejną refleksją nad własnym trudnym do ugaszenia pragnieniem, by tworzyć i wiedzieć więcej, lepiej, doskonalej?

W Bajkach wiele jest aluzji do poczucia wyjątkowości czy wręcz pychy, do wybujałej ambicji, pragnień ponad własne możliwości, a także do korzyści płynących z trudu zdobywania wiedzy, do ciągłej pracy i studiów. Analiza i interpretacja tych utworów to zadanie dla uczonych literaturoznawców i biografów Leonarda, wydaje się jednak, że przypisanie tekstom cech autorefleksji, medytacji i nieco ironicznej samokrytyki jest całkiem uzasadnione. Niewiele wiadomo o Leonardzie, ale o jego pysze milczą zarówno plotki, jak i fakty; możemy zatem przyjąć, że prędzej sam siebie skrytykuje w zaciszu własnej duszy, niż wywyższy.

Leonardo, czemuś więc tak się trudził ? – Po to, byśmy mogli Cię teraz, nieustająco od pięciuset ponad lat, podziwiać.

 

Więcej o Leonardzie w tekście Jarosława Mikołajewskiego, autora nowego przekładu aforyzmów Mistrza z Vinci
(do kupienia tutaj).

 

ŹRÓDŁA:
Leonardo da Vinci, Bajki, zebrał i przełożył Leopold Staff, PIW, 2004
 Jean Paul Richter i in., Literary works of Leonardo da Vinci, London, 1883, z którego wyboru i przekładu dokonał L. Staff