Istria, zielona kraina pełna malowniczych pagórków i średniowiecznych miasteczek, jest wspaniałym miejscem dla koneserów jedzenia i miłośników pięknych widoków. Od wieków związana z Italią, do tej pory zachowała liczne włoskie akcenty. Wiele tutejszych pięknych i ciut zapomnianych miasteczek turyści omijają bądź oglądają tylko zza szyby samochodu. Warto jednak zatrzymać się i poczuć klimat historii, która odcisnęła na nich tak mocne piętno.
Jednym z takich miejsc jest Draguć położony w północno-zachodniej części półwyspu. Mieszka tu zaledwie kilkadziesiąt osób, a sama miejscowość wielkością przypomina wręcz pobliskie Hum – najmniejsze miasto świata, liczące mniej niż 30 mieszkańców. Draguć jest jednak mniej znany, przez co nie traci swojego niezwykłego klimatu i nadal urzeka absolutną ciszą. Nietrudno stracić tu poczucie czasu! Położony jest na wzgórzu, z którego rozpościerają się przepiękne widoki, a jego klimat doceniają filmowcy – wciągu ostatnich 40 lat nakręcono tu 9 filmów, np. Kobietę muszkietera z Nastassią Kinski i Gérardem Depardieu. W miasteczku czekają na nas wiekowe zabudowania i jedna tylko ulica oraz jeden niewielki bar, posiadający również skromne pokoje dla poszukujących noclegu. Można tu także napić się wina lub przekąsić coś skromnego.
Zamek w Momjan, fot. Gord Webster / Flickr, CC BY-SA 2.0
Momjan
Wysokie wieże starego miasta Momjan świadczą o burzliwej historii tej okolicy. Tutejszy zamek wzniesiono w XIII wieku na klifie nad rzeką Dragonja jako fortecę. Dziś pozostały z niego tylko resztki murów, dwie wspaniałe półkolumny, portal z łukiem i wieżą. Wspaniałym pomysłem jest urządzenie pikniku w tej baśniowej scenerii. Za doliną kryją się małe jeziorka i wodospady, a okoliczne zbocza pokryte są wspaniałymi winnicami, z których słynie region. Prawdziwe cuda czekają na smakoszy: niezwykły aromat trufli, szparagów i dziczyzny z istryjskich lasów w połączeniu z cenionym lokalnym winem Muscat zapamiętacie na długo!
Opuszczony hotel w Kupari, fot. Robert Cutts / Flickr, CC BY-SA 2.0
Kupari
Kupari, miasto położone niedaleko Dubrownika, budzi grozę u większości turystów jako ponura pamiątka wojny domowej, która toczyła się na tych terenach jeszcze nie tak dawno temu. Nazywane jest zatoką umarłych hoteli ze względu na kompleks wypoczynkowy zbudowany za ponad miliard dolarów dla oficerów Jugosłowiańskiej Armii Ludowej, ich rodzin i najwyższych jugosłowiańskich oficjeli. Swoją prywatną rezydencję miał tu również Josip Broz Tito. W skład obiektów wchodziło siedem hoteli: Galeb, Grand, Goričina I, Goričina II, Mladost, Pelegrin, Kupari.
Niesamowity widok całej zatoki – niegdyś pełnej turystycznych atrakcji – dziś znaczą ślady wojny. Niektórzy odważni turyści wchodzą do opuszczonych ośrodków, chcąc poczuć klimat dawnych luksusów; są też tacy, co nocują w pozostałościach budynków lub na ich dachach. Nocą miejsce przeraża, a każdy odgłos i cień pobudzają wyobraźnię. Warto wiedzieć, że obok hoteli ciągną się piękne plaże, które przyciągają odważnych śmiałków lub miejscowych, którzy chcą zaznać ciszy i spokoju.
Zdjęcie główne: zamek w Momjan, fot. Gord Webster / Flickr, CC BY-SA 2.0
Zapraszamy do odsłuchania audycji o Pompejach, gdzie o dramacie z 79 r. n.e. opowiada Julia Wollner, redaktor naczelna “Lente” (program zaczyna się ok. 9’18).
Czas zawsze był obecny w sztuce, nawet tej najdawniejszej; zawsze w zgodzie z aktualnym intelektualnie i obyczajowo doświadczeniem jego istnienia. To doświadczenie czasu przejawia się na przykład w sposobach jego mierzenia i nazywania. Jest czas przyrodniczy, astronomiczny, wegetatywny, historyczny. Beda Czcigodny w VII wieku dzielił czas według: „natury” (rok słoneczny), „zwyczaju” (miesiące), „władzy” (przejęty z czasów rzymskich piętnastoletni indykcjon, który wyznaczał pobór specjalnego podatku; wyznaczone dni świąteczne wolne od pracy itp.). Odróżniano czas naturalny wyznaczany przez ruch słońca oraz czas formalny, mierzony matematycznie (Nicolas D’Oresme).
Średniowiecze to czas Kościoła – wieczności i oczekiwania na zbawienie (do XIV w.) – oraz czas kupców i handlarzy, wyznaczany przez dostawy, transakcje, licytacje, targi i giełdy, zyski i podatki (od XIV w.). Był to czas naturalny, wyznaczany przez ruch słońca i księżyca, pory roku, czas zasiewów i zbiorów, polowań i uboju zwierząt hodowlanych. Czas świąt liturgicznych, lokalnych i wewnątrzkościelnych, procesji i pielgrzymek. Czas mnisi, składający się z powtarzających się każdego dnia laud, prym, sekst, non, nieszporów i komplet.
Można długo wyliczać sposoby rachuby czasu, nie ruszając się poza średniowiecze, a przecież czasy nowożytne przyniosły nowe odkrycia astronomiczne, nową myśl filozoficzną, które zmieniły również postrzeganie czasu. Nowoczesność i współczesność, wraz z teorią względności, postawiły przed ludźmi nowe wyzwania w zakresie myślenia i doświadczania czasu. Dlatego porzucimy te spekulacje i przejdziemy do oglądania czasu w obrazach i rzeźbach – próbach materialnego uchwycenia czasu, nie roszcząc sobie żadnych pretensji do odkrywczości. Postaramy się za to wspomnieć o kilku ciekawych przykładach pokazania czasu i jego działania w różnych dziełach sztuki.
Wieczność
Średniowieczne postrzeganie czasu to z jednej strony nieruchoma wieczność, z drugiej zmienny, płynny czas doczesny. Bezruch i trwanie versus zmienność i przemijanie. Jak je uwidocznić?
Ołtarz Simone Martiniego (1333 r.) wykonany dla katedry w Sienie pięknie pokazuje owo zastygnięcie w boskim bezczasie. W centrum ołtarza znajduje się obraz ZwiastowanieMarii Pannie – scena pozbawiona jakichkolwiek elementów narracji. Jest zastygniętą w pół gestu grupą, na złotym tle, z minimum akcesoriów i rekwizytów. Archanioł klęczy z uniesioną dłonią, Maria odsuwa się speszona, a każda z tych postaci znieruchomiała, jak zaklęta w kamień. Złote tło – średniowieczny symbol wieczności i niebiańskiej Jerozolimy dopełnia obrazu nieustającego Wcielenia. Gołębica Ducha świętego zawisła nad głowami Marii i archanioła, nieruchomo i trwale jak cała wieczność. Święci asystujący tej scenie również należą do wiecznego bezczasu – hieratyczne sylwetki oderwane są na zawsze od ziemskiej rzeczywistości. Patrzymy na uchwycone zawsze.
Zwiastowanie Simona Martiniego
Wertykalna oś czasu – czyli czas teologiczny, którego materialny wizerunek możemy podziwiać w dziele Martiniego, była nierozłączna od osi horyzontalnej, od czasu linearnego, historii, od następujących po sobie zdarzeń, płynnie przechodzących z przeszłości w przyszłość, z przystankiem w teraźniejszości. W jaki sposób można uchwycić linearny przebieg czasu? W sztuce dawnej opowiadanie historii opanowane zostało do perfekcji, a do tego wypracowano przynajmniej dwa sposoby na pokazywanie opowieści, w których czas płynie, zmieniając ludzi i miejsca.
Cykle narracyjne
W sztuce średniowiecza i w renesansie bardzo popularne były cykle narracyjne, opowiadające o życiu Chrystusa i Marii oraz o innych ważnych świętych postaciach. Cykle te powstawały w najróżniejszych formach plastycznych: jako malowidła ścienne, malowane i rzeźbione nastawy ołtarzowe. Mogły być mniej lub bardziej rozbudowane, ale zawsze pokazywały wydarzenia w kolejności chronologicznej, a zatem ujmowały czas historycznie. Jednocześnie, cykle narracyjne umieszczane w kwaterach retabulów ołtarzowych miały funkcję mnemotechniczną – patrząc na następujące po sobie sceny ze świętych dziejów, człowiek utrwalał w swej pamięci zarówno ową historię, jak i kolejność świąt. Średniowieczne retabula były swoistym obrazowym kalendarzem. Malowidła i rzeźby układały się w kolejności następowania świąt, np. Zwiastowania, Nawiedzenia, Bożego Narodzenia, Hołdu Trzech Króli. W bardziej rozbudowanych pojawiały się jeszcze sceny Ofiarowania w świątyni, Oczyszczenia, Zaśnięcia Marii itd.
Podobne cykle narracyjne tworzono na temat żywotów rozmaitych świętych, począwszy od Jana Chrzciciela, przez Hieronima, św. Benedykta, Franciszka, Dominika, świętych męczenników i męczennic, jak Barbara, Katarzyna. Cykle opowiadały historię życia, śmierci i świętości, w której wydarzenia następowały po sobie w czasie. Takie dzieła powstawały w całym świecie chrześcijańskim, w zależności od lokalnych upodobań dobierano skalę i formę dzieła oraz postacie świętych, którym je poświęcano. W sztuce bizantyjskiej i prawosławnej cykle narracyjne umieszczano w bordiurze ikony, w centrum zaś umieszczano scenę ukrzyżowania Chrystusa lub malowano postać świętego czy świętej, której ikona została poświęcona. Ten rodzaj ikon to prazdniki, ikony świąteczne. Cykle narracyjne pokazują czas uporządkowany, wyznaczany wydarzeniami, pieczołowicie oddzielonymi od siebie ramkami, rzeźbionymi lub malowanymi.
Kaplica Scrovegnich w Padwie – surowa budowla typowa dla lombardzkich północnych Włoch – skrywa malowidła ścienne oszałamiające swym rozmachem kompozycyjnym i kolorystycznym (patrz zdjęcie główne). Ich autor, wielki Giotto di Bondone, stworzył monumentalny, w skali i w treści, program ikonograficzny, godny miejsca, w którym rozstrzygały się eschatologiczne losy rodziny Scrovegnich.
Główny temat malowideł to życie Marii i Chrystusa. W górnym rzędzie przedstawione są sceny z życia Marii, począwszy od historii jej rodziców, Joachima i Anny. Dwa niższe rzędy scen pokazują dzieciństwo oraz działalność Chrystusa i jego Pasję. Te dwa wątki biograficzne przedstawione są w kolejno następujących po sobie scenach, z zachowaniem spójności architektury (bardzo oszczędnej), stroju i rysów twarzy postaci itp. Sceny układają się w dramatyczną historię dzieciństwa i młodości Marii, z przejściem do losów jej Syna, aż do Jego śmierci na krzyżu i złożenia do grobu. Giotto był malarzem bardzo oszczędnym w środkach, ale efekt jego pracy zdumiewa po dziś dzień. Oszczędność w kreowaniu scen wyraża się niewielką liczbą postaci, umiarkowaniem w budowaniu sztafażu, oddawania wnętrz, jednak ta surowość nie przeszkadza w wyczerpującym ukazywaniu istoty danej sceny. Oto na przykład scena zwiastowania Annie – zrozpaczona kobieta modli się żarliwie, kiedy odwiedza ją anioł i pociesza, że jej modlitwy zostały wysłuchane i zostanie matką. W tym czasie gderliwa służąca siedzi przed domem i przędzie na wrzecionie, a jednocześnie wyraźnie podsłuchuje, co się dzieje w domu. Kapitalna scena, jednocześnie dramatyczna i zwyczajna – wzniosłość sceny odwiedzin anioła zrównoważony jest postacią służącej, co tylko wzmacnia przekaz, czyni przedstawione wydarzenia bliższymi tym, którzy je podziwiają. Zwyczajność domowego otoczenia uwznioślona cudownym wydarzeniem, jakie się w nim rozgrywa.
Zwiastowanie Annie (Giotto)
Dzieło Giotta zawiera również pewien ciekawy zabieg kompozycyjny, którego celem było uczynienie odległej w czasie historii bliższą współczesnym mu ludziom. Ten zabieg to aktualizacja, czyli zastosowanie kostiumów, architektury, przedmiotów z epoki, w której powstało dzieło, a nie z czasów, w których rozegrały się malowane wydarzenia. Aktualizacja była bardzo popularnym zabiegiem w sztuce średniowiecznej i nie wynikała wcale z ignorancji twórców. Było to świadome podkreślenie, że wydarzenia te może historycznie miały miejsce bardzo dawno temu, ale ich sens i skutki są wieczne, trwają także dzisiaj, tu i teraz, więc równie dobrze mogłyby rozegrać się choćby w naszych czasach. Zmniejszenie dystansu czasowego wzmacniało funkcję dewocyjną dzieła.
Sen Joachima pędzla Giotta
Czternastowieczna nastawa katalońska malarza Pere Serrego (obecnie w Muzeum Diecezjalnym w Urgell) jest przykładem nastawy o mnemotechnicznym charakterze. W centrum znajduje się wizerunek Matki Boskiej z Dzieciątkiem, natomiast po obu jej stronach znajdują się namalowane sceny najważniejszych wydarzeń z historii Wcielenia i Zbawienia, będące jednocześnie przedmiotem najważniejszych świąt katolickich: Zwiastowania, Bożego Narodzenia, Hołdu Trzech Króli, Ukrzyżowania (Wielkiego Piątku), Zmartwychwstania (Anastasis, czyli Niedzieli Wielkanocnej), Zesłania Ducha Świętego i Wniebowzięcia Marii. Tego rodzaju nastawy pokazywały czas święty, mierzony i definiowany najważniejszymi świętami, a ponadto przenosiły doń patrzącego. Mógł on przeżywać te wydarzenia za każdym razem, gdy odsłaniano obrazy. Przeszłość historyczna przedstawianych wydarzeń łączyła się z teraźniejszością, ponieważ obrazy przenosiły ową przeszłość w ludzkie tu i teraz.
Pere Serra i jego dzieło wystawiane dziś w Urgell w Katalonii
Narracja symultaniczna
W średniowiecznej i renesansowej sztuce wykształcił się ciekawy rodzaj narracji, można nazwać ją narracją symultaniczną. Polega ona na umieszczeniu w przestrzeni jednego obrazu dwóch i więcej wydarzeń z udziałem tych samych osób, co może wywołać wrażenie, że scena jest jedna, ale postaci są zwielokrotnione. Tego rodzaju narracja ma swoje uzasadnienie w tym, w jaki sposób postrzegano chronologię i następstwo wydarzeń w czasie.
Taki typ przedstawienia narracyjnego znajdujemy w malowidłach Agnola Gaddiego w kościele Santa Croce we Florencji. Pochodzące z lat 80-tych XIV wieku freski przedstawiają sceny z Legendy o Krzyżu Prawdziwym, o znalezieniu przez św. Helenę pozostałości krzyża Chrystusowego oraz o sprowadzeniu relikwii przez cesarza Herakliusza, a także o rozmaitych perypetiach towarzyszących temu cudownemu wydarzeniu.
Znalezienie krzyża
Malowidła Gaddiego znajdują się na ścianach bocznych chóru kościoła, po cztery na każdą z nich. Każda z części cyklu otoczona jest kunsztowną bordiurą z ornamentu roślinnego oraz z portretami proroków i ewangelistów z księgami i zwojami w rękach. Narracja poprowadzona jest w interesujący sposób – na jednym obrazie przedstawione są przynajmniej dwa wydarzenia, które następowały jedno po drugim, ale pokazane są tak, jakby działy się jednocześnie. Na jednym z obrazów scena odnalezienia trzech krzyży z Golgoty namalowana została obok późniejszego cudu za sprawą prawdziwego krzyża. Co ciekawe, w tym obrazie wydarzenie późniejsze wyprzedza wcześniejsze. Pod tym względem obraz stanowi wyjątek w tym cyklu; trudno powiedzieć, skąd wziął się pomysł na ujęcie wbrew chronologii. Na obrazie tym widzimy zdublowane postaci dramatu: cesarzową Helenę, legendarnego Żyda Judasza, który wskazał miejsce spoczynku krzyży z Golgoty, podwójną liczbę krzyży, itd.
Ścięcie Chesroesa. Cesarz Herakliusz wkracza do Jerozolimy z Krzyżem Prawdziwym
Jak możemy zinterpretować ten rodzaj narracji ? Mamy do czynienia zarówno z sekwencyjnym przedstawianiem kolejnych wydarzeń w oddzielnych obrazach (bardzo wyraźnie oddzielnych, niemal samodzielnych przedstawieniach), jak i z symultanicznym zestawianiem wydarzeń. Niewątpliwie malarz rozumiał linearny bieg czasu, o czym świadczy przyjęta forma cyklu narracyjnego, dobrze znanego zarówno Gaddiemu, jak i współczesnym mu malarzom (Taddeo Gaddi, Giotto). Gaddi odmalował legendę znaną m.in. z pism Jacoba de Voragine, dobrze znaną ówczesnym ludziom – pokazał ją tak, jak dzisiaj pokazują historię seriale telewizyjne. Każdy duży obraz to jeden „odcinek” i dzieją się w nim różne rzeczy: Herakliusz pozbawia Chesroesa głowy, następnie z odzyskanym krzyżem rusza konno i z bogatym orszakiem do Jerozolimy, a wreszcie korzy się przed Złotą Bramą i wchodzi przez nią boso i w samej koszuli, niosąc święte drzewo krzyża. To wszystko widzimy na jednym obrazie; jakaś część historii – wcale niemała – odbywa się w zamkniętym „odcinku” serii. Rzecz jasna Gaddiemu nie śnił się wynalazek telewizji i serialu, jednak trudno nie dostrzec pokrewieństwa w sposobie prowadzenia narracji: wyodrębnione, choć powiązane ze sobą sekwencje – odcinki, w których dzieje się kilka rzeczy kolejno, ale – co przecież wiemy z współczesnych seriali – w pewnym sensie jednocześnie. Gaddi zastosował zabieg, który dzisiaj nazwalibyśmy „serialowym”, tyle, że w nieruchomych obrazach. Zatrzymał czas, a jednocześnie pozwolił mu zagrać rolę, stworzyć iluzję ruchu i płynności, przejścia od wydarzenia do wydarzenia, od jednej przeszłości do kolejnej.
Nie jest chyba dla nikogo nowością, że punktualność dla Włochów to często zbędne ceregiele, a jej brak na pewno nie wiąże się ze złym wychowaniem. Standardowy spóźnialski kwadrans to ogólnie przyjęty rytuał i nikt z tego powodu się nie oburza. Jeśli dwóch znajomych umawia się na spotkanie np. o 20.00, to ŻADNEMU z nich nie przyjdzie do głowy być punktualnym. Stąd też problem w praktyce nie istnieje, bo nikomu specjalnie nie przeszkadza.
Tyle, jeśli chodzi o sytuacje mniej formalne. Jak wygląda to w życiu społecznym, publicznym, biurokracji? Otóż… jest jeszcze gorzej! Już sam brak rozkładów jazdy komunikacji miejskiej w Rzymie daje do zrozumienia, że czekanie na przystanku to nie lada przygoda. Na ogół czas oczekiwania wynosi około 30 minut, a po jego upływie autobusy nadjeżdżają parami (Włosi to w końcu bardzo towarzyski naród). Jeśli spytacie Włocha o powód takiego postępowania, odpowie Wam bez wahania: Przecież to jasne! Gdy kierowcy dojeżdżają na końcowy przystanek, muszą mieć z kim pójść na kawę!. Jeżdżąc często metrem, można zauważyć, że minuta minucie nierówna. Komunikaty odnośnie do czasu oczekiwania na kolejny pociąg mają swój własny wymiar czasowy – dwie minuty według zegarka czasem okazują się pięcioma, lub, w rzadkich wypadkach, skracają się do kilku sekund. Na tym jednak nie koniec. Lecąc samolotem z włoskiego lotniska, nie jest łatwo trafić na punktualną odprawę – stewardessa musi przecież znaleźć chwilę na obowiązkową kawę lub poprawienie nieskazitelnego makijażu.
Średniowieczna zabudowa w Orvieto; widoczna jest oczywiście wieża z zegarem
Myli się jednak ten, kto wobec powyższego pomyśli, że Włosi są narodem cierpliwym. Nie dla nich stanie w korkach, czekanie na zielone światło czy przestrzeganie kolejki w zwykłym supermarkecie. Z drugiej strony jednak, gdy strata albo zyskanie na czasie zależy od ich dobrej woli, są raczej wyznawcami zasady, że „pośpiech jest złym doradcą”. Wszystkie urzędy, wiele sklepów, szkoły otwierane są z wielkim relaksem o 9.00, nie o 8.00, jak we frenetycznej Polsce. Dla ułatwienia większość szkół obowiązują zazwyczaj te same godziny zajęć (od 9.00 do 16.00). No i oczywiście, skoro już mowa o godzinach otwarcia, to prawie wszędzie obowiązkowa jest pausa pranzo, rozpoczynająca się o 13.00, a kończąca z wielką fantazją o różnych porach.
Tutaj dotykamy tematu, na którego punkcie Włosi są bardzo przewrażliwieni i faktycznie w tej jednej kwestii zawsze i niezmiennie zgadzają się co do punktualności. Mowa oczywiście o obiedzie – punkt 13.00 wjeżdża na stół dopiero co ugotowana pasta, za nią drugie danie, po niej często deser, a wszystko to uwieńczone nieodzownym espresso! Z takim menu ciężko się dziwić, że pausa pranzo kończy się często po trzech godzinach i przestrzegana jest z dokładnością szwajcarskiego, a nie włoskiego zegarka. Posiłki pozwalają także na dokonanie odpowiednich wyborów leksykalnych dotyczących powitań, choć tak naprawdę zasady te mylą się samym Włochom, zwłaszcza po dwudaniowym obiedzie. Teoretycznie Buongiorno jest akceptowalne do godziny 13.00, potem obowiązuje już Buonasera. Z drugiej strony jednak, niejeden obcokrajowiec zapyta, dlaczego dla większości Włochów w wyrażeniu „rano o trzynastej” nie ma nic dziwnego…
Na pierwszy rzut oka ciężko jest pojąć logikę włoskiego pojmowania czasu. Może ogólnie chodzi o to, że czas to pojęcie względne? Albo po prostu nie doceniamy wyższej filozofii Carpe diem? Statystyki mówią, że Włosi to jeden z najbardziej zestresowanych narodów. Może trzeba jednak przyjąć, że stres ten jest jedynie pozorny? Nie ma bowiem wątpliwości, że la dolce vita to coś, co typowy Włoch ma po prostu we krwi. Nigdy nie pozwoli więc poddać się presji jakiegoś tykającego zegara.
Park w Xanten, zwany w skrócie APX (Archäologischer Park Xanten), to nie tylko niezwykły skansen, ale także największe centrum badań nad archeologią rzymską na północ od Alp. Zwiedzający zobaczą tu zrekonstruowane – i to przy użyciu tradycyjnych antycznych metod – budynki takie, jak wielki amfiteatr, mury miejskie, świątynia portowa. Wzniesiono je w miejscach, gdzie rzeczywiście znajdowały się w starożytności. Poza tym na lubiących wycieczki w czasie czekają także pawilony tematyczne, gdzie poznać można bardzo różne aspekty rzymskiego życia (np. zagrać w ulubione gry rzymskich dzieci albo poznać rozmaite rodzaje marmurów stosowanych w budownictwie). Maluchy powinny odwiedzić nietypowy plac zabaw, wzniesiony na wzór wojskowego obozu. Na zakończenie wizyty warto wybrać się do dużego miejscowego muzeum.
Przez lata bezpośrednio od izraelskich pisarzy uczyłam się, jak wygląda życie w ich ojczyźnie. Czytając literaturę piękną, przytakiwałam Amosowi Ozowi, który twierdzi, że to właśnie powieści, a nie przekazy medialne, często zmanipulowane, ukazują prawdę. Nie ujmując jednak kunsztu wybitnym prozaikom, dobrze sięgać także po literaturę faktu, szczególnie, jeśli w planach mamy wyjazd do Jerozolimy czy Tel Awiwu.
Paweł Smoleński, Balagan. Alfabet izraelski
Naukę zacznijmy od alfabetu. Zamiast hebrajskiego, którego znajomość oczywiście się przyda, w pierwszej kolejności proponuję Balagan. Alfabet izraelski. Może on służyć za podręcznik podstawowej wiedzy o ojczyźnie Amosa Oza i Etgara Kereta. Balagan Smoleńskiego to autorskie kompendium wiedzy o kraju, który od lat odwiedza i opisuje. Znajdziemy w nim wiele osobistych opowieści, portrety zarówno Izraelczyków wybitnych, jak i tych całkiem nieznanych, egzotyczność i zwyczajność, codzienne obyczaje i niecodzienne wydarzenia. To w tej książce znalazłam ulubioną charakterystykę współczesnych Izraelczyków. Jeden z bohaterów podpowiada reporterowi, jak rozpoznać, kto jest Żydem, a kto Arabem: To proste. My, Arabowie, mamy takie smutne, żydowskie oczy.
Wydawnictwo Agora 2012
Guy Delisle, Kroniki jerozolimskie
Światowej sławy ilustrator i twórca komiksów stworzył wyjątkowy zapis rocznego pobytu z rodziną w Izraelu. Kroniki jerozolimskie to komiks reportażowy, dzięki któremu możemy poznać nie tylko Święte Miasto, ale cały kraj. W tomie podzielonym na dwanaście miesięcy Delisle zmieścił wszystko, co w Izraelu intrygujące, uwypuklając jego liczne kontrasty: miejsca piękne i te, które przerażają, czas pokoju i czas wojny, wspaniałą tradycję oraz jej absurdy, życie Izraelczyków i licznych obcokrajowców. Przedstawił także świat żydowski w opozycji do arabskiego. Komiksowe kroniki podkreślają ponadto osobistą perspektywę autora i jego nieustające zdumienie kulturą kraju, w którym się znalazł. To książka, do której warto wracać, szczególnie przed wyjazdem do (już nie tak bardzo tajemniczego) Izraela.
Kultura Gniewu 2014, tłumaczyła Katarzyna Koła
Amos Oz, Na ziemi Izraela
Oz, przez wielu uznawany za najwybitniejszego izraelskiego pisarza, oprócz znakomitych powieści oraz zaangażowanych politycznie esejów napisał także reportaże o podróży po kraju, którą odbył w latach osiemdziesiątych. Choć otwarcie twierdzi, że żaden zbiór rozmów czy impresji nie jest w stanie odzwierciedlić ducha i atmosfery danego okresu czy też całego narodu, to mimo wszystko warto mu zaufać, jeśli chodzi o sposób przedstawiania izraelskiego społeczeństwa. Pisarz oddaje głos swoim bohaterom, nie wartościując ich przekonań, dzięki czemu w książce ścierają się ze sobą rozbieżne ideologie. Rozmówcy Oza krytycznie odnoszą się do jego lewicowych podglądów oraz do organizacji „Pokój Teraz”, której jest współzałożycielem, a także przekonują, dlaczego rozwiązanie dwupaństwowe wcale nie prowadziłoby do ustania konfliktu. To także podejmowana na nowo próba reinterpretacji wydarzeń tak współczesnych, jak i historycznych. Na ziemi Izraela boleśnie uświadamia, jak ciężko prowadzi się rozmowy o pokoju.
Niezależna Oficyna Wydawnicza NOWA 1996, tłumaczyła Monika Czerniewska
Ela Sidi, Izrael oswojony
Książka polskiej dziennikarki, która od początku lat dziewięćdziesiątych mieszka w Izraelu, to obszerna historia osobistego oswajania się z tym krajem, z jego licznymi zaletami, jak i wadami. Sidi opisuje, jak to jest być gojką wśród narodu żydowskiego, jak wygląda małżeństwo z Izraelczykiem oraz jak odnaleźć się w obcej kulturze. Ponadto obszernie opisuje życie polskich Żydów w Izraelu, którzy w ostatnich dekadach dokonali aliji. Autorka nie stroni ani od humoru, ani od prób wnikliwej analizy sytuacji w kraju. Co istotne, przedstawia życie bez dobrodusznego ubarwiania, gdyż jak nas przekonuje, izraelskie realia są wystarczająco barwne; jednocześnie przez wielu uważana jest za kontrowersyjną.
Gutowski dużo uwagi poświęca Jerozolimie, stolicy religijnych paradoksów. Opisuje ją przez pryzmat trzech wielkich religii, tworząc z tego punkt wyjścia do przedstawienia izraelskiej różnorodności. W Świętej ziemi, która przypomina mozaikę ułożoną z krótkich rozmów i refleksji, znajdziemy wiele informacji na temat judaizmu i życia ortodoksyjnych Żydów, według których Izrael nie ma prawa bytu, dopóki nie nadejdzie Mesjasz. Dowiemy się także, jak wygląda życie arabskich chrześcijan i muzułmanów ze Wschodniej Jerozolimy. Książka ta z pewnością uzupełnia wiedzę o Izraelu i – podobnie jak Balagan Smoleńskiego – napisana jest w przystępnym, gawędziarskim stylu. U Gutowskiego znajdziemy też fragment, który nie może pozostawić obojętnym: – Kiedyś krzyczeli za nami: “Żydzi, wynocha do Palestyny”, a teraz krzyczą: “Żydzi, wynocha z Palestyny (…)”.
Do listy książek przygotowanej przez Ulę pragnę dodać jeszcze jeden tytuł: Wszystkie winyIzraela Andrzeja Koraszewskiego.
Profesor S. Obirek napisał o tej książce i jej autorze: Obawiam się, że [Koraszewski ] ma rację, gdy pisze: “Salonowy lekko w antysyjonizm udrapowany antysemityzm udziela coraz więcej przyzwolenia temu antysemityzmowi, który nie owija już niczego w bawełnę. Tysiące drobnych wydarzeń pokazują jak wzbierające strumienie zaczynają się zlewać w potężną rzekę”. To jest również powód, by “Wszystkie winy Izraela” nie tylko przeczytać, ale i głęboko przemyśleć.
Natomiast Piotr Ibrahim Kalwas (o jego doskonałym Egipt: haram halal pisałam tutaj) podsumował publikację tak: Nienawiść. Nienawiść do Żydów – jeden z największych, najtragiczniejszych i najbrutalniejszych irracjonalizmów w historii ludzkiej. Przybierający różne formy, zakładający różne maski: antyjudaizmu, antysyjonizmu, a przede wszystkim antysemityzmu, obecnie często kryjącego się za tak zwaną “poprawnością polityczną”. To antysemityzm o wielu obliczach: chrześcijański, polski, europejski, a także gwałtownie narastający antysemityzm muzułmański. O jego źródłach, powodach i skutkach pisze Andrzej Koraszewski w tym fascynującym zbiorze esejów, stanowiącym polemikę z polską dziennikarką i jej czytelnikami, którzy za parawanem internetowej anonimowości, często pod płaszczykiem owej politycznej poprawności i fałszywego poparcia dla Palestyńczyków, sączą odwieczny jad nienawiści do Żydów i Izraela. Bo jest to także książka o Izraelu. O dynamice, mądrości, niesłychanej innowacyjności jego mieszkańców, którzy w ciągu kilku dekad zmienili kawałek jałowej pustyni w jeden z najnowocześniejszych krajów świata. To książka także o islamie, o ciemnych stronach archaicznego, zacofanego islamskiego tradycjonalizmu, ale też o liberalnych, tolerancyjnych i otwartych muzułmańskich dysydentach-intelektualistach, wspaniałych ludziach którzy z narażeniem życia walczą o odnowę swej religii, walczą o humanizm, tolerancję, wolność, równość, braterstwo. O to wszystko, czego w muzułmańskim świecie ciągle nie ma. Szczere, kontrowersyjne i „niepoprawne” poglądy Andrzeja Koraszewskiego nie spodobają się wielu, oburzą, wywołają wściekłość. To bardzo dobrze. Może pobudzą do myślenia.
Rozmaryn (Rosmarinum officinalis) jest typowo śródziemnomorską rośliną stanowiącą element makii, czyli wiecznie zielonych zarośli na wybrzeżach i wyspach. Znano ją i ceniono już w czasach starożytnych: w Egipcie, Grecji i Rzymie. Z antycznych śródziemnomorskich języków pochodzi zresztą nazwa tego krzewu: według niektórych badaczy, znaczy dokładnie tyle, co morska rosa (po łacinie: ros marinum), bowiem najbujniej rośnie właśnie w bezpośrednim sąsiedztwie morza; inni wywodzą ją raczej od greckiego rhops myrios (krzew wonny).
Na wieki wieków
Od wieków rozmaryn uważany jest za zioło oczyszczające, odpędzające negatywne emocje – o czym wspominał podobno już Hipokrates – i zapobiegające koszmarom sennym. Piękna legenda hiszpańska opowiada, że krzew rozmarynu dał schronienie Matce Boskiej w czasie ucieczki do Egiptu, a gdy powiesiła ona swój błękitny płaszcz na jego gałęziach, białe kwiaty rozmarynu zabarwiły się na niebiesko.
Przede wszystkim rozmaryn symbolizuje jednak miłość, lojalność, wierność i trwałość uczuć. Nic dziwnego, że chętnie wplatano go do bukietów ślubnych. Wyrazem wiecznej miłości miał być także wówczas, kiedy ozdabiano nim groby bliskich. W wielu krajach europejskich także obecnie wykorzystywany jest w czasie pogrzebów i celebracji wojskowych.
Swój drogocenny olejek z rozmarynu zamówić możesz w naszym sklepie
Walka z czasem
Dawni medycy stosowali rozmaryn na rozmaite dolegliwości – bezsenność, migreny, niestrawność. W rzeczy samej rozmaryn zwiększa wydzielanie soku żołądkowego, wzmaga apetyt i poprawia trawienie, a także działa żółciopędnie. Poprawia przepływ krwi, wzmacnia system immunologiczny i pozytywnie wpływa na stan skóry. Z tego względu uważa się go za roślinę odmładzającą – ma sporą zawartość antyoksydantów, które zmniejszają uszkodzenie komórek organizmu przez wolne rodniki. Co najważniejsze jednak, rozmaryn odmładza nie tylko nasze lico, a przede wszystkim mózg. Ma bowiem działanie antydepresyjne, poprawia pamięć. Coraz częściej mówi się, że pomaga zapobiegać chorobie Alzheimera. W Internecie znaleźć można sporo informacji na temat włoskiej miejscowości Acciaroli w prowincji Salerno, której mieszkańcy są wyjątkowo długowieczni. Niektóre badania sugerują, że wynika to z wysokiej konsumpcji lokalnej odmiany rozmarynu.
Ze względu na swój aromat wspaniale sprawdza się w kuchni – jako dodatek do mięs, ziemniaków, pieczywa czy oliwy. Syrop rozmarynowy stosowany jest do przygotowania deserów, a rozmarynowy miód z Prowansji jest świetnym dodatkiem do herbaty. Listki rozmarynu warto dodawać do wody lub zalewać wrzątkiem, aby sporządzić zimny lub gorący napój o właściwościach antyoksydacyjnych.
Starożytni, obok brodatego Chronosa, personifikacji czasu i źródła wszechrzeczy, wymyślili sobie także Kairosa – opiekuna szczęśliwego zbiegu okoliczności i właściwego momentu. Bożek ten dał początek koncepcji, która przejęła jego imię, oznaczającej zwrotny moment życiowy, nierzadko kryzys, kiedy zmuszeni jesteśmy podjąć ważną decyzję, dokonać rozstrzygającego przyszłość wyboru. Kairos mija człowieka w mgnieniu oka. Jeśli go nie zauważymy, utracimy swą szczęśliwą szansę. Kolejnej możemy nigdy nie dostać, bo Kairos rzadko wraca w to samo miejsce. Do odwiedzenia ma przecież wielu chętnych.
Na tego pędzącego młodzieńca z rozwianą grzywą nie warto się złościć; trzeba raczej wziąć odpowiedzialność na swoje roztargnienie, niegotowość, opieszałość. Kozła ofiarnego nie róbmy też ze starego Chronosa. Czy nie za często staje się dla nas idealną wymówką, doskonałym alibi? Tak łatwo o wszystko go obwinić, o wszystko oskarżyć. A przecież zasługuje, by choć niekiedy spojrzeć nań łaskawie. Słynny komediopisarz Menander, przyjaciel Epikura, podkreślał, że czas goi wszelkie rany, ujawnia prawdę. Jest też najlepszym nauczycielem. Należy mu się nasz szacunek.
W listopadzie, kiedy coś znowu się kończy, a nowego jeszcze nie widać, warto spróbować być jak Menander. Nie winić Chronosa, przyjrzeć się sobie. Przygotować na wizytę Kairosa. Do czasu zaś, od czasu do czasu, po prostu się uśmiechnąć.
Cererze Arentice wydaję jego – Pakiusa Clovatiusa, syna Valaimy – i jego żonę, i dzieci, i krewnych. Wydaję Vibii Prebie jego – syna Valaimy – by go oddała we władanie Cerery Arentiki. Gdy rozpocznie posiłek, niech nie może zaspokoić głodu, ani jeść pokarmu, jakim inni ludzie się żywią!…
Inne oskijskie zaklęcie miało obezwładnić przeciwnika w sądzie: Niech nie może mówić, niech nie zdoła wydusić słowa, niech jego język całkiem zesztywnieje! Na jeszcze innych tabliczkach z południa Italii widniały same imiona, które ktoś zaklął, „przebił” i złożył bogom podziemia.
Tabliczki z zaklęciami, niekiedy z dołączonymi włosami ofiary lub przedstawiającą ją figurką, umieszczano w ziemi, najczęściej w grobie niedawno zmarłej osoby albo w pobliżu świątyni bóstwa chtonicznego. Czasem wrzucano je do podziemnych zbiorników wodnych, zwykle do starych studni. Wszędzie tam, skąd zaklęcie mogło łatwo trafić do złych duchów podziemia. W ten sposób człowiek „przymuszał” demony i mroczne bóstwa zaświatów, zwykle te niewymieniane w oficjalnym panteonie, by związały ofiarę zaklęcia swą mocą.
Starożytna Kapua (ruiny)
Tabellae defixionum
Łacińskie słowo defixiones(l. poj. defixio), którym dzisiaj określamy magiczne teksty na ołowianych tabliczkach, ewentualnie na innych materiałach, pochodzi od używanego w rzymskich zaklęciach czasownika defigo, defigere – wbić, przybić, umocować unieruchomić. Takich właśnie efektów oczekiwano od rzucanych zaklęć – miały one „przygwoździć”, obezwładnić ofiarę, sprawić, by straciła siły, moc, zdrowie, a często – sprawność seksualną. Nie wiemy jednak, jak nazywali tabliczki zaklęć Rzymianie ani Italikowie. Nazwa defixio pojawia się podobno tylko raz w źródłach pisanych. Tacyt używa wyrażenia tabellae plumbeae – ołowiane tabliczki.
Z Grecji do Italii
Tabliczek z zaklęciami i klątwami używano w świecie śródziemnomorskim od VI wieku p.n.e. co najmniej do V wieku n.e. Do Italii zwyczaj zapisywania zaklęć trafił wraz z Grekami. Już w VI wieku p.n.e. greckie teksty magiczne pojawiły się w Selinuncie na Sycylii. Znajomość pisma szybko znajdowała zastosowanie w praktykach magicznych, co wynikało zapewne również stąd, że początkowo samo pismo uważano za coś niezwykłego, tajemnego, magicznego. To, co zostało zapisane, zyskiwało specyficzną moc.
Magiczna moc słowa
Przez wieki powszechna była wiara w ponadnaturalną, sprawczą moc słowa, przeświadczenie, że słowo – wypowiedziane, a zwłaszcza napisane – może powodować realne zmiany, prowokować zdarzenia czy wypadki, wpływać na bieg rzeczy i los człowieka. Niezwykle silny był pierwotny lęk, że wyartykułowane słowo, zwłaszcza, jeśli towarzyszy mu specjalna formuła magiczna i określony gest czy rytuał, rzeczywiście wywoła konkretne skutki. W zapisanych na tabliczce imionach widziano ucieleśnienie osób, które dotknąć miało zaklęcie. Rolując, przebijając gwoździami tabliczkę, uderzało się w ofiary zaklęcia – pisze Andrzej Wypustek w książce Magia antyczna.
Rzymska ołowiana tabliczka z zaklęciem rzuconym na kobietę o imieniu Rhodine. W tekście zaklęcia przywoływany jest bóg zaświatów Dis Pater, utożsamiany z Plutonem. Połowa I wieku p.n.e. Znaleziona w grobie w pobliżu Via Latina w okolicy Rzymu. Tabliczki zaklęć z południowej Italii różniły się od tej jedynie językiem tekstu i alfabetem, w jakim go zapisano. Fot. Marie-Lan Nguyen / Wikimedia, CC BY 2.5
Nieodłączna towarzyszka
W codziennym życiu Greków i Rzymian magia odgrywała ogromną rolę, większą niż do niedawna nam się wydawało, ponadto ściśle splatała się z religią czy nawet z prawem. U Rzymian i innych ludów italskich w kulcie religijnym – także tym oficjalnym – od zarania dziejów obecne były magiczne praktyki i czynności. Przykładem choćby tak rozpowszechnione rytuały wróżbiarskie. Pliniusz Starszy w Historii naturalnej, wielkim dziele encyklopedycznym z drugiej połowy I wieku n.e., poświęca magii sporo miejsca. Podaje, że jej kolebką była dawna Persja, a za jej twórcę uchodził Zaratustra. Ze Wschodu tajemna sztuka magów wcześnie trafiła do Grecji, gdzie szybko zyskała zwolenników. Pliniusz wyraźnie zaznacza, że do Italii przynieśli ją Grecy. Mimo to uczciwie przyznaje: Istnieją i u ludów italskich całkowicie pewne ślady wiedzy magicznej, mianowicie w naszych Prawach XII tablic i w innych przykładach (ks. XXX). Czy i w samych Prawach XII tablic nie czytamy: ‘Kto urzekł plony’ i gdzie indziej ‘Kto rzucił urok’? (…) A czy jest ktoś, kto by się nie bał zostać ‘przebitym’ przez osobę dokonującą złych czarów? (…) Także ściany zapisuje się zaklęciami, mającymi uchronić od pożaru (ks. XVIII).
Pliniusz z jednej strony potępia magów, wszechobecnych w śródziemnomorskim świecie „czarowników” oferujących ludności swe usługi (Bzdury głoszone przez magów zbijałem już nieraz w poprzednich partiach dzieła…ks. XXX), z drugiej jednak strony przytaczane przez niego informacje dotyczące religii, zwyczajów, medycyny i wielu innych tematów potwierdzają, jak przesiąknięte magią było ówczesne życie, choć często wcale sobie tego nie uświadamiano, traktując np. pewne na wpół czarodziejskie środki uzdrawiające jako zwykłe lekarstwa. Pewne elementy magii były oficjalnie i powszechnie przyjęte – stanowiły nieodłączną część rytuałów religijnych, świąt, ceremoniału wojskowego, czy nawet praktyk sądowych. Inne były nieszkodliwymi przesądami, powszednimi „zaklęciami” obronnymi lub odstraszającymi, które są znane (i często praktykowane) do dziś. Dlaczego rozpoczynając pierwszy dzień roku, w żartobliwych zaklęciach życzymy sobie wzajemnie pomyślności? – pisze Pliniusz – Dlaczego staramy się zapobiec złym urokom przez specjalne gesty? (…) Dlaczego wspominając o zmarłych zaklinamy się, że nie mamy zamiaru ubliżyć ich pamięci? Dlaczego kichającym mówimy ‘Na zdrowie!’? (ks. XXVIII).
Nie znaczy to jednak, że każdy rodzaj magii był społecznie akceptowany. Potępiana i oficjalnie zwalczana była oczywiście czarna magia, której celem było szkodzenie drugiemu człowiekowi. Do tej właśnie kategorii należą tabliczki z klątwami i zaklęciami „agresywnymi”, do których zalicza się także zaklęcia erotyczne. Nie miały one bowiem wzbudzać czyjejś miłości, lecz wywoływać u danej osoby – wbrew jej woli – nieokiełznane, iście demoniczne pożądanie, ułatwiające jedynie chorobliwie zakochanemu zaspokojenie trawiącej go żądzy. Wśród zaklęć zapisanych w języku oskijskim nie natrafiono dotąd – niestety – na teksty o takiej treści, ale możemy być pewni, że takowe istniały!
Fragment Tabliczki z Agnone, jednej z najbardziej znanych inskrypcji oskijskich, datowanej na III wiek p.n.e. Nie jest to tekst magiczny, lecz religijny, dotyczący kultu bogini Kerres (Cerery) i innych bóstw czczonych w jej okręgu kultowym w północnym Samnium. Fot. Jononmac46 / Wikimedia, CC BY-SA 3.0.
Magia po oskijsku
Oskijski był ojczystą mową Samnitów, Lukanów, mieszkańców Bruttium oraz Kampanii, w tym – Pompejów. Należał do języków indoeuropejskich, do grupy osko-umbryjskiej, nazywanej dzisiaj także sabelską, a więc do innej grupy języków niż ta, do której należała łacina (języki latyno-faliskie). Istniał alfabet oskijski, wzorowany na etruskim, używany w całej Kampanii i w Samnium, dobrze znany z pompejańskich napisów. Ale na samym południu Italii i na Sycylii teksty w języku oskijskim zapisywano zaadaptowanym alfabetem greckim. Niekiedy też używano w tym celu alfabetu łacińskiego.
Choć do początku naszej ery po oskijsku mówiła niemal cała południowa Italia, zachowało się stosunkowo niewiele teksów w tym języku (kilkaset), co utrudnia jego dogłębne poznanie. Kilkanaście odkrytych dotąd oskijskich tekstów magicznych to również mały ułamek pokaźnej liczby tabliczek z zaklęciami pochodzących z Grecji i Italii. Ale ta niewielka grupa źródeł pisanych zawiera jedne z najstarszych zabytków języka oskijskiego datowane na IV wiek p.n.e. Jednym z nich jest cytowane na początku zaklęcie tradycyjnie nazywane „Klątwą Vibii” (Maledizione di Vibia). W rzeczywistości nie jest pewne, czy Vibia była osobą domagającą się od bóstw podziemnych pomsty na Klovatiusie, czy raczej jednym z przywoływanych demonów lub bóstw-pośredników. Znaczenie oskijskiego tekstu nie jest dla nas zupełnie klarowne. Co ciekawe, zaklęcie „wysłane” zostało do tajemniczej bogini Ceres (Keres) Arentika. Dobroczynna bogini zbóż, plonów, wzrostu i odradzania się przyrody miała więc także swoje mroczne wcielenie.
Zaklęcia zapisane w języku oskijskim są starsze od znanych tego rodzaju tekstów rzymskich, z których najstarszy pochodzi z II wieku p.n.e. Być może Rzymianie przejęli zwyczaj sporządzania defixiones z Południa Italii?
Oskijskie tabliczki zaklęć w ciekawy sposób potwierdzają grecki rodowód tych praktyk magicznych. W tekstach zaklęć często pojawiają się litery greckiego alfabetu albo dziwne zapożyczenia z greki czy też pseudo-grecka odmiana oskijskich wyrazów. Grecki był ewidentnie odczuwany jako „język klątw”. Podobnie jak teksty magiczne sporządzane w innych językach, a także pochodzące z innych epok i kultur, oskijskie zaklęcia zawierały również dziwne magiczne słowa i tajemnicze symbole. Sformułowania, znaki, rytuały – wszystko to wydaje się nam dziwnie znajome. Jak widać, magia to jedna z tych dziedzin ludzkiej aktywności, które zadziwiająco mało się zmieniały przez wieki.
Korzystałam m.in. z książki Andrzeja Wypustka pt. Magia antyczna (Ossolineum, Wrocław – Warszawa – Kraków 2001) oraz z artykułów włoskiej badaczki Franceski Murano.
Zdjęcie główne: Bothros – dół w ziemi – w pobliżu jednej ze świątyń w Agrigento. Służył do składania ofiar bóstwom chtonicznym, związanym z ziemią i światem podziemnym, z płodnością natury, ale i ze śmiercią. Prawdopodobnie w pobliżu takich miejsc umieszczano tabliczki z zaklęciami.
Zgodnie ze swoją etymologią, słowo “dieta” nie powinno ograniczać się tylko do jedzenia. W języku starogreckim δίαιτα (diaita) oznacza przecież styl i sposób życia, wybór pewnej drogi, którą podążamy, a której smaki mogą być ważnym elementem. O tym, w dużym skrócie, zdaje się traktować najnowsza publikacja wydawnictwa Czarne, stworzona przez wspaniały tandem autorek. Capponi i Drotkiewicz dzielą się z nami zapisem rozmowy, która je połączyła i której tematem stały się kulinaria – rozumiane jako istotna i nieodłączna część kultury.
Zdjęcie z Piazza Navona w Rzymie
Rozmowa ta zachwyciła mnie swą niebanalnością – mnóstwo tu tropów historycznych, literackich, malarskich czy muzycznych, które proszą się o dalszą kwerendę. Jednocześnie autorki wielokrotnie podkreślają, że jedzenie – choć należy mu się szacunek i czułość – nie powinno stawać się celem samym w sobie, centrum wszechświata, najważniejszym punktem odniesienia. Choćby z tego powodu (a jest ich o wiele, wiele więcej!) warto sięgnąć po tę książkę: mądrą i niezwykle przyjemną w lekturze.
W dniu 4.11. 2018 roku o godzinie 18:00 zapraszamy serdecznie na spotkanie z Tessą Capponi-Borawską i Agnieszką Drotkiewicz w restauracji Lente-Modern Mediterranean (ul. Hoża 43/49, 00-681 Warszawa)! Szczegóły dotyczące wydarzenia dostępne są tutaj.
Co więcej, mamy dla Was dwa egzemplarze książki Smak kwiatów pomarańczy. Powędrują one do autorów najciekawszych odpowiedzi na pytanie: Czym jest dla Ciebie kuchnia? Swoje refleksje pozostawcie w komentarzu poniżej. Szczegółowy regulamin konkursu dostępny jest tutaj: Regulamin konkursu Smak kwiatów pomarańczy
Tessa Capponi-Borawska i Agnieszka Drotkiewicz, Smak kwiatów pomarańczy. Rozmowy o kuchni i kulturze, wydawnictwo Czarne, Warszawa 2018
Zaraz po tym, jak światło dzienne ujrzała nasza długo oczekiwana antologia śródziemnomorska Metamorfozy, Scuderie del Quirinale ogłosiło piękną wystawę poświęconą Owidiuszowym przemianom. Przypadek? Zapewne. Ale i dowód na to, że transformacja i gotowość na nią są ciągle tematem, do którego warto wracać.
Publiusz Owidiusz Nazo zmarł najprawdopodobniej w 17 lub 18 roku naszej ery. W ostatnich miesiącach celebrowaliśmy więc – i nadal celebrujemy– 2000. rocznicę jego śmierci. Wystawa na Kwirynale przypomina największe dzieło poety z Sulmony, pokazując jednocześnie dziesiątki odniesień do jego tekstów, które pojawiły się w sztuce na przestrzeni 20 wieków.
Leonardo da Vinci, Leda z łabędziem (kopia), 1510–1520
Giovan Francesco Gessi, Śmierć Adonisa, ok. 1639
Głowa śpiącej Ariadny, kopia posągu rzymskiego, przed 1598
Wenus Kallipygos (Wenus Farnese), II w. n.e.
Sandro Botticelli, Wenus wstydliwa, 1485-1490
Ekspozycja obejmuje 250 dzieł sztuki pochodzące z przeszło 80 muzeów włoskich i zagranicznych, w tym z Luwru, National Gallery, Muzeum Archeologicznego w Neapolu i wielu innych. Mówią one rozmaitymi językami; opowiadają w bardzo różnych ujęciach o tym, co stało się inspiracją także dla nas. O zmianie, która na tym świecie jest jedyną pewną rzeczą.
Wystawa w Scuderie del Quirinale potrwa do 20 stycznia 2019 roku.
Jest zupełnie ciemno. Poza światłem księżyca w pełni, od czasu do czasu wyglądającego zza przepływających nisko postrzępionych chmur, nic nie oświetla wąskiej dróżki, którą mozolnie wspina się pod górę. Zakręty, jeden za drugim, nikną w spowijającym wszystko mroku. Po kolejnym dniu walk, niezliczonych godzinach bitewnego zgiełku, przed którym nie ma ucieczki, panująca wokół cisza wydaje się wprost nierealna. Słyszy jedynie trzask gałązek pod stopami, ciche szemranie drzew, łopot skrzydeł przelatującego gdzieś blisko ptaka. Cieszy ją ta chwila samotności. Nogi same niosą ją do domu, w kojące ciepło izby, w bezpieczne ramiona ukochanego. Jest już blisko. Nagle spokój zaczyna ją martwić. Nie słyszy śmiechu kobiet plotkujących przed domami, podniesionych głosów mężczyzn omawiających ostatnie wydarzenia za mgłą haszyszowego dymu, płaczu któregoś z niemowląt. Z każdym krokiem jej serce bije coraz głośniej, jakby dźwiękiem starało się wypełnić niewytłumaczalny bezruch. Ostatnie kilkaset metrów – i oto stare drzewo oliwne strzegące wejścia do wioski. Ale wioski już nie ma. Z niedowierzaniem, z rosnącą rozpaczą, która dławi w gardle, biegnie do najbliższego domu, potyka się o wyłamane drzwi, na oślep wpada do środka i rzuca się na leżącą na ziemi nieruchomą postać. Obejmuje ją, a całe jej ciało przenika zimno. Chłód, który na zawsze zamraża serce. Nie czuje odłamków glinianych naczyń, kaleczących jej dłonie, kiedy próbuje wstać. Nie czuje zupełnie nic. Jak w transie okrąża przewrócony stół, depcze po jeszcze świeżych kwiatach, które wypadły z wazonu. Wychodzi na zewnątrz. Mija kolejne domy, roztrzaskane okna, rozbite dzbany, izby spalone na popiół, wzgardzone okruchy codziennego życia, pomiędzy którymi leżą oni – ci, z którymi od urodzenia dzieliła każdą chwilę. Już nic tu dla niej nie ma, zabrali wszystko. Odwraca się i powoli znika w ciemnościach.
Walce nie ma końca. Nie wie, który to już dzień. Zupełnie stracił rachubę. Miasta i wioski zlewają się w jedno, stosy ciał rosną. Zdaje mu się, że pożoga ogarnęła cały świat. Kolejne rozkazy, jest jak maszyna, nie myśli, nie wolno mu. Zza któregoś ze zrujnowanych domostw wyłania się odziana w biel kobieca postać. Nie, to przecież niemożliwe. Nie oszczędzili nikogo. Zabili ich. Mężczyzn, kobiety, dzieci i starców. Przeciera oczy. A jednak nadal tu jest. Nie okazuje strachu, a nawet uśmiecha się, idąc w jego kierunku. Nie może oderwać od niej oczu, nie może sięgnąć po broń. Jest jak zahipnotyzowany. Jej czarne włosy wydają się tak miękkie, postać tak wdzięczna, rozchylone usta obiecują tak wiele. Tonie w migdałowym spojrzeniu, a na szyi czuje jej gorący oddech. Jedynie kątem oka dostrzega szybki ruch, metaliczny błysk w blasku słońca. Czerwona zasłona opada mu na oczy. Osuwa się na ziemię.
Już nic tu dla niej nie ma. Zabrała ich wszystkich. Odwraca się i powoli odchodzi.
Mijają miesiące, lata, stulecia. Biała pani, ta, której imienia nie należy wymawiać, pojawia się to tu, to tam, zawsze niepodziewanie, zawsze siejąc grozę. Czaruje, otumania, wodzi na pokuszenie, by pozostawić bez życia lub na zawsze nim zawładnąć. Ci, których poślubiła, przywdziewają jej ulubione barwy: czerń oraz czerwień. Zapominają, kim niegdyś byli, powoli pogrążając się w szaleństwie.
Aȉsha Kandisha, bo o niej mowa, jest królową dżinów, nadprzyrodzonych istot obecnych w arabskich wierzeniach już od czasów preislamskich, a później pojawiających się również w Koranie jako złe lub dobre byty stworzone przez Boga na równi z aniołami i ludźmi. Antropolodzy łączą ją z boginiami płodności czczonymi w całym basenie Morza Śródziemnego. Przede wszystkim z Asztarte, której kult mógł rozpowszechnić się w północnoafrykańskim królestwie za sprawą przybyłych w XII w p.n.e. Fenicjan, z czasem ulegając przemianie i na zawsze stapiając się z lokalnymi wierzeniami.
Według marokańskiej legendy Aisha wymordowała portugalskich żołnierzy (XV w.), mszcząc się okrutnie za śmierć ukochanego oraz pogrom mieszkańców rodzinnej wioski. Od tamtej pory jej dusza nie znajduje ukojenia. Niektórzy widują ją pod postacią pięknej panny z nogami wielbłąda, kozy lub owcy, innym jawi się jako ponętna syrena, która upodobała sobie podziemne wody feskiej medyny, a także cicho szemrzące źródło Sidi Ali. To tam miejscowe kobiety zapalają świece. Składają ofiary w nadziei, że pomoże im znaleźć miłość życia, uczyni łono płodnym czy zapewni dobrobyt. Muzycy gnawa zatracają się w tańcu, sławiąc jej imię. Lalla Aisha śpiewają, podczas gdy zebrani pielgrzymi wpadają w szaleńczy trans. W drgawkach padają na ziemię, by za chwilę zupełnie stracić przytomność. Tak oto obłaskawiają dżina lub na stałe wypędzają go z opętanego ciała.
Może to również uczynić jedna z „shawaf”, słynnych na całym świecie marokańskich czarownic, znanych ze swych niesamowitych umiejętności. Ponieważ islam zabrania magicznych rytuałów, jej domostwo na pierwszy rzut oka nie wyróżnia się niczym szczególnym. Jedynie wtajemniczeni odnajdą drogę. Wiedźma, „ta która wie”, posiada receptę na każdy rodzaj bolączki. Za pomocą talizmanów, tajemniczych mikstur i aromatycznych oparów kadzidła potrafi przywołać uczucie, sprowadzić lub odczynić zły urok. Jej pierwotne, związane z ziemią moce wydają się niczym nieograniczone. Stoją w opozycji do zdominowanej przez mężczyzn oficjalnej religii. Tu władzę ma kobieta, pani życia i śmierci.
Włochy podzielone są w każdej kwestii: nie tylko językowo, kulinarnie czy klimatycznie, ale również jeśli chodzi o przesądy. Superstizioni, stanowiące bardzo istotną część włoskiej kultury ludowej, różnią się w danych regionach, wyrastając z miejscowych mitów i legend. Wszystkie jednak opierają się głównie na wierze w szczęśliwy i zły los. Zawody na najbardziej przesądne miasto Włoch wygrywa Neapol, ojczyzna tzw. smorfii – księgi snów i numerów. Na Północy natomiast, miastem o wielu tradycjach, mitach i przesądach, szczególnie tych związanych z konkretnymi ulicami, jest Wenecja. Wenecjanie traktują swoje lokalne opowieści i wierzenia z przymrużeniem oka, chociaż bardzo lubią wykorzystywać je na przykład podczas karnawału czy egzaminów uniwersyteckich (odrobina szczęścia zawsze się przyda!). Na placu św. Marka, w sercu Wenecji, znajduje się posąg Fortuny opartej o globus trzymany przez dwóch Atlantów, który obraca się zgodnie z kierunkiem dmuchania wiatru. Odwołuje się on do pobliskiego budynku morskiej komory celnej (Dogana di Mare) i nawigacji statków, ale ma również przypominać, że wszystkie szczęścia i nieszczęścia świata są często przypadkiem. Włosi wierzą jednak, że warto spróbować na niego wpływać…
Sklep La Smorfia w Neapolu. Fot. Julia Wollner
AMULETY
(łac. amuletum–przedmiot lub czynność chroniąca przed czarami lub nieszczęściem)
cieszące się największą popularnością w danych regionach
Pukanie w żelazo. Według antycznych wierzeń żelazo wykształciło się z płomienia i jest magicznym elementem łączącym niebo, ziemię i ogień. Wydobywane z wnętrza ziemi, jest materiałem na tyle twardym, że może chronić przed złem tego świata. Niegdyś główną bronią były miecze, kute właśnie z żelaza – stąd „odpukiwanie w żelazo” czy też „chwytanie za żelazo” to protekcja przed niebezpieczeństwem. W niektórych miastach popularne jest także „odpukiwanie w drewno”, co kojarzy się z Krzyżem Pańskim – a więc boską tarczą.
appendere il ferro di cavallo
Wieszanie w domu żelaznej podkowy. Podkowa to połączenie żelaza, o którym mowa wyżej, oraz formy półksiężyca, która w wielu kulturach uznawana jest za magiczną. Inna interpretacja tego przesądu wywodzi go z czasów, kiedy jedynie bogaci mogli pozwolić sobie na posiadanie konia, a podkowa była symbolem dobrobytu. Znaleziona przez biedaka – mogła być przezeń odsprzedana właścicielowi.
incrociare le dita
Krzyżowanie palców. Zwyczaj ten ma swoje korzenie w średniowiecznym katolicyzmie – ponoć diabelskie moce dostawały się do ludzkiej duszy poprzez palce, zaś krzyżowanie ich blokowało dostęp do niej. Gest ten chronił krzyżującego również podczas mówienia kłamstw…
pestare la cacca
Wdepnięcie w odchody. W przeszłości, kiedy w mieście odbywał się jakiś spektakl, ulice pokryte końskimi fekaliami świadczyły o wysokiej frekwencji widzów. Do dziś aktorom życzy się powodzenia, mówiąc: merda!. W czasie II wojny światowej tereny pokryte zwierzęcymi odchodami uważane były za bezpieczne, bo pozbawione min.
augurio „in culo alla balena”
Życzenie komuś in culo alla balena (‘w d… wielorybowi’). Tak, to prawdziwe powiedzenie, które przeżyło całe wieki! Odnosi się do słynnej historii biblijnej: podczas groźnego sztormu, prorok Jonasz utknął w brzuchu wieloryba i spędził tam 3 dni i 3 noce, po czym został wypluty przez ssaka na brzeg (co nawiązuje do rezurekcji Chrystusa). Nie bez kozery odpowiada się na to oryginalne życzenie równie elegancko: Speriamo che non cachi! (‘Miejmy nadzieję, że nie zrobi kupy!’).
fare le corna
Pokazywanie gestu „rogów” (palec wskazujący i mały do góry, reszta schowana pod kciukiem), chroniącego przed złymi urokami. Dawniej na drzwiach domów, restauracji, sklepów itd. wieszano rogi byków i kozłów.
il cornetto
Czerwony rożek w kształcie papryczki chili (il cornetto rosso, il cornetto portafortuna) to jeden z najbardziej znanych włoskich amuletów. Według wierzeń neapolitańskich odstrasza całe zło tego świata, pod warunkiem, że został nam podarowany. Może mieć dowolny rozmiar; ważne, by był twardy, naostrzony i pusty. Swoją formą nawiązuje do wspomnianych wyżej rogów, oznaczających życie i moc twórczą, co dla odmiany wywodzi się z symboliki fallicznej. Już od czasów prehistorycznych róg taki wieszany był nad wejściem do chat. W mitologii rzymskiej Jupiter, bóg wszystkich bogów, w ramach podziękowania dla swojej karmicielki, daje jej róg o właściwościach magicznych. Czerwonymi rożkami zaczęto handlować już w średniowieczu.
toccarsi i genitali
Dotykanie miejsc intymnych (głównie mężczyźni). Znów sięgnąć należy do grecko-rzymskiej mitologii, przywołując boga Priapa, który słynął ze swojego ogromnego fallusa. Rzymscy patrycjusze stawiali jego posągi przed swoimi domami – dotknięcie penisa miało przynieść mężczyznom płodność, dorodne potomstwo i ochronę przed zawiścią, zdradą i nieszczęściem. Stąd też dzisiejsze męskie zwyczaje: kto głaszcze swoje przyrodzenie, ten nie musi martwić się o wypadki skracające życie.
appendere il mazzetto di aglio
Wieszanie korony z czosnku. Od dawien dawna utrzymuje się, że zapach czosnku odstrasza wampiry, czarownice i złe duchy. W Odysei Homera Ulisses ucieka przed złym zaklęciem czarownicy Kirke właśnie dzięki czosnkowi. W starożytnej Grecji wieszano czosnek również w izbie, w której odbywał się poród – na dobry początek drogi noworodka. Zwyczaj wieszania całego wieńca czosnkowego w domach przetrwał w krajach śródziemnomorskich do dzisiaj.
GLI ATTASSATORI, czyli co przynosi nieszczęście?
Piątek 17-stego – odpowiednik naszego 13-stego. Wynika to z rzymskiego zapisu liczby 17: litery XVII po przestawieniu tworzą słowo VIXI (łacińskie „żyłem” w czasie przeszłym dokonanym, a więc „umarłem”). Przesąd zakorzeniony jest do tego stopnia, że w wielu hotelach nie ma pokoju nr 17, a kiedy francuska firma samochodowa Renault wyprodukowała model o nazwie R17, we Włoszech wprowadzono ją na rynek dopiero po dodaniu jeszcze jednej 7. W połączeniu z piątkiem – datą śmierci Jezusa – ten dzień jest trwogą wszystkich Włochów. W piątki 17-stego komitet CICAP (Comitato Italiano per il Controllo delle Affermazioni sulle Pseudoscienze), będący częścią European Council of Skeptical Organizations (ECSO), często organizuje imprezy mające na celu „odczarować” mit tej daty.
Ulica, którą przebiegł czarny kot. W średniowieczu, kiedy nocą ulice nie były jeszcze oświetlane, czarne koty „podcinały” nogi koniom i ludziom, wbiegały pod koła wozów. Uznane za diaboliczne pomocnice czarownic, są od tamtej pory symbolem nieszczęścia. Tymczasem usłyszeć kichnięcie kota to bardzo dobry znak!
Przechodzenie pod drabiną. Rozłożona na ziemi tworzy w ten sposób trójkąt, czyli symbol Trójcy Świętej. Jeśli zaburzasz porządek tej figury geometrycznej, przecinając ją, wzbudzasz gniew samego Boga…
Otwieranie parasola w domu. W czasach średniowiecza kapłani przychodzili do domu umierających, gdzie nad głową chorego rozkładali czarny baldachim.
Tłuczenie luster. W przeciwnym razie czeka nas 7 lat nieszczęścia (sic!). Według wierzeń antycznych, lustro odzwierciedlało duszę osoby, która była w nie wpatrzona. Potłuczone odbicie miało znaczyć choroby ciała i duszy. A jako że starożytni Rzymianie twierdzili, że życie regeneruje się w ciągu 7 lat – tyle czasu trzeba pocierpieć. Na dodatek w Rzymie lustra były bardzo ekskluzywnym wyposażeniem – nierzadko obramowane złotem i srebrem, więc po stłuczeniu często należało czekać 7 lat na kupienie nowego.
Ubieranie się na fioletowo do teatru. Nienawiść twórców teatralnych do tego koloru wywodzi się z religii katolickiej – w dawnych czasach, w okresie Wielkiego Postu, kiedy księża wdziewali fioletowe szaty, aktorzy, muzycy i inni twórcy mieli zakaz publicznych występów.
Wręczanie pustego portfela. Podobno taki portfel się nie zapełni, a żeby do tego nie dopuścić, wystarczy wsadzić doń symboliczną kwotę, nawet 1 eurocent. Szczęście przynosi też wczesnowiosenny spacer z portfelem w kieszeni – jeśli pierwszym ptakiem, jakiego usłyszymy, będzie kukułka, wówczas przez cały rok będą się nas trzymać pieniądze.
Życzenie rybakom buona pesca (‘dobrej ryby’) ani buona caccia (‘dobrego połowu’). Podobno gdy czegoś się komuś życzy – staje się dokładnie odwrotnie. Dlatego rybaków należy pozdrawiać zwykłym in bocca al lupo (‘powodzenia’). Odwołanie do tego przesądu znaleźć można w literaturze (np. Stary człowiek i morze Hemingwaya).
I jeszcze kilka rad, które pomogą uniknąć nieszczęścia…
Nie kładź kapelusza lub szalika na łóżku!
Nie hoduj w domu ptaka!
Nie zbieraj pawich piór!
Nie kupuj nikomu parzystej liczby kwiatów (w szczególności chryzantem, które kojarzą się z pogrzebem)!
Nie dawaj nikomu broszek, chusteczek do nosa i ostrych przedmiotów (przynoszą smutek i straty)!
Nie wracaj z pogrzebu tą samą drogą, którą przywieziono trumnę (aby zmylić zmarłego i zapobiec powrotowi jego duszy na ziemię)!
Oraz kilka zwyczajów przy stole…
Nie rozsypuj soli. Ten przesąd również bierze się z kultury antycznej: sól była wówczas bardzo cennym towarem – żołnierze dostawali wypłatę pod jej postacią (stąd słowo salario). Była też spoiwem łączącym przyjaciół – zawsze wysypana pośrodku stołu (w ten sposób mogli z niej korzystać wszyscy przybysze). Mówi się, że pewnego dnia jeden z gości przy stole wywrócił puchar z solą. Gospodarz tak się wściekł, że w szale wyciągnął szablę i zabił jegomościa. Dziś praktykuje się łagodniejsze sposoby odczarowania nieszczęścia: gdy wysypiesz sól, weź szczyptę i wyrzuć za lewe ramię – w ten sposób oślepisz czyhającego tam diabła. PS: Kiedy podajesz sól współbiesiadnikowi, połóż ją na stole tak, żeby sam mógł po nią sięgnąć – nigdy nie podawaj z ręki do ręki!
Lepiej nie siadać do stołu w 13 osób. Ten przesąd odwołuje się do Ostatniej Wieczerzy, do której zasiadł Jezus i 12 apostołów. Jak wiadomo, po wspólnej kolacji Jezus został zdradzony przez Judasza i ukrzyżowany. Jeśli więc siadacie do stołu w takiej konfiguracji – pamiętajcie, że śmierć czyha na tego, kto pierwszy wstanie od stołu czy też na biesiadnika nr 13. Jest jednak prosty sposób na przegonienie złego ducha: podobnie jak w Wigilię, należy dostawić nakrycie dla 14-tego gościa.
Nie kładź sztućców na krzyż. Przywołuje to śmierć Chrystusa, a kolejnego symbolu Męki Pańskiej i śmierci należy unikać.
Nie składaj serwetki w ten sam sposób, w którym ją zastałeś/zastałaś.
Nie graj w karty ani inne gry przy stole z obrusem.
Nie przysuwaj krzesła do stołu, kiedy od niego odchodzisz.
Zawsze nalewaj napój do pełna – bez względu na to, czy jest to sok, czy wino.
BIBLIOGRAFIA
Alberto Toso Fei, Misteri di Venezia, Edizioni LaToletta 2013.
Elsa Guggino, I canti e la magia. Percorsi di una ricerca.
Ruth Martin, Witchcraft and the Inquisition in Venice 1550-1650.
Ernesto De Martino, Il mondo magico. Prolegomenia a una storia del magismo; Sud e magia.
Elisabetta Moro, Marino Niola, Il Libro delle Superstizioni.
Cecilia Gatto Trocchi, Magia ed esoterismo in Italia; II Risorgimento esoterico; Nomadi spirituali. Mappe dei culti del nuovo millennio; Etnie, miti, culture.
Z literackiego świata Keret już nie wyszedł. Wciągnął za to do niego czytelników, którzy chóralnie okrzyknęli go mistrzem krótkiej prozy. Do wielbicieli jego twórczości należy także holenderski reżyser Stephane Kaas. Zainspirowany opowiadaniami Kereta, stworzył nietuzinkowy dokument Etgar Keret: Based on a True Story, który szturmem zdobywa nagrody na festiwalach filmowych. Jest również nominowany do telewizyjnego Oscara, czyli amerykańskiej nagrody Emmy. Trudno się dziwić zachwytom krytyków – film perfekcyjnie łączy portret pisarza z charakterystyką jego twórczości. Na ekranie rzeczywistość miesza się z fikcją, następują surrealistyczne zwroty akcji, zaś animacje opowiadań przypominają teksty pisarza (obejrzyj „Rury”). Nie możemy być do końca pewni, co w dziele Kaasa jest prawdą, a co fikcją. Dodatkowo dowiemy się też, że opowiadanie Lieland to pochwała kłamstwa; usłyszymy, co naprawdę myślą o autorze Siedmiu dobrych lat jego najbliżsi oraz dlaczego Kobi, przyjaciel pisarza, jest najsilniejszym człowiekiem na świecie.
Fascynacja z liceum
Zamiłowanie Kaasa do opowiadań Kereta ma swój początek w szkole średniej, kiedy reżyser zobaczył książkę z “bardzo fajną okładką”. Tak fajną, że postanowił zaryzykować i przeczytać opowiadania nieznanego autora z Izraela. Czy było warto? Oczywiście, że tak. Na drugi dzień Stephane jedno z opowiadań streścił koledze, Rutgerowi Lemmowi, i, jak mówi, zaraził go wirusem Kereta. To właśnie z nim, piętnaście lat później, napisał scenariusz filmu. Pomysł na zekranizowanie życia pisarza pojawił się po tym, jak Lemm przeprowadził z nim wywiad dla holenderskiego magazynu. Doszedł do zaskakującej konkluzji: życie Kereta jest jeszcze dziwniejsze, niż jego opowiadania.
Powrót do dzieciństwa
Z filmu, poza wieloma innymi ciekawostkami, dowiadujemy się także, że i zamiłowanie Kereta do opowieści ma swój początek w dzieciństwie, kiedy rodzice opowiadali mu bajki na dobranoc. Szczególnie te wymyślane przez ojca zapadały w pamięć, jako że ich akcja często toczyła się w domach publicznych (bo prostytutki to panie, które dostają pieniądze za słuchanie o cudzych problemach), bohaterami byli pijacy (czyli ci, którzy muszą pić dużo płynów, żeby poczuć szczęście) lub mafiozi (to ludzie otrzymujący czynsze za mieszkania, których nie posiadają). Pisarz, opowiadając o bajkach, tak naprawdę mówi nam o dzieciństwie rodziców naznaczonym widmem Zagłady. Jego mama, która w czasie wojny przebywała w getcie warszawskim, najmilej wspomina wieczory, kiedy rodzice opowiadali jej bajki. W getcie brakowało książek dla dzieci, dlatego wszystkie opowieści po prostu zmyślano. Rodzice wojny nie przeżyli, a dorosła już Orna Keret postanowiła, że ona także każdego wieczoru będzie opowiadać swoim dzieciom bajki na dobranoc.
Keret sens pisania określa instynktownie: literatura to sposób przekazywania emocji między ludźmi.W filmie opowiada o momencie przełomowym, w którym odkrył, że będzie tworzył – na spacerze z bratem, który wyprowadzał psa.To wtedy zdał sobie sprawę z tego, że jego opowiadanie nie jest już tylko zapisaną kartką, ale swobodnie żyje w głowie czytelnika. Interpretacji jego twórczości w filmie podejmuje się m.in. Jonathan Safran Foer, autor bestsellera Wszystko jest iluminacją, który także pochodzi z rodziny polskich Żydów. Przekonuje, że Keret tworzy tak, jak żyje, to znaczy – nieustannie opowiada jakieś historie. Na ekranie występuje również dziennikarz radiowy Ira Glass (na zdjęciu z Keretem powyżej), znany z prowadzenia kultowej audycji This American Life, gdzie opowiadania Kereta często grają główną rolę (posłuchaj „Tłuścioszka”). Jedyne, czego w filmie brakuje, to wypowiedzi pisarzy z izraelskiej sceny literackiej. Być może zbyt dużo uwagi skupia się na recepcji twórczości Kereta w Stanach Zjednoczonych, pomijając świat, w którym pisarz funkcjonuje na co dzień.
Etgar Keret: Based on a True Story to nie tylko opowieść o jednym z najbardziej znanych autorów krótkiej prozy. Film Kaasa doskonale oddaje ducha narracji Kereta, łącząc w sobie nadrealizm, wrażliwość, przywiązanie do detalu, humor oraz nieco awangardowe podejście do życia. Nie trzeba przecież szukać daleko – by trafnie opisać Kereta, można posłużyć się metaforami z jego opowiadań. Weźmy na przykład Tłuścioszka. Pisarz, tak jak tytułowy bohater, łączy w sobie dwie osobowości: z jednej strony rozpoznawanego literata, który jest oklaskiwany przez setki czytelników ustawiających się w długie kolejki po wpis do książki; z drugiej – zwykłego faceta z sąsiedztwa, skromnego i uprzejmego, który wygląda zupełnie niepozornie, grając w piłkę z synem Lwem. Nieśmiało uśmiecha się do napotkanych ludzi, a poproszony o pożyczenie paru groszy, znaczka czy zapalniczki, bez wahania je wręcza. Ale opowiadanie Co mamy w kieszeniach? to już zupełnie inna historia…
Etgar Keret: Based on a True Story, reż. Stephane Kaas, 2017
Fale piasku niczym morskie bałwany przewalają się przez Afrykę i zasypują wszystko, co stanie im na drodze, skrywając bogactwo minionych wieków. Jednak Sahara bywa łaskawa i czasem odsłania skrawek skarbów z czasów faraonów, niedosięgnięty przez szabrowników. Wśród ciemnych korytarzy, za zaplombowanymi wrotami grobowców przetrwały wierzenia i wytwory rąk mieszkańców starożytnego Egiptu. Wśród nich zaszczytne miejsce zajmują talizmany, dowodzące wiary w życie pozagrobowe i mające za zadanie ochraniać żywych i wspomagać umarłych w odrodzeniu.
Pektorał z uskrzydlonym skarabeuszem, Museum of Fine Arts of Boston
Od pradziejów człowiek przypisywał przedmiotom nadprzyrodzone moce. Zęby lub pazury dzikiego zwierza miały dodać myśliwemu siły, muszelki pomagały w połowach, a koralowiec zabezpieczał dzieci przed chorobą. Kultura staroegipska aż kipi od symbolicznych znaków i przedmiotów o działaniu ochronnym, a klejnoty odkryte w tej części Śródziemnomorza mają nieskończenie wiele form; powstały też z bardzo różnych materiałów. Ich wygląd, znaczenie i sposób użycia zostało opisane w różnych tekstach, z których najistotniejsza jest Księga umarłych. W tym starożytnym zbiorze papirusów umieszczono magiczne zwroty, formuły i instrukcje, mające na celu wspomóc zmarłego w przejściu do raju.
Magiczną biżuterię nosili przed wiekami wszyscy. Kobiety i mężczyźni, dorośli i dzieci, ludzie i bogowie, żywi i umarli. Oprócz funkcji dekoracyjnych oferowała noszącemu ochronę, dawała siłę, by przeciwstawić się złu i, przede wszystkim, pomagała dostać się do świata pozagrobowego. Szczególnie rozwinięto rytuał pośmiertny, o czym świadczą zachowane obiekty. Wykonywano je ze złota cieńszego, niż ozdoby przeznaczone do noszenia za życia. Nawet biednych obywateli chowano z amuletami, choć, naturalnie, miały one dużo prostsze formy. Nieraz trudno odróżnić talizmany od zwykłych przedmiotów, gdyż potrafiły służyć za nie najzwyklejsze przedmioty, choćby kawałek sznurka. Początkowo biżuteria pogrzebowa zawsze była amuletyczna, a do niezwykle popularnych należały przedstawienia zwierząt. Sokół i byk dawały moc, skorpiona i żółwia jako zwierząt śmierci i ciemności należało unikać, za to żaby i koty wiązano z płodnością.
8. Pektorał z oczami Horusa, Museum of Fine Arts of Boston
Prawie każdy element egipskiej biżuterii miał swoje znaczenie. W naszyjniku z grobowca Sheikh Farag w Górnym Egipcie, składającym się z rzędów kamieni ze złotymi przekładkami, możemy odnaleźć przedstawienie sfinksa, sokoła, stylizowane Oko Horusa i wizerunek boga Huh. Wszystkie te elementy miały zapewnić właścicielowi dobrobyt. Oko Wadjet (inaczej Oko Uadżet lub Oko Horusa) to jeden z najpowszechniej występujących egipskich amuletów, któremu przypisywano moc uzdrawiania i regeneracji. Bóg Huh odpowiadał za życie wieczne. Sfinks i sokół symbolizowali kosmiczną moc boga słońca i faraona. Nawet materiał, z którego wykonywano ozdoby, niósł w sobie głębsze znaczenie. Złoto, ze względu na swe niekorozyjne właściwości, miało zapewniać posiadaczowi długowieczność.
Naszyjnik z amuletami, Średnie Państwo, Dynastia 11–13, 2061–1640 p.n.e., Museum of Fine Arts of Boston
W starożytnym Egipcie niezwykle popularne były pektorały, czyli rodzaj rozbudowanych naszyjników noszonych na piersi. Najczęściej miały one formę dwustronnie zdobionego prostokąta z wizerunkami różnych bogów i symbolami apotropaicznymi (ochronnymi). Zadaniem wszystkich zawartych na nich detali była pomoc w odrodzeniu zmarłego. Poczynając od czasów Nowego Państwa (lata 1550–1070 p.n.e.) kładziono je na piersi mumii. Pektorał pogrzebowy przedstawiał bóstwa śmierci i łódź słoneczną ze skarabeuszem symbolizującym rezurekcję boga słońca. Po jego bokach umieszczano wizerunki bogiń Izydy i Neftydy. Często powtarzanym motywem był tzw. „Skarabeusz serca” – wtedy od spodu pektorału znajdowała się inskrypcja z trzydziestego rozdziału Księgi umarłych. Przypuszczalnie miała ona chronić zmarłego przed przekazaniem przez jego serce negatywnego świadectwa przeciw niemu i, tym samym, zapewnić mu wieczne szczęście w innym świecie.
Pektorał ze Skarabeuszem serca, Museum of Fine Arts of Boston
Zupełnie inny wygląd i przekaz zawarto w pektorale z Teb, przedstawiającym sępa z rozpostartymi skrzydłami. Prócz ładunku magiczno-ochronnego niesie on ze sobą odrobinę historii. Sęp był symbolem bogini Nechbet czczonej w Górnym Egipcie. W jego szponach widnieją dwa znaki symbolizujące uniwersalną władzę króla. Kobra jest oznaczeniem Wadjet (Uadżet), bóstwa Dolnego Egiptu. Po połączeniu miały chronić faraona i głosić jego dominację nad północą i południem kraju, jednakże do tej królewskiej symboliki nie przystają użyte materiały. Całość wykonano ze złoconego srebra oraz ponad 400 kawałków karneolu i szklanych wypełnień. Gdyby rzeczywiście był to talizman władcy zostałby stworzony ze złota, a obok karneolu pojawiłby się turkus i lapis lazuli. Takie połączenie kamieni i barw nie było przypadkowe, określamy je mianem trylogii kolorów i nieraz odnajdujemy w staroegipskiej biżuterii. Czerwień w tym zestawieniu oznaczała krew, siłę i energię życiową. Odcienie niebiesko-zielone to wegetacja roślin, natomiast ciemnoniebieska barwa lapis lazuli symbolizowała odnowę i odradzanie się Nilu. Skąd zatem ten dysonans między treścią a „ubogą” oprawą pektorału z Teb? Otóż w trakcie trwania Średniego Państwa (ok. 2133–ok. 1786 p.n.e.) grupa Kanaanitów z Azji Zachodniej rozszerzyła swoje panowanie na tereny Delty Nilu, tym samym zmuszając Egipcjan do przeniesienia siedziby władz do Teb. W tym czasie niżsi rangą urzędnicy byli w stanie przyjąć symbole wcześniej zarezerwowane dla rodu królewskiego i dołączyć je do swego osprzętu pogrzebowego. Ten pektorał mógł należeć do lokalnego władcy lub prowincjonalnego gubernatora.
Pektorał Sęp, Dynastia 3–17, 1783–1550 p.n.e., Museum of Fine Arts of Boston
Inaczej rzecz miała się z wisiorem przedstawiającym narodziny boga słońca wykonanym ze złota. Wedle mitu z Hermopolis, niebieski lotos wyłonił się z Nun, czyli chaotycznych pierwotnych wód pierwszego poranka, a płatki kwiatu rozchyliły się i ukazały młodego boga słońca. Otwierający się co rano lotos był symbolem zmartwychwstania i wiecznego odradzania się zarówno bogów, jak i ludzi. Kobra na czole postaci identyfikuje go jako władcę, a kosmyk włosów sugeruje młody wiek. Naszyjnik zdobiący jego szyję pierwotnie posiadał wcześniej wymienioną potrójną kolorystykę. Dwustronnie wypukła forma miała wzmocnić moc amuletu, a wytrzymałość elementów wskazuje, że nie był to tylko pogrzebowy artefakt – najprawdopodobniej służył faraonowi także za życia.
Naszyjnik z narodzinami boga słońca, Museum of Fine Arts of Boston
Jak już wcześniej wspomniałam, biżuterię nosiły w Egipcie obie płci, co możemy zaobserwować na wielu płaskorzeźbach i papirusach. Zdarzały się jednak motywy zarezerwowane tylko dla kobiet, tak jak wizerunek bogini Hathor. Uwielbiano ją w całym Egipcie i przypisywano moc pielęgnacji miłości, piękna i muzyki; bogini miała też za zadanie ochraniać kobiety w trakcie ich dorosłego życia. Amulety z jej przedstawieniem, przekazywane z matki na córkę, noszono w celu wzmocnienia płodności. Niezwykły egzemplarz wisiora z Hathor znajduje się w zbiorach Museum of Fine Arts w Bostonie. Cylindrycznie wierconą kulę z kryształu górskiego, który uosabia boga słońca Amona, wieńczy pełnoplastyczna głowa bogini. Całość służyła również jako pojemnik, w którego wnętrzu prawdopodobnie przechowywano papirus z zapisanym zaklęciem. Praktyka zapisywania zaklęć na papirusach lub rycia ich na blaszkach była rozpowszechniona również na innych terenach wokół Morza Śródziemnego. Zapisane zwoje, z łaciny zwane lamallae, umieszczano w sekretnikach o formie walca, poziomo zawieszonego na szyi. Przedstawienia takiego amuletu możemy odnaleźć na niektórych portretach z Fajum.
Naszyjnik z boginią Hathor, Museum of Fine Arts of Boston
Amuletyczna biżuteria Egiptu nie ograniczała się bynajmniej tylko do naszyjników. Odkryto także pierścienie ze skarabeuszami i wizerunkami bogów oraz bogato zdobione bransolety, noszone również na przedramionach. Mimo wszystko jednak, wśród odnalezionych wytworów staroegipskiego złotnictwa to ozdoby dekoltu zawierały w sobie największy zbiór magicznych elementów. Skarabeusz na szczęście, Oko Horusa przeciw chorobie, zwój z wyrytym zaklęciem na codzienne bolączki… ciekawe, co jeszcze kryją przed nami piaski pustyni?
NAJPOPULARNIEJSZE FORMY SYMBOLICZNE W BIŻUTERII STAROŻYTNEGO EGIPTU
Skarabeusze, czyli personifikacja boga wschodzącego słońca Chepri, utożsamianego z nieśmiertelnością, słońcem i kreacją oraz przynoszącego szczęście i powodzenie.
Oko Horusa, czyli oko, które bóg nieba stracił w trakcie walk z Setem. Przy pomocy bogini Hathor odzyskał wzrok, a oko ofiarował ojcu Ozyrysowi, panującemu w Krainie Umarłych, przywracając mu w ten sposób zdolność widzenia. Wedle legendy Set porąbał lewe oko Horusa, a ono mimo wszystko się zrosło, dzięki temu jego przedstawienie stało się potężnym amuletem odpowiedzialnym za odrodzenie i powracanie do zdrowia oraz ochronę przed złem. Samą nazwę wedjat stosowaną zamiennie z Okiem Horusa tłumaczymy, jako ten, który jest zdrowy.
Oddzielne znaczenie niosła para oczu Horusa. Prawe oko to Słońce odpowiedzialne za aktywność i przyszłość, lewe zaś – Księżyc odpowiadający za pasywność i przeszłość. Wspólnie symbolizowały wszechwiedzę i uzmysławiały ludziom, że ich szczęście nie jest darem z nieba, ale zależy od ich własnych działań.
Święty Ureusz, czyli zestawienie sępa trzymającego symbole Anch (znak boga Ra) i kobry – symbole władzy boga i faraona. Wizerunek Ureusza zdobił korony i diademy, a czasem i dekoracyjne fryzy architektoniczne oraz ubiory.
Zdjęcie główne: Oko Horusa, Victoria & Albert Museum w Londynie
Złota jesień dobiegła już chyba końca, a świat zaczyna pogrążać się w szarości i chłodzie. Aby dodać Ci energii w tym czasie, do każdego zakupionego egzemplarza naszej antologii Metamorfozy dodamy paczuszkę mielonej kawy Roma przygotowanej przez Cophi.
Dziś chciałabym zabrać Was na spacer po mojej ukochanej Barcelonie i pokazać Wam te miejsca, które mnie oczarowały i zachwyciły. To mój osobisty przewodnik magiczny po stolicy Katalonii.
Torre Bellesguard
Czyli, z katalońskiego, Wieża Pięknego Widoku, znana też jako Casa Figueres, w dzielnicy Sarrià-Sant Gervasi. Nie wiedzieć czemu, jedna z mniej popularnych kreacji Gaudiego, a przecież nie mniej zachwycająca niż Casa Mila’ czy Casa Batllò. Wygląda trochę jak pałacyk z bajki, urzekając detalami takimi jak dach w kształcie głowy węża, okalające budynek ogrody czy wieża, która dała budowli nazwę. W środku podziwiać można zarówno wpływy gotyku, jak i stylu mudéjar i modernizmu. Co ciekawe, tak charakterystyczne barwne mozaiki, nieodmiennie kojarzące nam się z Gaudim właśnie, stworzył inny artysta, Domenèc Sugrañes i Gras. Torre Bellesguard jest dziełem sztuki samym w sobie, jednak prawdziwą magię poczuć można, uczestnicząc w jednym z licznych odbywających tu koncertów. To jakby przenieść się na chwilę do jakiejś baśniowej krainy. Ja wręcz wypatrywałam pojawienia się w każdej chwili elfów bądź wróżek…
c/Bellesguard, 20
Torre Bellesguard, fot. Catalan Art & Architecture Gallery (Josep Bracons) Barcelona / CC BY-SA 2.0
El Bosc de les Fades
A skoro o elfach i wróżkach mowa… Jest w Barcelonie, w samym centrum, choć nieco na uboczu względem znanych turystycznych szlaków, miejsce, które przenosi gości wprost do świata tych niezwykłych postaci. To zwykła-niezwykła kawiarnia o wiele mówiącej nazwie Las Wróżek – Bosc de les Fades. Lokal składa się z kilku sal, w których można napić się dobrej kawy, zjeść śniadanie, lunch, tapas, czy wypić wieczornego drinka. A wszystko to w niesamowitym otoczeniu drzew i dzikiej roślinności, strumyków i wodospadów, w świetle migoczących gwiazd i lampionów, w towarzystwie baśniowych stworzeń, przy dźwiękach muzyki świerszczy i pohukiwania sów. Baśniowa kraina w samym centrum metropolii!
Passatge de la Banca, 7
Carrer de Aiguafreda
Czasem magia może kryć się w czymś zupełnie zwyczajnym, a stworzenie bajecznej atmosfery niekoniecznie musi wymagać ogromnego nakładu pracy i kreatywności. Znakomitym przykładem jest uliczka Aiguafreda w dzielnicy Horta. Do dziś jedna z bardziej zielonych i mniej „wielkomiejskich”, kiedyś Horta składała się głównie z lasów, pól i ogrodów. Mogła też poszczycić się nieoczywistym dobrem w ówczesnej Barcelonie – czystą, świeżą, zimną wodą. Stąd właśnie pochodzi nazwa uliczki: Aiguafreda (zimna woda). Okolicę zamieszkiwały kiedyś praczki. W każdy poniedziałek zbierały od zamożniejszych mieszkańców brudne ubrania, a w sobotę oddawały wyprane. Dziś praczek już nie ma, choć starsze kobiety mieszkające w okolicy wspominają jeszcze, jak jako małe dziewczynki pomagały mamom i babciom w robieniu prania. Obecnie przy uliczce stoi osiem niewielkich domków, każdy ma małe patio lub ogródek oraz… starą, ale dobrze utrzymaną pralnię do prania ręcznego, wraz ze studnią i wiadrami. Mieszkańcy nie należą do zamożnych, ale bardzo dbają o swoje domki i ich otoczenie: zarówno uliczka, jak i obejścia utrzymane są zawsze w czystości i przyozdobione starannie pielęgnowaną roślinnością.
c/Aiguafreda, dzielnica Horta
Carrer de Aiguafreda, fot. Pere López Brosa, CC BY-SA 3.0
Muzeum Iluzji
W dzielnicy Raval swoje podwoje otworzyło, sprowadzone tu z Rosji, Muzeum Iluzji (Museu dels Il·lusions). Na ponad 600 metrach kwadratowych prezentuje ono najróżniejsze interaktywne iluzje optyczne i zabawy wizualne, które zachwycą zarówno małych, jak i dużych. Możemy tu stać się bohaterami takich scen jak inwazja zombie, walka z Darthem Vaderem z Gwiezdnych wojen, ucieczka przed rekinem rodem ze Szczękczy spotkanie ze smokiem. Nie brakuje też odniesień typowych dla gospodarza miejsca, takich jak Dalí, flamenco, jamón serrano czy sangría. Jako że wiele atrakcji oferowanych przez muzeum wymaga patrzenia na obiekty pod odpowiednim kątem, amatorom utrwalania wspomnień na fotografiach postanowiono to ułatwić: na podłodze znajdziemy oznakowanie, które pozwoli zrobić zdjęcie z idealnej perspektywy. Jeśli zaś boimy się, że nie uchwycimy sceny odpowiednio, nie mamy kogo poprosić o zrobienie nam zdjęcia lub po prostu nie chcemy zawracać sobie tym głowy, przesympatyczna obsługa oferuje swoją pomoc również i w tym zakresie. Ja osobiście lubię trochę wierzyć w magię, ale doceniam również dobrą iluzję!
c/ Pintor Fortuny, 17
Muzeum-teatr „El Rei de la Màgia”
Nie mogło go zabraknąć na liście magicznych miejsc: muzeum magii, oferujące zarazem spektakle i pokazy iluzjonistyczne. U początków jego powstania, w 1881 roku, leżał znajdujący się obecnie nieopodal, przy ulicy Princesa 11, sklep z rekwizytami magicznymi, który w 1984 roku przekształcony został przez obecnego właściciela w muzeum-teatr. W części muzealnej znajdziemy tu najróżniejsze artefakty i rekwizyty, z których korzystają iluzjoniści (lub, jak niektórzy z nich wolą, by ich nazywano: magowie). Wprawdzie brakuje opisów poszczególnych przedmiotów, ale na miejscu jest miła obsługa, która z chęcią wszystko objaśni. Pokazy iluzjonistyczne odbywają się w części teatralnej i nierzadko łączą w sobie elementy magii i komedii. Siedzenia w części teatralnej są nienumerowane, więc na pokaz warto przyjść nieco wcześniej, by zająć sobie upatrzone miejsce. c/Jonqueres, 15
El Rei de la Màgia,fot. Enfo / Wikimedia, CC BY-SA 3.0
Patio de Paradís
Wydawać by się mogło, że dzielnica gotycka nie kryje już w sobie żadnych sekretów. A jednak potrafi zaskoczyć. Oto gdy spacerujemy sobie jej uliczkami, skręcamy w ulicę Paradís, numer 10 i oto na dziedzińcu możemy podziwiać… cztery rzymskie kolumny, pozostałość po Świątyni Augusta. Mają ponad 2000 lat i mierzą 9 metrów wysokości. Ot, taka niespodzianka od Rzymu w samym sercu gotyckiej dzielnicy Barcelony.
c/Paradís, 10, dziedziniec wewnętrzny
Laberint del’Horta
Labirynt w parku Horta cieszy się ogromną popularnością zarówno wśród dzieci, jak i dorosłych. Położony w przepięknych ogrodach Vall d’Hebron, u stóp wzgórza Collserola, to jeden z najstarszych i najlepiej zachowanych parków w Barcelonie, wart odwiedzenia sam w sobie ze względu na zarówno pieczołowicie pielęgnowaną roślinność, stawy i oczka wodne czy rzeźby, jak i odrestaurowane budynki, będące częścią dziedzictwa markiza de Llupià, de Poal y de Alfarràs. Sam labirynt to 750 metrów starannie przyciętych krzewów cyprysowych wytyczających plączące się ścieżki. W jego środku stoi posąg rzymskiego boga Erosa. Przemierzanie labiryntu w poszukiwaniu wyjścia to znakomita zabawa, pozwalająca nam poczuć się przez chwilę jak Alicja w Krainie Czarów.
Passeig dels Castanyers, 1
Parc del Laberint d’Horta, fot. dconvertini / Flickr, CC BY-SA 2.0
Pantà de Santa Fe
Kiedy już zmęczy nas wielkomiejski zgiełk, można odpocząć wybierając się na wycieczkę za miasto. Celem takiego wypadu mógłby być, na przykład, park Montseny z nadzwyczaj urokliwym zakątkiem zwanym Moczarami Santa Fe. To przepiękne miejsce z mnóstwem roślinności, dróżek piaszczystych i kamienistych, oczek wodnych i strumyków, idealne zarówno na letni piknik (latem jest tam przyjemnie chłodno), jak i jesienny spacer (wówczas zachwyca feerią barw). Pośrodku rezerwatu znajduje się jezioro (uwaga! obowiązuje zakaz pływania!), a spacerując można odwiedzić stary erem. Jeśli nie macie akurat ochoty na posiłek na łonie natury, to znajdziecie tu również restauracje z pysznym menu! Warto też zostać tu do wieczora, kiedy niebo nad moczarami rozjaśnia się mnóstwem gwiazd, odbijających się w lustrze wody… Ten widok zapada w pamięć i w serce! Park Montseny to miejsce o tyle niezwykłe, że zupełnie nie przypomina krajobrazem tego, do czego przyzwyczaił nas region śródziemnomorski – bliżej mu do… naszych mazurskich lasów. Jeśli więc macie ochotę wypocząć w pięknych okolicznościach przyrody i jak za dotknięciem magicznej różdżki przenieść się z krainy Morza Śródziemnego do Krainy Tysiąca Jezior – koniecznie odwiedźcie Pantà de Santa Fe.
Parc de Montseny, pod Barceloną
Tak wygląda moja, absolutnie subiektywna lista magicznych barcelońskich miejsc. Być może czytelników oczaruje całkiem inny zakątek miasta i z zupełnie innych powodów… Ale czyż nie to właśnie jest w magii najpiękniejsze, że pozwala się odkrywać każdemu w inny sposób?
Wbrew spontanicznym skojarzeniom większości z nas, kabała niewiele ma wspólnego z magią. Zarówno badacze akademiccy – historycy, filozofowie i religioznawcy, jak i uznani w świecie nauczyciele kabały odżegnują się od magicznych rytuałów mylnie z nią wiązanych, a wspomnienie amuletów, czerwonych nitek, zaklęć i przepowiedni wywołuje u nich uśmiech politowania.
Jeśli nie magia, to co?
Zdecydowanie bliżej kabale do filozofii i religii, jednak z nimi także nie jest tożsama. Dla większości badaczy termin ten odnosi się do mistycznych systemów religijnych powstałych w obrębie judaizmu po XII w. n.e.; są też tacy, którzy jej początków upatrują w ustnych tradycjach sięgających czasów starożytnych, co potwierdzać miałyby elementy łączące ją z filozofią neoplatońską i pitagorejską. Jednak aktywni kabaliści, postulujący praktykę kabały bez względu na pochodzenie i wyznanie, twierdzą, że różni się się ona znacząco od filozofii: jest bowiem nauką zainteresowaną rzeczywistym działaniem człowieka, nie zaś rozważaniami na poziomie abstrakcyjnym. Odcinają się też stanowczo od ezoteryki: kabała jest według nich nauką dostępną dla wszystkich, podczas gdy ezoteryka oznacza przecież utajnianie części wierzeń danej doktryny lub kultu przed ogółem.
Doskonała lektura o historii i przyszłości kabały
Według rabinów
Dla wyznawców judaizmu kabała jest składową ich religii; formą żydowskiej mistyki, objaśniającą, w jaki sposób Bóg obecny jest w świecie i uznającą możliwość pozazmysłowego, bezpośredniego kontaktu z Nim. Rabini widzą w kabale interpretację Tory i mistyczne tłumaczenie przykazań, zaś kabalistyczne księgi – w tym powstałą w XIII w.słynną Sefer ha-Zohar (Księgę Blasku) – uznają po prostu za część żydowskiej tradycji. Podstawą kabały jest słowo – każdy wyraz w Pięcioksięgu (Torze) ma bowiem ukryte znaczenie symboliczne. Litery hebrajskiego alfabetu mogą zać mieć przypisane wartości liczbowe, co otwiera wrota szerokim interpretacjom każdego tekstu.
Kabała pozwala zbliżyć się do Boga, nazywanego En Sof (Nieskończonego), a więc niepojętego i niewysłowionego. Oddzieleni jesteśmy od niego czymś na kształt przepaści, wypełnionej dziesięcioma pośrednimi światami (sefirot), przez które Bóg objawia się niczym przez swoiste kanały mediacyjne. Istotnym elementem tego rozumowania jest sprawcza rola człowieka. Kabalista może wpływać na sefirot (przedstawione na rysunku poniżej)i doprowadzać do określonych skutków w sferze boskiej – czyni to w celach odkupicielskich, bowiem nadrzęnym celem kabały pozostaje dobro świata i zbawienie. Tym właśnie różni się od magii, która opiera się przecież o pobudki egoistyczne.
Otrzymaliśmy, by dawać
Hebrajskie słowo kabbalah znaczy dokładnie tyle, co “recepcja”, czyli otrzymywanie, przyjmowanie. Kabalista wierzy, że każdy człowiek może otworzyć się na mądrość, którą ludzkość otrzymała od Stwórcy. Od Boga, a także znawców pism, płyną do nas wskazówki na temat tego, jak dobrze żyć. Naszym celem powinno być zgłębienie tych nauk i przekazanie ich dalej. Znany izraelski myśliciel białoruskiego pochodzenia, Michael Laitman, założyciel Bnei Baruch – ogólnoświatowej organizacji non-profit rozpowszechniającą naukę kabały – definiuje ją kilkoma słowami: jako naukę o rzeczywistości i metodzie jej właściwego postrzegania przez człowieka. Podkreśla, że głównym celem kabały jest wzniesienie się człowieka ponad własne ego i uciszenie miłości własnej, aby móc uczynić świat piękniejszym i lepszym. Kiedy w wywiadzie do magazynu psychologicznego “Sens” proszę go o streszczenie nauki kabały w jednym zdaniu, odpowiada bez wahania: – Kochaj bliźniego swego jak siebie samego.
4. Sposób na biznes
Dla wielu z nas kabała pozostaje jednak zjawiskiem związanym z okultyzmem. Dzieje się tak głównie ze względu na treści publikowane w tabloidach i popularne wydawnictwa poradnikowe, upraszczające kabałę i przesycające ją treściami ezoterycznymi w połączeniu z obietnicami rozwiązania wszystkich życiowych problemów. W tej właśnie pop-kabale, jak zwykło się ją nazywać, w latach ’80 ubiegłego wieku zakochały się zachodnie gwiazdy kina i muzyki, noszące czerwone bransoletki i szukające uduchowienia pod przewodnictwem nauczycieli o niewiadomej proweniencji. Wśród nich szczególną sławą cieszył się zmarły przed 5 laty Philip Berg, założyciel i kierownik Kabbalah Centre International – Centrum Nauczania Kabały w Los Angeles. Zaprzyjaźniony z Madonną i wieloma innymi celebrytami guru głosił chwytliwe hasła, według których kabała stanowiła duchowe bogactwo dostępne dla wszystkich ludzi; w międzyczasie zaś, od wybranych, odbierał przelewy na gigantyczne sumy. W zamian oferował dostęp do tajemnej wiedzy i luksusowych dóbr, takich jak święcona woda do kaloryferów, mająca uzdrowić energię w hollywoodzkich apartamentach gwiazd.
Daleko od rytuałów
W rzeczywistości jednak zarówno kabale widzianej z perspektywy religijnej, jak i tej stanowiącej sposób życia oparty na porzuceniu miłości własnej obce są rytuały właściwe wierzeniom magicznym. Magia zakłada zasadność praktyk – zaklęć, czyności – które, dzięki zapanowaniu nad siłami nadprzyrodzonymi, mają wpływać na kształt rzeczywistości. Kabaliści przeciwni są zaś wszelkim zewnętrznym manifestacjom przekonań; skupiają się zamiast tego na skomplikowanym, trwającym całe życie procesie samodoskonalenia się. Zaskakująco wiele elementów, które zauważyć można w wypowiedziach osób praktykujących kabałę, zgodna jest nie tylko z naukami największych religii, ale także z postulatami współczesnych psychoterapeutów. Pojęcia takie, jak uważność (skupienie na “tu i teraz”) i wdzięczność (docenienie piękna istnienia) stanowią dla nich warunek osiągnięcia szczęścia przez ogół ludzkości. Fundamentalna jest również holistyczna koncepcja wszechświata – wiara, że “wszystko wpływa na wszystko”. Każdy zły uczynek ma swe negatywne skutki w wyższych światach, zaś każdy uczynek dobry przynosi pożytek całemu uniwersum. Uświadomiwszy sobie ten fakt, człowiek może podejmować właściwe decyzje. Głównym ich celem powinno być udoskonalanie rzeczywistości, nazywane po hebrajsku tikkun olam (naprawianie świata). Każdy z nas odpowiedzialny jest nie tylko za siebie i swoje intencje, ale także za innych, dlatego nasza uwaga powinna być w większym stopniu skierowana na zewnątrz, niż do wewnątrz. Postęp powinien oznaczać coraz lepsze i pełniejsze obdarzanie bliźnich.
W rzeczy samej, dla niektórych może brzmieć to badziej zagadkowo i magicznie, niż niejedno skomplikowane zaklęcie.
Zdjęcie główne: fragment zwoju Tory pochodzący prawdopodobnie z XIII wieku i zawierający tekst z Księgi Rodzaju
Strona korzysta z plików cookies w celach statystycznych, zgodnie z Polityką prywatności.