Starożytni Egipcjanie byli bodajże pierwszymi, którzy wymyślili testy ciążowe w oparciu o badanie moczu.
Na jednym z papirusów przechowywanych w Muzeum Egipskim w Berlinie, datowanym na ok. 1800 r. p.n.e., zapisana jest sugestia, aby kobieta podejrzewająca ciążę przez kilka dni siusiała na… mieszankę ziaren zbóż. Jeśli zaczynały kiełkować, ciążę należało uznać za potwierdzoną. Uważano przy tym, że jeśli zakiełkuje jęczmień, to płód jest płci żeńskiej; jeśli wzrośnie pszenica, urodzi się najprawdopodobniej chłopiec.
Jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało, dzisiejsi naukowcy obliczają, że ok. 70% tak przeprowadzonych “testów” mogło rzeczywiście potwierdzać ciążę (choć oczywiście nie płeć). Badania wykazały bowiem, że mocz ciężarnych, ze względu na wysoki poziom zawartego weń estrogenu, może stymulować wzrost roślin.
Hasło “ojciec chrzestny” nigdy nie przywołuje wyłącznie obrazu roweru, który dostaliśmy od wujka na pierwszą komunię – dzięki Mariowi Puzo i Francisowi Fordowi Coppoli gdzieś w tle majaczy również lekko wysunięta do przodu dolna szczęka Marlona Brando. W oryginale nazywano go The Godfather, we włoskim tłumaczeniu Il Padrino, a w greckim Ο νονός (O nonos), jednak niekwestionowany ekspert od mafii Roberto Saviano (włoski dziennikarz i autor głośnej Gomorry) zauważa, że nazewnictwo to jest całkiem zmyślone. W rzeczywistości na określenie głowy mafijnego rodu używa się słowa compare. Ten niepozorny rzeczownik opisuje niezwykle istotną dla południowych społeczności relację: między rodzicami – głównie ojcem – dziecka a jego ojcem chrzestnym. Pochodzi oczywiście z łaciny, gdzie compater znaczyło mniej więcej tyle, co współojciec. Przez język grecki słowo i znaczenie zostało zapożyczone jako κουμπάρος (koumbaros). Między compari powstaje związek duchowego pokrewieństwa, coś silniejszego niż przyjaźń. To relacja pełnego zaufania, która ma trwać tyle, co życie. I choć w tłumaczeniu tytułu Maria Puza pojawiają się bardziej oficjalni padrino i nonos, to ich znaczenie pozostaje niezmienne.
Od Lukrecji do Jorgosa
Zabawna, oparta na stereotypach wizja śródziemnomorskiej rodziny, gdzie wszyscy się przekrzykują i wymachują rękami, mamma krąży z tacą jedzenia, a najbliższe pokrewieństwo liczy się gdzieś do piątego pradziada wstecz, nie jest całkiem pozbawiona podstaw. Przejawem siły tych więzów jest tak samo Lukrecja Borgia, Romeo i Julia, jak i dzisiejszy mieszkaniec Grecji, dajmy na to – Jorgos. Lat 39, miejsce zamieszkania: dom rodziców. Lukrecja była trybikiem w maszynie szeroko zakrojonych interesów napędzanej przez ojca, kochankowie z Werony to ofiary konfliktu na tle honorowym, Jorgosa zaś tak skutecznie upupiano przez całe życie, że dziś po prostu nie da rady bez mamy. Wszystko to ma swoje źródła w silnej, tradycyjnej, autorytatywnej rodzinie, stanowiącej podstawę struktury społecznej w rejonie śródziemnomorskim.
Al Pacino i Simonetta Stefanelli w filmie “Ojciec chrzestny”
Braterstwo, braterstwo krwi – czyli oficjalnie zadeklarowana przyjaźń – lub braterstwo duchowe czyli wspomniana relacja z koumbarosem przez wieki stanowiły podstawę stosunków w obrębie wiejskich społeczności śródziemnomorskich. Zwykle bez problemu da się je streścić jako „kto z kim przeciw komu”. W Grecji waśnie rodowe są szczególnie znane na terenie półwyspu Mani, gdzie nawet architektura zdaje się obrazować ciągłe przepychanki mieszkańców. Każde domostwo posiadało wieżę, z której wygodnie można było ostrzeliwać siedzibę wrogiego rodu. Wendeta była też szeroko rozpowszechniona na wyspach, jak Cypr, Kreta, Wyspy Jońskie, Sycylia, Sardynia i Korsyka. Przyczyniały się do niej najczęściej spory o ziemię, niesprawiedliwe (!) zabójstwo krewnego lub naruszenie honoru jednej z kobiet. W czasach rządów otomańskich, wojowniczy szefowie rodów bandyckich (kleftowie) i anty-bandyckich (armatolowie), którzy opierali się najeźdźcy, budowali sieci sprzymierzeńców i popleczników. Sprawę rozpoczynali od własnych kuzynów i koumbarosów, tylko tym sposobem osiągając liczbę kilkudziesięciu chłopa, i rozszerzali zaufane grono poprzez strategiczne wydawanie za mąż córek i sióstr. Więzy małżeństwa i chrztu były ściśle honorowe – odmowa pomocy lub zdrada oznaczała ostateczną hańbę. Kiedy konieczne było znalezienie kryjówki, korzystali z pomocy rodziny lub przyjaciół – a także przyjaciół ojca, gdyż relacje te były niejako dziedziczone. Oczywiście zdarzały się też konflikty wewnątrz rodzin lub między compari, skutkujące krwawymi wendetami. I choć brzmi to wszystko jak wątki z filmu kostiumowego, to w roku 2017 na Krecie w wyniku sporu o ziemię zginął młody chłopak, a wieś, z której pochodził on i spokrewniony z nim zabójca, w obawie przed wendetą zapełniła policja. Z kolei w San Luca, wiosce w górach Kalabrii, w ramach wendety pomiędzy dwoma rodzinami mafijnymi kilka lat temu doszło do zabójstwa w trakcie publicznych obchodów świąt, co stanowiło zresztą złamanie honorowego kodeksu mafijnego, gdyż czas pracy w polu i świąt uważano zawsze za moment zawieszenia broni.
Jedna z wszechobecnych wież na półwyspie Mani w Grecji, fot. Polina F / Flickr, CC BY 2.0
Rodzina z wyboru
Mafia włoska opiera się bardzo silnie na idei rodziny. To rodziny stanowią jej podstawę strukturalną, ale nawet członków niespokrewnionych obowiązuje to samo nazewnictwo i zasady – rodzina (mafijna) jest święta. W Kalabrii kultywuje się rytuał chrztu dla nowych członków. Kandydat na mafiosa składa przysięgę, w ramach której deklaruje, że società – firma – będzie odtąd jego rodziną, ważniejszą nawet od tej prawdziwej. Rodzina, oderwana od realnych związków krwi, staje się więc wartością samą w sobie, chrzest zaś stanowi moment przyjęcia na jej łono, wbrew zasadzie, że “rodziny się nie wybiera”. W trakcie innego obrządku przywołuje się także legendę o trzech braciach noszących imiona Osso, Mastrosso i Carcagnosso. Skazano ich za zabójstwo honorowe na 29 lat więzienia. Odbywszy karę, bracia wyszli na wolność z doskonale obmyślonym planem funkcjonowania mafijnej rodziny, z klarowną wizją vendetty i znaczenia honoru. Według legendy, Osso udał się na Sycylię, Mastrosso do Kalabrii, a Carcagnosso do Kampanii, gdzie zostali założycielami organizacji nazywanych odpowiednio: Cosa Nostra, ‘ndrangheta i Camorra.
Tradycyjne społeczności nadal odwołują się do równie tradycyjnych wartości, takich jak honor i rodzina. Mimo upływu czasu, na górzystych i wyspiarskich – a więc odizolowanych – terenach wciąż obowiązują surowe normy obyczajowości. Nie zawsze muszą one być tak ekstremalne, jak przywołane wcześniej przykłady wendety – zaliczymy do nich także fakt, że w mniej turystycznych wioskach Sardynii w niedzielne południe w zasadzie nie da się znaleźć otwartej trattorii lub restauracji, bowiem rodzinny obiad w ostatni dzień tygodnia, stanowiący ważne i odświętne wydarzenie, jada się w domu. To samo dotyczy niedzielnej wycieczki na plażę – koniecznie w gronie rodziny. Na greckich wyspach w czasie wakacji w tawernach i małych sklepikach pracuje cała rodzina, włącznie z nieletnimi dziećmi. W Grecji żona przyjmuje nazwisko męża w gramatycznej formie oznaczającej przynależność. To samo dotyczy córki, podczas gdy syn otrzymuje nazwisko ojca w podstawowym brzmieniu. Wszędzie, od Krety po Sycylię, dzięki silnie osadzonemu tradycyjnemu modelowi najstarsze pokolenie może liczyć na opiekę ze strony młodszych. To charakter rodziny wpływa w dużej mierze na specyfikę kultury śródziemnomorskiej.
Zdjęcie główne z półwyspu Mani: karol m / Flickr, “Vathia and the Sea”, CC BY 2.0
Odkrywanie dziejów Medyceuszy jest jak pisanie wielkiej powieści: setki drobnych historii, mniejsze i większe grzeszki, międzynarodowe intrygi, rodzinne tajemnice i namiętne romanse. Od czasu do czasu pojawia się jakiś czarny charakter, nie zabraknie też skrzywdzonej niewinności, zdarzą się morderstwo i zdrada. Akcja się zagęszcza, nie ma chwili wytchnienia, wciąż coś się dzieje. Opowieść zapiera dech w piersiach, czytelnicy próbują nadążyć za historią, ale ona nieustannie ich zwodzi, myli tropy, zaciera ślady. Kiedy zaczynamy być pewni finału, wszystko się zmienia. I tak po wielokroć. Przydadzą się chusteczki, bo nie zabraknie wzruszeń. I dobre wino, by ukoić skołatane nerwy. A zatem zaczynamy!
Prolog
Nie obrażajcie bogatych i silnych, ale też miejcie zawsze miłosierdzie dla biednych i słabych. Nie przemawiajcie w sposób przypominający udzielanie rad. Przedstawiajcie swój punkt widzenia rozważnie. Nie chodźcie sami do Palazzo della Signoria, zaczekajcie, aż was wezwą. A wezwani czyńcie, o co was poproszą i, zdobywszy dużo głosów, nigdy nie okazujcie dumy. Unikajcie politycznych sporów, polemik i nie ściągajcie na siebie niczyjej uwagi…
Autorem tych słów jest Jan Medyceusz. Nie był pierwszym z rodu, ale jako pierwszy zrozumiał, na czym polega prawdziwa, skuteczna władza. Jako pierwszy poczuł, że jego rodzina może być naprawdę potężna, równa królom i papieżom. Musiał przy tym wykazać się dużą wyobraźnią, nic bowiem nie wskazywało jeszcze na nadchodzące złote czasy. We Florencji panowała wówczas rodzina Albizzich, która pilnie strzegła swych wpływów. A jednak Jan, dzięki roztropności i talentowi do pomnażania majątku, powoli zaczął budować medycejskie imperium. Na początku, zgodnie ze swą dewizą, nie rzucał się w oczy, nie prowokował, unikał rozgłosu. Przyszedł jednak taki moment, gdy musiał podjąć wyzwanie i pojawić się w życiu publicznym Florencji. Wiedział, że bez tego nie sięgnie po realną władzę. Musiał kilka razy wejść do Signorii, florenckiego rządu; raz był nawet gonfalonierem, czyli chorążym Republiki, opiekunem chorągwi miasta. W przerwach między piastowaniem urzędów cieszył się z ciszy i rodzinnego życia, powiększał zyski i przygotowywał do politycznego życia swego syna, Kosmę.
Pośmiertny portret Kosmy Starszego pędzla Jacopa Pontorma (przełom XV i XVI wieku)
Rozdział pierwszy
Kosma Starszy to nie był jakiś tam Medyceusz. To był człowiek znaczący, postać kontrowersyjna, ale bezdyskusyjnie wybitna. Jeden z tych Medyceuszy, którym świat zawdzięcza całą swą nowożytność. Urodził się w 1389 r., a kiedy jego ojciec umarł, był już dojrzałym, ponadczterdziestoletnim człowiekiem. Miał swoją rodzinę. Ożenił się z Contessiną de’ Bardi, kobietą dość prostą i kapryśną, ale sympatyczną. Nie było między nimi miłości, jednak Kosma szczerze ją lubił i tworzyli całkiem udaną parę, jak na tamte czasy. Wychowywali dwóch synów.
Kosma odziedziczył po ojcu majątek i szacunek obywateli Florencji. Korzystał z jego nauk, budował siłę rodziny roztropnie, unikając rozgłosu. Pozycja Kosmy była coraz silniejsza, co musiało niepokoić tych wszystkich, którzy dotychczas panowali nad miastem. Rodzina Albizzich nie zamierzała poddać się bez walki i doprowadziła do wygnania Medyceusza. Albizzi nie przewidzieli jednak, że mają do czynienia z mistrzem politycznej gry, który, owszem, wyjechał, ale z całym swym majątkiem, uratowanym przed próbą konfiskaty. Florencja bez medycejskich pieniędzy była bezsilna, więc po kilkunastu miesiącach Kosma powrócił do miasta jak król, w chwale zwycięzcy i dobroczyńcy. Nadal był zdystansowany, dyskretny i roztropny, ale teraz już czuł swą siłę, więc postępował odważniej. Okrutnie zemścił się na prześladowcach, wprowadził nowe rządy, rozszerzył wpływy swego banku. Obsługiwał już nie tylko papieży, lecz wszystkich, od których może coś zależeć. Wiedział, że fortuna bywa zmienna, musiał się przygotować na każdą ewentualność, na każdą zmianę władzy w bliższym i dalszym otoczeniu. Był bardzo zdolnym strategiem, wkrótce więc jego władza we Florencji stała się niepodzielna.
Na szczęście Kosma, poza majątkiem i ambicją, posiadał też zamiłowanie do kultury. Stał się on nowoczesnym i bardzo hojnym mecenasem, skupiał wokół siebie ludzi, których wiedza i talent przyniosły światu prawdziwą rewolucję. W jego pałacach i sponsorowanych przez niego pracowniach rodził się renesans. Medyceusz dyskutował z Marsiliem Ficino, pobudzał do działania Brunelleschiego, Donatella, Albertiego, Lippiego, Fra Angelica; zatrudniał skrybów, by przepisywali największe księgi, czyniąc z jego biblioteki prawdziwą skarbnicę.
Kosma miał niełatwy charakter i dość kontrowersyjną urodę; z wiekiem stał się jeszcze bardziej oschły i złośliwy, w polityce nie cofał się przed okrucieństwem, a jednak był florenckim królem. Szanowanym, cenionym i podziwianym. Gdy umarł, nadano mu tytuł Ojca Ojczyzny. Wielu uważało, że skończyły się złote czasy Florencji. Nieliczni mieli nadzieję, że to chwilowe.
Portret Piotra Medyceusza pędzla Agnola Bronzina (1550–1570)
Rozdział drugi
W chwili śmierci Kosmy jego syn, Piotr, był starszy niż ojciec, gdy przejmował rodzinną władzę. W 1464 r. Piotr miał 48 lat. Był otyły, cierpiał na podagrę i reumatyzm, z czasem niemal przestał chodzić, na dodatek nie był ani wybitnym finansistą, ani wielkim politykiem. Brakowało mu talentów ojca. Trzeba jednak przyznać, że się starał. Był we florenckim rządzie, został nawet gonfalonierem. Pomnażanie majątku mu nie wychodziło, jednak skrupulatnie pilnował tego, co już miał. Kontynuował sponsorowanie artystów: to za jego czasu dla Medyceuszy tworzyli m.in. Botticelli, Gozzoli czy Uccello. Tym staraniom sprzyjała żona Piotra, Lukrecja Tornabuoni, kobieta wielu talentów i zalet, poza tym podobno bardzo piękna. Pisała pieśni religijne, tłumaczyła Biblię, urodziła siedmioro dzieci, była uwielbiana przez rodzinę i mieszkańców Florencji.
Portret Lukrecji Tornabuoni pędzla Domenica Ghirlandaia (XVI w.)
Pod koniec życia coraz bardziej schorowany Piotr skoncentrował się na wychowaniu swego następcy. Zostanie nim Lorenzo, czyli Wawrzyniec. To była bardzo mądra decyzja. Chłopiec miał 15 lat, gdy zmarł jego wielki dziadek. Pamiętał więc atmosferę wielkości, jaka otaczała Kosmę. Jego rodzice również dbali o rozwój duszy i umysłu dzieci, kiedy więc nadejdzie czas, Wawrzyniec będzie gotowy otworzyć kolejny rozdział w dziejach Florencji. Każde miasto, każdy kraj chciałyby, aby w jego dziejach były tylko takie rozdziały.
Rozdział trzeci
Wawrzyniec doszedł do władzy w 1469 r., w wieku 20 lat. Choć był bardzo młody, przez ostatnie lata przygotowywano go do przejęcia władzy. Wydawał się więc właściwą osobą. Nie podobało się to jednak jego licznym przeciwnikom. Medyceusze zawsze mieli jakichś wrogów – tym razem byli nimi Pazzi. Zorganizowali spisek, któremu przychylny był nawet papież. Podczas nabożeństwa napadnięto braci Juliana i Wawrzyńca; młodszy z nich zginął. Wawrzyniec został sam. W jednej chwili zmienił się z pogodnego, skorego do zabawy młodzieńca we władcę, który nie waha się sięgnąć po najostrzejsze środki, by zapewnić bezpieczeństwo swojej rodzinie i miastu. Ożeniony politycznie z rzymianką Clarice Orsini, nie odnalazł z nią wspólnego języka. Żona nie rozumiała jego zamiłowania do wiedzy, dyskusji i rozrywki. A jednak szanowali się i na swój sposób lubili. Wawrzyniec pisywał do niej uprzejmie listy, a kiedy zmarła na gruźlicę, naprawdę rozpaczał. Po tym małżeństwie pozostały dzieci, które uwielbiał i rozpieszczał.
Portret Wawrzyńca Wspaniałego pędzla Petera Paula Rubensa (1612–1616)
Jak wszyscy Medyceusze, Wawrzyniec również był hojnym mecenasem. W jego otoczeniu tworzyli Ghirlandaio, Pollaiuolo, pojawiał się młody Michał Anioł. Życie artystyczne kwitło, Florencja pławiła się w swoim blasku, organizowano huczne zabawy i turnieje. W tle Wawrzyniec prowadził rządy silniej ręki, eliminował konkurencję, manipulował podatkami, dawał sobie nawet prawo do ingerowania w cudze małżeństwa, aby nie dopuścić do wzmocnienia innych rodów. Bywał okrutny i bezwzględny. Po spisku Pazzich, w którym zginął jego brat, polała się krew niemal trzystu osób. Mimo to lud Florencji uznawał Wawrzyńca za swego darczyńcę i zbawcę, a historia zapamiętała go jako il Magnifico, Wspaniałego. Dbał o ubogich, zapewniał im pożywienie i rozrywki, rozwijał miasto, poprawiał jego wizerunek, pomnażał majątek i rozświetlał świat blaskiem renesansu. Po jego śmierci w 1492 r., Machiavelli napisał: Wkrótce po zgonie Lorenza zaczęły wschodzić chwasty, które później, ponieważ zabrakło człowieka, co by je wyplenił, rujnowały i wciąż jeszcze rujnują Włochy.
Smutne słowa, smutny koniec pewnej epoki. Ale nie koniec Medyceuszy. Chciałoby się rzec: niestety. Bo wszystko, co działo się potem, było już tylko karykaturą medycejskiej potęgi, zachodzącym słońcem, zaledwie wspomnieniem chwały. Pojawiło się jeszcze kilka istotnych osób, ale to znaczenie nie dorównywało Kosmie czy Wawrzyńcowi.
Rozdział czwarty
Po śmierci Wawrzyńca władzę przejął jego syn Piotr, zwany Nieszczęśliwym. Ciekawsze rzeczy zaczynały się jednak dziać na medycejskich obrzeżach, poza Florencją. Oto bowiem nadszedł czas zwycięstw watykańskich. Ambicje Medyceuszy wcześniej czy później musiały doprowadzić kolejnych członków rodziny na Tron Piotrowy. W 1513 r. papieżem – Leonem X – został Jan, syn Wawrzyńca Wspaniałego. Od dziecka przygotowywano go do kariery w Kościele. Cel został zrealizowany, ale jako papież Leon X nie zasłużył na dobre wspominanie. Miał interesującą osobowość, jednak skupił się przede wszystkim na pełnym przepychu życiu towarzyskim. Organizował uczty i orgie, trwonił majątek, lekceważył prawdziwe zagrożenia. Po jego śmierci Watykan został z ogromnymi długami i poważnym problemem, jakim były wystąpienia Marcina Lutra.
Zaledwie dwa lata później papieżem został kolejny Medyceusz, Hipolit – nieślubny syn Juliana, zabitego w spisku Pazzich. Po śmierci ojca zajął się nim wuj, Wawrzyniec. Hipolit, który przyjął imię Klemensa VII, dał się poznać jako człowiek pracowity i pobożny, ale absolutnie nieodpowiedzialny. Nie umiał podejmować poważnych decyzji, paktował ze wszystkimi przeciw wszystkim, nie był konsekwentny ani przewidujący. Nie interesował go los poddanych, zabiegał jedynie o dobro swojej rodziny. To za jego pontyfikatu doszło w 1527 r. do straszliwego splądrowania Rzymu, zwanego Sacco di Roma.
Rozdział piąty
Ten rozdział można by rozpisać na całe mnóstwo mniejszych, każdy jednak byłby zasmucająco daleki od tego, do czego przyzwyczaili nas pierwsi Medyceusze. Przez następne dwieście lat kolejni przedstawiciele rodziny starali się panować nad Florencją, Italią, a nawet Europą. Pojawiło się kilka ważnych postaci, np. Katarzyna Medycejska, która została królową Francji. Nie byli to jednak ludzie na miarę wielkich przodków, Kosmy czy Wawrzyńca. Ich potomkowie wykazywali się kiepskim rozeznaniem politycznym i fatalnym zarządzaniem, przez co byli narażeni na ataki. Jedni prowokowali kolejne wojny, inni nie umieli im zapobiegać. Florencja nadal była ważna, ale zgasł jej blask. Przestała być stolicą kultury i władzy. Z każdym kolejnym władcą chwała Medyceuszy bladła coraz bardziej, w końcu nie zostało z niej już nic, poza nazwiskiem. Na drzewie genealogicznym pojawiają się rozpustnicy, pijacy, nieudacznicy, ludzie mali i marni. Choć Medyceusze.
Portret Anny Marii Luizy de’ Medici pędzla Antonia Franchi (1689–1691)
Epilog
Jest rok 1743. Anna Maria Medycejska żegna się ze światem. W młodości była atrakcyjną dziewczyną, której brakowało jedynie nieco ogłady. Próbowano wydać ją dobrze za mąż, ale kolejni władcy europejscy odrzucali tę partię. W sensie politycznym była nikim – przedstawicielką prawie nic nieznaczącej rodziny. Jej mężem został w końcu William, elektor Palatynatu Reńskiego, który zaraził ją chorobą weneryczną, przez co nie udało jej się nigdy urodzić potomka. Prędko została wdową. Przeżyła swych wyjątkowo nieudolnych braci. Została sama. Florencja, po wielu dekadach fatalnych rządów, była miastem smutnym, niemal martwym. Nikt nie wspominał dobrze Medyceuszy; z budynków znikały kolejne herby rodu, pojawił się nawet pomysł, by przestać czcić tych najwybitniejszych, którzy doprowadzili miasto do rozkwitu. To było tak dawno temu, ludzie zdawali się już nie pamiętać…
A jednak kiedy Anna Maria zmarła, cała Florencja ją opłakiwała. Może płakała nad ostatnią Medyceuszką, może nad swoją utraconą przeszłością i teraźniejszością bez nadziei, a może były to gorzkie łzy radości. Anna Maria przed śmiercią zapisała bowiem swój majątek Florencji. Wszystkie dzieła sztuki, tak skrzętnie gromadzone przez minione pokolenia, tak cenne, że trudno je nawet oszacować, wszystko to zostało podarowane mieszkańcom Florencji. Hojności ostatniej Medyceuszki towarzyszyła też mądrość, ponieważ w testamencie znalazł się zapis, że podarowanych arcydzieł nie wolno nigdy wywieźć z Florencji. Odtąd Florencja i spuścizna Medyceuszy są na siebie skazane po wsze czasy…
I tak kończy się opowieść o Medyceuszach. Byli brzydcy, porywczy, często okrutni i bezwzględni, a przy tym hojni, ambitni i dalekowzroczni. Stworzyli potęgę renesansowej Florencji, bez której nie byłoby renesansowej Europy. Otworzyli świat na nowoczesną myśl i nowatorską sztukę. Rozwinęli globalną bankowość. Wspinali się na szczyty i staczali do granic piekieł. Wszystko zdobyli i wszystko stracili. Nam zostawili fascynującą historię oraz perłę w swej koronie – nieprzemijająco piękną Florencję.
Ilustracja główna: herb Medyceuszy na fresku w Palazzo Pitti we Florencji pędzla Sebastiana Ricci
Tales z Miletu – jeden z antycznych siedmiu mędrców – był greckim filozofem okresu przedsokratejskiego i przedstawicielem jońskiej filozofii przyrody. Uważa się go za za inicjatora badań nad przyrodą jako nauką.
W Teatrze 3Rzecze w Warszawie 7 kwietnia 2017 roku odbyła się premiera spektaklu zatytułowanego Zła matka,inspirowanego m.in. książką Oriany Fallaci List do nienarodzonego dziecka.W odróżnieniu od powieści, Zła matka stanowi studium macierzyństwa i kobiety w komediowym, autoironicznym ujęciu, obfitując jednocześnie w momenty skłaniające do głębszej refleksji. Sztukę wyreżyserowała polsko-włoska artystka Karolina Porcari. Pochodzącą z Apulii aktorkę zobaczymy także w głównej roli. Obok Porcari na scenie podziwiać można Małgorzatę Bogdańską, która niedawno zachwyciła nas monodramem Nie lubię pana, Panie Fellini.
Wywiad z Małgorzatą Bogdańską przeczytać można w Lente #03.
Z Twojego spektaklu wyszłam poruszona i rozbawiona zarazem, z poczuciem, że twórcy przedstawienia opowiedzieli na scenie historię moją i wielu innych kobiet; historię, z którą trudno mi się nie identyfikować, a która jednocześnie niejednego widza zapewne zdziwi, a może nawet oburzy. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że sztuka ta wyglądałaby inaczej, gdyby nie Twoje korzenie.
Dwie tożsamości, w ramach których istnieję, jednocześnie kłócą się we mnie i uzupełniają, choć przyznam, że z wiekiem coraz częściej uczę się z nich korzystać i doceniać dwie natury, które mam w sobie. Bez wątpienia dochodzą one do głosu dzięki językowi – polski ma przecież zupełnie inną ekspresję, niż włoski, a więc gram w nich także inaczej. Mam też za sobą doświadczenie udziału w filmach po angielsku i po niemiecku (Zero w reżyserii Davida Barroucka, Music War and Love Marthy Coolidge i Meine Bruder Robert w reżyserii Philipa Groeninga) – w pierwszym z tych języków mówię bardzo dobrze, drugi znam w stopniu podstawowym i musiałam uczyć się w nim ról na pamięć. Zauważyłam wtedy, że, paradoksalnie, języki obce dają mi wolność – nie mam w nich ambicji, żeby brzmieć zawsze poprawnie, nie odczuwam presji, by nie popełnić żadnego błędu, i daję dojść do głosu temu, co pozawerbalne.
Wracając jednak do Twojego pytania – rzeczywiście masz rację, że te dwie części mnie zostały w Złej matce pomieszane. Odważyłam się na to po raz pierwszy, zdobywając się na ekspresję włoskiego temperamentu poprzez polski język. Stało się tak dlatego, że podeszłam do tego projektu nie tylko jako aktorka, ale także jako reżyser, z poczuciem, że muszę całościowo wypełnić go swoją osobą.
O tym, jak używany język może wpływać na osobowość, czytaj tutaj.
Karolina Porcari, fot. Piotr Stokłosa
Osobą pochodzącą z mieszanej rodziny, wychowanej we Włoszech w dwujęcznym domu.
Mój tata przyjechał do Polski w latach siedemdziesiątych i przez jakiś czas pracował na warszawskiej italianistyce, gdzie studiowała mama. Po kilku latach wyjechali razem do Włoch, do Apulii – regioniu, z którego pochodzi tata i w którym również ja się wychowałam. Rzeczywiście wyrosłam więc w domu dwujęzycznym. Co roku na wakacje przyjeżdżałam do Polski – zwykle we wrześniu, przez co omijały mnie pierwsze tygodnie szkoły. Wszyscy bardzo mi tego zazdrościli (śmiech). Na studia wyjechałam do Mediolanu, gdzie wybrałam kierunek Lettere e Filosofia, czyli filozofię i literaturę. Po drodze pojawiło się również aktorstwo. Podczas pobytu w Mediolanie – wspaniałym mieście, w którym pod względem artystycznym szalenie dużo się dzieje – obejrzałam wiele spektakli z krajów słowiańskich. Zachwycona ich poziomem, podjęłam decyzję o wyjeździe – spakowałam walizki, rzuciłam studia, przyjaciół, kota i pojechałam do Polski, aby rozpocząć naukę na krakowskiej PWST. Miałam 20 lat i nie wiedziałam, do czego mnie to doprowadzi, miałam jednak poczucie, że jest robię właściwy krok. Dosyć szybko zaczęłam pracować w Teatrze Ludowym w Krakowie, później zadebiutowałam w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Na czwartym roku dostałam pierwszą propozycję filmową, która, co ciekawe, przyszła z Włoch. Tym sposobem zagrałam w Come l’ombra Mariny Spady – filmie, który miał premierę na Festiwalu w Wenecji. Moja bohaterka była Ukrainką przyjeżdżającą do Włoch – musiałam więc nauczyć się mówić z obcą melodią w moim własnym języku, co było nie lada wyzwaniem. Pracowałam z couchem z Ukrainy, ćwicząc wymawianie włoskich słów z odpowiednim, wschodnim akcentem. Dwa lata później wzięłam udział we włosko-szwajcarskiej koproducji Segreti e sorelle, gdzie grałam już rodowitą Włoszkę. Potem było coraz więcej rozmaitych projektów, teraz natomiast, jak już powiedziałam, poprzez spektakl Zła matka rozpoczęłam swoją przygodę z reżyserią.
Karolina Porcari w filmie “Come l’ombra” (2006)
Przygodę, dodajmy, bardzo udaną, bo spektakl spotyka się z entuzjastycznym przyjęciem warszawskiej publiczności. Zastanawiam się jednak – tytułowa zła matka to matka-Polka czy może raczej… matka-Włoszka?
Matka-Europejka.
Podkreślasz więc jej przynależność do naszego kręgu kulturowego?
Szczerze mówiąc, mam marzenie i ambicję, żeby była to po prostu matka. Bardzo chciałam nadać spektalowi wymiar uniwersalny. Mieliśmy zresztą kilku widzów zagranicznych i z ich komentarzy wnioskuję, że się to udało. Macierzyństwo jest doświadczeniem, w którym wiele aspektów nas łączy – mimo różnic kulturowych, jakkolwiek nie byłyby one często bardzo duże.
Kliknij tutaj i przeczytaj tekst Włoska mamma to ja – dossier o byciu mamą we Włoszech.
Włoska przyszłość Złej matki jeszcze przez Tobą – wiem, że maciekilka zaproszeń do Włoch na najbliższe miesiące. Jakie zaś były jej początki? Mówiłaś mi kiedyś o swojej inspiracji tekstem Oriany Fallaci.
Głównym impulsem do stworzenia spektaklu były bez wątpienia moje własne doświadczenia jako matki; Oriana przyszła po drodze. Mam do tej pisarki stosunek ambiwalentny, nie zawsze zgadzając się z jej poglądami, ale zarazem bardzo ją ceniąc. List do nienarodzonego dziecka to zresztą jedna z niewielu jej książek, która nie ma charakteru politycznego. Powstała w latach 70, kiedy dopiero rodził się feminizm. Autorka w swoim monologu stara się przygotować dziecko do przyjścia na świat, siłą rzeczy musząc więc wyrazić opinię na temat tego, co ją otacza. Zabieg ten na pewno stanowił dla mnie inspirację. Mój syn Teo urodził się we Włoszech. Gdy miał 2 miesiące, wróciłam z nim do Polski i… zaczęłam borykać się ze wszystkimi przeciwnościami losu, jakie spotykają młode matki. Nie zrozum mnie źle – macierzyństwo jest dla mnie niezwykłym, pięknym i bardzo wzbogacającym doświadczeniem. Jednocześnie przyznaję: mój wewenętrzny opór budzi fakt, że zwykle przedstawia się je w kształcie zupełnie wyidealizowanym. Sama odkryłam przecież, że ma liczne ciemne strony – i to je chciałam zbadać. To, że trzeba rezygnować z siebie na rzecz dziecka; to, jak kolosalne zmęczenie odczuwa się w pierwszych latach jego życia. Mówimy też w spektaklu o pępowinie – tej, która często nie zostaje nigdy przecięta; o tym, że matka i dziecko są nierozerwalnym, jednym bytem, co ma wspaniałe strony, ale także stanowi dla matki obciążenie. Bardzo chciałam wziać udział w dyskursie na ten temat. Pokazujemy tu zresztą dwa spojrzenia: to, które staje się udziałem matki świeżo upieczonej, ale także, za sprawą Małgosi Bogdańskiej, to, które przyjmuje matka dorosłego syna, co daje szerszą perspektywę. Na dobrą sprawę, spektakl ma zachęcać do refleksji nie tylko nad sytuacją matek, ale kobiet w ogóle.
Z Małgorzatą Bogdańską w spektaklu “Zła matka”. Fot. Łukasz Król (podobnie jak zdjęcie główne)
W jednej z recenzji przeczytałam jednak, że o kobiecości i macierzyństwie nie powiedziałaś nic nowego, że poruszasz się wśród stereotypów, a wyrażane przez Ciebie opinie są skrajne. Ciekawa jestem, jak odeprzesz taki zarzut. Ja, oglądając spektakl, też miałam wrażenie przejaskrawienia pewnych elementów, wydaje mi się to jednak koniecznym zabiegiem scenicznym, nie zmieniającym faktu, że z całością mocno się identyfikowałam.
Cieszę się, że pojawiają się różne opinie – sztukę robi się po to, by o niej rozmawiać, i wspaniałe jest to, że ktoś w ogóle zechciał podjąć temat. Nauczyłam się jednak, że, tworząc spektakl, koniecze jest dokonywanie pewnych wyborów – nie da się być politycznie i społecznie poprawnym, trzeba na coś postawić akcent. Tak też jest w przypadku tej sztuki – nota bene powstałej wedle mojego pomysłu, ale ubranej w słowa przez dramaturga Krzysztofa Szekalskiego. Scenariusz powstał po długich rozmowach, podczas których ja, Małgosia Bogdańska i choreografka Iza Chlewińska opowiadałyśmy Krzysztofowi o swoich doświadczeniach. Dodatkową kopalnią inspiracji były dla niego wizyty na forach internetowych dla młodych matek. Nasz zespół nie stawia żadnej tezy, powiedziałabym raczej, że staramy się zadawać pytania; prowokujemy. W rzeczy samej prowokacja ta skierowana jest głównie ku mężczyznom – nieprzypadkowo kobiety chcą zabierać na spektakl swoich partnerów.
Skoro ma on wymiar uniwersalny, to zakładam, że prowokacja ta będzie miałapodobny wymiar we Włoszech. Czy spodziewasz się identycznych reakcji?
Sama jestem ich ciekawa. Życzyłabym sobie bardzo, by były równie żywe. Myślę przy tym, że trafimy na dosyć podobny grunt – u nas pokutuje stereotyp matki-Polki, tam mamy włoską mammę, która z jednej strony zawiaduje całą rodziną, z drugiej zaś – pierze skarpetki swojego czterdziestoletniego syna. Schematy zachowań są zbliżone i tyczy się to także mężczyzn. Użyję tu wytartego słowa-klucza: patriarchat. W wielu rodzinach, zarówno polskich, jak i włoskich, mężczyzna jeszcze ciągle jest głównym żywicielem rodziny, co pozwala mu na uprawianie różnego rodzaju przemocy – psychicznej, ekonomicznej, ideologicznej. Dziś zaczyna się to zmieniać, w naszym pokoleniu widoczne są już pewne nowe procesy, a pokolenie naszych dzieci będzie już być może potrafiło walczyć o parytet.
Karolina Porcari w filmie “Ojciec” (2017) Artura Urbańskiego
Na zakończenie naszej rozmowy zadam Ci pytanie często pojawiające się w rozważaniach międzykulturowych, które, mimo że tak powszechne, nadal bardzo lubię. Czego mogą uczyć się od siebie nawzajem Polacy i Włosi?
Polacy na pewno podejścia do jedzenia, tego, by kuchnia była miejscem, gdzie czas płynie wolno i celebruje się rytuały, a nie tylko konsumuje, by przeżyć. Włosi od Polaków? Cóż, mnie do Polski sprowadził teatr, podobnie zresztą jak mojego brata Jakuba, który jest dyrektorem artystycznym Teatru im. Ludwika Solskiego w Tarnowie. Fakt, że Polaków piękno nie otacza z każdej strony, sprawia, że tutejsza wrażliwość na nie jest chyba głębsza. Może zauważa się więcej? Szkoły dramatyczne we Włoszech nie cieszą się dobrą renomą; Polska jest natomiast pod tym względem w światowej czołówce. Polski teatr, a także coraz częściej polski film, zachwyca. Dlaczego tak jest? Kiedyś wraz z grupą studentów PWST, pod kierunkiem Jerzego Stuhra, pojechałam na 2 miesiące do Montalcino di Siena – w ramach projektu teatralnego Culture 2000. Termy, wino, słońce i blisko do morza… Niezwykłe wrażenia na każdym kroku. Gdyby nie to, że nasz reżyser był naprawdę zdeterminowany, by zrealizować założony plan, nic byśmy chyba nie zrobili. To samo zresztą jest w moim rodzinnym Lecce – 20 minut do przepięknych plaż, barokowa starówka… Trzeba być wariatem, żeby tam pracować (śmiech).
Najbliższe spektakle Zła matka odbędą się w dniach 10 i 11 maja 2017 roku. Bilety można kupić tutaj.
Dobra książka dla najmłodszych to taka, którą z przyjemnością czytają też rodzice. Doskonałym przykładem będzie tu ¡Olé! Hiszpaniadla dociekliwych Moniki Bień-Königsman z ilustracjami Marii Dek – rewelacyjna publikacja, o której niedawno opowiadała sześcioletnia Tullia Wollner w swoim video.
Dzięki uprzejmości Wydawnictwa Dwie Siostry, mamy dla Was trzy egzemplarze tej barwnej książki, która stanowić będzie wspaniałą lekturę dla całej rodziny zainteresowanej Półwyspem Iberyjskim. Aby zawalczyć o jeden z nich, pod niniejszym artykułem wystarczy zostawić komentarz, stanowiący rozwinięcie myśli:
Dociekam, bo…
Na Wasze odpowiedzi czekamy do 6 maja. Lista laureatów ogłoszona zostanie w niedzielę 7 maja. Szczegółowy regulamin konkursu dostępny jest tutaj: regulamin konkursu Hiszpania dla dociekliwych.
Miało być o optymizmie, ale wesoło nie będzie. Jeśli ktoś nie chce skończyć jak genueńczycy, niech czyta ku przestrodze, aby biadolenie nie stało się jego sposobem na życie!
Odwiedzając Ligurię, można by oczekiwać, że malowniczy pejzaż i łagodny klimat wykształciły tu przez stulecia osobowość pogodną i spolegliwą. Nic bardziej mylnego. Rozmarzony turysta zwabiony urodą tego zakątka Środziemnomorza już przy pierwszym kontakcie z autochtonami zostanie sprowadzony z obłoków na ziemię. Miejscowi twardo po niej stąpają, mając w pogardzie wszelką ułudę, blichtr i konwenanse. Tutaj liczy się konkret, praca i pieniądze, szczególnie te nigdy niewydane i odłożone na… czarną godzinę. Wycofani i niejako życiowo przyczajeni mieszkańcy Genui i okolic na rozpromienioną twarz przybysza reagują nieufnie – wszak uśmiechem może on maskować nieczyste intencje! Burkliwi i markotni ożywiają się jedynie w niekończących się dysputach i notorycznym narzekaniu. Ewentualna próba wyrwania tubylca z zasępienia wystawia rozmówcę na śmieszność i opinię naiwnego idealisty. Brzmi jak horror? Spokojnie. To tylko ekstremalna wersja Liguryjczyka. Na szczęście i tu bywają ludzie i ludziska, a wspomniane “cechy gatunkowe” występują u tutejszych w różnym natężeniu. Zgodnie z lokalnym sposobem rozumowania lepiej jednak być przygotowanym na najgorsze. Wtedy nic nie może już zaskoczyć, chyba, że pozytywnie!
Malowniczy liguryjski pejzaż w rzeczywistości równa się trudnym warunkom bytowania. Na zdjęciu: Manarola.
Fortuna kołem się toczy
Skąd bierze się to nielicujące z powszechnym wyobrażeniem o włoskim temperamencie usposobienie Liguryjczyków? Ich sławny w całej Italii pesymizm i szorstkość, a także skąpstwo i powściągliwość? Winą obarcza się przede wszystkim surowe warunki życia uzależnione od morskiego żywiołu, odizolowanie regionu od reszty kraju barierą gór i skalistego wybrzeża oraz skutki niekorzystnych zawirowań dziejowych. Momentem przełomowym w historii tego niezbyt urodzajnego skrawka ziemi był początek krucjat. Genua wsparła krzyżowców okrętami, pomagając tym samym w zdobywaniu kolejnych portów Królestwa Jerozolimskiego, za co otrzymała autonomiczne strefy handlowe. Szybko bogacąca się metropolia stała się wówczas jedną z najbardziej wpływowych włoskich republik morskich. Dostojna i wyniosła – La Superba – wiodła prym w międzynarodowych interesach i piękniała w oczach. Była prawdopodobnie najbogatszym miastem Europy, a wnętrza jej majestatycznych pałaców zdobiły złocone stiuki, drogocenne freski, dzieła Rubensa i Van Dycka. Po wiekach prosperity przyszło jednak załamanie. Inwazja Imperium Osmańskiego i upadek Konstantynopola w roku 1453 pozbawił republikę licznych wschodnich kolonii, zapoczątkowując tym samym schyłek genueńskiej potęgi i trwającą do końca XVIII wieku powolną pauperyzację jej znamienitych obywateli. Wysadzeni z siodła historii zachowali poczucie urażonej godności i obawę przed nieprzewidywalną przyszłością.
Widok na starą zabudowę Genui. Fot. Mstyslav Chernov / Wikipedia Commons CC BY-SA 3.0
Szklanka do połowy pusta
Gorycz minionej chwały do dziś pobrzmiewa w sercach współczesnych potomków dożów i armatorów. Na określenie takiej postawy istnieje w dialekcie genueńskim termin stundàiu. Oznacza on mieszankę dumy i nieśmiałości, a także skłonność do ciągłego utyskiwania, znaną powszechnie jako mugugno genovese – genueńskie marudzenie. Jest ono tak głęboko zakorzenione w lokalnej psychice, że w przeszłości prawo do narzekania gwarantowane było robotnikom w umowie o pracę… w zamian za niższe wynagrodzenie, oczywiście. Utrata dawnych zasobów i prestiżu wytworzyła w Liguryjczykach niechęć do wszelkich zmian i nowinek, a także daleko posuniętą ostrożność we wszystkich dziedzinach życia. Kołysani rytmem morza i nieodłącznej melancholii wolą nie cieszyć się na zapas i nie ekscytować. Maniman – nigdy nic nie wiadomo – powtarzają jak mantrę i po wiekach doświadczeń nie lubią już ryzykować. Mają wręcz awersję do wydawania pieniędzy. Zaoszczędzony w ten sposób kapitał inwestują w nieruchomości. Niczego nie wyrzucają. Kiedyś wszystko może się przydać! W modzie preferują nieprzemijającą klasykę, a ulubione buty żeglarskie noszą tak długo, aż same spadną z nóg. Niegdyś zamożni i uprzywilejowani, dziś cenią sobie bezpretensjonalność i skromność, prostą kuchnię (bardzo smaczna!) i pite ze szklanki domowe wino. Sceptyczni i wyważeni, zawsze widzą szklankę do połowy pustą…
Narzekam, więc jestem
Narzekając na genueńczyków, należy pilnować się, by ich w tym narzekaniu nie prześcignąć. Ponoć człowiek jest naprawdę wolny i szczęśliwy dopiero wtedy, gdy potrafi śmiać się z samego siebie! Wbrew pozorom Liguryjczycy posiedli także tę umiejętność. Tłumione emocje muszą w końcu znaleźć gdzieś upust, a kraina smutasów wydała na świat wielu komików i kabareciarzy, a także znanych autorów kreskówek i komiksów. W pierwszej połowie zeszłego wieku niezapomnianą, wręcz kultową postać sympatycznego poczciwca stworzył Gilberto Govi. Z Genui pochodzi również Paolo Villaggio, czyli irytująco pechowy Fantozzi, a także satyryk Beppe Grillo, przywódca Ruchu Pięciu Gwiazd, choć w jego przypadku górę wzięła natura polemiczna. Rozśmieszyć do łez potrafią również Maurizio Crozza, duet Luca Bizzarri i Paolo Kessisoglu oraz Maurizio Lastrico. Ten ostatni, żartując z genueńskich przywar, wspomina, że gdy jako początkujący aktor dostał po raz pierwszy propozycję wystąpienia w telewizji, jego matka, zamiast ucieszyć się z debiutu syna w showbusinessie, z zatroskaną miną zapytała: – Ale czy oni ci chociaż za to zapłacą? Świadomość własnych wad czyni nas bardziej strawnymi dla bliźnich. Liguryjczycy nie kryją słabostek i dumnie obnoszą koszulki z napisem Mugugno ergo sum – narzekam, więc jestem.
Solidna firma
Liguryjczycy to zazwyczaj ludzie rzetelni i solidarni. Kto jak kto, ale oni wiedzą doskonale, że łaska pańska na pstrym koniu jeździ. Jeśli już uda się z nimi zaprzyjaźnić, nie opuszczają w potrzebie. W przeciwieństwie do mediolańczyków, postrzeganych tu jako brylujących i umizgujących się, Liguryjczycy bez zbędnej retoryki mówią, co leży im na sercu. Marudzą, ale robią swoje. Niczym wiekowe, smagane wiatrem i deszczem drzewa o grubym pniu i głębokich korzeniach nie obsypują się drobnym kwieciem, ale uparcie trwają.
Społeczności są jak pojedynczy ludzie. Doświadczenia z przeszłości kształtują ich charakter i system wartości, pozostawiają po sobie traumy. Opisana tu w nieco przejaskrawionej formie osobowość liguryjska przywodzi na myśl człowieka, który po niepowodzeniach niczego już od losu nie oczekuje – z nadzieją, że w ten sposób uniknie kolejnych rozczarowań. Może to i bezpieczna strategia przetrwania?
Korzystałam z fragmentów książki pt. LIGURI, guida ai migliori difetti e alle peggiori virtù autorstwa Claudio Paglieriego, a także ze strony internetowej mugugnogenovese.altervista.org
Zdjęcie główne: lew przy katedrze w Genui, fot. Mstyslav Chernov / Wikipedia Commons CC BY-SA 3.0
Podobno początek maja będzie w tym roku w Polsce chłodny i deszczowy; ja jeszcze ciągle wierzę, że uda nam się pogrzać w wiosennym słońcu, umówić na piknik z przyjaciółmi i poczytać książki, bujając się w hamaku. Tak naprawdę jednak, bez względu na aurę, mam na wolne dni jeden główny plan: lekturę.
Kilka książek opisanych poniżej zdążyłam już przejrzeć i odrobinę poznać, inne czekają dopiero na swoją kolejkę. W widniejącym na zdjęciach piknikowym koszu znajdują się też teksty, które znam na pamięć i już wcześniej Wam prezentowałam, ale postanowiłam przywołać raz jeszcze.
Koszyczku, otwórz się!
Klasyka starsza i młodsza
Książkę z błękitną okładką, opatrzoną tytułem Morze Śródziemne – historia osobista, przedstawiałam Wam już w jakiś czas temu, zapewniając, że stanowić będzie doskonałą – i niebanalną! – lekturę na każdy urlop. Autor, Fik Meijer, jest profesorem historii starożytnej, wykładowcą Uniwersytetu w Amsterdamie. Posiada szeroką wiedzę z wybranej przez siebie dziedziny, a przy tym wydaje się także bardzo sympatyczną osobą, kochającą podróże i przygody, umiejącą zachwycić się chwilą. W swojej publikacji przeplata historyczne informacje o charakterze naukowo-encyklopedycznym ze wspomnieniami z licznych podróży po Śródziemnomorzu. Z wypiekami na twarzy czyta się jego wspomnienia z czasów studenckich, kiedy namiętnie nurkował i nie do końca legalnie (!) handlował wyłowionymi z odmętów starożytnymi amforami. Potem zaś… jest już tylko ciekawiej! Książkę tę niech spakują na majówkę ci, którzy kochają Południe, ale niekoniecznie marzą o lekturze w stylu “Pod-Słońcem-Toskanii”. Ja wezmę ją ze sobą, aby zajrzeć do wybranych fragmentów, które zainspirują mnie do kolejnych wakacyjnych podróży.
Niewiele jest przyjemności większych od tej odczuwanej w chwili, gdy odkrywa się, że pozostały nam jeszcze do przeczytania książki kochanego autora, choć sądziliśmy, że dawno poznaliśmy już wszystko, co wyszło spod jego pióra. Nie bardzo wiem, jak to się stało, że dopiero w ostatnich dniach wpadła mi w ręce książka Zbigniewa Herberta Król mrówek – niemniej jednak raduję się z tego faktu niezmiernie! Zbiór ten stanowi zapis Herbertowej interpretacji wybranych greckich mitów; zbiór osobisty, nietypowy, przetykany znaczeniami ukrytymi wśród wersów. Jako że książka ta nie została przez autorka skończona – znajdziemy tu także szkice w dosyć surowej formie, dopiero mające stać się literackimi perełkami – zachwyca także pewnego rodzaju niedoskonałością, ludzką i rozczulającą jak przywary mieszkańców Olimpu, odwiecznie do nas podobnych.
Fik Meijer, Morze Śródziemne – historia osobista, Książka i Wiedza, Warszawa 2010
Zbigniew Herbert, Król mrówek – prywatna mitologia, Wydawnictwo a5, Kraków 2001
Zmiana klimatu
…choć niepokoi moją duszę ekologa, to w codziennym wymiarze nie jest mi straszna, bowiem każdy klimat wydaje mi się dobry do lektury. Tej zimnej wiosny po raz kolejny sięgnę więc z przyjemnością po propozycje wydawnictwa Książkowe Klimaty. Zamierzam zanurzyć się w te tureckie i bałkańskie – za sprawą Stambułu, Stambułu Burhana Sönmeza oraz Psalmu 44 serbskiego autora Danila Kiša.
Pierwszy z tytułów zbudowano w sposób zbliżony do Dekameronu – razem z bohaterami spędzamy dziesięć dni w podziemnym więzieniu, w którym snują oni opowieści o życiu i swoim mieście, jakie znali w przeszłości. Ece Temelkuran, autorka bardzo cenionych przeze mnie Odgłosów rosnących bananów, określa Stambuł, Stambułjako głęboko poruszającą powieść o przeobrażającej roli słów w czasach rozpaczy. Chcę i muszę koniecznie przeczytać.
Podobnie jest w wypadku Psalmu 44 – tekstu, który podobno udowadnia, że nawet w miejscu ukrytym pod czarnymi skrzydłami śmierci może znaleźć się miejsce na poezję. Powieść Kiša opowiada o Auschwitz, o nienawiści, lęku i wykluczeniu. W tygodniu, w którym w Izraelu obchodzi się Yom HaShoah – Dzień Holokaustu (24 kwietnia) – będzie brzmieć niezwykle aktualnie, jednak do przeczytania jest także później, by uświadomić sobie, jak rodzi się i rozwija zło.
Dzięki znajomości z Książkowymi Klimatami bliższym punktem na mapie stał się dla mnie Cypr – pięknie opowiadał mi o nim Emilios Solomou, autor wydanej przez wrocławskie wydawnictwo powieści Dziennik zdrady (wywiad z Solomou przeczytać można w Lente #02). Pochodzący z Nikozji pisarz sprawił, że zaczęłam skrupulatnie poszerzać zawartość domowej biblioteczki poświęconej wyspie. Znalazła się tam m.in. książka Lawrenca DurrellaBitter lemons of Cyprus czyli Gorzkie cytryny Cypru – w Polsce wydana swego czasu przez Świat Książki. O recenzję pokuszę się dopiero za jakiś czas; już teraz jednak wiem, że, jak zwykle u Durrella, będzie komicznie i wzruszająco zarazem, poważnie i żartobliwie, a wątki podróżnicze przeplatać będą się politycznymi.
Mówiąc o tym, co gorzkie, nie mogę nie wspomnieć także o zupełnie innej książce, którą planuję przeczytać w najbliższych dniach: Wakacjach nad Adriatykiem Zofii Posmysz. Postanowiłam umieścić ją w niniejszym zestawieniu ze względu na pozornie pasujący tu tytuł, skrywający trudną, emocjonalnie wyczerpującą opowieść o obozie koncentracyjnym. Dlaczego? Może kryje się za tym pragnienie przypomnienia o dualizmie świata, może przekonanie, że obowiązkiem nas wszystkich jest słuchać świadectw tamtych czasów, póki możemy to czynić, by ponieść je dalej.
Lawrence Durrell, Gorzkie cytryny Cypru, Świat Książki, Warszawa 2010
Zofia Posmysz, Wakacje nad Adriatykiem, Znak, Kraków 2017
Dla italofili
Wśród czytelników “Lente” szczególnie liczni są miłośnicy kultury włoskiej. Chcąc polecić im dwie najbardziej warte uwagi nowości książkowe, sięgam po tytuły prezentowane na tej stronie już wcześniej.
Pierwszą z nich jest opowieść Alberta Angeli poświęcona wybuchowi Wezuwiusza: Pompeje – trzy ostatnie dni.W moim mniemaniu zaliczyć ją można do najlepszych, najbardziej pasjonujących publikacji, jakie kiedykolwiek poświęcono starożytnemu miastu. I choć nie jest to powieść, to czyta się ją niczym trzymający w napięciu thriller. Na stronie wydawcy dostępny jest fragment książki, ja jednak sugeruję trzy dni urlopu i pogrążenie się w lekturze całości.
Drugą – niewielką rozmiarem, zdecydowanie wymagającą wobec czytelnika – doskonałą propozycją wydawniczą z ostatnich tygodni jest “wielka mała powieść” Antonia Tabucchiego: Dla Isabel. Mandala.Pełna tajemnic i niedomówień, pozbawiona gotowych odpowiedzi, intertekstualna przygoda rozpisana na kręgi – lektura ambitna i dostarczająca niebywałej satysfakcji.
Alberto Angela, Pompeje – trzy ostatnie dni, Esteri, Wrocław 2017
Antonio Tabucchi, Dla Isabel, Mandala, Rebis, Poznań 2017
Ci z Was, którzy nie posiadają jeszcze wszystkich numerów naszej papierowej publikacji, powinni też wykorzystać majowy weekend na spotkanie z “Lente” – jestem przekonana, że trudno o lekturę ciekawszą, piękniej wydaną i bardziej inspirującą! W prowadzonym przeze mnie magazynie-albumie znajdziecie zachętę do wybrania świadomego stylu życia oraz do refleksji nad pięknem sztuki, literatury i przyrody. Poznacie tradycje i obyczaje innych krajów: od Italii po południową Francję i Hiszpanię, od Bałkanów po Grecję i Turcję, od Egiptu po Izrael. Klikając tutaj, możecie zakupić cztery wydania w promocyjnej cenie: 150 PLN zamiast 240 PLN. Wystarczy podać hasło: MAJ.
Życzę Wam pięknej majówki i wielu wspaniałych słów ułożonych w piekne teksty!
Krokodyl – wielki drapieżny gad i, o czym nie każdy wie, najbliższy krewny ptaków, większości z nas kojarzy się z zupełną egzotyką, zapewne dlatego, że nie żyje w Europie. Jest jednak zwierzęciem bardzo obecnym w kulturze śródziemnomorskiej, szczególnie ze względu na odpowiedzialnego za liczne ataki na człowieka krokodyla nilowego.
W starożytnym Egipcie krokodyl kojarzony był z życiodajną rzeką, bo pełnił rolę strażnika jej ekosystemu; z drugiej strony widziano go jako przerażającego drapieżcę. Jego głowę miał niejaki Sobek, bóg płodności i siły.
Wizerunek Sobka w świątyni w Kom Ombo w Egipcie. Fot. Hedwig Storch / Wikipedia Commons CC BY-SA 3.0
Krokodyle opisywano od najdawniejszych czasów, jednak, co ciekawe, często mieszano fakty z legendami. Wielki antyczny historyk Herodot (V w.p.n.e.) w swoich tekstach opowiadał na przykład, że krokodyle leżą z otwartymi paszczami, czekając, aż wpadnie do nich ptak, który usunie z wnętrza gadów obecne tam pijawki.
Innym ważnym opisującym krokodyle był Izydor z Sewilli (VI/VII w.n.e). Święty ten twierdził, że nazwa zwierząt pochodzi od łacińskiego croceus – szafran i stanowi nawiązanie do barwy ich ciała. Żyjący w IX wieku patriarcha Konstantynopola, Focjusz I Wielki, jako pierwszy natomiast podał prawdopodobnie informację, jakoby krokodyle płakały po swoich ofiarach. Mit ten powstał ze względu na zjawisko, które obserwuje się u niektórych krokodyli: wydzielina specjalnego gruczołu pomaga pozbyć się nadmiaru soli z organizmu gada i usuwana jest – zwykle po posiłku – przez kanaliki położone w pobliżu oczu.
Zdjęcie z Kom Obona licencji: CC BY-SA 3.0 (fotografia bez zmian)
Czy da się w ogóle napisać obok siebie słowa Grecja i optymizm bez obawy, że się na siebie rzucą? Jeśli zaryzykujemy i wpiszemy je w Google, wyszukiwarka pokaże nam głównie cytat i informacje, że oto jakiś polityk wyraził właśnie swój optymizm w związku z negocjacjami na linii Grecja – Europa. Poprawny politycznie ten optymizm i nieco demagogiczny. Podobny do tego, dzięki któremu swój mandat dostała aktualnie rządząca partia, SYRIZA – jej kampania była tak pełna nadziei i obietnic, że każdy by się złapał, nie tylko optymista. Nadzieje te upadły wraz z pamiętnym szczytem w greckiej sprawie sprzed kilku lat, kiedy to zdjęcia Tsiprasa i Merkel przez tydzień wygrywały w Internecie nawet ze zdjęciami kotków.
Pytanie o grecki optymizm jest po części pytaniem o optymizm śródziemnomorski. Nie mam tu na myśli stereotypu dolce vita, czyli póki jest wino i śpiew, jest i chęć do życia. To czysto turystyczna wizja. Siła południowoeuropejskiego ducha leży raczej we wspólnocie i szczerym przywiązaniu do ojczyzny. Ktoś powie: gdzie to przywiązanie, skoro nie płacą podatków? Nie mówię tu jednak wcale o społeczeństwie obywatelskim, ale raczej o tym tradycyjnym, w którym bardzo szeroko pojęta rodzina i miejsce pochodzenia nadal stanowią silną wartość i oparcie, nawet dla młodych pokoleń – choć na pewno w mniejszym stopniu. To z tego względu nie wszyscy jeszcze z Grecji czy Włoch wyjechali; są jeszcze tacy zapaleńcy, którzy chcą płacić podatki we własnym kraju i spróbować za wszelką cenę zrobić coś na miejscu. Media, artyści i blogosfera komentują to na swoje sposoby…
Pomysł chłopaczka
Wszyscy Grecy, z którymi kiedykolwiek rozmawiałam – podkreślam: wszyscy! – do znudzenia powtarzali tę samą śpiewkę: Grecja to najpiękniejszy kraj na świecie. Brzmi to jak mało oryginalny slogan, ale nic na to nie poradzę, że za każdą wizytą jestem gotowa się z nimi zgodzić. Niejaki Pitsirikos (w tłumaczeniu, powiedzmy: chłopaczek), autor poczytnego greckiego bloga, w jednym z postów rozwija koncept najpiękniejszego miejsca na ziemi, twierdząc, że gdyby nie liczyć Greków, to Grecja byłaby zupełnym rajem. Ma też świetny plan na rozwiązanie wszystkich problemów: zbierzmy się, mówi, wszyscy, jedenaście milionów Greków, i dawaj do Niemiec! Niemcy zostaną sparaliżowane. Jedenaście milionów Greków sparaliżowałoby każdy kraj. Ogólnie, gdzie byśmy nie byli, wprowadzamy paraliż – pisze. Dalej proponuje tym prostym sposobem zaszantażować ministra finansów, zlikwidować dług, wziąć jeszcze coś na dokładkę, rzucić głośne „przepraszam” i… wrócić! No właśnie. Chyba największy paradoks polega na tym, że chciałoby się być tam, ale nie tam. A przynajmniej nie z tymi rządzącymi, nie z tymi nami-nimi. Jak zwykle w takich przypadkach, „my” ma w podtekście choćby cień „ich”.
Jedna z ilustracji Arkasa. Źródło: Facebook (ARKAS -The Original Page).
Oko proroka
Czarne poczucie humoru to także specjalność naczelnego greckiego komiksiarza, Arkasa. Wszystkie jego komiksy odzierają naturę ludzką z resztek pozorów, a w czasach kryzysu jak zwykle bez tabu dotykają najdrażliwszych spraw. Seria O Profitis, czyli Prorok, pokazuje wieszcza przemawiającego ze wzgórza do zgromadzonej ludności. Stroje sugerują czasy głębokiego średniowiecza. Z ludu podnosi się głos: Mówisz nam tylko o nieszczęściach i trudach! Tylko to widzisz w przyszłości? Prorok odpowiada: Nie, ale nie chcę was straszyć. I inny obrazek: Proroku, czy na innych planetach żyją inteligentne stworzenia? Odpowiedź nie pozostawia złudzeń: Na innych owszem! Wieszcz jasno wyraża swoją opinię o demosie, co czasem wywołuje burzliwą dyskusję w mediach społecznościowych, zwłaszcza w przypadku niezrozumienia żartu, co niestety potwierdza tylko opinię autora. Z drugiej strony, jeśli chodzi o samego Arkasa, trudno sobie wyobrazić, że ktoś, kto całe życie zarabiał na rysowaniu śmiesznym obrazków, mógłby naprawdę być pesymistą.
Nic nowego pod słońcem
Przez media przewija się też opinia, wedle której Grecy błędnie zakładają, że wystarczy trochę odczekać, a wszystko naprawi się samo, bez wysiłku z ich strony. Braku optymizmu takiemu podejściu zarzucić nie można! Jeśli jednak rzucić okiem na przeszłość tego pięknego kraju, dobrobytu poprzedzającego aktualny kryzys nie było tam chyba od czasów… poprawka: chyba tam nigdy nie było! Słownik ortograficzny języka greckiego z 1938 roku pod hasłem „zadłużenie” wyjaśnia, że jest to nieszczęsna upadłość finansowa, taka jak naszego kraju, zaś poeta Odisseas Elitis powiedział kiedyś: Gdyby rozebrać Grecję na części, zostałaby łódź, winorośl i oliwka. I z takich też elementów można ją odbudować. Nietrudno wywnioskować, że i przed laty idea rozpadu miała się dobrze. Co zaś z całymi wiekami pod rządami Imperium Tureckiego i wojnami domowymi w drugiej połowie XX wieku? Co z życiem na wybrzeżach, gdzie człowiek skazany był na łaskę i niełaskę na zmianę: piratów i żywiołu? Grecja musiała w tym wszystkim wykształcić chociaż podstawowy życiowy optymizm; myśl przewodnią, że jakoś to będzie. Od 2009 roku wyjechało z niej około 400 000 osób, głównie z wyższym wykształceniem; są jednak ludzie, którzy wracają na ziemie swoich przodków i starają się, szukając nisz na rynku, zagranicznych klientów, innowacyjnych rozwiązań albo przynajmniej pracy sezonowej. Nie poddają się. Czasem w trudnych warunkach kwitnie właśnie kreatywność. Bo kiedy jest łatwo, jest za łatwo. Badanie statystyczne „Generation What”, przeprowadzone w całej Europie, wykazało zresztą, że młody Grek jest większym optymistą od swojego rówieśnika we Włoszech czy Francji, choć różnica „patrzę pesymistycznie / optymistycznie w przyszłość” wahała się odpowiednio między 35% a 46%. Mimo to 80% ankietowanych uznało, że po kryzysie czekają ich lepsze czasy, a zdanie „jesteśmy pokoleniem…” uzupełniano najczęściej: „kryzysu”, ale zaraz potem: „zmiany”.
Życie codzienne na ateńskiej ulicy wydaje się beztroskie… ale czy jest takie na pewno? Fot. Julia Wollner
Najważniejszy jest kontekst
Może nie bez powodu Hellada jest jednym tych z miejsc na Ziemi, gdzie ludzie żyją najdłużej, choć nie ma tam przecież ani pewnych źródeł dochodu, ani dużych miast, ani intensywnego rozwoju na zachodnim poziomie. Okazuje się jednak, że zarówno tam, jak i w innych tego typu enklawach na świecie występuje kilka warunków, które się powtarzają: brak zanieczyszczonego powietrza, praca fizyczna na zewnątrz i silne wsparcie wspólnoty. Rzeczy, których niemal całkowicie odmawiamy sobie w naszym miejskim, intelektualnym, cyfrowym społeczeństwie. Może ten wyśniony dobrobyt, po który wyjeżdżamy za granicę, wcale nie jest tym, czego nam potrzeba, choć jest tym, czego pragniemy.
Ta pozorna dygresja przybliża nas do sedna niniejszych rozważań: jeśli zadajemy pytanie o optymizm, potrzebny jest kontekst. W kontekście greckich finansów optymista byłby szaleńcem. Gdyby jednak wykonać trudny krok poza granicę błędnego koła, wyznaczoną przez sączący się zewsząd konsumpcjonizm, mogłoby się okazać, że czynniki, które trzymają przy życiu mieszkańców Hellady, są całkowicie wystarczające – do życia długiego i w pełni szczęśliwego.
Cytowane źródła: pitsirikas.net, kathimerini.gr, ethnos.gr, generation-what.eu
Zdjęcie główne: Tragedy and comedy, fot. Tim Green/Flickr, CC BY 2.0
Eurypides, jeden z najwybitniejszych antycznych dramaturgów, urodził się około roku 480 p.n.e. na Salaminie. Był uczniem filozofów jońskich, a w swoich sztukach głosił ideę równości wszystkich ludzi, przez co popadał w konflikt ze zwolennikami tradycyjnych stosunków społecznych. Uważa się go za ojca tragedii psychologicznej i tragikomedii, a jego twórczość nadal wywiera wpływ na teatr europejski.
Kochany Rzymie, masz chyba wszystko, o czym można zamarzyć – piękno i odrobinę brzydoty, starożytność i nowoczesność, najpiękniejsze słoneczne światło i cień piniowych drzew. Daruję więc sobie dziś prezenty dla Ciebie, zamiast tego oferując garść mniej i bardziej przydatnych informacji miłym Czytelnikom “Lente”.
W Wiecznym Mieście znaleźć można stare i nowe, piękno i brzydotę, jednym słowem – wszystko.
Błyśnij elokwencją
Dlaczego warto odwiedzić Rzym? Nie trzeba specjalnie się głowić, by elokwentnie odpowiedzieć na to pytanie, dlaczego więc mielibyśmy trochę elokwencją nie błysnąć?! O Rzymie powiedziano już chyba wszystko, pisali o nim najwięksi, a żeby ich zacytować, wystarczy otworzyć pierwszą lepszą encyklopedię. Na spisywanie własnych peanów może wcale lepiej się nie porywać – muszę przyznać, że odkąd przeczytałam świetną książkę Joanny Ugniewskiej pt. Podróżować, pisać, mam wrażenie, że powinniśmy raczej zamknąć buzie (i klawiatury) na kłódkę. Mnożyć truizmów nie ma sensu. Jest natomiast kilka takich cytatów na temat Rzymu, które są mi bliskie i które lubię przywoływać. Lukian mówi, że jest jak okruchy raju, zaś Poggio Bracciolini – że to miasto najwspanialsze i najpiękniejsze ze wszystkich, jakie były i będą. Jeśli ktoś jest nieprzekonany – czekają tysiące innych aforyzmów. Można szukać ich chronologicznie, według nacji autora, alfabetycznie czy według pierwszej sylaby drugiego słowa od końca. Kryterium jest dowolne – zawsze znajdziemy ich mnóstwo. Większość z nich nieodmiennie robi świetne wrażenie, gdy rzuci się je od niechcenia nad kieliszkiem wina. Na takowe najbardziej lubię chodzić do L’Angolo Divino niedaleko Campo de’Fiori, a dokładnie – na Via dei Balestrari.
Okolica Panteonu to mekka dla lubiących lody.
Czy byłeś grzeczny, złotko?
Czasem spotykam się z pytaniem, czy istnieje taki typ podróżnika, który powinien unikać odwiedzenia Rzymu. Nie, bowiem zamknięte jest w tym mieście absolutnie wszystko. Rzym to, jak mawiają Włosi, città per antonomasia, czyli Miasto Miast. Co więcej, nawet ci, którzy za miejskim rytmem życia nie przepadają, też znajdą tu coś dla siebie: rozległe parki i zielone zakątki, w których można poczuć się jak na sielskiej wsi. Uciekając się raz jeszcze do cytatów – Jan Parandowski powiedział kiedyś, że każdy ma taki Rzym, na jaki zasługuje. Myślę jednak, że trzeba by się naprawdę mocno postarać, by nie znaleźć w Wiecznym Mieście żadnego elementu, który nie przyprawi nas o mocniejsze bicie serca! W Rzymie, odnosząc się ciągle do słów Parandowskiego, okazuje się, że każdy z nas zasługuje na całkiem wiele dobrego. Oczywiście najlepsze są lody. Moje ulubione? Te z okolic Panteonu. Jeśli mam ochotę powybrzydzać, idę do ze słynącej z setki smaków La Palmy (Via della Maddalena). Gdy mam ochotę na coś wyrafinowanego, decyduję się na bezowe – i dość kosztowne! – przysmaki z San Crispino (Piazza della Maddalena; jest też druga filia niedaleko Fontanny di Trevi, na Via della Panetteria). Dla orzeźwienia w naprawdę gorący dzień lubię zaserwować sobie cremolato di mandorla, czyli rodzaj migdałowej granity, w La Cremeria przy samej Piazza della Rotonda.
Trzy kolumny, przy których lubię pomyśleć o tym, jaką cenę płaci się czasem za marzenia.
Na listę mnie nie namówisz
Koledzy-dziennikarze pytają mnie czasem: jakie trzy miejsca trzeba koniecznie odwiedzić w Rzymie? Przewodniki powiedzą zapewne – Koloseum, San Pietro, Fontanna di Trevi. Ktoś dorzuci Piazza Navona, ktoś inny – Kapitol. Mnie nikt na taką listę nie namówi, bo, znowu, zamiast słuchać się przewodników, wolę słuchać pisarzy i poetów! Herbert radził, by zwiedzać w sposób następujący: najpierw prosto, potem trzecia w lewo, znów prosto i trzecia w prawo. Ja czasem zamieniam trzecią na drugą, a prosto na skos. Proszę wyobrazić sobie, że byłam w Rzymie jakieś 50 razy, przez okrągły rok w tym mieście mieszkałam, a wracając, za każdym razem, przyjeżdżam ze spisem rzeczy do zobaczenia. Dlatego też i moja osobista lista najważniejszych czy najpiękniejszych miejsc ciągle się zmienia. Jeden tylko punkt jest na niej zawsze obecny – kolumny świątyni Wenus Rodzicielki, które widać z Via dei Fori Imperiali. To dla mnie bardzo symboliczne miejsce, związane ze zdarzeniami, które zmieniły bieg historii, i przypominające o tym, że za spełnianie marzeń trzeba czasem zapłacić najwyższą cenę. Odnoszę się oczywiście do losów Juliusza Cezara – jego romansu ze Wschodem uosabianym przez Kleopatrę oraz ideału połączenia Europy z Orientem w ramach jednej monarchii.
Do Cinecittà udaję się, gdy mam ochotę przenieść się w czasie.
Miejsca nie-oczy-wiste (choć jest na czym oko zawiesić)
Pytających mnie o mniej oczywiste zakątki Rzymu zwykle wysyłam do Cinecittà, gdzie pospacerować można wśród filmowych dekoracji z serialu Rzym emitowanego przez HBO – są barwne, jak w starożytności, więc można poczuć się jak po podróży wehikułem czasu! Na romantyczną przechadzkę warto wybrać się do Giardino degli Aranci, czyli Ogrodu Pomarańczowego na Awentynie, gdzie najpierw nasycimy oczy panoramą miasta, a później, tuż obok, zajrzeć możemy w słynną dziurkę od klucza. Jeśli widok z ogrodowego tarasu rozbudzi nasz apetyt na piękne panoramy, rozważyć można podróż w pionie – wjazd windą na wysokie piętro Ołtarza Ojczyzny (tzw. Roma dal Cielo, Terrazza delle Quadrighe). Polecam też wizytę w galerii zapachu Galleria Olfattiva Laura Tonatto, gdzie poznać można aromaty inspirowane arcydziełami sztuki i literatury: od obrazów Caravaggia po utwory Mozarta, od filmów Viscontiego po powieści Prousta.
Najpiękniejsza perspektywa świata – rzymska, przez dziurkę od klucza.
Bób w Borghese
Nadchodzi czas majówek, więc w mailach od Czytelników pojawiają się pytania – co w tym miesiącu zachwyca w Rzymie szczególnie? Moje skojarzenie jest jedno i to z pozoru mało romantyczne: w maju w Rzymie wszyscy zajadają się gotowanym i lekko solonym bobem! Banał? Proponuję nabyć torebeczkę od ulicznego sprzedawcy i pójść do Villi Borghese, albo jeszcze lepiej – do nieznanego turystom parku Villa Doria Pamphilj. Wiele więcej do szczęścia nie trzeba.
W Villa Borghese bób chrupać można, odpoczywając na małej łódeczce.
Szamano romano
Jak trafić w Rzymie do dobrej jadłodajni? To proste – wybierając te, w których nie prezentuje się potraw na fotografiach i w których nie siedzą tłumy turystów. Niestety w Rzymie zjeść pysznie wcale nie jest tak łatwo, za to bez problemu można się okropnie naciąć. Ta trudność nie wynika z braku lokali serwujących wyśmienitą kuchnię, ale raczej z przeświadczenia, że skoro jesteśmy we Włoszech, to dobrze zjemy wszędzie, a to niestety nieprawda.
Na tradycyjne rzymskie potrawy, takie jak la pajata czy coda alla vaccinara (zachęcam do wyszukania w internecie, co to takiego!), udałabym się na Testaccio, np. do knajpki Da Oio a Casa Mia przy Via Galvani. Makaron chętnie konsumuję w tej samej dzielnicy, np. w Trattoria Perilli przy Via Marmorata. Niedaleko Watykanu zaglądam do niedrogiej Pastasciutty (Via delle Grazie). Jeśli mam ochotę na sałatkę, zwykle udaję się do sieciówki Insalata Ricca – najchętniej do lokalu przy Corso Vittorio Emanuele (dokładny adres to Largo dei Chiavari 85).
Pizzę najchętniej jadam na Zatybrzu w dosyć obskurnym, ale kultowym lokalu Ai Marmi. Uwielbiam także Trattoria Le Coppelle niedaleko Panteonu (Via delle Coppelle 39). Podczas każdego pobytu w Wiecznym Mieście wpadam tu na moją ulubioną pizzę gamberi e rughetta (z krewetkami i rukolą) – kruchą, cieniutką, idealną! Potem gotowa jestem jeszcze powędrować na deser, czyli pizzę z nutellą, którą kupuję w Pizzeria Florida przy ulicy o tej samej nazwie i pałaszuję, gapiąc się na ruiny antycznych świątyń przy Largo Argentina.
Poranki w La Panelli mogłyby nigdy się nie kończyć.
Przed południem w dni powszednie warto natomiast zajrzeć na Campo de’Fiori, spróbować pysznej porchetty kupionej na targu i, koniecznie, pizzy “z metra”, czyli sprzedawanej na porcje, w piekani Il Forno. Uwaga, po godzinie 12:00 zdarza się już nie dostać ani kawałka!
Po posiłku zdecydowanie trzeba poprawić poziom kofeiny we krwi, aby mieć siłę na dalsze zwiedzanie. Mój mąż, który zawodowo zajmuje się kawą i prowadzi warszawską kawiarnię Cophi, najbardziej lubi zaglądać ze mną do Tazza d’Oro przy Via degli Orfani. Wielu moich znajomych uwielbia też Sant’Eustachio, kilka kroków od Piazza Navona. Jeśli ktoś ma większy zapas gotówki w portfelu, niech zrujnuje się na cappuccino w Hotelu Eden (Via Ludovisi 49), z którego restauracji, położonej na ostatnim piętrze, roztacza się piękny widok na Villa Borghese – kawa z taką panoramą smakuje zawsze wybornie. Przy okazji można tu spotkać największe światowe gwiazdy – zdarzyło mi się widzieć przy stolikach Toma Cruisa i kilku rockmanów. Jeśli natomiast trafi Wam się w Rzymie sobotni poranek, najlepiej spędzić go w La Panella przy Via Merulana – blisko stuletniej piekarnio-kawiarni z ogródkiem, niedaleko stacji metra Vittorio Emanuele II. Jest to miejsce szykowne, a zarazem bez zadęcia, oferujące pyszne smaki, uroczą atmosferę i prawdziwie rzymską scenerię. W ramach bonusu do kawy ma się widok na audytorium Mecenasa, przy którym rzymianie godzinami grzeją się w słońcu i czytają gazety.
Zacznę dzisiaj od zadzierania nosa. O Rzymie wiem strasznie dużo. Ja, która gubię się na warszawskim Żoliborzu w połowie drogi między domem a uliczką, gdzie parkuję swoje auto, w Wiecznym Mieście zachowuję się, jakby Pan Bóg wbudował mi jakąś sekretną, wewnętrzną nawigację. Poruszam się pewnie, wiem, co, gdzie i jak. Znam zabytki, te słynne, ale jeszcze lepiej i częściej – te, o których słyszał mało kto. Jak najęta opowiadam przyjaciołom historie, których do tej pory albo nie znali w ogóle, albo widzieli zapisane tylko w encyklopediach. Tu spacerowała Kleopatra, tu mieszkał Cyceron, pod tymi arkadami straszy, a tutaj zaciukali pewnego słynnego generała. Gęba mi się nie zamyka. Bo ja, proszę państwa, w Rzymie czuję się jak w domu.
Z tym pełnym buty nastawieniem przeczytałam tekst na okładce książki Rosity Steenbeek, która, jeśli wierzyć tytułowi (W Rzymie jak w domu), czuje się bardzo podobnie. Według zapewnień wydawcy, opublikowany przezeń przewodnik ma opowiadać o miejscach, które zna mało kto. Wśród nich wymienione jest między innymi… “kocie forum”. Ma per carità*, myślę sobie, każdy wie, gdzie w Rzymie najchętniej wygrzewają się koty! Parskam sobie pod nosem, ale postanawiam dać książce szansę. Po pierwsze dlatego, że zaplanowałam w szpiglu jej recenzję. Po drugie dlatego, że Wydawnictwo Marginesy jest przemiłe we współpracy. Po trzecie… No właśnie, trzeci powód, po chwili namysłu, zaczyna się zadziwiająco rozrastać.
Na okładce zabawna, nowoczesna i kolorowa ilustracja. Kto czytał wydawane przeze mnie magazyny “La Rivista” i “Lente”, ten wie, że ja i cała redakcja uwielbiamy takowe. Dziesięć punktów na plusie.
Autorka jest z wykształcenia filologiem klasycznym. Jak ja przyjaźni się więc z cezarami, a zamiast o romansie z Clooneyem, marzy raczej o Owidiuszu. Swojska babka. Przyznaję jej kolejnych piętnaście punktów.
Wartką narrację (dwadzieścia punktów!) Rosity przełożyła na język polski pani Małgorzata Woźniak-Diederen, z którą miałam kiedyś okazję współpracować w ramach działalności wydawnictwa Draft Publishing. Wiem, że w tekście nie znajdę językowych dziwolągów, które mogłyby odwrócić uwagę od rzymskich historii. Plus dziesięć.
… Wygląda na to, że jednak mam pokaźną ochotę przeczytać tę książkę.
Pierwsze strony przerzucam w samochodzie na światłach, wracając z pracy na Żoliborz. Rosita rozpoczyna swoją opowieść od spotkania z Luigim Pirandellem. Nie z oryginałem wprawdzie, a jego wnukiem o tym samym imieniu, jednak przynęta została połknięta. O Pirandellu pisałam przed laty pracę magisterską i do dziś wymieniam wśród najukochańszych pisarzy. Na trzecich z kolei światłach zaczynam się robić zazdrosna. Pirandello jest kloszardem, ma bródkę jak dziadek, mieszka w Rzymie, a Rosita chadza z nim na kawę. Cholera jasna, psia krew, tyle wyjazdów do Wiecznego, a ja nie wiedziałam o takiej wspaniałej możliwości!
Po zapoznaniu czytelnika z historią Luigiego, autorka zabiera nas na spacer po antycznym Teatrze Pompejusza, czyli miejscu, w którym zamordowano Juliusza Cezara (moją największą życiową miłość) i której pozostałości skrywa spora część dzisiejszej rzymskiej starówki. Ja w międzyczasie docieram już na Plac Wilsona, czas wysiadać z samochodu, ale od lektury nie mogę się oderwać. Znowu okazuje się, że Rosita zna zakamarki, których nigdy nie odkryłam, choć jadałam w opisywanej przez nią restauracji San Pancrazio, choć przestudiowałam setki książek o Campo Marzio i choć przez czas jakiś studiowałam archeologię. Zaczynam szukać w torbie ołówka, aby popodkreślać miejsca, które muszę odwiedzić podczas najbliższej wizyty w Rzymie.
Są wśród nich zresztą nie tylko zabytki i miejsca, w których każdy kamień opowiada inną historię. Rosita poleca także bary, w których można napić się najlepszego w Rzymie frullato; sugeruje knajpy, gdzie podadzą Wam najlepszą soczewicę z kolendrą albo najjędrniejsze spaghetti. Cytuje swoich rzymskich przyjaciół, opowiada o codziennych, a jakże przy tym znaczących spotkaniach z nieznajomymi. Przestrzega, gdzie lepiej patrzeć pod nogi (czy wiedzieliście, że pewnego razu na starówce pewna para zapadła się samochodem kilka metrów pod ziemię, wpadając z rzymskiego bruku wprost do atrium eleganckiej, antycznej willi?!), a gdzie podnieść wzrok ku niebu. Biegamy z nią po Rzymie jak oszalali, bo Rosita nie zwalnia nawet na chwilę. Jak to przy intensywnym wysiłku bywa, endorfiny szybują nam w górę i jedną ręką zaczynamy już grzebać w internecie w poszukiwaniu biletów do stolicy Włoch.
Ufff, chwileczkę, przyda mi się sekunda na odsapnięcie. Jestem dopiero na 60 stronie, jeszcze ponad 200 przede mną, a jeden z rozmówców autorki przypomina mi autorytatywnie, że Rzym jest jak morze; im dalej, tym głębiej. I świetnie, myślę sobie rozochocona. Wrzucę tylko post i będę dalej nurkować, dalej biegać za Rositą po krętych, brukowanych uliczkach. Towarzystwo jest doborowe – kilka ładnych słów o książce nakreślił na obwolucie Jarosław Mikołajewski, mój przyjaciel, wielki autorytet i zarazem jeden z moich pierwszych nauczycieli włoskiego. – Rzym Rosity jest realny bardziej niż sto przewodników. Bo jest realny od środka. Takim się staje w chwili, kiedy włączamy go do życia.
Jeśli i Wy macie na to ochotę – a przecież nie może być inaczej! – koniecznie sięgnijcie po W Rzymie jak w domu. Przewodnik po miejscach nieoczywistych.
Życzę Wam miłej lektury, dając znowu nura w rzymskie morze!
___________
* odpowiednik polskiego “na litość Boską”
Rosita Steenbeek, W Rzymie jak w domu, Marginesy, Warszawa 2014
Pierwsza publikacja powyższej recenzji miała miejsce w roku 2015.
Tullia Wollner, lat 6 i 7 miesięcy, zakochana jest w Hiszpanii. I choć o swoim ulubionym kraju wie bardzo dużo, to i ją zaskoczyło kilka fascynujących ciekawostek, które znalazła w książce opublikowanej przez Wydawnictwo Dwie Siostry. Popatrzcie, posłuchajcie, a potem koniecznie poczytajcie!
PS. Scenariusz, reżyseria i rola główna: Tullia Wollner; kamera (w telefonie, odrobinę się trzęsie): Julia Wollner, Tullia Wollner; w montażu pomagała trochę ciocia Natalia Olbińska
_________________________________________________
¡Olé! Hiszpania dla dociekliwych, tekst: Monika Bień-Königsman, ilustracje: Maria Dek, Wydawnictwo Dwie Siostry, Warszawa 2016
Jesteś izraelską artystką, która zdecydowała się mieszkać i pracować za oceanem. Czy Twoja śródziemnomorska tożsamość stanowi obciążenie, czy raczej bogactwo?
Wyjechałam z Izraela z prostego powodu – zależało mi na zdobyciu tytułu naukowego doktora. W Izraelu tego typu programy nie są dostępne, musiałam więc szukać dalej, a spędzenie kilku lat w Nowym Jorku było zawsze moim marzeniem. To ono, w połączeniu z ofertą Stony Brook University, sprawiło, że spakowałam się i wsiadłam do samolotu.
Bycie izraelskim artystą za granicą – oto zdanie, które wymaga podziału na dwie odrębne kwestie. Po pierwsze – bycie Izraelczykiem na obczyźnie. Nie sądzę, by bardzo różniło się od sytuacji innych nacji – zawsze są jakieś różnice w mentalności, bariera językowa… Czasem nie mówię tego wszystkiego, co mam na myśli, w obawie przed byciem źle zrozumianą. Różnice w pojmowaniu świata odczuwam w codziennych sytuacjach, np. w metrze czy autobusie – w Stanach ludzie bardzo dbają o swoją przestrzeń i dosłowną nietykalność; w moim kraju wszystko załatwia się prędko, czasem przepychając się łokciami. Poza tym są jeszcze kwestie polityczne – staram się unikać rozmów o konfliktach zbrojnych, a z jakiegoś powodu moi rozmówcy często oczekują, że wyrażę swoją opinię o tym, co dzieje się na Bliskim Wschodzie.
Natomiast praca artystyczna za granicą jest najlepszą rzeczą, jaka mi się przydarzyła. Nowy Jork ma tyle do zaoferowania! Liczba koncertów i inicjatyw kulturalnych, które mają tu miejsce, jest ogromna, podobnie jak liczba szans, które się dzięki temu rodzą. Czuję, że otwieram się tu na świat i bardzo rozwijam.
Mimo wszystko jednak to Śródziemnomorze nadal najbardziej Cię inspiruje.
Cóż, myślę, że fakt urodzenia się i wychowania w tej właśnie części świata jest moim przywilejem. Czasem bezczelnie to wykorzystuję – szybko zorientowałam się na przykład, że ludzie w Stanach uważają mój hebrajski akcent za uroczy (śmiech). Chętnie grywam utwory izraelskich kompozytorów, szczególnie tych łączących elementy kultury Wschodu i Zachodu, co jest dla Izraela typowe. Trudno mi jednak powiedzieć, czy rzeczywiście region Śródziemnomorza inspiruje mnie artystycznie. Myślę, że często nie zdajemy sobie nawet sprawy, co ma na nas prawdziwy wpływ. Dorastałam w Tel Awiwie, więc mam śródziemnomorskiego ducha, czy mi się to podoba, czy nie. Uwielbiam morze, plażę, uwielbiam śródziemnomorską bezpośredniość. Taka zresztą staram się być w mojej pracy: lubię, gdy muzyka ma mocny przekaz, gdy stanowi kanał komunikacji. Myślę, że jest to odczuwalne w mojej grze. Mój mąż mówi, że gdy gram, serwuję swoje serce na dłoni.
W ramach cyklu “Ludzie Śródziemnomorza” zwykle staram się prosić moich rozmówców o swobodne dokończenie kilku zaproponowanych przeze mnie zdań. Zaczynamy?
Oczywiście. (śmiech)
Jestem…
Przede wszystkim szczęśliwym człowiekiem. Wierzę, że ludzie są dobrzy, a problemy prędzej czy później same się rozwiązują. Lubię przyglądać się im z różnych punktów widzenia, analizować, zadawać pytania. Oczywiście kuszące jest stwierdzenie, że jestem przede wszystkim muzykiem, ale tak naprawdę fakt, że odnoszę w tej dziedzinie sukcesy, wynika raczej z mojego pragnienia ciągłego rozwijania się. Potrafię spędzać godziny, zastanawiając się, jak zagrać daną frazę; gdy znajdę ten najwłaściwszy sposób, odczuwam wielką satysfakcję. Gdy muzyka brzmi dobrze, wszystko jest w porządku. To ona pomaga mi czuć się jak należy.
Muzyka i podróżowanie…
… to niezwykle istotna kombinacja. Uważam, że człowiek powinien być cały czas w ruchu. Gdy patrzę na swoją drogę zawodową z perspektywy czasu, widzę, że najważniejsze były w niej chwile spędzone na festiwalach, konkursach, w podróży właśnie – wtedy, gdy odczuwasz nowe bodźce, spotykasz się z innym niż zwykle repertuarem. Jest to konieczne dla rozwoju artystycznego.
Piękno…
…moim zdaniem – łączy się z niedoskonałością. Piękne są niezbyt proste nosy. Piękne są wielkie, włochate psy o zamglonym spojrzeniu. Mój pierwszy ukochany miał zeza, a ja uważałam, że to urocze (śmiech). Zauważam piękno w jąkaniu się czy innych – jak uznałaby większość – ułomnościach. Świat kręci się właśnie dzięki temu, co niedoskonałe, dalekie od ideału.
Pozostaję optymistką w kwestii…
…przyszłości kultury i sztuki, choć przecież artyści zostają coraz częściej pozbawieni swobody wypowiedzi, a ich głos jest zagłuszany. Jeśli spojrzymy wstecz, zobaczymy, że to właśnie takie sytuacje wydobywają z artystów to, co w nich najlepsze. Rezultaty tej wojny – bo myślę, że jest to wojna – będą być może widoczne dopiero za jakiś czas, ale jestem spokojna, że ją wygramy.
Mój Izrael…
…mam nadzieję, że nadal istnieje. To miejsce czyste, bardziej naiwne i proste niż to opisywane przez media. To jedzenie świeżych winogron i brzoskwiń na plaży z moim tatą, w każdy sobotni poranek. To spędzanie weekendów w Tiberias u moich dziadków i zajadanie się rybami z jeziora Genezaret. Podbieranie kluczyków samochodowych rodzicom w piątek wieczorem i przejażdżki autem po ulicach Tel Awiwu, oczywiście z przyjaciółmi. Najwspanialszy moment w Izraelu to przełom kwietnia i maja, kiedy obchodzimy Święto Niepodległości. W radiu grane są patriotyczne piosenki, ruch uliczny zatrzymuje się dla upamiętnienia poległych, a kilka godzin później szaleje się na koncercie i puszcza fajerwerki.
Izrael to także drobne codzienne niedogodności – to, że spotkania odwołuje się na ostatnią chwilę, że każdy spóźnia się ze względu na niekończące się korki, a obcy ludzie na ulicy uważają, że mają prawo udzielać ci rad na każdy temat. Mój Izrael to także zima, która w tej części świata jest niepodobna do niczego innego. Pachnie inaczej i – choć pewnie w to nie uwierzysz – bywa mroźniejsza niż ta w Nowym Jorku.
Ach, powiedziałam to wszystko, a nie wspomniałam o humusie. Izrael to humus! (śmiech)
Tel Awiw. Fot. Julia Wollner
Dźwięki Izraela…
Muzyka śródziemnomorska często utożsamiana jest z tą, którą w Izraelu nazywamy wschodnią. Mam na myśli dźwięki zakorzenione w tradycjach greckich, tureckich, bałkańskich i arabskich. W Izraelu dodatkowo zyskała ona popową oprawę, więc słyszy się ją często włączoną na cały regulator, dudniącą z samochodów. Niektórzy jej nie cierpią; mnie nie przeszkadza, bo uważam, że jest radosna i bardzo energetyczna. Jednak prawdziwa izraelska muzyka to dla mnie ta, która powstawała w latach 90. – bardzo płodnym okresie dla izraelskiego rocka.
Inne ważne izraelskie dźwięki to dla mnie wycie syreny ogłaszającej szabat w religijnej dzielnicy, a zaraz potem głęboka cisza i spokój, która ogarnia okolica. Nie spotyka się tego nigdzie indziej.
Bycie człowiekiem Śródziemnomorza oznacza…
…mieć gorące serce. Tacy są zwykle mieszkańcy tego regionu. Uśmiechają się częściej, są otwarci i łatwo się z nimi zaprzyjaźnić. Oczywiście jest to uogólnienie, ale zapewne zawierające ziarnko prawdy. I, jak wiele rzeczy w życiu, jest to coś, co najbardziej docenia się z oddali.
Rozciągające się na południe od Neapolu Wybrzeże Amalfitańskie uchodzi za jedno z najbardziej malowniczych i romantycznych miejsc w Europie; zważywszy na przeważającą tu liczbę turystów spoza Starego Kontynentu, to właściwie na całym świecie. Pierwszym oczarowanym był ponoć legendarny “twardziel” Herkules, który nazwał ten skrawek wybrzeża na cześć swojej ukochanej nimfy Amalfi. W owych mitycznych czasach widok musiał być tu ównie piękny, co surowy: potężne skały opadały niemal pionowo w taflę Morza Tyrreńskiego. Obecnie krajobraz rozweselają wybudowane na zboczach miasteczka, zwane nie bez powodu „trzynastoma perłami Amalfi”. Positano zdecydowanie błyszczy pośród nich najjaśniej. I choć jego nazwa nie pochodzi od włoskiego przymiotnika positivo, to jednak przekonamy się, że parze tej bardzo jest do siebie po drodze.
Z okien autobusu taki widok w równym stopniu zachwyca, co przeraża! Fot. Warlikeangel / Flickr CC BY 2.0
Stoicki spokój na krawędzi klifu
Do Positano docieramy z Sorrento drogą SS163, na której widoki zapierają dech w piersiach. Jest ona cienka jak nitka, kręta niczym wąż i zawieszona wysoko – zbyt wysoko! – nad poziomem morza. Beztrosko uśmiechnięty kierowca autobusu pędzi skrajem drogi na łeb na szyję, unosząc koła na zakrętach, jakby na końcu trasy czekała na niego nagroda: wielki talerz domowego spaghetti. Nawet wytrawnym śródziemnomorskim podróżnikom może zrobić się słabo. Jako że nie warto martwić się rzeczami, na które nie mamy wpływu, i lepiej cieszyć się tym, co jest nam dane, postarajmy się spojrzeć na sytuację pozytywnie. Jazda autobusem ma swoje dobre strony. Po pierwsze, z samochodu dawno byśmy już wysiedli, nigdy nie dotarłszy do upragnionego celu. Po drugie, centrum Positano wyłączone jest z ruchu kołowego, a parking w pobliżu miasteczka niezwykle trudno znaleźć. Po trzecie, autobus zostawia nas w najwyższym punkcie Positano, skąd rozpościera się niesamowity widok na cuda położone niżej.
Positano było kiedyś małą wioską rybacką. Fot. Dennis Jarvis / Flickr CC BY-SA 2.0
Steinbeck, Jagger i bikini
Przez kilka stuleci dzisiejsze miasteczko było maleńką wioską rybacką. W latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku odkrył je dla świata amerykański pisarz John Steinbeck, który tak opisywał je w swojej relacji dla pisma “Harper’s Bazaar”: Positano wgryza się głęboko. To miejsce jak ze snu, które wydaje się nie być prawdziwe kiedy tam jesteś, a staje się tak prawdziwe, kiedy wyjeżdżasz. Dekadę po nobliście Positano upatrzyli sobie członkowie grupy Rolling Stones, Mick Jagger i Keith Richard, którzy ponoć w jednej z tutejszych knajp komponowali swoje utwory, w tym przebój Midnight Rambler. To właśnie wtedy w miasteczku zapanowała moda na tzw. Positano look – plażowe stroje z dodatkami w stylu hippie. W następnych dekadach przybywały tu kolejne sławy; w latach 90-tych miasteczko stało się zaś ulubioną scenografią Hollywood: to tu kręcono między innymi Tylko ty z Robertem Downeyem Juniorem, Utalentowanego pana Ripleya z Mattem Damonem oraz kultowy dla wielu film Pod słońcem Toskanii, którego bohaterka śmiga motorem po wąskich uliczkach miasteczka w pogoni za namiętną miłością.
Miejscowa ceramika zachwyca kolorami. Fot. momo/ Flickr CC BY 2.0
Picasso i piraci
Schodzimy w dół wijącą się jak serpentyna ulicą Via Cristoforo Colombo. Po lewej stronie stopniowo wynurza się przed nami kaskada kolorowych, miniaturowych domków, uczepionych stromych skał i usianych gęsto jeden przy drugim, tak, aby wykorzystać każdy skrawek terenu. Positano to niewątpliwie triumf architektonicznego optymizmu nad przyziemną teorią grawitacji! Po prawej stronie, dla kontrastu, rozciąga się aż po horyzont spokojny lazur morza, który raz po raz przecinają jedynie zmierzające w różne strony statki wycieczkowe.
Słynny dach kościoła Santa Maria Assunta. Fot. Rosino / Flickr CC BY-SA 2.0
Pośród wielobarwnych dachów w dole wyróżnia się majolikowa kopuła romańskiego kościoła Santa Maria Assunta, z którym związana jest kolejna ciekawa legenda dotycząca źródłosłowu nazwy Positano. Podobno piraci, którzy ukradli w Bizancjum ikonę Czarnej Madonny, przepływali w okolicy Positano, rozpętał się nagle ogromny sztorm, a świstający wiatr zdawał się im szeptać do ucha: Posa! Posa! (wł. “Odłóż! Odłóż!”). Przerażeni złodzieje posłuchali głosów i zostawili w miasteczku bezcenną XIII-wieczną ikonę, którą w tutejszym kościele podziwiać można do dziś. W pobliżu świątyni warto uważnie patrzeć pod nogi, ponieważ w chodniki wkomponowano tu wzorzyste mozaiki, nawiązujące stylem do dzieł Picassa, częstego gościa Positano. Wszechobecne ceramiczne płytki, z produkcji których miasteczko słynie i które zdobią fasady miejscowych domów, cieszą feerią barw i sprawiają, że Positano wydaje się jeszcze bardziej radosne i pozytywne!
Wspaniałe owoce to jeden ze znaków charakterystycznych Positano, fot. Michael Costa / Flickr CC by 2.00
Słodkie lenistwo i kwaśne cytryny
W sezonie Positano przywdziewa szaty eleganckiego kurortu w starym dobrym stylu: jest modnie i “na bogato”, ale nie tandetnie. Epikurejskie carpe diem przekuwa się tu chętnie na włoskie dolce far niente, czyli słodkie nieróbstwo, do praktykowania którego miasteczko jest wręcz stworzone. W ciągu dnia wylegujemy się na plaży, sącząc lokalną specjalność granita di limone, czyli orzeźwiający cytrynowy sorbet. Miejscowe owoce cytrusowe osiągają gigantyczne rozmiary, można je tu zrywać prosto z drzewa, a ich zniewalający zapach unosi się nad całą miejscowością. Po zmroku zaś, gdy miasteczko rozświetlają ciepłe, żółte światła, obserwować możemy tajemniczo migoczące jachty zacumowane w zatoczce, zastępując sorbet równie pysznym likierem cytrynowym limoncello.
Positano po zmierzchu. Fot. Eric Hossinger / Flickr CC BY 2.0
Positano wyda nam się jeszcze bardziej pozytywne, gdy udamy się tam poza sezonem, kiedy ceny spadają, tłumy turystów znikają, a miasteczko z powrotem nabiera uroku swojskiej rybackiej wioski. Najlepszy czas, aby się nim delektować, to koniec lata, kiedy odbywa się tu coroczne “Święto ryby” (Festa del Pesce). Celebruje się je w ostatnią sobotę września. Mieszkańcy bawią się wówczas na oddalonej nieco od centrum miasta plaży Fornillo, pijąc wino i zajadając się darami morza: fritto misto z kalmarów, małych rybek i krewetek, sałatką z ośmiornicy czy bardziej treściwą lokalną specjalnością zwaną totani e patate – ziemniakami ze smażonymi kalmarami. W lokalnych restauracjach warto zresztą regularnie korzystać z epikurejskiej rady, wedle której klucz do szczęścia stanowią przyjemności. Szczególnie warte uwagi są gnocchi alla sorrentina (z pomidorami, mozzarellą i bazylią), ser scamorza zapiekany na liściach drzewa cytrynowego, zuppa di cozze (mule w sosie pomidorowym)…
Potężna dawka ruchu nad morzem i poczujesz się jak młody bóg! Fot. yomo 13 / Flickr CC BY 2.0
Schody do nieba
Powrót z restauracji do miejsca, w którym nocujemy, może jednak łączyć się z niemiłą niespodzianką – wszędzie pełno tu schodów, wykutych niemal pionowo w skale. Znowu jednak warto przypomnieć sobie zalecenia antycznych filozofów, najlepiej przyjmując po stoicku, że nawet to, co wydawać się może niedoskonałe, składa się w istocie na idealnie zharmonizowaną całość, której my jesteśmy nieodłącznym elementem. Cieszymy się zatem, że Positano żyje bez spalin, w zgodzie z naturą, a i my sami korzystamy, zażywając dziennej porcji ruchu na świeżym powietrzu.
Schody, schody, schody… Fot. Dennis Jarvis / Flickr CC BY-SA 2.0
Wprawionych piechurów o mocnych nerwach czeka wspaniałe wyzwanie: “Ścieżka bogów”, czyli zawieszony wysoko nad taflą morza dziesięciokilometrowy szlak, wiodący od Positano do Nocelle. Określono go tak ze względu na stojące tu niegdyś rzymskie świątynie, ale dziś jego nazwa zdaje się odnosić do samopoczucia, które pomaga uzyskać jego przejście. Bez wątpienia znacznie zwiększa poziom endorfin: po pokonaniu 1700 (!) schodów, wędrujemy wzdłuż stromej górskiej ściany nad 500-metrową przepaścią, mijając maleńkie wioski i niekończące się winnice, podziwiając widok na całe wybrzeże, a słysząc tylko własny oddech, cykanie świerszczy i dzwoneczki kóz. Parafrazując Steinbecka: Positano jest tak bajkowo nierealnie pięknym miejscem, że gdy je już opuścimy i zatrą się wspomnienia, zapragniemy do niego powrócić i sprawdzić, czy aby nie był to sen.
Nie wiem, czy lubił ścisk tłumu, powietrze ciężkie od kadzidła, modlitewny trans, w który, rozpaczając, wpadają stare kobiety w Bazylice Grobu. Nie wiem, co powiedziałby na tamtejsze “status quo”, zasady rozpisane z linijką w dłoni, uprzejme uśmiechy kapłanów różnych wyznań podbite znużeniem, ale może też zazdrością czy, odwrotnie, poczuciem wyższości. Podobno niełatwo spotkać Go wśród bezmyślnie powtarzających żywe niegdyś wersy zdrętwiałej przez wieki modlitwy, choć przecież na pewno znalazłby dobre słowo dla każdego pielgrzyma. Poklepałby też serdecznie po plecach sprzedawcę soku z granatu, chuchającego w zziębnięte dłonie w chłodny jerozolimski poranek; może wpadłby w gniew, widząc natarczywych handlarzy, którzy, kopcąc fajkę, za wszelką cenę próbują namówić cię na zakup różańca z oliwnego drzewa. Nie ma Go tu jednak dzisiaj, bo na Via Dolorosa nawet szpilki nie dałoby się przecież wcisnąć; nie ma w Bazylice, bo nie w grobie przecież Jego miejsce.
Szukam Go więc tu, w nieświętym, zwykłym mieście, gdzie z Jaffy dobiega nawoływanie muezina do modlitwy, kierowcy autobusów niecierpliwie uderzają w klakson, a mały chłopiec chowa się pod maminą spódnicę, zmęczony zakupami na rozkrzyczanym targu. Wydaje mi się, że mignął mi na ulicy, wśród południowego zgiełku, kiedy gorąco jest niemiłosiernie, a tłum naciska na ciebie ze wszech stron, bo każdemu spieszno do skończenia zakupów przed szabatem. Widziałam Go też kątem oka przy straganach, tam, gdzie stara Arabka złości się, że ceny obrusów za wysokie, a jakiś świętobliwy Żyd zasypia oparty o mur, gdy żona i córki wybierają barwne szale, w nieskonczoność targując się z kupcami. Potem spotkałam Go raz jeszcze koło baru z faszerowaną pitą, tego, w którym dają najlepszy sos tahini – na ławce przy wejściu, jak gdyby nigdy nic, całowały się zachłannie dwie dziewczyny w kolorowych trampkach. Wydawało mi się, że uśmiechnął się nieznacznie, widząc moje kiepsko skrywane zakłopotanie, może rozbawiony faktem, że mogłabym podejrzewać Go o skłonność do wydania pochopnej oceny.
Przy bulwarach podał miskę z wodą spragnionym, kudłatym psiakom, które prowadził na spacer młodzian ze starannie przystrzyżoną brodą, i podziękował mężczyźnie z papierosem, gdy ten wrzucił parę groszy jałmużny żebrakowi pod salonem odzieżowym z garsonkami w dużych rozmiarach. Potem zniknął w narzekającym na kwietniowy upał tłumie, gdzieś koło warsztatu szewca, który od lat reperuje sandały moim teściom, a może bliżej zegarmistrza, zaraz obok arabskiego sklepu z zakurzonymi dywanami.
Widziałam Go tam, wśród zwykłego, spieszącego ku sobocie piątku, wmieszanego w tłum przechodniów o różnych kolorach skóry, uczesanych i potarganych, pachnących i pogniecionych, wierzących, wątpiących i wierzących inaczej; obok kochających, obojętnych i kochających odmiennie. Był jak zawsze, od zawsze, a ja nie spytałam wcale, dokąd zmierza, bo przecież wiem, że spotkam Go i jutro, i potem, i tak już codziennie, aż do końca świata.
Strona korzysta z plików cookies w celach statystycznych, zgodnie z Polityką prywatności.