Posted on

Zapomnij umrzeć

Przełknąłem ziarno świeżego zielonego bobu, sięgając odruchowo po szklaneczkę winogronowej wódki. Gdzieś w głębi miałem nadzieję, że alkohol pomoże uporać się mojemu żołądkowi z porcją ciężkich węglowodanów, które w siebie wrzucam. Pasta z grochu, bób, fasola, marynowana ciecierzyca.

– Te drobinki nieraz ratowały nam tyłek – powiedział Konstantin, u którego się zatrzymałem i który już pierwszego wieczora wyciągnął mnie do tawerny. – Mamy dla nich szacunek.

Do Wielkanocy zostały jeszcze trzy tygodnie i tu, gdzie byłem, czyli na greckiej wyspie Ikaria, do postu podchodzono całkiem poważnie. Z menu restauracji zniknęły pieczone na rożnie kawałki baraniny, soczysta i miękka jagnięcina, zupy z koźliny. Nawet oliwa, będąca w Grecji nieodłącznym składnikiem każdego dania, zaczęła skapywać dużo mniej obfitym strumieniem.

Gotowany bób
Gotowany bób

 

Wyspa-lekarstwo

Patrzyłem na talerzyki postnych dań i myślałem o tym, że mam przed sobą wydestylowaną esencję Grecji. To właśnie w tych strączkowych drobinkach i rozdymających ziarnach kryje się niemal cała historia kraju. Mdła w smaku pasta z grochu, zalana kroplami oliwy, jest ideałem prostoty. Towarzyszącym nam przez tysiące lat symbolem minimalizmu. Śladem czasów, gdy nikomu nie śniło się jeszcze o sycących przekąskach, napojach gazowanych, tłustych wędlinach i tonach słodyczy.

Dieta panująca na greckich wyspach – szczególnie na Krecie i Ikarii – uznawana jest za jeden z głównych czynników sprzyjających długowieczności tamtejszych mieszkańców. Zajadając niekończące się ilości fasoli, bobu i soczewicy oraz pogryzając sprasowane w płaskie bloki ziarna zbóż, wyspiarze bez większego trudu osiągają wiek ponad stu lat. W zdrowiu i najczęściej w wyśmienitych humorach. Co trzecia osoba na Ikarii dożywa dziesiątej dekady życia.

– Być może słyszałeś już o Stamatisie Moraitisie – Konstantin nachylił się nade mną. – Pisał o nim New York Times…

Jego historia jest jak kanwa powieści. Mieszkający od kilkudziesięciu lat w Stanach Zjednoczonych Grek zachorował na nowotwór płuc. Lekarze mieli strapione miny. Uznali, że Stamatisowi zostało nie więcej niż dziewięć miesięcy życia. Sześćdziesięciolatek postanowił spędzić je na Ikarii – swojej rodzinnej wyspie. Wrócił nad greckie morze, by umrzeć. Czekając na śmierć, pielił ogródek, jadł miejscowe smakołyki, pił czerwone wino. Sporo spał i gawędził z sąsiadami. Minęło dziewięć miesięcy, jedenaście, rok. Dwa lata, pięć. Dziesięć. Czterdzieści. Stamatis nigdy nie poddawał się chemioterapii, nie brał żadnych leków. Przyjechał na Ikarię, bo pogrzeb tu był wówczas znacznie tańszy, niż w Stanach Zjednoczonych. Wyspa go uleczyła. Gdy w końcu, po kilkudziesięciu latach, pojechał do USA i chciał pokazać diagnozującym go lekarzom, jak bardzo się pomylili, okazało się, że ci dawno już poumierali.

Po publikacji artykułów o Stamatisie – okrzykniętego przez prasę „człowiekiem, który zapomniał umrzeć” – Ikaria stała się modna. Zaczęli zjeżdżać na nią turyści szukający recepty na nieśmiertelność, a przynajmniej – na długie i szczęśliwe życie. Nie jest ona zresztą nadal jasna; nie do końca wiadomo, gdzie leżą źródła długowieczności Ikariańczyków. Być może decydujące znaczenie ma praca na otwartym powietrzu; górski charakter wyspy, zmuszający jej mieszkańców do ruchu. Niespieszny tryb życia, wolny od większych stresów, w otoczeniu sąsiadów, przyjaciół, rodziny. Być może. To jednak dietę – zapewne jeden z ważnych elementów tej układanki – przyjezdnym najłatwiej jest przetestować. To na niej się skupiają, choć czasem zdarza im się kręcić nosem – jak wtedy, gdy okazuje się, że podczas swoich wakacji mają delektować się pastą z roślin strączkowych i polaną oliwą sałatą.

Ikaria, Fot. adamansel52 / Flickr, CC BY 2.0
Ikaria, Fot. adamansel52 / Flickr, CC BY 2.0


Biedne bogactwo

Wyspiarska kuchnia wzięła się z biedy. Z ograniczeń. Z mozołu, z którym trzeba było utrzymywać się przy życiu. Z niepewności dotyczącej przyszłości. Zupełnie przypadkowo okazało się, że przy okazji daje ona zdrowie i długie życie, a wymuszony minimalizm stał się bogactwem.

Od chwili, gdy ludzkość przestała przemierzać świat, a człowiek osiadł i zajął się rolnictwem, ziarna były czymś w rodzaju zdeponowanych w skrytce sztabek złota. Żelazną porcją decydującą o przetrwaniu. Treściwe, łatwe w obróbce, doskonałe do przechowywania przez długie miesiące. Sięgało się po nie w czasach pożogi, wojen, klęski nieurodzaju. Zboża. Fasola, bób, soczewica, groch. Łubin. Glejt gwarantujący pozostanie przy życiu.

Pamięć o tamtych czasach tkwi w Grekach do dziś. Mimo członkostwa w Unii Europejskiej, pieniędzy płynących z turystyki i powoli kumulowanego dobrobytu na stołach wciąż pojawiają się proste potrawy o wielowiekowej historii. I choć dziś stoją często obok mis wypełnionych mięsem – kiedyś dostępnym sporadycznie– czy obok grillowanych ryb i owoców morza oraz półmisków słodyczy, pojawiają się jednak zawsze. Jakby w swej pierwotnej istocie ludzkość w niczym się nie zmieniła.

Soczewica z kozim serem. Fot. Jules / Flickr, CC BY 2.0
Soczewica z kozim serem. Fot. Jules / Flickr, CC BY 2.0


Zacząć od nowa

W pierwszy dzień prawosławnego postu – w Kathara Deftera, Czysty Poniedziałek – ta dawna rzeczywistość przybiera postać najpełniejszą. Codzienność zostaje jednak zredukowana do minimum, oskrobana do gołej kości. Warstwa po warstwie odrzucane są wszelkie naleciałości; wszystko, co pojawiło się wraz z nadejściem dobrobytu i pieniędzy. Na ten jeden dzień świat zostaje sprowadzony do samego jądra, do kilku niezbędnych, podstawowych praw. Odarty z historii ostatnich wieków i dekad.

Grecy biesiadują wtedy przy kilku ziarnach ugotowanej fasoli. Białej i pomarszczonej. Kamyczkach czarnych oliwek, płaskich krążkach nasion łubinu, kawałku ogórka, taramosalacie (paście z ikry i chleba), strąkach zielonego bobu, malutkiej sardynce, dwóch sucharach z żytniej mąki i talerzu zupy gęstej od fasoli i soczewicy. To wszystko. Kulinarny ascetyzm. Zapomnijcie o musace, gyrosach, suwlakach – ten kraj jest talerzem pełnym ziaren.

Konstantin dolał mi rakiji, jakby próbował w ten sposób wynagrodzić skąpą zawartość mojego półmiska. Czuł się zakłopotany. Wrodzona grecka filoksenia musiała zderzyć się z koniecznością poddania się ograniczeniom płynącym z postu. Jak ugościć przybysza kilkoma ziarnami fasoli, jak sprawić, by czuł się dobrze, nie mogąc zastawić stołu pieczonymi przez pół dnia mięsiwami czy deskami miejscowych serów? Skonfundowany lał mi więc diabelnie mocnego alkoholu, który, jakimś nie do końca jasnym dla mnie prawem, mieści się tu na liście specjałów postnych.

Nie narzekałem. Miałem świadomość, że zaglądam pod podszewkę Grecji. W wysuszonych ziarnach kryje się przecież nasza odwieczna nadzieja na to, że zawsze można cofnąć się do początków, odrzucić co zbędne, oczyścić się. Narodzić od nowa.

 

Zdjęcie główne: widok z restauracji na Ikarii. Fot. adamansel52 / Flickr, CC BY 2.0
Posted on

O wychodzeniu z Egiptu. Izraelska Pascha

Wiosenne święto Paschy (Pesach), nazywane także czasem wyzwolenia (z’man cheruteinu), upamiętnia uwolnienie Izraelitów żyjących w Egipcie oraz ich wędrówkę do Ziemi Obiecanej pod przewodnictwem Mojżesza. W Izraelu łączy się ono z wiosenną przerwą szkolną, czasem urlopów, pikników, wycieczek, a nade wszystko – rodzinnego biesiadowania. Zanim jednak rozpoczną się radosne celebracje, izraelskie gospodynie domowe oddają się niezwykle dokładnym porządkom…

 

Ani okruszka, ani ziarenka

Przed nadejściem święta należy pozbyć się z domu nie tylko nagromadzonego zimą kurzu; dla osób religijnych o wiele ważniejsze jest wyeliminowanie tzw. chamecu, czyli zakwasu. Znajduje się on w produktach spożywczych na bazie żyta, pszenicy, orkiszu, owsa i jęczmienia. Przez cały okres świąteczny nie spożywa się tego rodzaju pokarmów, zastępując je macą i mąką macową, a w sprzedaży pojawia się wiele produktów zastępujących tradycyjne pieczywo. Niekwaszone ciasto ma za zadanie przypominać, że Żydzi, uciekając z Egiptu, nie mieli czas na wypiek chleba z użyciem zaczynu.

 

Seder znaczy porządek

W kontekście Pesach niezwykle ważnym słowem staje się rzeczownik seder, czyli “porządek”. Nie chodzi tu jedynie o skrupulatnie wysprzątany dom, ale raczej o naturalny – czyli Boski – porządek rzeczy, który charakteryzuje ludzką egzystencję. Trwająca czterdzieści lat tułaczka Izraelitów poprowadziła Naród Wybrany do wolności; cierpienie prowadzi do wybawienia, a cierpliwe dążenie do celu i śmiałe zmierzenie się z przeciwnościami losu owocuje szczęściem i spełnieniem. Tę odwieczną regułę przypominać ma uroczysta kolacja spożywana na rozpoczęcie Pesach. Nazywa się ją nie inaczej, jak… seder.

 

Ziarenko inspiracji

Żydowska Pascha może, w swej mądrej wymowie, stanowić dla nas piękną wiosenną lekcję. Podobnie jak chrześcijańska Wielkanoc, jest świętem odrodzenia do życia, świętem wewnętrznej przemiany i radosnego otwarcia się na Nowe. Exodus staje się synonimem decyzji, którą podejmuje każdy człowiek, czyniąc świadomy krok w kierunku zmiany na lepsze. Zmiana ta wymaga od nas często wielu wyrzeczeń, wewnętrznej dyscypliny, wysiłku, zachodu – podczas sederowej kolacji symbolizuje je obecna na stole słona woda, kojarzona ze łzami, oraz gorzkie pokarmy, na przykład zioła lub chrzan. Cierpienie zostaje jednak zawsze wynagrodzone, a trud zrekompensowany. Faraon – wewnętrzny głos, który uniemożliwia nam uwolnienie się od własnych ograniczeń – pada pokonany; fale rozstępują się, a świat otwiera się przed nami. Tej wiosny spróbujmy wyjść z Egiptu wszyscy, bez względu na religię.

 

Zdjęcie główne:  Edward Poynter, Izraelici w Egipcie
Posted on

Ryżowe Śródziemnomorze. Cztery przepisy na pyszne dania z ryżu

Ryż serwuje się we Włoszech na bardzo wiele sposobów, np. z dziczyzną (risotto all’anatra), warzywami, słoniną, fasolą, salami, wątróbką i winem, z fasolą i żabami, z gorgonzolą i ślimakami, z winem musującym i krewetkami lub z truflami. Risottem w różnych odsłonach może pochwalić się Wenecja Euganejska: z rybami (np. risotto de pesse alla polesana) czy owocami morza, z cielęciną i wieprzowiną doprawioną cynamonem, rozmarynem i parmezanem (risotto all’isolana), z zielonym groszkiem, boczkiem i natką pietruszki (risi e bisi), z cebulą, kurczakiem i fenkułem (risotto alla veneta), z fasolką, cukinią, kapustą, szparagami czy grzybami. W Weronie zjemy risotto con le rane, z żabami. Mieszkańcy Lombardii mają mediolańskie risotto allo zafferano, z dodatkiem szafranu. Natomiast risotto alla pilota, na które przepis znajdziesz poniżej, jest jednym z tradycyjnych dań Mantui.


Risotto alla pilota

Składniki na 4 osoby:

300 g ryżu Carnaroli
100 g surowej kiełbasy do ugotowania
5 łyżek startego sera grana
60 g masła
sól

Przygotowanie:

Ryż ugotować w osolonej wodzie. Odcedzić. Kiełbasę obrać ze skórki, rozgnieść widelcem. Podsmażyć na maśle. Ryż połączyć z kiełbasą oraz startym serem grana.

Choć w innych regionach prym wiedzie zdecydowanie pasta czyli makaron, to i tam pojawiają się dania oparte na ryżu. W Toskanii na przykład szczególnie chętnie serwuje się risotto grzybowe lub dyniowe.

 

W Grecji popularna jest natomiast smaczna ryżowa sałatka – w odróżnieniu od włoskiego risotta, podaje się ją na zimno, z dodatkiem typowo greckich produktów, takich jak grecki jogurt czy ser feta.

Ryż po grecku

Składniki:

250 g ryżu Arborio
1 cebula czerwona
1 mały zielony ogórek
15 czarnych oliwek bez pestek
15 pomidorków czereśniowych
125 ml jogurtu greckiego
50 g sera feta
sol i pieprz

Przygotowanie:

W osolonej wodzie ugotować ryż na twardo. Odcedzić z wody, przelać zimną wodą, ponownie odcedzić i włożyć do głębokiej miski. Pomidorki umyć i osuszyć. Przekroić na pół. Cebulę i ogórek obrać, pokroić na kawałki. Fetę pokroić w kostkę. Wszystkie składniki dodać do ryżu. Wymieszać z jogurtem. Doprawić do smaku.

 

Ryż kochają również Hiszpanie, którzy przyrządzają z niego przystawki, pierwsze dania i desery. W Walencji, gdzie uprawia się takie rodzaje ryżu jak Bomba, Senia i Albufera, znane powszechnie jako „Arroz de Valencia”, narodziła się popularna na całym świecie paella. Może być przyrządzona z samych ryb lub również z dodatkiem mięsa (tzw. paella mieszana).

 

Paella walencka z samych ryb

Składniki na rosół rybny:

500 g resztek rybnych (kości, głowa czy inne odpady rybne)
1 łodyga selera naciowego
1 marchewka
1 mała cebula
3 pomidory
1 ząbek czosnku
3 łyżki oliwy z oliwek extra vergine
sól

Pozostałe składniki:

420 g ryżu Arborio
450 g kalmarów
450 g małży
4 homarce
10 krewetek królewskich
220 ml sosu pomidorowego
2-3 ząbki czosnku
12 łyżek oliwy z oliwek extra vergine
1 łyżeczka słodkiej papryki
pół łyżeczki peperoncino w proszku
1 opakowanie szafranu
sól

Przygotowanie rosołu rybnego:

Umyć resztki rybne. Umyć i obrać warzywa. Pokroić na kawałki. Do garnka włożyć resztki rybne oraz pozostałe składniki na rosół. Zalać 1,5 –2 l wody. Gotować na niezbyt dużym ogniu przez 25 minut. Od czasu do czasu odcedzać pianę, która wytworzy się na wierzchu. Gotowy rosół przecedzić na sitku i odstawić pod przykryciem.

Przygotowanie paelli:

Oczyścić i otworzyć homarce. Kalmary pokroić w plastry. Na patelnię polaną 5 łyżkami oliwy z oliwek wrzucić małże. Pod przykryciem otworzą się i wypuszczą płyn. Odcedzić je z płynu, który będzie nam potrzebny w kolejnych fazach przygotowania. Na drugiej patelni uprzednio polanej 7 łyżkami oliwy z oliwek dodać homarce i krewetki królewskie oraz podsmażyć minutę po obu stronach. Wyłowić homarce i krewetki, a na tej samej oliwie podsmażyć obrany i drobno pokrojony czosnek, a następnie obraną i pokrojoną cebelę. Kiedy cebula zarumieni się. dodać kalmary i pozostawić na małym gazie pod przykryciem przez 10 minut. Dodać sos pomidorowy i przyprawy. Dolać płyn z małży oraz rosół rybny. Kiedy wszystko zacznie wrzeć, dodać ryż. Po 10 minutach dodać homarce i krewetki królewskie, a po następnych 5 minutach małże. Zdjąć z gazu i rozłożyć na talerze.

 

Na koniec przenieśmy się do krajów bliskowschodnich, jak Izrael czy Liban. Tu szczególną popularnością cieszy się danie zwane mejadra, znane również jako mujaddara czy mudardara. To bardzo prosty przepis na ryż z dodatkiem soczewicy i cebuli.

 

Mejadra (mujaddara, mudardara) z Lewantu

Składniki:

150 g soczewicy
330 g ryżu
1 liść laurowy
2 małe cebule
2 ząbki czosnku
6 łyżek oliwy z oliwek extra vergine
kminek, cynamon, sól i pieprz

Przygotowanie:

Soczewice zalać wodą i odstawić na kilka godzin. Dodać liść laurowy i ugotować na miękko. Odcedzić z wody. Na patelnię uprzednio polaną 3 łyżkami oliwy z oliwek wrzucić obrany i pokrojony czosnek, a następnie dodać ryż. Całość mieszać przez pół minuty. Dolać 800 ml wody oraz posolić. Dusić pod przykryciem do momentu, kiedy ryż będzie miękki. Jeśli pozostanie trochę wody, należy ją wylać. Na drugiej patelni uprzednio polanej oliwą z oliwek poddusić przez 5 minut obrane i drobno pokrojone cebule. Do zarumienionej cebuli dodać trochę kminku, cynamonu, soli i pieprzu. Dokładnie wymieszać, a następnie dodać ugotowaną soczewicę oraz ryż.

 

Zdjęcie główne (main photo): Wooden Earth Cutlery

Posted on

Zapach ziarna. Marokański sfouf oraz pain marocain

Maroko od samego początku oczarowywało mnie zapachami. Do tej pory pamiętam pierwszy spacer feską medyną, niesamowitą mieszankę kolorów, tekstur i aromatów właśnie. Suk z jego wąskimi alejkami i pojedynczymi promieniami światła, wpadającymi przez ażurowe zadaszenie wprost na sylwetki gestykulujących sprzedawców, na małe sklepiki i niezliczone stoiska, niczym miniaturowe skarbce Ali Baby, wypełnione starannie zaaranżowanymi kompozycjami owoców i warzyw, wielobarwnymi piramidami przypraw czy płóciennymi workami, z których każdy krył coś innego. Był w nich cynamon, o rdzawej barwie i silnym słodko-korzennym aromacie, starty na proszek lub zwinięty w małe, twarde ruloniki; drobniutkie, kremowe ziarna sezamu; brązowe kulki gałki muszkatołowej o niezwykle silnym korzennym aromacie; sproszkowana kurkuma, barwiąca dłonie na żółto, a także jej korzenie, przypominające małe, baśniowe stworki. Tuż obok pysznił się brązowy kumin, król wszystkich marokańskich przypraw, magiczna ras-el-hanout, nadającą każdej potrawie wyjątkowy smak, drogocenny czerwony szafran, nasiona czarnuszki, czarne ziarenka pieprzu, cienkie zakrzywione nasiona kopru włoskiego o silnej anyżowej woni oraz chłodne czerwone ziarna soczewicy, w których tak lubię zanurzać ręce. Dziś, po kilkunastu latach ciągłych powrotów do Maroka, zapachy te nadal robią na mnie spore wrażenie.

Migdały i gałka muszkatołowa
Migdały i gałka muszkatołowa

 

Ulice i domostwa całego Maroka pachną najintensywniej w okresie ramadanu, kiedy to głód wyostrza wszystkie zmysły, a tace w sklepach, piekarniach, cukierniach i domowych kuchniach uginają się od ciężaru tysiąca słodyczy. Należy do nich pyszny deser, stanowiący prawdziwą kwintesencję marokańskiej kuchni – podawany do herbaty sfouf  (widoczny także na zdjęciu głównym).

Sfouf tradycyjnie podaje się do herbaty
Sfouf tradycyjnie podaje się do herbaty

Aby przygotować go samodzielnie, poszukaj dobrze zaopatrzonego sprzedawcy i poproś o:

  • 32 g blanszowanych migdałów
  • 200 g ziaren sezamu
  • 2 szczypty nasion kopru włoskiego
  • 1 ziarno gałki muszkatołowej
  • 1,5 laski cynamonu
  • 300 g mąki
  • 100 g masła
  • 100 g cukru pudru
  • 3–4 łyżki miodu (lub więcej, w zależności od tego, jak zwarta ma być mieszanka)
  • opcjonalnie nieco spożywczej gumy arabskiej

Zanieś swoje skarby do kuchni, a później przesyp do małych miseczek. Migdały podsmaż na oliwie (muszą być mocno zarumienione). Na małym ogniu upraż ziarna sezamu – tak, by stały się całkowicie brązowe. Następnie rozgnieć je w moździerzu lub zblenduj z ziarnami kopru, cynamonem i migdałami. Zetrzyj gałkę muszkatołową. Rozgrzej piekarnik do około 180º C i piecz mąkę, aż zrobi się brązowa (uważaj, bo bardzo łatwo ją spalić!). Dodaj rozpuszczone masło, oliwę, cukier puder i nieco miodu. Wymieszaj dokładnie wszystkie składniki. Gotowy sfouf powinien być jednocześnie sypki i odrobinę kleisty. Możesz również uformować małe ciasteczka, ozdabiając każde migdałem.

Marokański poranek pachnie świeżym chlebem
Marokański poranek pachnie świeżym chlebem

Najbardziej domowy i najcieplejszy ze wszystkich jest jeszcze inny magiczny aromat. Zapach marokańskich poranków, kiedy to budzą mnie igrające pod powiekami białe niteczki światła, wpadający przez okno szum morza oraz kojąca woń chleba, który spracowane ręce Sadiji niedawno wsunęły do pieca. W tym jednym małym bochenku kryje się prastara opowieść o rozgrzanych słońcem polach, szorstkich dłoniach oceniających ziarno, jednostajnym skrzypieniu młyna…

Pyszny marokański chleb zwany jest
Khobz to pyszny marokański chleb

Żeby zrobić najpopularniejszy marokański chleb, zwany khobz lub pain marocain, potrzebujesz: światła, odrobiny przestrzeni, otwartego serca, dużo zapału, a także:

  • 200 g mąki pszennej
  • 200 g mąki razowej żytniej
  • 3/4 łyżeczki soli
  • 1/2 łyżeczki cukru
  • 1 łyżeczki drożdży
  • 3/4 szklanki ciepłej wody
  • 1,5 łyżki oliwy

 

Na stolnicy lub w misce wymieszaj oba rodzaje mąki, sól oraz cukier. Uformuj z nich mały wulkan, a w jego zagłębienie wlej połowę wody. Dodaj oliwę i drożdże. Krótkimi, energicznymi ruchami zagniataj około 10 minut, w razie potrzeby dodając resztę wody, tak, żeby ciasto było elastyczne, ale nie nazbyt zbite. Ulep dwie takie same kule i pozwól im odpocząć w ciepłym miejscu przez około 10 minut. Następnie posyp stolnicę mąką i uformuj płaskie, gładkie bochenki. Pozostaw je pod przykryciem w ciepłym miejscu na około 2 godziny. Nagrzej piekarnik do 200º C. Każdy placek nakłuj widelcem w trzech miejscach i piecz do momentu, kiedy bochenki staną się brązowozłociste, w razie potrzeby, przekładając chleb na drugą stronę (w zależności od piekarnika: 20 do 40 minut).

 

 

Posted on

Ostatnie drzewo pomarańczowe w Jafo

Jafo. Piękne miejsce o pięknej nazwie, bo yafah znaczy po hebrajsku urodziwa. Morze wdziera się tu z impetem w ląd, który flirtuje z nim, szumiąc zalotnie liśćmi wszechobecnych palm, a zarazem stawia barierę wysokiego klifu, z którego roztacza się urzekająca panorama pobliskiej metropolii. Pod rozpalonym od słońca kamieniem rozpościera sie antyczne miasto, w którym kiedyś stacjonowały wojska Aleksandra Wielkiego; nad nim, jak to w środziemnomorskich krajach bywa, kwitnie handel pamiątkami, pobrzmiewa dźwięk kawiarnianych sztućców i podekscytowane okrzyki turystów, którzy wśród współczesnego zgiełku szukają śladów świętego Piotra. Na jednej z uliczek zaskoczeni zwiedzający fotografują wiszące drzewo pomarańczowe. Artysta o nazwisku Ran Morin umieścił je tam ponad dwadzieścia lat temu, ale przekaz płynący z instalacji wydaje się nie tracić nic ze swojej aktualności.

Fot. A. Mor
Fot. A. Mor

Oderwana od ziemi roślina zadaje pytania. Czy korzenie można zapuścić w powietrzu? Czy oderwanie od przeszłości daje wolność, czy może raczej gwarantuje pustkę? Czy samotność pozwala rodzić owoce, czy też jest stanem, który umożliwia jedynie jałową egzystencję? W pełni dojrzałe drzewo pomarańczowe może dawać do tysiąca owoców rocznie, ale wokół instalacji Morina, choć zielonej, znajdziemy tylko spalony słońcem kamień.

“Ostatnie drzewo pomarańczowe Jafo” pokazuje, że bez ukorzenienia w historii, owszem, będziemy żyć. Będzie to jednak życie w zawieszeniu, dalekie od pełni.

 

Zdjęcie główne: fot. Dana Friedlander / Israeli Ministry of Tourism
Posted on

Święta Ziemia Marcina Gutowskiego

Marcina Gutowskiego poznałam kilka lat temu, gdy zaprosił mnie do studia radiowej Trójki, by pogawędzić na antenie o Włoszech. Zaraz później odkryłam, że ten zapalony reporter najbardziej ze wszystkich krajów ukochał Izrael – ziemię, z której pochodzi mój mąż. Tematów do rozmowy pojawiło się więcej. Kiedy którejś wiosny spotkaliśmy się w samolocie do Tel-Awiwu, podarował mi swoją – nowiutką wówczas – książkę. Wystarczyły mi trzy dni pobytu u teściów, by przeczytać ją całą, a następnie z pełną odpowiedzialnością stwierdzić, że jest to najlepsza publikacja na temat Izraela, jaką miałam okazję mieć w ręku.


Marcin zabiera nas w podróż, która burzy stereotypy. Robi to przy tym z niezwykłą delikatnością, której często brakuje mi u dzisiejszych dziennikarzy. Nie ocenia, nie wartościuje. Słucha, pyta, zapisuje. Powstaje z tego materiał, który czyta się jednym tchem, i który zawiera więcej, niż tylko okruchy prawdy o Izraelu. Bo choć okruchów tych jest wiele, a każde z nich jest inne, to razem, niczym ziarnka piasku, tworzą niezwykłą, Świętą Ziemię.

 

Marcin Gutowski, Święta Ziemia. Opowieści z Izraela i Palestyny, Wydawnictwo Znak, Kraków 2015

 

Wzloty i upadki. Izraelskie powroty

Serdecznie zapraszamy do lektury reportażu Marcina Gutowskiego w Lente#03!

Posted on

Najlepsze kawiarnie w Maladze

O hiszpańskiej kawie trzeba wiedzieć jedną rzecz, która sprawia, że albo się ją kocha, albo nienawidzi. Chodzi o starą, tradycyjną metodę wypalania ziaren, której historia związana jest z II wojną światową. Podobno między jednym a drugim bombardowaniem nie było czasu, aby spokojnie i długo wypalać ziarna, w związku z czym dodawano do nich odrobinę cukru, które tworzą rodzaj glazury. El café torrefacto charakteryzuje się charakterystycznym, jakby przypalonym smakiem, i potrafi nie zestarzeć się przez lata. Minęły dziesięciolecia, a Hiszpanie nadal właśnie taką kawę lubią najbardziej.

Malaga jest niezwykle kolorowym miastem pełnym kawiarni, restauracji, winiarni i innych lokali. Fot. Julia Wollner
Malaga jest niezwykle kolorowym miastem pełnym kawiarni, restauracji, winiarni i innych lokali. Fot. Julia Wollner

Co jednak, jeśli jesteśmy miłośnikami północnoeuropejskich kawiarni i serwowanych w nich lekkich kaw o kwiatowym body? Co, jeśli tęsknimy za aeropressem i chemexem? Dwa najbardziej odpowiednie adresy znajdziecie poniżej.

Bertani Café

Ja, moja córka i Laura z Bertani
Ja, moja córka i Laura z Bertani

Królową tego miejsca jest Laura, największa znawczyni kawy w całej Andaluzji. W swoim maleńkim lokalu dzieli się miłością do aromatycznych ziaren zarówno z tubylcami, jak i przyjezdnymi. Jeśli lubisz podyskutować o wyższości espresso nad cappuccino – musisz tam zajrzeć!

Calle San Juan, 40, 29005 Málaga

 

Mia Coffee Shop

Moje dziewczyny pod kawiarnią Mia, w drodze do hammamu – gdy one się moczą, ja delektuję się kawą.
Moje dziewczyny pod kawiarnią Mia, w drodze do hammamu – gdy one się moczą, ja delektuję się kawą!

Kolejny niewielki lokal z wielką miłością do kawy, którą właściciele samodzielnie wypalają, zdobywając za to liczne nagrody. Tuż obok czeka egzotyczny hammam i relaks w orientalnym otoczeniu, po którym filiżanka wzmacniającego napoju będzie jak znalazł.

Plaza de los Mártires Ciriaco y Paula, 4, 29008 Málaga

 

Dla tych, którzy chcą poznać lokalny koloryt i zobaczyć, jaką kawę pijają najchętniej mieszkańcy Malagi, ciekawe będą dwa inne miejsca.

Café Central

Fot. Julia Wollner
Fot. Julia Wollner

W tej największej kawiarni w Maladze wystrój nie zmienił się od dziesiątek lat, podobnie, jak dostawca samych ziaren. I choć zdecydowanie nie jest to lokal związany z kawową trzecią falą, to nadal pozostaje obowiązkowym punktem na mapie miasta.

Plaza de la Constitución, 11, 29005 Málaga

 

Casa Mira

Casa Mira to ulubiona lodziarnia mieszkańcow Malagi, w której serwuje się także najlepszy w mieście turrón oraz lody o tym smaku. Miłośnicy kawy powinni zamówić przepyszną blanca y negro – mrożoną kawę z domową bitą śmietaną. Nie ma nic wspólnego z kawą speciality, ale… jest to najlepsza non-speciality, jaką piłem w tym regionie!

Nie, nie znam tej pani na zdjęciu, ale ładnie zapozowała!
Nie, nie znam tej pani na zdjęciu, ale ładnie zapozowała!

Calle Marqués de Larios, 5, 29015 Málaga

 

Czytaj także: Pyszne śródziemnomorskie kawy – od hiszpańskiej bombón do tunezyjskiej z wodą różaną

 

Posted on

Za’atar

Za’atar to jedna z moich ulubionych mieszanek przypraw. W najprostszej wersji składa się z utartego tymianku i sumaku oraz uprażonych ziaren sezamu. Popularna w krajach Bliskiego Wschodu, świetnie smakuje jako dodatek do hummusu lub tahini. Można posypywać nią zupy i sałatki, dodawać do marynaty do mięs lub warzyw albo piec bułeczki i chleby.

 

Nazwa za’atar odnosi się zarówno do mieszanki przypraw, jak i rosnącego w krajach Lewantu zioła, origanum syriacum. Po polsku roślina ta nazywa się lebiodka syryjska. Jest uważana za biblijny hyzop, którego Izraelici używali podczas pierwszej Paschy. Gałązki hyzopu nasączano ofiarną krwią i używano do skrapiania progów domów. Mieszanka hyzopu i cedru była zaś stosowana przez kapłanów podczas ceremonialnego oczyszczania wyleczonych z trądu.

 

 

W krajach wschodnich lebiodka syryjska stanowi podstawowy składnik mieszanki o nazwie za’atar, co wprowadza nieco zamieszania, bo sama figuruje przecież pod tą samą nazwą. Bywa jednak zastępowana innymi ziołami, najczęściej wspomnianym na początku tymiankiem, nierzadko z dodatkiem oregano, majeranku lub cząbru. Stałym składnikiem mieszanki są natomiast prażone ziarna sezamu oraz mielony sumak – kwaskowaty owoc krzewu rosnącego w krajach śródziemnomorskich, który nadaje przyprawie ożywczą, cytrusową nutę. Czasami zioła uciera się z dodatkiem gruboziarnistej soli.

 

Za’atarem posypuje się hummus lub labneh, czyli kremowy serek z odsączonego jogurtu. Można też obtoczyć w nim shanklish – dojrzewające serowe kuleczki. Labneh, za’atar, oliwa i pieczywo to popularne śniadanie chociażby w Izraelu, Syrii i Libanie. Na śniadanie podaje się również za’atar wymieszany z oliwą, w którym macza się ka’ak – puszysty chlebek z sezamem. Miksturę można rozsmarować też na surowym cieście chlebowym i upiec manakish – podobne do pizzy bliskowschodnie podpłomyki.

 

Domowy za’atar

4 łyżki tymianku

3 łyżki sezamu

2 łyżki oregano

1 łyżka majeranku

3 łyżeczki sumaku

1/2 łyżeczki gruboziarnistej soli

 

Sezam prażymy na suchej patelni.

 

W moździerzu ucieramy tymianek, oregano i majeranek.

Dodajemy sumak i sól, ucieramy jeszcze przez chwilę.

Dodajemy uprażony sezam i mieszamy.

 

Przechowujemy w słoiczku.

 

 

Pełnoziarniste pity z za’atarem

 

100 g mąki pszennej

200 g mąki pszennej pełnoziarnistej

1 1/2 łyżeczki suszonych drożdży

łyżeczka soli

200 ml letniej wody

 

łyżka oliwy

2 łyżki za’ataru

 

Mąki przesiewamy do miski, dodajemy drożdże i sól.

Wyrabiamy ciasto, stopniowo wlewając letnią wodę.

Przekładamy ciasto do miski, przykrywamy ściereczką i odkładamy w ciepłym miejscu do wyrośnięcia na około 40 minut.

 

Wyrośnięte ciasto oprószamy mąką i wyrabiamy przez chwilę.

Dzielimy na części i formujemy placki.

Przekładamy placki na blachę wyłożoną papierem do pieczenia.

Przykrywamy ściereczką i odstawiamy do wyrośnięcia na 20 minut.

 

Piekarnik rozgrzewamy do 220 stopni.

Pity smarujemy oliwą i posypujemy za’atarem.

Pieczemy około 10 minut.

 

Posted on

Cum grano salis. 5 ciekawostek o soli spożywczej

Produkcję soli na masową skalę jako pierwsi rozpoczęli najprawdopodobniej Chińczycy, jednak to historia Śródziemnomorza wydaje się z nią szczególnie związana. Historię regionu trudno wyobrazić sobie bez tej najważniejszej bodaj przyprawy, środka konserwującego, leczniczego, a być może nawet płatniczego. W judaizmie sól stanowi symbol przymierza Boga ze swym ludem, a w wielu innych tradycjach, ze względu na swą wysoką wartość ekonomiczną i właściwości konserwujące, symbolizuje zarówno bogactwo, jak i czystość czy niezmienność. Chrystus nazwał solą świata swoich apostołów, Rzym zawdzięczał soli chwałę i potęgę. Sól pojawia się w dziesiątkach przypowieści, sentencji i mitów. Warto poznać kilka ciekawych faktów na jej temat!

 

Na Sycylii wciąż produkuje się sól morską w sztucznych basenach solankowych w pobliżu Trapani, gdzie pierwsze warzelnie soli zakładali Fenicjanie, a produkcja soli znana jest od VIII w p.n.e.
Na Sycylii wciąż produkuje się sól morską w sztucznych basenach solankowych w pobliżu Trapani, gdzie pierwsze warzelnie soli zakładali Fenicjanie, a produkcja soli znana jest od VIII w. p.n.e. Fot. Algor7 / Wikimedia, CC BY-SA 3.0

 

  1. Morze Śródziemne, Morze Słone

Morze Śródziemne należy do najbardziej zasolonych wód świata: średnie zasolenie mórz wynosi bowiem ok. 3.5%, podczas gdy w Mare Nostrum sięga 4%. Dla porównania, zasolenie Bałtyku wynosi ok. 1%.

Za najbardziej zasolony zbiornik wodny na świecie uważane jest izraelskie Morze Martwe, co jednak nie jest zgodne z prawdą (bardziej słone jeziora znajdziemy w Afryce, Kanadzie i na Antarktydzie). Małe śródziemnomorskie państwo może jednak pochwalić się dostępem do Morza Czerwonego, które charakteryzuje się najwyższym zasoleniem wśród wszystkich mórz na świecie.

2. Tysiąclecia historii

Najstarszym europejskim ośrodkiem produkcji soli wydaje się być miasto Provadia w Bułgarii, założone około 4500 r. p.n.e., które prawdopodobnie przez wieki zaopatrywało w sól całe Bałkany. Prawdziwymi mistrzami handlu solą byli jednak nie mieszkańcy tego Półwyspu, a Rzymianie, którzy sól pozyskiwali z solanek u ujścia Tybru oraz w alpejskich kopalniach. Wykorzystywali oni także zasolenie wód Adriatyku, do którego z Wiecznego Miasta prowadziła Via Salaria, stanowiąca fragment starego sabińskiego szlaku transportu soli.

Bez wątpienia sól stanowiła niezwykłe bogactwo już dla cywilizacji wcześniejszych od Rzymu. Szlaki transportu soli przecinały cały starożytny świat, prowadząc od Maroka do Timbuktu, a statki przewożące drogocenny towar pływały z północnej Afryki do Grecji. Herodot pisał o karawanach z solą wędrujących po Pustynii Libijskiej. Szczególnymi względami cieszyła się sól u mieszkańców starożytnego Egiptu, którzy pozyskiwali ją ze słonowodnych jezior występujących w krainie nad Nilem, a także wydobywali w kopalniach. Najsłynniejszą z nich była Wadi Natrun (dosłownie: Dolina Natronu), położona między Kairem a Aleksandrią.

Morze Martwe
Morze Martwe

 

  1. Od lewatywy do portfela

Sól od najdawniejszych czasów stosowana była do konserwowania produktów spożywczych oraz doprawiania potraw, ale nie tylko. Bez soli nie powstałaby zachwycająca egipska sztuka i rzemiosło: sól wykorzystywana jest chociażby przy produkcji fajansu, znanego w Egipcie od 4 tysiąclecia przed naszą erą, oraz podczas wytwarzania drogocennych barwników, np. alizaryny (czerwieni).

Niezwykle istotną rolę odgrywała sól w antycznej higienie i medycynie. Egipcjanie używali jej do mumifikacji zwłok oraz jako środek czyszczący. Szorowali nią zęby, a nawet aplikowali jako… lewatywę. Rzymianie uważali ją za najlepszy środek dezynfekujący. Niektórzy językoznawcy zwracają uwagę na podobieństwo wyrazu “sól” (łac. sal) do imienia rzymskiej bogini zdrowia, Salus, a także do przymiotnika salvus (bezpieczny) oraz rzeczownika salvatio (zbawienie). Mówi się, że dawni mieszkańcy Italii mieli zwyczaj podawać odrobinę soli do ust noworodkom, chroniąc je tym samym przed działaniem sił nieczystych. Co ciekawe, podobny rtytuał stosowano także w kościele katolickim aż do II Soboru Watykańskiego.

Podążając dalej tropem etymologicznym, warto wspomnieć, że od rzeczownika “sól” wywodzi się słowo “sałata” – antyczni Rzymianie chętnie przyprawiali wszak spożywane zielone liście i warzywa. Od soli pochodzi także angielski rzeczownik salary (płaca, pensja), choć nie wiadomo, dlaczego tak się stało. Niektórzy badacze twierdzą, że rzymscy legioniści odbierali swe wynagrodzenie w postaci soli, jednak nie ma co do tego pewności. Uważa się też, że w starożytnej Grecji kupowano za nią niewolników, co do dziś ma swoje odzwierciedlenie w powiedzeniu używanym w różnych językach: “niewarty jego soli” (por. ang.: not worth his salt), czyli wart po prostu niewiele. Sól pozostaje także synonimem wysokiej ceny, co widać chociażby w wyrażeniu “słono za coś zapłacić” (por. włos.: pagare un prezzo salato).

Egipcjanie stosowali sól w procesie mumifikacji zwłok
Egipcjanie stosowali sól w procesie mumifikacji zwłok

 

  1. Słone przesądy z przymrużeniem oka

Wysoka wartość soli w krajach śródziemnomorskich skutkowała powstaniem licznych przesądów. Do dziś uważa się, że jej rozsypanie przynosić może pecha lub stanowić zapowiedź rodzinnej kłótni, a nawet tragedii. Złym wydarzeniom zapobiec można, sypiąc szczyptę soli przez lewe ramię – oślepiamy w ten sposób diabła, który czai się za ludzkimi plecami.

W naszych czasach sól stała się powszechnie dostępna i tania – nie oszczędzamy jej w kuchni, posypujemy nią oblodzone drogi. Do dawnych wierzeń podchodzimy z przymrużeniem oka lub, jak powiedzieliby Rzymianie, cum grano salis (z ziarenkiem soli). Tego wyrażenia jako pierwszy użył podobno Pliniusz Starszy w swojej Historii naturalnej, przyczyniając się do kojarzenia soli ze zdrowym rozsądkiem i mądrością (patrz włoski odpowiednik polskiego “mieć olej w głowie” – avere il sale in zucca czyli “mieć sól w dyni”).

Rozsypana sól jest niedobrą wróżbą. Nie bez kozery przydarzyło się to podczas ostatniej wieczerzy samemu Judaszowi, namalowanemu pędzlem Leonarda da Vinci w refektarzu bazyliki Santa Maria delle Grazie w Mediolanie.
Rozsypana sól jest niedobrą wróżbą. Nie bez kozery przydarzyło się to podczas ostatniej wieczerzy samemu Judaszowi, namalowanemu pędzlem Leonarda da Vinci w refektarzu bazyliki Santa Maria delle Grazie w Mediolanie.

 

5. Galicja hiszpańska, Galicja polska

Na koniec warto dodać, że jednym ze starożytnych ludów, które szczególnie chętnie trudniły się górnictwem soli, byli Celtowie (V–I w.p.n.e.), przez rzymskich panów Śródziemnomorza nazywani Galami. Najbardziej znane celtyckie saliny znajdowały się w Alpach Salzburskich w dzisiejszej Austrii, ale także w Europie Południowej, np. w północnej Hiszpanii, zwanej do dzisiaj Galicją. W ten sam sposób nazwano także region Polski, słynący na całym świecie z produkcji soli wydobywanej w miejscowości Wieliczka. Czy prawdą jest, że, jak twierdzą niektórzy, nazwę tych ziem zawdzięczamy śródziemnomorskiej historii drogocennego białego kruszcu? Cóż, jak mówią Włosi: Se non è vero, è ben trovato – nawet jeśli kłamstwo, to dobrze wymyślone.

 

Zdjęcie główne: Deramanus / Wikimedia, CC BY-SA 3.0
Posted on

Vasari o kobietach. Historia Properzii de’ Rossi

Twórczość artystyczna kobiet długo nie należała do głównych czy nawet pobocznych nurtów badawczych w historii sztuki. Można powiedzieć, że nie tylko nie znalazła się w kanonie tzw. wielkiej sztuki, ale też podlegała nieustającemu porównywaniu z twórczością mężczyzn. “Maluje jak mężczyzna” było wyrazem najwyższego uznania. Artystki znane i poważane w czasie, gdy żyły i tworzyły, po śmierci skazywano na zapomnienie. Paradygmat pozwalający na przemilczanie czy umniejszanie roli kobiet w historii sztuki został skutecznie podważony dopiero w roku 1971, kiedy Linda Nochlin opublikowała esej Why there have been no great women artists? Esej ten wywołał niemałe zamieszanie, ale też położył podwaliny pod feministyczną historię sztuki i wszelkie jej odgałęzienia. W swoim eseju Linda Nochlin daje dwie zasadnicze odpowiedzi na pytanie zadane w tytule. Po pierwsze, różnorodne przejawy dyskryminacji powodowały, że kobiety nie mogły podejmować takiej samej, jak mężczyźni, edukacji artystycznej (np. nie wolno im było wykonywać studiów z nagiego modela, co było absolutną podstawą kształcenia). Drugą przyczyną wskazaną przez Nochlin jest aspekt natury mentalnej: definicja “wielkości” czy “geniuszu” dotychczas stosowana w historii sztuki z zasady wyklucza kobiety. “Geniusz” to proces, zinstytucjonalizowany i ściśle określony co do zasad. Zinstytucjonalizowane procesy należały do mężczyzn, kobiety nie miały do nich dostępu. W świetle tych dwóch faktów – oraz szeregu innych, przywołanych w eseju – Nochlin konkluduje, że nie brak wielkich artystek może być powodem do zastanowienia, ale raczej fakt, że jakiekolwiek artystki w ogóle istniały.

 

Znakomite i błahe

W wieku XVI, w rozkwicie nurtu nazwanego później renesansem i humanizmem, po obu stronach Alp powstawały niezliczone traktaty teoretyczne: o malarstwie, architekturze, o proporcjach i perspektywie. Powstawały też biografie najznamienitszych artystów i architektów tamtych czasów. Na takim historiograficznym i teoretycznym gruncie powstały Żywoty najsławniejszych malarzy, rzeźbiarzy i architektów autorstwa Giorgio Vasariego (1511–1574). Był on malarzem i architektem, wykształconym humanistą, obytym w życiu dworskim dzięki wychowaniu na dworze Medyceuszy. Znane są jego prace malarskie z Palazzo Vecchio, z Sala Reggia w Pałacu Watykańskim w Rzymie, budynku Uffizich we Florencji, Pałacu Kawalerów św. Stefana w Pizie; jednak tym, co utrwaliło jego nieśmiertelność i sławę, również u pokoleń studentów historii sztuki na całym świecie, była jego działalność historiografa. Żywoty… stały się wzorcem dla tego szczególnego typu literatury, jaką są biografie artystyczne. Jednocześnie Vasari pozostawił w swym dziele wykład na temat sztuki w ogóle. Eksponując jedne cechy twórczości jako „znakomite”, inne zaś umniejszając lub wprost oceniając jako „błahe”, umacniał pewien sposób patrzenia na sztukę – wysoko cenił umiejętności doskonałego naśladowania natury, styl, wdzięk, lekkość prowadzenia kreski czy pędzla.

 

Autoportret Vasariego
Autoportret Vasariego

Niezadowolony Anioł

Pierwsze wydanie Żywotów… ukazało się w roku 1550, natomiast drugie, uzupełnione i poprawione – w 1568. Współredaktorem książki był Vincenzo Borghini, któremu przypisywane są również fragmenty wprowadzenia. Pierwsze wydanie zawierało życiorysy artystów już nieżyjących; wyjątkiem był biogram Michała Anioła, którego sława była tak wielka, że unieśmiertelniano go już za życia. Co ciekawe, Michał Anioł nie zachwycił się dziełem Vasariego, przynajmniej w zakresie swojej biografii. Nie jest ono bowiem wolne od subiektywnych sądów, w tym także w zakresie oceny motywacji, intencji, osobistych cech opisywanych artystów. Vasari ulegał też fantazji, domysłom i plotkom; czasem mylił daty czy osoby. Jego tekst stał się jednak wzorcem dla podobnych encyklopedii czy słowników biograficznych, a dla pokoleń historyków sztuki w czasach o wiele późniejszych – nieocenionym źródłem atrybucji obrazów odkrywanych w kościołach, pałacach, prywatnych kolekcjach, zaginionych czy zapomnianych.

 

Po jednym zdaniu…

Żywoty... można uznać za nowatorskie także z innego względu. Nie tylko stanowiły pierwsze dzieło nowożytne w rodzaju słownika biograficznego, ale też jako pierwsze przywoływały na swych kartach sylwetki kobiet-artystek: nie tylko tych legendarnych, z czasów starożytnych Aten czy Rzymu, ale również tych aktualnie działających malarek i rzeźbiarek z Bolonii, Cremony czy Flandrii. W swoim wielotomowym dziele Vasari nakreślił sylwetki około dwudziestu artystek; biorąc pod uwagę same liczby, jest to zupełnie godna reprezentacja. Nie przekłada się ona jednak na obszerną treść: w znakomitej większości przypadków mamy do czynienia z krótkimi, jedno- lub dwuzdaniowymi wzmiankami. Dla przykładu, o artystkach starożytnych tekst w wydaniu polskim zamyka się w jednym akapicie. Z treści dowiadujemy się o Irenie, która namalowała dziewczynkę dla świątyni Cerery w Attyce, o Alcystenie, która wykonała podobiznę akrobaty, Arystarte, która przedstawiła Eskulapa, oraz Marcii, która już za swej młodości wzięła za pędzel i malowała portrety najczęściej kobiet, a także swój własny odbity w lustrze. Według tego co mówią, niczyja ręka równie zręcznie nie pracowała pędzlem. Można to złożyć na karb braku źródeł, odległości w czasie i tym podobnych obiektywnych przyczyn.

 

… lub niewiele więcej

Przyjrzyjmy się zatem, jak sprawa wygląda w przypadku artystek współczesnych Vasariemu. W grupie tej znajdują się postaci jak Properzia de’ Rossi, Barbara Longhi, siostra Plautylla, malarki i miniaturzystki z Północy: Klara Skeyers z Gandawy, Anna, córka lekarza Seghersa, Lawinia, córka Szymona Beninga z Brugii (malarza, który miał swój biogram u Vasariego), Katarzyna z Hemsen (van Hemmesen), a także siostry Anguissola, z Sofonisbą na czele. Wypada powiedzieć, że z tej wcale szerokiej i różnorodnej grupy, jedynie Properzia de’ Rossi otrzymała swój indywidualny biogram, zredagowany tak, jak pozostałe biogramy w Żywotach…: objętości czterech stron i opatrzony portretem. W porównaniu do pozostałych artystek sporo miejsca – choć nie w postaci indywidualnych biogramów – poświęcił siostrom Anguissola, ze szczególnym uwzględnieniem Sofonisby. Pisał o niej zresztą w Żywotach… dwukrotnie: w biogramie Properzii de’ Rossi oraz przy okazji podwójnego biogramu Benvenuta Garofala i Hieronima da Carpi. W tej dość rozbudowanej historii znalazło się miejsce, by wspomnieć o rozmaitych malarzach działających w Cremonie, w tym również – i to całkiem obszernie – o niezwykle szczodrze obdarzonych talentami siostrach Anguissola, córkach możnego i czcigodnego pana Almicare Anguissoli. W tym miejscu warto przytoczyć fragment, w którym Vasari pisze o Sofonisbie: (…) chciałbym o pani Sofonisbie napisać coś więcej, a mianowicie, że w tym roku [1566] w Kremonie widziałem w domu jej ojca obraz jej ręki, wykonany z wielką umiejętnością, będący portretem jej trzech sióstr podczas gry w szachy, a z nimi ich starej piastunki, co wszystko wymalowane jest z taką umiejętnością i podobieństwem, że wydają się żywe i nie brak im nic, tylko mowy.

Pozostałe artystyki zostały nieledwie wspomniane. Artystki z Północy pojawiają się w rozdziale „Artyści flamandzcy”, w którym zbiorczo Vasari prezentuje kariery i dorobek rozmaitych północnych mistrzów. Siostra Plautylla została pomieszczona w żywocie Properzii de’ Rossi, Barbara Longhi zaś, wówczas bardzo młoda dziewczyna o obiecującym talencie – w żywocie Primaticcia, przy okazji dygresji na temat środowiska artystycznego Rawenny i okolic.

Przyczyna indywidualnego Properzii de’ Rossi wydaje się całkiem oczywista – jest to jedyna rzeźbiarka pośród kobiet wymienionych w Żywotach..., a zarazem jedna z bardzo niewielu działających rzeźbiarek w ogóle. Co więcej, jej biografia wydaje się wręcz emblematycznym przykładem historii kobiety, która podejmuje się sama kierować swoim losem. Dlatego też warto napisać o niej więcej niż tylko jako exemplum.

Autoportret Propercji, druga połowa XVI w.
Domniemany portret Propercji

 

Upomnienie o równouprawnienie

Żywot Properzii de’ Rossi niesie ze sobą mądre upomnienie o wykształcenie i równouprawnienie kobiet, jak stwierdził tłumacz Vasariego Karol Estreicher. Vasari odnotował, że wykonywała miniatury w przeciętych pestkach brzoskwini z taką cierpliwością i tak trafnie, że oglądanie tych dzieł budziło zdumienie – obdarzona była więc niewątpliwym talentem. Biograf ma jednak wątpliwości w kwestii historii otrzymania przez nią zlecenia na marmurową dekorację fasady głównej San Petronio w Bolonii – pisze, że Properzia uzyskała je dzięki staraniom męża, a nie poprzez wygraną w konkusie. Wiadomo przy tym, że Properzia pracy tej nigdy nie ukończyła; Vasari wspomina też o zawistnym mistrzu Amico, który obmawiał artystkę przed zarządem bazyliki, sprawiając, że że zapłacono jej bardzo źle.

Święty Piotr w pestce brzoskwini
Święty Piotr w pestce brzoskwini

Najbardziej znane dzieło Properzii – relief Józef i żona Putyfara – stanowiło prawdopodobnie jeden z elementów fasady. Properzia wykonała też popiersie Guida Peppoli, które przechowywane było w tej samej bazylice. Vasari o tych i każdym innym dziele rzeźbiarki pisze jako o „podziwianym”, „pełnym wdzięku”; podkreśla jej uzdolnienia muzyczne i wokalne oraz niezwykłą urodę. Dobór tematu Józefa i żony Putyfara tłumaczy nieszczęśliwą miłością do młodzieńca, który niewiele o nią dbał. Biorąc pod uwagę, że kilka wierszy wyżej pisze o mężu, który miał wspierać jej starania o pracę przy dekoracji bazyliki, uwaga o nieszczęśliwej miłości do młodzieńca sugeruje, że rzeźbiarka prowadziła podwójne życie. Jednocześnie, nie znajdziemy w tym zdaniu napiętnowania jej postawy, co może oznaczać, że była już owdowiała. Wspominając o tym, że Properzia z powodzeniem zajęła się miedziorytnictwem, ku ogólnemu podziwowi, Vasari konkluduje: i tak tej biednej, zakochanej panience wszystko udawało się, ze wyjątkiem nieszczęsnej miłości. Nie jest to zresztą stwierdzenie trafne: ostatnie lata artystka żyła w skrajnej biedzie. Jeśli wierzyć Vasariemu, papież Klemens VII, gdy dowiedział się o śmierci Properzii w przytułku Ospedale della Morte w Bolonii, żałował wielce, że zmarła. Była przecież cudownym zajwiskiem natury.

 

Józef i żona Putyfara – płaskorzeźba z ok. 1520 r.
Józef i żona Putyfara – płaskorzeźba z ok. 1520 r.

 

Properzia de’ Rossi, artystka, o której życiu i twórczości wiadomo tak niewiele, jest jedną z bardzo wielu – zbyt wielu! – kobiet, których działalność została zepchnięta w niebyt zaraz po ich śmierci. Brak zainteresowania, zwłaszcza w wiekach XVIII i XIX, kiedy kształtowała się nowoczesna nauka historii sztuki, spowodował bezpowrotną utratę wiedzy na ich temat, wyrzucenie kobiet z katalogu światowej sztuki, brak systematycznych studiów w kwestii ich twórczości i biografii. Przede wszystkim jednak– bezpowrotne marnotrawstwo talentów i twórczości, trudne do wykazania w liczbach, a zupełnie niemożliwe do oszacowania w wymiarze etycznym, kulturalnym, intelektualnym i artystycznym.

 

 

Do poczytania o malujących kobietach:
Giorgio VASARI, Żywoty najsławniejszych malarzy, rzeźbiarzy i architektów, przeł. Karol Estreicher Kraków 1985;
Frances BORZELLO, A World of Our Own. Women as Artists, London, 2000
Whitney CHADWICK, Women, Art and Society, London 2007
Germaine GREER, The Obstacle Race. The Fortunes of Women Painters and Their Work, London – New York, 2001
Linda NOCHLIN, Women, Art and Power and Other Essays, New York 1988
Rozsika PARKER, Griselda POLLOCK, Old Mistresses. Women, Art and Ideology, New York, 1981
Ann HARRIS SUTHERLAND, Linda NOCHLIN, Women Artists: 1500-1950, Los Angeles – New York 1976
Mary D. SHERIFF, An Exceptional Woman. Elisabeth Vigee-Lebrun and the Cultural Politics of Art, Chicago and London 1997

 

Zdjęcie główne: fragment ryciny Alexandra Vincenta Sixdeniersa (1795-1846), Properzia de’ Rossi kończąca swoje ostatnie dzieło (na podstawie obrazu Louisa Ducisa)

 

Posted on

Kto się boi miłości? O prozie Dorit Rabinyan

Żywopłot, który wywołał w Izraelu burzę, to subtelna powieść częściowo oparta na prywatnych doświadczeniach autorki. Rabinyan opisała zakazany owoc dwudziestego pierwszego wieku, czyli uczucie łączące Liat i Hilmiego, Izraelkę i Palestyńczyka. Bohaterowie poznali się i związali ze sobą, przebywając w Nowym Jorku, gdzie ich miłość nie miała wydźwięku społeczno-politycznego. Jednak po powrocie do Izraela historia okazała się mieć tragiczny finał, w którym chłopak umiera z dala od swej ukochanej, a oboje jawią się jako następcy Romea i Julii, ofiary niedokończonych pojedynków współczesnych Montekich i Kapuletich.

 

Po wypowiedzi ministra, która wstrząsnęła opinią publiczną, oraz późniejszej dyskusji, jaka przetoczyła się przez Izrael, ministerstwo wycofało się ze swego stanowiska. Jednak czytelnicy jeszcze przez długi czas nie mogli zrozumieć absurdalnej decyzji burzącej próby zaprowadzenia pokoju między narodami. „Time Out Tel Aviv” w ramach protestu opublikował film ukazujący całujących się Żydów i Arabów (patrz tutaj), który z dnia na dzień stał się hitem internetu. W konsekwencji powieść Rabinyan okazała się bestsellerem i, dwa lata po premierze, otrzymała nagrodę Steimatzky – najstarszej i największej sieci księgarń w Izraelu. Co więcej, jak podaje Instytut Tłumaczeń Literatury Hebrajskiej, Żywopłot przetłumaczono do tej pory na dziewięć języków. W Polsce powieść ukazała się w 2016 roku.

W ubiegłym miesiącu na polskim rynku ukazał się debiut literacki Rabinyan z 1995 roku. Perskie narzeczone to historia młodych Żydówek dorastających w fikcyjnej perskiej wiosce, na pograniczu krajów i kultur. Mizrachijczycy przedstawieni są na poły realnie, a na poły magicznie; rytm ich życia wyznaczają nietypowe dla żydowskiej diaspory zachowania, osobliwe przesądy i rytuały. Naturalizm miesza się z baśniowymi opisami, dzięki czemu autorka zręcznie manipuluje wyobrażeniem czytelnika na temat przedstawianego świata. Książka, wydana niemal dwadzieścia lat przed kontrowersyjnym Żywopłotem, spotkała się z uznaniem krytyki i czytelników – Rabinyan opisuje w niej codzienność świata orientu, gdzie na porządku dziennym są małżeństwa dwunastolatek, znieważanie i przemoc wobec kobiet, gusła i zabobony. Symboliczny lament kobiet zwiastujący narodziny kolejnej dziewczynki w wiosce nie może oznaczać niczego dobrego. A jednak główne bohaterki, Flora i Nazi, próbują wywalczyć dla siebie szczęśliwe życie, choć upatrują go u boku władnych mężczyzn.

 

W obu powieściach pisarka stawia swych bohaterów w pewnym oddaleniu od grupy odniesienia – tak, by przeżywane przez nich trudności stały się jeszcze bardziej widoczne, przeskalowane. Problemy postaci wzbudzają u czytelnika poczucie, że za ich nieszczęściem stoi bezimienny oprawca: możemy się domyślać, że za niepowodzenie związku Liat i Hilmiego oskarżany jest nacjonalizm, zaś w przypadku Perskich narzeczonych za ucisk wkraczających w dorosłość kobiet dpowiada patriarchat. Bez wątpienia dla Rabinyan to właśnie zachowania społeczne są źródłem gniewnej inspiracji. Podobnie jak Zeruya Shalev, portretuje ona nie tylko szerokie spektrum kobiecego postrzegania rzeczywistości; akcentuje także miejsce kobiet świecie męskiej dominacji. Proza autorki Żywopłotu wydaje się jednak o wiele subtelniejsza, wręcz naiwna, w odróżniueniu od pełnej temperamentu i dobitnej w swoim przekazie Shalev, jak dotąd najbardziej poczytnej z izraelskich pisarek.

Lubię myśleć o Izraelu jako o Narodzie Księgi. Myśleć, że jest to kraj, w którym słowa są ważne, poddawane refleksji, a później nieustępliwie interpretowane. Lubię myśleć o Izraelu jako o miejscu, w którym inspiracją do szukania rozwiązań i naprawy świata są właśnie słowa, zarówno te spisane w Księdze, jak i te spisywane współcześnie. Dlaczego zatem niektórzy boją się słów najdelikatniejszych? Kto w Izraelu boi się miłości? Idąc tropem Rabinyan, zastanówmy się, kogo pokochać, by jednym uczuciem zburzyć wiele murów. Kiedy to piszę, zaczynam myśleć o Polsce.

 

Dorit Rabinyan, Żywopłot, Smak Słowa 2016, tłum. Agnieszka Olek
Dorit Rabinyan, Perskie narzeczone, Smak Słowa 2018, tłum. Agnieszka Olek

 

Dorit Rabinyan urodziła się w persko-żydowskiej rodzinie w Kefar Sawa w 1972 roku. Jest autorką powieści, scenariusza filmowego oraz książki dla dzieci. Została m.in. laureatką Nagrody Bernsteina oraz prestiżowej nagrody Premiera Izraela w dziedzinie literatury. W 2016 roku gościła na polskim festiwalu Literacki Sopot.

Zdjęcie główne: fot. Giuseppe Milo / Flickr, CC BY 2.0
Posted on

Z włoskiego pieca

Zacznijmy od tego, że nie tylko Polska może pochwalić się ogromną liczbą rodzajów pieczywa. Włochy wcale nie zostają w tyle, tym bardziej, że każdy region ma swoje typowe wypieki. Niektóre z nich rozpowszechniły się nie tylko na cały kraj, ale wręcz na cały świat, jak chociażby ciabatta, focaccia czy grissini. Aby odkryć mniej znane rodzaje pieczywa, trzeba przejechać całą Italię, z góry na dół, wszerz i wzdłuż, i posmakować mniej sławnych, a jednak bardzo charakterystycznych wypieków. Należy do nich chociażby okazały chleb z Altamury, małe chlebki w formie krzyżyków z Ferrary, wyrośnięte bochny z Apulii i liczne inne specjały z setek miast i miasteczek.
Jak ważnym elementem we włoskiej kuchni jest chleb, zrozumiemy, siadając w jakiejkolwiek restauracji czy trattorii. Pieczywo i oliwa będą zawsze obecne na stole. To podstawa, do każdego dania. Kiedy zaczynałam zgłębiać tajniki włoskiej kuchni i kultury, patrzyłam zdumiona na Włochów, którzy przegryzali tagliatelle z ragù, pomagając sobie kromką chleba. Mąka z mąką? Dla mnie było to nie do pojęcia. Dziś sama przyjęłam wiele tutejszych zwyczajów, a o chlebie postanawiam porozmawiać z zaprzyjaźnionym piekarzem z Marradi, mojego miejsca zamieszkania.

 

 

Neutralny towarzysz
Zaczynam od pytania jaki rodzaj pieczywa jest najbardziej typowy dla Półwyspu Apenińskiego. ‘Pane toscano’ – odpowiedział bez chwili zawahania. – Mówisz tak dlatego, że jesteś Toskańczykiem, czy mimo wszystko starasz się być obiektywny? – drążyłam. – Nie, nie; tak jest w istocie! ‘Pane toscano’ znajdziemy w każdym zakątku Italii. Oczywiście tylko u nas może się tak nazywać, w każdym innym regionie będzie to chleb typu toskańskiego; tak, jak z mojego pieca wychodzi chleb typu apulijskiego. Oryginalny ‘pane pugliese’ kupimy tylko w Apulii. – A wiesz, że Polacy krzywią się na samą myśl o włoskim chlebie bez soli? – zapytałam. – Wiem! Wasz jest inny w konsystencji, intensywny w smaku, ale sama powiedz, jak można jeść fiorentinę z pieczywem, które pokrywa jej smak? Chleb musi być neutralny, by daniom jedynie towarzyszyć, a nie kłócić się z ich smakiem.
Piekarnia w zaledwie trzytysięcznym Marradi każdej nocy produkuje, jeśli weźmiemy pod uwagę gatunek i formę, ponad 40 typów chleba. Kiedy piekarz oprowadza mnie po swoim królestwie, jestem zaskoczona tym, jak wiele rodzajów mąk używanych jest do wypieków. Poza zwykłą mąką typu 0, znajdziemy też mąkę słonecznikową, ryżową, kukurydzianą, kamut, pełnoziarnistą, mąka orkiszową, kasztanową i inne.


Główny bohater

Nieprawdziwe byłoby jednak stwierdzenie, że we włoskiej kuchni chleb jest tylko towarzyszem dań. Często bywa bowiem ich najważniejszym składnikiem i to nie tylko w wypadku szerokiej gamy kanapek (tak zwanych panini), grzanek, czyli crostini, albo bruschetty. Często jest głównym bohaterem dań typowo obiadowych, jak chociażby słynna toskańska panzanella czy pappa al pomodoro. To potrawy, które narodziły się z biedy, panującej tu kilkadziesiąt lat temu. Aby nie wyrzucać starego chleba, ludzie zaczęli go przetwarzać. Panzanella to namoczony, a potem rozdrobniony czerstwy chleb, wymieszany z pomidorami, ogórkiem, czerwoną cebulą, bazylią, solą, pieprzem, oliwą i octem winnym; pappa natomiast to nic innego, jak zupa chlebowo-pomidorowa, przygotowana z chrupiących grzanek natartych czosnkiem i świeżych pomidorów. Na koniec trzeba wspomnieć o passatelli, czyli makaronie, do przygotowania którego, zamiast mąki, używa się suchego tartego chleba. To przysmak typowy dla środkowych Włoch: Emilii-Romanii, Marche i Umbrii.

 

Święto chleba
O tym, jak ważny jest dla Włochów chleb, świadczą też liczne festy, organizowane w wielu włoskich miasteczkach. W Marradi festa del pane odbywa się każdego roku w połowie maja. Na placu przy ustawionych piecach spotykają się wszyscy piekarze miasteczka i przez cały dzień częstują swoimi wypiekami mieszkańców i przybyłych gości. Z tej okazji można również obejrzeć zabytkowe maszyny, wykorzystywane w procesie produkcji pieczywa. Przy okazji warto wspomnieć, że Włosi ponad wszystko cenią sobie jakość, zwłaszcza w kwestii żywności, co sprawia, że często skłaniają się do wiekowych receptur i sposobów produkcji. Na Półwyspie Apenińskim znajdziemy jeszcze wiele czynnych młynów wodnych, z tradycjami przekazywanymi z pokolenia na pokolenie, oraz piekarnie, które mogą poszczycić się prawdziwym piecem drzewnym – pieczywo w nim wypiekane nie ma sobie równych.

Czerwone zboże
Coraz częściej wraca się także do gatunków zbóż, które cenili nasi dziadkowie. Pewna firma rolnicza z regionu Romania odtworzyła i z sukcesem kontynuuje uprawę dawnego zboża, zwanego Gentil Rosso. Ma ono niewielką zawartość glutenu, co powoduje, że ciasto przygotowane z takiej mąki jest mniej elastyczne. To też mogło być powodem zaprzestania jego uprawy na początku poprzedniego stulecia. Obecnie, w czasach, kiedy wszyscy skupiają się na żywności bio, zboże to znów święci triumfy. Farma pozostaje otwarta dla zwiedzających i w określonych porach roku można na własne oczy zobaczyć pradawne zboże, którego wysokość osiąga blisko dwa metry. Oczywiście, jak w wypadku większości upraw ekologicznych, i tu jakość przekłada się na cenę: za mąkę z Gentil Rosso czy też gotowy chleb zapłacimy kilkakrotnie drożej niż za produkt z innego zboża.

Rodzaje włoskiego chleba. Ilustracja: Magdalena Barganowska dla "La Rivisty"
Rodzaje włoskiego chleba. Ilustracja: Magdalena Barganowska dla “La Rivisty”


Szczęście i marmolada

Kto był we Włoszech, na pewno nie raz słyszał okrzyk: pane burro marmellata!. To nic innego, jak chleb z masłem i marmoladą, czyli ulubione śniadanie większości Włochów, które zwykle kojarzy się z dzieciństwem i z mamą krzątającą się po kuchni. Niewielu turystów przyjeżdżających do Italii wie, że w małych miasteczkach i wioskach wciąż podtrzymuje się też zwyczaj kupowania świeżo zrobionej kanapki w przybytku, który pełni funkcję sklepu i baru. Można tam poprosić o świeżą pajdę chleba z mortadellą czy finocchioną – wybór wędliny zależy od regionu Italii, w którym się znajdziemy. Do tego jeszcze tylko kieliszek wina i już mamy prawdziwe szczęście. Może więc, zamiast boczyć się na włoskie pieczywo, lepiej znaleźć swój ulubiony gatunek i prawdziwie się w nim rozsmakować. Un bicchiere di vino con un panino… la felicità.

 

Zdjęcia: Julia Wollner
Posted on

The Place. Rozmowa z Paolem Genovese

Na planie The Place zebrały się same gwiazdy – m.in. Valerio Mastandrea, Marco Giallini, Alba Rohrwacher, Sabrina Ferilli. Głównym bohaterem jest siedzący w niewielkim barze tajemniczy mężczyzna z czarnym notesem. Rozmawia z ludźmi, którzy proszą go o zdrowie dziecka, o urodę, miłość czy o odzyskanie wiary w Boga. On wszystko skrzętnie notuje, obiecuje pomoc, ale żąda w zamian wykonania pewnego zadania… 

 

Po sukcesie Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie publiczność oczekiwała, że zrobi Pan kolejną komedię. Zdecydował się Pan jednak na film wieloznaczny, stawiający trudne i niewygodne pytania. Dlaczego?

Powodów było wiele. Przede wszystkim po Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie poczułem, że nie chcę się powtarzać. Sukces daje kredyt zaufania u publiczności – wiedziałem, że ludzie przyjdą do kina, żeby zobaczyć mój film. Postanowiłem, że pójdę dalej niż do tej pory, opowiem historię trudniejszą i bardziej mroczną; byłem przekonany, że taki właśnie film może się widzom spodobać.

Inspirował się pan amerykańskim serialem The Booth at the End, który uznano wprawdzie za interesujący, ale nie odniósł on przecież szalonego sukcesu.

Rzeczywiście ten amerykański serial bardzo mnie poruszył, bo dotyka spraw ważnych, fundamentalnych. I jest bardzo aktualny. Chciałem też rozwinąć wątki serialowych postaci, które wydały mi się szczególnie interesujące.

Czyżby lubił Pan ryzykować?

Artysta musi ryzykować. Tak jak mówiłem, po Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie nie chciałem się powtarzać. Wolałem się potknąć, zrobić gorszy film, ale taki, do którego będę na 100 procent przekonany. Oczywiście miałem przy tym nadzieję, że widzowie go docenią. Inna sprawa, że często powtarzam opinię braci Tavianich, którzy twierdzili, że publiczność sama nie wie, co może jej się spodobać; trzeba jej to uświadomić.

Czymś, co łączy Pana dwa ostatnie filmy, jest fakt, że ich akcja zamknięta jest w niewielkim pomieszczeniu. W Dobrze się kłamie… było to mieszkanie Evy i Rocca, tu – niewielki bar. Odbiera Pan tę hermetyczną przestrzeń jako wyzwanie?

Rzeczywiście w obu przypadkach kręciliśmy tylko w jednej lokacji. Poprzednio mieliśmy jednak zdecydowanie więcej miejsca – to było duże mieszkanie. Tym razem dysponowaliśmy zakamarkiem w niewielkim barze, a właściwie stołem, przy którym siedzi główny bohater. Filmowy świat bardzo nam się więc skurczył, a każde ujęcie musiało być bardzo precyzyjnie przemyślane. Cały ciężar spoczywał na aktorach. Postanowiłem, że kamera nie będzie pokazywać tego, co się dzieje na zewnątrz – w gruncie rzeczy to nieważne, czy rzecz dzieje się w Rzymie czy gdziekolwiek indziej. Mógłby to być bar w dowolnym miejscu w Europie.

 

Po nakręceniu Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie bardzo wyraźnie zdałem sobie sprawę, że każdy widz przenosi filmową opowieść na to, co wydarzyło się w jego życiu. Opowiedziałem więc historię uniwersalną. Po obejrzeniu The Place ludzie zastanawiają się, jaka jest mroczna strona ich osobowości, a ja dopiero teraz widzę wyraźnie, że w dwóch ostatnich filmach kazałem się bohaterom konfrontować z ich osobistymi demonami. W Dobrze się kłamie… były stosunkowo niewielkie, kryły się w telefonach komórkowych. Sytuacja wyjściowa była prosta: gra towarzyska, w której wszyscy uczestnicy kładą na stole telefony i pozwalają innym czytać swoje SMS-y czy odsłuchiwać wiadomości ze skrzynki głosowej. W The Place ciężar gatunkowy rośnie; demony mieszkają w czarnym notesie. Każdy z bohaterów musi odpowiedzieć sobie na pytanie, jak wiele jest w stanie poświęcić, by zrealizować marzenia. Czy zrobi to za wszelką cenę, oszukując i zabijając? Zwłaszcza w dzisiejszych czasach warto się nad tym zastanowić.

A jak Pan odpowiada sobie na to pytanie?

Tak samo jak jeden z bohaterów filmów mam córkę. Zadałem sobie pytanie: co bym zrobił, gdyby się okazało, że moje dziecko zachorowało na raka, a je mogę ją ocalić za cenę życia innego dziecka? Nie potrafiłem sobie jednak odpowiedzieć. Tak naprawdę dowiadujemy się prawdy o sobie dopiero wtedy, gdy znajdujemy się w konkretnej sytuacji. Teoretyzowanie na nic tu się nie zda.

Młoda kobieta w The Place prosi bohatera z czarnym notesem, by pomógł jej odzyskać miłość męża. Jak odniesie się Pan do tej sytuacji?

Pyta Pani, czy, jak w scenariuszu, zdecydowałbym się na rozbicie innego małżeństwa, by żona nadal mnie kochała? Może tak?

Zastanawiam się też, kim jest główna postać Pana nowego filmu.

Na to pytanie każdy sam musi sobie odpowiedzieć.

Czy to w tych pytaniach kryje się sekret dobrego filmu? A może najważniejsi są aktorzy, scenariusz?

Ważne są słowa i to, kto je wypowiada.

Sekret kina jest więc Panu doskonale znany; jednak Pana droga do reżyserii była dość kręta. Studiował Pan ekonomię, potem pracował w reklamie… 

To prawda, że zacząłem dość nietypowo. Zawsze jednak lubiłem opowiadać historie. Robiłem to na różne sposoby: pisałem opowiadania, wystawiałem przedstawienia w mojej małej trupie teatralnej. Kręciłem też filmy krótkometrażowe – w czasie, gdy nie było to jeszcze wcale modne. Rzeczywiście jednak długo nie brałem tego na poważnie. Zmiana nastąpiła, gdy nawiązałem współpracę z Lucą Miniero. Nakręciliśmy razem krótki film Incantesimo napoletano, który został nominowany do nagrody David di Donatello. Przekonałem się wówczas, że to właśnie film jest tym, co mnie w życiu najbardziej interesuje.

Ciekawa jestem wobec tego, co oznacza dla Pana określenie „kino popularne”.

Cóż, film jest jak jedzenie, raz na jakiś czas trzeba zmieniać menu! Niech żyje sushi, ale i McDonald też. (śmiech)

Proszę powiedzieć nam na zakończenie: nad czym pracuje Pan teraz? Wróci Pan do komedii?

Znowu szykuję film inny niż te, które nakręciłem do tej pory – tym razem z nutą fantastyki. Zrealizuję go w Nowym Jorku. Będzie nosił tytuł Pierwszy dzień mojego życia.

https://www.youtube.com/watch?v=Ah40HPUzOHA&feature=youtu.be

 

Zdjęcia: Aurora Films
Posted on

Z ziemi

W Izraelu już kilka tygodni temu celebrowano radosne święto zwane Nowym Rokiem Drzew (Tu Bi-Szwat). To właśnie wtedy najwcześniej kwitnące drzewa Ziemi Świętej budzą się do życia i rozpoczynają nowy cykl owocowania. Izraelskie rodziny swiętują ten moment w ogrodzie, sadząc kwiaty i krzewy, świadomi, że są podobne do nas. Czyż w Piśmie nie padają bowiem słowa, że “człowiek jest drzewem pola”? Czyż nie rodzimy się, nie wzrastamy jak rośliny, by na koniec powrócić w objęcia Matki Ziemi? Z okazji Tu Bi-Szwat w niektórych regionach szczególnie chętnie sieje się pietruszkę, która od czasów starożytnych symbolizuje hart ducha, męstwo i wygraną. Jej polska nazwa zdaje się pochodzić od łacińskiego rzeczownika petra –“skała”, przypominając, że troskliwie pielęgnowane ziarno daje piękny owoc, bogaty w siłę, odporny na zło.

Na nowy miesiąc życzę Wam serdecznie, by ziarno, które siejecie, kiełkowało radośnie i śmiało. Ziemia zabiera, ziemia oddaje. Niech będzie dla nas szczodra, a my bądźmy jej wdzięczni.

Posted on

Konkurs fotograficzny – wygraj voucher na wakacje w Chorwacji!

Drodzy Czytelnicy,

po raz kolejny, z wielką radością, pragniemy zaprosić Was do udziału w konkursie fotograficznym organizowanym przez portal Cromania.pl, przy wsparciu Ambasady Republiki Chorwacji w Warszawie. Jako miłośnicy Śródziemnomorza, także w tym roku z radością partnerujemy temu przedsięwzięciu, przekazując szereg nagród dla osób, których zdjęcia zostaną wyróżnione.


Aby wziąć udział w zabawie, należy przesłać zdjęcie z wakacji w Chorwacji na adres: cromania@tlen.pl.

Konkurs trwa od 14 lutego do 30 kwietnia 2018 r.

 

Zwycięzca konkursu otrzyma voucher na pobyt w obiekcie wakacyjnym w Chorwacji (nagroda ufundowana przez firmę Novasol). Ponadto, trzy najlepsze fotografie zostaną wyeksponowane w siedzibie Ambasady Republiki Chorwacji. Ich autorzy również otrzymają nagrody od sponsorów (m.in.: Podravka, Express Map, ArtMus – IK Izabela Kopeć).

Więcej informacji o konkursie i sponsorach znajduje się na tutaj.

Życzymy miłej zabawy!

 

Zdjęcie główne: fot. Sunny Au8ustUnsplash
Posted on

Boujloud w Maroku

Nie ma wątpliwości, że zbliża się jedno z najważniejszych, a być może wręcz najważniejsze święto muzułmańskiego świata. Do Eid el Kabir (Eid al Adha) czyli Święta Ofiarowania upamiętniającego ofiarę Abrahama pozostało jeszcze sześć dni, a wydawać się może, że dosłownie ze wszystkich stron, z ulic, placów i podwórzy domów, dobiega charakterystyczny dla tego okresu dźwięk – żałosne beczenie baranów.

W wielu miejscach ustawiono już prowizoryczne zagrody, w których tłoczą się wystawione na sprzedaż zwierzęta. Każde z nich można dokładnie obejrzeć, kupić, a później załadować na przyczepę tuktuka lub przywiązać do bagażnika motoru i zawieźć do domu. Bardzo często w tej ostatniej drodze towarzyszy ofierze nie tylko nowy właściciel, ale również gromada dzieci, dla których czas poprzedzający Eid El Kabir jest idealną okazją do zabawy: nic nie może równać się dzikiej gonitwie i wtórowaniu głosom zwierząt.

Ja jestem nieco mniej szczęśliwa, kiedy kilka dni przed Świętem Ofiarowania nasz baran pojawia się w domu. Wraz z innymi zwierzętami czeka na swą ostatnią godzinę w specjalnie przygotowanym pomieszczeniu, a mnie kraja się serce, choć wiem, że nie będzie cierpieć tak, jak zwierzaki w hodowlach przemysłowych (sam akt ofiarowania trwa dosłownie sekundę). Tuż po porannej modlitwie zostaje obmyty, a następnie złożony w ofierze i oskórowany. Mięso jest dokładnie dzielone na trzy części, z których pierwsza jest zjadana tego samego dnia wieczorem, druga zamrożona, a trzecia podarowana biednym. Podczas Eid El Kabir nikt nie może pozostać głodny i nic nie powinno się zmarnować.

Fot. Clara Sanchiz / Flickr, CC BY-SA 2.0
Fot. Clara Sanchiz / Flickr, CC BY-SA 2.0

Przez najbliższe parę dni w powietrzu unosi się charakterystyczny słodkawy zapach krwi i świeżych skór. Te ostatnie można po prostu wyrzucić (co zdarza się stosunkowo rzadko i zdecydowanie częściej w dużych miastach), sprzedać, wysuszyć na słońcu lub wykorzystać do przygotowania kostiumów na pogański karnawał, szczególnie popularny na południu Maroka – Boujloud.

Boujloud, w zależności od regionu zwany również Bilmaoun, Boulabtayne czy Souna, to trwająca co najmniej trzy dni maskarada, rozpoczynająca się zazwyczaj dzień po Święcie Ofiarowania. Zgodnie ze starą berberyjską tradycją, sięgającą jeszcze czasów przedislamskich, młodzi Marokańczycy zakładają spreparowane skóry kóz lub owiec, a twarze chowają za maskami lub grubą warstwą węgla drzewnego. Do przegubów przywiązują owcze kopyta, których magiczne dotknięcie może zarówno przynosić szczęście, jak i być fatalne w skutkach. Samo projektowanie kostiumu trwa dobrych kilka dni, bo każde przebranie składa się z kilku skór i wielu dodatkowych ozdób, takich jak naszyjnik z muszli czy kolorowe chusty. Konkurencja jest duża, a strój im dziwniejszy, tym bardziej atrakcyjny.

Boujloud (dosłownie „człowiek ze skórami”), często uzbrojony w długi kij, wędruje od domu do domu, zbierając pieniądze lub jedzenie – przede wszystkim jajka, cukier i mięso. Towarzysząca mu procesja składa się z wielu przedziwnych postaci. Jest Żyd, starzec i jego żona, czarnoskóra kobieta i kadi, osioł, złodziej czy wreszcie francuski oficer. Cała gromada, przy akompaniamencie fletów, bębnów oraz śpiewu, kieruje się ku głównym placom miast i miasteczek, gdzie wieczorami odbywają się prawdziwe uliczne spektakle.

Tematy przedstawień są wprawdzie różne, ale zawsze dotyczą najważniejszych aspektów z życia społeczności, takich jak ślub, narodziny czy uprawa roli. Na tych kilka dni wszelkie prawa polityczne i religijne zostają całkowicie zawieszone, znika napięcie, a tabu nie ma racji bytu. Nagle wszystko jest dopuszczalne. Można bezkarnie wyśmiewać religię, parodiując wszelkie jej aspekty (oto postać Żyda prowadzi muzułmańską modlitwę, a mężczyźni modlą się w obecności kobiet), wolno krytykować organizację społeczną i polityczną państwa, nie narażając się przy tym na poważne problemy. Właśnie dlatego kolonialne władze, zarówno francuskie, jak i hiszpańskie, a następnie niektóre partie konserwatywne próbowały zwalczać Boujloud. Na szczęście bez powodzenia, bo rola, jaką spełniał i musi spełniać karnawał, jest niezwykle istotna i dotyczy chyba wszystkich kultur świata.

Zakładając symbolicznie okrwawione zwierzęce skóry, Boujloud staje się nieczysty. Niczym kozioł ofiarny, którego w starożytności wysyłano na pustynię, przyjmuje na siebie grzechy całej społeczności, ratując ją tym samym od samozagłady. Podobnie jak w greckim Sparagmos lub rzymskich Saturnaliach, w których prawdopodobnie tkwią korzenie święta, zanika granica pomiędzy człowiekiem a zwierzęciem. Uczestnicy marokańskiego karnawału przyczepiają do głów baranie rogi, upodobniając się tym samym do kartagińskiego Baala Hammona, brodatego bóstwa nieba i wegetacji, utożsamianego przez Rzymian z Saturnem. Człowiek w skórze przejmuje nie tylko ciało, ale i duszę zwierzęcia; tak, jak podczas Święta Ofiarowania, syn i owca zostają nierozerwalnie połączeni.

Ukrycie prawdziwej skóry pod postacią zwierzęcia jest motywem, który napotykamy w bardzo wielu tradycjach. Skóra staje się symbolem powrotu do dawno utraconej duszy; przypomina, że tylko pozostając w harmonii z samym sobą człowiek jest w stanie odnaleźć właściwą drogę. Prastare historie, które znamy z dzieciństwa – Niedźwiedzia skóra braci Grimm, Ośla Skórka Charlesa Perraulta czy islandzka Skóra foki – wszystkie mówią przecież o tym samym: o powrocie do nieskrępowanego, a przez to prawdziwego ja, o odwiecznej potrzebie kontaktu ze źródłem, niezależnie od tego, jak bardzo mroczne by ono nie było.

Dziś marokański karnawał nabiera nieco innego, bardziej nowoczesnego charakteru, szczególnie w większych miastach. Przebrania często nie przypominają już w niczym tradycyjnych kostiumów Boujloud, upodabniając się bardziej do strojów kojarzonych z karnawału w Wenecji czy Rio. W paradzie organizowanej przez lokalne NGOsy i władze biorą udział zagraniczni goście. Maskarada, traktowana jako dziedzictwo kulturowe Maroka, staje się również atrakcją turystyczną.

Boujloud nadal spełnia jednak swą odwieczną rolę. Podważa doskonałość oficjalnego porządku świata; daje upust nieokiełznanej energii; uwalnia to, co ukryte i oficjalnie zakazane; łączy sacrum i profanum. Pozwala wrócić do własnej cielesności, początku czasu. Oczyszcza. Odnawia.

 

Korzystałam z niezwykle interesującej książki Abdellaha Hamoudiego The Victim and Its Masks : Essay on Sacrifice and Masquerade in the Maghreb oraz dzieła Michaiła Bachtina zatytułowanego Twórczość Franciszka Rabelais’ego a kultura ludowa średniowiecza i renesansu.
Zdjęcie główne: TheAnimalDay.org / Flickr, CC BY 2.0
Posted on

Mamuthones i Babujera

Przypomina to film przyrodniczy Davida Attenborough, gdzie nocą zamiera ludzki harmider, a z różnych jam i norek jedno po drugim wysuwają nosy całkiem inne stworzenia. Po zakończonym sezonie w krajach śródziemnomorskich zamykają się sklepiki z magnesikami z Akropolem czy Audrey Hepburn, restauracje przy nadmorskich deptakach zatrzaskują drzwi, a po rzędach leżaków i parasoli zostają puste, szerokie plaże. Wtedy zza drewnianych okiennic zaczyna dochodzić dźwięk rodzinnych obiadów, na placyki wylegają z rana sprzedawcy małży i karczochów, a o trzynastej przystanki zapełniają się dzieciakami wracającymi ze szkoły. Rano i wieczorem w barze można zobaczyć tego samego staruszka z kawą i Gazzetta dello Sport albo komboloi w ręku. Palmy gną się do ziemi w zimowych sztormach, a pojedynczy śmiałkowie wybierają się na spacery po mokrych i wietrznych deptakach.

fot. Rafael Brix
Mamuthones, fot. Rafael Brix / Wikimedia, CC BY 2.5

Na biegunie odwrotnym do szczytu sezonu turystycznego, w styczniu i lutym, maski się zmieniają. Zamiast tej, która patrzy na zewnątrz, fasady skierowanej przodem do przemysłu turystycznego, koniecznego do przetrwania, Śródziemnomorze zakłada maskę, której oczy patrzą w głąb własnej historii i mierzy się z jej najbardziej pierwotnymi elementami. W karnawale, paradoksalnie, ta kraina jest sobą. Wraca do swoich pastersko-rolniczych korzeni, zapomina o dopiero co przebytym święcie religijnym i wylega na ulice przy ekstatycznym hałasie dzwonków i tamburynów. W różnych miejscach różnią się poszczególne detale, ale idea jest jedna – owcze skóry, dzwonki pasterskie przepędzające złe duchy, postaci symbolizujące stary i nowy rok, gesty wróżące obfite plony i płodność ziemi. Takie pochody spotkamy szczególnie tam, gdzie obyczaj miał lepsze warunki, by przetrwać.

Na skrzyżowaniu wszelkich szlaków leży Sardynia. Niby włoska, ale z katalońską mniejszością, niby europejska, ale z mauretańską flagą, z własnym językiem, wpływami fenickimi, bizantyńskimi, arabskimi i hiszpańskimi, z pozostałościami ważnej cywilizacji z epoki brązu. W miejscowości Mamoiada co roku odbywa się lokalny karnawał – pochód przebierańców zwanych Mamuthones i Issohadores. Mamuthones zakładają owczą skórę o ciemnym kolorze wełny, a na plecy zarzucają kilkadziesiąt dzwonków pasterskich różnej wielkości umocowanych do skórzanych pasków. Na głowie zawiązują chustę, a na twarz wkładają rzeźbioną z drewna maskę pomalowaną na czarno. Nie jest to jednak, jak łatwo sobie wyobrazić, maska podobna do weneckiej. Odbija się na niej cały trud dawnego wiejskiego życia – jest ciężka, ma surowe rysy, wielki nos, usta często wykrzywione w grymasie. Każda jest nieco inna, ale każda robi równie imponujące wrażenie. Mamuthones (tradycyjnie w liczbie 12) idą w dwóch rzędach, rytmicznie podskakując i potrząsając zawieszonymi na plecach dzwonkami, których ciężar widoczny jest w ich postawie. Ich procesję prowadzi ośmiu Issohadores, ubranych w czerwone kurtki, białe spodnie i maski, w ręku niosących liny (issohadore oznacza „niosący linę”), na które usiłują złapać dziewczyny z tłumu, gdyż to kobieta reprezentuje płodność ziemi-żywicielki. Mamoiada (pochodzenie tej dziwnej nazwy jest niejasne nawet dla badaczy, tak jak niejasny jest jej związek ze słowem Mamuthone – wskazuje się m.in. na wcześniejszą formę Marmorata, bliskowschodnie bóstwo śmierci Mommoti lub mam – rdzeń oznaczający wodę w językach orientalnych i północnoafrykańskich; jeszcze inne teorie wskazują na źródłosłów grecki) traktuje swoją tradycję poważnie. W tym niewielkim miasteczku w prowincji Nuoro znajduje się Museo delle Maschere Meditteranee, muzeum maski śródziemnomorskiej – mała, lecz ambitna ekspozycja nie tylko charakterystycznych strojów karnawałowych z Sardynii, ale również tych pochodzących z Półwyspu Iberyjskiego i z Bałkanów. Mimo różnic w wykonaniu, powtarzają się cechy wspólne: zoomorficzne maski kozłów i byków, drewniane maski wykrzywione w grymasie, maski diabła.

Inny fascynujący taniec masek odbywa się w Ottanie na Sardynii. Tutaj mamy do czynienia z Boes i Merdules, czyli bykami i ich poskromicielami. Maski byków są tradycyjnie rzeźbione z drewna dzikiej gruszy, mają długie rogi i nieraz piękne, kolorowe zdobienia. Towarzyszy im, podobnie jak u Mamuthones, chusta zakrywająca głowę, odzienie z owczej wełny i dzwonki pasterskie, które przy każdym ruchu wydobywają z siebie głośny dźwięk. Merdules to maski antropomorficzne – między jednymi a drugimi odbywa się coś w rodzaju pojedynku, w wyniku którego zwierzę zostaje poskromione. Istnieją różne interpretacje i teorie na temat tych postaci i ich znaczenia, ale panuje zgodność co do przedchrześcijańskiego pochodzenia rytuałów, związanych z kultem odrodzenia natury, ziemi i Dionizosa.

Nie tylko na Sardynii odbywają się podobne obchody. Przenosimy się do Tracji, krainy położonej na północnym wschodzie Grecji, z której zresztą wywodzi się kult Dionizosa. Zaraz po Teofanii, w pierwszych dniach stycznia, w miejscowości Kali Vrysi, na ulice wybiegają Babujera (Μπαμπούγερα). Mają maski kozłów zrobione ze skóry, czarne, krzaczaste brody i czupryny oraz rogi, a u pasa uwiązane znajome nam dzwonki. Na ich grzbiecie można dojrzeć niewielki garb, który symbolizować ma staruchę – Babo. Raz po raz sięgają do woreczków z popiołem i sypią go wokół garściami, aby odpędzić złe duchy. Dźwięk dzwonków ma za to pobudzić do życia uśpione siły natury. Ich procesji, tak samo jak na Sardynii, akompaniują tradycyjne instrumenty, których sam dźwięk mógłby wprowadzić w trans podobny temu, w który wpadały menady w dionizyjskim orszaku. Babujera biorą udział w pochodzie, w którym występują również inne ważne postaci – porwana panna młoda symbolizująca nowy rok (tu pojawiają się nawiązania do Persefony porwanej przez Hadesa, co dało początek porom roku), jej przeciwieństwo – starzec, a także szereg innych przebierańców: diabeł, policjant, lekarz. Podobne sceny rozgrywają się również w innych obszarach północnej Grecji, a pontyjska wersja tego święta – Mοmojeri (Μωμόγεροι) – została wpisana na Listę Dziedzictwa Światowego UNESCO. W tym ostatnim elementy procesji pozostają podobne, ale główni uczestnicy (w liczbie 12) zamiast koźlich masek mają wysokie, ozdobne czapki w kształcie stożka.

Trapajones w Hiszpanii
Trapajones podczas Vijanera, fot. Uhanu / Wikimedia, CC BY 3.0

Co ciekawe, spektakl bardzo podobny do Mamojeri odbywa się w hiszpańskiej Kantabrii w miejscowości Silió, gdzie nosi nazwę Vijanera. Tu znów widzimy Zarramacos ubranych w znajome owcze skóry i obwieszonych dzwonkami, z twarzami wymalowanymi na czarno i specyficznymi stożkowymi czapkami na głowach. W pochodzi kroczą wraz z nimi panna młoda, stara para i cały szereg innych postaci. Część z nich przebrana jest od stóp do głów w siano lub liście, co wskazywać ma na związek człowieka z naturą. Bardzo ważną częścią Vijanera jest osaczenie i symboliczne zabicie niedźwiedzia, reprezentującego tu złe siły.

Te sceny i postaci reprezentują śmierć i życie, moment przejścia i odrodzenia się natury, ujarzmione zło. Nic dziwnego, że, szczególnie w średniowieczu, Kościół starał się wyplenić te rytuały, które, jak podają starsze źródła, w poprzednich wiekach przybierały dużo bardziej orgiastyczny, dionizyjski charakter. Mit Dionizosa jest, obok opowieści  o Demeter, jednym z najbardziej pierwotnych źródeł kultu sił natury. Obie historie odnoszą się przecież do naturalnego cyklu natury, odrodzenia, urodzaju winorośli i pszenicy, płodnych sił natury i instynktownego, dzikiego elementu ludzkiej duszy. Dionizos, jakiego znamy z greckiej mitologii, powstał z połączenia wielu wcześniejszych bliskowschodnich wierzeń, co wskazuje na głębokie zakorzenienie tego pierwiastka w kulturze, tym bardziej widoczne w zachowanych do dziś obyczajach. Zimą Śródziemnomorze otrząsa się na chwilę ze współczesności.

Wszystkich zainteresowanych tymi obyczajami odsyłam na strony internetowe stowarzyszeń kulturalnych poszczególnych miejscowości i wydarzeń wymienionych w tekście.

 

Zdjęcie główne: Mamuthones, fot. Gianni Careddu / Wikimedia

 

Posted on

Purim – 5 ciekawostek o żydowskim święcie

W nadchodzącym tygodniu – w ostatnią pełnię księżyca przed wiosenną równonocą – Żydzi celebrować będą radosne święto Purim. Upamiętnia ono biblijną historię opisaną w Księdze Estery (Megilat Ester), a mającą prawdopodobnie miejsce w V w. p.n.e. w Persji. Perscy Żydzi mieli zostać zgładzeni przez niejakiego Hamana, doradcę króla Kserksesa I. Haman wyznaczył termin ich śmierci poprzez losowanie. Nieszczęśników uratowała królowa Estera – Żydówka, której prawdziwe imię brzmiało Hadassa.

Królowa Estera była ukochaną żoną perskiego władcy, a mąż nie zdawał sobie sprawy z jej pochodzenia. Wychowywana przez swego kuzyna Mordechaja, przed wstąpieniem do królewskiego haremu została przez niego poinstruowana, by nie ujawniała swojej tożsamości. Kiedy Haman zaczął snuć swe okropne intrygi – podobno rozeźlony głównie faktem, że Żyd Mordechaj nie chciał składać mu pokłonu – kuzyn przekonał Esterę, by przemówiła do króla w imieniu całego narodu żydowskiego. Wymagało to nie lada odwagi, bowiem każdemu, kto stanął przed królem bez wyraźnego wezwania z jego strony, groziła kara śmierci. Estera modliła się, poszcząc, przez trzy dni, a następnie udała się do swego królewskiego małżonka. Nie została przez niego odrzucona; wręcz odwrotnie – władca z uwagą wysłuchał opowieści o spisku Hamana, który następnie został powieszony na szubienicy.

Ulubionym przysmakiem purimowym są hamentasze, zwane też uszami Hamana. Są to ciasteczka nadziewane makiem, marmoladą, czekoladą. Fot. Nate Steiner / Flickr
Ulubionym przysmakiem purimowym są hamentasze, zwane też uszami Hamana. Są to ciasteczka nadziewane makiem, marmoladą lub czekoladą. W Warszawie doskonałe hamentasze schrupiecie w Lente na Hożej w Warszawie! Czekamy z wersją tradycyjną oraz z masłem orzechowym. Fot. Nate Steiner / Flickr

 

5 CIEKAWOSTEK O ŚWIĘCIE PURIM

1. Nazwa święta nie pochodzi z języka hebrajskiego, ale z akadyjskiego, gdzie słowo “pur” oznacza los (po dodaniu hebrajskiej końcówki liczby mnogiej rzeczownika rodzaju męskiego -im: Purim). Odnosi się ona oczywiście do losów ciągniętych przez złego Hamana, który w ten sposób ustalić miał dzień zagłady Żydów. Gdyby święto to miało nosić nazwę hebrajską, określalibyśmy je mianem Goralot (hebr.: goral – los).

purimowi przebierańcy na ulicy Tel Awiwu (2015 r.), fot. StateofIsrael / Flickr, CC BY 2.0
Purimowi przebierańcy na ulicy Tel Awiwu (2015 r.), fot. StateofIsrael / Flickr, CC BY 2.0

2. Poza maskaradą, widoczną we wszystkich izraelskich miastach, celebracje Purim obejmują także zwyczaj wysyłania prezentów do przyjaciół i znajomych. Ulice zapełniają się ludźmi w kolorowych kostiumach, dźwigającymi kosze lub torby pełne słodyczy, wina i owoców. Obowiązuje zasada, wedle której smakowity podarunek nie może wymagać żadnych przygotowań przed konsumpcją. Produktami spożywczymi wszelkiego typu należy też koniecznie podzielić się z ubogimi.

3. Święto Purim jest nierozerwalnie związane z hałasem – nie tylko ze względu na fakt, że organizuje się wówczas wesołe przyjęcia, potańcówki i spotkania towarzyskie. Zwyczaj nakazuje, by za każdym razem, gdy w czytanej na głos opowieści o Esterze pojawia się imię Hamana, zagłuszać je w dowolny sposób – grzechotkami, syrenami, tupaniem czy buczeniem. Dzieci najchętniej uciekają się oczywiście do hałasowania rozmaitymi terkotkami i klekotkami, nazywanymi po hebrajsku ra’ashanim.

Purimowi przebierańcy na ulicy Tel Awiwu (2017 r.), fot. lgor Zed / Flickr, CC BY 2.0
W Purim świętują wszyscy, niezależnie od wieku (na zdjęciu: Tel Awiw w marcu 2017 r.), fot. lgor Zed / Flickr, CC BY 2.0

4. W ramach celebracji święta Żydzi spotykają się na wspólne ucztowanie; co ciekawe, przyjęte jest wówczas także zupełne nieumiarkowanie w piciu alkoholu. Wino powinno się pić tak długo, aż świętujący nie będzie w stanie rozróżnić zdania “Przeklęty niech będzie Haman!” od “Błogosławiony niech będzie Mordechaj!”. Jeśli z jakiegoś powodu nie możemy spożywać alkoholu, należy po prostu… zasnąć, bo również wówczas nie jesteśmy przecież w stanie odróżnić klątwy od błogosławieństwa. Warto dodać, że uroczysty purimowy posiłek spożywany jest w ciągu dnia, nie chodzi więc o udanie się na nocny spoczynek.

5. Na cele dobroczynne należy przekazać w Purim trzy półszeklowe monety. Fakt, że chodzi o pół szekli, a nie np. 1 czy 2, ma stanowić przypomnienie, że wszyscy ludzie są odpowiedzialni za siebie nawzajem. Nikt z nas nie jest całością, a jedynie częścią, dlatego musimy pomagać sobie i wspierać jeden drugiego.

urimowi przebierańcy na ulicy Tel Awiwu (2015 r.), fot. StateofIsrael / Flickr, CC BY 2.0
Ulice izraelskich miast zamieniają się w Purim w miejsce wesołej maskarady, fot. StateofIsrael / Flickr, CC BY 2.0

 

To, co być może w Purim urzeka najbardziej, to przekonanie, że radość tych dni jest w stanie odstraszyć zło. Śmiech i zabawa stają się poniekąd religijnym obowiązkiem, a także, jeśli nie przede wszystkim, darem człowieka dla bliskich i dla siebie samego. Chag Purim sameach!

 

Zdjęcie główne: Purim w Tel Awiwie (2015 r.), fot. StateofIsrael / Flickr, CC BY 2.0