Posted on

Czerwiec bez kantów

Każdy, kto choć raz spędził trochę czasu z dziećmi, wie, że widzą one rzeczywistość zupełnie inaczej od nas. Zwykle pozbawione są barier, ich kreatywność nie zna granic, a spontaniczność jest najbardziej naturalną cechą. Po angielsku, a także coraz częściej po włosku, mówi się, że myślą „poza pudełkiem” (out of the box, fuori dalla scatola), albo wręcz tak, jakby żadnego pudełka nie było. Bo i nie ma. Są pomysły, marzenia i to, co z nimi zrobimy. Tak przynajmniej widzą świat najmłodsi – którymi i my przecież kiedyś byliśmy.

W tym miesiącu – i nie tylko! – nie bój się marzyć i patrzeć w niebo. Na zdjęciu: ławka stojąca w telawiwskiej dzielnicy Neve Tzedek. Fot. Julia Wollner
W tym miesiącu – i nie tylko! – nie bój się marzyć i patrzeć w niebo. Na zdjęciu: ławka stojąca w telawiwskiej dzielnicy Neve Tzedek. Fot. Julia Wollner

Na rozpoczynający się właśnie nowy miesiąc właśnie tego Wam życzę: dziecięcej wizji świata, pozbawionej ostrych kantów i kątów, ograniczających ścian i murów. Trudno o lepszą ku temu okazję, niż dzień dzisiejszy: pierwszy czerwca. I to nie tylko dlatego, że na całym prawie świecie celebruje się wówczas Święto Dziecka. Także dlatego, że w tej części świata, która za swoje centrum przez wieki uważała Morze Śródziemne, miesiąc znany nam jako czerwiec nosił nazwę etymologicznie związaną z dzieciństwem, bo pochodzącą zapewne od rzeczownika iuniores („młodsi”) lub od juventas („młodość”). I choć według innych badaczy bardziej prawdopodobna jest wersja, wedle której nazwa miesiąca wzięła się raczej od bogini Junony, to Owidiusz pisał, że być może jej imię też miało po prostu podobny źródłosłów.

Warto pielęgnować w sobie spontaniczność i żywiołowość, choćby miała łączyć się z dojrzałym wiekiem i wymaganą przez otoczenie powściągliwością. Na zdjęciu: mieszkanka Malagi podczas festynu zwanego Feria de Malaga. Fot. Julia Wollner
Warto pielęgnować w sobie spontaniczność i żywiołowość, choćby miała łączyć się z dojrzałym wiekiem i wymaganą przez otoczenie powściągliwością. Na zdjęciu: mieszkanka Malagi podczas festynu zwanego Feria de Malaga. Fot. Julia Wollner

Ten sam rzymski literat, w swoim poemacie poświęconym kalendarzowi, przytaczał także trzecią wersję pochodzenia nazwy Iunius, którą rzekomo podpowiedziała mu bogini zgody, Concordia. Według niej, określenie letniego miesiąca wywodzi się od czasownika iungo, iunctus, czyli łączyć.

W najbliższych dniach spróbujmy więc połączyć bycie dorosłymi – odpowiedzialność, pewną życiową powściągliwość, samokontrolę i powagę – z pragnieniem marzenia, przyzwoleniem na żywiołowość, otwartość i szczerość. Choć trudno sprawić, by znikły wszystkie wspomniane kanty i kąty, możemy przecież spróbować omijać sie łagodnym łukiem. I nie kantować – a naprawdę dać się ponieść wierze w to, że pielęgnacja wewnętrznego dziecka przybliża nas do szczęścia.

Moja starsza córka ucząca się chodzić gdzieś nad Morzem Śródziemnym. Fot. Julia Wollner
Moja starsza córka ucząca się chodzić gdzieś nad Morzem Śródziemnym. Fot. Julia Wollner

Włoski geniusz, Dante Alighieri, powiedział kiedyś: Trzy rzeczy zostały z raju: gwiazdy, kwiaty i oczy dziecka. Życzę Wam, byście przypominali sobie to liryczne zdanie za każdym razem, gdy patrzycie w niebo, spacerujecie po parku i zerkacie w lustro. I zawsze wtedy, gdy najdzie Was ochota na całkowite dorośnięcie.

Posted on

Spokojny chaos. Rozmowa z Sandrem Veronesim

Mój wywiad z włoskim pisarzem Sandrem Veronesim, autorem słynnej powieści Caos calmo (Spokojny chaos, wyd. Draft Publishing) ukazał się drukiem w magazynie „La Rivista” we wrześniu 2013 r.

Tekst w formie pliku PDF dostępny jest tutaj.

 

 

Doskonale pamiętam, kiedy pierwszy raz weszłam do księgarni przy Largo Argentina w Rzymie i wzięłam do rąk Spokojny chaos. Była to miłość od pierwszego wejrzenia. Musicie wiedzieć, że podczas moich podróży do Włoch przywykłam kupować mnóstwo książek, których później nie daję rady przywozić do Warszawy, bo nie mieszczą się w walizce. Musiałam więc wymyślić jakiś system, żeby wybierać te, które naprawdę warto kupić. Moja metoda jest dosyć prosta: gdy widzę jakąś nowość na regałach, chwytam ją i natychmiast przeglądam kilka stron, żeby sprawdzić, czy mam ochotę kontynuować. To musi być jak uderzenie pioruna! Tak właśnie stało się ze Spokojnym chaosem. Z księgarni wyszłam jak zaczarowana, czytając. Moja rozmowa z autorem, Sandrem Veronesim, musi zatem rozpocząć się od podziękowania. Od szczerego „dziękuję” – za to, że od samego początku pozwolił mi na przeżycie niezwykłych emocji…

 

 

 

Julia Wollner: Zna Pan mnóstwo ludzi, codziennie spotyka Pan nowe osoby, udziela mnóstwa wywiadów. Nie znudziło się Panu trochę mówienie o sobie i swojej twórczości?

Sandro Veronesi: Wie Pani, jeśli mamy rozmawiać o Spokojnym chaosie, to rzeczywiście myślę, że nie jestem zbyt dobrze przygotowany! Jest to gruba książka, która wyszła w 2005 roku, i wyczerpałem to, co miałem do powiedzenia na jej temat przez pierwsze trzy lata. Odniosła duży sukces. Potem wychodziły kolejne przekłady – ostatni z nich w lutym (2013 r. – przyp. JW), w Szwecji. Pojechałem tam, żeby udzielać wywiadów promujących książkę, i zdałem sobie sprawę, że jestem trochę nieprzygotowany i nie pamiętam wielu rzeczy, o które mnie pytają. To część mojej pracy, więc przygotowałem się na nowo. Dziś to ja chciałbym podziękować za możliwość opowiedzenia o tym, co napisałem. Oczywiście lepiej by było, gdybym niczego nie musiał wyjaśniać, gdyby wszystko zawierało się w samej powieści, jednak w takiej sytuacji, przed pierwszym jej wydaniem w kraju, z którym nie miałem jeszcze do czynienia, to ja powinienem podziękować Pani!

 

JW: Przypomniał Pan, że we Włoszech książka ukazała się 8 lat temu. Czy dzisiaj opowiedziałby Pan tę historię inaczej? Czy Spokojny chaos mógłby powstać teraz?

SV: Nie sądzę. Z punktu widzenia realizmu historycznego, potrzebne jest społeczno-ekonomiczne tło, na którym rozgrywa się opowieść. Teraz wszystko całkowicie się zmieniło. Tamten czas był okresem wielkich fuzji, które przeprowadzano desperacko, by opóźnić to, co i tak musiało się nieuchronnie zdarzyć. Wtedy umieściłem prywatną historię na tle panoramy społeczno-ekonomicznej, dotyczącej Włoch, ale też całej Europy, która wciąż, choć już konająca, miała nadzieję, że uda jej się stawić opór przy pomocy finansowych sztuczek. Dzisiaj już wiemy, że te sztuczki okazały się gorsze od zła, któremu chciały zapobiec. Teraz piszę książkę, która jest dalszym ciągiem tej powieści, rozgrywającą się dziesięć lat później. I zauważam, jak bardzo zmieniła się sceneria. Ta sama postać, na tle innej panoramy, jest już inną postacią! Nie tylko ze względu na moje wybory narracyjne, ale właśnie dlatego, że jest jak gąbka: nosi w sobie ślady swoich czasów i staje się zupełnie innym człowiekiem. A zatem odpowiedź na Pani pytanie brzmi „nie”: dzisiaj nie mógłbym napisać tej powieści. Być może moje pozostałe książki są bardziej oderwane od swoich czasów, ale Spokojny chaos mówi o końcu pewnego systemu. Teraz ten moment już minął, system upadł i znajdujemy się w chwili, kiedy brakuje alternatywy. Wtedy istniała jeszcze iluzja; nie do końca uczciwa nadzieja, że uda się wykorzystywać model, który przestał już działać. Bohater Spokojnego chaosu przez całą opowieść, w której przypadkiem także i on pełni pewną funkcję, ma wokół siebie te wielkie fuzje, tę nagłą eksplozję makroekonomii.

 

JW: Skoro jednak książka opowiada o rzeczywistości, która już nie istnieje, czy ma sens publikowanie jej w kraju takim jak nasz, gdzie do tej pory pozostawała nieznana? Czy nie oszukujemy czytelnika, opowiadając mu o czymś, czego już nie ma?

SV: Powieść nie musi być bezpośrednim odzwierciedleniem swoich czasów. To dramaturgiczny, stylistyczny wybór, którego dokonałbym ponownie, ponieważ lubię, kiedy realistyczne postaci funkcjonują w realistycznej scenerii. Rozmawiamy jednak o literaturze. Kiedy czytamy dziś wielkie powieści XIX-wieczne, wszystkie historyczne informacje na temat tych czasów wzbogacają nasze rozumienie, jednak, koniec końców, jesteśmy zainteresowani przede wszystkim fabułą. Weźmy na przykład Szkołę uczuć Flauberta – oczywiście nie zamierzam się do niego porównywać! – w której znajdujemy całą serię drobnych informacji, będących akcesoriami całkowicie zbędnymi. Równie dobrze mogłoby ich nie być. I tak na przykład, czytając tę książkę, w pewnym momencie odkrywamy, że w drugiej połowie XIX wieku, wśród niektórych rodzin mieszczańskich, istniał we Francji makabryczny zwyczaj balsamowania martwych noworodków i trzymania ich zwłok w domu.  Oto co wyczyta czytelnik, który może zetknąć się z tą książką za kolejnych 300 lat! Ważne, żeby kontekst był prawdziwy.

Ja zawsze staram się zarysowywać możliwie szeroki kontekst, zwłaszcza kiedy czasy, które opisuję, są niepewne, kiedy ludzie świadomie dokonują złych wyborów i zmuszani są, by się z nimi zgadzać. Pietro Paladini z osobistych powodów odnajduje autonomię, która pozwala mu odrzucić złe wybory. Los jego firmy co prawda niespecjalnie go interesuje, ale w końcu robi to, co należy. W normalnych warunkach wymagałoby to wielkiej odwagi, a jemu – w jego położeniu – przychodzi bez trudu. To dodatkowy element dramaturgiczny, który wypływa z konkretnego, historycznego i, powiedziałbym, bardzo prowizorycznego kontekstu, w którym umieszczona jest fabuła. Powieść nie jest jednak dziennikarskim dochodzeniem. By mieć sens, musi dać się oderwać od tego kontekstu i zachować swoją autonomię.

 

JW: Skoro rozmawiamy o kontekstach, pomyślałam, że zapytam o Pana toskańskie pochodzenie. Koncepcja małych ojczyzn jest we Włoszech bardzo silna. Czy fakt, że pochodzi Pan z Toskanii, miał jakiś wpływ na Pana twórczość?

SV: Z językowego punktu widzenia – na pewno. Na literacki język włoski został wybrany – decyzją Alessandra Manzoniego, który zresztą był mediolańczykiem – język toskański, florencki, sieneński. To mi bardzo ułatwia życie, bo pewne wyrażenia, które słyszy się od małego, także od osób słabo wykształconych, okazują się poprawne, należą do języka literackiego. A zatem bycie Toskańczykiem pozwala mi być bliżej literackiego stylu, który reprezentuje tradycję. Proszę jednak pamiętać, że inni pisarze, których uznaje się za mistrzów stylu, to Sycylijczycy: Sciascia, Bufalino, Pirandello czy Verga wnieśli ogromny wkład do włoskiego języka literackiego, pochodząc jednak z własnej tradycji, która jest w zasadzie innym językiem. I, razem z Toskańczykami, uczynili tę tradycję wielką. Powtarzam jednak: decyzja, by uczynić toskański językiem nowoczesnym, została podjęta przez mediolańczyka. Mediolańczyka, który prowadził europejskie życie, mieszkał w Paryżu i postanowił zanurzyć się w języku toskańskim[1]. I rzeczywiście zanurzył w nim swój lombardzki dialekt. Ja należę właśnie do tego języka. Z tego punktu widzenia jest to wielka przewaga.

 

JW: A z emocjonalnego punktu widzenia?

SV: Z emocjonalnego punktu widzenia, jak Pani wie, sprawa „małych ojczyzn” nie ma we Włoszech końca. Ja pochodzę z Prato, a to „mała ojczyzna” bardzo różna od Florencji, Sieny czy Lukki… Często zresztą rywalizacja i zróżnicowanie rozpoczyna się od sąsiadów. Nie mówi się wtedy o Toskańczykach, ale o małomiasteczkowości. A zatem, jeśli istnieje jakieś emocjonalne przywiązanie, wpływ na nie miało właśnie to, a nie „toskańskość”. Toskania jest archipelagiem, gdzie żyje się w poczuciu ciągłej rywalizacji ze wszystkimi, którzy są obok. Proszę pamiętać, na przykład, że w samej Sienie – małym miasteczku, w którym liczba mieszkańców nie sięga nawet 60 tysięcy – istnieje 17 kontrad, których rywalizacja znajduje swoją spektakularną manifestację w Palio di Siena. Ta „mała ojczyzna” przywodzi na myśl pewne archaiczne, plemienne doświadczenia świata arabskiego, w którym mówi się: ja przeciw mojemu bratu, mój brat przeciw naszemu kuzynowi, ja i mój brat i nasz kuzyn przeciw naszym sąsiadom, ja, brat, kuzyn i sąsiedzi przeciw mieszkańcom sąsiedniego miasta… Mniej więcej tak to wygląda.

 

JW: Skoro rozmawiamy o języku, chciałabym podzielić się pewną osobistą obserwacją. W jednym z wywiadów z Panem przeczytałam, że uwielbia Pan średniki. Bardzo mnie to zainteresowało. Ja też je lubię, wiem jednak, że podejście redaktorów jest zupełnie inne… Przyszło mi do głowy takie zabawne pytanie: czy kiedyś kłócił się Pan ze swoimi wydawcami? Poprawiają Panu średniki?

SV: Nie, na szczęście nie. Pojawiła się jakaś szalona, na szczęście mniejszościowa tendencja, wynikająca po części ze współczesnego rozwoju literatury i redakcyjnych kluczy, która chciałaby się ich pozbyć. Ja pochodzę jednak ze szkoły – obejmującej zarówno autorów zagranicznych, jak i włoskich – która często z nich korzysta. Victor Hugo, Alberto Moravia… Mnie przynosi on ulgę, więc nie wyobrażam sobie pozbycia się średnika. Oczywiście można używać go częściej lub rzadziej, zależnie od rytmu i tonu, jaki chce się nadać swojej prozie. Nie mówię tylko o bogactwie języka włoskiego: średnika używa się w całej Europie, na pewno w językach romańskich, ale także, choć nieco rzadziej, anglosaskich. Ja osobiście bardzo go lubię właśnie ze względu na dwuznaczność: z jednej strony unieruchamia, z drugiej – pozwala ciągnąć wątek. To narzędzie przynależące raczej do powieści niż opowiadania. Raczej do narracji rozległej niż zwięzłej. Opowiadanie, które z natury swojej jest krótkie, być może nie potrzebuje średnika. Wystarczy jednak spojrzeć, jak używa go Victor Hugo, jak używają go Malaparte i Moravia, a nikt nie powie już, żeby go zlikwidować. Ich dzieła nie miałyby sensu bez średników!

 

JW: Słucham Pana z dużym zainteresowaniem, bo moje teksty bardzo często są poprawiane przez korektorów…

SV: … a co oni tam wstawiają w zamian?

 

JW: Kropki.

SV: Ależ to zupełnie co innego! Kropki są jak pchnięcia nożem, każda z nich jest cięciem. Kropka wyznacza krytyczny moment, podczas gdy średnik daje płynność, plastyczność, ciągłość. Kropka jest momentem dramatycznym. A zatem wtedy, gdy nie chcesz dodawać narracji dramatyzmu, lecz gdy chcesz ją kontynuować, oczywiście wstawiasz średnik. Przecinek to za mało, kropka to za dużo. Forma pośrednia jest moim zdaniem genialna, ponieważ nie rozpoczyna wtrącenia, ale pozwala oprzeć się o poprzednie zdanie składowe kolejnemu zdaniu, które pozostaje z nim związane, ale idzie już naprzód. Kropka to poważna sprawa. Gdy się jej nadużywa, istnieje ryzyko, że doda się dramatyzmu także rzeczom, które go nie posiadają… Kiedy byłem młody, pewien tekst traktowano jak manifest: byli to Moi przyjaciele Emmanuela Bovego. Książka opowiada o pasożycie, człowieku bez właściwości, bez właściwości nawet językowych! Zdania na pół linijki, jedno goni drugie… To jak pieśń żałobna, płacz, a kropki są łzami tego płaczu. Tekst mówi o całkowitym wykluczeniu ze społeczeństwa, co zawsze przyciąga młodych ludzi, więc przez pewien czas odbierany był jako manifest ze względu na swoją treść. Z językowego, a zwłaszcza ortograficznego, punktu widzenia jest nie do zaakceptowania. Autor nie używa nawet przecinków, wyłącznie kropek. Absolutna czkawka, jakby jechał zawsze na pierwszym albo drugim biegu, nigdy nie uruchamiając długich.

 

JW: Powiedział Pan, że średnik przynależy raczej do powieści niż opowiadań. Porozmawiajmy zatem o opowiadaniach… Zdecydował Pan, że napisze i opublikuje zbiór opowiadań, chociaż, powiedzmy to sobie szczerze, opowiadania kiepsko się dziś sprzedają. Zaciekawiło mnie to. Zastanawiałam się: czy nie powinno być na odwrót? Czy teraz, kiedy czas tak szybko pędzi, krótka chwila lektury nie powinna stać się popularniejsza niż powieść?

SV: Też tak myślę, ale to nie jest włoska specyfika. Wszędzie da się to zauważyć – w Ameryce jest tak samo. Oczywiście istnieją pisarze, mistrzowie, tacy jak Harold Brodkey, którzy pisali właściwie jedynie opowiadania, ale nawet w swoich krajach uważani są za niekomercyjnych, bo opowiadania słabo się sprzedają. We Włoszech zbiór opowiadań, który sprzedał się bardzo dobrze, opublikował w zeszłym roku Niccolò Ammaniti, mający dużą publiczność. Książka nosi tytuł Il momento é delicato (‘Moment jest trudny’) – nie dlatego, by miał coś wspólnego z tematami opowiadań, ale dlatego, że za każdym razem, kiedy autor chciał opublikować książkę z opowiadaniami, wydawca mówił mu: Moment jest trudny, niedobry dla opowiadań. Trudno mi to wyjaśnić, bo wydaje mi się, że odpowiedzialni za ten stan rzeczy są przede wszystkim wydawcy. Zgadzam się z Panią: czytelnicy chcieliby, żeby wydawcy publikowali zbiory opowiadań albo nawet pojedyncze opowiadania, które można by czytać w metrze. A jednak to sami wydawcy umniejszają znaczenie tego gatunku… We włoskiej tradycji mamy wybitnych autorów opowiadań, wybitne zbiory opowiadań, ale skoro wydawcy popełniają taki błąd, to jasne, że czytelnicy nie wywołają rewolucji. W rezultacie następuje nachylenie ku powieści i czytelnicy wyrabiają w sobie ten nawyk. Kiedy jednak ktoś czyta powieść przynajmniej przez godzinę za jednym zamachem, zamienia powieść w opowiadanie. A ona przecież nie została napisana z myślą o takiej lekturze! Kiedy natomiast czytasz opowiadanie przez pół godziny, jesteś w stanie je skończyć. I masz poczucie jedności, o które chodziło pisarzowi, a tobie – poza możliwością przeczytania wielu całych utworów – powinno dać satysfakcję. Powtarzam: kwestia opowiadań jest tajemnicą, ale tajemnicą całego zachodniego świata.

 

JW: Rozmawiamy o rynku wydawniczym, chciałabym więc spytać, jaki jest Pana stosunek do elektronicznych wersji książek. Spokojny chaos był pierwszą książką opublikowaną we Włoszech na nośniku cyfrowym…

SV: Ja nie czytam książek w formacie elektronicznym. Kojarzy Pani suszarki do rąk, które montuje się czasami w publicznych toaletach zamiast ręczników albo papieru? Czytanie książek elektronicznych wywołuje we mnie to samo wrażenie. Koniec końców ręce są suche, ale doświadczenie nie jest przyjemne. Nie tak przyjemne jak kontakt z papierem. Dlatego ja osobiście z nich nie korzystam.

 

JW: Dobre porównanie. Zatem była to decyzja wydawcy?

SV: Nie, nie. Ja z nich nie korzystam, ale trzeba brać pod uwagę także tych, którzy korzystają. Mój syn, który ma 22 lata i właśnie kończy studia, ma Kindle’a. Nosi w kieszeni 300 książek. Także i on jednak woli papier, kiedy poświęca się dłuższej lekturze. Uważam, że dla papierowej książki nie ma alternatywy. Papierowa książka jest przedmiotem. A potrzeba wiele, by móc ogłosić śmierć przedmiotu. Jest to też przedmiot dekoracyjny, bo regały pełne książek są po prostu piękne. Kindle jest popularny, bo książki są niewygodne, ciężkie. Jednak kiedy wchodzi się do restauracji, w której jest biblioteczka z książkami, czujesz się lepiej. Kiedy wchodzisz do księgarni, czujesz się dobrze! Sądzę więc, że książce, jako przedmiotowi, nie grozi zniknięcie.

Wracając do Spokojnego chaosu: skorzystaliśmy z okazji, by zrobić aplikację dla Apple’a, w której znajduje się elektroniczna wersja książki i możliwość zobaczenia poszczególnych scen z jej ekranizacji po kliknięciu w odpowiedni fragment. To rzecz prawie niemożliwa, bo zazwyczaj trudno się porozumieć co do praw autorskich. W tym jednak przypadku prawa do e-booka Spokojnego chaosu należały do mnie, a film został wyprodukowany przez Fandango.

Nie lekceważę e-booków, bo potrafią one zaangażować w lekturę i ułatwić ją, zwłaszcza, kiedy bada się tekst. Dzięki opcji „szukaj” można go analizować, także językowo. Powiedziałbym wręcz, że format elektroniczny jest niemal niezastąpiony w pracy nad tekstami. Jeśli jednak chodzi o „czystą” lekturę, jestem przekonany, że przyjemność płynie także z fizycznego kontaktu, z zapachu. Uważam, że nie można tego lekceważyć, bo chłód, o którym mówiłem wcześniej – poczucie suszenia rąk powietrzem – odczuwają wszyscy, również ci, którzy są wielkimi zwolennikami nowych platform.

 

JW: Skoro już zaczęliśmy rozmawiać o rynku książki, mam kolejne pytanie: niedawno pewna znana profesor literatury włoskiej udzieliła nam wywiadu, w którym zauważyła, że kiedy wchodzi się do księgarni we Włoszech, można w niej znaleźć wyłącznie opowieści o rodzinie, o szczęśliwym lub traumatycznym dzieciństwie, o matkach, ojcach, dziadkach, wujostwie i tak dalej. Czy Pana zdaniem faktycznie są to typowo włoskie tematy?

SV: Powieść mieszczańska zrodziła się z powieści historycznej. Także we Włoszech mieliśmy ważne powieści historyczne. Potem jednak pojawiła się powieść rodzinna. Rosjanie, Francuzi, Anglicy i Niemcy (pomijam tradycję włoską, która jest niewielka, dość słaba z winy melodramatu, który w XIX wieku zmonopolizował włoskie zainteresowania kulturalne) w XIX wieku uczynili literaturę powieściowa potęgą – Ulisses Joyce’a jest opowieścią o ojcu i synu. Podobnie jak Odyseja. To coś w rodzaju zadania obowiązkowego, to fundament literatury mieszczańskiej. Podczas gdy poezja może, gdy tylko ma ochotę, pofrunąć gdzie zechce i jak szybko zechce, a więc może skakać bezpośrednio ku dramaturgicznym wnioskom, proza nie może ominąć tego węzła. Rodzina i stosunki między rodzicami a dziećmi to strefa wojenna mieszczan, ludzi, którzy nie chodzą na wojnę, którzy wojnę konsumują na miejscu. Nie chodzi więc tylko o literaturę włoską, przeciwnie. We Włoszech panuje teraz moda na thrillery, na kryminały, a więc książki, w których liczy się zło i tajemnica wokół tego zła. Niezależnie od tego, że seryjny morderca, który zawsze w nich występuje, prawdopodobnie zachowuje się w ten sposób, bo ma jakiś problem… A więc na początku był Freud.

Gdy nie mówimy już o człowieku jako o gatunku ludzkim, o ludziach jako o wyznawcach jakiejś religii, zauważamy, że dla jednostki najważniejsi są matka, ojciec, brat, a więc osoby, z którymi od urodzenia musi wchodzić w interakcję. To oczywiste, że się o tym mówi. Nie mogłoby być inaczej.

 

JW: Pozwolę sobie na pewną obserwację socjologiczną. Żyjemy w rodzinie, wychodzimy z niej i niemal natychmiast – przynajmniej w Polsce – tworzymy następną, nawet jeśli czasem w ten sposób robimy sobie krzywdę. W Polsce młodym ludziom spieszy się do ślubu, do zakładania nowej rodziny. Wydaje mi się, że we Włoszech jest inaczej, że ludzie pobierają się znacznie później. Czy może być tak, że podczas gdy nam się spieszy, tutaj wszystko toczy się nieco wolniej?

SV: To zależy od wychowania. W krajach anglosaskich i nordyckich od początku umowa wygląda tak, że gdy kończysz 18 lat, wyprowadzasz się z domu. Wiesz o tym od samego początku, jesteś na to przygotowany, nie jest to twój wybór, ale obowiązkowy krok, który stanowi część umowy społecznej, która jest, być może, najsensowniejsza, bo prowadzi do szybkiego powstania nowych komórek, nie pozwalając poprzednim zbytnio się zestarzeć. U nas jednak jest inaczej. Z tysiąca powodów, z których niektóre są złe, ale są też doskonałym tematem dla powieści, pierwotna rodzina trwa także wtedy, kiedy człowiek założył już nową. Relacje pozostają bardzo bliskie z emocjonalnego, psychologicznego czy ekonomicznego punktu widzenia… W tej chwili wiele młodych rodzin utrzymuje się dzięki pomocy rodziców, ponieważ nie są w stanie samodzielnie ułożyć sobie życia. Kiedy masz dzieci i musisz pracować, musisz zapłacić niani, a jeśli nie stać cię na nianię, zostawiasz dzieci dziadkom. A to ma ogromne konsekwencje, bo kiedy dziadkowie wychowują dzieci, przekazują im pewne wartości. Z drugiej strony jednak, ekonomiczna wymówka pozwala reprodukować model nepotyzmu, który spowodował szkody zwłaszcza w nowoczesności. Włoski kapitalizm jest bardzo słaby, ponieważ oparty jest na rodzinie. Nie szuka się zdolnych menadżerów, tylko przekazuje firmy synom. Nawet jeśli syn chce zostać artystą, czuje na swoich barkach odpowiedzialność za pracę ojca. Popada więc w przeciętność, która wynika z nierozwiązanego konfliktu rodzinnego. Trzeba jednak pamiętać, że dzięki temu podtrzymywane są tradycje, które w innym przypadku zniknęłyby w jednym pokoleniu. Ja pochodzę z Toskanii i jeśli istnieje cokolwiek pięknego, co napawałoby mnie dumą z bycia Włochem, to jest to tradycja toskańska: sztuka, język, poezja, polityka. Przekazywanie sobie tych wartości, także poprzez rodzinę, ma swoje zalety. Pospieszne zerwanie więzi rodzinnych powoduje natomiast oddalenie od tradycji. Jako że dziedzictwo kulturowe jest potrzebne, kończy się to przekazywaniem sobie zmanipulowanych tradycji, jak to ma miejsce w Stanach Zjednoczonych. Istnieje tam retoryka tradycji, która nie odpowiada rzeczywistości. Zwyczaje pochodzące od rdzennych Amerykanów tak naprawdę zostały zatarte, wymiecione przez kolonialne działania militarne. Potem tradycje te wyłaniają się na nowo, ale w formie retoryki, a nie jako przekazywane z ojca na syna. A relacje z rodzicami nie mają znaczenia, a przynajmniej o wiele mniejsze znaczenie niż wtedy, kiedy ktoś jest od rodziców zależny ekonomicznie.

 

JW: Kiedyś napisał Pan na Twitterze: Problem, który nie ma rozwiązania, nie jest problemem. To tylko takie powiedzonko czy naprawdę jest Pan tak pragmatyczny?

SV: Tak mówi nauka. Nikt nie definiuje chaosu jako problemu. Chaos – skoro wciąż rozmawiamy o książce, w której tytule znajduje się to słowo – jest tak skomplikowanym fenomenem, że nie może zostać wyjaśniony przez równanie drugiego stopnia. Byłby to problem bez rozwiązania, ale tylko dlatego, że brakuje nam narzędzi badawczych. A to dlatego, że matematyka jest podstawą naszej kultury – nazwijmy ją arystotelesowską, kartezjańską – nie tylko naukowej. Każdy problem wskazuje drogę, która prowadzi do jego rozwiązania. Problem bez rozwiązania nie jest problemem, musisz nazwać go inaczej. Istnieją sytuacje beznadziejne, ale nie można nazwać ich problemami, bo samo słowo „problem” zawiera już w sobie cień nadziei, związanej właśnie z jego rozwiązaniem. Nie żyjemy w społeczności aborygenów, w której nie ma miejsca na naukę – my całą naszą cywilizację oparliśmy na nauce, poświęcając wiele z tego, co nie ma naukowej podstawy. I przepowiadanie pogody wychodzi nam gorzej niż aborygenom, którzy nie podchodzą do sprawy w sposób naukowy, lecz błagają o deszcz albo tańczą. To nasz słaby punkt. Naszym mocnym punktem jest natomiast rozwój racjonalny, arystotelesowski, na którym opieramy się od 2 000 lat, ale który stał się też naszym więzieniem.

JW: A propos więzienia… W Pana książkach dorastanie jest bardzo bolesne, bardzo destrukcyjne. Wierzy Pan w piękno? W czystą radość istnienia?

SV: Tak, istnieją chwile, kiedy szczęście jest wszechogarniające, kiedy czuje się czystą radość życia. Nie jest to uczucie, które dałoby się kontrolować. Mówimy o epizodach, objawieniach, rzadkich chwilach, za którymi jednak goni się całe życie. Właśnie tego poszukujemy: takiej pełni, dzielonej z kimś lub nie – bo może zdarzyć się w samotności, jednak znacznie piękniej jest się nią dzielić! – która pozwoliłaby poczuć, że życie jest przepiękne. Mając świadomość, że ktoś przy sąsiednim stoliku przeżywa społeczny dramat, dzielony z tysiącem innych ludzi i że miliard ludzi dzisiaj głoduje, i tak przeżywasz w takiej chwili czyste piękno i radość, które stanowią część ludzkiego doświadczenia. To charakterystyczna cecha gatunku ludzkiego: pragnienie bycia szczęśliwym, a przynajmniej odczuwanie tej czystej radości, o której Pani wspomniała. Myślę, że nie sposób nie rozmawiać o relacjach między rodzicami a dziećmi w narracjach powieściowych i nie sposób nie zajmować się tymi chwilami, które nadchodzą czasem zupełnie niespodziewanie i których się wcale nie szuka, a które później okazują się jedynym, o co w życiu chodziło.

 

JW: Czy w życiu zawsze jest Pan obserwatorem, który szuka czegoś do opisania? Zawsze jest Pan pisarzem, czy czasami po prostu człowiekiem, który cieszy się chwilą?

SV: Sądzę, że bycie pisarzem, a więc przynależność do literackiej tradycji – przecież bycie pisarzem oznacza przede wszystkim bycie czytelnikiem! – to jeden z najgłębszych sposobów bycia człowiekiem. Są takie słowa Roberta Stevensona, jak sądzę, przypisywane później wielu innym, łącznie ze zmarłym niedawno reżyserem włoskich komedii Mariem Monicellim: Kiedy patrzę przez okno – pracuję, ale spróbuj to wytłumaczyć mojej żonie!. Ja właśnie w tej chwili pracuję. Nie dlatego, że odpowiadam na Pani pytania: gdyby Pani tu nie było, a ja siedziałbym sam, popijając Coca-Colę, też bym pracował.

 

JW: Teraz zadam Panu pytanie, które zapewne słyszał Pan już sto razy, skoro jednak mówimy do naszych przyszłych polskich czytelników, którzy, być może, jeszcze Pana nie znają, muszę je zadać. Skończył Pan architekturę. W jaki sposób to doświadczenie wpływa na Pana twórczość? Czy Pana książki są zaplanowane i konstruowane jak domy, cegła po cegle, czy może pisanie powieści jest szaleństwem, ogniem, pasją?

SV: Architektura dopiero niedawno stała się planowaniem, wcześniej była przygodą. Kiedy się ją rozpoczynało, nie było wiadomo, dokąd się trafi. Proszę pomyśleć choćby o kopule Bazyliki Santa Maria Del Fiore Brunelleschiego we Florencji. Nie było wiadomo, na czym się skończy, bo on chciał stworzyć kopułę i zrobił to (w gruncie rzeczy są to dwie kopuły, wewnętrzna i zewnętrzna) – nie uciekając się do struktur tymczasowych, a więc nie używając rusztowań, które postawił tylko po to, żeby ludzie mogli wspinać się na górę. Budując kopuły, zazwyczaj ustawia się drewniane krążyny i układa się wszystkie cegły, żeby konstrukcja trzymała się sama. On chciał to zrobić tak, by utrzymywała się samodzielnie przez cały czas. Piramidy, wielkie dzieła architektury, nie były w przeszłości planowane. Doskonale znano materiały, siły statyczne i dynamiczne, ale architektura zawsze wymagała odwagi. Ja studiowałem właśnie taką architekturę, a nie budownictwo oparte na spekulacji. To jasne, że takie budownictwo polega na organizacji placów budowy albo na tworzeniu ważnych dzieł takich jak porty, które muszą funkcjonować i służyć, ale nie ważą się być niczym więcej; jasne też zatem, że jest to czyste planowanie. Architektura, którą studiowałem, to relacja między człowiekiem a przestrzenią. A skoro świat jest relacją między człowiekiem a przestrzenią, a przestrzeń jest nieruchoma, człowiek nie ma znaczenia, a badanie dotyczy przestrzeni; tego jak ją zdobyć, przekroczyć, okiełznać. Taka architektura jest podobna do literatury, bo ja ciągle piszę o ludziach i przestrzeniach. Dla mnie to doświadczenie było niezwykle bogate i produktywne. Być może gdybym studiował literaturę, przeczytałbym więcej książek – ale i tak je przeczytałem; być może wcześniej nauczyłbym się pewnych rzeczy technicznych, dotyczących kompozycji i języka… Brakowałoby mi jednak znajomości relacji między człowiekiem a przestrzenią, która stanowi podstawę kompozycji architektonicznej. Dzisiaj rzeczywiście architektura najczęściej jest budownictwem, ale ta, którą studiowałem na Uniwersytecie Florenckim – wystarczyło wtedy pójść na spacer po mieście! – to nieustannie podejmowane ryzyko. Wracając do Brunelleschiego: wielu robotników mieszkało na górze, ponieważ musieli uważać, by umieścić wszystkie kamienne ciosy w jednym momencie, żeby zacisnąć pierścień… Było to przedsięwzięcie pełne dramatyzmu, także dlatego, że murarze i robotnicy zastrajkowali i Brunelleschi musiał ściągnąć pracowników z Bergamo, którzy zgodzili się pracować w takich warunkach, ponieważ byli bardzo biedni. A zatem on naginał również społeczne zasady panujące w jego czasach. Co chciał osiągnąć? Koniec końców nie widać, że budowla powstała bez użycia krążyn, prawda? W rzeczywistości pomysł polegał na tym, by budynek powstawał organicznie, niczym roślina, która, rosnąc, nie potrzebuje podpory. Tym jest dla mnie architektura. A zatem ma wiele wspólnego z powieścią, bo ja rzeczywiście nie planuję: staram się, by trzymała swoją strukturę, strona po stronie, ale nie mam żadnej struktury, która byłaby uprzednio przyjęta. Układasz kamień na kamieniu i nie wiesz, co się stanie, dopiero potem zdajesz sobie sprawę, co się wydarzyło, czy budowla się trzyma czy nie, i idziesz dalej. Robotnik spada, robi sobie krzywdę, a ty zatrudniasz następnego. Dla mnie to jest metafora literatury i tym jest historia architektury. Teraz jest już inaczej.

 

JW: Wróćmy na chwilę do Spokojnego chaosu. Powiedział Pan kiedyś, że gdyby musiał wybrać swój ulubiony tekst, nie wybrałby Pan tej powieści. A jednak została ona wydana w dwudziestu krajach, zdobyła wiele nagród. Próbował Pan kiedyś wyjaśnić sobie to ogromne powodzenie?

SV: Właśnie dlatego nie jest to moja ulubiona książka – dała mi zbyt wiele satysfakcji w porównaniu z innymi, które kosztowały mnie tyle samo wysiłku, a odniosły znacznie mniejszy sukces. Nie uważam, by była dużo lepsza od pozostałych. Ja zazwyczaj bronię najbardziej bezbronnych dzieł. Ale możliwe też, że faktycznie jest najlepsza – ja bym jednak poczekał. Taką opinię wydali współcześni czytelnicy, a w takim wypadku mogą liczyć się mody, może liczyć się fakt, że okładka jest błękitna, a to kolor, który wzbudza zaufanie. Może liczyć się fakt, że nosi tytuł Spokojny chaos; zwłaszcza słowo spokojny jest zachęcające… Okładki nie wybierałem ja, tytuł tak, ale nigdy nie pomyślałbym, że wybiorę tytuł, który stanie się idiomem. Gdyby dawano mi euro za każdym razem, kiedy ktoś we Włoszech używa tego wyrażenia, byłbym bardzo bogaty, bo używa się go w najróżniejszych kontekstach, od sportu po politykę. Tytuł okazał się trafny, ale nie wiedziałem, że tak będzie. Wydał mi się naturalny.

 

JW: A co było najpierw? Książka czy tytuł?

SV: Nie, nie; tytuł książki pojawił się, kiedy byłem mniej więcej w jednej trzeciej. Tytuł nigdy nie jest pierwszy. Z tytułem jest tak, że zazwyczaj potem go porzucam…

 

JW: A słynne zdanie: Ludzie myślą o nas nieskończenie rzadziej, niż sądzimy, prawie nigdy o nas nie myślą? Przejmuje się Pan opinią innych?

SV: Nie, tak naprawdę to cytat z Davida Fostera Wallace’a, który jest nieco bardziej skomplikowany: Nasza obsesja na punkcie tego, co ludzie o nas myślą, znacznie by osłabła, gdybyśmy wiedzieli, jak rzadko o nas myślą. To zdanie przywołało moje zdanie. Szczerze mówiąc, ja nie jestem do niego szczególnie przywiązany. Jednak w tamtej chwili bohaterowi, który bardzo denerwował się tym, jak zostanie odebrana jego decyzja, przychodzi do głowy taka myśl, a w zasadzie odbicie myśli; zdaje sobie sprawę, że czegokolwiek by nie zrobił, zostanie oceniony. Ta ocena jest często powierzchowna, przemijająca, ale zazwyczaj po prostu nikt o nas nie myśli.

 

JW: Pisarze są jednak poddawani ciągłej ocenie. Jakie jest Pana podejście do krytyki?

SV: Krytyka jest częścią tradycji. Zasady gry zakładają istnienie krytyki, i to krytyki wykwalifikowanej. Krytyczną ocenę może też wydać zwykły czytelnik. To reakcja, o której należy pamiętać, krytyka jest jednak czymś innym. Krytyka wywodzi się z tradycji literackiej. Powieść, wokół której nie powstaje krytyka, może mieć całe mnóstwo czytelników, ale nie należy do tradycji. Biorę ją więc na serio. Problem polega jednak na tym, że kiedy piszesz, nie masz obok siebie krytyka, który powiedziałby, że robisz coś źle. Gdybym miał go do dyspozycji, być może zdałbym sobie z tego sprawę wcześniej, kiedy mógłbym coś jeszcze poprawić. A jednak jedyną osobą, jaką ma się wtedy do pomocy, jest redaktor, który nie jest krytykiem. A ten ma inne uwagi, sugeruje inne poprawki. Dlatego należy w jakiś sposób wyrobić w sobie samym krytyczną świadomość, zwłaszcza na temat cudzych książek. Trzeba czytać je i zastanawiać się nad nimi z tą odrobiną krytycznej świadomości, jaką jest się w stanie zdobyć, aby potem bezlitośnie stosować ją także we własnej pracy.

Jako że dla mnie ważne są dzieła, a nie autorzy, istotne wydaje mi się, by literatura tworzyła dzieła, książki. Nie pisarzy. A kiedy książka się nie udaje, bo jest skalana pewnymi defektami, które krytyka koniec końców zdemaskuje, szansa stracona. W XX wieku, aż do początków mojej działalności, wciąż istniało porozumienie między pisarzami i krytykami. Czasami była to po prostu przyjaźń: choćby między Vittorinim a Pavesem. Vittorini był wydawcą, którym zresztą stał się też Pavese. W Caffè Greco, gdzie dzisiaj przychodzą tylko obcokrajowcy, by napić się cappuccino za 10 euro, w latach ’50 Ungaretti i Gadda dyskutowali o literaturze i wymieniali punkty widzenia, krytyczny i twórczy. Było to bardzo przydatne, ale się skończyło. Jeśli ktoś ma bardzo dużo czasu, może próbować odnaleźć to w sieci, ale tam jest tak dużo bzdur, że chyba prędzej poradzisz sobie sam.

 

JW: A nagrody literackie? Dają Panu czysto osobistą satysfakcję, czy może są czymś więcej?

SV: Muszę przyznać, że niektóre nagrody są bardzo ważne, bo dzięki nim książka jest zauważana, na przykład za granicą. Spokojny chaos został kupiony i wydany w wieku krajach tylko dlatego, że otrzymał nagrodę Premio Strega. Książka okazała się sukcesem komercyjnym, ale także dzięki nagrodzie i ekranizacji. Mniej prestiżowe nagrody natomiast, takie o których nikt wcześniej nie słyszał, działają jak stypendia: dzięki nim dostajesz pieniądze, które pozwalają nie pracować przez jakiś miesiąc. To też jest szlachetna funkcja.

 

JW: Jaką książkę chciałby Pan opublikować w Polsce po Spokojnym chaosie?

SV: Nie znam Polski zbyt dobrze, wiem jednak, że to bardzo katolicki kraj. A jednak także kraj o silnej tradycji laickiej, być może silniejszej od naszej. Chciałbym więc, by przetłumaczono XY, moją ostatnią książkę, w której zastanawiam się nad tą dialektyką. Postaci muszą poradzić sobie z tą różnicą w podejściu. Przeżyć to znaczy zaakceptować. I pójść dalej. Sądzę więc, że być może Polska to kraj, w którym mój wysiłek mógłby dać odpowiedź właśnie na pytania o tradycję katolicką, a jednocześnie o nowoczesność i rozwój systemu arystotelicznego, kartezjańskiego.

 

[1]   Sandro Veronesi używa słynnego włoskiego idiomu sciacquare i panni nell’Arno, czyli dosłownie: ‘wypłukać bieliznę w Arno’. Rzeka reprezentuje tu język toskański, w którym niejako zanurza się tekst, oczyszczając go z naleciałości innych dialektów.

Z języka włoskiego tłumaczyła Natalia Mętrak-Ruda.
Zdjęcia: Isabella De Maddalena dla “La Rivista”.
Posted on

Rodzina i dzieci – garść ciekawostek o Izraelu

Izrael bez wątpienia należy do najbardziej rodzinnych krajów na świecie. Więzy krwi są tu ogromnie ważne, dzieci się uwielbia, a spędzanie czasu z bliskimi należy do priorytetów prawie każdego mieszkańca. W dużej mierze wynika to z tradycji żydowskiej, od zawsze skupionej na rodzinie, oraz uwarunkowań kulturowych całego regionu basenu Morza Śródziemnego i Bliskiego Wschodu. W Izraelu na takie, a nie inne nastawienie do życia rodzinnego wpływa dodatkowo społeczna świadomość pewnych kwestii demograficznych. Izrael jest małym państewkiem – liczy zaledwie ok. 8 milionów obywateli. Silnie promuje się tu więc wielodzietność – i to nad wyraz skutecznie. Statystyki pokazują, że prawie 60% Izraelczyków uważa, że pary nieposiadające dzieci wiodą “pustą egzystencję”, a ponad 80% jest przekonanych, że nie ma w życiu większej radości, niż towarzyszenie potomstwu w odkrywaniu świata.

Jakie jeszcze fakty związane z rodziną, partnerstwem i dziećmi wydały mi się warte przedstawienia w pierwszej kolejności? Poniżej znajdziecie kilka najważniejszych.

Zdjęcie z archiwum rodzinnego autorki
Zdjęcie z archiwum rodzinnego autorki

Ślub tylko przed Bogiem

Prawo rodzinne w Izraelu podlega zarówno jurysdykcji świeckiej, jak i religijnej – oba systemy funkcjonują tu równolegle. W związek małżeński wstąpić można tylko podczas ceremonii religijnej, co oznacza, że na terenie kraju małżeństwa nie mogą zawrzeć osoby różnych wyznań. W rezultacie – ze względu na kilka współistniejących tu religii, a także coraz powszechniejszy ateizm – wiele par decyduje się na ślub za granicą (jednym z popularniejszych kierunków jest Cypr, ale także Praga czeska). Co ciekawe, mimo tego faktu większość par dąży do sformalizowania związku; tylko około 4% mieszka razem bez ślubu przez dłuższy czas (dla porównania – we Włoszech 6%, w Norwegii 26%).

 

Kochamy dzieci (byle na ziemi)

Spora liczba izraelskich rodzin to rodziny wielodzietne (17% z nich ma 4 lub więcej małoletnich dzieci); co ciekawe, im bardziej społeczeństwo się bogaci, tym większy jest przyrost naturalny – odwrotnie, niż wszędzie indziej na świecie! Statystycznie rzecz biorąc, typowa tutejsza rodzina liczy 3.72 osoby, przy czym większe od rodzin żydowskich są rodziny arabskie mieszkające w Izraelu. Samotnie wychowuje dzieci około 13% rodziców. W dużych, nowoczesnych ośrodkach miejskich, takich jak Tel Awiw czy Hajfa, nie ma potomstwa ok. 37% par; w religijnej Jerozolimie – tylko 22%. Wszyscy Izraelczycy znają natomiast popularny dowcip, wedle którego w Ziemi Świętej każdy kocha dzieci, dopóki… nie musi lecieć z nimi samolotem.

W religijnej Jerozolimie tylko 22% par nie posiada potomstwa. Fot Julia Wollner
W religijnej Jerozolimie tylko 22% par nie posiada potomstwa. Fot Julia Wollner

Kobieta to brzmi dumnie

Pozycja kobiet w społeczeństwie izraelskim jest bardzo silna. Przykład? Golda Meir była trzecią kobietą w historii obejmującą urząd premiera państwa. Uważa się, że w żadnym innym państwie na świecie nie ma tak dużej liczby przedsiębiorstw prowadzonych przez kobiety. Za mąż wychodzi się tu dosyć późno – średnio w wieku 25.9 lat. W rodzinach świeckich matka zwykle pracuje, a dzieci, nawet te najmłodsze (poniżej 3 roku życia) uczęszczają do punktów dziennej opieki. Niestety większość z nich zamyka swoje podwoje dosyć wcześnie – w godzinach popołudniowych konieczne staje się więc korzystanie z usług opiekunek. Podróżującym do Izraela warto powiedzieć, że karmienie piersią w miejscach publicznych jest powszechne i bardzo rzadko wzbudza negatywne reakcje. I jeszcze jedna ciekawostka: w Izraelu chętnie żartuje się z matek-Polek. Chodzi oczywiście o polskie Żydówki, o których mówi się, że są matkami apodyktycznymi i nadopiekuńczymi. Według popularnego dowcipu, różnica między rottweilerem a matką pochodzącą z rodziny o polskich korzeniach jest taka, że rottweiler… prędzej czy później odpuści.

 

Społem w praktyce

Jeszcze do niedawna zjawiskiem charakterystycznym dla Izraela była rodzina kibucowa. W spółdzielczych gospodarstwach rolnych żyło się jak w wielkiej komunie – obowiązywał brak własności prywatnej, pełna wspólnota całego majątku, wspólnota dzieci i równość kobiet i mężczyzn. Dzieci wychowywano we zbiorowo, przy udziale wszystkich mieszkańców kibucu. Do początku lat ’70 kibucowe maluchy nie przebywały przy rodzicach, ale mieszkały w osobnej części gospodarstwa ze swoimi rówieśnikami; w późniejszych dekadach zaczęto odchodzić od tej zasady. Dziś kibuców jest w Izraelu coraz mniej, a w tych, które nadal funkcjonują, życie rodzinne nie różni się znacząco od naszego.

Dzieci i młodzież w kibucach chowały się razem, nie przy rodzicach. Fot. Kibbutz Givat Haim Meuchad / PikiWiki
Dzieci i młodzież w kibucach chowały się razem, nie przy rodzicach. Fot. Kibbutz Givat Haim Meuchad / PikiWiki

Świętowanie inaczej

W roku 1951 pewna 11-letnia dziewczynka pochodząca z Polski, niejaka Nechama Frankel, napisała do izraelskiej gazety list, w którym sugerowała, że w Izraelu, podobnie jak w kraju nad Wisłą, warto byłoby wprowadzić Dzień Matki. Tak też się stało, jednak 30 lat później, na skutek protestów środowisk feministycznych przeciwnych postrzeganiu kobiety jedynie przez pryzmat macierzyństwa, święto to zastąpiono innym. Od lat ’80 więc obchodzi się w Izraelu Dzień Rodziny (Jom Miszpacha), który jednak, jak się wydaje, przestał łączyć się z emocjami typowymi dla majowych celebracji, mających miejsce w Europie. Niemniej jednak większość izraelskich rodziców dostaje wówczas od dzieci laurki i własnoręcznie zrobione prezenty, przynoszone ze szkół i przedszkoli.

Dane statystyczne zaczerpnęłam z dziennika “Haaretz” oraz ze strony Centralnego Biura Statystycznego Izraela.
Posted on

Włoska mamma to ja – dossier z okazji Dnia Matki

Materiał ukazał się drukiem w magazynie “La Rivista” w maju 2013.
Pobierz w formie pliku pdf: Włoska mamma to ja

___________________________

Cofnijmy się do maja 2010 roku. Jestem w szóstym miesiącu ciąży. Mój brzuch osiągnął już rozmiar sporego melona, ale niezrażona ograniczeniami narzucanymi mi przez moje własne ciało, decyduję się na coroczną wyprawę do Wiecznego Miasta. Jadę tam na kilka dni, w towarzystwie serdecznej przyjaciółki. Moja mała córeczka jest zachwycona spacerami po Rzymie: nie kopie, nie fika, daje ukołysać się do snu moim rytmicznym krokom stawianym na sampietrini. Uaktywnia się dopiero wieczorami, kiedy ja, ułożona wygodnie na łóżku w pokoju hotelowym, zabieram się do spisywania swoich doświadczeń. Każde nakreślone przeze mnie w notesie zdanie dziecko kwituje stanowczym kopniakiem. Dodaje mi odwagi: tak, mamo; opisz, jak to jest być ciężarną we Włoszech! Dziś, równo sześć lat później, wyciągam swoje zapiski z szuflady, a mała skacze wokół mojego biurka. Tak, tak, córeczko; opowiem także, jak to jest być mamą we Włoszech!

Jakiś czas temu jednym z najchętniej oglądanych w Internecie wideoklipów była reklama pewnej włoskiej marki samochodowej. Młoda mama, w sportowym ubraniu, pokazuje nam wnętrze swojego zabałaganionego mieszkania, w którym buszują małe dzieci. Opowiada o wszechobecnym chaosie, o utraconej wolności, zmienionej sylwetce, zmęczeniu i frustracji. Jej wypowiedź – piosenka nagrana w stylu rap z rytmiczną melodią w tle – może być dla wielu szokująca, także dlatego, że pada tu sporo mocnych słów. Co ciekawe, większość mam jest nią jednak zachwycona! Tak, macierzyństwo to nie tylko słodycz i szczęście, to również mozolna praca i ogromny wysiłek. Ja jednak, sama będąc mamą, wiem, że jest to praca i wysiłek, który daje radość i satysfakcję największą z możliwych, nieporównywalną z niczym innym. Wiedzą to także wszystkie mamy świata – angielskie, niemieckie, polskie i włoskie. Ale czy rzeczywistość, w której przyszło nam wychowywać dzieci, jest wszędzie taka sama? I jak wygląda ona we Włoszech?
– Zdecydowanie nie jest wszędzie taka sama – odpowiada na moje pytanie Chiara, 34-letnia mama z Mediolanu, która z dwójką dzieci i mężem zjeździła cały świat, aby w końcu, po latach emigracji, powrócić do Włoch. – U nas, czyli w Italii, zauważam wiele elementów, których nie widziałam w innych krajach. Mamy swoje zwyczaje, swoje przesądy, swoje nastawienie, swoje peculiarità. Nawet dietę mamy inną! Oczywiście istnieje też dużo podobieństw, które łączą nas z innymi nacjami. W końcu ciąża i narodziny to cud na każdej szerokości geograficznej!

Pod opieką aniołów?
Kobieta w ciąży zawsze budzi zainteresowanie i powinna, ze względu na swój szczególny stan, cieszyć się pewnymi przywilejami. Moje włoskie rozmówczynie podkreślają jednak, że nie zawsze ma to miejsce. – Gdy byłam w ciąży, wszyscy bardzo się cieszyli i gratulowali mi serdecznie – wspomina Alessandra, 36-letnia mama mieszkająca we Florencji. – Nie było jednak mowy o zakupach bez kolejki ani o ustępowaniu miejsca w autobusie. Czasem ktoś życzliwy oferuje pomoc, ale nie jest to na pewno na porządku dziennym. Rzeczywiście, i ja pamiętam, że rzymianie nie traktowali mnie jakoś specjalnie ulgowo, gdy z wielkim brzuchem przetaczałam się przez ich miasto. Podczas zakupów w supermarkecie jedna pani wepchnęła się nawet przede mnie, argumentując, że bardzo się spieszy. Zdarzają się jednak i sytuacje odwrotne, które napełniają przyszłą mamę pozytywną energią. Do dziś w ciążowym pamiętniku zachowałam wspomnienie o podróży metrem, podczas której miejsca ustąpiła mi mocno starsza pani, twierdząc, że widzi w moich oczach dobroć dziecka, które urodzę, a następnie dodała, że w moim stanie strzegą mnie anioły…

Bywa więc pięknie, ale bywa i trudno. Sytuacja wygląda bardzo podobnie, gdy maleństwo pojawia się na świecie. Wyobrażacie sobie spacery z wózkiem po starym, nierównym bruku? Wspinanie się na wysokie piętra barokowych kamienic, oczywiście pozbawionych windy? Instytucje publiczne, mieszczące się w wiekowych budynkach, gdzie nie zamontowano podjazdów, a schody pamiętają czasy Juliusza II? – Jestem mamą nieposiadającą samochodu – kontynuuje swą opowieść Alessandra. – Od początku borykałam się więc z utrudnieniami serwowanymi mi przez komunikację miejską. Nikt z pasażerów nie pomagał mi wsadzić wózka do autobusu; czasem wręcz kierowca kazał złożyć wózek, ustawić go na specjalnie wyznaczonym miejscu, wziąć dziecko na ręce i usiąść. Bardzo to wszystko skomplikowane… Czy dziecko nie byłoby bezpieczniejsze w wózku z włączonym hamulcem?! Spacery po mieście też bywają przygodą, bo pamiętajmy, że we Włoszech trzeba bardzo uważać na światłach – kierowcy często wymuszają pierwszeństwo. Wózek przed tym nie chroni…
Do tej listy trudności Basia, Polka mieszkająca niedaleko Padwy, dodaje jeszcze wysokie krawężniki, na które ciężko wjechać, i wszędzie zaparkowane samochody. Irena z Werony narzeka na sprawy biurokratyczne i urzędowe. – Urzędnicy często nie mają pojęcia o swojej pracy: aby cokolwiek załatwić, często trzeba wiedzieć, jak poinstruować specjalistę! Największym problemem, jak w większości krajów, jest jednak kłopot ze znalezieniem pracy przez matki, a także godziny otwarcia szkół i przedszkoli. Jak tłumaczy Aldona, polska mama mieszkająca dziś koło Vicenzy, lekcje w szkole podstawowej kończą się zwykle przed 13.00, przedszkole otwarte jest do 16.00, a z biura rzadko kiedy można wyrwać się przed 17.30.

Z brzuchem na motorze
Podczas majowej wyprawy do Rzymu z przyjaciółką i córką (w brzuchu), oddaję się rozkoszom życia towarzyskiego. Jego żelaznym punktem są spotkania ze znajomymi z czasów studiów. Większość z nich to rodowici rzymianie, poruszający się w gąszczu tego wielkiego miasta w sposób typowy dla mieszkańców włoskiej stolicy: na pojazdach dwukołowych. Z Pietrem, jednym z moich najbliższych przyjaciół, umawiam się na lody nieopodal Fontanny di Trevi. Podjeżdża, jak zwykle, odrobinę spóźniony, na swoim wielkim, huczącym motorze. Zeskakuje na ziemię, rozpina kask i natychmiast wręcza mi go do potrzymania, bo jedną ręką musi zapalić papierosa, a drugą wyciszyć ciągle dzwoniący telefon. Przed sobą mam więc nie tylko wielki brzuch, ale także równie okrągły kask, który na nim kładę. Stoję oparta o motor. Nikt z przechodniów nie zwraca na mnie uwagi, aż do momentu, kiedy przechodzą koło nas turyści z Polski, rzucający uwagę, że ciężarna na motorze to już chyba lekka przesada…
Mieszkająca w Rzymie Barbara, mama 13-miesięcznego synka, potwierdza, że włoskie mamy bywają beztroskie i nie budzi to niczyjego zdziwienia. – Kobiety zdecydowanie częściej niż w Polsce piją tu w ciąży wino, a nawet palą papierosy. Wtóruje jej Chiara, która dodaje jednak: – To nie jest tak, że jesteśmy nieodpowiedzialne. Wychowano nas po prostu w innej kulturze. Kropelka czerwonego wina do obiadu nie zaszkodzi dziecku. Papierosy to już oczywiście całkiem inna sprawa i to oburza mnie tak samo, jak was.

Uwaga na czary
– Tym, co mnie absolutnie fascynuje w różnych krajach, które odwiedziłam wraz z dziećmi, są przesądy dotyczące ciąży i małych dzieci – Chiara zmienia temat, przechodząc do rzeczywiście interesującej kwestii. – Gdy byłam w Polsce, słyszałam, że nie wolno w ciąży farbować włosów, bo dziecko urodzi się rude, co ogromnie mnie bawiło, bo zawsze marzyłam o małym rudzielcu, więc trochę z przekory, a trochę dla własnej zabawy, często zmieniałam kolor swojej czupryny w czasie oczekiwania na dziecko. Mały urodził się jednak z włosami czarnymi jak smoła i tak mu już zostało. We Włoszech też jest oczywiście masa różnych zabobonów: wszyscy wiedzą, że zjawisko zwane po włosku scaramanzia, czyli odczynianie uroków, jest naszej kulturze bardzo bliskie! Rzeczywiście, zapytane o sposoby na zapewnienie dziecku bezpieczeństwa, wszystkie moje rozmówczynie wymieniają niezawodny rożek neapolitański. – Ten symbol życia, odstraszający złe moce, trzeba koniecznie przyczepić do wózka maleństwa, aby chronił je przed czarami i nieczystą energią – tłumaczy Alessandra, dodając, że gdy jej córeczka była mała, często musiała udowadniać znajomym, że jest ostrożną matką i o rożku nie zapomniała. Sprawdzali!

– W czasie ciąży też bywa zabawnie – opowiada Eliana, mama mieszkająca w Lecce, w południowym regionie Apulia. – Wszyscy zwracają na przykład uwagę na tzw. voglie, czyli zachcianki przyszłej mamy. Obawiają się, że jeśli nie zje ona dania lub produktu, na który akurat poczuła apetyt, dziecko urodzi się pokryte plamami, również zwanymi „voglie”. Osobiście uważam, że to wymysł rozpieszczonych kobiet, które nie mają oporów przed wysyłaniem męża do sklepu nocnego o najmniej przyzwoitych porach! – śmieje się Eliana.

Mama czy siostra?
Tym, co rzuca się w oczy turystom odwiedzającym Włochy, jest dojrzały wiek większości tutejszych mam. Kobiety bardzo rzadko rodzą pierwsze dziecko przed trzydziestką, a dwudziestokilkulatka z niemowlęciem na ręku może zostać wzięta za jego starszą siostrę. Agnieszka, która dzisiaj mieszka niedaleko Vicenzy, potwierdza: – Wiek większości włoskich matek może być dla Polaków zaskakujący. Gdy ja zdecydowałam się na uczestnictwo w szkole rodzenia, na 20 przyszłych mam, które były w mojej grupie, wszystkie miały ponad 30 lat, a znakomita większość około 35. Wszystkie też oczekiwały pierwszego dziecka. Ja jedyna nie miałam jeszcze 30-stki. Jak tłumaczy rzymianka Barbara, powodów jest wiele. – Po pierwsze: niewesoła sytuacja ekonomiczna młodych Włochów. Trudno jest planować rodzinę, gdy płaci się 800-1000 € za wynajem mieszkania przy średniej pensji 1280 €, a podpisanie umowy o pracę graniczy dziś z cudem. Faktem jest też, że młodzi Włosi nie są nastawieni na zakładanie rodziny. Wygodnie jest im mieszkać z rodzicami, chcą nacieszyć się swoją młodością, wykształcić i znaleźć wymarzoną pracę. Macierzyństwo stało się dziś wisienką na torcie, zwieńczeniem udanego życia prywatnego i zawodowego. Panuje opinia, że z dzieckiem można poczekać, tym bardziej, że postęp medycyny pozwala na zajście w ciążę nawet kobietom po 50-tce. Spójrzmy chociażby na takie gwiazdy, jak Gianna Nannini, Carmen Russo czy Heather Parisi. Dodajmy też, że dojrzałe pary rzadko kiedy decydują się na więcej niż jedno dziecko.

wloska mamma

Wszystkie dzieci nasze są
Należy jednak podkreślić również zupełnie inny, niezwykle pozytywny element. – Mówiłam już, że narodziny to zawsze cud. A że my, Włosi, jesteśmy narodem bardzo rodzinnym, przeżywamy to w dwójnasób – przypomina Chiara. – Mimo że szaleje kryzys, wiemy, że dziecko jest wielką radością. Przeżywają ją nie tylko rodzice, ale także całe ich otoczenie. Potwierdza to Irena: – Piękna jest na przykład tradycja wywieszania na drzwiach wstążeczek lub innych symboli związanych z urodzeniem dziecka. Gdy w domu pojawi się mała dziewczynka, kokarda u wejścia jest obowiązkowo różowa; gdy chłopiec – niebieska. Wszyscy sąsiedzi od razu wiedzą, co się urodziło, i dołączają do radosnego świętowania.
– Dzieci to trochę takie nasze dobro narodowe – wtrąca jeszcze Chiara. – Mój synek, gdy był malutki, zaczepiał ludzi na ulicy, siedząc w swoim wózeczku, i wszyscy zawsze się nim zachwycali. Bo jak tu się nie zachwycać, gdy rączki wyciąga ku tobie taki mały brzdąc? Oczywiście każdy przechodzień pochylał się nad nim i zagadywał: „Patatina, patatina”. U nas dzieci bardzo wcześnie zaczynają brać udział w życiu towarzyskim rodziców, nikt nie kładzie ich spać po dobranocce, chodzą z nami do restauracji, na plaże, na wieczorne spacery po corso. Dzięki temu ich rytm dobowy zbliżony jest do naszego. I wszyscy są wyspani! – śmieje się. Jak tłumaczy Barbara, ma to silny związek z panującym we Włoszech klimatem. – Latem bywa tak gorąco, że dopiero późno wieczorem można z dzieckiem wyjść, zaczerpnąć świeżego powietrza, zjeść coś smacznego. Trudno o apetyt i energię do przechadzek przy 40 stopniach w cieniu!


Dieta lodowa

Wysokie temperatury tłumaczą także część zaskakujących dla Polek wyborów żywieniowych, jakich dokonują włoskie mamy. Małe dzieci wcinają lody od najmłodszych lat. Na szczęście, wielu dietetyków jest zdania, że lody, jeśli nie są podawane w nadmiarze, mogą zastąpić pełnowartościowy posiłek. Przekleństwem włoskich dzieci są natomiast tzw. merendine, czyli rozmaite przekąski. Jak opowiada jedna z mam mieszkająca w Padwie: – To jest naprawdę fatalne i z przykrością stwierdzam, że moje dziecko też niestety się tak odżywia. Śniadanie to słodkie bułeczki i ciasteczka, potem w szkole, na drugie śniadanie, znowu słodkie bułeczki lub chipsy. Następnie obiad w szkole: makaron na pierwsze danie i np. szynka na drugie. Kto jest głodny, dopycha się pieczywem. Po powrocie do domu podwieczorek, następne słodycze, kolacja często na ciepło… Za dużo kalorii, za mało pełnowartościowych posiłków. Nie zgadza się z nią natomiast moja rozmówczyni z Vicenzy. – Moim zdaniem od początku duży nacisk kładzie się na zdrowe odżywianie, je się dużo świeżych warzyw i owoców, ryb i serów. Powszechne jest też picie wody, a nie tylko słodkich soków, jak w wielu innych krajach. Prawda, jak zwykle, leży gdzieś po środku.

Włoska mamma

Italia (non) è un paese per le mamme
Wszystkie moje rozmówczynie, opowiedziawszy już o swoich doświadczeniach z czasów ciąży i wczesnego dzieciństwa swoich latorośli, zaczynają narzekać na niewielką pomoc, jaką dostają od swojego państwa. Nie różni się to niczym od lamentów polskich mam – pod tym względem wiele nas łączy… Nagłówki gazet krzyczą: L’Italia non è un paese per mamme (‘Włochy nie są krajem dla mam’). Niedostatek żłobków i przedszkoli, droga opieka medyczna, trudności ze znalezieniem i utrzymaniem pracy – wszystko to sprawia, że we Włoszech decyzja o powiększeniu rodziny może jawić się jako prawdziwie odważny krok.
Dla kontrastu, kiedy kończymy pić kawę, Chiara uśmiecha się do mnie promiennie. – To tak, jak w tej piosence z reklamówki włoskiego auta… Bałagan i masa trudności, ale też niezła stymulacja twórczego myślenia! W końcu bez trudności ten zabawny filmik nigdy by nie powstał, bo nie byłoby o czym śpiewać, a słynna marka samochodowa nie mogłaby proponować wygodnego samochodu dla wielodzietnych rodzin. – Bycie mamą to najpiękniejsze, co mnie w życiu spotkało. I mogę nią być wszędzie: czy w Polsce, czy w Szwecji, czy w Italii. Kiedy mam obok siebie swoje dzieci, wiem, że jestem w domu. Każdy kraj jest dobry, aby być mamą, jeśli tylko możesz zacząć dzień od spojrzenia na uśmiechniętą buzię swojego dziecka.
Dopijam kawę, mrugam do Chiary porozumiewawczo i pędzę do mojej córeczki. Polskie przedszkola czynne są trochę dłużej, ale ja już bardzo, ale to bardzo się za nią stęskniłam!


 

Dieta małego Włocha
Blanka Korolczuk Aragona
Włoskie dzieci na śniadanie jedzą herbatniki rozpuszczone w mleku (mleko krowie podaje się tu od 12 miesiąca życia, rozcieńczone pół na pół z wodą). Pierwsze pappe składają się z kleiku (ryżowego, kukurydzianego lub zbożowego) bądź z makaronu zwanego sabbiolina, przyrządzonego na bazie wywaru lub przecieru z warzyw i zmieszanego z mięsem, rybą lub jajkiem, przyprawionego oliwą z oliwek i parmezanem. Na drugie śniadanie i na podwieczorek mali Włosi piją mleko, jedzą jogurt, owoce, herbatniki.
Obiad i kolacja dla dzieci w wieku 10-12 miesięcy powinny składać się z dwóch dań. Pierwsze to zwykle pastina lub ryż z sosem (pomidorowym, ragù, pesto, przetartymi roślinami strączkowymi; do tego obowiązkowo oliwa z oliwek i parmezan) lub minestrina (zupka), drugie to rozdrobnione mięso, ryba, mozzarella, jajko lub prosciutto (szynka), którym zawsze powinny towarzyszyć warzywa sezonowe. Na zakończenie obiadu i kolacji dzieci dostają owoce.
Curiosità: we Włoszech praktycznie nie istnieją gotowe obiadki w słoikach. Na rynku rozpowszechnione są tylko półprodukty, z których rodzice sami szykują dania dla malca: wywar warzywny w torebkach, słoiczki mięsne, rybne, z serem albo z prosciutto.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA
Minestrina, jak widać, niewiele różni się od zupki w wydaniu polskim


Essere madri in Italia, czyli być matką we Włoszech

Opracowały: Aleksandra Kaca i Julia Wollner

Mammismo
Mamma zajmuje w życiu i sercu każdego Włocha miejsce szczególne. Nie bez powodu męską część Italii okrzyknięto mammoni, czyli maminsynkami. Włosi, w porównaniu z Polakami, nie są zbyt entuzjastycznie nastawieni do kwestii usamodzielniania się, dlatego też dom rodzinny opuszczają zdecydowanie później niż ich polscy rówieśnicy. Jest to poniekąd kwestia wygody: mamma ugotuje (najlepiej na świecie!), posprząta, wypierze, wyprasuje i ocali biedną kieszeń od obowiązku zapłacenia za czynsz. Warto przy tym przyjrzeć się bliżej położeniu, w jakim ostatnimi czasy znaleźli się młodzi appena laureati (świeżo po studiach), którym sytuacja ekonomiczna panująca w kraju raz po raz podcina skrzydła, a rynek pracy, zamiast stwarzać perspektywy, raczej zamyka drzwi przed nosem.

Północ – Południe
W naszych rozważaniach o macierzyństwie we Włoszech nie możemy pominąć tak ważnej kwestii, jaką jest wciąż żywy podział na rozwiniętą, bogatszą Północ (il Nord) i skromniejsze Południe (il Sud). Ma to swoje odzwierciedlenie w roli, którą odgrywa matka. Kobiety na Północy nie rezygnują z kariery i starają się godzić macierzyństwo z wykonywaną pracą, wracając do niej o wiele szybciej i z większą łatwością, niż te zamieszkujące południową część półwyspu. Na Południu natomiast urodzenie dziecka czyni z kobiety przede wszystkim matkę i strażniczkę domowego ogniska. Wynika to także z przywiązania do tradycji, do uświęconego modelu rodziny.

Urlop macierzyński
Urlop macierzyński we Włoszech trwa 20 tygodni. Przysługują one kobiecie, która w czasie jednego porodu urodziła jedno dziecko. W sytuacji, w której podczas jednego porodu na świat przyjdzie dwójka, trójka, czwórka lub piątka dzieci, kobiecie przysługuje odpowiednio 31, 33, 35 i 37 tygodni urlopu macierzyńskiego. Kobieta przebywająca na takim urlopie otrzymuje od 80 do 100 procent dotychczasowego wynagrodzenia. Ma też prawo ubiegać się o wydłużenie urlopu. Pracodawca natomiast nie może zwolnić kobiety będącej w ciąży czy też matki, której dziecko nie ukończyło roku. Powrót kobiety do pracy wiąże się jednak nierzadko z tym, że jej dotychczasowa rola zostaje zdeprecjonowana, a powierzane jej zadania mają charakter bardziej marginalny. Historia powtarza się w przypadku choroby dziecka, kiedy to matka bierze urlop, by móc się nim opiekować.
Urlop macierzyński często rozpoczyna się jeszcze przed porodem i trwa 2 miesiące przed terminem, a następnie 3 miesiące po urodzeniu dziecka. W niektórych miejscach pracy można sterować czasem urlopu, przesuwając go, np. 1 miesiąc przed porodem i 4 miesiące po.

Nianie, żłobki i przedszkola
Koszt wynajęcia prywatnej opiekunki do dzieci to we Włoszech wydatek rzędu od 7 do 15 € za godzinę. Stała opieka niani to koszt od 500 € za miesiąc.
Żłobki również są dosyć kosztowne; ich cena może zależeć od dochodów rodziców, jednak często jest stała i dochodzi do nawet 500 € miesięcznie. Instytucje te czynne są zwykle w godzinach od 7.30 do 16.00. Część żłobków i przedszkoli publicznych również jest płatna. Zawsze płaci się w nich za jedzenie: między 3,50 € a 8 € za dzień.



Imiona niektórych bohaterek artykułu zostały zmienione.

Serdecznie dziękujemy Polskiej Ludotece Rodzinnej za pomoc w stworzeniu tego tekstu.
Polska Ludoteka Rodzinna (www.polskaludoteka.it) jest stowarzyszeniem działającym we Włoszech oraz miejscem spotkań rodzin polonijnych, zarówno polskich, jak i mieszanych, przy którym działa Polonijne Przedszkole i Polonijna Szkoła Podstawowa w Veneto.

zdjęcia: archiwa autorek, Greta Ceresini.
Posted on

Piazza di Pietra. Wodzenie za nos

Artykuł ukazał się w magazynie „La Rivista” w maju 2014 r. Pobierz tekst w formie pliku pdf: LR11-PiazzaDiPietra

 

Non cuique datum est habere nasum – nie każdemu dane jest mieć nos, mawiali starożytni Rzymianie. Cóż, mój – wcale nie rzymski, a zupełnie słowiański – wyjątkowo dobrze się trzyma, rozmiary ma niemałe, a wyjątkowych przyjemności dostarcza mi w krajach śródziemnomorskich. To właśnie za zapachami Południa najbardziej tęsknię w Warszawie. To właśnie zapachami czuję i opisuję świat. To zapach, węch jest najważniejszym zmysłem, którym odczuwam rzeczywistość. A ulubioną rzeczywistością jest dla mnie oczywiście Italia.

Włochy pachną dla mnie całą paletą aromatów. Sycylia to cytrony; Sardynia – mirt. W Mediolanie pachnie tramwajami, piaskiem i kawą z mlekiem; w Neapolu – ciastkami sfogliatelle, czosnkiem na pizza marinara i spalinami. Rzym to mieszanka wybuchowa: papierosy, najnowsze wydania książek na kredowym papierze, mocne espresso, bezpańskie koty i sanpietrini rozgrzane promieniami bezlitosnego słońca.                                                           

Wdychając woń tych ostatnich, wałęsałam się pewnego majowego dnia po Wiecznym Mieście, przekonana, że aromaty stolicy Italii znam już na pamięć, że przesiąknęłam nimi na wskroś. Przechodziłam akurat przez Piazza di Pietra, jak zwykle wpatrzona w cud starożytnej architektury – świątynię Hadriana, pachnącą historią i wilgocią tężejącą w zakamarkach między marmurowymi kolumnami. Wtedy właśnie poczułam słodki, ledwo uchwytny zapach amarantowej bugenwilli, który dotąd kojarzył mi się raczej z delikatną bryzą w lombardzkim Sirmione. Odwróciłam głowę tylko na chwilę. Przede mną otwierały się wrota do prawdziwej świątyni aromatów. Jak to możliwe, że nigdy wcześniej nie zauważyłam tego miejsca?

 Piazza di Pietra widziana oczami Piranesiego
Piazza di Pietra widziana oczami Piranesiego

Galleria Olfattiva Laura Tonatto, czyli Galeria Zapachowa najsłynniejszej bodaj włoskiej marki perfumiarskiej, działa w Rzymie już od kilku sezonów. Nie tylko promuje turyńską produkcję zapachów Laura Tonatto, cieszącą się blisko 30-letnią tradycją, ale, przede wszystkim, zaprasza na wspaniałe, zmysłowe spotkanie z kulturą, odczuwaną przez… nozdrza. W galerii poznajemy bowiem zapachy inspirowane największymi dziełami sztuki i literatury, jakie kiedykolwiek stworzył człowiek: od obrazów Caravaggia po utwory Mozarta, od filmów Viscontiego po powieści Prousta. Co ciekawe, obcowanie z nimi zaaranżowano w sposób holistyczny – w spotkaniu biorą udział także inne zmysły. Umieszczone w galerii instalacje pozwalają przeczytać fragmenty tekstu (także dotykowo – w alfabecie Braille’a), obejrzeć płótna mistrzów, posłuchać pięknych arii operowych i podziwiać na filmowym ekranie wspaniałe ujęcia operatorskie, jednocześnie wdychając niejednokrotnie zaskakujące aromaty, które w sposób przejmujący je ilustrują. Wszystkiemu, wprost z płótna Luki Giordano, przygląda się z patronka galerii – św. Magdalena, opiekunka perfumiarzy, której imieniny przypadają na najbardziej pachnący miesiąc, maj.

 

Wnętrze galerii. Fot. materiały prasowe marki Laura Tonatto
Wnętrze galerii. Fot. materiały prasowe marki Laura Tonatto

Perfumy Laura Tonatto, także te, które możemy nabyć w sklepie stanowiącym część galerii, zazdrośnie strzeżone przez fiolki z ciemnego szkła, powstały przy użyciu najwyższej jakości składników, pochodzących głównie z Grasse na południu Francji, z Arabii Saudyjskiej i Singapuru. Wytwarza się je w niewielkich ilościach, w szacunku dla środowiska naturalnego. Miłą niespodzianką jest bez wątpienia fakt, że zwiedzanie galerii jest bezpłatne, a pozwala jednocześnie przenieść się do świata nie tylko literatury i sztuki, ale także wystawności i luksusu. Laura Tonatto tworzy perfumy dla najsłynniejszych hoteli i muzeów, dla gwiazd takich, jak znany z sympatii do Włoch George Clooney, a także dla samej królowej Elżbiety II. Skład tych ostatnich pozostaje tajemnicą – nam, zwykłym śmiertelnikom, wiadomo jedynie, że chodzi o zapach kwiatowy z mocną ambrową nutą. Empirycznie poznać możemy za to pachnidło królowej Kleopatry, stworzone w oparciu o zapiski na antycznych papirusach. Mnie wydało się ono duszne i mało eleganckie. Mój nos zapomniał jednak momentalnie o tym drobnym rozczarowaniu, zachwycony trawiasto-słomkowo-kwiatowym aromatem ilustrującym śpiew Susanny z Wesela Figara, delikatnym, jak migoczące pod gwiazdami kropelki wieczornej rosy.

Wnętrze galerii. Fot. materiały prasowe marki Laura Tonatto
Wnętrze galerii. Fot. materiały prasowe marki Laura Tonatto

Wizyta w galerii przy rzymskiej Piazza di Pietra była dla mnie prawdziwą duchową ucztą, zgodnie z włoskim przekonaniem, że duch raduje się najbardziej wtedy, kiedy cieszą się zmysły. Nauczyła mnie wiele: chociażby tego, że każdy z nas ma inną wyobraźnię zapachową. Jak bowiem wytłumaczyć, że w galerii filmowa La Dolce vita pachnie słodkim mlekiem, a nie, jak dotąd sobie wyobrażałam, szampanem? I że aromat roztaczany przez Królową Nocy z Czarodziejskiego fletu pozbawiony jest wysokiego fa, którym przepełniona jest aria Der Hölle Rache? Cóż, na pewno rzymski czy turyński nos działa inaczej, niż warszawski. To jednak nie powód, aby spuszczać go na kwintę. Wręcz przeciwnie. Spróbujmy częściej poznawać świat, ten włoski i ten polski, wdychając go w głąb siebie. Tylko w ten sposób możemy być pewni, że wiele niezwykłych doświadczeń nie przejdzie nam… koło nosa.

Galleria Olfattiva Laura Tonatto Profumi Italiani, Piazza di Pietra 41, Rzym

Zainteresowanych tematem perfum zapraszam do lektury drugiego numeru kwartalnika śródziemnomorskiego „Lente”, w którym poświęcono wiele miejsca temu zagadnieniu: kliknij tutaj.

 

Zdjęcie główne: Piazza di Pietra, fot. Harvey Barrison / Flickr, CC BY-SA 2.0
Posted on

Mus chałwowy na Dzień Matki

Chałwa to jeden z najbardziej znanych deserów świata. Podobno pochodzi z Indii, skąd rozprzestrzeniła się na obszar Bliskiego Wschodu, a potem, przez Turcję i Grecję, na cały rejon Morza Śródziemnego. Dzisiaj znajdziemy ją na ulicznych straganach w Egipcie i Izraelu, Libii i Libanie, na Bałkanach i Cyprze. Słoweńcy i Chorwaci mówią, że coś “sprzedaje się jak chałwa”, która w tym powiedzeniu jest odpowiednikiem naszych świeżych bułeczek.

W krajach śródziemnomorskich chałwę przyrządza się głównie z sezamowej pasty tahini, ale istnieje także wiele innych odmian tego deseru. Do produkcji chałwy można bowiem wykorzystać różne nasiona roślin oleistych: orzechy, mak lub ziarna słonecznika, do których dodaje się cukier albo miód. Chałwę można zrobić też na bazie semoliny, kaszy manny lub skrobi kukurydzianej. To jednak sezam zyskał miano boskiej przyprawy – według asyryjskich mitów, babilońscy bogowie raczyli się winem z nasion sezamu. W starożytności uważano go za doskonały lek na schorzenia układu pokarmowego i środek wspomagający pracę śledziony, trzustki i jelit. Współcześnie ceni się go za zawarte w nasionach przeciwutleniacze, które spowalniają procesy starzenia się, normalizują ciśnienie krwi i zapobiegają wchłanianiu się złego cholesterolu.

Nazwa “chałwa” pochodzi z języków arabskich, w których ḥalwá (حلوى) oznacza coś słodkiego, słodki wyrób, cukierek. Nie da się ukryć, że jest to trafne określenie – chałwa jest najczęściej bardzo słodka. Tak słodka, że osobiście za nią nie przepadam. Desery i ciasta z dodatkiem chałwy to jednak zupełnie inna historia! Uwielbiam chałwowe lody i kremy – zachowują orientalny smak sezamu, ale nie są tak słodkie i tłuste, jak chałwa w czystej postaci.

Lekki, kremowy mus chałwowy będzie idealnym deserem na Dzień Matki. Przyrządzicie go łatwo i szybko, bo tylko z dwóch składników. Trzeba jedynie uważać, żeby nie przegrzać śmietany, rozpuszczając chałwę, a potem dokładnie ostudzić mieszankę przed wymieszaniem jej z ubitą kremówką. Gotowy mus schładzamy w lodówce, a potem posypujemy pokruszonymi pistacjami i mrożonymi malinami, które przełamią słodycz chałwy.

Wszystkim mamom już dziś życzę dużo słodyczy. W szczególności oczywiście mojej mamie. Mamo, masz u mnie mus chałwowy z malinami!

Mus chałwowy

składniki na 4 porcje

300 ml schłodzonej kremówki
150 g chałwy

do podania: pokruszone pistacje, mrożone maliny, chałwa

Odlewamy 50 ml śmietany i podgrzewamy w kąpieli wodnej.
Dodajemy pokruszoną chałwę i mieszamy do rozpuszczenia.
Przez cały czas uważamy, żeby nie zagotować śmietany.
Gotową masę schładzamy w lodówce.

Pozostałą kremówkę ubijamy na sztywno.
Śmietana musi być zimna, żeby dobrze się ubiła.

2-3 łyżki ubitej śmietany delikatnie mieszamy z masą chałwową.
Dodajemy pozostałą śmietaną i całość mieszamy, również delikatnie.

Przekładamy do pucharków i wkładamy do lodówki na kilka godzin (co najmniej na 2 godziny).

Przed podaniem posypujemy pokruszoną chałwą, pistacjami i mrożonymi malinami.

Posted on

Dolce & Gabbana Sicily: portret kobiety (nie)bezpiecznej

Artykuł z serii: Perfumy pachnące Śródziemnomorzem

Zapachy, podobnie jak książki, opowiadają historie i odkrywają tajemnice. Czynią to językiem innym od powieści, a jednak równie przekonującym, trwale zapadającym w pamięć, grającym na emocjach, a zarazem przekazującym wiele konkretnych informacji. W niniejszej serii przedstawiam wybrane przeze mnie perfumy, które zamknięto we flakonach razem z opowiadanymi przez nie sekretami Śródziemnomorza.

Dolce & Gabbana: Sicily

Reklama Sicily zaczyna się od ujęcia, w którym widzimy młodą kobietę, płaczącą nad trumną zmarłego męża. Mężczyzna w kaszkiecie, wyjęty wprost z filmów Francisa Forda Coppoli, wpatruje się w kuszące krągłości jej targanego spazmami ciała, bardziej odkrytego niż zakrytego przez kwiecistą sukienkę. Oczarowany, podgląda ją też ukradkiem podczas przygotowań do pogrzebu – patrzy, jak przebiera się, otoczona wianuszkiem innych kobiet. Ich spojrzenia spotykają się po raz pierwszy. Wtem drewniane drzwi trzaskają mu przed nosem, a na podłogę ześlizguje się jej jedwabna halka. Cięcie. Marsz żałobny. Wdowa spogląda kątem oka w lustro samochodowej szyby i zemdlona upada na brukowaną uliczkę, po czym budzi się w troskliwych ramionach amanta. Tymczasem skradziona halka wymyka się z wewnętrznej kieszeni jego marynarki i wędruje z rąk do rąk pomiędzy żałobnikami. Mężczyźni, jeden po drugim, zanurzają w niej nos i zakochują się w jej zapachu…

Gdyby Chanel No. 5 nie urodziła się we Francji, a na Sycylii, pachniałaby jak Sicily od Dolce & Gabbana. Tak jak w Piątce, w Sicily eleganckie aldehydy przeplatają się ze zmysłowymi kwiatami. Zapach jest do granic kobiecy – w klasyczny sposób, ale rozgrzany śródziemnomorskim słońcem. W perfumowej Sycylii czuć, że na wyspę przypada najwięcej słonecznych godzin w roku w Europie. Jest w niej odurzająca woń cytrusowych gajów w rozkwicie, miodowy wiciokrzew, słodki heliotrop i jest tłustawy, kremowy sandałowiec. Płatki róży, hibiskusa i jaśminu skąpane są w świeżym, mydlanym piżmie.

Domenico Dolce wychował się w niewielkim miasteczku w okolicy Palermo, Polizzi Generosa. Przyznaje, że Sycylia pozostaje dla niego niewyczerpanym źródłem inspiracji. Widać to w twórczości duetu tworzonego z Domenico Gabbaną – najwyraźniej chyba w kolekcji ready to wear sprzed kilku lat, a dokładnie z sezonu wiosna/lato 2013. Włosy modelek przewiązane chustami, strojne kolczyki, żywe kolory, pasiaste desenie i motywy historyczne splatają się w niej w ruchomy i niezwykle kobiecy portret wyspy. Do takiego ideału sycylijskiej kobiecości Sicily pasują najbardziej – do burzy niesfornych loków, skromnie skrytych pod chustą, do kilku kosmyków, które wymknęły się tańczyć z brzęczącymi kolczykami. Do sukienek, które odsłaniają ramiona i dekolt, podkreślają talię. Do spódnic falujących w ruchu…

Sycylijki są inne niż Włoszki. Mają chmurniejsze twarze – ciemniejszą cerę i ostrzejsze rysy, które zawdzięczają arabskim przodkom. Pokolenia konfliktów wzmocniły ich charakter, ale i sprawiły, że stały się nieufne i niedostępne. Niełatwo wywalczyć miejsce w ich sercu, ale raz zdobyte – zdobyte jest na zawsze. Sycylijskie kobiety, choć podporządkowane regułom świata rządzonego przez mężczyzn, stawiane są na piedestał i darzone szacunkiem. Z gracją ukazano to w spocie Dolce & Gabbana, eksploatującym chyba większość stereotypów związanych z Sycylijczykami. Zakochany młodzieniec dopiero na dyskretny znak urodziwej wdowy ośmiela się zrobić pierwszy krok, bierze ją w ramiona po porozumiewawczym spojrzeniu wymienionym przez szyby samochodu, gdy ta udaje, że mdleje.

Sicily nie przymilają się do współczesnych nosów. Najpierw trzeba przebić się przez warstwę nieco staroświeckich, mydlanych aldehydów, ale kiedy dobrnie się już do puchatego serca kompozycji, staje się ona miękka, słodka i ciepła. Pachnie jak mleczne bułeczki drożdżowe z domowym masłem, a może jak sycylijski przysmak canoli, czyli rurki z waniliowym kremem na bazie serka ricotta? Czuć w niej to, co czuć w kochających ramionach, czekających w domu z gorącą kolacją. W czułych rękach, szykujących niedzielne śniadanie. Pod płaszczykiem niedostępności kryje się serce kobiety, żony, matki – bezwarunkowa miłość.

Posted on

Rozwiązanie konkursu Venice my love

Drodzy Czytelnicy,

w imieniu Wenecji dziękujemy za wszystkie wyznania miłości, zaś w swoim – za piękne zdjęcia, które pozwoliliście nam oglądać.

Postanowiłyśmy, że książka Venice my love Ewy Górniak-Morgan powędruje do następujących autorów:

Aleksandry Galert (Kocham Wenecję za najromantyczniejsze chwile z ukochanym i niesamowite zaręczyny wśród karnawałowego szaleństwa!)

 

– Andrzeja Jaworskiego (Kocham Wenecję za nasze przyszłe najpiękniejsze chwile…)

 

– Karoliny Kornaś (Kocham Wenecję za jej tajemniczość, magię, niedopowiedzenia i nieoczywistości.)

 

Laureatom serdecznie gratulujemy, a wszystkim uczestnikom życzymy wielu pięknych powrotów do Wenecji!

Posted on

¡Madre mía! O byciu mamą w Hiszpanii

Fot. Gosia Villatoro

Licząc czas, kiedy byłam w ciąży z moim pierwszym potomkiem, jestem mamą od ponad 11 lat. Nieco ponad rok jestem zaś mamą w Hiszpanii. Czy jest inaczej? Na czym polegają te różnice? Jak macierzyństwo postrzegają moje przyjaciółki i znajome stąd? W miesiącu, na który przypada Dzień Matki, postanowiłam spisać refleksje moje i owych zaprzyjaźnionych mam…

 

Czasem słońce…

Przeniesienie się z całą rodziną do stolicy Katalonii było naszym absolutnie świadomym i przemyślanym wyborem. Poznaliśmy to miasto podczas wcześniejszych licznych odwiedzin i czuliśmy, że mogłoby stanowić nasze nowe miejsce na ziemi. Zmęczeni nieustanną warszawską gonitwą, w którą wprzęgnięta, siłą rzeczy, była cała nasza rodzina, pragnęliśmy życia w rytmie lente. Barcelona, jak dotąd, jest nam życzliwa i nie rozczarowuje. Nasze dzieci budzi teraz wpadające przez okna słońce, bo nie muszą zrywać się o porach, które my, w naszej rodzinie, uważamy jeszcze za noc: szkoła bowiem zaczyna się o 9:00. Dodatkowo – co jest niebagatelnym ułatwieniem zwłaszcza dla mamy wielodzietnej, którą jestem – wszystkie klasy (od trzylatków w oddziałach przedszkolnych do dwunastolatków w klasach szóstych) zaczynają i kończą zajęcia o tej samej porze. Cóż za przyjemna odmiana po konieczności zrywania się o szóstej rano, by zdążyć rozprowadzić dzieci po dwóch, a potem trzech różnych placówkach, i bieganiu w tę i z powrotem przez pół dnia, by je odebrać o kompletnie odmiennych porach! A przecież wiadomo: mama mniej zabiegana i zmęczona to mama o znacznie większych pokładach cierpliwości, zrozumienia i entuzjazmu.

 

Zerkam w maile, które pisałam do moich przyjaciółek z Polski przez ostatni rok, zwłaszcza na początku naszego pobytu tutaj, i widzę, że przebija w nich zachwyt: nad życzliwością pracowników szkoły, przychodni i urzędów, którzy, jak to się tutaj mówi, składali się na pół, by ułatwić naszej rodzinie start w nowych okolicznościach. Nad szacunkiem, jaki jest mi okazywany na każdym kroku jako mamie piątki dzieci. Nad czasem, który nagle został podarowany naszej rodzinie, bo szkoła nie wymaga od uczniów wykonywania lwiej części pracy w domu w postaci lekcji, a słońce pozwala korzystać z dnia znacznie dłużej i na świeżym powietrzu. Nad serdecznością i chęcią pomocy, płynącymi ze strony nawet zupełnie obcych ludzi. Owszem, dostrzegałam i minusy: dawno zanikł tu już zwyczaj ustępowania miejsca w środkach komunikacji czy w kolejkach kobietom ciężarnym, o matkach z dziećmi nie wspominając; spora liczba stacji metra nie posiada żadnych ułatwień dla mamy z wózkiem bądź gromadką dzieci (bardzo wąskie perony, brak wind, pochylni, ruchomych schodów), absolutny brak przywiązania do wskazań zegarka… Minusy te jednak zdecydowanie nie przysłaniały mi plusów. Przejrzawszy maile, doszłam do wniosku, że mój punkt widzenia jest jednak mocno jednostronny i subiektywny. Umówiłam się więc na kawę z moją przyjaciółką Ester, czterdziestolatką, mamą dwójki dzieci, by dowiedzieć się, jak macierzyństwo w Hiszpanii (w tym przypadku w Katalonii) wygląda „od wewnątrz”.

Fot. Gosia Villatoro
Fot. Gosia Villatoro


… czasem deszcz

Początek naszej rozmowy przebiega w lekkiej, przyjemnej atmosferze. Śmiejemy się z przesądów, które w znacznej mierze są wspólne dla naszych krajów; wymieniamy pozytywne doświadczenia z urzędami i służbą zdrowia (tak się składa, że mamy wspólną, niezwykle profesjonalną, a do tego przemiłą pediatrę oraz, na tyle na ile mogą one takie być, dobre wspomnienia z wizyt w tutejszych szpitalach). Ester podkreśla też znaczenie pomocy państwa i rządu regionalnego w postaci różnego rodzaju dodatków, stypendiów, dopłat, przyznawanych w zależności od sytuacji materialnej rodziny, a także tworzenie tzw. colegios concertados, czyli prywatnych placówek opiekuńczych i oświatowych (w tym żłobków) z dofinansowaniem państwowym, które pozwalają rodzicom wnosić opłaty w zależności od zarobków. Dla wielu z nich, niezarabiających kokosów, to ostatnia deska ratunku w obliczu zdecydowanego niedoboru miejsc, zwłaszcza w żłobkach i przedszkolach, ale w wielu miejscach również w szkołach publicznych.

 

Jak dotąd rozmawia nam się miło, ale moja przyjaciółka wzdycha, kiedy proszę ją, by podzieliła się ze mną tą ciemniejszą stroną bycia mamą w ojczyźnie Gaudiego. Jako pierwszy minus wymienia niespełna cztery miesiące urlopu macierzyńskiego, a zaraz potem bardzo trudną sytuację na rynku pracy, która wymusza na młodych mamach szybki powrót do aktywności zawodowej. Obawa przed wypadnięciem „z obiegu” i brakiem stabilności finansowej jest też główną przyczyną tego, że wśród krajów Unii Europejskiej to właśnie Hiszpania, wspólnie z Włochami, odnotowuje najwyższą średnią wieku kobiet decydujących się po raz pierwszy na macierzyństwo. Dzieje się tak również dlatego, że w kraju, w którym – niestety – nadal wśród sporej części społeczeństwa (zwłaszcza tej 40+) pokutują najgorsze stereotypy odnośnie roli kobiety, panuje zmowa milczenia wokół powszechnego mobbingu kobiet, szczególnie matek, w miejscach pracy. I tu chyba obie dostrzegamy największą różnicę między byciem matką w Polsce i w Hiszpanii: w miejscu, jakie wyznacza się kobiecie w społeczności. Ester ze smutkiem konstatuje, że w większości znanych jej par mężczyzna w domu jest gościem (pracuje, a czas wolny spędza w barze z kolegami), nie dzieli z kobietą obowiązków domowych ani opieki nad dziećmi, a wszystko to to mimo faktu, że w większości przypadków kobieta również pracuje zawodowo. To się zmienia – podkreśla moja rozmówczyni – ale bardzo powoli. Zmianę modelu na bardziej partnerski zaobserwować można zwłaszcza wśród młodych, z których spora liczba doświadczyła rozpadu związków swoich rodziców bądź obserwowała rozpady związków starszego rodzeństwa, i uznała, że obowiązujący w nich model był krzywdzący i nie sprawdził się. – Ja wygrałam los na loterii – śmieje się Ester – José jest bardzo oddanym i zaangażowanym ojcem, choć do obowiązków domowych nadal muszę go gonić. Z wdzięcznością myślę o moim mężu, który – choć również wychowany w patriarchalnym społeczeństwie – nawet nie wyobraża sobie, żebyśmy domu i rodziny, które są przecież naszym wspólnym dobrem, nie pielęgnowali razem.

 

Brzuchy, plamy, złe oko i odpowiednie towarzystwo

Jak to jest z tymi przesądami i mitami dotyczącymi macierzyństwa? Okazuje się, że wiele z nich dzielimy z Hiszpankami. Podobnie jak my, „wróżą” one płeć dziecka z kształtu brzucha czy chronią dzieci przed złym urokiem (zwanym tu mal de ojo, czyli złym okiem) za pomocą czerwonych wstążeczek przy wózkach. Nowością dla Ester, a także dla mojej drugiej rozmówczyni, 32-letniej Miriam, rozwódki, mamy siedmioletniej Lary, jest przesąd mówiący o tym, by nie nosić w ciąży korali, bo dziecko może urodzić się owinięte pępowiną – za to w niektórych częściach Hiszpanii babcie radzą ciężarnym wnuczkom, by nie siadały, krzyżując nogi, z obawy przed tym samym skutkiem. Ester ze śmiechem wspomina również przesąd mówiący o tym, że zachcianki kobiety w ciąży, nazywane tu antojos, muszą być spełniane, bo każda niespełniona zachcianka oznacza pojawienie się u dziecka plamy na skórze. Kiedy wspominam o tym Miriam, oburza się: – Możesz się śmiać, ale mój były mąż zapowiedział mi, żebym nawet nie śniła, że będzie biegał za moimi zachciankami, i Lara plamy na skórze ma! Opowiada mi też o innym przesądzie, dotyczącym zbyt częstego przebywania z tą samą osobą bądź myślenia o niej: dziecko może urodzić się do niej podobne. Niewskazane jest również spędzanie czasu w towarzystwie tego samego zwierzęcia, by dziecko nie rozwinęło w sobie jakiejś jego cechy, np. kocich oczu.

Fot. Gosia Villatoro
Fot. Gosia Villatoro

Potrzebna cała wioska…

Dzieci w Hiszpanii są dobrem „wspólnym”. Poza tym, że często wychowywane są przez babcie i dziadków (instytucję błogosławioną ze względu na konieczność pracy obojga rodziców i niedobór placówek opiekuńczych), nierzadko dorastają w tzw. rodzinach „patchworkowych”, czyli tam, gdzie rodzice rozstali się, założyli nowe związki i rodziny, wnosząc „w posagu” dzieci z poprzedniego związku i opiekę dzieląc między wszystkich zainteresowanych (w tym wszystkich „dostępnych” dziadków). Już w tym momencie osób zajmujących się dziećmi jest cała gromada. Dodajmy jeszcze do tego zdecydowanie stadny tryb życia mieszkańców Półwyspu Iberyjskiego, gdzie wszyscy krewni i znajomi królika poczuwają się do uczestnictwa w wychowywaniu najmłodszych: choćby za pomocą dobrych rad, mniej lub bardziej chcianych komentarzy i pomysłów, ale także wyrażanej wszem i wobec chęci „przejęcia” dziecka choćby na chwilę. Oferty zabrania któregoś z moich dzieci na spacer, na obiad, czy choćby pobawienia się z nimi, są w naszej nowej rzeczywistości na porządku dziennym. Na początku mroziły mi one krew w żyłach, potem się do nich przyzwyczaiłam i nauczyłam się nie „jeżyć” w odpowiedzi na nie. Za to moja znajoma, Ilu, czterdziestoletnia mama małego Izana, zwierza mi się ze swojego rzeczywistego przerażenia: jej siedmiolatek jest gotów faktycznie iść z każdym, kto mu to zaproponuje. Ester zaś dodaje: – W naszej lokalnej małej społeczności, w której znamy się już od lat, bywa to pomocne. Zdarzyło mi się kiedyś, że w zupełnie awaryjnej sytuacji, kiedy musiałam pilnie wyjść i nie miał kto zaopiekować się moim trzyletnim wówczas Bielem, zostawiłam go w… warsztacie samochodowym w naszym budynku. Panowie pracujący tam zabawiali go na zmianę do mojego powrotu, znalazły się nawet jakieś kredki i układanka.

Zdjęcie z archiwum rodzinnego autorki.
Zdjęcie z archiwum rodzinnego autorki.

Buen provecho czyli smacznego!

W odróżnieniu od Polski, gdzie matki karmiące piersią powyżej roku wciąż jeszcze traktowane są przez większą część społeczeństwa jak dziwowisko, tu karmienie dziecka piersią do trzeciego roku życia nie jest niczym nadzwyczajnym. – Wiele mam traktuje to jako rekompensatę za brak czasu spędzanego z dzieckiem – tłumaczy mi Ester. – Szybko po porodzie wracamy do pracy, dzieci oddajemy do placówek lub pod opiekę dziadków. Wracając do domu jesteśmy bardzo stęsknione i mamy potrzebę wynagrodzenia dziecku tego straconego czasu i nadwątlonej przez to więzi. Karmienie piersią jest tego wyrazem.

Oczywiście hiszpańskie maluchy chowają się nie tylko na piersi. O ich diecie opowiadają mi Ester i Cristina, wychowawczyni mojej średniej córki, siedmioletniej Laury. W większości rodzin dzieci nie jedzą śniadań w domu – a jeśli już, to na ogół jest to słodki rogalik i kakao, w którym zwyczajowo jest on maczany. Coraz większą popularność zdobywają też różnego rodzaju słodkie płatki na mleku. Jednak najczęściej pierwszy posiłek w ciągu dnia dzieci jedzą w placówce. W żłobku mają zapewnione śniadanie i obiad; w szkole śniadanie, na ogół w postaci słodkiej bułki, przynoszą z domu i zjadają podczas pierwszej przerwy, czyli około 11:00. W szkołach bardzo podkreśla się obecnie rolę zdrowego żywienia i namawia rodziców do przygotowywania zdrowych śniadań – jednak mało która mama ma do tego głowę i czas. Do dziś pamiętam pretensje, z jakimi wróciły moje córki z jednego z pierwszych dni w tutejszej szkole – nadąsane, bo koleżanki przynoszą z domu słodkie bułki i ciastka, a one kanapki i owoce.

Nasz niezmienny zachwyt budzą szkolne obiady: zdrowe, bardzo zróżnicowane, z dużą możliwością wyboru. Przygotowywane są na miejscu, w szkolnej kuchni, z dostarczanych codziennie świeżych produktów, z dużą ilością warzyw i owoców, ryb i owoców morza. Moje dzieciaki bardzo w nich zasmakowały. Niestety, obiady szkolne są dobrem reglamentowanym i bardzo drogim. Można ubiegać się o dofinansowanie do nich, jednak nigdy nie ma pewności, że się je dostanie. Z ogromną ulgą przyjęliśmy więc informację o otrzymaniu dofinansowania na obecny rok szkolny. Teraz, gdy powoli dobiega on końca, z niepokojem czekamy na odpowiedź na nasz wniosek o dofinansowanie obiadów na kolejny – tym razem już dla całej piątki, bo szkolną (a właściwie przedszkolną, ale tutaj to ta sama placówka) karierę rozpoczyna od września nasz najmłodszy, trzyletni Diego.

Drugim po obiedzie ciepym posiłkiem jest oczywiście jedzona w domu kolacja, na którą obowiązkowo podaje się rybę lub owoce morza, względnie drób, z dodatkami w postaci żółtego ryżu, soczewicy, fasoli, rzadziej opiekanych ziemniaków. Przed snem wiele dzieci pije jeszcze mleko, kakao lub czekoladę. Niestety, w diecie tutejszych dzieci od wczesnych lat obecne są słodkie przekąski, ciastka, chipsy i gazowane napoje. Skutkuje to dramatycznym stanem uzębienia już u kilkulatków. Co jakiś czas uruchamiane są więc kampanie promujące zdrowe żywienie i ograniczenie słodyczy w diecie najmłodszych.

Fot. Gosia Villatoro
Fot. Gosia Villatoro

Mama-imigrantka

Hiszpania jest krajem o dużym odsetku imigrantów. Wielu z nich nie pracuje legalnie, a nawet jeśli, to pieniądze, które zarabiają, ledwie starczają na opłacenie wynajmu mieszkania i pokrycie koniecznych opłat. Zarówno państwo, jak i poszczególne wspólnoty autonomiczne starają się wyjść naprzeciw potrzebom takich osób, oferując wsparcie w postaci świadczeń, pomocy w zalegalizowaniu pobytu i znalezieniu legalnej pracy. Niestety, nie zawsze to wystarcza. Zaledwie kilka dni temu pocieszałam płaczącą Marię z Brazylii, mamę czteroletniego Arona i dziewięcioletniej Saray, która mieszka tu od kilkunastu lat. Jej mąż dwa lata temu wrócił do Brazylii, ona zaś, pracując, nie jest w stanie zapewnić opieki swoim dzieciom. Pieniądze, które zarabia, nie starczają na pokrycie kosztów opiekunki po powrocie dzieci ze szkoły (Maria pracuje do 21:00, szkoła zamykana jest o 16:30) i w wakacje. Musiała więc podjąć ciężką decyzję o wysłaniu dzieci do Brazylii, do ich ojca, dopóki nie znajdzie jakiegoś wyjścia z sytuacji. Mówię: pocieszałam, ale tak naprawdę płakałam razem z nią. Na poły z żalu, bo nie potrafię wyobrazić sobie większego dramatu w życiu matki, niż rozstanie ze swoim dzieckiem. Na poły zaś z wdzięczności za mój los i za to, że nie muszę dokonywać takich wyborów. Tak, mam niezwykłe szczęście, bo jestem w miejscu, które uwielbiam, z tymi, których kocham najbardziej. Bycie mamą w Hiszpanii nie zawsze jest usłane różami, ale dziękuję za to, że mogę nią być.

 

O tym, jak jest być mamą we Włoszech, czytaj tutaj: Włoska mamma to ja!
Posted on

Lente-Inspiracje: Dzień Matki

Im jesteśmy starsze, tym ważniejsze staje się dla nas majowe święto naszych Mam. Czy to dlatego, że coraz lepiej rozumiemy, jak wiele im zawdzięczamy? A może te z nas, które same mają już dzieci, doceniają, jak ogromny trud włożyły Mamy w nasze wychowanie? Coraz większa jest w nas potrzeba celebrowania chwili, cieszenia się wspólnie spędzonym czasem, dzielenia szczęśliwych momentów i sprawiania, by Mamy radośnie się uśmiechały.

Wiemy przy tym doskonale, że niedaleko pada jabłko od jabłoni. Skoro owoc potoczył się w kierunku brzegu Morza Śródziemnego, to i jabłoń musiała zerkać właśnie w tamtą stronę! Nasze i Wasze Mamy ucieszą się więc z prezentów, które zachwycają także każdą z nas. Od Maroka po sieneńskie wzgórza, od Wezuwiusza po Prowansję – oto, gdzie zebrałyśmy nasze najnowsze Lente-Inspiracje.

 

Porwij Mamę w egzotyczną podróż!

W codziennej bieganinie bywa ciężko znaleźć więcej czasu dla siebie nawzajem. Doskonałym pomysłem może być więc wspólny wyjazd – kilka dni oderwania od pracy i domowych obowiązków, które zastąpione zostają niezwykłymi wrażeniami. Jakiś czas temu zachwycił Was wywiad z Martyną, która organizuje autorskie wycieczki do Maroka. Teraz ma ona dla Was specjalną propozycję: programy marokańskich podróży stworzone specjalnie dla Mam i Córek. Wybrać możecie weekend w Marrakeszu, który spełni oczekiwania najbardziej wymagających Klientek – z pięknymi miejscami noclegowymi, wypełniony wyjątkowymi doznaniami kulinarnymi – albo tygodniową wyprawę na Saharę.

W wypadku pierwszej opcji będziecie miały niepowtarzalną okazję doświadczyć czaru marokańskich miast, ale także przyjrzeć się wiejskiemu życiu tubylców; poznać zapachy i smaki egzotycznego Maroka oraz poczuć się jak prawdziwe orientalne księżniczki. Wśród całej masy atrakcji czekają Was wspólne wizyty w hammamie, spotkania z berberyjskimi kobietami, które udekorują Wasze stopy i dłonie tradycyjnymi tatuażami z henną oraz warsztaty, na których poznacie sekrety damasceńskich róż i wyrabiania z nich wyjątkowych kosmetyków.

Jeśli natomiast zdecydujecie się na saharyjską przygodę, wówczas czeka na Was dawna trasa rajdu Paryż–Dakar, a na niej noclegi w namiotach z wielbłądziej wełny, kąpiele w siarkowo-wapiennych źródłach, kolacje w obozowiskach nomadów, warsztaty kulinarne na brzegu Oceanu Atlantyckiego… Jednym słowem: doświadczenia, które możliwe są tylko w Maroku! We wszystkim towarzyszyć Wam będzie oczywiście niezawodna Martyna, do której już dziś możecie napisać, by porozmawiać o wspólnym wyjeździe: martyna@martinitours.pl!

 

 

Podaruj barwy i smaki południowej Francji!

Prowansja – z jej intensywnymi barwami, niepowtarzalnymi zapachami i wspaniałą kuchnią – należy bez wątpienia do najpiękniejszych śródziemnomorskich krain. Południe Francji to przede wszystkim cudowne aromaty: lawendowe pola, jaśminowe ogrody, morska bryza i zielone lasy. Nie ustępują im także smaki. Do naszych ulubionych należą bez wątpienia słodkie makarony – jeden z najbardziej wyrafinowanych francuskich deserów. Specjalnie z okazji majowego święta zaprosiłyśmy do współpracy warszawską firmę Melody, której pyszne makaroniki z radością pałaszujemy w kawiarni Co.Phi na Hożej 58/60. Nasze Mamy bez wątpienia dostaną od w tym roku paczuszki dwunastu kolorowych ciasteczek! Niektóre z nich opatrzone są naszą ukochaną Lente-kotwiczką, przypominającą o tym, że warto  cieszyć tym, co tu i teraz! Wśród smaków? Róża z maliną, amaretto z wiśnią, pistacja, czekolada… Pudełko pełne tych francuskich cudowności zamówić możesz na stronie Melody, czyli tutaj. Jeśli chcesz, by w zestawie znalazły się ciasteczka z kotwicą narysowaną przez piętnastowiecznego weneckiego drukarza Alda Manucja – powiadom o tym producenta w komentarzu do zamówienia.

 

 


Delektuj się rozmową – i zaparz Mamie pyszną kawę!

O tym, że na punkcie kawy mamy lekkiego bzika, wiedzą już chyba wszyscy. W końcu nasza naczelna wstąpiła w związek małżeński z producentem kawy! 🙂 Z tego faktu bardzo zadowolona jest także jej Mama – i to nie tylko ze względu na sympatię do zięcia. 🙂 Otóż zapewniła sobie tym samym stałe dostawy najbardziej smakowitych i aromatycznych kawowych mieszanek. Radość ta jest oczywiście dostępna dla wszystkich Lente-Mam! W naszym sklepie znajdziecie ciemno paloną mieszankę Wezuwiusz, klasyczną i doskonale zrównoważoną mieszankę Roma i nasz odwieczny beststeller: orientalną kawę Feniks z dodatkiem kardamonu. Specjalnie na Dzień Matki wprowadziłyśmy także zestaw wszystkich trzech, który przyjedzie do Was w pięknym opakowaniu z szarą wstążką. Zaparz Mamie kawę, a potem gadajcie, gadajcie, gadajcie! 🙂

 

 

Wprowadź Południe do wnętrza!

Jako miłośniczki pięknych zapachów (czy czytacie z Mamą nasze recenzje perfum, wypełnione ciekawostkami i obrazami Południa?!) złamałyśmy się w końcu i wprowadziłyśmy do naszego sklepu aromatyczne cudeńka włoskiej firmy Erbario Toscano. Co powiesz na pachnący różą olejek pod prysznic? A może lepsza będzie woda perfumowana, która odtwarza atmosferę toskańskich wzgórz rozgrzanych letnim słońcem? Zapachy Południa Twoja Mama może także wykorzystać w domu lub biurze, jeśli podarujesz jej jeden z naszych pięknych aromatów do wnętrz: relaksującą lawendę lub słodką figę. Jeśli masz ochotę na oba, wcale nie musisz się wahać – fioletowy doskonale sprawdzi się w sypialni, a zielony w pokoju dziennym!

 

 

Mamy nadzieję, że wspólne majowe świętowanie z Mamą będzie dla Ciebie okazją do wielu ważnych rozmów, do prawdziwej bliskości i radości, która mnoży się, gdy dzielimy ją z osobą tak ważną.

Wszystkiego dobrego – dla Ciebie i Twojej Mamy!

Posted on

Majowy piknik z labneh

Być może zdążyliście już zauważyć, że jestem – podobnie, jak i cała redakcja Lente – fanką kulinarnego minimalizmu. Im mniej składników i pracy, tym lepiej. Energię zachowajmy na delektowanie się smakiem, na rodzinne rozmowy, na łapanie chwil! Wraz z nadejściem cieplejszych dni zaczynamy rozmyślać o spędzaniu wolnego czasu na zielonej trawie, z piknikowym koszem. Proponowany przeze mnie dziś smakołyk będzie w tym wypadku jak znalazł – idealny do świeżego pieczywa bądź jako dodatek do chrupiących warzyw.


Chodzi oczywiście o labneh, czyli popularny w krajach Bliskiego Wschodu jogurtowy serek, który jest po prostu odsączonym jogurtem. Gęsty jogurt mieszamy z odrobiną soli, zawijamy w muślinową chustę, a potem odstawiamy do lodówki i czekamy, aż odsączy się serwatka. Jest to chyba najprostszy sposób na zrobienie sera. Istnieje tylko ryzyko, że nie wykażemy się wystarczającą cierpliwością i zjemy nasz wyrób, zanim osiągnie pożądaną konsystencję…

W zależności od tego, jaki efekt chcemy osiągnąć, możemy zacząć od zwykłego jogurtu naturalnego albo od jogurtu greckiego. Jogurt grecki to po prostu odcedzona, gęstsza wersja jogurtu naturalnego. W Grecji nazywa się go straggisto i stosuje jako podstawowy składnik dipu zwanego tzatziki. W wersji deserowej podaje się go z miodem. Na greckich wyspach straggisto przygotowuje się najczęściej z mleka owczego. Odsączony jogurt “grecki” jest popularny również w Turcji i wielu krajach śródziemnomorskich.

Jeśli posuniemy się dalej i odsączymy gęsty jogurt, otrzymamy konsystencję kremowego serka. Na Bliskim Wschodzie znany jest on właśnie jako labneh; często spotyka się go w zestawie mezze, obok hummusu i pasty z bakłażana. W Izraelu, Libanie i Jordanii serwuje się go podobnie jak hummus – rozsmarowany na płaskim talerzu, skropiony oliwą i oprószony za’atarem. Popularną przekąską jest też pita posmarowana kremowym serkiem z dodatkiem oliwy oraz świeżych liści mięty i tymianku. W Egipcie serek znany jest pod nazwą zabadi – skropiony miodem, stanowi popularną przekąskę śniadaniową.

Dłuższe odsączanie pozwoli nam zrobić twardszy ser, który da się pokroić nożem. Z masy serowej można też ulepić kuleczki, obtoczyć je w przyprawach, zalać oliwą i dalej przechowywać w lodówce. Labneh w postaci kuleczek można kupić na targach w Izraelu. Do popularnych dodatków należą ziarna pieprzu, tymianek i oregano. Podczas odsączania jogurt nie tylko gęstnieje, ale też dojrzewa – staje się bardziej kwaśny i ostry w smaku. Proces ustaje po zalaniu serka oliwą, ponieważ nie ma wtedy dostępu powietrza.

Mieszkańcy Jordanii idą o krok dalej i przygotowują jameed, czyli “kamienny ser”. Odsączony ser z koziego lub owczego jogurtu jest następnie suszony na słońcu, dzięki czemu, zamknięty w pudełku, może przetrwać w temperaturze pokojowej nawet kilka miesięcy. Dawniej sprzedawany był na targach Jordanii przez Beduinów, którzy odsączali jogurt pomiędzy kamieniami i suszyli, a następnie spożywali z chlebkiem khubz, podczas długich wędrówek . Narodowe danie Jordanii, mansaf, opiera się na sosie przygotowanym na bazie jameed. Serowe kulki są najpierw namaczane, a następnie gotowane na sos z jagnięciną i przyprawami.

Przy pierwszej próbie nie musicie od razu wysuszać jogurtu na wiór! Wystarczy, że odsączycie gęsty jogurt przez noc i zabierzecie ze sobą na piknik. Pracy niewiele, a zawsze miło oświadczyć rodzinie i przyjaciołom, że zrobiło się ser. Rozsmarujcie go na talerzu, doprawcie oliwą i za’atarem. Podajcie z pieczonymi (lub grillowanymi, jeśli pogoda dopisze) szparagami, greckimi oliwkami i podpieczoną pitą. Zaproponujcie piknikowym towarzyszom kanapki w śródziemnomorskim stylu: pita, labneh, oliwki i szparagi, do tego kilka kropli cytryny i listków świeżej mięty.

Przepis na labneh:

800 ml gęstego jogurtu o dobrym składzie (najlepiej tylko mleko + kultury bakterii)

łyżeczka soli

 

Jogurt mieszamy z solą.

Durszlak przelewamy wrzątkiem, żeby pozbyć się bakterii.

Wykładamy podwójnie złożoną gazą, ściereczką tetrową lub muślinową tkaniną.

Durszlak układamy na misce.

Przelewamy jogurt na gazę i zawijamy, możemy związać gumką recepturką.

Całą konstrukcję, razem z miską i durszlakiem, wkładamy do lodówki.

Czekamy.

 

Kremowy serek otrzymamy po 12-24 godzinach.

Po dwóch dniach otrzymamy ser przypominający konsystencją mielony twaróg.

Po 3-4 dniach otrzymamy miękki serek, który będzie można pokroić i ulepić z niego kulki.

 

Wszystko zależy oczywiście od tego, jakiego jogurtu użyjemy, więc podane czasy są orientacyjne.

 

Z 800 ml jogurtu powinniście otrzymać około 300 ml serka.

Posted on

Venice my love

Wenecję zwykle kocha się miłością bezgraniczną i namiętną, niełatwą i, wbrew pozorom, nie zawsze natychmiastową. Jedna z niewątpliwych pereł Listy Światowego Dziedzictwa UNESCO każdego roku przyciąga ku sobie miliony zwiedzających z całego świata, a każdy z nich zwabiony zostaje innymi atrakcjami: barwnym karnawałem, ambitnym festiwalem filmowym, wyrafinowanym biennale; malowniczą architekturą, smaczną kuchnią, frapującą historią albo romantyczną atmosferą.

Większość z nich doświadcza w Serenissimie wielu sprzecznych emocji: zachwytu wszechogarniającym pięknem architektury i bliskością sztuki, zmęczenia wilgocią i tłumem rozkrzyczanych turystów, a nawet bliżej niesprecyzowanego niepokoju, wywołanego nadmiarem wrażeń i wzmocnionego widokiem czarnych gondoli, które niejednemu kojarzą się z pływającymi sarkofagami.

 

Ten uczuciowy kołowrotek prowadzi później zwykle do wybuchu prawdziwej pasji, a miasto na wodzie już do końca przywołuje nas do siebie. Pozostaje w sercu. Pozostaje pod powiekami.

Obraz ten, noszony głęboko w środku przez każdą z nas, przypomniała nam niedawno książka Ewy Górniak Morgan Venice my love, opublikowana przez wydawnictwo Esteri. Publikacja ta, jak twierdzi autorka, narodziła się z potrzeby wyrażenia uczuć do miasta, w którym przyszło jej mieszkać; stanowi przy tym ukoronowanie wieloletniej, interdyscyplinarnej działalności, w ramach której dzieliła się jej pięknem (venicemylove.com). Na kartach książki pokazuje swój obraz Laguny, przypominając, że zwykle patrzymy na Wenecję przez zamknięte oczy: patrzymy na (…) swoje wyobrażenie o Wenecji i w nim pokładamy nadzieję.

We współpracy z wydawnictwem Esteri, serdecznie zapraszamy Cię dzisiaj do udziału w konkursie, w którym nagrodą są 3 egzemplarze książki Venice my love Ewy Górniak Morgan.

 

Opowiedz nam – za co kochasz Wenecję? Podziel się słowami, starając się zamknąć emocje w jednym tylko zdaniu; pokaż noszony pod powiekami obraz, dołączając do tekstu wykonaną przez siebie fotografię. Aby było Ci raźniej – wszak mówić o uczuciach nie zawsze jest łatwo! – zaczniemy my.

Julia Wollner:  Kocham Wenecję za mariaż Wschodu z Zachodem, podbity kadzidłem wymieszanym ze świetlistym błękitem.

Kocham Wenecję za mariaż Wschodu z Zachodem, podbity kadzidłem wymieszanym ze świetlistym błękitem. Julia Wollner


Maria Bulikowska: Kocham Wenecję za to, że tak pięknie można się w niej zgubić!

Kocham Wenecję za to, że tak pięknie można się w niej zgubić!
 

Zapraszamy Cię serdecznie do zabawy! Na Twoje weneckie wyznania miłości czekamy niecierpliwie przy skrzynce mailowej pod adresem info@lente-magazyn.com do dnia 20 maja 2017 r.

Wyniki konkursu opublikujemy na stronie lente-magazyn.com w dniu 21 maja 2017 r.

Szczegółowy regulamin zabawy dostępny jest tutaj: regulamin konkursu fotograficznego KOCHAM WENECJĘ

Posted on

O małych ojczyznach

Atena ma domek na szczycie kreteńskiego wzgórza. Wokół maki, zarośla, w dolinie mała, zapomniana świątynia z pięknymi ikonami. Przed gankiem chwiejący się stolik z lekko butwiejącego drewna i dwa chybotliwe krzesełka. Kobieta przykrywa blat ceratą w biało-czerwoną kratkę. Czeka na zbłąkanych, głodnych turystów – daje im, za niewielką opłatą, trochę chleba, odrobinę gorącej zupy, czarną kawę. Nie mówi po angielsku. W jej pokoleniu – a lat ma przynajmniej osiemdziesiąt – nikt się tego języka nie uczył. Razem z kawą przynosi za to do stołu album ze starymi fotografiami, owinięty w białą koronkową serwetę. Na zdjęciach widzę ją i jej męża, jej rodziców, otulony w sepię początek XX wieku. Ten sam skromny domek, maki, widok na dolinę. Atena uśmiecha się do mnie nieśmiało, klepie po sercu, a potem kieruje palec wskazujący w dół, ku ziemi: jestem stąd, kocham to miejsce.

Giovanni jest pasterzem. Każdego świtu budzą mnie delikatnie brzęczące dzwoneczki jego owiec. Pędzi stado na pobliskie wzgórze; wracając do swego kamiennego domu na obiad złożony z niesolonego chleba i kawałka sera, pozdrawia mnie z łąki rozpościerającej się tuż pod moim oknem. Woła buon giorno, principessa!, unosi spracowaną dłoń. W maleńkiej miejscowości w połowie drogi między Florencją a Pizą mieszka od urodzenia. Całe, ponad 70-letnie życie. Któregoś ranka, wybierając się na wycieczkę do położenej 30 km od pastwiska Pizy, pytam, co, oprócz Krzywej Wieży, powinniśmy koniecznie zobaczyć. Boh, principessa, odpowiada. Non ci sono mai stato. Opowiem ci, co zobaczyć w lesie po drugiej strony wzgórza. Znam tam każdy kamień, każdy kwiat. Chodzę szlakiem mojego ojca, dziadka, pradziadka. Io sono di qui.

Zainspirowana wspomnieniem toskańskiego pasterza i kreteńskiej starowinki, postanawiam kilka lat temu spisać historię żoliborskiej spółdzielni, w której mieszkam. Przeglądam pożółkłe, zakurzone, przedwojenne dokumenty. Zaproszenia na walne zgromadzenia, protokoły z tychże. Maj 1937 roku, czerwiec 38-ego… Przed oczami niechybnie pojawia się obraz podwórza, które widzę z okna: piękna letnia pogoda, kwitnące drzewa, odrobina poruszenia, pośpiech, by zdążyć na zebranie po długim dniu pracy. Radość ze słońca i nadchodzącej pory urlopowej; duma, że coś udało się ustalić, załatwić, omówić.

Przyglądam się listom lokatorów. Nazwiska rzadkie i częste, rdzennie polskie i obcobrzmiące – włoskie, francuskie. Wielu z nich zginie w przeciągu kilku lat. Zamykam teczkę, a w głowie brzęczy horacjańska maksyma: carpe diem. Chwytaj dzień.

Ta niezmiennie aktualna mądrość rzymskiego poety, choć odnosi się głównie do kategorii czasu, zachęca także do przyjrzenia się wymiarowi przestrzeni. Chcąc cieszyć się „tu i teraz”, trzeba zauważyć miejsce, w którym przyszło nam się znaleźć. Przeżyć je świadomie, doświadczyć go. Trudno zaś o miejsce bardziej szczególne, niż to, w którym powitaliśmy świat; miejsce, w którym mieszkamy, w którym kumulują się nasze mniejsze i większe radości, w którym rozgrywają się nasze codzienne drobne i wielkie dramaty.


Mała ojczyzna jest zarazem realną przestrzenią geograficzną, którą możemy wskazać na mapie czy planie miasta, jak i miejscem symbolicznym. Może nie mieć ściśle określonych granic, które dowolnie kurczą i rozszerzają się w świadomości utożsamiających się z nią ludzi. Jest to przecież miejsce doświadczeń, osobistych przeżyć, emocji; miejsce, w którym buduje się własną biografię. Jest też jedną z najważniejszych płaszczyzn tworzenia międzyludzkich relacji i lokalnych więzi. Punktem zakorzenienia, z którego czerpiemy, ale i plastycznym tworem, który kształtujemy i nad którym powinniśmy sprawować pieczę. Obszarem niewielkim, a zarazem centrum świata – pojmowanym mitycznie, bo centrów tych jest nieskończenie wiele. Dla każdego z nas jednak istnieje tylko jeden.

Mała ojczyzna pełni funkcję zwaną po łacinie pars pro toto. Symbolizuje całość, ma moc całości. Jest fragmentem, a zarazem zwierciadłem szerszego zbioru. Dbając o nią, dbamy o coś znacznie więcej, niż własny ogród czy obejście: manifestujemy wyznawane wartości, przeciwstawiamy zagubieniu i brakowi tożsamości. Budujemy punkt opacia, niezmienny, dany raz na zawsze.

Przyjrzyjmy się zatem swojej małej ojczyźnie, choćby daleko było jej do śródziemnomorskiego krajobrazu; choćby, jak na moim podwórzu, nawiązywały do niego tylko pochodzące z Południa różowe i na wskroś spolszczone malwy. Przyjrzyjmy się jej z wdzięcznością należną miejscu, z którego czerpiemy; z troską potrzebną mikrokosmosowi, którego los zależy tylko od nas.

Z przyjemnością, która jest koniecznym elementem chwytania chwili.

 

Zdjęcie główne: żoliborskie malwy, fot. Julia Wollner
Posted on

Saga rodu Guccich

Z rodziną dobrze wychodzi się tylko na zdjęciach – mówi znane powiedzenie. Historia marki Gucci pokazuje, że fortuna i sława nie zawsze, a raczej bardzo rzadko, idzie w parze z miłością i zgodą. A zapowiadało się tak dobrze…

Od pucybuta do milionera
Guccio Gucci miał zostać kapelusznikiem. Jak jego ojciec. Od dziecka pomagał tacie w niewielkim warsztacie położonym w sercu Florencji, skrycie jednak marzył o czymś innym. Każdego dnia po skończonej pracy biegł co tchu pod ekskluzywny hotel Principe di Savoia obserwować portiera w dwurożnym kapeluszu i ciemnozielonym eleganckim uniformie. – Co zrobić, by zostać portierem? – zapytał go któregoś razu. – Pojedź do Savoy w Londynie – odpowiedział portier. – Ale pamiętaj: świat luksusu ma to do siebie, że kto zajrzał tam chociaż raz, ten musi za nim tęsknić i nie wystarcza mu już nic innego. Sam zobaczysz! – przestrzegł chłopca stary wyga.
Odtąd Guccio opętany był jedną myślą – wyjechać do Anglii. W 1898 roku zjawił się pod drzwiami londyńskiego hotelu z listem polecającym od zaprzyjaźnionego portiera. Ale rekomendacje na nic się zdały – Guccia odesłano z kwitkiem. Nie zraził się jednak, zaczął uczyć angielskiego i co dzień uparcie pytał o posadę. Po czterech tygodniach dopiął celu – zajął miejsce zwolnionego pomywacza.
Kolejne kadry, jak w amerykańskim filmie, przesuwają się w przyspieszonym tempie. Po pół roku ciężkiej pracy Guccio awansuje na pucybuta. Poznaje świat luksusu: usługuje dżentelmenom w skórzanych mokasynach i bogatym turystom z eleganckimi walizkami. To wtedy po raz pierwszy świta mu w głowie pomysł, by kiedyś otworzyć sklep ze skórzanymi akcesoriami. Tymczasem śni o podróżach. Niektórzy twierdzą, że zostaje nawet stewardem w Orient Ekspresie na trasie Paryż – Sankt Petersburg. Coraz lepiej odnajduje się w towarzystwie zamożnej klienteli: jest czarujący, włada biegle angielskim i trochę hiszpańskim, w mig odgaduje zachcianki bogaczy. Minie jednak trochę czasu, nim dołączy do wyrafinowanego środowiska. Na razie dosięga go strzała Amora.

W okowach miłości
W 1902 roku Guccio wraca do rodzinnego miasta i żeni się z Aidą Calvelli. Rodzice kręcą nosem, bo wybranka syna jest panną z nieślubnym dzieckiem, 4-letnim Ugo. To zresztą za jego sprawą na historii florenckiego klanu pojawi się pierwsza rysa – po latach Ugo przystanie do faszystów, co cała rodzina uzna za hańbę.
Tymczasem Guccio ma na głowie ważniejsze sprawy. Po słynnym trzęsieniu ziemi w Messynie jedzie na południe odbudować zniszczone miasto. Ima się każdej pracy, byle zarobić na szybko powiększającą się rodzinę – na świat przychodzą kolejno córka Grimalda i synowie Enzo, Aldo, Vasco i Rodolfo. Jest szoferem, sanitariuszem, kucharzem, kowalem, gońcem.
Dopiero kiedy wróci z okopów I wojny światowej, będzie mógł zrealizować swoje marzenie. Kamera mogłaby teraz najechać na wąską florencką uliczkę via della Vigna Nuova. Wchodzimy do niedużego sklepiku ze skórzanymi walizkami Valigeria Gucci. Pierwszy sklep błyskawicznie się rozwija, w niedługim czasie Guccio zatrudnia 60 osób. Specjalnością zakładu jest tzw. cuoio grasso – tłusta, cudownie gładka i elastyczna skóra. Gdy Mussolini kładzie szlaban na luksusowe materiały, Guccio wprowadza beżową tkaninę ze splecionymi literami G – tak powstaje logo firmy.

Fot. Mathieu Lebreton/Flickr CC BY 2.0
Fot. Mathieu Lebreton/Flickr CC BY 2.0

 

Luksus po włosku
Ze skórzanymi akcesoriami Gucciego pokazują się największe gwiazdy: Clark Gable (zjawia się w rzymskim sklepie przy okazji promocji Przeminęło z wiatrem), Greta Garbo (firma zdobywa ją bukietem kwiatów wysłanym do hotelu, w którym aktorka się zatrzymała), Ingrid Bergman (to dzięki niej sławna staje się torebka Bamboo z bambusową rączką), Grace Kelly (Worhol robi jej zdjęcie, jak spaceruje po plaży Long Island z mokasynami Gucciego w ręku), wreszcie Jackie Kennedy (na okładce „Herald Tribune” stoi za sterami jachtu w chustce włoskiej marki). W 1966 roku specjalnie dla księżnej Monako powstaje apaszka Flora z kwiecistym nadrukiem – po torebce Bamboo będzie to druga ikona marki. W tym czasie Gucci otwiera pierwszy sklep w Ameryce, przy Pięćdziesiątej Ósmej Ulicy, pod numerem 7.

Clark Gable w sklepie Gucci, fot. via Pinterest
Clark Gable w sklepie Gucci, fot. via Pinterest

Z czasem firmę zaczynają przejmować synowie Guccia – ich siostra Grimalda jako kobieta zostaje wydziedziczona. Prowadzą wystawne życie: Vasco kupuje kolejne lamborghini, Rodolfo inwestuje w dzieła sztuki. Grają na wyścigach, rujnują się w kasynach, rozbijają na nartach w St. Moritz, pławią w luksusach w rezydencjach na Capri i w Palm Beach. Firma mimo wszystko nadal się rozwija: w ofercie są już perfumy i zegarki, dochodzą holdingi w Panamie i na Bahamach, w 1968 roku Aldo przygotowuje pierwszą kolekcją prêt-àporter. Równocześnie jednak pojawiają się konflikty między spadkobiercami fortuny.

Grace Kelly w apaszce Gucci, fot, via Pinterest
Grace Kelly w apaszce Gucci, fot, via Pinterest

W niesławie
Jak w typowym hollywoodzkim tasiemcu, i w tej historii nie brakuje bójek, zdrad i wendet. Najpierw Paolo Gucci, syn Alda i wnuk Gucciego, zakłada konkurencyjną markę Paolo Gucci. Ojciec go wydziedzicza. W odwecie Paolo podobno – bo nie wszyscy członkowie rodziny potwierdzają tę wersję – donosi na niego, że oszukiwał na podatkach. Aldo trafia do więzienia. Jakby tego było mało, Maurizio wprowadza do rodziny swoją żonę Patrizię Reggiani, żądną sukcesu, ambitną córkę kelnerki, która swoim tupetem i zamiłowaniem do intryg dorównuje słynnej Alexis z Dynastii. Rodzina Guccich nie akceptuje związku Maurizia, który szybko okazuje się nieudany. Patrizia wydaje bajońskie sumy na płótna Mondriana, van Gogha, fotele van der Rohe i ubrania od najlepszych projektantów, czym dodatkowo zaostrza i tak niełatwe stosunki. W 1994 roku Maurizio wnosi sprawę o rozwód. Patrizia protestuje. Niedługo później młody Gucci ginie na ulicy od kuli nieznanego zamachowca. Śledztwo wykazuje, że zabójstwo zleciła jego żona (płatnym mordercom zapłaciła 4 tys. dolarów). Wraz ze wspólnikami Patrizia zostaje skazana na karę od 25 do 29 lat pozbawienia wolności. W niesławie schodzi z medialnej sceny.

Nowy image
Skandale mocno nadwerężają wizerunek i finanse firmy. Pomóc ma nowy udziałowiec, arabski finansista Nemir Kirdar. Co prawda, dzięki zastrzykowi gotówki rzeczywiście przywraca on marce dawną świetność, ale szybko też traci nad nią kontrolę (w połowie lat ’90. firma przechodzi w ręce François-Henri Pinaulta, męża aktorki Salmy Hayek). W międzyczasie jednak kolejne gwiazdy – Jennifer Lopez, Madonna czy Eva Longoria – pokazują się ze skórzanymi torebkami Gucci, ukochanymi przez elegantki z całego świata. W 1990 dom mody  zatrudnia młodego zdolnego projektanta Toma Forda, który wkrótce zostaje dyrektorem kreatywnym marki. Symbolem elegancji i luksusu staje się monochromatyczna paleta. Na ubraniach i akcesoriach, balansujących gdzieś na granicy zmysłowości, skandalu i prowokacji, pojawiają się motywy wędzidła i zielono-czerwone popręgi. Ford, tak jak spadkobiercy fortuny, ulega czarowi pieniądza. Zostaje akcjonariuszem firmy, zarabia niewyobrażalne sumy, rozbija się prywatnym samolotem, a lunche jada w Ritzu, odprowadzany przez ochroniarzy.

Charakterystyczne barwy na torbie marki Gucci. Fot. Mathieu Lebreton/Flickr CC BY 2.0
Charakterystyczne barwy na torbie marki Gucci. Fot. Mathieu Lebreton/Flickr CC BY 2.0

Dopiero w 2004 roku wizerunek marki zaczyna się wyraźnie zmieniać. Nowa dyrektor kreatywna, Frida Giannini, stawia na świeżość i kolor. Erotyczne akcenty, czerń, ciemne okulary, niebotycznie wysokie obcasy i skandalizujące pokazy odchodzą w niepamięć. Obrany przez nią kierunek kontynuuje od 2 lat Alessandro Michele. Czy zdoła przezwyciężyć złą passę ciążącą na rodzinie Guccich?

 

UWAGA! JEŚLI ZAINTERESOWAŁA CIĘ HISTORIA RODU GUCCICH OPOWIEDZIANA POWYŻEJ PRZEZ MONIKĘ UTNIK-STRUGAŁĘ, KONIECZNIE SIĘGNIJ PO KSIĄŻKĘ PATRIZII GUCCI ZATYTUŁOWANĄ “GUCCI. PRAWDZIWA HISTORIA DYNASTII SUKCESU” WYDANĄ NIEDAWNO PRZEZ ESTERI.

W dniu 19 maja br. o godzinie 18:00 w księgarni MiTo w Warszawie (ul. Waryńskiego 28) odbędzie się spotkanie z Patrizią Gucci, które poprowadzą Ula Chincz i Maciej A. Brzozowski. Drugą szansę na poznanie Patrizii będziecie mieli w  sobotę 20 maja o godz. 11.00 podczas  Targów Książki w Warszawie.

W imieniu wydawcy serdecznie zapraszamy!

Zdjęcie główne: Florencja. Fot. Giacomo Lombardo
Zdjęcia Mathieu Lebretona na licencji CC BY 2.0
Posted on

Pierwsze damy starożytnego Rzymu Annelise Freisenbruch. Rodzinne batalie w Caput Mundi

Kiedy cesarz Klaudiusz powrócił do Rzymu ze zwycięskiej wyprawy do Brytanii, zgodnie z tradycją zorganizowano wspaniały triumf. Waleria Messalina, jego piękna, ambitna i niesławna małżonka, otrzymała pozwolenie, aby jechać tuż za rydwanem męża, wyprzedzając najważniejszych generałów kampanii. Jej wóz niejednokrotnie zrównał się zapewne z tym, na którym przemieszczał się triumfujący imperator, a zgromadzony na ulicach Miasta tłum mógł odczytywać to tylko w jeden, oczywisty sposób.

 

Ta metaforyczna inscenizacja z 44 roku naszej ery, jakich w historii antycznego Rzymu miały zresztą miejsce dziesiątki, jest zarazem doskonałym przykładem tego, jak o swoją pozycję walczyły ówczesne kobiety, znajdujące się blisko szczytów władzy. Od bezkompromisowej Liwii, żony cesarza Augusta, która w celu zapewnienia sukcesji własnemu synowi bezwzględnie eliminowała kolejnych członków rodziny męża, przez wygnaną na bezludną wyspię Julię, oskarżoną o seksualną rozwiązłość, która być może stanowiła tylko pretekst do pozbycia się jej z centrum wydarzeń; po Agrypinę, matkę Nerona, mawiającą, że zrozumie, jeśli syn pewnego dnia zechce ją zabić, byleby tylko został cesarzem, i chrześcijańskie władczynie, próbujące przyjąć na siebie rolę spadkobierczyń Heleny, matki Konstantyna – Annelise Freisenbruch opowiada historie kobiet, którym czas upływał niezmiennie na wyczerpującej bitwie o przetrwanie. Bitwie toczonej w luksusowych wnętrzach, wśród zbytku i wyrafinowanych rozrywek, niemniej jednak pozostającej batalią na śmierć i życie, tertium, jak to mawiali starożytni, non datur.

 

 

Filolog klasyczna Annelise Freisenbruch w swojej książce Pierwsze damy antycznego Rzymu serwuje nam prawdziwą rzymską ucztę wypełnioną niezwykłymi smakami, ale, ze względu na przedstawiane treści, niejednokrotnie prowadzącą co wrażliwszego odbiorcę do torsji i niestrawności. Wśród barwnych fresków Palatynu więcej jest bowiem rodzinnych intryg i nienawiści, niż małżeńskiego oddania i miłości, zaś matkobójstwo, ojcobójstwo i wszelkiego rodzaju inne krwawe zbrodnie są chwytem stosowanym powszechnie i chętnie. Na sześciuset stronach swojej opowieści autorka przypomina biografie kilku najbarwniejszych postaci w historii świata, których sylwetki stały się na wieki uosobieniem rozmaitych kobiecych mitów: statecznej matrony, rozwiązłej intrygantki, genialnej mistrzyni strategii czy romantycznej heroiny. Czyni to w sposób przystępny i frapujący, podpierając się jednocześnie solidnym i bardzo zróżnicowanym aparatem źródłowym.

Czytelnika, który zdecyduje się na udział w tej cesarskiej uczcie, czeka smakowite bogactwo informacji i najnowszych odkryć naukowych w dziedzinie historii starożytnej. Na niekorzyść publikacji działają niestety drobne uchybienia redakcyjne: autorce (a może tłumaczce?) zdarza się mieszać rejestry językowe, a w czasie uważnej lektury dostrzec można także błędy rzeczowe i logiczne (dla przykładu, wenecki malarz Giambattista Tiepolo, przywołany w związku z freskami poświęconymi królowej Kleopatrze, nazwany zostaje artystą renesansowym, choć urodził się w końcu XVII wieku). Warto jednak przymknąć na nie oko, by poznać losy tych, które stały dumnie za plecami największych władców w historii.

Annelise Freisenbruch, Pierwsze damy starożytnego Rzymu. Kobiety, które stały za plecami cesarzy, Bellona, Warszawa 2017

Posted on

O malwie

Bardzo popularna w Polsce, kojarząca się z wiejskimi ogródkami malwa nie jest kwiatem pochodzącym z naszej części Europy – przywędrowała do nas ze wschodniej części basenu Morza Śródziemnego. Naukowcy szacują, że w Turcji rośnie blisko 20 gatunków tej rośliny, na całym świecie jest ich zaś prawie 80.

Nazwa malwy, należącej do ślazowatych, pochodzi od greckiego słowa “malasso” – zmiękczać. Kwiat malwy czarnej zawiera bowiem związki chemiczne ułatwiające odkrztuszanie. Zalety należącego do tej samej rodziny prawoślazu wychwalał podobno nie kto inny, jak Hipokrates. Już w starożytności bowiem ślazowate uważano za surowiec zielarski – wykorzystywano jego liście, kwiaty, a także korzeń. Cenił go przyjaciel Arystotelesa, Teofrast z Eresos, a także grecki lekarz, farmakolog i botanik z czasów Nerona, Pedanios Dioskurydes, autor słynnego dzieła pt. De Materia Medica, uważanego za najważniejszą księgę o ziołach, jaka powstała w starożytności.

 

Co ciekawe, starożytni Rzymianie chętnie jadali korzeń prawoślazu jako danie warzywne. Szesnastowieczny wenecki lekarz Prosper Alpinus twierdził, że w formie cukierków na bazie miodów, doskonałych na gardło, delektowali się nim przed wiekami Egipcjanie. Bez względu na to, jak było naprawdę, w południowo-wschodniej części basenu Morza Śródziemnego prawoślaz spożywany jest do dzisiaj. Dzieje się tak przede wszystkim w Syrii, gdzie roślina ta występuje bardzo powszechnie i chętnie wykorzystywana jest w kuchni. Korzenie prawoślazu podaje się tam smażone z cebulą i tłuszczem, a kwiaty i młode liście dodawane są do sałatek na wzór liści szpinaku. Aromatyczny wyciąg z korzenia prawoślazu dodaje się też na Bliskim Wschodzie do chałwy.

Malwa ma swoje istotne miejsce także w produkcji alkoholi, bowiem barwniki pozyskiwane z jej ciemnych odmian wykorzystuje się do poprawiania koloru win i likerów. Jest to chyba jeden z tych przypadków, gdy wyjątkowo trafne wydaje się łacińskie powiedzenie: prosit!

Zdjęcie główne: Julia Wollner
Posted on

Wakacje przez cały rok – zatrzymaj radość podróżowania na dłużej!

Przyszedł wreszcie moment, kiedy coraz częściej pozwalamy sobie na krótsze i dłuższe podróże: długie weekendy, urlopy, niebawem wakacje. Większość z nas czeka na nie cały rok, a kilka dni spędzonych w ukochanych śródziemnomorskich krajach jest najpiękniejszą nagrodą za trud oczekiwania.

Niestety, to, co dobre, trwa zwykle zbyt krótko. Po wolnym weekendzie czeka nas zwyczajny biurowy poniedziałek, a po urlopie na słonecznych greckich wyspach – deszczowa aura w Poznaniu czy Krakowie.

Jestem jednak przekonana, że wakacje nie muszą być jedynie przerywnikiem szarej codzienności – mogą stać się wspaniałą inspiracją do zmian, do nowego spojrzenia na otaczającą nas rzeczywistość. Na 30 stronach mojego e-booka, do lektury którego serdecznie Cię namawiam, dzielę się szeregiem pomysłów na to, jak czuć się dobrze tu i teraz, oraz jak przenieść śródziemnomorską radość życia do własnego domu. Mój tekst opatrzony został obszernym komentarzem psycholożki Joanny Tarasiewicz–Krajewskiej.

W e-booku znajdziesz m.in.:
– ćwiczenia z uważności, zachęcające do świadomego przeżywania teraźniejszości
– moją osobistą historię i opowieść o tym, jak mój śródziemnomorski mąż nauczył mnie czynić z każdego dnia małe święto
– śródziemnomorskie wspomnienia o znajomych, którzy umiejętność cieszenia się chwilą mają we krwi
– praktyczne rozwiązania, które warto wypróbować: coś dla ducha, coś dla ciała, coś dla wszystkich!

Mam nadzieję, że mój krótki poradnik sprawi, że powrót z wojaży przestanie oznaczać dla Ciebie powrót do monotonii i nieciekawych codziennych obowiązków. Mnie się udało – spróbuj i Ty!

Zamów swój e-book tutaj za jedyne 9.99 PLN!

 

Obejrzyj wideo, w którym opowiadam o e-booku:

https://www.facebook.com/lentemagazyn/videos/vb.975942635781281/1490795157629357/?type=2&theater&notif_t=feedback_reaction_generic&notif_id=1494323337998604

 

Kiedy mowa jest o podróżowaniu, wakacjach i zwiedzaniu świata, przed oczami stają nam zwykle te same obrazy: pakowanie walizek, składanie map, opracowywanie tras i rosnąca ekscytacja. Rzadko, nie wiedzieć czemu, nasze myśli skupiają się na powrotach z wojaży, a przecież są one nieodłączną częścią tego samego procesu. Z różnych względów może nawet ważniejszą, bo, jako moment porządkujący doświadczenie, budują pomost między podróżą odbytą a tymi, które jeszcze przed nami. Powrót jest też tym etapem podróżowania, który charakteryzuje się zdecydowanie wyższym poziomem kontroli: o ile nie mamy pełnego wpływu na to, co zdarzy nam się podczas odwiedzania nowych zakątków świata, o tyle możemy samodzielnie zdecydować, jak na nabyte wspomnienia, wiedzę i emocje spoglądać będziemy z perspektywy czasu.
W notatkach, które trzymasz właśnie przed oczami, postanowiłam podzielić się swoimi obserwacjami na temat wakacyjnych powrotów. Znajdziesz tu garść refleksji, ale przede wszystkim praktycznych porad i podpowiedzi. Spisałam je nie dlatego, że uważam się za specjalistę w temacie, choć podróżuję bardzo dużo i często, wiele czytam i analizuję, ale raczej po to, aby zainicjować wymianę pomysłów na to, jak moment – który dla większości z nas jest niestety trudny i mało przyjemny – zamienić w coś pozytywnego i radosnego. Mam nadzieję, że wspólnymi siłami sprawimy, że koniec wakacji będzie od dzisiaj chwilą wzbogacającą i na swój sposób wyczekiwaną, bo oznaczającą możliwość odbycia kolejnej, fascynującej podróży: do uważniejszego życia.
 (ze wstępu)

Nie czekaj!
E-book Wakacje przez cały rok zakupić możesz tutaj za jedyne 9.99 PLN.