Posted on

O greckich czarodziejkach

W mniemaniu Greków  nic dobrego nie mogło od kobiety pochodzić; panie były też bardziej podatne na ingerencje wszelakich sił nieczystych, które mogłyby je opętać i natchnąć złą mocą. Czarownice lub czarodziejki – język grecki rozróżnia oba te słowa, a w poematach bywają one używane zamiennie – zamieszkiwały przede wszystkim Helladę. Wraz z kolonizacją niektóre z nich udały się do Wielkiej Grecji, na Trinakrię oraz do Kolchidy (czyli, odpowiednio, na południe Włoch, na Sycylię i Krym).

Do grona czarownic zaliczyć można też istoty nie należące do rasy ludzkiej, aczkolwiek przybierające kobiecą postać, takie jak wszelkiego rodzaju strzygi i lamie – wśród nich najstraszliwszą Mormolyke. Był to bardzo użyteczny wynalazek greckiej fantazji, służący między innymi do straszenia dzieci, odpowiednik naszej Baby Jagi. Trudno jednoznacznie stwierdzić, skąd w Helladzie wzięły się strzygi; dość powiedzieć, że były one znane również na Bliskim Wschodzie, a za pośrednictwem Greków przemieściły się w północne rejony Bałkanów, gdzie zadomowiły się i miały dobrze nawet po upadku antycznego świata.

Kult Hekate pochodził z Tracji lub z wybrzeży Karii. Było to przedindoeuropejskie bóstwo chtoniczne. Najstarsza świątynia tej bogini znajdowała się w mieście Lagina w dzisiejszej południowo wschodniej Turcji. Przedstawiana była w trzech postaciach, a w rękach trzymała głowy węża lub psa, ale także pochodnię, miecz i sznur. Jej posągi stawiano na rozstajach dróg. W późniejszym okresie wizerunek bogini zmienił się z budzącego grozę na łagodny, stała się ulubienicą Zeusa, patronką żołnierzy, a nawet piastunką dzieci. Dawała bogactwo, siłę i sławę. Na zdjęciu: Hekate z Pałacu Kinskich w Pradze, fot. Zde / Wikimedia, CC BY-SA 3.0
Hekate przedstawiana była w trzech postaciach; w rękach trzymała głowy węża lub psa, ale także pochodnię, miecz i sznur. Jej posągi stawiano na rozstajach dróg. W późniejszym okresie wizerunek bogini zmienił się z budzącego grozę na łagodny – stała się ulubienicą Zeusa, patronką żołnierzy, a nawet piastunką dzieci. Dawała bogactwo, siłę i sławę. Na zdjęciu: Hekate z Pałacu Kinskich w Pradze, fot. Zde / Wikimedia, CC BY-SA 3.0

Hekate

Czarownice greckie nie bez powodu budziły strach i przerażenie. Wierzono, że czuwa nad nimi straszliwa Hekate, członkini rodziny bogów piekielnych, którym przewodził Hades i jego małżonka Persefona. Bogini Hekate przedstawiana była w trzech postaciach, jako że symbolizowała pierwiastek ziemski, morski i powietrzny. Jej posągi stały najczęściej na rozstajach dróg, stąd Rzymianie, którzy zawładnęli w końcu Grecją, nadali jej miano Hekate Trivia. Ciekawe jest jej pochodzenie: nie jest to bóstwo indoeuropejskie, ale jedno z chtonicznych bóstw kultury kreteńskiej, a wcześniej anatolijskiej. Grecy dokonujący trzykrotnego najazdu na krainę, którą nazwano później Helladą, musieli ją odziedziczyć po ludności podbitej. Przypisywano jej straszliwą i potężną moc, której udzielała swoim podopiecznym. W słynnym Malleus maleficarum czytamy, że Hekate czciły czarownice także po upadku świata antycznego. I rzeczywiście – to do niej zwracają się trzy czarownice w pierwszej scenie szekspirowskiego dramatu Makbet. Mówi się też, że poeta, tworząc postać Lady Makbet, kierował się wizerunkiem Hekate.

Medea widziana oczami Artemisii Gentileschi
Medea widziana oczami Artemisii Gentileschi. Dziś imię czarodziejki, poza kontekstem literatury i sztuk pięknych, używane jest w psychologii. Kompleks Medei to podświadoma wrogość matki wobec swych dzieci, połączona z mimowolnym pragnieniem ich śmierci, a uwarunkowana potrzebą zemsty na ojcu.

 

Medea

 

Pewnej księżycowej nocy młoda czarodziejka wyszła z domu w nieprzepasanej szacie, bosa, z rozpuszczonymi włosami, jak bachantka lub błagalnica. Z sierpem w dłoni szła przez tesalskie doliny i wąwozy w poszukiwaniu magicznych ziół. Były jej one potrzebne, aby przywrócić życie ojcu męża, Azjonowi, niegdysiejszemu władcy Jolkos, podstępnie zdetronizowanemu przez niegodziwego brata Peliasa. Przez dziewięć nocy zrywała czarodziejka magiczne trawy. Później zbudowała na równinie dwa ołtarze, jeden dla bogini Hekate, drugi dla bogini Hebe, po czym dokonała ofiary z czarnej owcy, której krew wlała do dołu dla bóstw podziemi. Następnie uczyniła potrójną obiatę dla bóstw śmierci, kazała przynieść ciało Azjona i ułożyć przy ołtarzach. Spiżowym sierpem poderżnęła gardło starcowi i wlała w ranę uwarzoną zawczasu boską mieszankę ziół, po której Azjon wstał rześki i młody.

Czarodziejką ową była Medea, księżniczka kolchidzka, małżonka Jazona, przywódcy wyprawy po Złote Runo. Czyn, którego dokonała, stanowił jeden z wielu dobrodziejstw wyświadczonych Jazonowi podczas jego wyprawy, a zarazem był dowodem straszliwej mocy posiadanej przez Medeę, którą obdarzyła ją bez wątpienia Hekate. Wcześniej uratowała Jazona od niechybnej śmierci i pomogła mu wykonać zadanie, które nałożył na niego jej ojciec Ajetes. W zamian za Złote Runo kazał mu on zaorać pole spiżowymi bykami, które ziały ogniem, następnie obsiać je zębami smoka i pokonać wojsko, które z nich wyrośnie. Medea, będąca pod urokiem młodego człowieka, ofiarowała mu maść nasączoną ziołami, która ocaliła go przed ogniem spiżowych byków; pouczyła, w jaki sposób ma pokonać wojsko, a na koniec, za pomocą czarów, pomogła mu uśpić smoka strzegącego Złotego Runa.

Postać Medei była doskonale znana całemu greckiemu światu. Jej skomplikowana osobowość fascynowała kolejnych twórców takich jak Apollonios z Rodos, Pindar, a także Eurypides, który poświęcił jej cały dramat. Bez wątpienia autorzy starożytni uważali ją za najpotężniejszą spośród cór Hekate. Co istotne, w żadnym z poematów czy dramatów, które zachowały się do naszych czasów, nie pada w odniesieniu do niej słowo „czarownica”. Zamiast tego Medea określana jest mianem „czarodziejki”, hμάγισσα, co nie powinno jednak nikogo zmylić – pod tą nazwą kryje się osoba władająca najstraszliwszymi ciemnymi mocami. Medea umiała zawracać strumienie do źródła, burzyć spokojne morza, wstrzymywać biegi rzek, rozpędzać i gromadzić chmury. Panowała nad przyrodą, której Grecy obawiali się, doszukując się w jej zjawiskach boskiej ingerencji. Co więcej, służyły jej duchy powietrza, ziemi i morza – posiadała zatem tę samą moc, którą obdarzona była troista Hekate. Jedną z jej umiejętności było też przywoływanie zmarłych do życia, co uczyniła ze swym teściem Ajetesem.

Medea przeszła do historii nie tylko jako czarodziejka, ale, przede wszystkim, jako morderczyni i trucicielka. Gdy Jazon po wielu latach małżeństwa zdecydował się opuścić ją dla pięknej Kreuzy, córki króla Koryntu, Medea nasączyła magiczną miksturą przeznaczony dla niej płaszcz. Księżniczka, założywszy go, spaliła się żywcem. Lista ofiar jest znacznie dłuższa; na jej końcu zaś znajdują się własne dzieci Medei, które zabiła w akcie zemsty po odejściu Jazona. Jednak, zamiast straszliwej czarodziejki, nie trudno ujrzeć w niej w tym momencie udręczoną, samotną kobietę, cierpiącą po zdradzie mężczyzny, dla którego porzuciła ojczyznę i dokonywała okrutnych czynów za pomocą potężnej sztuki magicznej.

Widok na Monte Circeo
Widok na Monte Circeo

Kirke

 

Więc u wyspy Ajai stałem. Mieszka na niej

Kirka, pięknokędziorna , gadająca pani.

Homer, Odyseja, X, 135-6, tłum. Lucjan Siemieński, wyd. Zakład Narodowy imienia Ossolińskich, Wrocław 1992

 

Tymi słowy opisuje Odyseusz Feakom swoje pierwsze spotkanie z piękną czarownicą Kirke. Pewne jest, że była córką Heliosa, boga słońca, rozbieżne są natomiast informacje na temat jej matki. Według jednych podań pochodziła od nimfy Perseis, inne znów przekazy dopatrują się jej matki w samej Hekate. Mieszkała samotnie w zamku z ciosanego kamienia na wyspie Ajaji, a że brakowało jej najwidoczniej rozrywek, lubiła od czasu do czasu zabawić się, zamieniając przypadkowych gości w zwierzęta za pomocą swoich ziół. Odysowych marynarzy, którzy przed swym wodzem zeszli na ląd, zamieniła ich w świnie i umieściła w chlewiku. Gdy nadszedł Odyseusz, chciała i jego podobnie urządzić, jednak ten zdołał wcześniej dowiedzieć się, co mu grozi z rąk pięknej czarodziejki, i zawczasu nasmarował się maścią zawierającą antidotum. Nieproszonego, ale przystojnego gościa postanowiła więc zatrzymać u siebie w inny sposób. Dzielny wódz spod Troi gościnynie odmówił, pozostając pod dachem czarodziejki przez rok. Kirke urodziła mu syna Telegonosa. Tyle na temat Kirke mówi nam Homer. Co istotne, autor Odysei nie określa Kirke mianem czarodziejki, ale straszliwej bogini, która zamienia ludzi w zwierzęta.

Kirke pojawia się w literaturze i kulturze greckiej znacznie wcześniej niż Medea (dla której zresztą była ciotką); jej osobie nie zostało jednak poświęconych tak wiele utworów. Zaliczano ją raczej w poczet bogów; jako czarownica przetrwała jedynie w kulturze Wielkiej Grecji. Jej siedziby upatrywano w wiekach późniejszych na przylądku Monte Circeo, który malowniczo wcina się w Morze Tyrreńskie. Co ciekawe, postać Kirke żyła długo w legendach neapolitańskich, nawet wówczas, gdy kultura antyczna była już tylko dalekim wspomnieniem.

 

Mitologia grecka jest przebogata i niewykluczone, że czarodziejek helleńskich było dużo więcej. Do naszych czasów zachowały się jednak informacje niezwykle skąpe. Co ciekawe, Rzymianie, którzy zafascynowani byli tradycją i kulturą podbitej przez siebie Hellady, nie pokusili się o powołanie do literackiego życia podobnych postaci. Osobowości Medei i Kirke okazały się zbyt silne, aby je można było zromanizować. Obie na zawsze pozostały na wskroś greckie i nie przeniknęły do kultury rzymskiej. Być może spowodowane to było etruskim dziedzictwem mieszkańców Romy, które w miejsce czarodziejek dopuszczało jedynie wróżbitki i wyrocznie. A może Rzymianie zbyt mocno stąpali po ziemi, w przeciwieństwie do obdarzonych bujną wyobraźnią i szerokimi horyzontami Greków? Tak czy owak, tematu czarów i czarodziejek nie podejmowano w mieście nad Tybrem. Jednak w wietrze nad Monte Circeo słychać czasem głos czarodziejki nucącej pieśni służącym jej zwierzętom…

 

 

Zdjęcie główne: John William Waterhouse Jazon i Medea
Posted on

La Smorfia czyli magia skatalogowana

Tak powstała słynna Smorfia napoletana, czyli opasły sennik dopasowujący wyśnione sytuacje do określonych liczb, które należy wykorzystać w grach losowych. Można oczywiście spotkać liczne wydania po włosku, jednak oryginalna Smorfia napisana jest w dialekcie neapolitańskim. Wśród starszych wydań dominują te ilustrowane– w końcu jeszcze kilkadziesiąt lat temu większość graczy stanowili analfabeci.

Trzeba dodać, że wielbicieli lotto pod Wezuwiuszem nie brakuje. Nie przypadkiem gra została zalegalizowana po raz pierwszy właśnie w Neapolu. Był rok 1743 i pół Europy oddawało się już w najlepsze loteryjnym hazardom. Ówczesny król Neapolu, Karol III z dynastii Burbonów, wpadł na pomysł rozsądny i przełomowy zarazem: by ogromne wpływy z gier zaczęły trafiać do kasy państwa. Jak można się łatwo domyślić, idei sprzeciwił się natychmiast Kościół, piętnujący hazard w każdej postaci. Spór zakończył się uznaniem gier liczbowych za legalne poza dniem świętym, na co zaradni neapolitańczycy znaleźli rozwiązanie, w niedzielę i święta przenosząc loterię do domów. Stąd choćby świąteczna tradycja bożonarodzeniowej Tomboli.

Gra w Neapolu, koniecznie w oparciu o Smorfię, wygląda tak: po przypomnieniu sobie snu z poprzedniej nocy, udajemy się do maleńkiego, obskurnego kantorku, najlepiej w najstarszej części miasta. Spowiadamy się z wyśnionej historii właścicielowi tegoż obiektu, a on, korzystając z własnego doświadczenia i, naturalnie, sfatygowanego sennika, pomaga nam wybrać numery do gry (uwaga: bardzo ważne jest, by po obudzeniu, aż do południa, absolutnie nie zwierzać się ze snu żadnemu z domowników – inaczej możemy sprowadzić na własną rodzinę nieszczęście!). Dajmy na to, że śniło nam się powabne, półnagie dziewczę biegnące w deszczu po warszawskim zoo. Smorfia podpowiada numery: 80 (kobieta), 28 (piersi), 83 (brzydka pogoda) i 46 (zoo – co przy okazji oznacza, że otrzymamy ważny list).  Blankiecik możemy dopełnić cyframi występującymi w głównych numerach bądź ich wielokrotnościami. Albo przypomnieć sobie jak najwięcej onirycznych szczegółów…

Neapolitański kantor lotto. Fot. Julia Wollner
Neapolitański kantor lotto. Fot. Julia Wollner

Nie trzeba być italianistą, by wiedzieć, jak zręcznie południowcy potrafią wrzucać do jednego kotła zabobony, bezpretensjonalną przyziemność i chrześcijańską dewocję. Smorfia jest wspaniałym ucieleśnieniem tej wybuchowej mieszanki. Znajdzie się w niej, pod numerem 6, chella ca guarda ‘nterra (‘ta, która patrzy w ziemię’, czyli wagina), pod ósemką –a’ Maronna (Matka Boska), a pod 30.–e’ ppalle d”o Tenente (‘jądra porucznika’ – doprawdy dziwne sny mają ci neapolitańczycy…).

Jako że nocne umysłu podróże są materią niezwykle złożoną, sprzedający kupony muszą wykazać się sporą wiedzą na temat numerologii i doświadczeniem w interpretacji. Stąd też wizyta w kantorku rzadko trwa chwilę, zamieniając się zazwyczaj w (para)psychologiczną pogadankę. W przekładaniu snu na liczby lotto ogromne znaczenie ma sytuacja życiowa grającego, to, jakie stosunki łączą go z postaciami i miejscami ze snu, czy on sam się w nim pojawia itd. Do historii kinematografii przeszła słynna scena z filmu Così parlò Bellavista, gdzie dwie siostry, kupując los, opowiadają sen jednej z nich (Ja gram w lotto, ale nigdy nic mi się nie śni, więc wieczorem idę do mojej siostry i mówię: Carmelli’, wyśnij coś, to jutro zagram o pięć tysięcy lirów). Sprzedawca losów długo dopytuje, czy wyśnieni dwaj policjanci byli pieszo czy na koniach, w Afryce czy z trąbką. Wspomagając się Smorfią, naturalnie.

Fenomen neapolitańskiej Smorfii zafascynował również Annę Bucchetti, reżyserkę filmu Liczby i marzenia. Dokument opowiada o dwóch siostrach (znowu! Czyżby prześladowała nas liczba 66 – dwie stare panny?), właścicielkach stuletniego punktu lotto, i ich klientach. W filmie nie usłyszymy historii wielkich wygranych, ale, jak mówi jeden z bohaterów, wcale nie o wygraną tu chodzi. Do kantorku najczęściej przychodzą ci najbiedniejsi, bo los w kieszeni daje nadzieję na lepsze jutro, pozwala im spać spokojnie i, ku uciesze Smorfii, intensywnie śnić.

 

***********

 

Smorfia dzisiaj

 

Mimoże od powstania Smorfii minęło już wiele dekad, a świat uparcie prze w kierunku technologizacji, młodzi neapolitańczycy ani myślą porzucać tradycji. Przenieśli ją natomiast do internetu. Na oficjalnej stronie lotto (www.lottomaticaitalia.it) znajduje się zakładka „Skonsultuj się ze Smorfią”. Wystarczy wpisać w specjalną wyszukiwarkę elementy, które pamiętamy ze snu. Dla bardziej wymagających istnieje również wiele forów, gdzie wykwalifikowani doradcy pomogą w interpretacji tego, co nam się przyśniło. Zerknijmy na przykładowy wątek (ze strony www.lottoitalia.com).

Niejaka Stefania pisze:

Ciao a tutti, vi racconto il sogno che ho fatto stanotte… Ho sognato praticamente che dormivo a casa di mia nonna materna (che ormai non c’e’ piu’ essendo morta parecchi anni fa) e improvvisamente sul soffitto della camera vedo un’ombra che piano piano si materializza ed e’ un angelo che vola pero’ piccolo (per farvi capire tipo la grandezza di Trilly nel film Peter Pan) che si avvicina al mio orecchio e mi dice ” Nonna ti vuole bene!” Ho ancora i brividi… perche’ mia nonna stravedeva per me! Che numeri dovrei giocare e cosa può significare questo sogno secondo voi?
“Cześć wszystkim, opowiem wam mój dzisiejszy sen… Śniło mi się, że śpię w domu mojej babci od strony mamy (która już od kilku lat nie żyje) i nagle na suficie w pokoju widzę cień, który powoli zamienia się w lecącego anioła (malutkiego jak Dzwoneczek w filmie Piotruś Pan), który zbliża się do mojego ucha i szepcze: „Babcia cię kocha”! Do tej pory mam dreszcze… Moja babcia mnie uwielbiała! Jakimi liczbami powinnam zagrać i co, według was, może oznaczać ten sen?

 

A oto odpowiedź jednego z forumowych „wróży”:

 

Ci provo.
Deduco che tu ti sia vista dormire, ti riconosci pigra = 16.
La nonna che non c’è più, ti porta longevità = 45.
L’angelo che tu vedi in volo, denota purezza = 39.
L’angelo per i sani, buone notizie in arrivo = 67.
Spero di averti aiutato e che questi numeri ti portino buono. Ciao e buona fortuna!
“Spróbuję pomóc.
Jeśli we śnie widziałaś siebie śpiącą, uważasz się za osobę leniwą = 16.
Babcia, która już nie żyje –przynosi długowieczność = 45.
Lecący anioł –symbolizuje czystość = 39.
Anioł opiekujący się zdrowymi –nadchodzą dobre wieści = 67.
Mam nadzieję, że pomogłem i że te numery przyniosą ci szczęście. Cześć, powodzenia!”

 

Posted on

Hokus pokus Turyn. Ezoteryczna stolica Europy

Wysłuchaj audycji o magicznym Turynie emitowanej w radiowej Czwórce (nagranie z 2012 r.). O niezwykłym mieście opowiada tam Julia Wollner, redaktor naczelna “Lente”: 
Miasto magii. Ezoteryczna stolica Europy

Mole Antonelliana, Alessio Maffeis / Flickr, CC BY 2.0
Mole Antonelliana, fot.Alessio Maffeis / Flickr, CC BY 2.0

 

Dla wielbicieli magicznych historii ważnym miejscem w Turynie jest bez wątpienia Piazza Statuto. Na placu tym znajduje się obelisk znaczący czterdziesty piąty równoleżnik, na którym znajduje się miasto, układając się doń w sposób idealnie paralelny. Jest to dla interesujących się ezoteryką miejsce szczególne, także ze względu na fakt, że w pobliżu mieszkał słynny jasnowidz – Nostradamus! Plac, tak jak okolice Mole Antonelliana, jest podobno swego rodzaju centrum, w którym krzyżują się magiczne energie, zarówno te złe, jak i dobre, chociaż starożytni uważali to miejsce za jednoznacznie przeklęte, jako że skierowane było na zachód, czyli tam, gdzie usypia życiodajne słońce. Pod placem znajduje się podobno wielka nekropolia, zaś na jego obszarze nieraz wykonywano wyroki śmierci. Trudno nie poczuć dreszczy na plecach… Wspominając o podziemnym Turynie, słowo powiedzieć należy także o tajemnych korytarzach pod miastem. Tak zwane Grotte Alchemiche położone są między Palazzo Madama a Piazza Castello, a wejść można było do nich przez kryptę w kościele Santissima Annunziata oraz przez podziemia samego Palazzo Madama. Te podziemne zaułki widziały już wszystko – walki o władzę, ucieczki zdrajców, ale także tajemne spotkania adeptów sztuki magicznej.

Piazza Statuto, fot. Luca Galli / Flickr, CC BY 2.0
Piazza Statuto, fot. Luca Galli / Flickr, CC BY 2.0

 

Warto pamiętać również o „białej” stronie magicznego miasta. Przeciwwagą dla Piazza Statuto jest wydaje się wspomniany już  Piazza Castello. Tutaj rzekomo skupia się dobra energia, szczególnie silna w okolicach Palazzo Reale, skąd już tylko kilka kroków dzieli zwiedzających od Duomo, w którym czeka na nich ciesząca się szczególną sławą turyńska woda święcona. Niesamowite właściwości ma ponoć zresztą także woda pochodząca z Fontana Angelica, usytuowanej między via Cernaia a via Pietro Micca. Do ważnych ośrodków dobrej energii należy także kościół Gran Madre. Podobno jedna z figur znajdujących się u wejścia do świątyni strzeże klucza stanowiącego rozwiązanie zagadki świętego Graala…

Skąd wzięła się magia w Turynie? Tego nigdy się nie dowiemy, choć być może jej początków szukać należałoby w czasach o wiele dalszych niż rzymskie, do których zwykle sięgamy, analizując historię Włoch. Niektórzy twierdzą przecież, że Turyn założył faraon Pheton, syn samej bogini Isis, który tutaj wzniósł wspaniałą świątynię na cześć boga Apisa. Boga-byka, dodajmy, czyli po włosku – dio-Toro.

 

Zdjęcie główne: pomnik na Piazza Statuto

 

Posted on

W historii Kirke było już wszystko. Rozmowa z pisarką Madeline Miller

Ukończyłaś studia z zakresu filologii klasycznej, a obie Twoje książki wydane w Polsce poświęcone są greckiej mitologii. Nietrudno zgadnąć, że Twój świat to właśnie śródziemnomorska starożytność. W jaki sposób się nią zainteresowałaś? Mnie moi znajomi zwykle nie chcą uwierzyć, że zaczytywałam się mitologią jako małe dziecko.

Cóż, u mnie tak właśnie było. Zaczęło się od mojej mamy, która czytała mi greckie mity na dobranoc. Bardziej nawet niż w samych bogach i herosach zakochałam się w pasji, jaka wypełniała te historie. Mama zabierała mnie też do Metropolitan Museum of Art w Nowym Jorku, gdzie zgromadzona jest wspaniała kolekcja sztuki starożytnej. W antyczne rzeźby mogłam wpatrywać się godzinami. Kiedy poszłam do liceum, moja nauczycielka łaciny zauważyła zainteresowanie, jakim darzyłam antyk, i zaoferowała, że nauczy mnie starożytnej greki. Dzięki temu mogłam zacząć czytać starożytną poezję w oryginale… i znowu się zakochałam. Byłam pełna determinacji i przekonania, że chcę kształcić się w tym kierunku dalej.

Czy fakt, że studiowałaś filologię klasyczną, nie stanowi pewnego obciążenia w pracy pisarskiej? Ciekawa jestem, czy wiedza może jakoś ograniczać kreatywność.

Obciążeniem nie jest nigdy, ale czasem muszę odstawić ją na bok. Trudniej pisało mi się Achillesa (wydanie polskie: Pieśń o Achillesie, 2021), który był moim debiutem. Niektóre historie z Iliady po prostu nie pasowały do tej powieści. Potrafiłam naszkicować scenę 20 razy, aby w końcu stwierdzić, że czytałoby się ją lepiej, gdybym pominęła elementy znane z Homera. Poczucie, że takie decyzje są w porządku, że moja własna wizja jest dobra, nie pojawiło się od razu – dojście to niego zabrało mi wiele czasu. Podobnie było z językiem. Czasem znałam na pamięć całe kwestie w grece i trudno było mi odnaleźć własny głos, którym mogłabym obdarzyć bohaterów. Musiałam odrzucić słowa spisane przez Homera, żeby pozwolić mojemu Patroklesowi przemówić na nowo. Generalnie rzecz biorąc, moje zaplecze traktuję jednak jako wielki dar. Za każdym razem, gdy czuję, że utknęłam, wracam do oryginału i znajduję inspirację.

Madeline Miller w obiektywie Niny Subin
Madeline Miller w obiektywie Niny Subin

Pracujesz jako nauczycielka w liceum, masz codzienny kontakt z młodzieżą. Czy dzisiejsze nastolatki są jakkolwiek zainteresowane mitologią? Jakoś trudno mi to sobie wyobrazić.

Myślę, że na pewno warto jej uczyć. Starożytne historie zwycięsko wyszły z próby czasu; odnajdywały się w nich setki pokoleń. Są jak okna na ponadczasowe ludzkie doświadczenia – frustrację, namiętność, radość, miłość, smutek i nadzieję. Są wspaniałym tematem do rozmowy, szczególnie jako punkt wyjścia. Ludzie często pytają mnie, czy musiałam dużo zmienić w historii Kirke, aby dopasować ją do współczesnych realiów. Odpowiadam, że w ogóle. W tej historii było już wszystko: kobiety, które się ucisza, odsuwa od władzy, źle traktuje. To zagadnienia, o których w klasie wspaniale się dyskutuje.

Poza tym, uważam, że młodzież powinna po prostu dużo czytać, i to różnych tekstów, z i spoza kanonu. Zachęcam do lektury innych książek, ale nie mam też wątpliwości, że to między innymi właśnie w historiach, które wpływały na zachodnią kulturę przez blisko 3 tysiące lat, kryje się największa wartość. Trzeba tylko sięgać po dobre przekłady. Jest wiele wspaniałych tłumaczeń Iliady, Odysei i licznych tragedii. Najlepiej czytać je na głos albo z pomocą nauczyciela.

Mówisz o pewnych niezmiennych wartościach, a mnie przychodzi na myśl temat naszej ostatniej publikacji – metamorfozy. Czy przemiany są dla Ciebie inspirującym zagadnieniem?

Tak, choć nie wyrażałam tego zainteresowania przez lata. Starożytni bogowie się nie zmieniają. Jeśli ogarnia ich gniew, to jest to gniew wieczny – chyba, że trafi im się coś ciekawszego do roboty. Są figurami statycznymi. Nie dorastają, nie uczą się. Jednak zdolność do zmiany, otwartość na dojrzewanie, jest jedną z najważniejszych składowych egzystencji. Cieszę się, że nie trzymam się kurczowo tego, czym i kim byłam 5 lat temu, czy 10, czy 20. Jeśli się nie zmieniamy, to znaczy, że niczego się nie nauczyliśmy; znaczy też, że jesteśmy zamknięci na świat, jak hermetyczne naczynie, do którego nic się nie dostaje. To nie brzmi dla mnie jak prawdziwe życie! Dlatego też jednym z powodów, dla którego zafascynowała mnie postać Kirke, był fakt, że jest ona boginią transformacji. Doprowadza do przemian w innych, przemienia też samą siebie.

Powieść Kirke ukazała się w Polsce nakładem wydawnictwa Albatros.
Powieść Kirke ukazała się w Polsce nakładem wydawnictwa Albatros. Więcej o książce przeczytasz tutaj


Kirke uważana jest za pierwszą czarownicę w historii literatury zachodniej. Tak się składa, że w tym miesiącu na stronie Lente rozprawiamy o magii. Czy wątek magiczny w jej historii był dla Ciebie szczególnie inspirujący? A może stanowił tylko dodatek do czysto ludzkiej historii, jaką tak naprawdę jest jej biografia?

Ujęłabym to inaczej. Jedną z rzeczy, które mnie zafascynowały, to to, jak Kirke doszła do swojej władzy. Urodziła się jako nic nie znacząca nimfa, pozbawiona jakiejkolwiek kontroli nad swoim własnym losem; postanawia więc wymyślić sobie jakąś niezwykłą moc. Wybiera czarnoksięstwo. Nie jest to umiejętność, z którą przyszła na świat – opiera się więc na zdobytej wiedzy i ciężkiej pracy. To bardzo ludzka historia o znajdowaniu swojej pasji i podążaniu za nią. Bogowie nie muszą pracować, ludzie owszem…

Wnioskuję, że należysz do osób, które są przekonane, że świat nie zmienił się szczególnie od czasów, gdy po ziemi chodzili bogowie i herosi. Oczywiście pewne idee przechodzą transformację – weźmy chociażby heroizm, który w czasach Homera znaczył coś zupełnie innego, niż dzisiaj – jednak ludzka natura pozostaje niezmienna.

Oczywiście. Dziś heroizm oznacza bohaterstwo moralne – na pewno nie tyczyło się to Odyseusza czy Achillesa. Ich wady były równie wielkie, jak zalety; często też siali wokół siebie zniszczenie. Z drugiej strony – my też przecież nadal chodzimy na wojny. Nadal się zakochujemy. Pogrzeby wyglądają inaczej, ale żałoba i rozpacz po utracie bliskich jest identyczna, ponadczasowa.

Czymś, za co jestem wdzięczna, jest fakt, że świat współczesny jest bardziej inkluzywny. Staramy się prawnie chronić tych, którzy z jakiegoś powodu znajdują się na marginesie albo są krzywdzeni przez innych. Mamy opiekę społeczną i zdrowotną. Władza nadal skupiona jest głównie w rękach najbogatszych, tak jak w przeszłości, ale nie żyjemy już według ideału oligarchii. Pamiętajmy, że demokracja, gdzie każdy ma głos, została wymyślona przez Greków, jednak w ich czasach odnosiła się do bardzo wąskiego grona.

amalfi
Wśród miejsc, które okazały się inspirujące w pracy nad Kirke, Madeline Miller wymienia okolice Amalfi, wyspy greckie oraz zachodnią część Turcji. Wykorzystałam też pewne obrazy zapamiętane z Wysp Kanaryjskich. Chciałam, by Ajaja była piękna i pełna bujnej przyrody, ale pozostała miejscem stworzonym w wyobraźni.

 

Są jednak zjawiska, które pozostały niepokojące. Niedawno ukazała się u nas książka Kobiety i władza. Manifest brytyjskiej filolożki klasycznej Mary Beard. Wspomina ona o pozycji kobiet w świecie Odysei; wygląda na to, że nie zmieniło się od tych czasów tak znowu wiele. Ty też piszesz o tym wiele w Kirke.

Niestety kobiety nadal – i od tysiącleci – traktowane są jak obiekty seksualne, a jednocześnie strażniczki czystości. W starożytności, dodatkowo, kobieta zgwałcona pozostawała splamiona przez całe życie. W ostatnich czasach na szczęście zaczęło się to zmieniać.

Trzeba jednak przyznać, że miały również miejsce pewne wielkie zmiany – na przykład to, że nie istnieje już niewolnictwo. Kobiety w świecie antycznym miały słabą pozycję, ale życie kobiet-niewolnic musiało być dosłownie nie do zniesienia. Odyseusz zabił 12 niewolnic, bo pretendenci do ręki Penelopy spędzili z nimi noc!  W jego oczach był to dowód zdrady kobiet, które stanowiły jego własność. Oczywiście jako niewolnice odmówić nie mogły – społeczeństwo pozbawiło je tego przywileju.

Kobiety w czasach starożytnej Grecji definiowane były przez swoje związki z mężczyznami. Władzę nad nimi sprawował najpierw ojciec, potem mąż, wreszcie, po śmierci męża, synowie. Nigdy nie były niezależne, nigdy nie wolno im było samodzielnie decydować o swoim losie. Dzięki Bogu to się zmieniło. Nadal jednak często określamy kobietę poprzez pryzmat jej związku z mężczyzną. Na przyjęciu rzadko kiedy przedstawia się kogoś po prostu jako męża danej kobiety, zaś imię żony często zostaje pominięte – wystarczy, że jest “małżonką pana X”. Jednym z powodów, dla których chciałam zająć się historią czarodziejki Kirke, jest to, że zależało mi, by opowiedzieć całe jej życie. Odyseja czyni z niej zaledwie epizodyczną postać. W Kirke to ona jest bohaterką, a Odyseusz epizodem.


W ramach cyklu „Ludzie Śródziemnomorza” zwykle staram się prosić moich rozmówców o swobodne dokończenie kilku zaproponowanych przeze mnie zdań. Oto kilka fraz dla Ciebie…

Jestem Greczynką… w głębi duszy. I Rzymianką też.
Morze Śródziemne jest dla mnie… piękne, uspokajające i ekscytujące.
Starożytność i dzień dzisiejszy… dzielą 3 tysiąclecia, a zarazem zupełnie nic.
Być człowiekiem Śródziemnomorza oznacza… chciałabym to wiedzieć! Jeszcze bardziej zaś chciałabym spędzić wiele lat na odkrywaniu odpowiedzi na to pytanie.

Zdjęcie główne: obraz Circe pędzla Wrigh Barkera (1889)
Posted on

Kabees El Lift: libańska kiszonka z rzepy

W książce Magia gotowania. Naturalna historia transformacji Michael Pollan rysuje związki między fermentacją a rozkładem i śmiercią. Sam dowcipnie zauważa, że nie jest to szczególnie apetyczna wizja, która, być może, nie powinna znaleźć się w książce na temat jedzenia. Nie zmienia to jednak faktu, że fermentacja od wieków była otoczona aurą tajemniczości i uważana za magiczne zjawisko. W końcu czym, jeśli nie magią, jest zmienienie owocowego soku w napój tak potężny, jak wino?

Ludwik Pasteur opisał proces fermentacji nieco ponad 150 lat temu. Określił go “życiem bez powietrza” (la vie sans air), bowiem fermentacja zachodzi w warunkach beztlenowych. Ludzkość wykorzystuje to zjawisko do przechowywania żywności od czasów dużo dawniejszych – wiemy, że stosowano ją już 7 000 lat przed naszą erą. Od tego czasu za jej sprawą zmieniano winogrona w wino, kapustę w kimchi, mleko w jogurt, ryż w sake, jęczmień w piwo, a warzywa w pikle.

Kiszone warzywa są popularne na Bliskim Wschodzie. Kabees el lift to libańska kiszonka z rzepy: świeża, ostra i szokująco różowa. Często podaje się ją jako lekki dodatek do mięsnych dań, np. popularnej szawarmy. Świetnie sprawdza się jako część zestawu bliskowschodnich przekąsek, w towarzystwie hummusu, pity i sałatek. Charakterystyczny, wściekle różowy kolor zawdzięcza dodanym do słoika na czas fermentacji kawałkom buraków.

 


Kabees El Lift

 porcja na 3 słoiki 250 ml

 

5 małych rzep, obranych i pokrojonych w słupki

1 średni burak, obrany i pokrojony w słupki

4 ząbki czosnku, pokrojone w plastry

3 liście laurowe

1 łyżeczka ziaren czarnego pieprzu

zalewa:

250 ml octu

500 ml wody

3 łyżeczki soli

Składniki zalewy mieszamy w dużej misce.

W wyparzonych słoikach układamy kawałki rzepy, buraków i czosnku oraz przyprawy.

Kawałki buraka dzielimy mniej więcej równo pomiędzy słoiki, gdyż to on odpowiada za różowy kolor kiszonki. Zalewamy zalewą i zakręcamy.

Słoiki trzymamy w chłodnym i ciemnym miejscu przez około tygodnia.

Po tym czasie rzepa jest gotowa do spożycia.

Słoiki przekładamy do lodówki i zjadamy w ciągu około miesiąca.

UWAGA!

Na pyszne kiszonki – do spałaszowania na miejscu lub z możliwością zakupu do domu – zapraszamy do restauracji Lente przy ul. Hożej 43/49 w Warszawie!

 

Posted on

Maria Immacolata Macioti, Mity i magie ziół

Drzewa, krzewy, kwiaty i trawy od zarania dziejów dostarczały ludziom energii jako pożywienie, a także stanowiły niewyczerpane źródło inspiracji, karmiąc tym samym duszę. Tradycja grecko-rzymska, leżąca u podstaw całej kultury śródziemnomorskiej, nie była tu wyjątkiem, a legendy związane z roślinami są w niej doprawdy niezliczone. W tysiącach poświęconych im historii drzewa stanowiły rezultat niezwykłej przemiany, poszczególne krzewy ukochały sobie różnorodne bóstwa, a kwiaty symbolizowały najważniejsze życiowe wartości. W wiekach średnich i późniejszych powstawały na ich temat kolejne mity, a rośliny łączono z liczbami czy znakami zodiaku.

Wszystkie te fascynujące zagadnienia – aspekt symboliczny roślin, związany z nimi folklor, a nawet elementy fitoterapii – opisuje w swojej książce włoska socjolożka Maria Immacolata Macioti, badająca na co dzień wierzenia religijne i magiczno-sakralne i wykładająca na rzymskiej La Sapienzy. Jej opracowanie jest barwne, momentami wspaniale poruszające wyobraźnię; w zamyśle być może również poetyckie. W moim odczuciu, niestety, także dosyć chaotyczne – mam tu na myśli nie tyle bogactwo interpretacji wybranych treści, ile bardziej samą konstrukcję książki. Trudno przeczytać ją jako esej, ale nie uda nam się również korzystać z niej jako kompendium. Co więcej, nie znajdziemy w niej solidnej próby odpowiedzi na pytanie stanowiące podtytuł pracy (Czy kwiaty i liście, zapachy i znaki zodiaku wpływają na stosunki między ludźmi?), a drobne, ale dosyć częste błędy redakcyjne w tekście odwracają naszą uwagę od przedmiotu rozważań.

 

 

Kilka lat temu, analizując wspaniałą mediolańską wystawę poświęconą związkom między mitem a przyrodą, napisałam, że dla dawnych mieszkańców Śródziemnomorza natura była swego rodzaju teatrem, sceną, na której toczyło się życie; jak mówił Humboldt, pełniła funkcję malarskiego tła, na którym poruszają się figury ludzkie. Dla nas, dzisiaj, natura jest odległą kategorią, światem istniejącym tam, gdzie nie ma człowieka. Chociażby z tego powodu każdej książce jej poświęconej winni jesteśmy uwagę i docenienie. Tekst autorstwa Macioti zajmuje się wieloma fascynującymi aspektami wielowiekowej relacji, jaka łączy nas z roślinami. Nie spełnił może wszystkich moich oczekiwań, jednak pozostaje bogatym źródłem wiedzy i niebanalną, inspirującą lekturą. Lekturą, dzięki której – by znów sparafrazować słowa, które wybrałam do opisania mediolańskiej wystawy – natura ma szansę przestać zamieniać się w daleką i coraz mniej obecną przeszłość, a pozostanie wielowymiarową, wieloznaczeniową, magiczną teraźniejszością.

Maria Immacolata Macioti, Mity i magie ziół, tłumaczył Ireneusz Kania, Universitas,  Kraków 1998
Mój tekst o niezapomnianej wystawie w Palazzo Reale w Mediolanie, zatytułowanej Mit i Natura. Od Grecji do Pompejów, znajdziesz tutaj.
Posted on

Abrakadabra – zaklęcie z Grecji, Rzymu czy Izraela?

Słowem “abrakadabra” jako formułą magiczną ludzie posługują się od schyłku starożytności. Pierwszym dokumentem, w którym znajdujemy to zaklęcie, jest rzymski traktat medyczny (pisany, co ciekawe, wierszem) Liber Medicilanis, znany także jako De Medicina Praecepta Saluberrima. Nie mamy pewności, kto jest autorem dzieła; większość badaczy łączy je jednak z postacią Kwintusa Serenusa Sammonicusa, uczonego, który służył na dworze cesarzy Septymiusza Sewera i Karakalli (III w. n.e.). W jednym z rozdziałów księgi autor zaleca, by cierpiący na malarię nosili amulet z wygrawerowanym słowem abrakadabra zapisanym w formie trójkąta, a więc:

A – B – R – A – C – A – D – A – B – R – A
A – B – R – A – C – A – D – A – B – R
A – B – R – A – C – A – D – A – B
A – B – R – A – C – A – D – A
A – B – R – A – C – A – D
A – B – R – A – C – A
A – B – R – A – C
A – B – R – A
A – B – R
A – B
A

lub

A – B – R – A – C – A – D – A – B – R – A
B – R – A – C – A – D – A – B – R
R – A – C – A – D – A – B
A – C – A – D – A
C – A – D
A

 

Pochodzenie zaklęcia pozostaje do dzisiaj niejasne. Niektórzy twierdzą, że przywędrowało z terenów dzisiejszego Izraela i wywodzi się z języka aramejskiego, gdzie he-ivra ke-dvaray oznacza “niech Pan stworzy, gdy ja mówię”, a podobnie brzmiące avda ke-davra – “stracona, zaginiona niczym słowo”. Inni proponują, by łączyć je raczej z językiem hebrajskim i wyrażeniem  “błogosławieństwo przemówiło” (habracha dibra) lub…  “Ojciec, Syn i Duch Święty” (Av, Ben ve Ruach haKodesh). Pojawiają się też głosy, że abrakadabra to niepoprawnie wypowiedziane zdanie “Abraham przemówił” (Abraham diber).

Być może jednak naszą uwagę skierować powinniśmy raczej do antycznej Grecji i tamtejszego wyrazu abraxas, którego litery w systemach numerologicznych dają 365, a więc liczbę kojarzoną z dniami roku. Rzeczywiście abraxas pojawia się w hellenistycznych papirusach magicznych oraz, oczywiście, na późniejszych amuletach. Najmniej popularna jest propozycja wywodząca zaklęcie od pierwszych liter łacińskiego alfabetu (aa bra ca dabra), która miałaby świadczyć o rzymskim rodowodzie wyrazu.

 

Zdjęcie główne: srebrny talizman z VI lub VII w. n.e., fot. Cangadoba / Wikimedia, CC BY-SA 4.0
Posted on

Fortuna Fortuny

Fortuny, tak jak Serenissima, miał wiele twarzy. Był fotografem, inżynierem, wynalazcą, malarzem. Zafascynowany strojami starożytnej Grecji, wyzwolił kobietę od gorsetu, w zamian przyoblekając w cienkie, połprzezroczyste suknie z ręcznie robionych tkanin. Najsłynniejsza, nazwana delficką, powstała w 1907 roku: była plisowana, w kolorze lila i świetnie podkreślała kobiecą sylwetkę. Kreacje Fortuny nosiły największe gwiazdy tamtych lat: Eleonora Duse czy Isadora Duncan. Jedna została nawet uwieczniona w literaturze – Marcel Proust w suknię hiszpańskiego artysty ubrał swoją Albertynę w Poszukiwaniu straconego czasui pisał, że  wyglądała jak kusząca zjawa niewidzialnej Wenecji.

 

Portret M. Fortuny (Goupil & Cie, Paryż 1875, Hiszpańska Biblioteka Narodowa)
Portret M. Fortuny (Goupil & Cie, Paryż 1875, Hiszpańska Biblioteka Narodowa)


Zakochany w operach Wagnera Mariano związał się z teatrem, dla którego projektował nie tylko stroje, ale również scenografię i oświetlenie. Fortuny zrewolucjonizował myślenie o scenicznych lampach. Przez wiele lat szukał takiego rozwiązania, które nie oślepiałoby sceny, ale, rozpraszając światło, delikatnie przyoblekało ją w magiczną, zwiewną mgiełkę iluzji. Wiele jego lamp inspirowanych było Orientem, przypominały chińskie pagody czy papierowe lampiony, to znów szły w kierunku bardziej modernistycznym, jak lampa stołowa z 1952 roku z mahoniową podstawą, nawiązująca stylem do art deco. Najsłynniejsza to Moda Floor z 1903 roku, stworzona na potrzeby La Scali, która wygląda jak ogromny reflektor na trójnogu (produkowana dzisiaj przez markę Pallucco, zdobi wiele wnętrzarskich stylizacji). Moda Floor całkowicie przeorała teatralny system oświetlania: ruchome noga i klosz pozwoliły kierować światło w dowolnym kierunku, a jednocześnie decydować o jego natężeniu. Światło zaczęło odgrywać pełnoprawną rolę w kształtowaniu teatralnej iluzji, otaczając opowiadaną na scenie historię nimbem tajemniczości.

 

Lampa Moda Floor (Zdjęcie via Pinterest)
Lampa Moda Floor (Zdjęcie via Pinterest)

W 1956 roku wdowa po Mariano pałac na Campo San Benedetto podarowała miastu, a to otworzyło muzeum poświęcone artyście. Wnętrza wyglądają tak, jak za życia Fortuny: zdobią je zaprojektowane przez artystę żyrandole, na przykład ten z kości słoniowej i jedwabnej gazy, zdobiony ręcznie drukowanymi orientalnymi motywami. W pałacu zobaczymy pracownię z biurkiem zawalonym narzędziami, szkicami i farbami (to tutaj Mariano malował obrazy, tkał i farbował materiały); zbiór 150 płócien autorstwa Fortuny (w tym liczne portrety jego żony Henrietty, doskonałej krawcowej, która pomagała tworzyć suknie), kolekcję ubrań i ręcznie robione tkaniny (welwety, jedwabie, satyny).

Biurko artysty
Biurko artysty

Komu spodobają się dzieła Fortuny, może udać się vaporettem na pobliską wyspę Giudecca, gdzie od lat 20. działała fabryka produkująca to, co Mariano wymyślił. Dziś znajdziemy tu showroom, a w nim tkaniny do domu, porcelanę z podobnym motywem jak na materiałach, żyrandole Garbo inspirowane szkłem z Murano, a nawet mozaiki. Po zakupach konieczna będzie siesta – na drugim krańcu wyspy, z widokiem na Plac Św. Marka prowadzi swój hotel i restaurację inny oryginał początku wieku – Cipriani, ten od carpaccio i koktajlu Bellini.

 

 Zdjęcia: Jean-Pierre Dalbéra/Flickr, CC BY 2.0
Posted on

Magia izraelskiego kina. 10 filmów, które musisz obejrzeć

Z zaciekawieniem oglądam izraelskie produkcje, próbując znaleźć w nich cechy wspólne. Na potrzeby tego zestawienia wybrałam jednak dziesięć tytułów, które – przewrotnie – ukazują to, jak bardzo zróżnicowanym krajem jest Izrael i jak trudno go jednoznacznie zdefiniować oraz ułożyć w logiczną całość. Sztuka filmowa doskonale radzi sobie z mozaikowością izraelskiej rzeczywistości, do której poznania niezmiennie zachęcam.

 

 Żal (2017), reż. Savi Gabizon

Obraz Gabizona to bez wątpienia najlepszy izraelski film w moim prywatnym rankingu. Żal jest ujmującą opowieścią o mężczyźnie, który dowiaduje się, że jego dziecko, o którego istnieniu nie wiedział, zginęło w wypadku samochodowym. W rolę ojca nastolatka wcielił się Shai Avivi, który brawurowo pokazuje, jak może wyglądać – w nieco krzywym zwierciadle – żałoba po stracie dziecka. Znakomity scenariusz pełen absurdalnego humoru oraz przemyślane kadry tworzą bez wątpienia godny polecenia film.

Obejrzyj zapowiedź:

 

Opowieść o miłości i mroku (2015), reż. Natalie Portman

Cieszę się, że ekranizacji jednej z ważniejszych izraelskich powieści podjęła się właśnie Portman. Jej wrażliwość wspaniale współgra z wrażliwością Amosa Oza. Fabuła przedstawia rodzinną tragedię na tle burzliwej historii pierwszej połowy XX wieku – dzieciństwo autora książki, który dorastał w cieniu nie potrafiących poradzić sobie z dojmującą rzeczywistością rodziców. Nie ulega wątpliwości, że film wywrze ogromne wrażenie tak na wielbicielach hebrajskiej prozy, jak i izraelskiego kina.

Obejrzyj zapowiedź:

 

Droga Aszera (2017), reż. Matan Yair

Aszer jest typowym zbuntowanym uczniem liceum, który potrafi dobitnie wyrazić własne zdanie. To bohater który urzeka szczerością, nonszalancją, irytuje, rozśmiesza i uczy bezkompromisowości. W tę rolę wcielił się znakomity Asher Lax, którego osobowość zdecydowanie góruje nad innymi aktorami w obrazie Yaira. Historia dorastania, dokonywania pierwszych ważnych życiowych wyborów, ale także mierzenia się ze stratą, przypomina o tym, jak trudne jest wkraczanie w dorosłość.

Obejrzyj zapowiedź:

 

Walc z Baszirem (2008), reż. Ari Folman

Głośna animowana produkcja Folmana to jeden z najbardziej rozpoznawalnych izraelskich filmów. Opowiada o pamięci i traumie, o życiu w cieniu wojny i próbie radzenia sobie z tragicznymi wydarzeniami z przeszłości. Odniesienia do wojny libańskiej są przedstawione bardzo realistycznie i ciężko nie współczuć żołnierzom biorącym udział w walce o swoje państwo. Nie mam wątpliwości, że antywojenne przesłanie i krytyczne spojrzenie na militaryzację przyczyniły się do sukcesu filmu.

Obejrzyj zapowiedź:

 

 Tikkun (2015), reż. Avishai Sivan

Czarno-biały świat ultraortodoksyjnych Żydów przedstawiony przez Sivana to znakomite i pełne symboli dzieło filmowe. Opowiada o wewnętrznej walce głównego bohatera, który zatraca się w religijnej gorliwości. Jego poświęcenie miesza się z szaleństwem, przez co zwykła codzienność w istocie ociera się o mistyczne duchowe doświadczenia. Tajemniczy, głęboki, skłaniający do myślenia obraz z wyjątkowo pięknymi kadrami to pozycja obowiązkowa dla każdego wielbiciela kina artystycznego.

Obejrzyj zapowiedź:

 

 

Tańczący Arabowie (2014), reż. Eran Riklis

Ekranizacja powieści Sayeda Kashui (autora serialu Arab Labor, który w Izraelu cieszył się ogromną popularnością) przedstawia życie izraelskich Arabów w Jerozolimie. Stosunki między światem żydowskim a arabskim są oczywiście pełne napięć, szczególnie wtedy, gdy w grę wchodzi miłość. Pełne humoru i ironii spojrzenie sprawia, że konflikt między narodami nie jest traktowany śmiertelnie poważnie, a losy bohaterów, zwyczajnych i zagubionych, wydają się być bardzo zbliżone do naszych.

Obejrzyj zapowiedź:

 

 Oczy szeroko otwarte (2009), reż. Haim Tabakman

To nie tylko ważny głos w dyskusji o związkach homoseksualnych w środowisku ultraortodoksyjnych Żydów. Oczy szeroko otwarte to przede wszystkim pełen melancholii obraz ukazujący hermetyczność żydowskiego świata. Współczesna historia opowiadająca o niespełnionej miłości i tabu została przedstawiona przez Tabakmana przez pryzmat subtelności niedomówień. Piękny i poruszający film przedstawia tragizm bohaterów, którzy, cokolwiek nie zrobią, sprzeniewierzą się sobie bądź prawu.

Obejrzyj zapowiedź:

 

 Przyjeżdża orkiestra (2007), reż. Eran Kolirin

Komediodramat Kolirina to opowieść o omyłkowej wizycie egipskiej orkiestry policyjnej w miasteczku, w którym nikt na nią nie czeka. To punkt wyjścia do opowiedzenia historii o przypadkach, które rządzą naszym życiem. Dzięki niespodziewanej wizycie dyrygent orkiestry pozna Dinę, która zaoferuje im swoją pomoc (w tej roli doskonała Ronit Elkabetz, znana m.in. z dramatu Vivianne chce się rozwieść). Spotkanie nieznajomych pokazuje, jak wiele może łączyć obcych ludzi, nawet jeśli pochodzą z wrogich sobie krajów.

Obejrzyj zapowiedź:

 

Wypełnić pustkę (2012), reż. Rama Burshtein

Debiut reżyserski Burshtein wprawił widzów w zachwyt. Jej pełna smutku podróż w głąb żydowskiego prawa, które reguluje codzienne życie, bez wątpienia zdumiewa. Wypełnić pustkę to opowieść o młodej kobiecie, której siostra umiera, osieracając niemowlę. Kobieta staje przed dylematem, czy chce i może poślubić wdowca – swojego szwagra – by pomóc w wychowaniu dziecka i stworzyć nową rodzinę. Film podkreśla nie tylko to, jak ważna dla Żydów jest litera prawa, lecz ukazuje także interesujące portrety psychologiczne bohaterów.

Obejrzyj zapowiedź:

 

Meduzy (2007), reż. Shira Geffen, Etgar Keret

Wspaniale się składa, że jeden z ulubionych izraelskich prozaików zajmuje się także kinematografią. Film na podstawie scenariusza Geffen, żony Kereta, szturmem zdobył uznanie widzów i krytyków na całym świecie, wygrywając m.in. Złotą Palmę na festiwalu w Cannes. Eteryczny i melancholijny obraz zanurzony bardziej w symbolach, niż w rzeczywistości, opowiada historie współczesnych mieszkanek Tel Awiwu. To wnikliwe, lecz nie nazbyt dosłowne spojrzenie na człowieka, jego wątpliwości i marzenia.

Obejrzyj zapowiedź:

Posted on

Apulejusz z Madaury, Złoty osioł (Metamorfozy)

Pewien młodzieniec z dostojnego rodu, imieniem Lucjusz, przybył w interesach do Tesalii, do miasteczka Hypate, gdzie gościnę znalazł u bogacza Milona i jego żony Pamfili. Szybko dokonał tam podboju miłosnego, zdobywając serce i ciało pięknej służki Fotis. Beztrosko spędzał dnie i noce, zwłaszcza te ostatnie, na wszelkiego rodzaju rozkoszach, nie mając pojęcia, że gospodyni jego, Pamfila, to nie kto inny, jak czarownica straszliwa, co maści i napary różne w swych komnatach trzyma. Rychło jednak Fotis zdradziła mu sekret swej pani, pozwalając ujrzeć, jak się ona w ptaka przemienia, by nocą się do zalotnika wymknąć.
Lucjusz wiedziony ciekawością i przygód niesyty, prosi wtedy Fotis, by mu przyniosła pudełeczko z maścią ową cudowną, bo chce i on, na chwilę chociaż, w ptaka się zamienić i pod postacią puchacza nocne loty odbyć. Fotis jednak, w pośpiechu i strachu przed swą panią, przynosi mu maść zgoła inną, po której nałożeniu nasz Lucjusz nieszczęsny odkrywa z rozpaczą, że, miast w puchacza, zamienił się w osła. Lekarstwem jedynym na tę przypadłość, mianowicie oślą skórę, jest pęk róż, które nieszczęśnik zjeść musi jak najszybciej i które Fotis rychło obiecuje mu dostarczyć, na razie kwaterując go w stajni między inne bydlęta. Los jednak chce, aby Lucjusz w oślim przebraniu nieco dłużej pochodził, bowiem tejże nocy na dom Milona napada banda zbójców i, dobytek mu zrabowawszy, ładuje go na wszelakie zwierzęta napotkane w stajni.
Taki oto jest początek niezwykłej przygody Lucjusza – wędrówki przez Tesalię pod postacią osła. Podróż ta zakończy się dopiero w Koryncie, podczas wielkiego święta ku czci Izydy.

 

Holenderskie wydanie z 1650 roku
Holenderskie wydanie z 1650 roku

Nasz osiołek Lucjusz jest bohaterem jednego z najniezwyklejszych dzieł starożytności. Mowa tu, rzecz jasna, o Metamorfozach Apulejusza z Madaury, które bez wątpienia stanowią perełkę literatury antycznej, a których egzemplarz obowiązkowo zdobi półki każdego helleno- i romanofila. Dzieje tej awanturniczej powieści są typowe dla starożytnych dzieł. Jakkolwiek Metamorfozy stanowiły poczytą lekturę i były doskonale znane wielkim osobistościom późnego antyku, w tym chociażby świętemu Augustynowi, to jednak mroki średniowiecza przyćmiły ich blask. Jeden jedyny egzemplarz Złotego osła cudem zachował się w klasztorze w Monte Cassino, a na światło dnia wydobył go dopiero sam Giovanni Boccaccio. Wzorem innych twórców epoki, dokonał on – jeśli nie całkowitego, to przynajmniej częściowego – plagiatu dzieła, wykorzystując co lepsze motywy i formy w swoim Dekameronie. Awanturniczy charakter Metamorfoz przeniesiony został kilka stuleci później, bardziej lub mniej świadomie, do hiszpańskiej novela picaresca (powieści łotrzykowskiej), której elementy, za wyjątkiem, rzecz jasna, samej przemiany bohatera w osła, zawierają echo pomysłów Apulejuszowych. Rozkoszując się lekturą perypetii Łazarza w Żywocie Łazika z Tormesu, nie sposób chwilami nie odnieść się do szalonych przygód Lucjusza z Metamorfoz.

Apulejusz z Madaury na rycinie z XIX w.
Apulejusz z Madaury na rycinie z XIX w.

 

Co wyróżnia Złotego osła na tle innych antycznych opowieści? Po pierwsze: jego niezaprzeczalna barokowość. Niczym są nasz Pasek i Sobieski razem wzięci wobec soczystości i rozmaitości języka, jakim z upodobaniem posługuje się Apulejusz. Z gramatycznego punktu widzenia Metamorfozy stanowią cud sam w sobie. Z punktu widzenia tłumacza – jest to momentami gąszcz nie do przebycia, którego pokonanie daje jednak niezwykłą satysfakcję. Z punktu widzenia filologa, tak klasycznego, jak i hiszpańskiego, dzieło stanowi wspaniały grunt do badań nad powtarzalnością motywów literackich. Dodajmy do tego bogactwo języka, kompozycję stanowiącą najwspanialszy przykład powieści szkatułkowej, mnogość opisów przyrody i krajobrazów, różnobarwnych bohaterów oraz lekko wplecione motywy mitologiczne. Wisienkę na torcie stanowi zachwycająca opowieść o Amorze i Psyche, opowiedziana przez staruchę w jaskini zbójców, jawiąca się niczym jedna z pełnych grozy baśni braci Grimm. Czytając ją, nietrudno zapomnieć, że dzieło dotyczy czegoś zupełnie innego, i ze zdumieniem wraca się do jaskini, do zbójów i do Lucjusza przeżuwającego siano w swoim kącie.

O wiele ważniejsze jest jednak przesłanie dzieła. W awanturniczej powieści pełnej historyjek, anegdot i bajeczek, naszpikowanej zbrodniami, niegodziwościami i wszelkimi sprośnościami (aż dziw, że tak wychwalał ją w swych traktatach sam św. Augustyn), autor ukrył dużo głębsze znaczenie, które pozostaje niewidoczne niemal do końca lektury. Metamorfozy są bowiem powieścią o karze i odkupieniu. Lucjusz ściąga na siebie nieszczęście na swoją własną prośbę, a jest to kara za jego lubieżność i ciekawość. Nie bez znaczenia jest tu sama postać osła – zwierzę to stanowi symbol pożądliwości, ale również pogardy. Stając się osłem, bohater doznaje największego i najbardziej bolesnego upadku, wręcz upodlenia, które prowadzi jednak do ekspiacji. Cierpiącemu Lucjuszowi we śnie ukazuje się Izyda, która przepowiada mu rychłą przemianę w człowieka, zastrzegając przy tym, że od tej chwili życie nieszczęśnika należeć będzie tylko do niej. Oznacza to, że Lucjusz z rozpustnika ma stać się kapłanem. Jedynie krocząc ścieżką cnoty i pobożności można stać się człowiekiem wartościowym i szlachetnym. Oto właśnie ukryte przesłanie Metamorfoz. Nie bez powodu święty z Hippony, w swoim traktacie De Civitate Dei, określił Apulejuszowego osła przymiotnikiem aureus.

 

O ośle wspomina się często w Biblii. Dziki osioł jest tam wprawdzie symbolem zniszczenia, ale udomowiony odpowiednik cieszy się sporym szacunkiem. W skład wspaniałych stad Hioba miało wchodzić między innymi 500 oślic. Jakub natomiast, chcąc załagodzić gniew swojego brata Ezawa, ofiarował mu 20 oślic i 10 oślątek. Samson zaś walczył przeciw Filistynom przy użyciu... oślej żuchwy.
O ośle wspomina się często w Biblii. Dziki osioł jest tam wprawdzie symbolem zniszczenia, ale udomowiony odpowiednik cieszy się sporym szacunkiem. W skład wspaniałych stad Hioba miało wchodzić między innymi 500 oślic. Jakub natomiast, chcąc załagodzić gniew swojego brata Ezawa, ofiarował mu 20 oślic i 10 oślątek. Samson zaś walczył przeciw Filistynom przy użyciu… oślej żuchwy. Fot. Faiyaz Hawawala / CC BY-SA 3.0

 

Apulejusz z Madaury urodził się około 125 r. n.e, a życie jego przypadło na okres zwany “złotym wiekiem” ze względu na rozkwit cesarstwa pod panowaniem dynastii Antoninów (96–192). Nie znamy jego imienia, bywa jednak utożsamiany z bohaterem swej powieści, Lucjuszem. Osierocony przez rodziców w dzieciństwie, pobierał nauki w Kartaginie, następnie w Atenach. Odbywał liczne podróże do Rzymu, na Wschód i do Grecji. W Rzymie piastował stanowisko adwokata, a przez jakiś czas był także kapłanem Izydy i Ozyrysa, czemu dał wyraz w Metamorfozach, opisując, nie do końca oczywiście, rytuały wtajemniczenia, którym został poddany. W wieku lat trzydziestu zdecydował się powrócić do rodzinnej Madaury, gdzie uporządkował sprawy rodzinne i spadkowe, po czym udał się do Aleksandrii. Nie dotarł tam wszakże, gdyż zatrzymał się w mieście Oea, gdzie po jakimś czasie ożenił się z bogatą wdową, Pudentillą, sporo od niego starszą.
Autor księgi o magicznych przemianach człowieka w osła został w roku 158 oskarżony o czary. Proces wytoczyli mu krewni jego żony po śmierci jej syna, przekonani, że Apulejusz ożenił się z nią dla majątku, a do małżeństwa nakłonił sztuką czarnoksięską. Apulejusz wystąpił na procesie w mieście Sabratha z mową znaną do dzisiaj pod tytułem Apologia, sive pro se ipso de magia liber, czyli Apologia lub w obronie własnej księga o magii. W mowie tej, spisanej później w formie księgi, w genialny sposób oczyścił się z irracjonalnych zarzutów i doprowadził do swego uniewinnienia. Jako zadośćuczynienie powierzono mu w Kartaginie stanowisko sacerdotis provinciae, czyli naczelnego kapłana kultu cesarza w Prowincji Afryce.

 

Nie we wszystkich zakątkach antycznego świata osioł stanowił przedmiot pogardy i drwin. W starożytnym Egipcie na przykład, osła uważano za święte zwierzę Seta (boga ciemności, pustyni i chaosu), którego przedstawiano niekiedy pod postacią tego zwierzęcia. Według innych przekazów Set posiadał ośle uszy.
Nie we wszystkich zakątkach antycznego świata osioł stanowił przedmiot pogardy i drwin. W starożytnym Egipcie na przykład, osła uważano za święte zwierzę Seta (boga ciemności, pustyni i chaosu), którego przedstawiano niekiedy pod postacią tego zwierzęcia. Według innych przekazów Set posiadał ośle uszy. Fot. CARLOS TEIXIDOR CADENAS / CC BY-SA 4.0

 

Apulejusz, Metamorfozy albo Złoty osioł. Apologia, czyli W obronie własnej księga o magii, tłumaczyli Jan Sękowski, Edwin Jędrkiewicz, Prószyński i Spółka, 1999
Zdjęcie główne: www.metmuseum.org
Posted on

Czary mary

W pierwszą samodzielną śródziemnomorską podróż wybrałam się po drugiej klasie liceum. Spędzałam kilka tygodni w Rzymie, gdzie uczęszczałam na kurs włoskiego. Rodzice, celem zapewnienia mi jak najbliższego kontaktu z żywym językiem, wykupili mi nocleg u pewnej nobliwej damy, która zajmowała wielkie mieszkanie w starej kamienicy niedaleko stacji Termini. Nosiła podwójne, hrabiowskie nazwisko, a w ramionach tuliła zawsze czarnego kota. Poza tym fantastycznie gotowała. Nie wiem, jakie mikstury dolewała mi do zupy, ale przy niej pokochałam nawet znienawidzoną dotąd jarzynową. Może dlatego, że w Rzymie nazywała się ona zdecydowanie bardziej elegancko: minestrone.

Nie byłoby w tej historii niczego dziwnego, gdyby nie fakt, że pani Ersilia miała w domu szklaną kulę, a wieczorami stawiała koleżankom karty. Przed moją niedzielną wyprawą do Watykanu przekazała mi torebkę z kanapkami i malutki czerwony rożek, mówiąc: „Attenta, cara Julia, szóstka i czwórka nie bardzo cię dziś lubią. Na szczęście czuwa nad tobą dwójka”. Spojrzałam na nią spode łba. Chyba starsza pani źle znosi wysokie temperatury…

Godzinę później stałam zapłakana na Placu Świętego Piotra. W autobusie numer 64 skradziono mi całą zawartość torebki, w tym portfel i dokumenty. Na szczęście w tłumie zgromadzonym przed bazyliką znalazła się dobra dusza, która pożyczyła mi kilka lirów na telefon do rodziców i polskiej ambasady. Dusza ta, ukryta w ciele sympatycznego amerykańskiego chłopaka, miała na sobie koszulkę z wielgachną, błękitną cyfrą 2.

Jaki jest morał z tej historii? Są takie rzeczy na tym świecie, o których nie śniło się filozofom. W październiku dokonamy małego ich przeglądu, w śródziemnomorskim kontekście. Mam nadzieję, że chwile spędzone z naszymi tekstami okażą się dla Was pełne czaru.

 

Zdjęcie główne: © Jorge Royan / http://www.royan.com.ar / CC BY-SA 3.0
Posted on

Plaża

Obok restauracji z drewnianym tarasem jakimś cudem znalazłem wolne miejsce na samochód. Od plaży dzielił mnie jeszcze solidny kawałek drogi. Odległość od morza nie jest jednak dla Włochów żadną przeszkodą. Potrafią zastawić szpalerem aut każdą ulicę w promieniu nawet kilku kilometrów od wybrzeża. Konieczność pokonania sporego dystansu w rozdeptanych klapkach, uginając się pod ciężarem plażowych parasolek i wypełnionych po brzegi lodówek w żadnym stopniu ich nie zniechęca. Godzą się na trud, świecąc czołami zroszonymi potem, jakby ku morzu ciągnęła ich wyższa konieczność. Gdy już docierają na piach, spędzają na nim długie godziny, nie ruszając się niemal z miejsca, poza kilkoma wypadami do wody.

Była dziesiąta rano i oddalonej od brzegu ulicy plażowicze nie zdążyli jeszcze zastawić. Wysiadając, zderzyłem się ze wzrokiem przejeżdżającej obok Włoszki, uczepionej nadziei, że być może właśnie odjeżdżam i zwolnię miejsce, którego ubywało w zastraszającym tempie. Nic z tego. Oddaliła się powoli ku jednemu z samozwańczych parkingów, prywatnym ubitym placom ziemi, które co sprytniejsi właściciele wykorzystują, by zaoferować kilka merów na ustawienie samochodu. Włosi płacą za to bez szemrania, wiedzeni instynktem dotarcia do wody, zdając sobie sprawę, że jeżeli nie przyjadą na plażę rano, mogą zapomnieć o postawieniu auta na darmowych miejscach wzdłuż ulicy. Te zapełniają się szybko, wyłączając zazwyczaj pół jezdni z ruchu. Policja ma to w nosie. Prawdopodobnie większość z zaparkowanych aut zasługuje na wlepienie mandatu, równie dobrze można by jednak próbować wypisać kwitki od razu całej Italii.

Kraina gadżetów

Włoskie plaże. Im bardziej na południe kraju się przesuwałem, tym ten nadmorski świat zyskiwał na odrębności. Stawał się krainą samą w sobie, rządzoną według własnych zasad, samowystarczalną, coraz bardziej odseparowaną od otaczającej ją rzeczywistości. Gdy dotarłem na kraniec włoskiego szlaku – do Sycylii – plażowe szaleństwo przybrało skalę niebotyczną. Od porannych godzin do niezliczonej ilości miasteczek ciągnęły auta wypakowane Włochami spragnionymi złotych plaż. Złaknionych godzin spędzonych na piachu, oddawaniu się pantomimie gestykulacji i ciągłemu gadaniu. Podjadaniu kupionych po drodze lub przygotowanych we własnej kuchni specjałów. Wszyscy mieli opanowaną plażową logistykę do perfekcji, wyposażeni w dziesiątki gadżetów, bez których by zginęli – plastikowe haczyki do podwieszenia na plażowej parasolce toreb, jakieś zadziwiające osłony na japonki, chroniące gumę butów przed nagrzaniem się, terkoczące wentylatorki na baterie, torby chłodnicze lub kompaktowe lodóweczki, cały arsenał urządzeń ułatwiających wkręcenie trzonka parasolki w piach. Patrzyłem na to zafascynowany. Miałem wrażenie, że całe Włochy przeniosły się nad wodę, a wszystko wokół przestało istnieć.

Tłum gęstniał. Rozgadany, gotowy do wślizgnięcia się na cały dzień w przestrzeń zredukowaną do rzeczy podstawowych: złotego piachu, cienia parasolki, zapasów jedzenia, hipnotycznego ruchu fal. Bogactwo codzienności zostało skompresowane do kilku elementów dających nieustanną radość. Reszta na te kilka godzin pozostawała gdzieś poza granicami wytyczonymi pasem piachu, linią wody i wydmami. Jej istnienie zostawało chwilowo zawieszone. Plaża, jako typowe „nie-miejsce” – przestrzeń oparta na tymczasowości – pozwalała zostawić wszystko, co utrudnia codzienność, gdzieś na zewnątrz. Nie dawało się na niej zadomowić, plaża mogła cię najwyżej ugościć. A w gościnie nie zamartwiasz się zwykłym życiem, odsuwasz to na później.

Spotkania plażowe

Wkręciłem parasolkę, bez której w sycylijskim upale nie sposób przetrwać, otworzyłem książkę. Fabuła nie wciągała, wokół rozgrywał się dużo ciekawszy spektakl. Dwie starsze kobiety tuż za mną rozprawiały o rodzinie. Z ich ust płynął potok plotek, wyłaniał się obraz ludzi, którzy byli częścią ich życia, a których ja nigdy nie spotkam. Bezczelnie podsłuchując, gubiłem się w plątaninie imion i zawiłych korelacjach, wyłapywałem jednak cały wachlarz emocji, który się z nimi wiązał: radość, dumę, zaniepokojenie, rozczarowanie, długo chowane urazy. Pomiędzy opowieściami o tych efemerycznych postaciach pojawiały się jakieś mgliste plany i dużo konkretniejsze obrazy dotyczące minionych i nadchodzących posiłków. Włosi nie potrafią nie rozmawiać o jedzeniu. Słuchałem tego z fascynacją, patrząc równocześnie na trójkę młodych ludzi – dwóch chłopaków i dziewczynę – którzy popalali papierosy i ekscytowali się przyniesionymi kanapkami. Zaglądali sobie nawzajem w chleb trzymany w dłoniach, żywo zainteresowani komu trafiła się szynka, komu mortadela, a kto ma tylko ser. Wymieniali się jedzeniem, a te kromki pieczywa stawały się w ich dłoniach centrum wszechświata. Próbowałem wyłuskać z ich gestów, ułożenia młodych ciał, kto komu jest tu najbliższy, czy łączy ich jedynie młodzieńcza przyjaźń, czy rodzą się tam jakieś uczucia, nadzieje, szybsze bicie serca. Zanim coś wymyśliłem, młodzi mężczyźni wstali i śmiejąc się poszli objęci popływać. Ich towarzyszka odprowadziła ich wzrokiem i obróciła się na brzuch, by opalić smagłe już plecy. Niedaleko, po prawej, matka z cierpliwością spełniała wszelkie zachcianki córki, obie czekały aż przyjedzie jej dziadek, który rzeczywiście pojawił się po godzinie, niosąc kolejne plażowe gadżety. Pomyślałem o ojcu dziecka, mężu kobiety. Jego brak pozostał nierozstrzygnięty: tkwił właśnie w pracy, czy wiódł już inne, odrębne życie?

Największy lęk

Był czas, gdy tłok na włoskich plażach działał mi na nerwy. Bliskość plażowiczów i ich nieustanne gadanie irytowały. Nie dawały możliwości zaczerpnięcia oddechu, zmuszały do zgadzania się na kompromisy i znoszenie czyichś nóg leżących na twoim ręczniku. Nie pomagało nawet cudowne śródziemnomorskie światło, zmieniające wszystko wokół w złotą mgiełkę.

– Zawsze tu taki tłok na plaży? – spytałem kiedyś barmana, gdy spełzłem na chwilę z piachu w poszukiwaniu kawy.

Podniósł wzrok, odrywając go na chwilę od strużki naparu spływającej z ekspresu.

– Włosi się tłoczą, bo się boją samotności – powiedział po chwili milczenia. – To nasz największy lęk. Obawa, że moglibyśmy zostać sami.

Gwar tysięcy wypowiadanych słów, ręcznik ułożony w ręcznik, lodówka stojąca przy lodówce, ciało przy ciele. Od tej rozmowy nigdy się już na to nie boczyłem. Gdy dzień się kończył, Włosi powoli rozjeżdżali się do domów. Zadowoleni i spokojni, znaleźli bowiem swój Złoty Róg, sposób odpędzenie tego, co najgorsze – oblepiającego poczucia samotności.

Posted on

Złoto, namiętność i czary. Kilka słów o Celestynie Fernanda de Rojas

Wiek XVII to jeden z najważniejszych okresów w historii hiszpańskiej kultury – czas niezwykłego rozkwitu sztuki i literatury hiszpańskojęzycznej, nie tylko na Półwyspie Iberyjskim, ale także w Ameryce Łacińskiej. Nie bez powodu nazywany jest on Złotym Wiekiem. Panujący wówczas w Hiszpanii Habsburgowie, rozmiłowani w sztuce, nie szczędzili środków na jej promocję. Dwór królewski w Madrycie często gościł uznanych artystów z całej Europy, a ówczesny wkład Hiszpanii w rozwój takich dziedzin jak malarstwo, literatura, teatr i muzyka jest nie do przecenienia. Złoty Wiek dał nam tak wybitnych twórców jak nadworny malarz króla Filipa IV, Diego Velázquez i, rzecz jasna, Domenikos Theotokopoulos, znany jako El Greco, dzięki któremu włoskie malarstwo renesansowe, przeniesione na hiszpański grunt, nabrało wyjątkowego, unikatowego charakteru. Najważniejszym muzycznym dziedzictwem tego okresu jest renesansowa polifonia oraz wprowadzenie na salony hiszpańskiej gitary, uważanej dotąd za instrument dla ludu. Jeśli chodzi o literaturę, wśród jej najwybitniejszych dzieł bez wątpienia wymienimy Przemyślnego szlachcica Don Kichote z Manczy Miguela de Cervantesa. Reasumując – hiszpański Złoty Wiek to prawdziwa kopalnia klejnotów.

Domniemany autoportret El Greca, Metropolitan Museum of Art
Domniemany autoportret El Greca, Metropolitan Museum of Art

 

W szlachetne kamienie – by pozostać przy nawiązaniach do drogocennych kruszców – szczególnie obfituje właśnie literatura tego okresu. W tym samym czasie tworzą przecież Cervantes, Lope de Vega, Francisco de Quevedo, św. Jan od Krzyża czy św. Teresa z Ávili. Warto zatrzymać się też na chwilę nad jednym z ważniejszych utworów hiszpańskiego Złotego Wieku: Tragikomedią o Kalikście i Melibei, znaną również jako Celestyna. Złoto stanowi tu istotny wątek i motyw działań bohaterów.

Tytuł Celestyna, który zdobył znacznie większą popularność niż pierwotna wersja hiszpańska, zawdzięczamy przekładowi na język włoski z 1519 roku, którego dokonał Cesare Arrivabene. Zaliczana do gatunku komedii humanistycznej, jest jednak Celestyna utworem jedynym w swoim rodzaju.

Dość nieskomplikowana fabuła i schemat akcji oraz dydaktyczny charakter komedii humanistycznej wywodzą się z komedii rzymskiej (w szczególności z twórczości Plauta i Terencjusza), jednak pozwala ona sobie na odejście od zasady pisania wierszem i z zachowaniem odpowiedniego metrum; nie respektuje też reguły czystości gatunkowej, mieszając motywy komiczne z tragicznymi. Przede wszystkim zaś skupia się na tym, co współczesne, zwłaszcza jeśli chodzi o stosunki społeczne i klasowe, hołdując maksymie Cycerona: Comoedia est imitatio vitae, speculum consuetudinis, imago veritatis (“Komedia jest naśladowaniem życia, zwierciadłem obyczaju, odbiciem prawdy”). Celestyna, wydana w 1499 r. w Burgos pod tytułem Tragikomedia o Kalikście i Melibei, posiada wiele cech typowej komedii humanistycznej, jednak wielu literaturoznawców uważa ją za hybrydę dramatu i powieści, tzw. nowelę dialogowaną lub powieść dramatyczną – co czyni ją pierwszą powieścią nowożytną. Często też mówi się wręcz o podgatunku celestinesca.

Głównym wątkiem opowieści jest historia zakochanego w pięknej Melibei młodego łowczego Kaliksta, który, odrzucony przez wybrankę, ucieka się do pomocy swatki o imieniu Celestyna. Starucha jest także prostytutką, właścicielką burdelu oraz wiedźmą, która wykorzystuje zarówno swoje naturalne, jak i magiczne możliwości, by połączyć Kaliksta i Melibeę – bynajmniej jednak nie z dobrego serca, lecz z chęci wzbogacenia się: młodzieniec bowiem obiecuje jej w nagrodę naszyjnik ze złota. Z pomocą przychodzą jej służący Kaliksta, jednak chciwa wiedźma próbuje ich oszukać, co prowadzi do tragicznego rozwiązania konfliktu, a pośrednio także do dramatycznego finału całej historii. Niezbyt skomplikowana w swoim schemacie fabuła jest jednak zaledwie punktem wyjścia dla o wiele bardziej złożonego w warstwie tematycznej komentarza społecznego. Wśród poruszanych w niej wątków znajdziemy przede wszystkim krytykę ludzkich przywar: łatwość, z jaką miłość mylona jest z namiętnością; uleganie żądzy (tej cielesnej, ale także pazerności na bogactwa materialne); nielojalność i nieuczciwość sług względem swojego pana oraz wspólników wobec siebie nawzajem; żerowanie na słabościach innych. Pojawia się też wątek magii i wiary w moce nadprzyrodzone oraz paktowania z diabłem dla osiągnięcia własnych celów. Wszystko to podane jest w tonie szyderczym, prześmiewczym, jednakże konsekwencje, jakie za sobą w nieunikniony sposób pociągają wszystkie te złe wybory, są tragiczne.

 

La Celestina y los enamorados pędzla rokokowego malarza hiszpańskiego Luisa Paret y Alcázar
La Celestina y los enamorados pędzla rokokowego malarza hiszpańskiego Luisa Paret y Alcázar

 

Niewątpliwie najciekawszą postacią w tej historii – a zarazem tą, która odcisnęła największe piętno w literaturze – jest Celestyna. Sama figura starej swatki wywodzi się (jak i wiele innych elementów) z komedii rzymskiej, a w szczególny sposób z XII-wiecznej komedii Pamphilus de Amore. Tu jednak wysuwa się na pierwszy plan: to postać barwna, pełnokrwista, interesująca w swojej nikczemności. Jej motywacją są chciwość, żądza i pragnienie władzy – zwłaszcza tej psychologicznej, pozwalającej jej manipulować innymi podług własnego kaprysu. Jej działanie ma wpływ na losy wszystkich wokół: jako właścicielka burdelu i prostytutka stanowi element wywrotowy we współczesnym sobie społeczeństwie; jako swatka zmienia kierunki życiowych ścieżek; jako wiedźma podporządkowuje sobie moce nadprzyrodzone. Jest diaboliczna, niezwykle inteligentna, choć chciwość przysłania jej trzeźwość myślenia. I właśnie to uleganie najniższym instynktom stanie się jej zgubą.

Literackie dziedzictwo Celestyny pozwoliłoby zapełnić bibliotekę. Z jednej strony na przestrzeni stuleci pojawiły się kolejne wersje utworu, zarówno prozą, jak i wierszem, by wspomnieć chociażby takie tytuły jak Segunda Celestina (Druga Celestyna), znana również pod tytułem Resurreción de Celestina (Zmartwychwstanie Celestyny) Feliciano de Silvy, Tercera parte de la tragicomedia de Celestina (Trzecia część tragikomedii o Celestynie) Gaspara Gómeza de Toledo, La tercera Celestina (Trzecia Celestyna) Sancho de Muñona. Także sam Pedro Calderón de la Barca napisał komedię zatytułowaną Celestina, jednak tekst ten się nie zachował. Z drugiej strony na ślady Celestyny natknąć się można w twórczości Lope de Vegi (La Dorotea), Agustina de Salazara (La segunda Celestina), w Don Kichocie z Manczy Cervantesa czy nawet w Romeo i Julii Szekspira (postać mamki). Nie sposób też nie wspomnieć licznych scenicznych, filmowych, telewizyjnych, i radiowych adaptacji dzieła, których do dziś zrealizowano ponad 30 (!). Twórcy innych dziedzin sztuki także chętnie sięgają po tę opowieść: w muzyce znajdziemy utwory inspirowane Celestyną, a nawet opery, przedstawienia baletowe i flamenco. W 1904 roku sam mistrz Pablo Picasso namalował portret swatki (patrz tutaj).

Warto nadmienić, iż w języku hiszpańskim na dobre zadomowił się termin „celestina”, oznaczający stręczycielkę czy też rajfurkę, ale także osobę mieszającą w relacjach między dwojgiem ludzi.

Tragikomedii o Kalikście i Melibei nie udało się uchronić przed kontrowersjami, z których największa bodaj dotyczy samego autorstwa. Przypisywane jest ono Fernando de Rojasowi, ale nie wszyscy literaturoznawcy są co do tego zgodni. Są tacy, którzy twierdzą, że autorów było kilku; w polemice na ten temat padają takie nazwiska jak Rodrigo Cota czy Juan de Mena. Co ciekawe, pierwsze wydania utworu są anonimowe. Nazwisko Rojasa po raz pierwszy pojawia się dopiero w 1632 roku. Nie wszystkim też podobała się poruszana w opowieści tematyka – w 1792 roku książka padała w Hiszpanii ofiarą cenzury i trafiła na indeks ksiąg zakazanych Świętej Inkwizycji.

W Polsce Celestyna ukazała się w przekładzie Kazimierza Zawanowskiego nakładem Państwowego Instytutu Wydawniczego.
Posted on

Płynne złoto Maroka

Jest potwornie gorąco, a w małej taksówce, poza kierowcą mieszczącej sześć innych osób, upał naprawdę daje się we znaki. Przyciśnięta do drzwi przez jednego ze współpasażerów, próbuję powstrzymać ogarniającą mnie senność. Zakurzona droga z Taroudantu do Tiznitu zdaje się wić bez końca. Spod wpółprzymkniętych powiek obserwuję przesuwający się za szybą krajobraz – płaski, wysuszony teren w kolorze złota, tu i ówdzie porośnięty kępkami rachitycznych roślin, którym nie straszny brak wody. Są też drzewa. Dziwacznie poskręcane, powyginane przez wiatr we wszystkie możliwe strony, o zadziwiająco bujnych zielonych koronach. Wyglądają jak pradawne stwory od zawsze wrośnięte w tę niegościnną ziemię, jakimś cudem czerpiące z niej energię, by z mozołem piąć się ku słońcu. Jest ich wiele. W nieregularnych, zupełnie przypadkowych odstępach ich sylwetki ciągną się aż po horyzont. Żar lejący się z nieba zupełnie obezwładnia. Bezmyślnie błądzę spojrzeniem, gdy niespodziewanie coś przykuwa mój wzrok. Niezliczone ciemne plamy poruszające się wśród konarów w oddali. Fatamorgana? Mrużę oczy, by widzieć lepiej, a i tak cały czas nie jestem pewna, co właściwie dostrzegłam. A jednak! Bez wątpienia są to… kozy. Mimo mych usilnych perswazji kierowca za żadne skarby nie chce się zatrzymać. Pędzimy więc dalej. Kiedy docieramy na miejsce, półprzytomna wytaczam się z samochodu i natychmiast postanawiam zawrócić tą samą trasą, którą przyjechaliśmy.

Droga pokonywana pieszo dłuży się niemiłosiernie. Za każdym kolejnym zakrętem mam nadzieję, że to już, że nareszcie je zobaczę. Po czterdziestu minutach spaceru w pełnym słońcu dosłownie spływam potem. Tuż nad ziemią faluje rozgrzane powietrze. I nagle zupełną ciszę przerywa charakterystyczny dźwięk. Są! W odległości kilkuset metrów dostrzegam całkiem spore stado. Kilkanaście zwierząt próbuje wdrapać się na rozłożyste konary, które obserwowałam wcześniej z samochodu. Inne, wyraźnie zadowolone, siedzą już pomiędzy liśćmi, z ukontentowaniem konsumując zielone owoce. Nie wierzę własnym oczom. Widok jest tyleż przezabawny, co niecodzienny.

Płynne złoto Maroka

Drzewa arganowe, czyli Argania spinosa, bo właśnie na nich żerują kozy, pojawiły się na ziemi miliony lat temu. Są gatunkiem endemicznym dla marokańskiej doliny Sus ciągnącej się od gór Atlasu na wschodzie po wybrzeże Oceanu Atlantyckiego na zachodzie. Te przybierające baśniowe kształty „żelazne” rośliny o kolczastych gałęziach i sękatych pniach mogą żyć aż 200 lat, zasypiając w okresach suszy. Są niezwykle wytrzymałe, a ich korzenie, sięgające nawet do 30 metrów wgłąb ziemi, przeciwdziałają erozji gleby, jednocześnie chroniąc naturalne zasoby wodne i powstrzymując ekspansję żarłocznej Sahary. Owoce i liście są pożywieniem dla zwierząt, a rzucające życiodajny cień korony idealnym miejscem na uprawy. Właśnie dlatego w 1998 roku marokański las arganowy został wpisany na listę rezerwatów biosferycznych Unesco.

Dla berberyjskich rodzin zamieszkujących ten teren drzewa arganowe od zawsze były kluczowym źródłem utrzymania, a wytłaczany z ich nasion olej, zwany marokańskim złotem, podstawowym składnikiem większości tradycyjnych dań, w tym Amlou, niezwykle popularnej słodkiej pasty z migdałów oraz miodu akacjowego. Powszechnie stosowany w medycynie ludowej miał zwalczać reumatyzm, choroby serca czy problemy ze skórą. Był również nieodłączną częścią wszelkich pielęgnacyjnych rytuałów. Czynił prawdziwe cuda. Nakładany na skórę wyrównywał jej koloryt oraz zapobiegał powstawaniu zmarszczek. Włosom dodawał objętości i wspaniałego połysku. Krótko mówiąc, odmładzał.

Dziś jest równie ważny, a jego pozyskanie tak samo skomplikowane, jak przed wiekami. Raz do roku Argania spinosa pokrywa się drobnymi żółtymi kwiatkami, z których zawiązują się małe jajowate owoce o żółtozielonej barwie, dojrzewające w przeciągu jednego roku. Na przełomie lipca i czerwca te, które nie zostały wcześniej zjedzone przez zwierzęta, spadają na ziemię. Wtedy to właśnie rozpoczyna się cały żmudny proces. Dojrzałe owoce suszy się na słońcu do momentu, kiedy ich skórka stanie się brązowa i pomarszczona, a dzięki temu stosunkowo łatwa do usunięcia. Ukryty pod nią migdałowy orzech zazdrośnie strzeże prawdziwego skarbu – trzech niepozornych nasionek.

Aby je wydobyć, należy otworzyć niezwykle twardą łupinę. Co więcej, trzeba zrobić to umiejętnie, gdyż drzewo i jego owoce wytworzyły swoisty mechanizm obronny: wstrząśnięte, wytwarzają kwas. W produkcji tradycyjnej Marokanki wydostają nasiona przy pomocy dwóch kamieni. Następnie przesypują je do moździerza  i mielą na gęstą masę, z której w procesie tłoczenia uzyskuje się olej kosmetyczny lub spożywczy, o silnym orzechowym aromacie. By nic się nie zmarnowało, zmielone resztki orzechów służą jako surowiec w produkcji ceramiki i kosmetycznych eksfoliantów, zaś z wyschniętej skorupy owoców powstaje pasza dla zwierząt.

W ostatnich latach zainteresowanie marokańskim złotem znacznie wzrosło. Najwięksi producenci oleju zatrudniają lokalnych pracowników, którym zapewniają komfortowe warunki pracy, posiłki, a nawet opiekę nad dziećmi. Powstały również kobiece kooperatywy, skupujące suszone owoce od rolników i zajmujące się tylko i wyłącznie obróbką arganowych orzechów. Dla kobiet, które wcześniej nie miały żadnych szans zarobienia własnych pieniędzy, ani tym bardziej uniezależnienia się od mężczyzn, jest to prawdziwa szansa. Wreszcie wyszły z domu. Razem stworzyły siostrzaną wspólnotę, dającą nieporównywalną z niczym innym siłę płynącą z poczucia przynależności. Dla nich arganowy olej to prawdziwe złoto – źródło utrzymania i przyszłość ich dzieci.

 

Posted on

Facet na wagę złota. 10 cech izraelskiego męża, na które warto się przygotować

Mojego męża poznałam w 2007 roku przez Internet. Nie były to jeszcze czasy Tindera; królował za to portal Sympatia. W Polsce stanowił on zupełne novum, jednak mój dzisiejszy mąż czuł się w wirtualnym świecie jak ryba w wodzie. Nic dziwnego – Izraelczycy są z wynalazkami za pan brat. W ich kraju działa przecież największe zagłębie technologiczne na świecie, ustępujące jedynie kalifornijskiej Dolinie Krzemowej; z maleńkiego kraju na Bliskim Wschodzie przywędrowało też do Europy wiele komputerowych wynalazków. To Izraelczycy wymyślili USB; to oni stworzyli tysiące niezwykle popularnych aplikacji na telefon i komputer, jak chociażby przydatna w samochodzie Waze czy popularny komunikator Viber. Dziś, po latach, nie dziwi mnie specjalnie, że mój ślubny, jak większość swoich krajan, wykazuje nałogowe przywiązanie do Internetu (1)… Nie powinnam chyba jednak narzekać. Komputerowi zawdzięczam przecież założenie rodziny.

1. IZRAELSKI NAŁÓG NR 1? INTERNET!
Izraelski nałóg – Internet – miewa swoje dobre strony

Nawet jeśli zbyt dużo pracuje przy komputerze lub, częściej, na telefonie, izraelski mężczyzna, za którego przykład weźmy dziś mojego męża, ma także bardziej przydatne zainteresowania. Należy do nich zdecydowanie tzw. shopping, czyli, jak mawiały nasze babcie, chodzenie na zakupy. Izraelski mężczyzna z radością pójdzie z tobą do galerii handlowej (wiele polskich centrów handlowych należy zresztą do firm izraelskich), na targ czy do supermarketu. Nie będzie nerwowo patrzył na zegarek, gdy mierzyć będziesz piętnastą spódnicę – szczególnie, jeśli wytropi na nią jakąś promocję. Nie mów mu, że nie potrzebujesz do spódnicy skarpetek w kropeczki ani czterdziestej kosmetyczki – przecież tylko głupi by z promocji nie skorzystał (2)! Co więcej, nawet w eleganckim butiku będzie targował się jak nakręcony. Efekt? Sprzedawca jeszcze ci do tej spódnicy dopłaci.

 

Ulice Tel Awiwu rzadko są tak puste. Zwykle wypełniają je tłumy Izraelczyków, którzy baaardzo chętnie robią zakupy
Ta ulica handlowa w Tel Awiwie zaraz wypełni się tłumem Izraelczyków, którzy baaardzo chętnie robią zakupy. Jeszcze chętniej, jeśli czekają na nich promocje. Przecież nie są frajerami!

 

Izraelski mężczyzna zna się nie tylko na Internecie i zakupach, o nie! Ma oryginalne hobby, rozległą wiedzę (według rozmaitych zestawień statystycznych, Izraelczycy należą do najlepiej wykształconych nacji na świecie) oraz przekonanie, że zna się najlepiej na wszystkim (3). Sądy wygłasza ze stanowczością kaznodziei, a gdy podajesz jego opinie w wątpliwość, podkreśla, że nahon lo nahon, tomar be bitahon – prawda to czy nieprawda, trzeba mówić z przekonaniem. Od początku znajomości będzie ci zresztą tym przekonaniem imponował – nazywając cię “miłością”, “życiem”, “duszą”. Poczujesz się ważna, w centrum zainteresowania. Nawet, jeśli znacie się tylko godzinę.

Na czym izraelski mężczyzna zna się najlepiej? Oczywiście – na kobietach! Cóż, nie przeczę, do mnie mój Izraelczyk ma podejście wyjątkowe. Na początku randkowania z delikwentem zdziwiona byłam tylko, jak często jego ziomkowie opowiadają dowcipy o Polkach (4). Są ich dwa główne typy: o zaborczych polskich matkach (chodzi oczywiście o matki tychże Izraelczyków, często pochodzące z Łodzi czy Krakowa) oraz zimnych i nieczułych polskich kochankach. Na szczęście zaraz po nich pojawiają się dowcipy o nieznośnych Izraelkach i konkluzja, że dobrą polską żonę każdy chętnie by sobie wziął.

Klasyczny Izraelczyk zna się na wszystkim. Jego przodkowie wznieśli przecież miasta na pustyni
Klasyczny Izraelczyk zna się na wszystkim – jego przodkowie wznieśli przecież miasta na pustyni

Jak już wspomnieliśmy, na zakupach ze swoim izraelskim absztyfikantem dowiesz się, polska kobieto, że nie można być w życiu frajerem. Rezultatem tego przekonania nie jest tylko nagminne korzystanie z promocji i obniżek, ale także obsesyjne sprawdzanie wiadomości (5) – w telewizji, radiu, Internecie i gazetach. Większość Izraelczyków tłumaczy swoje uzależnienie od newsów troską o polityczną sytuację kraju, nad którym wiecznie ciąży widmo wojny. Niepokojąco często przekonuję się jednak, że izraelski mężczyzna, strapiony perspektywą zbrojnych konfliktów, tak naprawdę zapoznaje się z wynikami ostatnio rozegranych zawodów w koszykówce albo cenami tanich lotów do Honolulu. Zapytany, dlaczego to robi, powie ci, że celebruje życie, chwyta chwilę. W tym Izraelczycy są rzeczywiście wybitni.

Każde miejsce i czas jest dobre do śledzenia najświeższych wiadomości. Fot. Government Press Office (GPO)
Każde miejsce i czas jest dobre do śledzenia najświeższych wiadomości. Fot. Israel Government Press Office (GPO)

 

Oczywiście śledzenie bieżących wydarzeń może być stresogenne, a nic tak nie relaksuje człowieka, jak smakowity kąsek na podniebieniu i wypoczynek na łonie natury. Na tymże łonie Izraelczyk spotyka się zaś wreszcie z wyrozumiałością Polaka, bo nagle okazuje się, że łączy ich wspólna i cudowna pasja: grillowanie. W Izraelu grilluje się nie tylko na kempingu i w wakacje (6), ale także w każdą prawie sobotę i święto. Pachnący mangal, jak określają grill Izraelczycy, jednoczy, buduje wspólnotę, zachęca do rozmowy i wzmaga apetyt. Przy okazji grupowego opiekania mięsa rodzą się przyjaźnie, kończą spory, nawiązują kontakty biznesowe i umacniają rodziny. Które, ma się rozumieć, mogą później rozpaść się przy zmywaniu.

 

Miłość do grilla łączy Polaków i Izraelczyków
Miłość do grilla łączy Polaków i Izraelczyków


Rodzina, nawet ta nadwątlona, jest w Izraelu rzeczą świętą (7).
Wynika to między innymi z faktu, że Izraelczyk należy do stworzeń wybitnie stadnych. Wolny czas najchętniej spędza w dużym gronie, z rodzicami i rodzeństwem spotyka się co piątek na szabatową kolację, a telefony do bliskich wykonuje pięćdziesiąt razy dziennie. I choć stary lokalny dowcip mówi, że izraelska matka tym tylko różni się od rottweilera, że rottweiler puści kiedyś wreszcie swoje dziecko, przywiązanie to działa także w drugą stronę: synowie dzwonią do matek i ojców przy każdej okazji, a jeszcze częściej – bez. Izraelskiemu mężczyźnie nie zarzucisz nigdy, że nie interesuje go własna rodzina.

Oddanie najbliższych wyraża się u izraelskiego mężczyzny także w inny sposób – przez uwielbienie dzieci. Na turystach przybywających do Ziemi Świętej samolotem wielkie wrażenie robi zwykle wizyta w lotniskowej męskiej toalecie – wyposażonej, tak samo jak damska, w przewijak dla maluchów. Izraelski tata jest zaangażowany w opiekę nad dzieckiem w równym stopniu, jak jego partnerka (8). Jako że żydowskie rodziny są zwykle wielodzietne, wynosi już z domu umiejętność zmieniania pieluch, ćwiczoną na młodszym bracie, czy składania wózka (pomagał kuzynce). To jedno z przyjemniejszych odkryć, których dokonać może polska żona!

 

Uwielbia dzieci
Typowy Izraelczyk uwielbia dzieci – a dzieci uwielbiają jego. Mój w każdym razie całkiem lubi swoje (na zdjęciu – z naszą starszą latoroślą)

 

Rozważając randkowanie z przystojnym Izraelczykiem, polska kobieta obawia się często różnic kulturowych, szczególnie tych wynikających z odmiennych religii i tradycji. Sprawę znacznie ułatwia jednak fakt, że znakomita część izraelskiego społeczeństwa jest zupełnie zlaicyzowana, nie przestrzega koszeru, a w synagodze ostatni raz była w podstawówce. Jest jednak na świecie coś, do czego każdy Izraelczyk podchodzi z prawdziwym nabożeństwem: hummus (8). Słonawy lub słodkawy, gęsty lub ciut rzadszy, z jajkiem, sumakiem, bobem czy burakiem – każdy Izraelczyk ma tu swoje własne wyznanie i preferencje, a dyskusje o odpowiedniej zawartości thiny (pasty tahini) w tym boskim wynalazku przeciągać mogą się przy stole głęboko w izraelską noc.

 

Religią Izraelczyka jest hummus
Religią Izraelczyka jest hummus – na zdjęciu ten z oferty restauracji Lente, nad którego recepturą Uri pracował długie miesiące

 

Hummus jest zresztą jedną z tych rzeczy, na które Izraelczyk zawsze narzeka na obczyźnie. Nikt bowiem nie umie przyrządzać go tak, jak mama czy właściciel ulubionego baru tuż przy domu. Nie byłoby w tym większego dramatu, gdyby nie fakt, że izraelski mężczyzna uwielbia podróżować, a każdą wolną chwilę najchętniej poświęciłby na wojaże (10). Wychowany w maleńkim państewku, marzy o wielkim świecie. Zaraz po ukończeniu służby wojskowej, wyjeżdża na rok, a czasem nawet na dłużej, kierując się do Azji, Ameryki czy Afryki, zwiedzając ją z plecakiem. Czasem, jakimś dziwnym trafem, zawędruje do Polski. I wtedy zaczyna się zupełnie inna historia…

 

Posted on

Zapisane na złocie. Etrusko-fenickie inskrypcje z Pyrgi

Zapisane na złocie. Etrusko-fenickie inskrypcje z Pyrgi

Położone nad Morzem Tyrreńskim Pyrgi było portem miasta Caere, dzisiejszego Cerveteri. Etruskiej nazwy tej miejscowości nie znamy, zachowała się tylko jej zlatynizowana nazwa grecka, którą przejęli Rzymianie (gr. Pyrgoi, lat. Pyrgi). Do połowy XX wieku o istnieniu tam miejsca kultu wiadomo było tylko z tekstów starożytnych autorów. W ich przekazach pojawia się wzmianka o splądrowaniu i zniszczeniu bogatego sanktuarium na początku IV wieku p.n.e. przez Greków z Syrakuz, walczących z „etruskimi piratami”. W którym dokładnie miejscu znajdował się ów okręg kultowy – przez wieki pozostawało zagadką. Udało się go jednak zlokalizować archeologom z Uniwersytetu w Rzymie podczas kampanii wykopaliskowych rozpoczętych w 1957 roku. Badaniami kierował wybitny znawca cywilizacji etruskiej – Massimo Pallottino.

W Pyrgi natrafiono na fundamenty dwóch monumentalnych świątyń: młodszej, określonej konwencjonalnie literą A, datowanej na lata 470-460 p.n.e., i starszej świątyni B, datowanej na lata 510-500 p.n.e. Świątynia B – jako chyba jedyna w Etrurii – przypominała grecki peripteros – miała jedną cellę (główne pomieszczenie świątynne) otoczoną ze wszystkich stron kolumnadą, co świadczy o wyraźnych wpływach greckich we wczesnym okresie. Młodsza świątynia była już typową świątynią etruską, nazywaną przez Witruwiusza templum tuscanicum, z szeroką, trójdzielną cellą i z kilkoma rzędami kolumn jedynie od frontu. Po obu budowlach pozostały tylko fundamenty oraz fragmenty dekoracji architektonicznych z polichromowanej terakoty, w tym rzeźbiarskiego zdobienia frontonów w stylu archaicznym i wczesnoklasycznym. Jednak nawet te szczątkowe pozostałości okazały się prawdziwymi dziełami sztuki, świadczącymi o kunszcie i wyrafinowaniu etruskich artystów i rzemieślników.

Głównym bóstwem czczonym w sanktuarium była bogini Uni (Junona), wraz z którą czczono boga Tinia, etruskiego Jowisza, i boginię Thesan – Jutrzenkę, identyfikowaną ze staroitalską i rzymską Matuta (Mater Matuta), boginią poranka i narodzin.

Museo di Villa Giulia
Rzeźby zdobiące świątynie z Pyrgi, dziś w Museo di Villa Giulia w Rzymie, fot. Giuseppe Savo / Wikimedia Commons, CC BY-SA 4.0

 

Złote blaszki z inskrypcjami

Najbardziej sensacyjnym znaleziskiem z Pyrgi stały się trzy złote blaszki – dwie z tekstami etruskimi i jedna z tekstem fenicko-punickim, pochodzące z końca VI wieku p.n.e. Znaleziono je zwinięte i niezniszczone, co oznacza, że były złożone w jakimś schowku. Pierwotnie były prawdopodobnie przybite do drzwi świątyni. Jest to bardzo wczesny zabytek pisma etruskiego, a także jeden z zaledwie kilku dłuższych zachowanych tekstów, zawierający 36 lub 37 słów (najdłuższy znany tekst etruski, liczący 1200 słów, zapisany jest na pasach tkaniny, które wykorzystano wtórnie do owinięcia tzw. Mumii z Zagrzebia). Mimo odkrycia kilkunastu tysięcy etruskich inskrypcji język ten wciąż nie został dobrze poznany. Nigdy nie natrafiono na tekst dwujęzyczny o identycznej treści zapisanej po etrusku i w jakimś innym, dobrze nam znanym języku. Przez chwilę łudzono się, że tekstem takim są lamine di Pyrgi. Niestety uczeni szybko się zorientowali, że nie jest to drugi „kamień z Rosetty” (owa słynna inskrypcja, która na początku XIX wieku umożliwiła Champollionowi odczytanie egipskich hieroglifów).

Oba teksty, etruski i fenicko-punicki, dotyczą tego samego faktu, poświęcenia jakichś obiektów – być może świątyni lub kaplicy – oraz przedmiotów bogini Uni-Astarte. Ale dość istotnie się różnią, a wersja fenicka, która służy za podstawę tłumaczenia, także nie jest całkiem jasna – mimo że odczytywanie fenickiego teoretycznie nie powinno nastręczać badaczom trudności. Tekst etruski pozostaje więc nie do końca rozszyfrowany – jego treść znamy tylko w ogólnych zarysach. Z lingwistycznego punktu widzenia inskrypcje z Pyrgi wniosły na razie niewiele nowego do wiedzy o mowie Etrusków.

 MM / Wikimedia Commons, CC BY-SA 4.0
Fot. MM / Wikimedia Commons, CC BY-SA 4.0


Zagadka Etrusków – wciąż intrygująca

Do dziś wśród naukowców trwają zapoczątkowane jeszcze w starożytności dyskusje na temat pochodzenia tego ludu. Większość starożytnych autorów uważała ich za przybyszów z Azji Mniejszej, potomków grupy Lidów, których powiódł na zachód mityczny Tyrrenos. W XIX wieku wysunięto często negowaną dziś hipotezę, że pra-Etruskowie przywędrowali z północy. Ale niewykluczone, że antenaci Etrusków należeli do ludów „miejscowych”, „starszych” od tych, które „za ludzkiej pamięci” osiedliły się na sąsiednich terenach. Co ciekawe, w źródłach starożytnych zachowały się echa takiej tradycji. Dionizjusz z Halikarnasu, grecki uczony z I wieku p.n.e., uważał Etrusków za autochtoniczny lud Italii. Zauważył też, że „ten najstarszy lud nie jest podobny do żadnego innego ani językiem, ani sposobem życia czy zwyczajami”. Przodkowie Etrusków mogli więc zamieszkiwać środkową Italię zanim jeszcze napłynęły tam fale indoeuropejskich ludów italskich (co miało miejsce w II tysiącleciu p.n.e.), a ich język należał być może do języków „dawniejszych”, których używali przed-indoeuropejscy mieszkańcy naszego kontynentu.

Obecnie kwestię pochodzenia Etrusków rozpatruje się pod nieco innym kątem. Uczeni skupiają się na procesie rozwoju cywilizacji etruskiej, który można prześledzić głównie dzięki badaniom archeologicznym. Niezależnie od tego, skąd i kiedy mogli przywędrować praprzodkowie Etrusków lub też zlepkiem jakich grup ludności byli, nie ma wątpliwości co do tego, że znany w okresie historycznym lud Etrusków wyodrębnił się i ukształtował w Italii i że tam rozwinęła się jego silnie naznaczona wpływami helleńskimi cywilizacja.

Na zdjęciu: etruskie malowidło z jednego z grobów w Tarkwinii.
Tajemniczość Etrusków wynika przede wszystkim stąd, że mówili językiem niepodobnym do innych języków starożytnej Europy. Na zdjęciu: etruskie malowidło z jednego z grobów w Tarkwinii.

Znane pismo, nieznany język        

Umiemy odczytywać znaki etruskiego alfabetu, czytać całe słowa i zdania, znamy reguły fonetyczne i pewne zasady gramatyki, lecz wciąż dobrze nie znamy samego języka, jego struktury, pochodzenia, a przede wszystkim słownictwa, którego zachował się zaledwie mały wycinek, bowiem większość zabytków pisma to krótkie inskrypcje. Nie zachowały się żadne fragmenty etruskiej literatury czy tekstów historycznych. Tłumaczenie dłuższych tekstów czy nawet zdań w tym języku jest wciąż tylko przybliżone. Lepsze poznanie etruskiego bardzo utrudnia fakt, że jest to język nieindoeuropejski, niepodobny prawie do żadnego języka używanego w przeszłości ani obecnie w Europie (pewne podobieństwa zaobserwowano tylko do równie mało znanego języka retyckiego i zagadkowego języka z wyspy Lemnos). W dodatku uczeni mogą się opierać tylko na krótkich i stosunkowo mało zróżnicowanych tekstach. Większość inskrypcji to bardzo krótkie napisy np. na wazach czy lustrach, a także nieco dłuższe, ale powielane według pewnego schematu napisy nagrobne. Najobszerniejsze są teksty religijne, związane z odprawianiem kultu, siłą rzeczy także dość do siebie podobne.

Na szczęście Etruskowie zapożyczyli znaki pisma z dobrze nam znanego archaicznego alfabetu greckiego, przyniesionego do Italii przez pierwszych helleńskich kolonizatorów z Eubei w VIII wieku p.n.e. Dostosowali greckie litery do brzmienia swojej mowy, ale w większości zachowali ich przyporządkowanie do poszczególnych głosek, dzięki czemu możemy czytać ich pismo. Alfabet etruski – jak grecki – był fonetyczny: każdej literze odpowiadała pojedyncza głoska. Pisano od prawej do lewej strony. Używane przez nas pismo łacińskie ma po części etruskie korzenie, bowiem – jak wiadomo – alfabet Rzymian, który przejęliśmy, oparty był na etruskim.

Zdaniem językoznawców był to język przykry dla ucha. Miał tylko cztery samogłoski – a, e, i oraz u; istniejące w alfabecie O nie było w praktyce używane; widniejący na niektórych inskrypcjach znak O to inny zapis litery Θ = th. Nie istniały dźwięczne spółgłoski b, d, g, zamiast których używano bezdźwięcznych p, t, k (np. mityczny Dedal – Daidalos, to po etrusku Taitle). Literę Z wymawiano jak polskie c, a oprócz zwykłego s było też ś. Sporo było spółgłosek aspirowanych –ph, th, kh– wymawianych dosłownie tak, jak zostały tu zapisane – z dodatkiem „h” (ph = Φ to nie było f! F oznaczone było innym znakiem, podobnym do 8). Niektórzy badacze sądzą, że specyficzna aspirowana wymowa w dzisiejszej Toskanii – słynne „hoha hola” (Coca Cola) – to relikt mowy etruskiej. Silny akcent na pierwszą sylabę powodował synkopowanie kolejnej sylaby lub sylab, co tłumaczy między innymi istnienie dwóch wersji nazwy, jaką określali siebie sami Etruskowie – Rasenna i „zredukowane” Rasna.

„Etruskowie żyli w środkowej Italii, na terenie ograniczonym przez rzeki Arno i Tyber, począwszy co najmniej od siódmego wieku przed Chrystusem (a zapewne i wcześniej), aż do pierwszego stulecia po Chrystusie. Grecy nazywali ich Tyrrenami i tę nazwę nadali położonemu na zachód od Półwyspu Apenińskiego morzu, zdominowanemu przez Etrusków (…). Wśród Rzymian znani byli jako Tusci bądź Etrusci, zaś oni sami nazywali siebie Rasna lub – jak pisze Dionizjusz z Halikarnasu (I wiek przed Chr.) – Rasenna” (L. Bonfante, Język etruski, przeł. W. Dobrowolski).
„Etruskowie żyli w środkowej Italii, na terenie ograniczonym przez rzeki Arno i Tyber, począwszy co najmniej od siódmego wieku przed Chrystusem (a zapewne i wcześniej), aż do pierwszego stulecia po Chrystusie. Grecy nazywali ich Tyrrenami i tę nazwę nadali położonemu na zachód od Półwyspu Apenińskiego morzu, zdominowanemu przez Etrusków (…). Wśród Rzymian znani byli jako Tusci bądź Etrusci, zaś oni sami nazywali siebie Rasna lub – jak pisze Dionizjusz z Halikarnasu (I wiek przed Chr.) – Rasenna” (L. Bonfante, Język etruski, przeł. W. Dobrowolski).

Blaszki z Pyrgi – świadectwo historyczne

Choć złote blaszki z dwujęzycznym tekstem nie stały się – jak dotąd – kluczem do lepszego poznania języka etruskiego, mają ogromną wartość jako źródło historyczne. Mówią o poświęceniu świątyni lub innego obiektu kultowego oraz być może posągu bogini Uni, identyfikowanej w obu wersjach językowych z bliskowschodnią Astarte, przez Etruska Thefarie Velianasa (lub Veliunasa), króla albo najwyższego urzędnika pobliskiego Caere. Mamy więc do czynienia z najwcześniej odnotowaną w źródle pisanym postacią z dziejów Etrurii. O innych dawnych Etruskach – na wpół legendarnych braciach Vibenna, Mastarnie, Larsie Porsennie czy dwóch Tarkwiniuszach – mówią znacznie późniejsze dzieła historyczne. Warto dodać, że imię Thefarie to odpowiednik rzymskiego Tiberius, a oba imiona mają związek z Tybrem.

Zapis aktu dziękczynnego Etruska wobec bogini Uni-Astarte jest też ważnym świadectwem epoki, w której toczyła się ostra i krwawa rywalizacja o dominację na Morzu Śródziemnym między Grekami, Kartagińczykami i Etruskami. Utożsamienie etruskiej bogini z Astarte mogło być nie tylko zwyczajową praktyką asymilowania obcych kultów w miastach portowych, otwartych na cudzoziemców. Wprowadzenie do Pyrgi fenicko-punickiego kultu przez władcę Caere było dowodem bliskich kontaktów z Kartagińczykami, z którymi nie tylko handlowano, lecz także sprzymierzano się w razie potrzeby. Pod koniec VI lub na początku V wieku p.n.e. Caere prawdopodobnie zawarło z nimi przymierze skierowane przeciw sycylijskim Grekom. Na ten sam okres przypada pierwsze przymierze Rzymian z Kartaginą (509 r.).

Etrusko-punickie układy nie powstrzymały jednak sukcesów Greków z Sycylii, którzy wkrótce potem, w 480 r. p.n.e., pokonali flotę kartagińską pod Himerą, a w 474 r. – zwyciężyli Etrusków w bitwie morskiej pod Kume. Etruska dominacja na Morzu Tyrreńskim została złamana.

 

Korzystałam m.in. z książki Larissy Bonfante, Język etruski, w przekładzie Witolda Dobrowolskiego, Warszawa 1998
Zdjęcie główne: Sailko / Wikimedia Commons, CC BY-SA 4.0
Posted on

Mary Beard Kobiety i władza. Manifest

Pierwsze z nich cofa mnie do czasów stypendium naukowego w Rzymie. Jestem w stołówce Biblioteki Narodowej; razem ze mną przy stoliku siedzi mój włoski profesor, który dzień wcześniej zaproponował mi spotkanie “w bardzo ważnej sprawie”. Pochłaniając makaron, spogląda mi głęboko w oczy i oznajmia, że na studia doktoranckie przyjęto mnie raczej w podziwie dla mojej pupy niż pracy magisterskiej (w Polsce, nota bene, ocenionej na najwyższą notę). Moje kompetencje akademickie ocenia wprost jako zerowe, ale obiecuje pomóc, jeśli tylko zaproponuję mu kolację ze śniadaniem. Oczywiście – nic nikomu nie mówiąc. I rzeczywiście, piszę o tym tak otwarcie po raz pierwszy, przeszło 11 lat po spotkaniu w rzymskiej bibliotece. Zamarłam wtedy i zdębiałam, a później trwałam w tym stanie przez ponad dekadę.

 


Drugie wspomnienie przenosi mnie na początek dziennikarskiej drogi, gdy zaczynam prowadzić magazyn o kulturze włoskiej. Grupa Włochów promujących swój kraj w Polsce postanawia uświadomić mi wprost, że nie powinnam się na temat Italii w ogóle wypowiadać. Blisko dwumetrowy redaktor z konkurencyjnego pisma pręży przede mną muskuły i wymachuje przed nosem legitymacją dziennikarską, plując jednocześnie jadem. Jesteś Polką, podkreśla, a do tego kobietą. Nikt nie potraktuje cię poważnie. Daruj sobie. Zostaw to nam. Dziś, czytając rozważania Mary Beard, zastanawiam się, czy podobnie do mnie czuła się upokorzona Penelopa, którą uciszał własny syn, Telemach, rugając ją na kartach Odysei?

To właśnie ta mitologiczna historia pojawia się w manifeście Brytyjki; to właśnie przypomina mi bolesną prawdę. Umniejszanie kobiecych osiągnięć, negowanie intelektu, zamykanie damskich ust mają długą tradycję nie tylko w świecie Wschodu. “Wspaniała, światła tradycja” wywodząca się z drugiej części basenu Morza Śródziemnego także ma za sobą tysiące lat uprzedzeń wobec płci, którą przyszło mi reprezentować. Doświadczyłam ich na własnej skórze, nie uświadamiając sobie dotąd, że nie mówi o nich na lekcjach greki i łaciny, nie wymienia na lekcjach historii. Mary Beard, po raz pierwszy od dawna, nie zaskoczyła mnie erudycją, fascynującymi ciekawostkami czy dosadnym językiem. Sprawiła natomiast, że zaskoczyło mnie moje własne zadowolenie z tego, kim jest dziś kobieta w świecie zachodnim. Bo zadowolenia żadna z nas czuć nie powinna. Jeszcze nie. Jeszcze ciągle za wielu mamy bezczelnych Telemachów, za wiele pokornych Penelop, a za mało błyskotliwych manifestantek, które nam to odpowiednio uzmysłowią.

Mary Beard, Kobiety i władza. Manifest, tłumaczyła Ewa Hornowska, Dom Wydawniczy Rebis, Poznań 2018
Posted on

Na głowie złoty ma wianek… O starożytnej biżuterii greckiej

Wężowa bransoleta z węzłem Heraklesa, Muzeum Biżuterii w Pforzheim

Ciekawe, czy młode dziewczęta pamiętają jeszcze, że pochodzi on z północnych wybrzeży Afryki, a symbolizował zjednoczenie Górnego i Dolnego Egiptu? Od tego czasu upłynęło tyle setek lat, że nikt już takich niuansów nie roztrząsa. Za to ów węzeł będzie lśnił blaskiem złota i granatów, już słońca w tym zasługa. Jeszcze tylko wąż oplecie jej przedramię i będzie mogła udać się do świątyni, aby ofiarować Zeusowi dębowy wieniec z płatków złota cieniutkich niczym prawdziwe liście.

Być może w dalekiej przeszłości taka scenka miała rzeczywiście miejsce. Niewykluczone, że owa Greczynka wiedziała, że bogactwo i różnorodność biżuterii zawdzięcza Aleksandrowi Wielkiemu i jego podbojom. Moment śmierci króla Macedonii w 323 r. p.n.e. uznajemy za początek okresu hellenistycznego. To wówczas ma miejesce prawdziwy rozkwit sztuki złotniczej z jej misternymi deseniami, orientalnymi wzorami i kunsztownymi połączeniami.

Przenieśmy się jednak do wieków wcześniejszych okresu klasycznego (V i IV stulecie p.n.e.). W owym czasie również lubowano się w złotym kruszcu – niezwykłym metalu, który nie ulega korozji, nie utlenia się i nie ciemnieje, zachowując swój blask. Do tego wszystkiego z 1 uncji złota (28.35 g) można uzyskać 30 m² blachy lub cieniutki drut o długości… 80.5 km!

Kolczyki amorki, okres hellenistyczny ok 200 – 100 r. p.n.e. | Victoria & Albert Museum Londyn
Kolczyki amorki, okres hellenistyczny ok 200 – 100 r. p.n.e., Victoria & Albert Museum w Londynie

W okresie archaicznym i klasycznym zasoby złota na terenie Grecji były ograniczone, więc Grecy nie mogli sobie pozwolić na przepych. Mimo to, już w VII w. p.n.e. Zaleukos, władca jednej z greckich kolonii, wprowadził restrykcyjne przepisy dotyczące ilości biżuterii zakładanej przez wolne Greczynki. W zasadzie zakazywały one noszenia złotej biżuterii oraz ubiorów zdobionych purpurą, czyli niesłychanie drogim barwnikiem uzyskiwanym z mięczaków żyjących w Morzu Śródziemnym. Ze względu na trudność i koszt jego uzyskania zaczęto stosować go tylko w strojach przeznaczonych dla władców i dostojników. Na zbytek biżuterii i purpury mogły sobie pozwolić także kurtyzany, których zakaz nie obowiązywał. I pomyśleć, że wiele wieków później w odległej Japonii bogaty strój miał odróżnić panie lekkich obyczajów od gejsz…

Pogląd, że w okresie klasycznym biżuteria nie była tak popularna, jak w następnej epoce, może wynikać także z niewielu zachowanych przykładów sztuki złotniczej. Taki stan rzeczy jest poniekąd konsekwencją zwyczajów ówczesnych Greków, którzy prawie nie praktykowali umieszczania biżuterii w pochówku. W związku z tym niewiele klejnotów przetrwało do naszych czasów – po prostu pokonały je wymogi zmieniającej się mody. Kolczyki o kształcie łodzi, zawieszki przedstawiające ludzkie głowy czy granulowane diademy zostały przetopione, by dać początek biżuterii hellenistycznej.

Kolczyk w kształcie łódki, okres klasyczny 400-325 p.n.e. | Museum of Fine Arts Boston
Kolczyk w kształcie łódki, okres klasyczny 400-325 p.n.e., Museum of Fine Arts w Bostonie

Hellenizm olśniewa nas bogactwem złota, kamieni i emalii. Na przekór ostrym przepisom, które nadal obowiązywały w poszczególnych miastach-państwach, a od V w. p.n.e. wyrażały również sprzeciw wobec zbytkownego wyposażenia grobowców, Grecy i Greczynki przemycali do swego życia blask złota. Najchętniej przyodziewali się w biżuterię w trakcie uczt i ceremonii religijnych. Niezwykle popularne były pierścienie ze skarabeuszem, motywem przywiezionym wprost ze Starożytnego Egiptu, lub zdobione wklęsłym reliefem. Taki ornament określamy mianem intaglio – w powierzchni złota lub kamieni wykonywano wgłębny wzór, który mógł służyć również jako pieczęć.

Greczynki lubowały się w bransoletach przedstawiających węża oplatającego przedramię – symbol dostatku i urodzaju. Wierzono w jego oddziaływanie magiczne i siłę odpędzania złych mocy. Noszono także pierścienie i bransolety o formie uroborosa, czyli staroegipskiego węża pożerającego własny ogon, który uosabiał wieczne odradzanie się ducha i materii. Bardzo ceniona była wcześniej wspomniana forma węzła Heraklesa, któremu przypisywano moce uzdrawiające. Motyw ten pojawiał się także w trakcie ślubów – stawał się wtedy symbolem męskiej siły i zyskiwał moc wiążącą małżeństwo. Strój panny młodej zabezpieczano owymwęzłem, a rozwiązać mógł go tylko pan młody.

Podwiązka o kształcie węzła Heraklesa z Benaki Museum w Atenach.
Podwiązka o kształcie węzła Heraklesa, Benaki Museum w Atenach

Niezwykłym przykładem kunsztu hellenistycznych złotników są wieńce ze złotych liściastych gałązek, kwiatów, żołędzi i okazjonalnie insektów. Bez problemu możemy rozpoznać przedstawione gatunki roślin: liście dębu, drzewa oliwnego czy laurowe. W delikatnych płatkach złota wytłaczano wzór i wycinano wzdłuż brzegów. Następnie łączono je z cieniutkimi drutami służącymi do montażu liści na miedzianej lub złotej obręczy zapinanej na guzik z pętelką. Takie wieńce były symbolem statusu posiadacza; ofiarowywano je także za rozmaite zasługi. Ze względu na delikatność wieńców, badacze przypuszczają, że nie były stworzone do noszenia. Częściej stawały się darem wotywnym i ozdobą rzeźb przedstawiających bóstwa oraz wyposażeniem składanym w grobach możnych mieszkańców miast Grecji. Wyjątkowo rozpowszechniony był motyw liści dębu łączonyz symbolami świata podziemnego oraz kultu Zeusa. Inwentarze świątynne nieraz wymieniają wieńce i gałązki prawdziwego dębu jako ofiarę składaną na cześć bogów.

6. Wieniec z liście dębu i żołędzi, późny okres klasyczny lub wczesnohellenistyczny IV w p.n.e. | Museum of Fine Arts Boston
Wieniec z liście dębu i żołędzi, późny okres klasyczny lub wczesnohellenistyczny IV w p.n.e., Museum of Fine Arts w Bostonie

Oddzielny rozdział stanowią kolczyki o niezwykle finezyjnych i figuralnych formach. Przykładem niech będzie kolczyk znajdujący się w Museum of Fine Arts w Bostonie, przedstawiający postać Nike powożącej dwukonnym rydwanem. Cały kolczyk ma zaledwie 5.0 cm wysokości, a rzemieślnikowi udało się przedstawić ruch postaci, nadać bogini indywidualne rysy twarzy, a nawet odziać ją w biżuterię! Całą kompozycję wymodelował z ponad stu kawałeczków złota – i nie jest to odosobniona realizacja.

Kolczyk przedstawiający Nike powożącą dwukonnym rydwanem, późny okres klasyczny lub wczesnohellenistyczny około 350-325 r. p.n.e. | Museum of Fine Arts Boston
Kolczyk przedstawiający Nike powożącą dwukonnym rydwanem, późny okres klasyczny lub wczesnohellenistyczny około 350-325 r. p.n.e., Museum of Fine Arts w Bostonie

Miniaturowe amorki, zdobne rozety, głowy zwierząt – baranów, lwów czy delfinów – miały za zadanie upiększyć postać ludzką i wynieść ją ponad inne. Filigrany i granulacja; tematy zaczerpnięte z Azji Mniejszej przemieszane z klasycznymi wzorami; granaty, ametysty i karneole połączone z barwną emalią i egipskim fajansem, czyli imitacją kamieni szlachetnych, to wszystko odnajdujemy w pozostałościach złotego blichtru dawnej Grecji. Najbardziej luksusowa sztuka świata antycznego skryła się w tych złocistych formach. Fantazja i pomysłowość twórcy splotła się z odwagą klientów, a niedawne podboje pozwoliły na import kruszcu z odległych krain oraz wprowadziły oddech rozmaitości i zaskoczenia, który czeka nawet współczesnego widza.

Jednym z najlepszych miejsc do kontemplacji antycznej greckiej biżuterii będą chłodne mury ateńskiej willi, gdzie swą siedzibę ma Benaki Museum. W wyściełanych granatową materią gablotach pysznią się skarby minionych stuleci, przyciągając swym ciepłym blaskiem. Jeśli daleko Wam do Grecji, a planujecie wizytę na włoskim bucie, to wybierzcie się na jego południowy kraniec, czyli do dawnej Wielkiej Grecji. Ta bogata kolonia słynęła ze złotniczego majstersztyku, który łączyła z doświadczeniami Etrusków i Rzymian. Szczególnie warte polecenia jest Narodowe Muzeum Archeologiczne w Tarencie, zwanym zresztą Paryżem starożytności. Po dziś dzień słynie ono z kunsztownych wytworów antycznych mistrzów.

 

Benaki Museum, Koumpari 1, Ateny 106 74, Grecja
Narodowe Muzeum Archeologiczne, Via Cavour 10, 74123 Tarent, Włochy

 

Zdjęcie główne: wężowa bransoleta z węzłem Heraklesa, Muzeum Biżuterii w Pforzheim, fot. Marta Norenberg