W Wenecji są trzy magiczne, ukryte miejsca: pierwsze przy Calle dell’Amor degli Amici, drugie przy moście Ponte delle Maraviglie, a trzecie na Calle dei Marrani, niedaleko od kościoła św. Jeremiasza w Starym Getcie. Gdy wenecjanie zmęczą się już życiem pod dyktando władz, udają się tam, otwierają ukryte drzwi w głębi maleńkich podwórek i odchodzą na zawsze do innych pięknych miejsc i do innych historii.
Wenecja ukryta w niczym nie przypomina jej powszechnie znanej odsłony, olimpu kultury – ze światowymi premierami w odbudowanym z popiołów Teatrze Fenice, z transmitowaną na cały świat inauguracją Biennale sztuki współczesnej, z gwiazdorskim festiwalem filmowym i wyczekiwanym, również w dużej mierze przez turystów, karnawałem.
By poznać prawdziwą duszę Wenecji i dotrzeć do jej serca, trzeba raczej poprzeciskać się przez najbardziej wąskie uliczki, pobłądzić wśród podobnych do siebie niezliczonych kanałów i przejść przez setki mostów, mostków i kładek, próbując odnaleźć opisane przez Hugo Pratta trzy magiczne zakątki miasta. Trzeba też do Wenecji powracać albo mieć to szczęście, aby zatrzymać się tutaj na dłużej. Wówczas codziennie, ze szczerym zdziwieniem dopiero zaczynającego poznawać świat dziecka, odkrywa się wciąż inne, nowe odsłony Wodnego Miasta.
Wiele zależy od tego, gdzie akurat się zatrzymamy. Mieszkając np. przy Nadbrzeżu Tratw (Fondamenta delle Zattere), widzi się otwarte morze i rozmach niczym nie przysłoniętego nieba. W wąziutkich uliczkach najstarszego centrum z trudnością otwiera się okno tak, by nie dotknąć okiennic kamienicy z naprzeciwka. Pokój z widokiem na Canal Grande zapewnia wrażenia porównywalne z tymi, jakie odnajdziemy wśród zatłoczonych arterii wielkich metropolii, za to w małych, bocznych kanałach, wyglądając zza firanki, można zatrzymać wzrok na koszyku z zakupami wciąganym przez sąsiadkę z piętra wyżej, zaś w dzielnicy portowej natknąć się na suszące się za oknem pranie.
Fot. Hernán Piñera / Flickr, CC BY-SA 2.0
Wenecja to jedna przede wszystkim wodny świat. Próba poznania miasta z tej właśnie perspektywy uchyla drzwi do weneckiej – niezwykłej! – codzienności. Bo wszystko, co w powszechnej świadomości kojarzy się z ruchem kołowym, tutaj przenosi się na taflę wody. Motorówkami poruszają się służby porządkowe, straż pożarna, pogotowie i taksówki. Łódkami płynie się na targowisko i na kolację do restauracji; łódkami organizuje się karkołomne przeprowadzki. Mówi się, że weneckie kanały są po trosze jak żyły w organizmie człowieka – to dzięki ich właściwemu funkcjonowaniu toczy się tutejsze życie, bo to one tworzą swoisty krwiobieg tego zaczarowanego miasta.
Serenissima ma niebywałą siłę przyciągania. Niewiele jest osób, które potrafią oprzeć się jej sławie i nie marzą o spędzeniu chociażby jednego dnia wśród jej osławionych kanałów. Miasto, świadome swojej wartości i roztaczanego uroku, nie odsłania się jednak przed przyjezdnym od razu. Warto pozwolić mu na to, spacerując bez pośpiechu i pozornie bez celu, po prostu podziwiając wszechobecną historię, która spogląda na przypadkowego przychodnia z każdej fasady.
Pamiętając z dzieciństwa zachwyt, jaki towarzyszył każdej wyprawie do dużego sklepu z zabawkami, spójrzmy w ten sam sposób na Wenecję. Tak, by magię miasta chłonęły wszystkie nasze zmysły: nie tylko wzrok, ale też słuch, węch, smak i dotyk. W tym ostatnim przypadku, szczególnie gdy poznajemy je od strony wody, niech przekaźnikiem wrażeń będą również stopy, które – jak pisał w Znaku wodnym Josef Brodski – stają się w Wenecji dodatkowym wśród podstawowych zmysłów.
Autorka zachęca do lektury ebooka Wenecja. Po drugiej stronie lustra. Miniprzewodnik po mniej znanych zakątkach miasta.
Więcej na jego temat przeczytać można tutaj, na zakupy zapraszamy zaś pod tym adresem: Ebookpoint – Wenecja.
Zdjęcie główne: The Lace Making Village of Burano Venice, fot. Christine Zenino / Wikimedia, CC BY 2.0
Multimedialne studium twórczości wiedeńskiego symbolisty (26/07/2017 – 07/01/2018).
EGITTO. La straordinaria scoperta del Faraone Amenofi II
Historia faraona Amenofiego II opowiedziana poprzez odnalezione przez archeologów artefakty: broń, rzeźby, elementy grobowca, przedmioty codziennego użytku obecne w Egipcie w II wieku przed naszą erą (13/09/2017–7/01/2018).
PICASSO. Sulla spiaggia Gratka dla naszych Czytelników: analiza wpływów Morza Śródziemnego na twórczość Picassa (26/08/2017 – 7/01/2018).
Simbolismo mistico. Il Salon de la Rose+Croix a Parigi 1892–1897 Wystawa poświęcona narodzinom symbolizmu mistycznego w Paryżu schyłku XIX wieku (28/10/ 2017 – 7/01/2018).
Rzym
– Complesso del Vittoriano:
Monet Obszerna wystawa poświęcona francuskiemu impresjoniście (19/10/2017 – 1/2018).
Stanze d’artista. Capolavori del ‘900 italiano. Włoscy artyści XX wieku, mianowicie: Sironi, Martini, Ferrazzi, de Chirico, Savinio, Carrà, Soffici, Rosai, Campigli, Marini, Pirandello e Scipione (do 01/10/2017).
Labirinti del cuore. Giorgione e le stagioni del sentimento tra Venezia e Roma nel ‘500 Wystawa przybliżająca postać Giorgione nie tylko poprzez malarstwo – obejrzeć można także rękopisy, książki i rysunki artysty (do 17-09-2017).
El Renacimiento en Venecia. Triunfo de la belleza y destrucción de la pintura Wystawa poświęcona weneckiej sztuce XVI wieku, w tym twórczości Tycjana, Tintoretta czy Lotta (do 24/09/2017).
Sonia Delaunay. Arte, diseño y moda Przybliżenie interesującej postaci Soni Daleunay, multidyscyplinarnej artystki mającej ogromy wpływ na paryską awangardę (4/07/2017–15/10/2017).
Picasso – Lautrec Analiza relacji między pracami dwóch gigantów malarstwa. Koniecznie! (17/10/2017 – 21/01/2018)
Tesoros de la Hispanic Society of America. Visiones del mundo hispánico Wystawa gromadzi hiszpańskie dzieła sztuki należące do kolekcji spoza Półwyspu Iberyjskiego (do 9/10/2017).
Ai Weiwei. Maybe, Maybe Not Tego artysty wielbicielom sztuki współczesnej przedstawiać nie trzeba – będąc w Izraelu, koniecznie zajrzyjcie! (2/07/2017 – 28/10/2017)
No place like home
Wielkie nazwiska sztuki XX i XXI wieku (Marcel Duchamp, Man Ray, Claes Oldenburg, Andy Warhol, Martha Rosler, Louise Bourgeois) i prace inspirowane przedmiotami codziennego użytku (do 29/07/2017).
Powyższa lista powstała w oparciu o subiektywny wybór naszej redakcji – jeśli chcielibyście dodać do niej wystawy, o których nie wspomniałyśmy, koniecznie dajcie znać w komentarzach!
Wszystkie fotografie użyte we wpisie są częścią materiałów promocyjnych opisanych wystaw.
Zanim jeszcze poznałam przyszłego ojca moich dzieci, już rozmyślałam, jak wspaniałym doświadczeniem musi być zwiedzanie Rzymu z całą rodziną. Wieczne Miasto zawsze wydawało mi się najpiękniejszym miejscem na ziemi i byłam przekonana, że wspólne jego odkrywanie łączyć się będzie z masą wzruszeń i radości.
I rzeczywiście: pierwszy wakacyjny wyjazd do Rzymu z mężem i malutką córką zapamiętam na długie, długie lata, podobnie, jak naszą kolejną wyprawę, tylko we dwie, pewnego deszczowego grudnia, bodajże w 2014 roku. Kilkanaście dni temu pojechaliśmy do Rzymu we czwórkę, bo z półtoraroczną Lią, i po raz kolejny bawiliśmy się wyśmienicie. Oto lista ulubionych adresów moich córek, które także i my, rodzice, uwielbiamy odwiedzać!
XVI-wieczna konstrukcja na Piazza Mattei miała, według pierwotnego projektu, przedstawiać efebów kąpiących się z delfinami; morskie ssaki zastąpiły jednak urocze, rozczulające przechodniów żółwie, które stworzył zapewne sam Gian Lorenzo Bernini
– Szlak rzymskich fontann: szczególnie przyjemnie odkrywa się go w gorące dni. Szacuje się, że w Wiecznym Mieście jest ich ponad 2.000, zdecydowanie więc nie musicie obawiać się nudy, nawet przy dłuższym pobycie! Jak słusznie zauważył angielski poeta Shelley, wielki miłośnik stolicy Włoch, wystarczą fontanny, by mieć powód odwiedzenia Rzymu. Możecie więc pojechać tam, by podziwiać chociażby nasze ulubione: La Fontana delle Tartarughe przy Piazza Mattei oraz La Pigna przy Piazza Venezia. Woda z tej ostatniej, nazywana przez rzymian Zuccherina, ma podobno właściwości magiczne i pomaga w spełnianiu najskryszych życzeń!
Wielka szyszka na Placu Weneckim – czas pomyśleć życzenie!
– Roma dal Cielo – czyli Rzym z nieba – przy Piazza Venezia: szklana panoramiczna winda, pozwalająca spojrzeć na stolicę Włoch z nietypowej perspektywy (więcej o niej: tutaj).
Czasem warto zobaczyć Rzym z nowej perspektywy!
– Słynna dziurka od klucza w bramie posiadłości Kawalerów Maltańskich: rzymska atrakcja coraz chętniej podziwiana przez turystów, którzy przy okazji odpoczywają w pobliskim, cudownie pachnącym Ogrodzie Pomarańczowym. Spacer po Awentynie – to właśnie na tym wzgórzu znajdziemy oba miejsca – zachwyca o każdej porze dnia, jednak widok przez dziurkę od klucza szczególnie piękny wydaje się po zmroku, gdy perspektywę ożywiają migoczące światła Wiecznego Miasta.
Rzym widziany przez dziurkę od klucza. Fot. AngMoKio / Wikipedia / CC BY-SA 2.5
– Usta Prawdy przy Santa Maria in Cosmedin w Rzymie: okrągły marmurowy medalion przedstawiający oblicze nieznanego bóstwa, według legendy pełniący w starożytności funkcję wykrywacza kłamstw. Podejrzany powinien włożyć dłoń w usta rzeźby; jeśli mówi nieprawdę, usta zamkną się, odgryzając kończynę. Rodziców ubawi zapewno opowieść, którą przedstawiła mi kiedyś Kamila Kowalska z Autostradadelsole.com. Otóż przed Ustami zebrała się gawiedź, aby obserwować ucięcie ręki kobiecie, która zaprzeczała swoim pozamałżeńskim relacjom z pewnym mężczyzną, choć wiedziało o nich całe miasto. Gdy wkładała dłoń do pradawnego wykrywacza kłamstw, z tłumu rzucił się na nią jakiś młodzieniec, który w amoku zaczął ją całować. Odciągnięto go na bok, a Usta spytały, czy jej ust dotykał kiedykolwiek ktoś prócz prawowitego małżonka. Kobieta odpowiedziała, że nie całował jej nikt prócz męża i tego wariata, który zaatakował ją w tej chwili… Wszystko było oczywiście skrupulatnie zaplanowane, a szaleniec był tak naprawdę kochankiem niewiasty. Podobno wydarzenie to zakończyło karierę starożytnej rzeźby jako wykrywacza kłamstw, bo w ten sposób dobitnie pokazano, że bywa zawodna.
Usta Prawdy, fot. a_marga / Flickr, CC BY-SA 2.0
– Bioparco czyli rzymskiezoo – położone jest na terenie Ogrodów Borghese, więc jego zwiedzanie połączyć można z wizytą we wspaniałym Museo Borghese oraz spacerem po najsłynniejszym rzymskim parku. Dzieciaki zachwycone będą także rejsem łódką po miejscowym stawie!
Wiosłowanie w Villa Borghese – trochę ruchu na świeżym powietrzu!
– Coppedè – najbardziej tajemnicza rzymska dzielnica, pełna akcentów rodem z baśni. Wśród 26 kamienic i 17 jednorodzinnych domków dzieciaki podziwiać mogą między innymi Fontannę Żab, Pałac Pająka i Chatkę Wróżek, zaprojektowane przez niezwykłego architekta-wizjonera Gina Coppedè. Więcej na temat tego fascynującego miejsca przeczytać można tutaj.
Dzielnica Coppedè: sceneria jak z baśni. Fot. Sandra Cohen-Rose and Colin Rose / Flickr, CC BY 2.0
– Park Potworów – to propozycja na wycieczkę poza miasto, do miejscowości Bomarzo, położonej około 60 kilometrów od Rzymu. Znajduje się tam Parco dei Mostri – manierystyczny ogród, stworzony w XVI wieku przez kondotiera Piera Francesca Orsiniego, który udekorował go ogromnymi rzeźbami, inspirowanymi zarówno prawdziwymi stworzeniami, takimi jak słonie Hannibala, jak i mitologicznymi czy legendarnymi potworami. Park był przez wieki źródłem natchnienia wielu artystów, między innymi Salvadora Dalíego i Jeana Cocteau. Mnie wydaje się idealnym miejscem na spędzenie dnia z naszymi nie zawsze grzecznymi potworkami!
Kiedy kilka lat temu planowałam na sierpień rodzinną podróż między Neapolem a Toskanią, nie brałam pod uwagę postoju w Rzymie. Mieliśmy wprawdzie zawieźć do stolicy przyjaciela, który spędzał z nami weekend w Kampanii, jednak zakładaliśmy raczej, że zostawimy go przy jednej ze stacji metra i pognamy dalej w kierunku Florencji. Niestety (a może na szczęście), gdy już zbliżaliśmy się do GRA, czyli rzymskiej obwodnicy, zepsuła nam się nawigacja w samochodzie. Całkowicie uzależnieni od najnowszych zdobyczy techniki, zorientowaliśmy się z przerażeniem, że nie mamy w samochodzie ani jednej papierowej mapy, a czekała nas jeszcze daleka droga, w tym rajd po krętych ścieżkach toskańskiej wsi. Jak na złość, wyładowały nam się wszystkim także komórki. Nie było wyjścia – trzeba było dokonać postoju w celu ogarnięcia tematu „jak dotrzeć do agroturismo w Rapolano Terme” i nakarmienia baterii naszych telefonów.
Fot. Fabio Spinozzi / Flickr, CC BY-ND 2.0
Było niedzielne, sierpniowe popołudnie. Mieliśmy jakąś godzinę, więc wyprawa na ukochaną rzymską starówkę nie wchodziła w grę. Jako że mój przyjaciel mieszka w dzielnicy Trieste, położonej w malowniczej, północnej części miasta, uznałam wraz z mężem, że możemy po prostu pospacerować po tamtejszych ocienionych alejach. Każdy, kto choć raz odwiedził Rzym w okolicy Ferragosto, wie, że ta niespokojna, chaotyczna metropolia zamienia się wtedy w wielką, leniwą kocicę, wygrzewającą się w parzących promieniach słońca. Ulice pustoszeją, żar leje się z nieba, a wszystko spowija aura niesamowitości. Zainspirowani tąże, postanowiliśmy udać się do miejsca, które w Roma Nord wydaje się najbardziej niesamowite ze wszystkich – czyli magicznej dzielnicy Coppedè. Jest to zupełnie niepodobna do innych część Wiecznego Miasta, wzniesiona na początku lat dwudziestych XX wieku i składająca się z około czterdziestu domów i pałacyków, które ulokowano na powierzchni 30 tysięcy metrów kwadratowych. Charakteryzuje je niezwykła mieszanka stylów, a zarazem zaskakująca spójność i jednorodność. Corrado Augias napisał o dziele architekta Gina Coppedè, że sięgnął on do pewnego rodzaju genialnej, stylowej rupieciarni, nadając swojej wizji cechy fantastyki: pinakle, iglice, balkoniki, wykusze, wieżyczki, metalowe portale, lampy odrzucone z publicznego użytkowania. Jeśli spojrzymy na otaczającą nas tu architekturę oczami dziecka, zobaczymy jednak o wiele więcej. Wprost z eleganckich rzymskich bulwarów wkroczymy do świata zamieszkanego przez elfy i czarodziejki…
Fontanna Żab, fot. Sandra Cohen-Rose and Colin Rose / Flickr, CC BY 2.0
Ja miałam to szczęście, że dzielnicę Coppedè zwiedzałam wsłuchana w radosne szczebiotanie mojej czteroletniej córeczki. Nie zauważyła ona raczej akcentów w stylu Liberty czy humorystycznych nawiązań do szajcarskich szaletów; nie podejrzewam jej także o skojarzenia z wiktoriańskimi pałacykami. Widziała za to skrzydlatą kamienicę, której brama przypomina otwartą paszczę potwora. Ekscytowała się szumiącą cicho Fontanną Żab, otoczoną dwunastoma figurami tych uroczych płazów. Nota bene, chłodna woda, w której się przeglądają, zachęciła kiedyś do orzeźwiającej kąpieli członków zespołu The Beatles. Wskoczyli oni do fontanny pewnego wieczora, zaraz po zakończonym koncercie w pobliskim klubie Piper, wywołując niemały skandal wśród mieszkańców.
Fot. RaSeLaSeD – Il Pinguino / Flickr, CC BY 2.0
Najważniejszym punktem programu (dla Tullii i jej rodziców, nie dla Lennona & Co.) było oczywiście podziwianie Villino delle Fate, czyli Pałacyku Wróżek. Ten asymetryczny budynek wzbogacono licznymi freskami, które przywołują renesansową Florencję. Aby jeszcze raz zacytować Augiasa, dodam, że raczej Florencję wymyśloną niż prawdziwą; Florencję, jaką znamy z tła malowideł Leonarda i innych wielkich mistrzów. Niektórzy twierdzą, że Villino przypomina bajkowy domek z pierników – i, jak łatwo się domyślić, to raczej z nimi, a nie z włoskim dziennikarzem, zgodziła się moja latorośl, dopytując się, czy może wejść do środka, aby poznać którąś z wróżek osobiście.
Dom Wróżek, fot. Fot. Sandra Cohen-Rose and Colin Rose / Flickr, CC BY 2.0
Niestety jednak dzielnicę Coppedè poznawać możemy tylko z zewnątrz. To, co ukryte za skrzypiącymi bramami, ciężkimi kotarami, w cieniu okiennic, pozostanie dla większości nas nieznane – i może, dzięki temu, jeszcze bardziej bajkowe. Za niezwykłe wrażenia postanowiłyśmy wraz z Tulką podziękować panu Coppedè, uśmiechając się do jego wizerunku, który ukryty jest wśród dekoracji na kolumnach podtrzymujących łuk pomiędzy via Tagliamento a Piazza Mincio. Architekt, który stworzył tę niezwykłą dzielnicę, popełnił samobójstwo, zanim zakończono ostatnie prace. Wielu historyków twierdzi, że targnął się na swoje życie, przytłoczony ogromem negatywnych komentarzy na temat swojego dzieła. Cóż, ewidentnie rzymianie na początku poprzedniego wieku nie lubili baśniowych klimatów… A może nigdy nie udali się na Piazza Mincio w towarzystwie swoich dzieci.
Zdjęcie główne: Sandra Cohen-Rose and Colin Rose / Flickr, CC BY 2.0
Dzięki uprzejmości pewnej dobrej wróżki mamy dla Was 3 podwójne zaproszenia na poniedziałkowy koncert włoskiego tria Il Volo, który odbędzie się na warszawskim Torwarze.
Co zrobić, aby stać się posiadaczem jednego z nich (zaproszenia, nie pana z trio, ma się rozumieć – tak dobrych wróżek jeszcze nie poznałyśmy!). Otóż pod niniejszym postem należy zostawić komentarz stanowiący rozwinięcie myśli:
To, co najbardziej mnie uskrzydla, to…
Na Wasze wpisy czekamy do sobotniego wieczoru. Nasza ekipa wybierze trzy najciekawsze odpowiedzi i nagrodzi je biletami. Będą one do odebrania w kawiarni Cophi na ulicy Hożej 58/60 w Warszawie. Laureaci zostaną powiadomieni o swojej wygranej na naszym fanpage’u na Facebooku w niedzielę rano.
Moja starsza córka skończyła właśnie pierwszą klasę. Z okazji zbliżających się wakacji w szkole Lauder-Morasha, do której chodzi, zorganizowano wesoły piknik dla dzieci i rodziców. Piknik, jakich zapewne wiele – popisy na scenie, wata cukrowa, coś do przegryzienia. Część artystyczna poświęcona była różnorodności kulturowej. Każda klasa przygotowała występ na temat wybranej grupy etnicznej, kraju, kontynentu. Ot, dzieciaki opowiadające o różnicach między poszczególnymi państwami w Afryce, indiańskie tańce, pierwszoklasiści w roli australijskich kangurów. Urocze i pozornie niewiele znaczące wydarzenie, na które prasuje się galowe stroje, o którym opowiada się dziadkom, a potem zapomina na zawsze. Kilka minut zapisane zostaje w telefonie – nieciekawy dla postronnych film, którego nigdy się nie obejrzy.
Ja postanawiam odtworzyć nagranie zaraz po powrocie do domu. Podczas występów córki wzruszenie ściskało mnie za gardło i to nie tylko z powodu matczynej dumy, więc raz jeszcze chcę się przyjrzeć temu, co odrobinę zamazały nieskutecznie powstrzymane łzy. Na scenie zaimprowizowanej przed budynkiem szkoły widzę dzieci o różnych korzeniach: polskie, izraelskie, amerykańskie, francuskie, rosyjskie. Patrzę na żydowskie matki w długich spódnicach, a potem na kobiety w hidżabach obecne na pikniku: szkołę odwiedziła dziś z wraz z nimi pani Marina Hulja, która wspiera koczujące na Dworcu Brześć czeczeńskie rodziny. Ściskam za rękę moją przyjaciółkę, w połowie Arabkę, mamę dziewczynki ze starszej klasy. Kangury, Indianie i znawcy Afryki robią miejsce gimnazjalistom, którzy zaczynają śpiewać chórem piosenkę sprzed lat. We are the world. Nawet nie wiedzą, jak bardzo są teraz tym światem, nowym światem. Nie mają pojęcia, że ten stary potrzebuje ich z całych, mocno nadwątlonych sił.
Wideo na ekranie telefonu prędko dobiega końca, ale we mnie trwa nadal, nieustannie. Na kilkudziesięciu metrach szkolnego dziedzińca zebrał się dziś prawie cały glob, a ja nagrałam go sercem: pełna wdzięczności dla tych dzieci, które dają nadzieję; pełna radości ze spotkania z dziećmi, które nosimy w sobie. Tacy byliśmy w momencie narodzin, tacy możemy być znowu, dzisiaj.
Tullia nie zdecydowała jeszcze, kim będzie, gdy dorośnie. Do niedawna myślałam, że najchętniej robiłaby karierę baletnicy i reżysera lub producenta filmowego. Ostatnio wyjawiła mi jednak, że ma lepszy plan: przejmie ode mnie – cytuję! – imperium “Lente”, stworzy czasopismo i linię produktów Baby-Lente, a przy tym, na pełen etat, będzie nieść pomoc chorym zwierzakom w pewnej żoliborskiej lecznicy. Spytałam, jak zamierza połączyć dziennikarstwo z prowadzeniem biznesu i odpowiedzialną pracą lekarza weterynarii. Nie zająknęła się nawet! – Mamo, to wszystko zależy od tego, czy możesz zaufać podwładnym i przekazać im obowiązki. W “Lente” intensywnie popracuję rok, nauczę wszystkiego zaufanego menadżera, a potem będę już tylko leczyć zwierzaki. I to za darmo, bo z miłości do nich. Pieniądze będę miała z Baby-Lente! Teraz jest wielka moda na wszystko, co dotyczy małych dzieci, więc na pewno odniosę sukces finansowy.
W dalszym ciągu nie wiem, co z czasem na pisanie i redagowanie tekstów, ale jestem przekonana, że moja rezolutna córka znajdzie jakieś rozwiązanie!
W obliczu powyższego, to znaczy planowanej pracy ze zwierzętami łączonej z redakcyjną, szczególnie drogie są Tullii niebanalne książki dotyczące szeroko pojętej zoologii. Ostatnio zachwyciła ją propozycja wydawnictwa Esteri. Przyklasnęłam tej lekturze z radością: mądre książeczki powstałe przy udziale hiszpańskich autorów, z uroczymi ilustracjami i masą ciekawostek, uczą i bawią. Jednym słowem, doskonale wpisują się w Tulliową koncepcję Baby-Lente! Oto, jak w kolejnym wyprodukowanym przez siebie filmiku opowiada o nich sama zainteresowana. Uwaga: koniecznie obejrzyjcie materiał do końca – to niepowtarzalna okazja, by poznać naszą psinę o dźwięcznym imieniu Nuszki (tak, tak, inspiracją były nóżki w galarecie).
Obie prezentowane książki dostępne są w sklepie internetowym wydawcy. Przyłączam się do mojej córki i serdecznie polecam Wam lekturę!
PS. Och, chyba zrozumiałam… Teksty dla “Lente” dalej pisać będę głównie ja. Tullia zdecydowanie woli produkować filmy.
Angie Trius, Mark Doran, Julio Antonio Blasco, Zwierzęta lekarze, tłum. A. Czujkowska i A. Kruszewicz, red. A. Kruszewicz, Esteri, Wrocław 2017
Julio Antonio Blasco, Daniel Nassar, Zwierzęta architekci, tłum. A. Czujkowska i A. Kruszewicz, red. A. Kruszewicz, Esteri, Wrocław 2017
Zapis naszej rozmowy ukaże się w czerwcu, kiedy na stronie magazynu “Lente” rozprawiać będziemy o pielęgnowaniu dziecka w sobie. Czy starasz się walczyć o zachowanie elementów dzieciństwa w dorosłym życiu?
Bardzo istotne jest dla mnie zachowanie wrażliwości na piękno codzienności, na jej drobne, zwykłe-niezwykłe fragmenty, którymi można się cieszyć jak dziecko: liść pokryty kropelkami rosy, wschód słońca, kwiaty czy błysk światła na wodzie. Ten nieustający powrót do dzieciństwa zapewnia mi od lat Suwalszczyzna – ze swą przestrzenią, jeziorami, rzekami, bagnami, pagórkami i lasem.
Obserwuję cię od lat i z całą odpowiedzialnością mogę stwierdzić, że żyjesz i pracujesz w stylu lente. Co przyczyniło się do takiego wyboru?
Żyjąc od dzieciństwa w miejscach, które są otoczone przyrodą – lasami, łąkami, bagnami – osiągałem w nich spokój i radość z obserwacji, a potem radość z fotografowania. W jakiś sposób fotografia przyrodnicza stała się dla mnie bardzo ważna; istotne stały się też podróże związane z przyrodą i spotkaniami z ludźmi. Później zamieszkałem nad Czarną Hańczą – te wszystkie czynniki sprawiły, że życie stało się spokojniejsze, choć czasem także bardziej intensywne.
Piotr Malczewski
Dlaczego właśnie Buda Ruska? Czy to przypadek, czy też twój świadomy wybór, aby zamieszkać na Czarną Hańczą?
Nie wierzę w przypadki. Gdy przybyłem do Budy Ruskiej w 1999 roku, wcale nie planowałem tam osiąść – pomieszkiwałem wtedy w Augustowie, a zwykle włóczyłem się po północno-wschodniej Polsce lub gdzieś na wschodzie. Jednak gdy zobaczyłem ten stary dom, po staroobrzędowcach, z pięknymi elementami zdobniczymi, a obok budynek starego chlewu, to od razu pomyślałem, że zrobiłbym tu galerię. I taki był początek. W konsekwencji zakupiłem gospodarstwo i zacząłem prace remontowe, aby otworzyć galerię fotografii i prowadzić warsztaty, właśnie w tym miejscu.
Nad Czarną Hańczą, fot. Piotr Malczewski
Oczywiście życie nad Czarną Hańczą łączy się też z pewnymi trudnościami, uczy godzenia się z niedogodnościami, takimi jak np. zawianie dróg zimą, gdy zdarza się, że nie można przez kilka dni wyjechać z domu. To właśnie one pozwalają jednak na zatrzymanie się, na zwolnienie.
Gdy przyjeżdżam do Budy Ruskiej, nazywam ją zawsze swoją „małą Toskanią”, mając w pamięci to, co podkreśla zawsze redakcja Lente: życie śródziemnomoskie to niekoniecznie życie nad Morzem Śródziemnym, ale kwestia mentalności. Gdy przyjeżdżam tutaj, to zwykle spowalniam swój rytm, typowy dla funkcjonowania w wielkim mieście; mam wrażenie, że doświadczam też więcej, podobnie jak we Włoszech. Ale czy dla was, którzy mieszkacie tu na co dzień, jest tak samo?
Życie na wsi jest inne, technicznie trochę trudniejsze niż w mieście. Spokojniejszy jest czas jesienno-zimowy; okres letni to czas intensywnej pracy, choć nie znaczy, że pospieszny. Jestem człowiekiem, który lubi robić to, co robi, szybko i sprawnie – co może wyglądać jak pośpiech, jednak tak naprawdę są to dwie różne sprawy. Latem przyjeżdża tu wiele gości, do galerii, na warsztaty czy na pokazy fotografii; organizuję też spotkania z różnymi ludźmi, spotkania z książką. Jednak staramy się mimo wszystko znaleźć w tym wszystkim czas dla siebie i dzieci.
Mówi się, że że na Południu smakuje się życie, codzienność. Jak jest w wypadku Piotra Malczewskiego? Jak smakujesz swoje życie, swoją codzienność, tu, w północno-wschodniej Polsce?
Każdy dzień jest u nas inny. Dla mnie przeżywanie świata jest związane przede wszystkim z jego wizualną stroną, z tym, co mogę obejrzeć czy fotografować. Z poznawaniem nowych miejsc, ludźmi, pejzażami, kolorami, podróżami. Gdy zrobię kilka dobrych zdjęć o poranku, przepłynę się kajakiem lub pójdę do lasu – czasem to wystarczy, bym uznał dzień za szczęśliwy.
Dom w Budzie Ruskiej, fot. Piotr Malczewski
Nad Czarną Hańczą, fot. Piotr Malczewski
Mówiąc o Śródziemnomorzu, nie da się uciec od motywu wody. Wiem, że dla ciebie woda też była całe życie bardzo ważna: mieszkasz nad Czarną Hańczą, od wielu lat wyjeżdżasz nad Bajkał. Czym jest woda dla ciebie jako fotografa, ale też dla człowieka, który doświadcza spotkania z żywiołem?
Rzeczywiście od małego wychowywałem się w bliskości z wodą. Mieszkałem w Augustowie, gdzie w obrębie miasta jest kilka jezior, rzeka; pływałem kanałem Augustowskim. Potem zacząłem wyjeżdżać na wschód, nad Bajkał. Geograficznie jest on jeziorem, ale wszyscy, którzy mieszkają w jego pobliżu, mówią o nim „morze”. To wielki obszar wody o powierzchni porównywalnej z Holandią, Belgią i Luksemburgiem, a zarazem najgłębszy zbiornik słodkowodny świata. Zresztą nie tylko: fale, które przychodzą tam w czasie sztormu, są wyższe niż na Bałtyku – mogą mieć nawet 5.5 m wysokości.
Woda w Bajkale nabiera różnych barw, niezwykłych. Jest to też bardzo przezroczyste jezioro – kolory zaczynają się od jasnej i ciemnej barwy turkusowej, po żółtą, pomarańczową, czarną czy srebrną. Zależy też, jakie chmury odbijają się w jego tafli. Jego woda jest bardzo czysta, z niewielką ilością mikroelementów, z możliwością samooczyszczania się. Piękna do fotografowania.
Bajkał, fot. Piotr Malczewski
Zacząłeś od Bajkału, ale potem zagłębiałeś się dalej na wschód – Tuwa, Mongolia. Dlaczego taki kierunek?
To, czego doświadczam na wschodzie – a czego wielu Czytelników “Lente” szuka na Południu – to doświadczenia piękna, szczęścia, spokoju. Tego, co jest elementem dla mnie istotnym – czyli obrazów, pejzaży, spotkań z ludźmi. I przestrzeni. Ciszy, pustki. Nad Bajkał można jeździć wielokrotnie i za każdym razem jest to inna podróż. Szczególnie, że to jezioro jest ogromne, więc można odwiedzać różne jego obszary. Można jeździć tam całe życie i nigdy się dobrze Bajkału nie pozna. Byłem w każdej porze roku nad Bajkałem – i za każdym razem to inna przygoda.
W jakiej porze roku była to wyprawa najbardziej fascynująca?
W zimie. Okolice Bajkału mają klimat przystępny, nie ma tam jeszcze skrajnych temperatur (zimą wynoszą one około –30 stopni Celsjusza), jednak to, co oferuje otoczenie i żywioł wody zamknięty w lodzie, powoduje, że jest to miejsce niezwykłe. To wciąż jest też zmienny świat, bo świat lodowy Bajkału ulega ciągłym przeobrażeniom – lód koroduje i rozpada się, zmienia się kolorystyka, faktury lodowe. Oprócz tego niesamowite są zimowe dźwięki – lód czasem śpiewa, czasem krzyczy, czasem szepcze… Niektórzy mówią, że lód „miauczy”, a zdarza się też, że „strzela”. Gdy jest się wtedy na jeziorze, odczuwa się strach, ale i szacunek do żywiołu – te dźwięki są bardzo mocne i piękne.
Fot. Piotr Malczewski
Polacy zwykle kojarzą Syberię z zimą i mrozem, ale bywałeś tam też latem. Czy ciepłolubni Czytelnicy Lente mogliby się tam wówczas odnaleźć?
Wiosną i na początku lata nad Bajkałem jest ciepło, a nawet gorąco. Opadów jest tam mniej niż u nas, a temperatura dochodzi do 30 stopni. Nad brzegiem Bajkału często wieje wiatr, więc nie jest męcząca.
W każdym z krajów wschodnich, w którym byłeś, poznawałeś lokalną społeczność; często miałeś okazję mieszkać u tubylców, a następnie utrzymywać z nimi kontakty. Czy można powiedzieć, że styl życia lente, niespieszny, ale intensywny, znany nam z Południa, jest też właściwy ludziom wschodu? Czy mają okazję cieszyć się codziennością, czy raczej walczą o byt?
Nie możemy przykładać naszego spojrzenia do tamtej kultury. W miastach, na przykład w Irkucku, ludzie bywają bardzo zapracowani. Nie są zbyt zamożni i rzeczywiście raczej walczą o byt. Natomiast ci, którzy żyją poza miastami, jak np. rybacy, prowadzą spokojniejszy tryb życia, nie spieszą się – bo po prostu nie muszą. Niekoniecznie jednak zawsze się tym cieszą! Poza tym ich wolniejsze życie bywa też trudniejsze. Bez wątpienia znajdziemy też ludzi, którzy żyją w tamtych krajach spokojnie, wolno, szczęśliwie i bez dużych potrzeb, ciesząc się tym, że żyją właśnie tam. Mam przyjaciółkę, Katię, z wyspy na Bajkale. Jest malarką i graficzką; czerpie z tego miejsca energię i motywy do swoich dzieł. Znam też rosyjskiego fotografa-buddystę, mieszkającego na Olchoni. Bardzo go cieszy, że tam żyje, a jego czas wypełnia fotografowanie, malowanie Bajkału zmieniającego się wraz z porami roku.
Nad Czarną Hańczą, fot. Piotr Malczewski
Oni nad Bajkałem mieszkają, Ty tam przyjeżdżasz. Jaki jest twój styl podróżowania? Czy planujesz wyprawy szczegółowo, czy też tylko określasz kierunek?
Fotografując, trzeba mieć więcej czasu na wszystko, dlatego podróżuję przede wszystkim powoli. Powoli – to znaczy z jedną osobą albo najlepiej samemu. Jestem wtedy niezależny, bardziej skupiony na poznawaniu ludzi czy miejsc. Uważam się przy tym za włóczęgę, nie podróżnika. Nie podróżuję często. Ważniejsze jest dla mnie nie ile, ale jak się podróżuje. Wiele podróży to ślizganie się po powierzchni. Tymczasem warto wejść w głąb.
Wracasz w te same miejsca?
Tak, bo te miejsca okazują się za każdym razem inne. Coraz bardziej zmienia je człowiek, ale też pory roku, które modyfikują pejzaże. Wiosna w jednej części Bajkału już się zaczyna, zielenią się drzewa, a w drugiej części Bajkału wciąż mamy kry lub lód. Jesienią drzewa wyglądają, jakby ktoś wylał na nie różnokolorowe farby, a potem przychodzi powolne zamarzanie, zima i spektakularne formy lodowe i nabryzgi. Na brzegach całe organy lodowe i pokrywa lodowa, która na skałach może mieć kilkanaście metrów wysokości. Patrząc w lód bajkalski, widzimy piękne obrazy. Wizje graficzne, malarskie, abstrakcyjne. Tworzą się tam niesamowite faktury, fascynujące fotograficznie.
Kiedyś uwieczniałeś na zdjęciach przede wszystkim przyrodę, teraz coraz częściej są to ludzie.
Gdy poczułem, że chcę się dowiadywać jak najwięcej o krainie, jaką jest Bajkał, zrozumiałem, że trzeba rozmawiać z tamtejszymi ludźmi. Książki to za mało. Poznawanie ludzi daje inne spojrzenie na świat, na nas samych, uczy tolerancji. Kto nie podróżuje, ma mniejszą tolerancję.
Na koniec wróćmy jeszcze do Budy Ruskiej, gdzie mieszkasz, nad Czarną Hańczę. Co kochasz najbardziej w tym miejscu, w Suwalszczyźnie?
Przyrodę, której jest tutaj pod dostatkiem. Mieszkam na granicy Wigierskiego Parku Narodowego, nad brzegiem rzeki. Obok mnie jest kilka bliskich mojemu sercu krain: pagórkowate krainy Suwalskiego Parku Krajobrazowego, jezioro i rzeka Czarna Hańcza, okolice Wigierskiego Parku Narodowego aż po Sejneńszczyznę, która sięga na Litwę, a także Puszcza Augustowska. Kocham ten pejzaż, ale i drobną architekturę: krzyże przydrożne i kapliczki, resztki drewnianej architektury, która jeszcze pozostała…
Właśnie tutaj, na swoim terenie, przy własnej chacie, prowadzisz warsztaty fotograficzne. Czy słuszne jest wrażenie, że mają one na celu nie tylko naukę robienia pięknych zdjęć, ale i pewnej uważności?
Warsztaty są bardzo intensywne. Latem słońce wschodzi około 4 rano, więc musimy wstawać wcześnie, żeby te piękne krótkie chwile najlepszego światła czy mgieł zamknąć w kadrze. To czas w całości skupiony na fotografii, choć nie trzeba daleko odchodzić od mojego gospodarstwa – przyroda jest tu wszędzie. Uczymy się też odkrywania ciekawych obiektów do fotografii w banalnych, wydawałoby się, przedmiotach codziennego użytku. Bez wątpienia jednak, aby uwrażliwiać się na świat wokół – na świat, który chcemy fotografować – potrzeba czasu i skupienia.
Na zakończenie, jak zwykle w ramach cyklu “Ludzie Śródziemnomorza”, poproszę cię o swobodne dokończenie kilku zdań. Podróżuję….
…najchętniej tam, gdzie rzadko spotyka się ludzi i gdzie trzeba się zmierzyć z surową przyrodą. Stąd moje powroty nad Bajkał i na Syberię. Dlatego Czarnohora, Tuwa i Mongolia. Miesiąc, dwa miesiące wędrówki z jednym, dwoma towarzyszami. Uwolniony od kalendarzy i zegarków. Ciekaw życia koczowników, poszukiwaczy złota, myśliwych, szamanów. Potrzeby w podróży ograniczam do minimum.
Fotografuję…
Przywożę setki zdjęć z podróży, ale też fotografuję nieustannie region północno-wschodniej Polski. Fascynują mnie obrazy odbite w wodzie, kształty kamieni, ptaki. Godzinami czekam na chwilę, gdy słońce będzie „najlepsze”.
Nad Czarną Hańczą, fot. Piotr Malczewski
Wracam…
… do siebie, do mojego kupionego od staroobrzędowców, krytego wiórem domu. Sadzę drzewa. Dokładam do stosu przywiezione z daleka kamienie. Czasami przyjmuję turystów-przyrodników, którym pokazuję okolicę. Goszczę przyjaciół albo chronię się przed nimi, gdy przygotowuję swoje zdjęcia do pokazów i publikacji. Rozpalam czarną banię, potem wskakuję do lodowatej, płynącej o krok od domu Czarnej Hańczy. Buda Ruska to moje miejsce. Zaprzyjaźniłem się z sąsiadami: ktoś przyniesie pierogi z jagodami, inny kartacze. Dobrze tu, ale… znów trzeba ruszać po nowe obrazy.
Oto, dokąd udałyby się najchętniej – a ja razem z nimi!
Kochamy kozice Na południu Izraela rozciąga się pustynia Negev, przechodząca w środku kraju w Pustynię Judzką. Obu daleko wyglądem do piasków Sahary – najczęstszego dziecięcego skojarzenia z rzeczownikiem „pustynia”. Nie oznacza to jednak, że są mniej fascynujące! Krajobraz zdominowały tutaj skaliste szczyty i płaskowyże poprzecinane kanionami. W okresie letnim słońce praży nad nimi niemiłosiernie; zimą można pokusić się o trekking – i to nawet z maluchami. Na szczególną uwagę zasługuje krater Ramon – jedna z najbardziej spektakularnych formacji geologicznych na świecie. Znajdujący się tu rezerwat przyrody pozwala nie tylko spacerować w scenerii zbliżonej do księżycowej, ale także przyjrzeć się z bliska miejscowej faunie, w tym rzadkim i niezwykle pięknym koziorożcom nubijskim. Wyprawa na południe nie może oczywiście obejść się bez wizyty nad Morzem Martwym. Poza dającą wiele radości kąpielą w tym niezwykłym jeziorze, koniecznie zaplanujcie także wizytę w oazie Ein Gedi, gdzie podziwiać można wspaniały ogród botaniczny i szumiące wodospady.
Koziorożce w Mitzpe Ramon, fot. Mark Nakasone / Wikipedia, CC BY 2.0
Korale koloru koralowego Jeśli zdecydujemy się na dalszą podróż w kierunku Egiptu, trudno będzie nam zapewne pominąć Ejlat – słynny kurort położony w oazie nad Zatoką Akaba. To najdalej wysunięte na południe izraelskie miasto u brzegu Morza Czerwonego jest także najbardziej nasłonecznionym punktem w regionie. Najlepszym pomysłem będzie odwiedzenie regionu na jesieni. Jeszcze w listopadzie nietrudno poczuć się tu jak w środku lata, a promieni słonecznych najprzyjemniej jest szukać pod wodą, nurkując i podziwiając malownicze rafy koralowe. Jak na popularną metę wakacyjną przystało, znajdziemy tu wiele atrakcji dla najmłodszych – wspaniałe delfinarium, gigantyczne lodowisko, szczególnie chętnie odwiedzane w upały, i liczne parki rozrywki.
Dwumiesięczna Tullia rusza na podbój Ejlatu, fot. Julia Wollner
Karmelowo Tym, za czym moja siedmioletnia córka Tullia tęskni w Polsce najbardziej, jest bamba (izraelskie chrupki o smaku orzechów ziemnych) oraz… szuki, czyli orientalne bazary. W Tel Awiwie uwielbia odwiedzać Shuk Levinsky. Ma tam swój ulubiony lokal – kantorek, w którym serwuje się napoje chłodzące z jadalnymi kwiatami. Lubi też oczywiście jedno z najbarwniejszych targowisk świata: Shuk Ha’Carmel. Stąd już tylko dwa kroki dzielą ją zresztą od ukochanej, piaszczystej plaży, która ciągnie się przez całe centrum miasta. Na Karmel warto udać się, by za niewielką kwotę wypełnić kosze i torby kolorowymi owocami i warzywami, a potem pałaszować figi czy truskawki, dostępne bez problemu w zasadzie o każdej porze roku, ze stopami zanurzonymi w morskiej wodzie.
Na Shuk Levinsky dostępne są fantazyjne napoje chłodzące, fot. Uri Wollner
Zooobaczyć biblijne zwierzaki Kiedy dziewczyny nie mają ochoty na wizytę w głośnej metropolii, najchętniej uciekają do ogrodów zoologicznych. Nasz ulubiony to ten w miejscowości Ramat Gan pod Tel Awiwem – największa tego typu instytucja na Bliskim Wschodzie, połączona z doskonale utrzymanym parkiem safari. Uwielbiamy odwiedzać także biblijne zoo w zachodniej części Jerozolimy, gdzie zgromadzono wiele gatunków zwierząt opisanych w Starym Testamencie, a dziś zagrożonych wyginięciem.
Zoo w Jerozolimie, fot. Lehava Beit Shemesh via the PikiWiki – Israel free image collection project
Pan Jezus był rybakiem Większość dzieciaków, podobnie, jak moje, polubi także północną część Izraela, Galileę – region szczególnie drogi pielgrzymom, bowiem to właśnie większą część swego ziemskiego życia spędził Jezus Chrystus. Do czasów biblijnych przeniesiecie się, składając wizytę w parku archeologicznym w Nazarecie, do którego warto zawitać w drodze nad malownicze jezioro Kinneret, określane w Nowym Testamencie mianem Morza Galilejskiego. Nazareth Village, bo taką nazwę nosi to ciekawe miejsce, stanowi próbę wiernego odtworzenia scenerii codziennego życia w Ziemi Świętej w czasach Zbawiciela. Podczas pobytu nad jeziorem, oddalonym od Nazaretu o około 40 km, można także zaplanować wizytę w muzeum Yigal Alon, gdzie wystawiona jest licząca sobie dwa tysiące lat łódź rybacka przypominająca te, których używali apostołowie.
Zdjęcie główne: Uri Wollner z maleńką Tullią na Negev, listopad 2010, fot. Julia Wollner
Dzieci uwielbiają pizzę! Tak mi się przynajmniej wydaje. Sama nie mam dzieci i właściwie nie znam ich zbyt wielu. Tych kilkoro, które miałam okazję poznać, nie jest jeszcze w wieku, w którym można przyjmować stałe pokarmy. Mam natomiast chłopaka, którego ulubionym deserem są żelki. Jacek uwielbia też pizzę, a że intensywnie pielęgnuje dziecko w sobie, podejrzewam, że młodsze pokolenie może być do niej nastawione równie pozytywnie.
Poza tym, jestem (prawie) pewna, że rodzinne przygotowanie pizzy to wspaniała zabawa. Można wspólnie wyrabiać ciasto, po kolei próbować kręcić nim jak prawdziwy pizzaiolo, a na koniec skomponować swoją pizzę idealną. Pizza to przy tym danie, które pozwala poszaleć i popuścić wodze fantazji. Przygodę z nią proponuję jednak zacząć od klasycznej Margherity – a przy okazji zafundować dzieciom małą lekcję kulinarnej historii.
Wielu Włochów uważa, że, aby ocenić klasę pizzerii, najlepiej zamówić w niej właśnie Margheritę, w której każdy składnik musi być idealny. Jej siła tkwi w prostocie: aromatyczny sos z uprawianych na południe od Wezuwiusza pomidorów San Marzano, świeża bazylia i mozzarella z mleka bawolic. No i oczywiście ciasto!
Włoscy puryści nie uznają w ogóle innej pizzy. Jedna z najstarszych pizzerii w Neapolu, działająca od 1870 roku Antica Pizzeria da Michele, w swoim menu oferuje tylko dwa rodzaje pizzy: Margheritę i jeszcze prostszą Marinarę (z sosem pomidorowym, czosnkiem i oregano). Pizzeria da Michele, obok słynnej Brandi, uważana jest za najlepszą pizzerię w Neapolu, co, jak wnioskuję, najprawdopodniej czyni ją najlepszą pizzerią na świecie.
Sama pizza, w swojej pierwotnej wersji, powstała już w starożytności. Starożytni Egipcjanie wypiekali płaskie, okrągłe placki, które służyły im także jako… waluta. Grecy wzbogacili ciasto chlebowe o oliwę, zioła i sery, a Persowie do wypieków dodawali także daktyle. Prekursorką pizzy w starożytnym Rzymie była znana do dzisiaj focaccia, wtedy nazywana panis focacius i pieczona na rozżarzonych kamieniach, z oliwkami i ziołami.
Pierwsze pizze były oczywiście bianche (białe, czyli bez sosu pomidorowego) – pomidory, bez których ciężko dziś wyobrazić sobie włoską kuchnię, trafiły do Włoch z Ameryki dopiero w XVI wieku. Pierwsze pizzerie zaczęły natomiast powstawać w XVIII wieku w ojczyźnie współczesnej pizzy, Neapolu. Warto wiedzieć, że pizza neapolitańska jest grubsza od cieniutkiej i kruchej pizzy rzymskiej, popularnej w pozostałych częściach Włoch. Ciasto przygotowywane według tradycji z Neapolu jest miękkie (nie daje się utrzymać sztywno w dłoni) i ma zaokrąglone brzegi, tzw. cornicioni. Neapolitańscy pizzaioli są z nich bardzo dumni i uważają je za najlepszą część pizzy, której absolutnie nie powinno się zostawiać na talerzu!
Początkowo pizza, jak wiele innych włoskich pyszności, stanowiła jadło dla ubogich, ale już słynna Margherita nazwana została na cześć królowej Włoch, Małgorzaty Sabaudzkiej. Podczas królewskiej wizyty w Neapolu w 1898 roku, jeden z najlepszych neapolitańskich pizzaioli, Raffaele Esposito, zaprezentował królowej trzy rodzaje pizzy: z serem i bazylią (Mastunicola), z pomidorami, czosnkiem i oregano (Marinara) oraz właśnie Margheritę, z sosem pomidorowym, mozzarellą i świeżą bazylią. Podobno królowa zachwyciła się trójkolorowym daniem w barwach włoskiej flagi – z tego też względu pizza została nazwana jej imieniem. Tak przynajmniej twierdzą dzisiejsi właściciele lokalu Brandi, który uważa się za miejsce narodzenia najsłynniejszego placka świata. Pojawiają się oczywiście głosy, że pizzę z pomidorami i mozzarellą najprawdopodobniej podawano już wcześniej, a Esposito wcale nie był autorem przepisu. Możliwe też, że cała historia jest zmyślona. Nie zmienia to jednak faktu, że nazwa “Margherita” do dzisiaj otwiera listę dań w każdej pizzerii.
Tradycyjne ciasto do pizza napoletana wyrabiane jest na marmurowym blacie, a wypiekane w opalanym drewnem piecu. W domowych warunkach o piec taki może być trudno – polecam więc pieczenie pizzy na specjalnym kamieniu. Dzięki temu spód ciasta jest chrupiący, a nasz wypiek bardziej przypomina oryginał z Neapolu.
Ciasto na pizzę
400g mąki (typ 00) + łyżka mąki na rozczyn
15 g suchych drożdży
2 łyżki oliwy
łyżeczka cukru
łyżeczka soli
300 ml bardzo ciepłej wody (ale nie gorącej)
Z drożdży, mąki, cukru i wody robimy rozczyn. Przykrywamy ściereczką i odstawiamy na 15 minut do wyrośnięcia.
W dużej misce mąkę mieszamy z solą.
Stopniowo dodajemy rozczyn i oliwę.
Ciasto wyrabiamy przez ok. 10 minut, aż będzie gładkie i elastyczne.
Wkładamy do oprószonej mąką miski, przykrywamy ściereczką i odstawiamy do wyrośnięcia na 2 godziny.
Piekarnik nagrzewamy na maksymalną temperaturę (250 stopni).
Jeśli mamy kamień, też od razu go nagrzewamy.
Wyrośnięte ciasto przez chwilę ugniatamy i dzielimy na dwie części.
Delikatnie rozciągamy, wykładamy na kamień lub wyłożoną papierem do pieczenia blachę.
Na górze układamy sos pomidorowy, kawałki mozzarelli i kilka listków bazylii.
Tańczące jajko, po katalońsku l’ou com balla, to wiekowa – bo pochodząca z XVI stulecia – tradycja celebrowana w Katalonii z okazji święta Bożego Ciała. W krużgankach kościelnych, ale także w prywatnych ogrodach, nad wodą płynącą z fontanny osadza się wydmuszkę – tak, aby bez ustanku się obracała. Sama fontanna zostaje udekorowana kwiatami (najczęściej goździkami) i owocami (zwykle czereśniami), jak przystało na święto obchodzone późną wiosną. Symbolika tego zwyczaju nie jest trudna do odczytania: znajdujemy tu odwołania do pogańskich rytuałów celebrujących płodność; mówi się też, że jajko unoszące się nad wodą nawiązuje do gestu podniesienia Hostii.
Fot. DagafeSQV / Wikipedia
Dziś tańczące jajko oglądać można w wielu katalońskich miastach, jednak uważa się, że tradycja ta narodziła się w barcelońskiej katedrze. Przykłady l’ou com balla znajdziemy przede wszystkim w dzielnicy Barri Gòtic: w Casa de l’Ardiaca, w ogrodach Ateneu Barcelonès, w Klasztorze Santa María de Jonqueres i wielu innych miejscach.
Zdjęcie główne: Casa de l’Ardiaca (Barcelona), fot. DagafeSQV / Wikipedia, CC BY-SA 3.0
Najnowszy – i najlepszy – reportaż Jarosława Mikołajewskiego zabieram ze sobą w podróż po Lacjum. Z Rzymu, z Cerveteri, z Latiny niedaleko jest do opisywanych przezeń miejsc – leżących w ruinach Nursji i Amatrice. Każdego ranka z lękiem robię pierwszy krok, niepewna, czy ziemia nie osunie mi się pod nóg. Na początku oddycham z ulgą, ale później, czytając kolejne strony, przywilej bezpieczeństwa odczuwać zaczynam w kategoriach winy. Chciałabym pomóc, dotknąć, pocieszyć. Chciałabym być tam, gdzie być bym nie chciała. Nie chciałby przecież nikt, sylogizm jest prosty. A jednak Jarek pojechał, zobaczył, zapisał. I nie zostawił już dla mnie, dla nikogo, żadnych słów. Użył wszystkich najpiękniejszych, najmądrzejszych, najmocniejszych. Po trzęsieniu ziemi słowa kapłanów i polityków są bez wyrazu. Nic dziwnego. Wszystkie inne znalazły się w tej maleńkiej książeczce, spisane przez dziennikarza-poetę i przekazane nam.
Tekst, który dostajemy do rąk, zbudowany jest właśnie tak – na bolesnym, dramatycznym kontraście między tragedią stanowiącą temat reportażu a wysublimowanym pięknem słowa, które ją opisuje. Słowa nieoczekiwanego w tym kontekście. Słowa poety. Słowa człowieka, który, wśród apokalipsy, dostrzega, pieści i celebruje człowieczeństwo. Dostrzega też Boga, jakkolwiek nie wydawałby się przezroczysty, nieczuły i zimny. A jednak to człowieka, nie Boga, w obliczu tragedii najdotkliwiej nam brak. Człowieka w drugim człowieku. Ja, nieznajdująca słów, znalazłam na kartach tej książki właśnie jego. I za to najbardziej Jarkowi dziękuję.
Jarosław Mikołajewski, Terremoto, Dowody na Istnienie, Warszawa 2017
Barcelona – jedna z najpopularniejszych met dla podróżnych z całego świata. Miasto olimpijskie. Stolica kultury: ojczyzna Gaudiego, Dalego, Miró, Montserrat Caballé, Joana Manuela Serrat i Eduarda Mendozy. Metropolia jarząca się tysiącem świateł i kolorów, tętniąca życiem, rozbrzmiewająca muzyką. Przybywającym tu oferuje pełen wachlarz atrakcji: plaże, muzea, intensywne nocne życie, szaleństwo piłki nożnej, piękne widoki, urokliwe kafejki, paellę, fideuę, różnorodność doznań, smaków, zapachów, dźwięków. Bez wątpienia jest to miasto, w którym łatwo się zakochać.
Oprócz tego oblicza Barcelona ma też inne, może mniej oczywiste: to miasto niezwykle przyjazne rodzinom, w szczególności zaś – najmłodszym. Jeszcze kilka lat temu była to twarz mało znana. W okresie szczytu swojej popularności, kiedy barcelończycy zaczęli się buntować i postanowili zawalczyć o odzyskanie swojego miasta, zawłaszczonego w ich odczuciu przez turystów, w prasie ukazała się seria artykułów krytykujących władze za ich antyrodzinną politykę i brak otwartości na potrzeby najmłodszych. Włodarze Barcelony wzięli sobie tę krytykę do serca i postanowili nie tylko w miarę możliwości zwrócić miasto jego mieszkańcom, ale także uczynić je miejscem rodzinnym, w którym również najmłodsi będą mogli czuć się „u siebie”.
Ma to swoje odzwierciedlenie w stopniowo zmieniającej się polityce organizacji poszczególnych dzielnic, kwartałów i ulic: wprawdzie w ścisłym centrum kopanie piłki na ulicy nadal jest zabronione, ale między blokami, niczym grzyby po deszczu, wyrastają kolejne place zabaw, boiska, ściany wspinaczkowe i tzw. „poliesportius”– czyli place, na których można jeździć na rolkach i deskach, grać w tenisa, w piłkę nożną, koszykówkę czy uprawiać inne sporty. Latem w wielu z tych miejsc odbywają się darmowe zajęcia dla najmłodszych.
Fot. Kevin Krejci / Flickr, CC BY 2.0
Znakomicie zorganizowana komunikacja zbiorowa w Barcelonie może stanowić obiekt zazdrości, również dlatego, że wszystkie dzieci, mieszkające na terenie metropolii, mogą korzystać z niej do woli po wniesieniu jednorazowej opłaty za wydanie karty miejskiej. Kartę co kilka lat trzeba odnawiać, ale nadal jest to koszt symboliczny.
Zarządzający atrakcjami turystycznymi, takimi jak liczne muzea, parki i teatry, coraz częściej otwierają się na rodziny z dziećmi, nie tylko oferując im rozliczne zniżki i dni bezpłatnego korzystania, ale tworząc oddzielną, specjalnie dedykowaną najmłodszym ofertę: różnego rodzaju warsztaty, zajęcia i spektakle.
Do tych zmian dołączają także prywatni przedsiębiorcy. Restauracje i bary organizują kąciki zabaw i wygospodarowują miejsca, w których mamy mogą dyskretnie i w spokoju nakarmić bądź przewinąć swoje maluchy. Ich właściciele coraz częściej w swojej ofercie mają też organizację przyjęć dla dzieci. W sklepach i prywatnych zakładach, w których z różnych przyczyn nie znajdziemy osobnego kącika zabaw, bez trudu dostaniemy klocki lub chociaż podstawowy zestaw do rysowania bądź wyklejania, którym dziecko może na chwilę się zająć. Nawet w tak mało kojarzącym się z dziecięcą rozrywką miejscu jak warsztat samochodowy można dziś znaleźć pudełko z klockami, kredkami czy zabawkami.
Pisząc o tym, jak Barcelona otwiera się na swoich najmłodszych mieszkańców, nie wolno pominąć również bogatej oferty atrakcji – nie tylko turystycznych – dla dzieci. Właściwie każda dzielnica ma swoje miejsca „rodzinne”, którymi się chlubi. Oto kilka z nich: obowiązkowe punkty programu, jeśli planujemy odwiedzić miasto Gaudiego z młodszym pokoleniem.
Miejsce, w którym nie tylko można podziwiać ogromną liczbę gatunków żyjących w morskich głębinach, ale także odbyć spacer w przeszklonym tunelu, między rekinami; zaobserwować, jak wygląda karmienie morskich stworzeń, a po skończonej wizycie przejść do specjalnej, doświadczalno-rozrywkowej części pawilonu, wyposażonej w różne tematyczne urządzenia, zrobić sobie zdjęcia z rzeźbami morskich potworów na tarasie, a kiedy się zmęczymy i zgłodniejemy – posilić się w restauracji na piętrze. Oceanarium oferuje zniżki na bilety grupowe, rodzinne i – uwaga! – honoruje karty dużych rodzin z innych krajów!
Fot. Juanedc / Flickr, CC BY 2.0
Ogród Zoologiczny i Delfinarium
Barceloński ogród zoologiczny oferuje wiele atrakcji dla najmłodszych – warto śledzić jego stronę internetową. Największą atrakcją jest niewątpliwie delfinarium, w którym dwa razy dziennie odbywają się specjalne pokazy zwyczajów, karmienia i treningu tych przepięknych morskich ssaków. W zoo znajduje się też przygotowana specjalnie z myślą o maluchach interaktywna farma, gdzie dzieci mogą pogłaskać i nakarmić wiejskie zwierzęta, takie jak owce, kozy czy kurczęta. Wejściówki do ogrodu zoologicznego nie należą do najtańszych, ale śledząc stronę internetową można natrafić na ciekawe promocje, których jest w ciągu roku naprawdę dużo.
Fot. Bill Stilwell / Flickr, CC BY-SA 2.0
Parc de la Ciutadella i Muzeum Czekolady
W samym centrum miasta, tuż obok ogrodu zoologicznego, znajduje się piękny Parc de la Ciutadella, w którym można przepłynąć się łódką po stawie, nakarmić papugi, wziąć udział w jednej z rozlicznych darmowych sesji sportowych (joga, kickboxing, karate, zumba i inne) bądź też skorzystać z oferty któregoś z placów zabaw: największy z nich, poza typowymi urządzeniami, takimi jak zjeżdżalnie czy huśtawki, posiada spory zestaw zabawek i sprzętów pobudzających dziecięcą wyobraźnię, a także specjalną świetlicę, w której najmłodsi mogą – samodzielnie lub pod kierunkiem animatorów – tworzyć własne prace plastyczne. Zarówno wejście do parku, jak i korzystanie z placu i świetlicy jest całkowicie bezpłatne.
Zaraz obok parku znajduje się zaś Muzeum Czekolady – przed odwiedzeniem go warto zajrzeć na stronę internetową, gdyż często odbywają się tam ciekawe zajęcia i warsztaty.
Fot. Jaume Escofet / Flickr, CC BY 2.0
MACBA – Muzeum Sztuki Nowoczesnej
Wizyta w Muzeum Sztuki Nowoczesnej nie brzmi jak coś, co mogłoby być atrakcyjne dla dzieci? Nic bardziej mylnego! MACBA od kilku lat przygotowuje specjalną ofertę MACBA en Familia czyli MACBA dla Rodziny: zajęcia i warsztaty w ciekawy sposób przybliżające sztukę nowoczesną, zapoznające z różnorodnymi materiałami plastycznymi i fakturami oraz udostępniające specjalną „strefę dotykową”, gdzie można zaspokoić swoją ciekawość i, jak sama nazwa wskazuje, dotknąć eksponatów.
Fot. Nacho Pintos / Flickr, CC BY 2.0
CosmoCaixa
W budynku Muzeum Nauki znajduje się obecnie doświadczalne centrum naukowe uwielbiane przez małych odkrywców. Podczas wizyty dzieci mogą odwiedzić sztuczny las deszczowy, salę ewolucji, planetarium, przeprowadzić własne doświadczenia naukowe, poznać i dotknąć różne gatunki zwierząt śródziemnomorskich, a wszystko to za naprawdę niewygórowaną cenę.
Korzystając z hiszpańskiego słońca i pięknej pogody, warto przejść się do parku Joan Brossa na wzgórzu Montjuïc. Znane jest ono przede wszystkim z weekendowych wieczornych pokazów fontann – tzw. spektakli „woda, światło, dźwięk”. Warto jednak rozważyć także spacer za dnia. Przechadzka po przepięknych ogrodach, w których znajdziemy atrakcje pozwalające obcować z muzyką, takie jak „poduszki”, grające, gdy się na nie nadepnie, czy równoważnia-klawiatura, dostarczy niezapomnianych wrażeń! Poza strefą muzyki, park Joan Brossa posiada też place zabaw, park linowy (na zdjęciu u góry), a zaraz obok jest przecudny, cieszący zmysły ogród botaniczny.
Fot. Oh-Barcelona.com / Flickr, CC BY 2.0
Parc del Laberint d’Horta
Nieco dalej od centrum, na północy miasta, znajduje się pełen różnego rodzaju zakamarków i tajemnic Parc del Laberint d’Horta, którego największą atrakcją jest niewątpliwie labirynt – odszukanie drogi wyjścia z niego stanowi fantastyczną rozrywkę dla najmłodszych, ale też i dla rodziców. Kiedy zaś już zmęczymy się bieganiem po labiryncie, możemy pójść nad staw, karmić kaczki… i żółwie.
Fot. Adrian Scottow / Flickr, CC BY-SA 2.0
Granja d’Aventura Park
Jeśli ktoś miałby chęć wybrać się za miasto, warto odwiedzić Granja d’Aventura Park w Viladecavalls, oferujący możliwość poobcowania ze zwierzętami hodowlanymi, poznania i dotknięcia (pod okiem doświadczonych opiekunów, oczywiście) zwierząt egzotycznych, takich jak węże i jaszczurki, świetną zabawę w parku linowym, warsztaty ogrodnicze oraz tradycyjny plac zabaw i strefę piknikową z barem.
Szlak murali w Esteponie, zwany po hiszpańsku La Ruta de Murales Artísticos de Estepona, powstał we wrześniu 2012 roku. Mieszkańcy marzyli o odświeżeniu wizerunku miejscowości, o przyciągnięciu turystów i, co najważniejsze, o upiększeniu niezbyt urodziwych blokowisk na obrzeżach miasteczka. Postanowiono, że fasady nieatrakcyjnych budynków zostaną udostępnione lokalnym artystom. Liczące nawet do 80 metrów wysokości białe, gładkie powierzchnie aż prosiły się o odrobinę koloru.
Dziś, po kilku latach, estepońskie murale trudno jest zliczyć – jedna praca powstaje około 2-3 tygodni, więc przedmieścia zapełniają się nimi w szybkim tempie. Do najsłynniejszych należy bez wątpienia Día de Pesca czyli “Dzień na rybach”, uważany za największy mural w Hiszpanii. Rozciąga się on na 6 równoległych fasad i pokrywa łącznie około 1.000 m². Jego autorem jest Jose Fernandez Rios, który stworzył także kilka innych lokalnych dekoracji, w tym bardzo lubiany przez dzieci mural Regando el Jardin (“Podlewając ogród”).
Mapę wszystkich murali otrzymać można w lokalnym biurze turystycznym przy Plaza de Las Flores.
Jeśli za synonim włoskości obierzemy elegancję, erudycję, wrażliwość na piękno, a także otwartość, pewną dosadność i pikantność wypowiedzi, to wspomnienia mojego profesora, przyjaciela i autorytetu, noszące tytuł Włoskie dzieciństwo, są książką na wskroś włoską; może nawet najbardziej włoską, jaką czytałam w ostatnich latach. Bo taki też jest sam autor.
Roberto Salvadori urodził się w 1943 roku we Florencji. Jest filozofem, pisarzem, erudytą. Znawcą sztuki i kultury, a zarazem osobą, która jak mało kto potrafi cieszyć się życiem codziennym. Mężczyzną eleganckim i wyrafinowanym, ale także świetnym kompanem, dowcipnym rozmówcą, wyrozumiałym nauczycielem. Czytając zapiski z jego toskańskiego dzieciństwa, odnoszę wrażenie, że tego wszystkiego nauczył się właśnie we Florencji. Od babek, które były mocnymi osobowościami. Od polityków, których działania nie były dla malca zrozumiałe. W mieście, które dało światu najwspanialsze dzieła sztuki, ale widziało też biedę, cierpienie, wojnę. Przez dziesiątki dużych i małych wydarzeń, które wypełniają życie dziecka. Uczył się każdego dnia, pilnie: samotności, erotyzmu, śmierci. Przemijania. Szczęścia. Jak przeczytałam w jednej z recenzji, Włoskie dzieciństwo to raport o wtajemniczeniach, bo dzieciństwo z natury rzeczy jest erą wtajemniczeń. Cóż, mało który raport czyta się tak dobrze; mało którą inicjację opisano tak doskonale.
Kilkanaście euro wydanych na bilet i 75 minut spędzonych pod ziemią w kasku na głowie – oto koszt przeżycia, które miłośników antyku może doprowadzić do łez wzruszenia. Zresztą chyba nie tylko ich. Przewodnicy oceniają, że wśród każdej 25-osobowej grupy, która bierze udział w Progetto Domus Aurea, przynajmniej połowa turystów ma zwykle drobne trudności z kontynuowaniem zwiedzania – tak wielkie wrażenie robi na nich kluczowy punkt programu wycieczki po siedzibie rzymskiego cesarza. Jest nim projekcja filmu, który pozwala przenieść się w czasie o 20 wieków – to po nim z trudem powstrzymują się od głośnych, pełnych emocji komentarzy, nalegają na powrót do pawilonu, w którym odbywa się pokaz, i wielokrotnie pytają o możliwość ponownego w nim udziału.
Złoty Dom Nerona otwarto niedawno dla zwiedzających po długiej renowacji, przy czym podziwianie go nadal możliwe jest tylko z przewodnikiem, po uprzedniej rezerwacji. Ukryty pod ruinami term Trajana fragment gigantycznej – 80-hektarowej! – rezydencji jednego z najbardziej kontrowersyjnych rzymskich władców kusi dziś jednak czymś więcej, niż tylko zimnymi ścianami z opus reticulatum. Dzięki inicjatywie włoskiej instytucji Coop Culture, w jednym z pomieszczeń pawilonu, zwanym Sala della Volta Dorata, zorganizowano pokaz z wykorzystaniem przyrządów przenoszących do rzeczywistości wirtualnej. Włożywszy na nos specjalne okulary, mamy możliwość podziwiania antycznych malowideł, delektowania się wysmakowaną architekturą i spacerowania po pięknym cesarskim ogrodzie. Poznajemy świat, który, w wyniku damnatio memoriae rzekomego podpalacza Rzymu, znikł przed dwoma tysiącami lat. Materiał graficzny zrealizowany na potrzeby programu jest bardzo wysokiej jakości – nie obawiajcie się więc tandetnych kolorów, szaleństwa pikseli i atmosfery niczym z gry komputerowej. Przygotujcie się raczej na kilkunastominutową podróż w czasie, po której zwiedzanie Wiecznego Miasta nie będzie już takie samo.
Są w mediach tematy, które powracają jak bumerang: w listopadzie zaskoczeni przez zimę drogowcy, latem – walka z nieoczekiwanymi upałami i sposoby na ich przetrwanie. W ten ostatni doskonale wpisuje się wątek chłodzącego przysmaku, zwanego na Półwyspie Apenińskim „gelato”.
O jego historii, a także o niezwykłym muzeum – Muzeum Lodów – opowiadałam jakiś czas temu na antenie Polskiego Radia. Aby posłuchać audycji radiowej, zajrzyj tutaj: Antyczna historia lodów.
O włoskich lodach można bez końca. W swoich rozmaitych tekstach i wystąpieniach wspominałam już o wielu faktach z nimi związanych. Mówiłam o przydatnym teście „na pistację” (omijamy szerokim łukiem lodziarnie, w którym lody pistacjowe mają barwę jaskrawozieloną, oznaczającą mnogość sztucznych barwników; zamawiamy deser tam, gdzie znajdziemy kolor zgniłozielony – coś między wyblakłą ochrą a oliwką). Informowałam, że mrożonymi przysmakami delektowali się już antyczni Rzymianie. Pisałam o alchemiku Katarzyny Medycejskiej, któremu zawdzięczamy podobno współczesną formę gelato. Podkreślałam, że najlepsze lody jadłam bodajże w Brescii, a nocami śnię o tych fiołkowych z Neapolu. O lodach rozprawialiśmy także na łamach prowadzonego przeze mnie niegdyś magazynu „La Rivista”. Ola Seghi, moja koleżanka-specjalistka od włoskiej kuchni, cytowała w swoim artykule źródła, według których Włosi wydają rocznie na lodowe desery około 2.5 miliarda euro.
Nie powiedzieliśmy jeszcze jednak pewnej bardzo ważnej rzeczy!
Starożytni Grecy i Rzymianie znali dziewięć Muz – bogiń sztuki i nauki; wyróżniali dziewięć dyscyplin, którymi te urodziwe córki Zeusa się zajmowały. Współcześni dopisali do nich jeszcze dziesiątą (kino) i jedenastą (telewizja). Dziś okazuje się, że po olimpijskich zboczach musi stąpać jeszcze jedna bogini, bowiem lody, jak każda szanująca się dziedzina sztuki, doczekały się swojego muzeum.
Gelato Museum Carpigiani, bo tak brzmi pełna nazwa tego przybytku, znajduje się w miejscowości Anzola dell’Emilia, niedaleko Bolonii. Uważane jest za jedno z najpiękniejszych i najbardziej oryginalnych muzeów świata. Figuruje także w rozmaitych angielskojęzycznych rankingach typu „the coolest places in the world” i to wcale nie ze względu na panującą tam temperaturę. Nic dziwnego – jest to najprawdopodobniej pierwsze muzeum tego typu na świecie; otwarto je w 2012 roku. Stworzone w centralnej siedziby firmy Carpigiani, produkującej maszyny gastronomiczne, zajmuje ponad 1 000 m kwadratowych powierzchni, na której pokazane są najważniejsze etapy historii lodów. Podzielono je na pięć grup tematycznych.
1. Okres od czasów najdawniejszych po trzynasty wiek naszej ery (czas sorbetów – jeśli tak można określić desery przygotowywane na bazie śniegu). W sekcji tej dowiemy się, że w starożytnej Mezopotamii niewolnicy przebywali pieszo dziesiątki kilometrów, aby dostarczyć możnym śnieg, potrzebny do stworzenia chłodzącego smakołyku, a Arabowie uprawiali na Sycylii 400 gatunków kwiatów, które nadawały smak ich sorbetom.
2. Okres bezpośrednio po narodzinach lodów (XVI-XVIII wiek). To tutaj poznajemy bliżej historię Cosima Ruggierego, alchemika i astrologa na dworze Katarzyny Medycejskiej. Zetkniemy się też z nazwiskiem Bernarda Buontalentiego, architekta uważanego za pomysłodawcę lodów na bazie kremu jajecznego, oraz wieloma innymi postaciami, którym zawdzięczamy rosnącą popularność gelato.
3. Moment rozpowszechnienia się lodów na całym świecie (wiek XIX i XX).
4. Czas nowych technologii (pierwsza połowa XX w.), kiedy to wynaleziony zostaje rożek na lody. Oczywiście w Italii, gdzie rozpowszechnia się zwyczaj konsumpcji lodów na ulicy, podczas spaceru.
5. Druga połowa XX wieku: okres świetności produkcji włoskiej.
W poznaniu fascynującej historii lodów pomagają zwiedzającym liczne materiały interaktywne, prezentacje multimedialne, około 10.000 fotografii, nagrania video, a także zabytkowe maszyny, akcesoria i narzędzia.
Muzem czynne jest od wtorku do soboty między 9 a 18. Aby w pełni rozkoszować się proponowanymi tam atrakcjami, należy dokonać rezerwacji, która konieczna jest do udziału w zajęciach laboratoryjnych. Za 45 euro, podczas trwającego 3 i pół godziny spotkania, możemy nauczyć się szykować lody pod okiem mistrzów z firmy Carpigiani. Istnieje także opcja dla grup – co powiecie na team building wśród lodowych przysmaków? Wszystko to w wesołej, włoskiej atmosferze, ale na najwyższym poziomie merytorycznym. Warto bowiem pamiętać, że dla firmy Carpigiani jest to już druga inicjatywa tego typu: prowadzi ona także oblegany przez studentów z całego świata Uniwersytet Lodów, gdzie prowadzone są kursy aż w 10 różnych językach.
Co kryje się za samą marką, czy raczej nazwiskiem – Carpigiani? Poerio i Bruto, dwaj bracia-inżynierowie z Bolonii, to postacie niezwykle ważne w historii włoskich kulinariów. Zawdzięczamy um bowiem maszynę do lodów, którą zbudowali w 1945 roku i która do dziś uważana jest za podstawowe wyposażenie każdej lodziarni. Szacuje się, że codziennie na całym świecie sprzedawanych jest około 150 milionów porcji lodów wyprodukowanych w rzeczonym automacie.
Jeśli tego lata będziecie akurat w regionie Emilia-Romania, koniecznie odwiedźcie lodowe miasteczko niedaleko Bolonii. Jest naprawdę supercool! Ja zaś pędzę złożyć hołd lodowej Muzie. Właśnie wyciągnęłam śródziemnomorski przepis na czekoladowe lody z rozmarynem, który przekazała mi kiedyś Aleksandra Seghi.
LODY CZEKOLADOWE Z ROZMARYNEM
Składniki: 180 ml mleka
120 ml śmietany
60 ml słodzonego, skondensowanego mleka
50 g cukru
20 g gorzkiego kakao
1 mała gałązka rozmarynu
Rozmaryn na ilustracji w szesnastowiecznym włoskim zielniku
Przygotowanie: Do mleka wsypać kakao, dodać cukier oraz mleko skondensowane. Podgrzewać na małym ogniu tak, by nie doszło do wrzenia. Mieszać bez przerwy tak, by nie utworzyły się grudki. Kiedy wszystkie składniki dobrze się ze sobą połączą, masę odstawić do ostygnięcia. Listki rozmarynu zmiksować i dodać do masy lodowej. Całość odstawić na pół dnia, a najlepiej na całą noc. Zmiksować i włożyć do zamrażalnika.
Do dziś pamiętam pierwszy raz, kiedy spróbowałam izraelskiego malabi. Moi obecni, a wtedy przyszli teściowie zabrali mnie na obiad do restauracji z pięknym ogrodem. Siedziałam przy bujnym różanym krzaku pnącym się po wysokim, starym murze. Po smakowitym posiłku kelner przyniósł miseczki wypełnione czymś, co wyglądało niczym włoska panna cotta posypana orzechami i wiórkami kokosowymi. Przez chwilę zastanawiałam się, czy intensywny różany aromat, który zupełnie mnie obezwładnił, to sprawka ogrodu czy deseru… Szybko jednak przestałam się nad tym głowić, zbyt zajęta pałaszowaniem jednej z najlepszych rzeczy, jakie kiedykolwiek próbowałam. O tak – malabi, choć niepozorne i proste w wykonaniu, jest zdecydowanie nieziemskim przysmakiem, choćbyście próbowali przekonać mnie, że tytuł dzisiejszego tekstu jest tandetny albo przesadzony.
Izraelskie malabi, po grecku zwane mαχαλλεπί (mahallepi), znane w świecie także jako muhallebi albo muhallabia, jest bliskowschodnim deserem, stworzonym ponoć w dalekim siódmym wieku przez pewnego perskiego kucharza, który przygotował go dla arabskiego generała al-Muhallab bin Abi Sufra. Ten zasmakował w kremowym daniu tak bardzo, że zdecydował się firmować je własnym nazwiskiem. Dziś malabi doczekało się niezliczonej ilości wariacji – z pistacjami, orzechami włoskimi, wanilią, syropem z granatu czy wodą pomarańczową.W Izraelu, gdzie część społeczeństwa przestrzega reguł koszerności, niektórzy przyrządzają je na bazie mleka migdałowego, dzięki czemu może być spożywany po posiłku mięsnym. W wielu rodzinach szczególnym powodzeniem cieszy się natomiast w czasie Szawuot (Święta Tygodni), które właśnie obchodzono – być może dlatego, że tradycyjnie jada się wówczas potrawy mleczne, ale być może także dlatego, niektórzy określają Szawuot Festiwalem Róż, a to właśnie woda różana jest najpowszechniejszym dodatkiem do malabi.
Gdzie zjeść najlepsze malabi? Oczywiście w samym Izraelu. Pysznie smakuje zwykle w małych sklepikach w arabskiej części Jaffy; ja osobiście uwielbiam także to serwowane w barze na samym końcu bazaru Karmel (od strony Nachalat Binyamin). Ostatnio odkryłam jednak prawdziwą świątynię malabi: lokal, w którym serwuje się tylko i wyłącznie ten smakołyk. Nosi on mało odkrywczą nazwę HaMalabiya, a znajdziecie go przy ulicy Allenby, pod numerem 60. Z tego, co wiem, jego właściciele otworzyli też dwa inne lokale, jednak to właśnie tutaj, w samym sercu Tel Awiwu, pyszny kremowy deser smakuje ponoć najlepiej.
Uśmiechnięta obsługa i masa dodatków do wyboru – coś wspaniałego!Malabi, jak widać, doskonale pasuje do gier planszowych!
W oczekiwaniu na najbliższy lot do Izraela, możecie też spróbować przyrządzić małe-boskie-co-nieco we własnej kuchni. Ja wykorzystuję do tego celu mąkę ryżową, a na koniec polewam wszystko syropem malinowym.
Składniki na 4 porcje:
¼ szklanki mąki ryżowej
1 szklanka mleka
1 szklanka śmietanki kremówki
¼ szklanki cukru
1 łyżeczka wody różanej
sos malinowy, truskawkowy lub inny według uznania; można też posypać orzechami
KAŻDY MA SWOJĄ ULUBIONĄ WERSJĘ MALABI. JA LUBIĘ PAŁASZOWAĆ JE Z OWOCAMI PISTACJOWYMI, KOKOSEM I DUŻĄ ILOŚCIĄ SOKU
Mąkę ryżową rozprowadzamy w połowie szklanki zimnego mleka; resztę mleka gotujemy ze śmietanką oraz cukrem i dolewamy do niego rozprowadzoną w zimnym mleku mąkę ryżową. Gotujemy kilka minut na małym ogniu, ciągle mieszając, aż do zgęstnienia. Dodajemy wodę różaną i dalej mieszamy. Jeszcze ciepłe przelewamy do pucharków. Gdy ostygnie, wstawiamy do lodówki. Podajemy schłodzone, po uprzednim polaniu sosem i posypaniem wybranymi dodatkami.
HaMalabiya, Allenby Street 60, Tel Awiw, Izrael
Strona korzysta z plików cookies w celach statystycznych, zgodnie z Polityką prywatności.