Posted on

Mama bohatera

– Uuorrrrrrraaggghhh! – zaryczał ogromny ogr, który wyskoczył ku nim z nader groźną miną.
– Cofnij się, mamo! – rycerz postąpił naprzód i dobył miecza. – Zabiję go!
– Jak to „zabijesz”? – odparła, ciągnąc go za ramię. – Kto cię tego nauczył?
– Mamo, to jest ogr!
– Niech no zerknę – rzekła mama i stanęła twarzą w twarz z ogrem, który aż zamilkł ze zdumienia, nie bardzo wiedząc, co ma począć.
– Co z tobą, u licha?
– Bo… jestem głodny.
– I nie masz mamy, która by ci robiła kanapki?
– Miałem, ale… zabił ją jakiś rycerz! Moja biedna mamusia…! – i ogr zalał się rzewnymi łzami.

 

mama-bohatera
 

Świat dziecięcych fantazji pełen jest smoków, dziwacznych stworów, pięknych księżniczek i walecznych rycerzy, niesamowitych przygód i bohaterskich czynów. Wie to dobrze każda mama (a i niejeden tata), spędziwszy wiele wieczorów przy dziecięcych łóżkach, czytając bajki, baśnie, legendy i opowieści. W tej historii również znajdziemy znajomych bohaterów i często wykorzystywane motywy: króla w opałach, śmiałego rycerza, do którego zwróci się o pomoc, a także ogry, elfy i dużo magii.

Na tym jednak kończy się zwyczajność opowieści autorstwa popularnego w Hiszpanii duetu autorów książek dla dzieci – Roberta Malo i Franscisca Javiera Mateosa. Znani są oni bowiem z tego, że lubią „wziąć na warsztat” dobrze znany koncept, a następnie całkowicie go zmienić, w efekcie dając nam coś zupełnie nowego, świeżego i oryginalnego – to pod względem języka, to sposobu narracji, to wreszcie samej fabuły i jej bohaterów.

Nie inaczej jest z Mamą bohatera – książką cieszącą się w Hiszpanii niesłabnącą popularnością od czasu jej wydania w 2011 roku. Szybko przekonujemy się nie tylko o tym, że średniowieczna opowieść o rycerzach i zamieszkujących baśniowe krainy stworach pełna jest odniesień do współczesności, ale również, że – wbrew naszym oczekiwaniom – to nie król jest jej głównym bohaterem. Nie jest nim też bohaterski szermierz o wdzięcznym imieniu Dick van Dyke, wykonujący zlecone przez władcę zadanie. Bohaterem tej opowieści jest bowiem… mama rycerza.

Postać ta może nam, rodzicom, wydawać się irytująca w swojej nadopiekuńczości wobec syna – dziś pewnie określilibyśmy ją jako mamę-helikopter, krążącą nieustannie nad swoim dzieckiem, nieustannie czujną i w pogotowiu, mającą odpowiedź na wszystko i zawsze gotową wkroczyć do akcji. Na szczęście, nie brakuje jej jednak też odwagi, śmiałości i charakteru, a kierują nią same szlachetne pobudki. Jednym słowem, posiada wszelkie przymioty baśniowego bohatera, jednocześnie będąc zaprzeczeniem klasycznej baśniowej postaci kobiecej: cichej, biernej, czekającej na to, aż ktoś rozwiąże za nią wszystkie problemy i za rękę poprowadzi ku szczęśliwemu zakończeniu.

W tradycyjnych baśniach siłą popychającą bohaterów do działania jest zazwyczaj uczucie, najczęściej miłość rycerza ku nadobnej białogłowej, którą ratuje z opałów. Także w tej historii siłą napędową jest miłość, jednak – jako że mówimy o baśni duetu Malo-Mateos – będzie to miłość w innym wydaniu: więź matki i dziecka. Nie tylko pomaga ona rycerzowi wykonać zadania, ale również sprawia, że czytelnik wybaczy głównej postaci jej nadopiekuńczość, wścibstwo, a czasem nawet – mówiąc kolokwialnie – obciachowość.

Pisząc o Mamie bohatera, nie można nie wspomnieć o doskonałych ilustracjach autorstwa Marjorie Pourchet, stanowiących wspaniałe dopełnienie nowatorskiego dzieła pisarzy. Młoda, ale uznana ilustratorka również lubi bawić się techniką i koncepcją, wzbogacając tradycyjne obrazy absurdalnymi bądź anachronicznymi detalami i nadając portretowanym postaciom groteskowy, prześmiewczy rys, doskonale komponujący się z żartobliwym, przekornym tonem narracji.

Mama bohatera nie jest baśnią klasyczną, ale, łamiąc konwencje, gwarantuje małym czytelnikom świetną zabawę, niosąc jednocześnie bardzo tradycyjne i pełne ciepła przesłanie. Przesłanie o mocy matczynej miłości, która daje dziecku tak bardzo potrzebną w dorosłym życiu siłę i pozwala dokonywać prawdziwie bohaterskich czynów.

 

___________________________________
Wydanie polskie:

Mama bohatera (La madre del héroe)

tekst: Roberto Malo i Francisco Javier Mateos
ilustracje: Marjorie Pourchet
przekład: Filip Łobodziński
wydawnictwo: Tako

Posted on

Zdobywcy czyli Hakovshim

Nie często daję się uwieść nowym modom i trendom; zwykle reaguję na nie dosyć sceptycznie. W wypadku pewnej nowej tendencji kulinarnej, która święci triumfy w Tel Awiwie, czuję jednak, że moje serce zostało zdobyte.

FullSizeRender
Nic w tym pewnie dziwnego, skoro nazwa lokalu, który w rzeczoną tendencję wpisuje się idealnie, to Hakovshim czyli Zdobywcy. Znajduje się on tuż przy słynnym targu Shuk haKarmel, pod adresem Hakovshim st. 48, i w menu ma tylko potrawy przygotowane na bazie świeżych produktów z pobliskich straganów. Jest to jeden z wielu tego typu lokali, jakie wyrastają ostatnio jak grzyby po deszczu w Izraelu. “Hakovshim jako jeden z niewielu nie ma słowa shuk w nazwie” – tłumaczy mi Guy, jeden z bywalców.

wsrodku
“Większość pozostałych nazywa się podobnie: Le Shuk, Be Shuk itp.” (shuk to po hebrajsku targ, bazar). Mówiąc już zupełnie poważnie, nie wiem, czy Hakovshim przypadł mi do gustu ze względu na nazwę, czy raczej dogodne położenie, przyjemny wystrój i naprawdę świetną kuchnię, ale jedno jest pewne – lubię to miejsce wyjątkowo i bardzo Wam polecam. Marzę przy tym, by i przy polskich bazarkach można było w miłych warunkach zjeść sezonowe pyszności, bezpretensjonalne, a zarazem bezsprzecznie wyrafinowane, bo oryginalne, barwne i naprawdę wyśmienite.

Posted on

Między językiem a sercem

XVI-wieczny cesarz Karol V miał powiedzieć, że po łacinie rozmawia z Bogiem, po włosku z muzykami, po hiszpańsku z żołnierzami, po niemiecku ze służbą, po francusku z kobietami, a po angielsku ze swoim koniem. Słowa te różnie interpretowano, używając ich jako argumentu w wielu dyskusjach, a nawet naukowych debatach. Przez ostatnie pół tysiąca lat nie znaleziono jednak odpowiedzi na pytanie, czy rzeczywiście francuski najlepiej nadaje się do romantycznych uniesień, niemiecki do rozmów o sprawach przyziemnych, a włoski do rozprawiania o sztuce. Nic też nie wskazuje na to, aby coś się w tym temacie zmieniło… Mimo to nikt z nas nie wątpi chyba, że, poznając inne języki, otwieramy się na świat, a jednocześnie – co chyba najważniejsze – odkrywamy nowe strony siebie samych.

Simone_Martini


Od struktury do percepcji

Jak nauka i używanie nowego języka wpływa na naszą postawę życiową? Znany filozof Hans-Georg Gadamer twierdził, że tradycja językowa, w której wzrastamy, kształtuje naszą wizję świata. Przez język przekazywane są bowiem normy społeczne, a także kwestie moralne i estetyczne. Czy porozumiewając się w innym języku, stajemy się inną osobą? Choć odpowiedź na to pytanie nie jest jednoznaczna, to trudno jednak zaprzeczyć, że wybór kodu, w którym będziemy się wypowiadać, może mieć wpływ zarówno na nasze zachowanie, jak i samopoczucie.

Właśnie na tych zagadnieniach skupia się teoria relatywizmu językowego, a szczególnie tak zwana hipoteza Sapira-Whorfa (od nazwisk badaczy Edwarda Sapira i Benjamina Lee Whorfa), która opiera się na refleksji nad związkami między językiem i myśleniem. Nasz obraz świata, a jeszcze wcześniej – percepcja rzeczywistości – zależą w dużej mierze od struktury języka, w których ten obraz, także w myślach, werbalizujemy. Już w XIX wieku Humboldt powiadał przecież, że myślimy tak, jak mówimy, ale jednocześnie mówimy tak, jak myślimy…

pasja


Być jak Archimedes

Lingwiści mówią zatem o tzw. funkcji heurystycznej języka. Termin ten pochodzi od greckiego czasownika εὑρίσκω (heuriskō) – „znajduję” i odnosi się do umiejętności wykrywania nowych faktów, do znajdowania związków między faktami oraz do aktywnej roli języka w procesie poznania. Organizując ludzkie postrzeganie rzeczywistości, ma on, mówiąc krótko, wpływ na nasze doświadczenie. Jak Archimedes, który wykrzyknął εὕρηκα (heurēka), czyli „znalazłem”, w wannie pełnej wody, tak i każdy z nas może zaobserwować i nazwać inne elementy rzeczywistości w zależności od języka, który wybierzemy w danym momencie.

canestracaravaggio
Sapir zauważał, że język warunkuje nasze refleksje nad światem; Whorf posuwał się jeszcze dalej, twierdząc, że segmentacji natury dokonujemy zgodnie z wytycznymi, jakie kreśli nam język. Wyodrębniamy pewne elementy rzeczywistości nie dlatego, że rzucają się one w oczy każdemu, ale dlatego, że strumieniowi wrażeń, który nieustannie nam towarzyszy, strukturę nadaje system językowy. Fakt ten ma niesłychaną wagę we współczesnej nauce – pisze Whorf – oznacza bowiem, że nikt nie potrafi opisać rzeczywistości całkowicie bezstronnie. (…) Postrzegający nie utworzą sobie tego samego obrazu świata na podstawie tych samych faktów fizycznych, jeśli ich zaplecza językowe nie są podobne lub przynajmniej porównywalne (B. L.Whorf, Język, myśl, rzeczywistość).


Poznaj siebie, ćwicz uważność

Porzucając naukowy dyskurs na rzecz prostego przedstawienia sprawy, możemy powiedzieć, że choć świat wokół nas jest jeden, to istnieje nieskończenie wiele możliwości jego interpretacji. Skoro zaś język nierozerwalnie łączy się z kulturą, to naturalnym jest, że decydując się na jego używanie, zaczynamy włączać do swojego zachowania jej elementy, jak również zwracać uwagę na inne składowe otaczającej nas rzeczywistości.

biznes


Ileż razy słyszeliśmy od miłośników Hiszpanii, że, mówiąc w drugim najpopularniejszym języku naszego globu, czują się bardziej otwarci i spontaniczni?
Jak wielu studentów włoskiego upierało się, że, porozumiewając się w języku Dantego, człowiek staje się radośniejszy i pełny życia? I czy większość z nas nie uważa, że nawet banalna kwestia omówiona w języku francuskim wydaje się nagle bardziej elegancka i wysublimowana? Podczas procesu nauki poznawanie tych prawidłowości może być zaskakujące i stanowić prawdziwie pasjonującą przygodę z odkrywaniem… samego siebie. Stąd już tylko krok do ćwiczenia uważności, jakże ważnej w promowanym przez nas powolnym stylu życia właściwym dla Śródziemnomorza.

Czuć więcej, widzieć więcej

Jednak używany język może uczynić nas nie tylko szczęśliwszymi, bardziej namiętnymi czy eleganckimi. Badania jednoznacznie pokazują, że osoby znające kilka języków są bardziej empatyczne i łatwiej przychodzi im przyjmowanie perspektywy innych. W świetle ostatnich odkryć, ludzie wielojęzyczni nie mają wprawdzie znaczącej przewagi intelektualnej, której doszukiwano się u nich w poprzednich dekadach, ale wykazują zdecydowaną wyższość uczuciową – znajomość języków pozwala bowiem poszerzyć gamę odczuwanych emocji.

Im więcej czujemy, tym więcej mamy do zaoferowania; im więcej zauważamy, tym więcej możemy przekazać. Przyswoiwszy różne języki, możemy pozytywnie wpływać nie tylko na swoje odczuwanie świata, ale także być bardziej pomocnym i życzliwym wobec otoczenia, potrafiąc wczuć się w stan wewnętrzny drugiej osoby. Naukowcy są na przykład zgodni, że dzieci, które słyszą w domu więcej niż jeden język, potrafią lepiej zrozumieć relacje społeczne i zinterpretować zachowania innych. Nie ma żadnych przesłanek, by sądzić, że inaczej sprawa ma się z językiem wyuczonym w stopniu bardzo dobrym w późniejszym wieku. Poznając nowy język, stajemy się bardziej przychylni i wyrozumiali. Czy przesadą będzie więc powiedzieć – lepsi?

Francisco_de_Goya_y_Lucientes_-_Manuel_Godoy,_Duke_of_Alcudia,_'Prince_of_the_Peace'_-_WGA10046 copy


Ucz się języków, zrób coś dla innych

Także i na to pytanie odpowiadało już wielu badaczy. Mnie najbliższe są dobitne słowa profesor Claire Kramsch z Berkeley University, która podkreśla, że nauka języków obcych nie ma na celu osiągnięcia przewagi politycznej ani usprawnienia funkcjonowania mózgu u niemowląt, jak chcieliby niektórzy. Ma służyć czemuś zupełnie innemu, o wiele ważniejszemu: pozwalać na prawdziwe zrozumienie drugiego człowieka; na komunikację tam, gdzie jeden język doszedł już do granic swoich możliwości i zawiódł.

Może, jak i w wielu innych kwestiach, także w tym przypadku warto porzucić egocentryczne myślenie i zastanowić się na kwestią postawioną inaczej: co ja mogę dać światu i drugiemu człowiekowi, mówiąc w różnych językach?

____________________________________________________________________

Materiał powstał we współpracy z Education First – liderem na rynku edukacyjnym, łączącym naukę języków obcych z wymianą kulturową i oferującym, w rejonie basenu Morza Śródziemnego, kursy językowe we Francji, Hiszpanii, na Malcie i we Włoszech.

Posted on

Apulia od kuchni

Lu sule, lu mare, lu ientu – słońce, morze i wiatrto trzy pierwsze słowa, które poznałam w dialekcie włoskiego południowego regionu Apulia. Chociaż, by nie wywołać przypadkiem rewolucji (a jak wiadomo, im bardziej na południe, tym krew burzy się łatwiej), powinnam raczej napisać: w dialekcie najbardziej znanej jego części, Salento. Jak się szybko okazało, były to tylko pierwsze z wielu słówek, które z czasem przyswoiłam, zarówno w celu lepszej adaptacji, jak i po prostu przetrwania. Ileż można bowiem kupować w wiejskim sklepiku ten sam ser, którego nazwę podsłuchało się przypadkiem… Albo wskazywać palcem co raz to inną zieleninę, o której istnieniu wcześniej nawet się nie śniło. W Apulii po prostu trzeba obcować z lokalną mową. W innym przypadku nie zrozumiemy, że, określając nas lu cristianu, nikt nie odnosi się do naszej religijności, a jedynie zwraca się per „człowieku” (ot, taka fantazja!). Ważne to także dlatego, że tym chwilami zupełnie niezrozumiałym dialektem posługuje się wciąż duża część mieszkańców regionu. Należy do nich chociażby Antonio, ogrodnik moich znajomych, który pozdrawiał mnie każdego poranka donośnie wypowiedzianym bonzòrni, zastępującym słyszane codziennie w Rzymie buongiorno. Następnie kładł na werandzie dorodne pummitori – pomidory, zapewniał o kontynuacji beddu tiempu – ładnej pogody – i wracał a fatia – do pracy, co według moich wcześniejszych informacji brzmiało zawsze al lavoro. Cóż, człowiek uczy się przez całe życie.

Winne zauroczenia

Jakkolwiek duże byłyby trudności w porozumieniu się z rdzennymi mieszkańcami Apulii, zdecydowanie warto się pomęczyć. Ten wciśnięty w wąziutki obcas włoskiego buta, dosyć senny zakątek kraju ma wiele do zaoferowania. Najtrafniej opisują go zresztą wspomniane wyżej trzy słowa: słońce, morze i wiatr. Do tej dźwięcznej wyliczanki dodać należy również kulinarne specjały, z których słynie region, od wieków uważany za krainę płynącą oliwą i winem. To ostatnie, szczególnie czerwone, przybiera tu kilka postaci, którym nie jest daleko do doskonałości. W Salento prym wiodą etykietki NegroamaroPrimitivo di Manduria. Wina te charakteryzują się głęboką rubinową barwą (wpadajacą momentami w fiolet), a także intensywnym bukietem i ciekawym, dojrzałym smakiem. Lampka któregokolwiek z nich, szczególnie gdy sączymy ją w cieniu wiekowego gaju oliwnego pod rozgwiażdżonym niebem, może zawrócić w głowie znacznie bardziej niż wskazywałoby na to sygnalizowane stężenie alkoholu.

Ostuni
Ostuni – zwana tutaj città bianca

W cieniu figowców

Ja po raz pierwszy zawitałam do Apulii w sierpniu 2003 roku, gdzieś w okolicy nocy św. Wawrzyńca, kiedy, widząc spadającą gwiazdę, należy wypowiedzieć życzenie. Nie pamiętam już, o czym pomyślałam, patrząc w migoczące niebo; do dziś jednak nie zapomniałam widoku, który ukazał się moim oczom, gdy wysiadłam z wysłużonej już, ale wciąż jeszcze trzymającej fason granatowej Lancii Delty. Miało to miejsce na jakimś zaimprowizowanym parkingu, gdzieś pomiędzy lazurową taflą Morza Jońskiego, a wznoszącą się w oddali sylwetką città bianca, białego miasta, jak zwie się zwykle zjawiskowe Ostuni. Dokładnie od tej chwili, niezmiennie, Apulia kojarzy mi się ze spaloną słońcem ziemią w kolorze brudnej czerwieni, z rosnącymi zupełnie dziko przy autostradzie drzewkami oliwnymi i migdałowcami oraz z dopełniającymi krajobrazu leciwymi figowcami, z których zrywa się latem dojrzałe owoce. To wszystko zaś okraszone jest produkowanymi w zaciszu jakiegoś małego apulijskiego folwarku ekologicznymi powidłami z opuncji figowej, których smak jest jak powiew lata w moje rzymskie jesienne i zimowe poranki.

ingresso-masseria-chicco
Malownicza droga do jednej z masserii

Folwarki, śluby i caciocavallo

A skoro już jesteśmy przy folwarkach, zwanych w tym regionie masserie, to i im należy się osobna wzmianka. Te pamiętające odległe wieki zabudowania gospodarczo-mieszkalne doskonale sprawdzają się dzisiaj jako wyrafinowana sceneria eleganckich przyjęć weselnych, które odbywają się z reguły na pieczołowicie odnowionych dziedzińcach albo przy oświetlonych płomieniami świec basenach, zimą zaś w przytulnych wnętrzach sal kominkowych. To również swego rodzaju muzea na wolnym powietrzu, w których można zwiedzać salony pierwszych właścicieli, wiekowe kaplice z szesnastego, siedemnastego i osiemnastego stulecia lub przyjrzeć się dawnym narzędziom do tłoczenia oliwy. Odwiedzając niektóre masserie we wczesnych godzinach przedpołudniowych (później obsługa oddaje się długiej sjeście, a po południu folwarki są z reguły zamknięte), można również zaopatrzyć się w lokalne specjały: delikatny w smaku, mniej lub bardziej dojrzały ser caciocavallo, rozpływającą się w ustach kozią lub owczą ricottę o zdecydowanym zapachu, czy też maślaną burratę, będącą rozkoszą dla podniebienia i zmorą dla talii (na szczęście pamięć o tej uczcie pozostaje żywa znacznie dłużej, niż trwają poranne ćwiczenia, konieczne, by wrócić do wyjściowej wagi).

caciocavallo
Jeden z tutejszych specjałów: delikatny ser caciocavallo

Strączkowy raj

Dotkąwszy drażliwego tematu diety, trzeba od razu uczciwie podkreślić: w Apulii raczej się nie schudnie, chyba, że postawimy na urlop pełen szczerych wyrzeczeń lub dietę witariańską opartą na przykład na granatach. Owoce te mieszkańcy Apulii od wieków uznają za przynoszące szczęście. Możemy także raczyć się mniej zabobonnymi, a zwyczajnie pysznymi winogronami i figami. I choć we włoskich warunkach zachwalanie lokalnych kulinariów nie jest raczej ewenementem, to południowy region kraju, oblany z trzech stron morzem, zyskał w tym względzie specjalne uznanie także u Włochów. Kuchnia apulijska ma bowiem charakter i fantazję, choć bazuje generalnie na prostych i raczej biednych składnikach: warzywach, roślinach strączkowych oraz zbożach. Szczególnie popularne w regionie są fave, czyli dobrze nam znany bób. Miejscowe gospodynie przyrządzają z niego wyśmienite puree, zwane w tutejszych dialektach fae e fogghie lub fai e fogghie (czyli po prostu: bób i liście). Potrawę podaje się con cicoria – z cykorią (to właśnie owe liście), a w chłodniejsze wieczory z drobnymi grzankami lub podsmażonymi małymi zielonymi papryczkami (con pipaluri). Latem oczarować może też wersja con uva – z winogronami. Jak to mówią Włosi: è una favola! Po prostu bajka. Jak i zazwyczaj każdy pobyt w tym regionie.

 

Zdjęcie w tle: Mike Photo Art

Posted on

Dario Fo, Córka papieża

Prawda czy teatr?

To, co w tej książce uderza przede wszystkim, to jej konstrukcja, styl i mieszanka gatunków. Pierwsze wrażenie: nienaturalnie zagrana sztuka teatralna. A przecież autor podkreślał wielokrotnie, że skupiał się jedynie na poszukiwaniu prawdy… – Faktycznie jest tu dużo – dobrze, jak sądzę, zaplanowanej – sztuczności i stylizacji, która była zresztą ciekawym wyzwaniem translatorskim. – przyznaje Natalia Mętrak-Ruda, autorka doskonałego polskiego przekładu La figlia del Papa. – Nie wiem jednak, czy to się wyklucza: czasami wyeksponowanie formy i stylu właśnie pozwala dotrzeć do prawdy. Czytelnicy z całą pewnością nie powinni spodziewać się po prostu kolejnej konwencjonalnej powieści o znanej bohaterce. To sam autor, jego – czasem zamierzenie sztuczny, czasem współczesny – język, teatralność stylu, bezpośrednie zwroty do czytelnika, jest tutaj pierwszoplanowym bohaterem. 

 fo


Nowoczesna historia

W zanurzeniu się w świat szesnastowiecznej Italii jednym przeszkodzi, a innym pomoże nie tylko osobliwy styl, ale także oprawa graficzna tekstu. Opowieść Fo urozmaicają bowiem rysunki i grafiki stworzone przez samego noblistę we współpracy z Jessicą Borroni i Michelą Casiere. Nowoczesna, ostra kreska kontrastuje z historycznymi kostiumami, których szelest słychać na stronach książki. – Nie wszyscy wiedzą, że Dario Fo jest również malarzem i strona graficzna jest dla niego dopełnieniem literatury. Na uwagę zasługuje chyba już sam fakt, że powieść dla dorosłych jest ilustrowana – to przecież nieczęsto się zdarza. – tłumaczy nam po raz kolejny autorka przekładu. – W tym roku zresztą ukazała się we Włoszech następna książka Fo, opowiadająca o Johannie Trollmannie, cygańskim bokserze w nazistowskich Niemczech, również ilustrowana przez Borroni i Casiere.

 

Lukrecja Borgia

Inaczej niż wszyscy

Dario Fo postanowił, jak widać, zaproponować czytelnikowi książkę zupełnie różną od tego, co znajdziemy na większości sklepowych półek. Z jakim rezultatem? Po raz kolejny zadaję to pytanie tłumaczce. – Uważam, że autor przekładu jest współtwórcą dzieła literackiego, stąd trudno mi zachować bezstronność. Mówi się jednak również, że jest najbardziej uważnym czytelnikiem, a jako uważna czytelniczka “Córki papieża” mogę powiedzieć, że praca z tym tekstem była dla mnie wyzwaniem, ale i przyjemnością. Wydaje mi się, że także dla pozostałych czytelników może być jednocześnie jednym i drugim. Jeśli więc lubicie książki historyczne, jeśli interesują Was Borgiowie, jeśli jesteście zwolennikami ‘herstory’ – tak, myślę, że warto przeczytać tę książkę.

Co mówią inni? Zdania są podzielone. Wielu krytyków i czytelników jest zachwyconych: podkreślają, że wybrane przez autora środki wyrazu pozwalają stworzyć pełen obraz tragizmu tej historycznej, a na wskroś współczesnej postaci. Inni określają książkę jako nieudaną próbę sprzedania fragmentów historii Kościoła niewiele wymagającemu odbiorcy. Jak jest naprawdę? Oceńcie sami. Jedno jest pewne: zabawa słowem, której podjął się noblista i którą wspaniale przeniosła na polski grunt Mętrak-Ruda, zasługuje na to, by przyjrzeć jej się osobiście.

 

Dario Fo, Córka papieża, Znak Horyzont, Kraków 2015

Posted on

Mitoraj w Pompejach

W sobotę 14 maja inaugurowano we Włoszech niezwykłą wystawę. Rzeźby naszego wielkiego artysty, Igora Mitoraja, zagościły między pompejańskimi ruinami.

 

Fot. Instagram

 

Wśród śladów starożytności, pod gorącym, neapolitańskim słońcem, odsłonięto 28 kolosów, które wyszły spod dłuta wielkiego miłośnika Italii. Sugestywne połączenie antyku z niedoskonałym często pięknem ludzkiego ciała – w takim ujęciu portretował bowiem człowieka Mitoraj – zachwyciło zwiedzających z całego świata. Włoskie media już od kilku tygodni – tyle bowiem trwało przygotowanie ekspozycji – rozpisują się o długich kolejkach wijących się po pompejańskich placach. Chętnych do zrobienia zdjęć rzeźbom ustawionym na ulicach miasteczka, które przed wieki pochłonęła lawa, jest naprawdę bez liku.

 

FullSizeRender-3
Fot. Instagram

 

Dla nas, miłośników twórczości rzeźbiarza, jest to chwila ważna i wzruszająca. Mitoraj bardzo pragnął pokazać swoje dzieła w Pompejach; mówił o tym już przez laty, kiedy miała miejsce podobna wystawa umiejscowiona wśród sycylijskich światyń w Agrigento (2011). Niestety mistrz nie doczekał spełnienia swoich artystycznych marzeń. Dziś cieszymy się z ich realizacji my, pozostając pod wielkim wrażeniem Mitorajowego spojrzenia na świat, o którym Julia Wollner, redaktor naczelna “Lente”, powiedziała dla serwisu tvp.info:

 

FullSizeRender-4
Fot. Instagram

 

Amerykański krytyk sztuki Donald Kuspit napisał kiedyś o Mitoraju (czy raczej o Maestro Mitoraju, bo tak właśnie lubią nazywać go Włosi), że dawał nam niepełne figury i zachęcał do ich intuicyjnego uzupełnienia na wzór boskiego ideału. Czyż nie tak samo jest z Pompejami? To miasto, które zarazem jest i go nie ma, umarło i żyje. Jest puste, a jednak wypełnione naszymi wyobrażeniami o antyku; większość z tych wyobrażeń zbliża się do wyidealizowanej wizji starożytności, zapewne nie do końca zgodnej z rzeczywistością, ale za to romantycznej i poetyckiej. Niekompletność Pompejów – miasta pozbawionego mieszkańców – jest jakże podobna do niekompletności rzeźb Mitoraja: stanowi zaproszenie do poruszenia wyobraźni. Zaproszenie niezwykle przekonywające.

Chyba nie warto nawet próbować mu się opierać.

________________________________________________________

Obszerny materiał o Maestro Mitoraju, pochodzący z 16. numeru naszego poprzedniego magazynu, “La Rivista”, dostępny jest tutaj (plik pdf): LaRivista16-Mitoraj

 

Posted on

Miejsca, w których najlepiej naładujesz baterie w Barcelonie (część 2)

Jestem przekonana, że po zeszłotygodniowym spacerze po Barcelonie Wasz apetyt na relaks w tamtejszej scenerii tylko się pogłębił… Spieszę więc z kolejnymi adresami!

 Poble Espanyol

fot. Kaboldy

Poble Espanyol

 – mini-miasteczko w sercu Barcelony, wybudowane z okazji Targów Międzynarodowych w 1929 r. Jego uliczki, place i zabudowania odzwierciedlają styl i architekturę najpiękniejszych zakątków całej Hiszpanii. Oprócz budynków typowych dla poszczególnych regionów i miejsc – kościołów, sądów czy starostw, znajdziemy tu również mnóstwo małych sklepików i warsztatów rzemieślniczych. Można w nich podejrzeć produkcję najróżniejszych przedmiotów, które następnie wystawiane są na sprzedaż. Poble Espanyol zaprojektowano jako budowlę tymczasową, scenerię dla stoisk i pawilonów wystawowych – wyburzenie jej miało nastąpić pół roku po zakończeniu targów. Okazała się ona jednak tak wielkim sukcesem, że pozostawiono ją i uczyniono z niej atrakcję turystyczną. Jeśli macie chęć poczuć klimat małego hiszpańskiego miasteczka… a raczej, miasteczek, koniecznie wybierzcie się na spacer uliczkami Poble Espanyol.

Poble Espanyol, Carrer Francesc Ferrer i Guàrdia, 13, dojazd czerwoną linią metra L1 lub zieloną linią L3 na stację Espanya

 

De Tapa Madre

Bary tapas to charakterystyczny element kulinarnego krajobrazu Hiszpanii; nie brakuje ich również w Barcelonie. Odwiedziliśmy wiele z nich, mamy też swoje ulubione. Należy do nich bez wątpienia De Tapa Madre – nierzucający się zupełnie w oczy bar serwujący przepyszne małe przekąski, na ogół z lokalnych specjałów, a także dania z karty. Lokal cechuje nie tylko przemiła obsługa i bardzo smaczne jedzenie, ale też elegancki wystrój, co nie jest elementem obowiązkowym w tego typu przybytkach. Jeśli traficie w to cudowne miejsce, koniecznie spróbujcie calamars a la romana!

De Tapa Madre, Carrer de Mallorca, 301, dojazd liniami: żółtą L4 lub niebieską L5 do stacji Verdaguer

 Festa Major Gracia

Fot. Flickr/ Anselm Pallas

 

Gràcia

– ten na wskroś kataloński dystrykt jest zarazem najbardziej urokliwym miejscem w centralnej części miasta. Do końca XIX wieku ówczesna Vila de Gràcia stanowiła odrębne miasteczko, w 1897 r. została jednak włączona do miejskiego organizmu stolicy regionu. Do dziś pozostała katalońską enklawą – tętniącą życiem i kultywującą wszystkie regionalne zwyczaje. Oczywiście, jej najbardziej znanym punktem jest arcydzieło Gaudiego, słynny Park Güell, ja jednak chciałam zachęcić Was do spaceru po uliczkach dzielnicy będącej sercem tej okolicy, Vila de Gràcia. Szczególnego i jedynego w swoim rodzaju uroku nabiera ona podczas swojego najważniejszego święta, Festa Major de Gràcia, obchodzonego co roku w drugiej połowie sierpnia i stanowiącego największy  barceloński festiwal uliczny. Wielu uważa, jest to również najpiękniejsza tego typu impreza w mieście. Mieszkańcy przyozdabiają balkony i ulice tematycznymi dekoracjami, a następnie wybierane spośród nich jury nagradza najbardziej pomysłowo i najpiękniej przystrojoną ulicę. Oprócz tego odbywają się różnego rodzaju degustacje, prezentacje i występy. Festa Major jest świętem mieszkańców Gràcii, jednak serdecznie witają oni również gości, pod warunkiem, że ci dostosują się do panujących wówczas zasad i nie będą w żaden sposób zakłócać świętowania.

Vila de Gràcia, dystrykt Gràcia, dojazd zieloną linią metra L4 do stacji Fontana lub Lesseps.

 

silomspa

Fot. via SilomSpa


Silom Spa

Na zakończenie spaceru po Barcelonie polecam Wam odprężający tajski masaż w Silom Spa. Elena, szefowa salonu, i cała jej ekipa dbają o każdy szczegół: od dekoracji, poprzez zapach i muzykę, aż po szeroką ofertę zabiegów, w tym propozycji dla par czy dla ciężarnych. W eleganckich wnętrzach, wśród pięknych zapachów, warto oddać się w ręce profesjonalnej obsługi tego miejsca i pozwolić sobie zapomnieć na godzinę o całym świecie.

Silom Spa, Carrer de Valencia, 304, dojazd żółtą linią metra L4 do stacji Girona.

 

Moja lista godnych polecenia, cieszących zmysły punktów w Barcelonie jest oczywiście znacznie dłuższa. Zachęcam Was jednak, byście sami odwiedzili to niezwykłe miasto i stworzyli własną barcelońską mapę ulubionych miejsc, w których doskonale ładuje się baterie. Życzę Wam wspaniałych wrażeń i przyjemnego wypoczynku!

 

Zdjęcie główne: Monasterio Poble Espanyol, Pep Herrero

Posted on

Lena Pappa, Bez daty. Kartki z dziennika

Zanim przeczytałam choćby tytuł, choćby nazwisko autorki, zanim uświadomiłam sobie, że Bez daty wydało jedno z moich ulubionych wydawnictw, już wiedziałam, że to książka, którą chcę mieć w swojej biblioteczce. Wiem, wiem, książek nie ocenia się po okładce… A jednak mnogość sygnałów, wystosowanych jakby specjalnie w moim kierunku, zrobiła swoje. W ciągu sekundy, zaraz po pierwszym spojrzeniu, wiedziałam, że mam przed sobą opowieść kobiecą, pełną uczuć, z jednym z moich ukochanych krajów w tle. Pozostawało tylko znaleźć wolny wieczór i rozpocząć lekturę. Nadchodziła majówka. Cóż za wspaniały splot okoliczności.

bez-daty-kartki-z-dziennika-9788364887369

Życie zostało nam dane, żebyśmy z nim coś zrobili. A nie po to, żebyśmy je zmarnowali jak papieros, który wypala się zapomniany na popielniczce. Zrób więc coś, cokolwiek, ale zrób. Nawet coś nieudanego będzie lepsze niż nic. (…) Żyj, na litość boską! – pisze Pappa i jest to jeden z fragmentów Kartek z dziennika, który każdy z nas powinien przeczytać i przemyśleć. Fragmentów tych jest znacznie więcej; niektóre poetyckie, niektóre do bólu pragmatyczne; jedne oryginalne, pełne inwencji, inne może ciut banalne, ocierające się nawet o szablonowość. Wszystkie jednak pisane są szczerą, płynącą z serca prozą – taką, która budować może tylko jeden gatunek literacki. Pamiętnik.

 

Lena Pappa, autorka nowej propozycji Książkowych Klimatów, nie jest narratorką tej osadzonej w powojennych Atenach opowieści. Jest nią rzekomo pewna jej przyjaciółka, która na kilkuset stronach swoich zapisków, powstałych na różnych etapach jej życia, dzieli się swoimi przemyśleniami i emocjami. Większa ich część dotyczy miłości i często bolesnych jej poszukiwań; druga, pisana już w wieku dojrzałym, opowiada o lęku przed śmiercią, o strachu, jaki budzi nieubłagany upływ czasu. Jest w tym potoku słów ciągłe pragnienie intensywnego doświadczania świata; jest niezwykła wprost żywotność. Jest też nieprzeciętna wrażliwość, momentami granicząca z egzaltacją; jest pewna powtarzalność czy nawet brak oryginalności. Czy mimo tej niewątpliwej ułomności warto sięgnąć po Bez daty?

 

Otóż warto, chociażby po to, żeby, przeczytawszy tę wcale niedoskonałą książkę, przypomnieć sobie swoje własne myśli. Myśli, które przychodzą nam do główy każdego dnia, spychane gdzieś na jej daleki tył, zagłuszane szumem obowiązków, hałasem codzienności, a nade wszystko – bezsensownym czekaniem na szczęście, na wielkie chwile, na Coś przez wielkie “c”. Myśli, które zapisane naszą własną ręką brzmiałyby równie nieoryginalnie, egzaltowanie, czasami nawet niedorzecznie.

A jednak byłyby najprawdziwsze i szczere. Nasze.

Zdjęcie główne: widok z sąsiedniego względem Akropolu wzgórza Filopapposa, gdzie narratorka, wzorem innych młodych ateńczyków, często umawiała się na romantyczne spacery (“Filopappos Hill”, fot. Nikos Patsiouris)

Posted on

Daj się uwieść Śródziemnomorzu! Rusza przedsprzedaż Lente#02

Morze Śródziemne uwodzi od wieków, uwodzi każdego. Jednym jawi się jako miraż wiecznej szczęśliwości, Arkadia, kraina rozkoszy; innym przypomina, że można inaczej – wolniej, pełniej, intensywniej.

W wakacyjnej edycji “Lente” łączymy obie te perspektywy; cieszymy się gorącym latem, dopieszczamy zmysły, ale także – przede wszystkim! – szukamy nowego spojrzenia na grzejący się w słońcu świat. Takie właśnie jest bowiem pierwotne znaczenie łacińskiego terminu seductio: pokazywać inną drogę, odmienną perspektywę.

lente cover02

Począwszy od uwodzicielskiej (bo bez wątpienia zachęcającej do lektury!) okładki autorstwa Daniela Horowitza, artysty, którego prace zdobiły tytułowe strony czasopism takich, jak “New York Times” czy “Time Magazine”, aż po końcowe refleksje i chwilę zadumy, na 136 stronach naszego albumu będziemy kusić i wabić – do osobistego odkrywania Śródziemnomorza. Odbędziemy podróż na malowniczą wyspę Capri, poznamy dzieje portugalskiej Sintry, uważanej za jeden z najpiękniejszych zakątków Europy, a na wyspie miłości, Cyprze, oddamy się wakacyjnemu leniuchowaniu z… całą rodziną. Damy się oczarować pełnym pasji tancerzom flamenco i tajemniczemu andaluzyjskiemu duchowi duende, a następnie poznamy życiorys miłośnika Grecji, Patricka Leigh Fermora – pisarza i podróżnika, uważanego powszechnie za pierwowzór  Jamesa Bonda. Przyjrzymy się też losom licznych partnerek Pabla Picassa, opowiemy historię muz włoskiego i hiszpańskiego designu i spotkamy z jednym z najsłynniejszych miłośników Mare Nostrum – kapitanem Cousteau. Powróciwszy z zakątków Południa w zacisze własnego domu, przyrządzimy znakomite, aromatyczne napoje chłodzące, nierzadko mające moc afrodyzjaku; nozdrza czarować będziemy śródziemnomorskimi perfumami o wielowiekowej historii, a chwilę wytchnienia podarujemy sobie w gorącym i wilgotnym tureckim hamamie, rozważając rolę, jaką pełnił w kulturze starożytnej owoc nad owoce – jabłko. (więcej o tej edycji albumu: tutaj)

Paczka 02
Ponadto, także tym razem, chcąc zapewnić Wam możliwość doświadczenia Śródziemnomorza wszystkimi zmysłami, proponujemy zakup naszego kwartalnika wraz z towarzyszącą mu Paczką Lente. Przewiązane karminową wstążką pudełko zawiera w sobie wybrane przez nas śródziemnomorskie produkty-niespodzianki, inspirowane artykułami z albumu Lente#02. Jakie? Oto kilka podpowiedzi…

Nie wyobrażamy sobie letniego wypoczynku bez dobrej lektury – ciekawej książki nie mogło więc zabraknąć w naszej wakacyjnej paczce. Podpowiemy tylko, że autorem powieści jest wybitny współczesny pisarz, a sama książka zdobyła kilka lat temu najbardziej prestiżową włoską nagrodę literacką.

lektura

Miłośnicy pięknych przedmiotów uradują się barwnym, południowym akcentem do wykorzystania w domu, a smakosze ucieszą z aromatycznego, odświeżającego smakołyku inspirowanego bliskowschodnią częścią Śródziemnomorza.

rozana

Ciało dopieści egipski specyfik do pielęgnacji urody, a wewnętrzne dziecko w każdym z nas uszczęśliwi papierowa, wakacyjna niespodzianka w stylu slow

perfuma2

 

Co więcej, pierwsze 30 osób, które zamówi Paczkę Lente#02, otrzyma od nas upominek – naturalny krem do rąk ufundowany przez firmę Erbario Toscano i ich polskiego dystrybutora – Aromaty Toskanii.

erbario


Nie czekaj – już dzisiaj daj się uwieść magii Południa!

Zarówno magazyn, jak i Paczkę Lente zakupić można w naszym sklepie; wystarczy kliknąć tutaj.

Posted on

Miejsca, w których najlepiej naładujesz baterie w Barcelonie (część 1)

W Barcelonie zakochałam się wiele lat temu, od pierwszego wejrzenia. To miasto było świadkiem, jak złamano mi serce, ale też i mojego największego szczęścia: to tu byliśmy z moim mężem w podróży poślubnej, tu celebrowaliśmy każdą ciążę, tu jeździliśmy na wakacje z naszą powiększającą się rodzinką, a teraz tu właśnie jest nasze miejsce na ziemi, nasz dom.

 

Dziś i za tydzień chciałabym podzielić się z Wami odrobiną tej miłości, którą – z wzajemnością! – obdarzyłam stolicę Katalonii. Zapraszam Was na spacer w kilka miejsc, których nie znajdziecie na listach Top 5  w turystycznych przewodnikach, a które moim zdaniem zdecydowanie warto odwiedzić. Dla mnie i mojej rodziny stały się one ulubionymi zakątkami, w których resetujemy się, odpoczywamy, delektujemy zmysły i ładujemy nasze życiowe baterie.

 

Tonka

Gdzie w Barcelonie zjeść pysznie i zdrowo? Gdzie znajdzie się coś naprawdę smacznego dla każdego: dla mięsożercy, wegetarianina, alergika, diabetyka, dla dorosłego i dla dziecka, a w dodatku zawsze ze świeżych, ekologicznych produktów i w przystępnych cenach? Restauracjo-kawiarnio-bar Tonka może poszczycić się wieloma nagrodami i znakomitą sławą. Można tu zjeść pożywne śniadanie, napić się pysznej, świeżo parzonej kawy, wpaść na lunch, na tapas lub na pożywną kolację, zjeść w przytulnym wnętrzu bądź na tarasie. Kucharze z Tonki, prócz dań z karty, zawsze mają też w zanadrzu jakąś sezonową niespodziankę!

tonka


Bar-Restauracja Tonka, Carrer del Marquès de Campo Sagrado, 27, dzielnica Sant Antoni, dojazd fioletową linią metra L2 na stację Sant Antoni lub zieloną linią L3 na stację Poble Sec.
Fot. via Facebook

 

Nova Icària

Jeśli Barcelona – to obowiązkowo plaża. Zachęcam jednak to wypuszczenia się nieco dalej niż oblegana przez turystów i lokalną młodzież, głośna, tłoczna i niezbyt czysta Barceloneta czy też plaże cieszącej się niezmienną popularnością wśród przybyszów i tubylców wioski olimpijskiej. Plaża Nova Icària to miejsce szczycące się opinią spokojnego i czystego, odwiedzane najchętniej przez rodziny z dziećmi, osłonięte od wiatru i strzeżone przez ratowników. Tak jak wzdłuż całego wybrzeża, nie brakuje tu tzw. chiringuitos, czyli barów z przekąskami i napojami. Tu również znajduje się siedziba Czerwonego Krzyża, a jego wolonatriusze z zaraźliwą wręcz radością i serdecznością oferują swoją pomoc i opiekę przy kąpieli osób niepełnosprawnych i małych dzieci.

plaża barcelona

Plaża Nova Icària, Passeig Marítim de la Nova Icària, 60, dojazd żółtą linią metra L4 na stację Bogatell, następnie trzeba jeszcze dojść ok. 10-15 minut pieszo.

 

Les Roquetes

Wszyscy wiedzą, choćby ze zdjęć, jak piękne widoki rozpościerają się z tarasu widokowego w Parku Güell czy też ze wzgórza Tibidabo. Ja chciałabym jednak zaprosić Was gdzie indziej, przedstawiając moje ukochane miejsce w Barcelonie, czyli Les Roquetes w dystrykcie Nou Barris na północno-wschodnim krańcu miasta. Les Roquetes to dzielnica leżąca u stóp porośniętego zielenią wzgórza Turó de les Roquetes, na którego szczycie znajduje się zabytkowa wieża, i z którego można podziwiać równie zapierające dech w piersiach widoki. Na zboczu znajduje się piękny park, w którym spotykają się „lokalsi”. Urządzają pikniki i urodziny; spędzają wolny czas wśród wielokolorowej roślinności i słuchając śpiewu ptaków. Poza odwiedzeniem parku zapraszam Was też na spacer wąskimi uliczkami Les Roquetes, przy których stoją stare, nadzwyczaj urokliwe domy mieszkańców. Mnie i mojego męża miejsce to wprawiło w taki zachwyt, że… postanowiliśmy tu zamieszkać. Uwaga: przychodząc na spacer w tę okolicę, trzeba być przygotowanym na dużą ilość wspinaczki – tu wszędzie jest pod górkę! Na pocieszenie dodam, że w wielu miejscach zainstalowano też windy i ruchome schody.

Les-roquetes-Vistas-de-las-ramblas-de-barcelona

Les Roquetes, dzielnica w dystrykcie Nou Barris, dojazd zieloną linią metra L3 na stację Roquetes

 

Terra Blava

Z pozoru jedna z wielu knajpek przy słynnej alei Vía Laietana, jeden z licznych w tym mieście lokali z bufetem, tzw. „All you can eat”, gdzie płaci się raz, a potem można jeść do woli. To, co wyróżnia Terra Blavę, to naprawdę znakomite i bardzo różnorodne jedzenie. W zimnym bufecie można znaleźć świeże warzywa, kiełki, orzechy, nasiona, sosy. W ciepłym: szeroką ofertę dań, od frytek, makaronów z różnymi sosami, przez zapiekane z warzywami mięsa, dania wegetariańskie, aż po lokalne specjalności, którymi są paella de mariscos i fideuà. Jest też wielki ekspres parzący różne rodzaje kawy, bar z napojami i słodki bufet, w którym znaleźć można lody, ciasta, owoce, sałatki i, oczywiście, flan. Do Terra Blavy lepiej zajrzeć przed 14:00 lub po 17:00 – w porze sjesty jest oblegana przez pracujących w centrum tubylców oraz przybywające tu wycieczki.

 terrablava

Terra Blava, Via Laietana, 55, dojazd czerwoną linią metra L1 do stacji Urquinaona lub żółtą linią L4 do stacji Jaume I.
Fot. via Facebook 

 ___________________________

Druga część artykułu dostępna jest tutaj.

Posted on

Dekameron, czyli życiowe historie bez cenzury

Przyznaję z ręką na sercu: na Italianistykę poszłam z miłości do trzech Włochów. Pech chciał, że w chwili, gdy odkryłam te emocjonalne ciągoty, żaden z nich już dawno nie żył. Nie mogę jednak powiedzieć, by mnie to zmartwiło – tak długo, póki mogłam czytać to, co Boccaccio, Petrarka i Dante po sobie pozostawili.

Zdaję sobie sprawę, że nie każdy przepada za poezją. Nie każdy ma też ochotę, szczególnie po długich, ciemnych miesiącach zimy, wyruszyć w literacką podróż po Piekle. Natomiast każdy, nawet bez większego wysiłku intelektualnego, może zachwycić się Dekameronem Boccaccia.

Rzecz dzieje się w 1348 r., w okolicach Florencji. Grupa 10 szlachetnie urodzonych florentyńczyków (siedmiu panien i trzech młodzieńców) skrywa się na wsi przed trawiącą miasto zarazą. W czasach pozbawionych playstation i internetu młodzież zabija nudę, opowiadając sobie krótkie historie. Przez dziesięć dni zbiorą ich setkę, zbliżając kompozycję książki do tej znanej z Baśni tysiąca i jednej nocy.

"Opowieść z Dekameronu" (1916) pędzla J. W. Waterhouse'a.
“Opowieść z Dekameronu” pędzla J. W. Waterhouse’a.

Kto myślał, że opowieści, którymi dzielił kwiat florenckiej młodzieży (i to z przewagą narracji niewieścich) będą skromne i cnotliwe, ten srogo się pomylił. W Dekameronie nie brakuje historii o zdradach, pierwszych doświadczeniach erotycznych, „występnym i brudnym życiu mnichów”, towarzyskich fortelach prowadzących do cielesnych uniesień. Jest tu niemało oszustów (którym zazwyczaj los uciera nosa), kilka odważnych białogłów, tłum naiwnych mężów i jeden podany na obiad sokół. To wszystko zaserwowane w łatwo przyswajalnej formie krótkich opowiadań, w sam raz do czytania na majowym pikniku.

Maniaków intertekstualności zainteresuje podtytuł Dekameronu – Prencipe Galeotto (książę Galeot). Ta tajemnicza postać, znana z rycerskiego eposu o miłości Lanceolota i Ginewry, była pośrednikiem tajnych miłostek. Galeota przyzywa również Dante Alighieri w piątej pieśni Piekła, podczas spotkania z duszami skazanymi za niepohamowaną zmysłowość. Zgodnie z podtytułem, miłość jest osią, wokół której krążą historie utrwalone na kartach przez Boccaccia.

Dekameron warto nie tylko przeczytać, ale również obejrzeć. Jego ekranizacja w reżyserii Pasoliniego, nakręcona w latach siedemdziesiątych zeszłego wieku, pokazuje, że mimo upływu lat, u Włochów niewiele się zmieniło. Dzieło Boccaccia wciąż pozostaje pochwałą witalności, sprytu, radości życia. Bez cenzury.

Dekameron
Kadr z ekranizacji Dekameronu w reżyserii Pasoliniego.
Posted on

O (nie)śmiałości

Jestem okropnie nieśmiała. Mój mąż-południowiec wytyka mi to zawsze podczas wspólnych wojaży, ponieważ… nienawidzę pytać o drogę. Po raz kolejny dałam temu dowód w czasie tegorocznej majówki: prędzej bowiem spędzę długie godziny na szukaniu właściwego kierunku, niż zaczepię przypadkowego przechodnia. Jesteś jak majowa konwalia – mówi mój mąż i wcale nie jest to komplement. Cóż, przyznaję – wrodzona nieśmiałość, którą konwalie symbolizują, oraz towarzyszący jej brak pewności siebie to kiepskie cechy, gdy lubi się podróżować czy prowadzić intensywne życie zawodowe. I dobry powód, by na nowy tydzień oraz miesiąc złożyć sobie i Wam kolejne, bardzo konkretne życzenia.

 

Wstyd? Nie wiem, co to takiego

 

Oczywistością jest, że to, jak i kiedy odczuwamy wstyd, jest silnie uwarunkowane kulturowo. Bez wątpienia więc osoby pochodzące z krajów śródziemnomorskich doświadczają go w innych sytuacjach, niż my, Słowianie; różna jest też skala tego odczucia.

 

Przyjrzyjmy się dwóm nacjom, które znam najlepiej: Izraelczykom i Włochom. Czy codzienna interakcja z bliźnim, konieczność obrony własnego zdania, prośba o wskazówki czy pomoc może sprawiać im trudność? Wydaje się, że rzadko.

 

– Spoglądając wstecz na moje dzieciństwo, mogę śmiało powiedzieć, że nigdy nie czułem się wobec nikogo gorszy, a więc zawstydzony czy zakłopotany również. Zawsze miałem poczucie, że jestem zwycięzcą – mówi mi znajomy Izraelczyk z Tel Awiwu. – Moi dziadkowie przetrwali holokaust, mój naród stoczył i wygrał wiele wojen. To daje poczucie siły. Kolejnym czynnikiem jest fakt, że nasz kraj jest bardzo mały, więc na każdym polu kwitnie tu rywalizacja. Każdy musi pokazać, że jest lepszy od innych; wie więcej, wygląda lepiej. Te dwie okoliczności sprawiają, że większość Izraelczyków jest bardzo, bardzo pewna siebie. Naprawdę trudno jest nas czymkolwiek zakłopotać, zmieszać, skonsternować. Oczywiście czasami przybiera to kuriozalne rozmiary i staje się nieznośne. W codziennych sytuacjach jest jednak bardzo przydatne. Nie mam problemu z tym, by pokazać asertywność, walczyć o swoje w sprawach zawodowych, by porozmawiać z nieznajomym, wykonać trudny telefon, zapytać o radę, czy…

 

– …. zaczepić ładną dziewczynę – kończę za niego i od razu myślę o moich kolegach Włochach, którzy, choćby byli niezbyt atrakcyjni czy elokwentni, zwykle na każdym przyjęciu bez zażenowania podrywać będą najpiękniejszą z obecnych dziewcząt. Znam jednak mieszkańców Półwyspu Apenińskiego na tyle dobrze, by wiedzieć, że w ich przypadku często dużą rolę odgrywa kamuflaż. W kraju, w którym najważniejszym jest fare una bella figura, czyli robienie dobrego wrażenia, mało kto przyzna się do odczuwania mniej lub bardziej krótkotrwałego przeświadczenia o własnej ułomności. Jednak pewność siebie jest tam nierzadko przykrywką dla licznych kompleksów spowodowanych wymogami społeczeństwa. Społeczeństwa, które, pamiętajmy, wyznaje absolutny kult ciała, ale zarazem jest dumne z wiekowych tradycji kulturowych: poprzeczka postawiona jest więc wysoko na każdym polu. Na Półwyspie Apenińskim życie codzienne przypomina teatr; to właśnie tu powstało określenie gigione, oznaczające osobę – jak powiedzielibyśmy żartobliwie po polsku – zakochaną w sobie z wzajemnością; bardzo pewną siebie, upajającą się swoim własnym urokiem. Ktoś taki nigdy nie da po sobie poznać, że poczuł się przy nas zawstydzony czy skonfundowany; wewnątrz może jednak przechodzić prawdziwe katusze.

 

Za symbol nieśmiałości uważane są konwalie – kwiaty, które kwitną w maju.
Za symbol nieśmiałości uważane są konwalie – kwiaty, które kwitną w maju

 

Wrony, rzymianie i my

Jakie są wnioski z moich dzisiejszych rozmyślań? Jak zwykle najlepszy jest złoty środek, który też jest przecież wynalazkiem śródziemnomorskim, lepszym zresztą zapewne od zbytniej i często męczącej pewności siebie. Aura mediocritas proponowana przez Arystotelesa, a potem opiewana przez Horacego przyda się tak nam, bojaźliwym i skromnym Słowianom, jak i moim kochanym, ale momentami nieznośnym mieszkańcom Śródziemnomorza. A jednak, gdy przede mną i przed Wami kolejny dzień pracy i konieczność walczenia o swoje, życzę nam, byśmy wspomnieli słowa innego południowca, a dokładnie świętego Ambrożego, biskupa Mediolanu. Ukuł on przed wiekami popularne w wielu językach powiedzenie: si fueris Romae, Romano vivito more (“W Rzymie zachowuj się jak rzymianie”; po angielsku: “When in Rome, do as the Romans do”). Przekładając z łaciny na nasze: kiedy wejdziesz między wrony, musisz krakać tak jak one. W krajach śródziemnomorskich porzućmy swoją wrodzoną skromność i niechęć do wychodzenia przed szereg; spróbujmy naśladować mieszkańców Południa, którzy dużo rzadziej niż nasi rodacy wydają się zakłopotani i zmieszani. Nie wstydźmy się pytać, błądzić, prosić o pomoc.

 

Potem zaś, dla własnej korzyści, postarajmy się przenieść te nowe umiejętności na rodzimy grunt!

Posted on

Odrodzenie do doskonałości czyli cztery włoskie “ideały”, które warto zobaczyć w czasie wakacji

Ideałów nie ma, a jednak ciągle do nich tęsknimy. Nie inaczej rzecz miała się w epoce renesansu, kiedy szczególnie intensywnie szukano idealnych kształtów, starano się wznosić idealne miasta, projektować budowle doskonałe i wypełnić je równie doskonałymi mieszkańcami. 

 

Palmanova czyli miasto idealne

palmanova

W północno-wschodnich Włoszech, w regionie Friuli-Wenecja Julijska, znajduje się Palmanova – niewielkie miasteczko, zaprojektowane w XVI wieku przez słynnego architekta, Vincenzo Scamozziego. Rozrysowano je na planie gwiazdy. Palmanova to miasto idealne, powstałe wskutek odwiecznych dyskusji filozofów i artystów o symetrii i umiarze w projektowaniu. Utopijna wizja miasta miała na celu nie tylko zachowanie wyjątkowej równowagi pomiędzy wszystkimi klasami społeczeństwa, ale także ograniczała przypadkowość w architekturze. W Palmanovie możemy więc podziwiać niezwykłą symetrię ulic, które wychodzą z sześciokątnego placu położonego w centrum miasta. Całość konstrukcji jest wymyślnie zaplanowaną twierdzą, otoczoną przez mur w kształcie gwiazdy. Dziś w miasteczku mieszka około 5400 osób. Pytanie tylko, na ile spełniają one oczekiwania architektów, którzy twierdzili, że miasta idealne będą rodzić idealnych ludzi renesansu…

 

Sabbioneta i Teatro all’antica

sabbioneta

W lombardzkiej miejscowości Sabbioneta, która także jest realizacją renesansowych założeń miasta idealnego, szczególną uwagę przykuwa Teatro all’Antica. Obiekt został zbudowany w drugiej połowie XVI w. przez Vincenzo Scamozziego na polecenie Wespazjana I Gonzagi. Stanowić miał swego rodzaju pochwałę przodków, którzy dzięki swym niezwykłym talentom przyczyniali się do tworzenia idealnego świata. Poza samą nazwą wskazuje na to choćby łaciński napis, który znajduje się na gzymsie budowli: Roma quanta fuit ipsa ruina docet (‘Same ruiny świadczą o tym, jak wielcy byli Rzymianie’). Teatro all’Antica jest jednym z dwóch zachowanych, najstarszych krytych teatrów na świecie oraz jednym z trzech renesansowych teatrów, które przetrwały do naszych czasów.

 

Florencja i Szpital Niewiniątek

Szpital Niewiniątek

Będąc we Florencji, warto dotrzeć na Piazza della Santissima Annunziata, by zobaczyć jedną z najwcześniejszych budowli renesansowych, nawiązującą do idealnych form nie tylko swoimi kształtami. Ospedale degli Innocenti (Szpital Niewiniątek) powstał w pierwszej połowie XV wieku z inicjatywy florenckiego cechu złotników i jedwabników, a zaprojektował go jeden z jego członków, Filippo Brunelleschi. Budynek pełnił funkcję ochronki dla porzuconych dzieci; miał zapewnić niechcianym niemowlętom opiekę i umożliwić im jak najszybszy powrót do idealnego społeczeństwa, które starano się stworzyć w ówczesnej Florencji.

 

Vicenza i willa La Rotonda

La_Rotonda

Na wzgórzu nieopodal miasta Vicenza wznosi się willa, która zaliczana jest do wzorowych budowli renesansowej Europy. La Rotonda, zaprojektowana w XVI wieku przez włoskiego architekta Andrea Palladia, to doskonały przykład naśladowania Greków i Rzymian w epoce odrodzenia. Palladio skonstruował swoje dzieło na planie krzyża greckiego wpisanego w kwadrat, wzorując się na rzymskim Panteonie. Całość została zaplanowana w oparciu o zasady geometrii, a wszystkie elementy budowli przenikają się harmonijnie. Ponadto La Rotonda doskonale komponuje się z otaczającym ją krajobrazem: budowla skierowana jest w cztery strony świata, by można było cieszyć oko otaczającymi łąkami i lasami oraz podziwiać rysującą się na horyzoncie Vicenzę. Gdzież można by lepiej żyć i odżywać, jeśli nie w tak wspaniale położonej willi?

Posted on

Elias Canetti, Głosy Marrakeszu

Głosy Marrakeszu długo czekały na swoją kolejkę, pokrywając się warstewką kurzu na moim regale. Spotkanie z noblistą wymaga przecież właściwej oprawy, implikuje uroczystość chwili. Sięgnęłam po nie wreszcie nieśmiało w święta, obawiając się swoich własnych oczekiwań. Niepotrzebnie! Jak na wybitnego twórcę przystało, jest u Canettiego wszystko, czego szukam w literaturze podróżniczej: mocne barwy, odurzajace aromaty, a do tego pewna urocza niedzisiejszość. Moc kolorowej fotografii, ktorej magii dodaje fakt, że odrobinę, prawie niezauważalnie, pożółkła. Intensywność chwili, która objawia się najpełniej w opisach tego, co trudne – biedne, brudne, utrudzone.

marrakesz canetti

Krótkie opowieści z Maroka pozostają na długo w pamięci. Po skończonej lekturze tworzące je obrazy wydają się pobrzękiwać w myślach niczym berberyjska, srebrna biżuteria – to przecież do zmysłu słuchu, zgodnie z tytułem, autor odwołuje się chyba najczęściej. Wędrujemy z nim po ubogich zaułkach Marrakeszu, a podeszwy naszych stóp stają się twarde, zmęczone i zakurzone – jak u tujeszych mieszkańców. Może dlatego tak bardzo przejmuje paragraf nakreślony przez Canettiego na pewnym skwerze w mellah. Nie chciałem się stąd ruszać, byłem tu przed setkami lat, ale zapomniałem o tym, a teraz wszystko wracało. Odnajdywałem tę gęstość i ciepło życia, które czuję w sobie samym. Kiedy tam stałem, byłem tym placem. Myślę, że zawsze nim jestem.

 

W jakiś przejmujący, pierwotny sposób, jesteśmy tym marokańskim placem i my.

 

Elias Canetti, Głosy Marrakeszu, Słowo/Obraz Terytoria, Gdańsk 2013
Posted on

Faraon w Kanaanie

Podczas gdy Żydzi celebrują w Izraelu święto Paschy, ja wybieram się na wyjątkową wystawę w Israeli Museum w Jerozolimie: Pharaoh in Canaan – the untold story. Zdążą obejrzeć ją wszyscy ci, którzy odwiedzą Ziemię Świętą tego lata lub wczesną jesienią, bowiem ekspozycja dostępna będzie aż do 25 października. Może tylko kontekst nie będzie już tak doskonale adekwatny – to właście Pascha jest przecież świętem upamiętniającym wydarzenia, których prawdziwość na próżno starają się poświadczyć rozmaici badacze…

Ucieczka setek tysięcy Izraelitów z Egiptu, opisana ze szczegółami w biblijnej Księdze Wyjścia, nigdy nie została potwierdzona przez odkrycia archeologiczne; co więcej, nie wspomina o niej żaden tekst egipski. A jednak Żydzi od tysięcy lat, każdej wiosny, świętują cudownie odzyskaną wolność. W tym roku z okazji Paschy jerozolimskie muzeum pokazuje nam to, czego w Biblii nie znajdziemy – nie tyle historię wieloletniej niewoli i szybkiego, dramatycznego eksodusu, ale raczej długotrwałą wymianę kulturalną, handlową i polityczną łączącą starożytny Egipt i Kanaan. Miała ona miejsce w II tysiącleciu przed naszą erą, szczególnie intensywna była zaś podczas blisko 350-letniego panowania Egipcjan w krainie na wschodnim wybrzeżu Morza Śródziemnego. Jak każda wymiana, miała charakter obustronny – w Egipcie znaleziono liczne przedmioty pochodzące z Kanaanu, poświadczające długotrwałą obecność Izraelitów w kraju faraonów i wpływ, jaki wywierali na tamtejszą kulturę.

 

Faraon
 

Wystawa obejmuje wiele – bo około 700 – niezwykle interesujących obiektów. Znajdziemy tu dziesiątki dzieł sztuki, elementów architektonicznych, jak również to, co chyba najciekawsze – przedmioty codziennego użytku. Przygotowane specjalnie na tę okazję filmy dokumentalne wyjaśniają, dlaczego wyjście Izraelitów z Egiptu, choć nadal niemożliwe do wskazania na osi czasu, pozostaje ogromnie ważnym momentem dla rozwoju dwóch śródziemnomorskich kultur – tak żydowskiej, jak i chrześcijańskiej. Tłumaczy także, jak wiele podobieństw, z których często nie zdajemy sobie sprawy, łączy nas z antycznymi cywilizacjami – od codziennych czynności i rytuałów począwszy, na literach i piśmie skończywszy. Niejeden odwiedzający właśnie podczas tej wystawy usłyszy po raz pierwszy, że zarówno hebrajski, jak i “nasz”, czyli rzymski alfabet wywodzi się w prostej linii z tajemniczych, egipskich hieroglifów…

Posted on

Pięć miejsc w Rzymie, w których odrodzenie nie jest hasłem z książek

UWAGA: Zapisz się na kurs do rzymskiej szkoły języka włoskiego SCUDIT i skorzystaj z naszych atrakcyjnych rabatów!

 

Dziś mają miejsce kolejne, 2769. już urodziny Rzymu. Trudno o lepszą okazję do przedstawienia Wam kilku moich ulubionych adresów w mieście, które – o czym pisze archeolog Marcin Giedrojć w Lente#01odradza się nieustannie niczym Feniks z popiołów.

 

Choć do Feniksa mi daleko, to od wielu lat jeżdżę do Rzymu nie tylko po to, by tu pracować i pisać, ale przede wszystkim po to, by – określę to górnolotnie – odradzać się razem z nim. Mówiąc zaś bardziej kolokwialnie: by się zresetować. Odświeżyć głowę. Odpocząć, zachwycić, nabrać energii do codziennych małych i wielkich zadań.

 

Poniżej przedstawiam Wam moją subiektywną mini-listę pięciu miejsc, w których proces ten dokonuje się wyjątkowo skutecznie, działając po kolei na wszystkie zmysły.

 

Wzrok

Wszyscy wiemy, że nic nie działa na oczy równie odświeżająco i relaksująco, jak zieleń. Wieczne Miasto jest w tym względzie bardzo dla naszych oczu łaskawe, bowiem oferuje nie tylko niezliczoną ilość zabytków do oglądania i podziwiania, ale jest także miastem ogrodów, parków i szumiących drzew. Do moich ulubionych należą zdecydowanie Ogród Pomarańczowy na Awentynie, skąd roztarcza się piękny widok na okolicę, i oczywiście Villa Borghese (na zdjęciu), którą najlepiej podziwiać… biegając. Następnym razem, jadąc do Rzymu, weźcie ze sobą buty do joggingu. Zielone drzewa, wiewiórki, śpiew ptaków – to wszystko czeka na Was w najsłynniejszym miejskim ogrodzie włoskiej stolicy. Jeśli nie jest Wam straszne wysupłanie pieniędzy na drogi bilet, spędźcie też kilka godzin na Palatynie, gdzie mieszkali Marek Antoniusz, Cyceron i wiele innych rzymskich sław sprzed tysięcy lat. To zielone wzgórze jest prawdziwym, cichym rajem w samym środku antycznej metropolii.

Wejście na Palatyn jest bezpłatne w każdą pierwszą niedzielę miesiąca.

park

Słuch

Któż z nas nie próbował relaksować się przy dźwiękach muzyki medytacyjnej, jakiej pełno w internecie i na masowo wydawanych płytach? Kompozycje te bije jednak na głowę dźwięk najprostszy z możliwych – szum wody. A że Rzym jest miastem fontann, nasze uszy delektować mogą się nim tutaj na każdym kroku. Moje dzieci najbardziej lubią ciągnąć mnie do Fontana della Pigna przy Placu Weneckim. Mówi się, że to z tej niewielkiej fontanny wytryskuje najlepsza rzymska woda, tzw. zuccherina, i że picie jej przynosi szczęście… Napełniamy nim więc całe butelki.

Fontanella della Pigna znajduje się dokładnie przy Piazza di S. Marco, vis a vis Ołtarza Ojczyzny.

fontanella

Dotyk

Rzym, miasto kontrastów, jest szorstki, a zarazem delikatny; chropowaty, a jednocześnie miękki i otulający. Warto czasem wybrać się na spacer tropem rozmaitych… faktur – dotykać zimnego marmuru w kościele wzniesionym na ruinach dawnych term, czyli w Santa Maria degli Angeli e dei Martiri, a następnie zbierać rozgrzane słońcem, zakurzone kamyki na Forum Romanum. Pieścić w dłoniach miękką paszminę sprzedawaną przez sprzedawcę z dalekich krajów na wielkim bazarze przy Porta Portese, rozetrzeć w palcach pachnącą gałązkę dziko rosnącego rozmarynu na Pincio, a na koniec – przewracać palcem strony wiekowych książek w pięknej Biblioteca Angelica nieopodal Piazza Navona, gdzie można poczuć się trochę jak w filmie o Harrym Potterze. Po lekturze zaś – spałaszować pyszną pizzę w pobliskiej Taverna delle Coppelle przy Via delle Coppelle 38/39!

Bazylika Santa Maria degli Angeli e dei Martiri znajduje się przy Piazza della Repubblica, niedaleko stacji kolejowej Termini.

Basilica

Smak

Smaki Rzymu to materiał na osobą opowieść, ale skoro wspomniałam o pizzy w Le Coppelle, to wymienię także mój drugi ulubiony adres, tym razem po drugiej stronie Tybru – Pizzeria Ai Marmi. Pizza podawana w świetle okropnych jarzeniówek, z dodatkiem odrobinę nazbyt kwaśnego domowego wina pitego ze szklanek nie wyglądających na idealnie czyste może nie kojarzyć się z wybitnym kulinarnym doświadczeniem. Jest jednak wręcz przeciwnie, a pizza tu spożyta pozwoli nam nabrać zupełnie nowej perspektywy w kwestii włoskiej kuchni! Do lokalu od ponad 40 lat ustawia się nieustannie dłuuuuuga kolejka, podczas gdy liczne pizzerie naokoło straszą pustkami.

Pizzerię Ai Marmi znajdziecie przy Viale di Trastevere 53.

pizzeria

Powonienie

Rzym jest jednym wielkim zapachem, a spacer po nim łączy się z masą niezwykłych doznań dostarczanych przez nos. Tym z Was, którzy chcieliby przeżyć doświadczenie inne od proponowanych przez większość przewodników, proponuję wizytę w wielokrotnie polecanej przeze mnie Galleria Olfattiva Laura Tonatto. W tej prawdziwej zapachowej świątyni poznajemy aromaty inspirowane największymi dziełami sztuki i literatury, jakie kiedykolwiek stworzył człowiek: od obrazów Caravaggia po utwory Mozarta, od filmów Viscontiego po powieści Prousta. To niezwykle odświeżająca przygoda, która sprawi, że, bez względu na rozmiar i kształt, polubimy swój często niedoceniany nos.

Galleria Olfattiva Laura Tonatto znajduje się przy Piazza di Pietra 41.

Galleria

Miłego odradzania podczas rzymskich wojaży!

Posted on

Historia pewnej oliwki

Historia, którą chcę Wam dzisiaj opowiedzieć, pozornie pozbawiona jest morału. Pozory jednak lubią mylić, a uważny czytelnik wychwyci prosty przekaz zawarty między słowami w kolorze srebrzystej zieleni…

Był początek lat dwutysięcznych. Niby nie jakaś odległa epoka, a jednak na parapetach królowały fikusy i juki; drzewa oliwne stanowiły prawdziwą rzadkość i kosztowały fortunę. Któregoś dnia podczas zakupów wypatrzyłam ją wśród sklepowych półek; pamiętam, że, według informacji na kawałku tektury wetkniętej między gąszcz gałązek, pochodziła z południa Włoch. Jej cena stanowiła równowartość mojego studenckiego stypendium. Bez żalu, choć na głębokim wdechu, pozostawiłam je kasjerce. To był początek pewnej ważnej znajomości.

Włoska oliwka zamieszkała przy południowym oknie mojego mieszkania. Troskliwie podlewana, doświetlana, przycinana, cieszyła moje oko przez następne kilka lat. Towarzyszyła mi podczas nauki do egzaminów, którą chętnie uskuteczniałam ułożona na łóżku tuż przy oknie; była świadkiem przebudzeń i zaśnięć, bezsennych nocy i romantycznych uniesień. Robiła się coraz większa i bardziej rozłożysta; coraz liczniejsze, srebrzyste listki rzucały cień na moją poduszkę. Pewnego dnia nadszedł jednak czas rozstania.

Otrzymawszy stypendium naukowe we Włoszech, pozostawiłam oliwkę pod pieczą mojej mamy. I choć jej ręce przejęły troskliwą opiekę nad drzewkiem, to, gdy wróciłam do Warszawy, mama wyznała, że musi wyjawić mi pewną smutną tajemnicę. Oliwki nie było już z nami. Zmarła z tęsknoty, samotna i pozbawiona chęci życia, ukryta w kącie mojej pustej sypialni.

 

oliwka

 

Pamiętam ten widok do dzisiaj. Sucha, szara, spopielona ziemia; suche, szare, spopielone drzewo. Po roku beze mnie wyglądała, jakby najdelikatniejszy dotyk miał zamienić ją w pył. Ustawiłam donicę na środku parapetu, chcąc raz jeszcze na nią popatrzeć, jeszcze zamienić kilka słów, ogrzać promieniem słonecznym przed ostatecznym pożegnaniem. Przemawiałam do niej całe popołudnie, czule gładząc wysuszony pień, skubiąc poskręcane z braku wilgoci liście. Potem było jeszcze jedno popołudnie, a potem kilka poranków. Nie potrafiłam jej pożegnać, choć dialogi zamieniły się w jednostronny szept.

Któregoś dnia, gdy zapadał już zmierzch, a ja po raz kolejny przesiadywałam na łóżku wpatrzona w okno, zauważyłam niewielką zieloną plamkę wśród wyschniętych gałęzi. Nazajutrz pojawiła się kolejna, a potem jeszcze jedna. Im więcej do niej mówiłam, tym więcej pojawiało się zieleni, barwy, życia. Olea europea wróciła do świata, jakby znowu była gotowa do dialogu.

Od tego momentu minęło już prawie dziesięć lat; oliwka jest ze mną kilkanaście, choć ładnych parę miesięcy spędziła w czeluściach Hadesu. Odrobina wody i dobre słowo wróciły ją mnie i tym, którzy w międzyczasie stali się częścią mojego życia. Myślę, że teraz będzie towarzyszyć nam już zawsze, a może nawet – jeszcze dłużej. Oliwki są przecież długowieczne; żyć mogą nawet 1.000 lat. Szczególnie, jeśli przemawia się do nich czule, łagodnie, z miłością.

Posted on

Foncebadón z popiołów

Hiszpania kryje w sobie wiele tajemnic, wiele nieodkrytych zakątków. Już sam podział na regiony jest podziałem nie tylko administracyjnym. Przejazd z północy, z Galicji, Kraju Basków, Katalonii, przez centrum i obie Kastylie, na południe do Andaluzji, nie zapominając oczywiście o wyspach i o hiszpańskich posiadłościach w Afryce Północnej, to w istocie podróż przez zupełnie różne krajobrazy, kultury, klimaty; spotkanie z odmiennymi językami, zwyczajami, tradycjami, smakami i ludźmi.

Jedną z cech wspólnych, charakterystyczną dla wszystkich regionów Hiszpanii, są miasteczka-widma, wymarłe, opuszczone, pogrążone w ciszy; czasem w ruinie, czasem jeszcze noszące ślady dawnej świetności i tętniącego w nich życia. Jak chciała historia, wraz z rozwojem cywilizacji wymarło wiele rzemiosł, a skupione wokół nich miasteczka zostały opuszczone przez swoich mieszkańców, którzy wyruszyli w podróż w poszukiwaniu nowego początku (zwłaszcza w czasach tak zwanej „wielkiej emigracji” w latach 60-tych i na początku lat 70-ych ubiegłego wieku). Ci, co pozostali, w większości zmarli. Wraz z nimi nierzadko zniknęła także pamięć o tym, czym były ich „małe ojczyzny”. Wiele z tych miejsc to prawdziwie urzekające zakątki położone w malowniczych sceneriach, takie jak Galicant w Katalonii, As Veigas w Asturii, Granadilla w prowincji Caceres w Estremadurze czy Umbralejo w Kastylii-La Manchy. Trzy z nich zostały włączone do rządowego programu odzyskiwania opuszczonych miasteczek: wspomniane wcześniej Granadilla i Umbralejo, a także Bubal w prowincji Huesca, w Aragonii. Poprzez ten program rząd chce przybliżyć młodzieży, żyjącej dziś w ogromnej większości w skupiskach miejskich, wartość życia wiejskiego. Czyni to poprzez edukację, a także dając młodym możliwość pracy w tych miejscach. Wiele miejsc nie może jednak liczyć na państwowy parasol ochronny, na specjalne programy i zachęty finansowe. W konsekwencji pustoszeją i popadają w zapomnienie z chwilą, gdy odejdzie na zawsze ostatni mieszkaniec. Chyba, że…

dawne życie

Chyba, że zdarzy się mały cud – taki, jaki stał się udziałem małej miejscowości w prowincji León w regionie Kastylia i León. Foncebadón, którego populacja na przestrzeni kilku lat zmniejszyła się ze stu do zaledwie dwóch osób, wydawało się skazane na wymarcie i zapomnienie. W latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku mieszkańcy miejscowości, żyjący przez wiele lat z rolnictwa, hodowli i górnictwa, zdecydowali się uciec od trudów wiejskiego życia i masowo wyemigrowali do Madrytu i innych dużych miast w Hiszpanii. Opuszczone Foncebadón padło następnie ofiarą tzw. saqueos, czyli bardzo częstego w owych czasach zjawiska szabrownictwa i grabieży opuszczonych domostw i instytucji (jak miejscowy kościół czy szkoła), a srogie północnohiszpańskie zimy tylko przyspieszyły ich stopniowy upadek, dokonując ostatecznego zniszczenia. Część budynków po prostu zawaliła się. Wszystko wskazywało na to, że po wielce urokliwym zakątku na północy Hiszpanii zostanie już tylko jedno: ruiny. I że nikt nie wróci tu już nawet po wspomnienia, bo Foncebadón od dawna nie ma nawet swojego cmentarza…

A jednak coś ocaliło mieścinę położoną w najwyższym punkcie tego, co po hiszpańsku nazywa się ruta jacobea, czyli Drogi św. Jakuba, szlaku wiodącego do celu pielgrzymek, Santiago de Compostela. Obecni mieszkańcy lubią mówić, że życie Foncebadón wróciła jego „krew jakubowa” – bo to właśnie położenie na szlaku pielgrzymim Camino de Santiago pozwoliło wskrzesić umarłe miasteczko. W 1999 roku, uciekając przed zgiełkiem i pośpiechem miejskiego życia, w poszukiwaniu spokoju i powrotu do tradycji, przybył tu niejaki Enrique Notorio. Postanowił on otworzyć karczmę w starym stylu, która podejmowałaby strudzonych drogą pielgrzymów i dawała im wytchnienie.

Karczma La Taberna de Gaia jest wierna przeszłości Foncebadón. Enrique i jego żona noszą zatem tradycyjne średniowieczne stroje karczmarza i karczmarki, sam budynek wykończony jest drewnem i słomą, a, po wejściu do środka, goście mogą poczuć się, jak gdyby przenieśli się w czasie. Dzięki zajazdowi Foncebadón przebudziło się z długiego snu: wróciły głośne rozmowy i śmiech; po pewnym czasie wzniesionych zostało kilka nowych domostw, schroniska i restauracja.

la taberna

Nie stało się to jednak od razu. Mimo swojego położenia na jednym z bardziej popularnych szlaków pielgrzymich Camino de Santiago, w sąsiedztwie Cruz de Ferro, odwiedzanego przez wszystkich wędrowców, jeszcze do niedawna Foncebadón było omijane przez podróżnych. Aż do pewnego wydarzenia, które miało miejsce kilka lat temu. Otóż kuria w Astordze postanowiła zdjąć z kościelnej dzwonnicy i zabrać z miasteczka dzwony. „I cóż z tego”, można by pomyśleć. W końcu w Foncebadón nie ma księdza i nikt nie odprawia mszy. Jednak decyzji tej sprzeciwiła się mieszkająca tu wraz z synem staruszka, María. Wniosła protest, argumentując, że dzwony są jedynym sposobem zakomunikowania światu, że w miasteczku coś się dzieje, jedyną możliwością wezwania pomocy przez garstkę mieszkańców. I wtedy nastąpił ten mały cud, który przebudził Foncebadón. Kuria odstąpiła od zamiaru zdemontowania dzwonów, a o miasteczku zrobiło się głośno, co przyciągnęło zaciekawionych podróżnych, zdążających do Cruz de Ferro. Ten dzień stał się początkiem nowego życia dla małej, opuszczonej miejscowości na uboczu pielgrzymiego szlaku do Santiago de Compostela.

Dziś w Foncebadón stoi 48 domów. Kościół został częściowo odrestaurowany. Drogi nie są wyasfaltowane, wiele starych domostw pozostaje w ruinach, a część ludności to mieszkańcy „sezonowi”, którzy zimą przenoszą się do miasta. Jednak ci, którzy postanowili osiąść tu na stałe, wierzą w słuszność swojej decyzji. Marta, Galicyjka z urodzenia, mieszkająca tu z córeczką i prowadząca zajazd i schronisko, mówi: „To miejsce ma w sobie magię, tajemnicę. Nie potrafię zrozumieć, jak to się stało, że ludzie o nim zapomnieli”. Przytakują jej współpracownicy, Katalończyk i Czech. Ufają, że dla odrodzonego z popiołów Foncebadón to dopiero początek nowej historii, którą napiszą ośnieżone krajobrazy i jego „jakubowa krew”.