Posted on

Moje slajdy z Prowansji. Konkurs książkowy

W dniu 16 marca odbędzie się premiera nowego wydania książki Lawrence’a Durrella pt. Prowansja, które opublikuje Wydawnictwo WAB.

Dzięki jego uprzejmości mamy dla Was trzy egzemplarze tej niezwykłej opowieści.

Jeśli przekonała Was recenzja Magdaleny Giedrojć i chcielibyście stać się posiadaczami Prowansji, weźcie udział w naszej zabawie!

Jak to zrobić?
Aby wziąć udział w konkursie, w komentarzu pod niniejszym wpisem należy zostawić rozwinięcie zdania: Na moich slajdach z Prowansji widziałbym/widziałabym…

Będzie nam także bardzo miło, jeśli podzielicie się wieścią o konkursie ze swoimi przyjaciółmi na Facebooku.

Szczegółowy regulamin konkursu dostępny jest tutaj: Regulamin konkursu MOJE SLAJDY Z PROWANSJI.

 

durrell okładka
 

Na Wasze odpowiedzi czekamy do dnia 15.03.2016 r. Nazwiska laureatów przedstawimy na naszej stronie www w dniu 16 marca br.

Miłej zabawy!

Posted on

Lawrence Durrell, Prowansja

Nie jest to przewodnik po Prowansji, choć nie brak tu informacji cennych z punktu widzenia podróżnika. Nie jest to także opis krainy sielskiej i anielskiej, pełen zachwytów nad kuchnią i lawendowym krajobrazem, choć bez wątpienia krajobrazy są w tym tekście piękne, a wielu postaciom towarzyszy wino i wyśmienite smaki. Nie jest to w końcu biografia autora, choć dotyczy pobytu pisarza w Prowansji, jego przyjaźni i przemyśleń.

Czymże jest więc Prowansja Durrella?

Otóż książka ta przypomina staromodny pokaz slajdów. Wyobraź sobie: półmrok na sali, na ścianie przed tobą obrazy z rzutnika – czasami nowe, czasem mocno już nadgryzione czasem, czasem nieco przekrzywione; w tle głos, który opowiada o wszystkim tym, co przewija się przed twoimi oczami. Głos mądry, spokojny, pozbawiony turystycznej maniery; skłonny do zadumy, zachwytu i krytyki. Sugestywny i subiektywny. Na slajdach widoki z Prowansji. Jest Arles, Awinion, Saint-Rémy, Pont-du-Gard. Pomiędzy wkradają się pocztówki z historii: po wielokroć wraca Juliusz Cezar, pojawia się Hannibal, Antoniusz, Petrarka, trubadurzy rozmiłowani w głoszeniu miłości, Grecy i Rzymianie w odwiecznym sporze o sens świata i jego wartości. Nagle pojawia się też włóczęga o duszy filozofa i zubożały szlachcic w zrujnowanym zamku – przyjaciele pisarza, którym zawdzięcza pomysł na napisanie tej książki. Książki stanowiącej opowieści o Prowansji we wszystkich jej przejawach. Rozmawiają, dyskutują, piją. Prowansja ich wypełnia; wypełnia ich jej historia i teraźniejszość, jej bohaterowie i zwyczajni mieszkańcy, jej dziedzictwo, odmienność, jakaś przedziwna samotność i melancholia.

Slajd za slajdem, opowieść za opowieścią. Portrety, widoki, historie, ludzie. Prowansja nie w usystematyzowanym wykładzie, lecz w serii obrazów i cytatów, widziana oczami poetów i myślicieli. Kraina nieoczywista; bardziej metafora niż jednostka geograficzna. Ziemia przechodnia, na której mało kto naprawdę się zatrzymuje.

 

durrell okładka
 

Dla tego, kto poszukuje kolejnej rozrywki podróżnej, książka Prowansja nie będzie właściwym wyborem. W opowieść brytyjskiego pisarza Lawrence’a Durrella trzeba wejść, przysiąść w niej, rozgościć się i rozsmakować. To rzecz intelektualna i erudycyjna, choć zrównoważona i bez mentalnej histerii, która wielu pisarzom każe pisać za intensywnie, za gęsto. Tu jest historia i filozofia, ale też wino i byki z Camargue. Męskie, mądre spojrzenie na krainę, którą najczęściej opisuje się lawendowo, czyli malowniczo, słodko i turystycznie.

Z Prowansją Durrella można się zaprzyjaźnić, dać się porwać wielu warstwom jej czasu i przestrzeni; można wpaść w namiętny romans, splątany i niejednoznaczny, ale na całe życie. Można też pofilozofować przy szklaneczce wina w odpowiedniej kompanii, wspólnie porozsupływać zaklęte historie, poprzyglądać się starym twarzom.

Spójrz na kolejne slajdy, posłuchaj Durrella, poddaj się tajemnicy i sile tego miejsca.

Warto.

Jeśli chciałbyś/chciałabyś wziąć udział w naszym konkursie i wygrać najnowsze wydanie książki Prowansja, które ukaże się nakładem Wydawnictwa WAB już 16 marca, zajrzyj tutaj.

Posted on

Pełne gracji. Oblicza kobiety w sztuce Vittoria Sgarbiego

Nie przepadam za Dniem Kobiet. Niby jest mi miło, gdy bliżsi i dalsi znajomi płci męskiej zasypują mnie tego dnia komplementami, życzeniami, goździkami i mimozami[1]; z drugiej strony zupełnie nie rozumiem, dlaczego właśnie 8 marca moja kobiecość stawiana jest na piedestale. I w ogóle – dlaczego jest tam stawiana. Pielęgnuję ją w sobie, ale nie oceniam; na skali wartości nie umieszczam powyżej lub poniżej pojęcia, jakim jest męskość.

 

Inaczej dzieje się w przypadku słynnego włoskiego krytyka sztuki, a także rasowego celebryty – Vittoria Sgarbiego. Swoje książki często przepełnia stwierdzeniami, które zdają się nie tylko wskazywać na olbrzymią wobec kobiet rewerencję, ale także swego rodzaju uniżenie mężczyzn. Nie ulega wątpliwości, że najdoskonalszą chwilą aktu twórczego jest powołanie do istnienia kobiety – pisze we wprowadzeniu do jednego ze swoich najnowszych tekstów, a zdanie to spójnie łączy się z jego dźwięcznym tytułem Piene di grazia (po polsku: Oblicza kobiety w sztuce. Pełne gracji.)

 

Po książkę wydaną przez REBIS sięgnęłam z dużym zainteresowaniem. Temat z okładki wydaje się wyśmienity, nazwisko autora znane, wydanie piękne. A jednak propozycja poznańskiego wydawnictwa wzbudziła we mnie uczucia podobne, jak marcowe święto. Mieszane.

Pełne gracji
Cieszy ogromnie inicjatywa wydawcy, który poprzez publikację książki zachęci wielu odbiorców do refleksji nad obecnością kobiet na najważniejszych płótnach w historii. W warstwie słownej raduje wspaniały przekład Tomasza Kwietnia i staranna redakcja tekstu; przydaje się sumiennie opracowany indeks dzieł i mnogość reprodukcji. Co przeszkadza? Otóż w swoich krótkich esejach, dotyczących w założeniu obrazów i rzeźb przedstawiających postacie kobiece, autor porusza wiele kwestii zupełnie z tematem niezwiązanych. Nie prowadzi to niestety do wzbogacenia treści, a daje czytelnikowi poczucie swoistej kakofonii. O ile chaos informacji związanych z historią sztuki może zawierać w sobie elementy cenne dla odbiorcy, o tyle poruszanie kwestii osobistych, związanych na przykład z działalnością polityczną autora, wydaje się zbędnym dodatkiem do i tak mocno wielowątkowej opowieści.

 

Osobom śledzącym włoskie życie społeczne może też doskwierać sam image Sgarbiego, pozostający w wyraźnym konflikcie z podjętą tematyką. I choć ja sama podczas lektury staram się zwykle odzielać osobę autora od słów, które wyszły spod jego pióra, w tym konkretnym przypadku było to staranie nadzwyczaj trudne. Oto pierwsze wersy otwiera przywołane już stwierdzenie o wyższości kobiety nad resztą Boskiego stworzenia; na okładce umieszcza się postać Jezusowej Matki stworzoną przez genialną dłoń Antonella da Messina – młodą kobietę o urodziwej twarzy i magnetycznym spojrzeniu, skupioną i zamyśloną nad tajemnicą Istnienia. A przecież sam Sgarbi w swym często opisywanym przez brukowce życiu wielokrotnie pokazał, jak bardzo przedmiotowe jest jego podejście do kobiet. W latach 90., gdy rozkwitała jego kariera telewizyjna, stał się bohaterem licznych skandali obyczajowych, potwierdzając m.in. fakt utrzymywania stosunków seksualnych z licznymi kandydatkami do pracy w jego programach. Publicznie głosi również swój brak zainteresowania ojcowstwem, określając je jako kategorię, do której nie ma ochoty przynależeć, a jednocześnie twierdząc, że po świecie chodzi co najmniej… czterdzieścioro jego dzieci.

 

Nie mnie oceniać, kim tak naprawdę jest Vittorio Sgarbi – urodzonym skandalistą czy sprawnym marketingowcem; zręcznym politykiem czy zepsutym szowinistą. W jego książce zastanawia mnie jednak wielorakość kontekstów, na tle których wątek kobiecy został dość mocno zmarginalizowany. Przypomina mi to inicjatywę celebrowania kobiecości, ale z ograniczeniem do dnia 8 marca, z pominięciem 364 innych dat w kalendarzu.

 

 

[1] W dniu 8 marca we Włoszech, a także wielu innych krajach, kobietom wręcza się gałązki mimozy.

Posted on

Najciekawsze wystawy pierwszej połowy 2016 roku

Dziś gratka dla wielbicieli sztuki. Specjalnie dla Was stworzyliśmy subiektywną listę najciekawszych wystaw czasowych, które można obejrzeć na Południu w pierwszej połowie 2016 roku. Jest w czym wybierać!

WŁOCHY

RZYM

Tolouse-Lautrec. Kolekcja Muzeum Sztuk Pięknych w Budapeszcie.
Museo dell’Ara Pacis, do 8 maja 2016

toulouse-lautrec-mostra-museo-ara-pacis
Artemisia Gentileschi
Palazzo Braschi, do 8 maja 2017

artemisia
MEDIOLAN

Alfons Mucha i Art Nouveau
Palazzo Reale, do 20 marca 2016

alfons-mucha-e-le-atmosfere-art-nouveau
WENECJA

Aldo Manuzio. Renesans Wenecji
Gallerie dell’Accademia, Ala Palladio, 19 marca – 19 czerwca 2016

manuzio
Splendor Renesansu w Wenecji. Andrea Schiavone wśród Parmigianina, Tintoretta i Tycjana
Museo Correr, do 10 kwietnia 2016

 

rinascimento

TURYN

Matisse i jego czasy
Palazzo Chiablese, do 15 maja 2016

 

matisse

 

FORLI

Piero della Francesca. Badanie mitu
Musei San Domenico, do 28 czerwca 2016

 

piero

 

TURCJA

STAMBUŁ

“TILL IT’S GONE” – wystawa zbiorowa: artyści różnych generacji pochylają się nad zagadnieniem konceptualnego ujęcia natury i ekologii.
Istanbul Modern, do 5 czerwca 2016

 

tillitsgone

 

HISZPANIA

BARCELONA

Od romantyzmu do abstrakcyjnego ekspresjonizmu.
Wystawa zbiorowa artystów, którzy zmienili historię sztuki. Wśród nich Manet, Courbet, Sisley, Van Gogh, Degas, Picasso, Modigliani, Kandinsky, Pollock i Rothko.
CaixaForum Barcelon, od 11 marca 2016 do 19 czerwca 2016

 

impresjonism

 

MADRYD







Cleopatra i czar Egiptu
Canal Art Centre, do 8. maja

 

cleopatra

 

Georges de la Tour
Muzeum Prado, do 12. czerwca

 

delatour

 

Ingres
Muzeum Prado, do 27 marca

 

ingres

 

Mamy nadzieję, że nasze propozycje zainspirują Was do podróży. Wystawa ulubionego artysty to zawsze dobry powód by wyjechać na weekend… my już szukamy biletów!

Posted on

Sprawdzone adresy: Ristorante Da Mimmo, Bergamo (IT)

Tamtego dnia kończyły się nasze włoskie wakacje. O świcie wylatywałyśmy z lotniska udającego Mediolan w kierunku lotniska udającego Warszawę. Nie miałyśmy wobec Bergamo żadnych oczekiwań: chciałyśmy zjeść polentę z plastikowego talerza, siedząc na krawężniku, a następnie pójść spać. Stało się inaczej, bo Bergamo to nie nędzne non-miejsce z mikrolotniskiem, ale prawdziwy średniowieczno-renesansowy klejnot, od którego nie sposób się oderwać. Pośród rozświetlonych uliczek historycznego Città Alta zamarzyłyśmy o posiłku godnym ostatniej wakacyjnej wieczerzy. Przypadek powiódł nas ulicą Colleoni, prosto do Ristorante Da Mimmo.

 

Bergamo nie jest turystyczną mekką. Nie ma tu restauracji z menu w czternastu językach i parszywym jedzeniem. Nie każda knajpka może jednak poszczycić się takimi tradycjami jak Da Mimmo – rodzinny interes, który pęka w szwach od 1956 roku. Da Mimmo składa się z właściwej restauracji (eleganckie wnętrze i grube obrusy, ale bez zadęcia) i mieszczącego się po drugiej stronie uliczki bistro-sklepiku, w którym można skosztować dań z restauracyjnej karty, a następnie kupić lokalne, rzemieślnicze produkty, z których je przyrządzono. W obydwu lokalach obowiązuje to samo menu, ale inne zasady: w knajpeczce dostaniemy plastikowe sztućce (choć nie kieliszki i talerze), ale unikniemy tzw. coperto, czyli opłaty za obsługę, która w tym przypadku wynosi niebagatelne 3.5 euro od osoby.

mimmo
Ostatni dzień wakacji rządzi się własnymi prawami, więc bez zastanowienia zdecydowałyśmy się na tańszą opcję. Posadzono nas przy nieco niewygodnym blacie (w knajpce są też normalne stoliki, ale w przyjemne wrześniowe wieczory rezerwacja goni rezerwację) i postawiono przed nami koszyk pieczywa. Pogrążone w rozmowie, bezwiednie urwałyśmy sobie po kawałku chleba (kto by nie urwał?) i porządnie wytaplałyśmy go w oliwie. Nie przerywając rozmowy, ugryzłyśmy kęs i… zamarłyśmy. Nie jestem oderwana od rzeczywistości. Bergamo jest dwudziestym włoskim miastem, które odwiedziłam. Zdążyłam się już zorientować, że Włosi nieźle karmią. Jadłam tu wszystko, od margherity z budy po fikuśne risotto z renomowanych jadłodajni, ale taki chleb z oliwą w życiu mi się nie zdarzył. W jednej chwili pojęłam sens połączenia bistro ze sklepem – gdybym mogła (nie mogłam, bo bagaż podręczny ma oczywiste ograniczenia), kupiłabym cztery zgrzewki tej oliwy i dała wszystkim, których kocham, po butelce.

mimmo
Chleb zrobił taką furorę, że na myśl o reszcie posiłku poczułyśmy, że nam gorąco. Zaczęłyśmy od pizzy z sezonowymi warzywami na spółkę, a potem wsunęłyśmy zielone ravioli z pieczonymi liśćmi oregano oraz sałatkę z kozim serem i prażonymi migdałami. Do tego wypiłyśmy po lampce białego wina stołowego. Szpinak, ricotta, oregano, cieciorka. Nie ma w tych smakach nic nieznajomego, a jednak czułyśmy się, jakbyśmy dopiero je poznawały. Każdy kęs utwierdzał nas w przekonaniu, że do tej pory żywiłyśmy się produktami jedzeniopodobnymi, a prawdziwe jedzenie odkryłyśmy dopiero w Bergamo. Jak to możliwe, że tutaj wszystko smakowało bardziej? Odpowiedź na to pytanie jest prosta: w kuchni Da Mimmo korzysta się wyłącznie z produktów o wiadomym pochodzeniu i przyrządza się je zgodnie z filozofią slow food. Restauracja należy także do inicjatywy chilometro zero: składników, które można pozyskać lokalnie, nie ściąga się z drugiego końca Włoch. Nic dziwnego, że nasza kolacja była wyborna – żaden jej składnik nie kisił się w ciężarówce przez dziesięć godzin. Wszystko, co miałyśmy na talerzu, było lombardzkie.

 

Da Mimmo wiedzie prym w zakresie uczciwej gastronomii. Jednym z ich podstawowych założeń jest fakt, że posiłek dla jednej osoby (dwa dania + lampka wina + kawa) nie powinien kosztować więcej, niż 35 euro. My zapłaciłyśmy tyle za dwie osoby, ale obiecałyśmy – sobie i przemiłej rudowłosej kelnerce – że wrócimy tam jeszcze na prawdziwą ucztę, zwieńczoną espresso i tiramisu. Czy wróciłyśmy? Oczywiście! Wystarczyło trochę determinacji i komplet biletów lotniczych za 39 zł w jedną stronę. Przyleciałyśmy, objadłyśmy się po królewsku i wróciłyśmy do Polski. „Kto normalny lata do Włoch na obiad?!” – pytali przerażeni znajomi. Na obiad? Nikt. Ale na najlepszy obiad w życiu? My, oczywiście!

 

Posted on

Życzenia znad morza: o marcu i Marsie

Rozpoczynający się właśnie trzeci miesiąc w naszym kalendarzu swą nazwę zawdzięcza walecznemu Marsowi, rzymskiemu odpowiednikowi greckiego Aresa, którego imię aż do epoki klasycznej oznaczało w Helladzie tyle, co “bojowniczy”. Mało kto jednak pamięta dzisiaj, że boski patron wojaków był także opiekunem zieleni i uprawnych gruntów. Czas jemu poświęcony znaczył więc zarówno początek prac na roli, jak i działań wojennych; mieszał początki nowego życia z dramatyczną walką. Mars wskrzeszał świat po zimowym śnie, ale jako wcielenie pierwotnej męskiej siły rozprawiał się też gwałtownie z wrogami, rozlewał krew, siał spustoszenie i budził strach. Może po to, by pozwolić na nadejście innego porządku, umożliwić jeszcze jeden początek. Był przecież bogiem zorientowanym na Nowe. Nie bez kozery przez długie stulecia, aż do połowy II wieku n.e., poświęcony mu marzec stanowił pierwszy miesiąc rzymskiego kalendarza.

Dziś w naszej szerokości geograficznej mało kto o Marsie w marcu pamięta. Wspomnimy go ewentualnie podczas wiosennego spaceru po Rzymie, gdzie na Polu Marsowym mnożą się  zabytki, czy podczas krótkiego wypadu do Aten, gdzie napomknie o nim przewodnik po Areopagu. A przecież powołując jego postać do życia, dali starożytni lekcję i nam. Połączyli jakże ważne pojęcia: odrodzenie z rewoltą, rozkwit z przewrotem, przebudzenie z batalią. I choć powrotowi natury do życia najczęściej towarzyszy co najwyżej cicho prószący, ostatni śnieg, nasza wewnątrzna odnowa oznacza nierzadko szarpaninę przy szczęku oręża. Wymaga jej zmiana perspektywy, porzucenie dawnych nawyków, zerwanie z nałogami, przyjęcie innego sposobu myślenia.

Łatwiej zaakceptować ją wiedząc, że wpisuje się w odwieczny porządek świata.

 

Pięknego marca bez marsowej miny życzy Wam serdecznie

signature

 

 

 

Posted on

“Lente” pod lupą

Wyraz “Lente”, oznaczający po łacinie “powoli”, jest także rzeczownikiem pospolitym w języku włoskim i hiszpańskim, określającym lupę lub soczewkę. Dziś pod takie właśnie powiększające szkło weźmiemy nasz własny projekt. Zgodnie z przyjętą przez nas zasadą transparentności sprzedaży postaramy się przybliżyć Wam nie tylko filozofię marki, ale i pokazać, jak skonstruowana jest cena naszego flagowego produktu, czyli kwartalnika-albumu o kulturze śródziemnomorskiej.

 

Lente = slow

“Lente” jest projektem prowadzonym jednocześnie na kilku płaszczyznach (strona internetowa, magazyn-album drukowany na papierze, Paczki Lente, w niedalekiej przyszłości: kawiarnia i concept store). Staramy się pokazywać kulturę Południa różnymi środkami, odwołując się do wszystkich zmysłów. Cechą wspólną wszystkich podjętych działań, oprócz wspólnego, śródziemnomnomorskiego mianownika, jest nasze maksymalne zaangażowanie i dbałość o jakość, a także zgodność z filozofią znaną dziś na świecie jako slow. To w oparciu o nią stworzyłyśmy nasz model biznesowy, o którym chcemy Wam opowiedzieć.

 

Małe jest piękne

Projekt “Lente” stworzyłyśmy i realizujemy w maleńkim gronie: jesteśmy trzema przyjaciółkami w wieku od 28 do 35 lat. Nie stoi za nami żaden sponsor, krajowy ani obcy kapitał, wydawnictwo ani korporacja; wszystkim, co mamy, jest nasze własne wykształcenie, praca i konto oszczędnościowe. Naszym marzeniem, a zarazem celem, jest dzielenie się życiową pasją i zaproszenie do refleksji. Jesteśmy przekonane, że można dokonać tego bez bałwochwalczego wpatrywania się w cyfry statystyk i planu podboju świata rozumianego jako przekształcenie w bezduszną, gigantyczną machinę. Jesteśmy mikroskopijną, niszową firmą i takową chcemy pozostać, bowiem daje nam to pełną wolność wyboru i umożliwia funkcjonowanie w pełnej zgodzie z własnymi wartościami.

 

Zielono nam

Jedną z takich wartości jest nasze proekologiczne nastawienie: jako miłośniczki morskich fal, południowych ziół i czystego powietrza nie mogłybyśmy pominąć w naszej działalności kwestii ochrony środowiska. W praktyce oznacza to, że drukujemy tylko tyle egzemplarzy naszego pisma, ile rzeczywiście zamówią nasi Czytelnicy (a niższy nakład oznacza wyższą cenę druku każego egzemplarza). Mając za sobą doświadczenie w prowadzeniu magazynu o Włoszech “La Rivista”, dystrybuowanego przez wielką sieć w zamian za prowizję równą połowie ceny czasopisma, wiemy niestety, że taki sposób dotarcia do odbiorcy, jakkolwiek skuteczny i prestiżowy, oznacza ogromne marnotrawstwo. Spora ilość kopii nie zostaje nigdy wyłożona na półki sklepowe, ginąc w czeluściach wielkich magazynów, a następnie trafia na przemiał. Wydawca natomiast, chcąc odpowiedzieć na zainteresowanie Czytelników, zmuszony jest do dodrukowywania kolejnych egzemplarzy pisma, co oznacza nie tylko dodatkowe, wysokie koszty (największym wydatkiem w działaności wydawniczej jest bowiem druk), ale przede wszystkim bezsensowne zużycie papieru.

Kolejnym proekologicznym wyborem jest nasza decyzja o zastosowaniu odpowiednich materiałów. Kwartalnik “Lente” wydawać chcemy na pięknym, jakościowym papierze, pochodzącym jednak z recyklingu. Ważne jest też dla nas użycie farb roślinnych w technologii bezwodnej. W chwili obecnej jesteśmy w trakcie negocjacji z drukarniami: niestety okazuje się, że nie jest to wcale łatwe przedsięwzięcie, a papier z odzysku nie należy do najtańszych. Jeśli nasze starania nie powiodą się, zdecydujemy się na druk na papierze pozyskiwanym w ramach tzw. zrównoważonej gospodarki leśnej.

 

Transparentność soczewki, transparentność ceny

Transparentność sprzedaży to, krótko mówiąc, jawność prowadzonych działań sprzedażowych i biznesowych. Oznacza, że klient, nabywając wybrany produkt, zna koszty i marże składające się na jego finalną cenę.

Zdecydowałyśmy się na sprzedaż transparentną, bo wierzymy, że szczerość jest naszą siłą. 

Przy niskim nakładzie czasopisma (w wypadku pierwszych numerów szacujemy, że będzie to do 1.000 egzemplarzy; dla porównania popularne magazyny kobiece wydawane są w ilości 200 razy większej), koszt jego produkcji kształtuje się następująco:

koszty Lente

minimum 63% ceny netto wynosi druk

ok. 15 % ceny netto wynoszą honoraria dla autorów tekstów i ilustracji (którym bardzo, bardzo serdecznie dziękujemy za to, że akceptują proponowane przez nas stawki, chcąc stać się częścią tego projektu)

ok. 10% ceny netto wynoszą koszty stałe: obsługa księgowa, hosting, reklama na Facebooku

ok. 12% ceny netto wynosi marża dla naszej trzyosobowej załogi; zaznaczamy przy tym, że pracujemy zdalnie, nie ponosząc na chwilę obecną kosztów utrzymania biura.

Na cenę finalną magazynu składa się także podatek VAT w wysokości 8%.

 

Reklamy w stylu slow

Większa część budżetu czasopism pochodzi zwykle od reklamodawców, pozwalając na utrzymanie eleganckich siedzib redakcji, opłacając pensje dla stałych pracowników, umożliwiając pokrycie wyjazdów dziennikarzy do miejsc, w których realizują materiał. My liczbę reklam staramy się ograniczyć do minimum. Co więcej, nawiązujemy współpracę tylko i wyłącznie z firmami, których filozofia jest zbliżona do naszej, jakość produktów bez zarzutu, a pochodzenie zgodne z tematyką “Lente”. Decydując się na wspólne działania z reklamodawcami, mamy także możliwość opowiedzenia ciekawych, inspirujących historii, które stoją u początku ich marki; wspólnego propagowania ważnych dla nas wartości i, wreszcie, urozmaicenia treściowego zarówno naszego magazynu, jak i wnętrza Paczek Lente, w których dzięki naszym partnerom mogą znaleźć się produkty trudno dostępne lub zupełnie niedostępne w Polsce.

 

Dołącz do nas!

Mamy nadzieję, że nasza otwartość przekona Cię do dołączenia do grona Czytelników “Lente”. Rozumiemy jednak, że cena naszego magazynu (a w zasadzie bardziej książki-albumu) w porównaniu z tytułami dostępnymi w kioskach i salonach prasowych jest wysoka. Wierząc w słuszność naszych działań i pragnąc umożliwić każdemu poznanie kolebki europejskiej kultury, postaramy się, by “Lente” trafiło również do polskich bibliotek. Swoje propozycje ulubionych czytelni możecie zgłaszać w komentarzach. Już podczas publikacji pierwszego numeru wybierzemy 5 lokalizacji, w których “Lente” będzie można czytać bezpłatnie.

Niezmiennie zachęcamy też do odwiedzania naszej strony internetowej, gdzie kilka razy w tygodniu pojawiają się darmowe artykuły, felietony i recenzje.

Decyzja o podjęciu wspólnego rejsu należy już tylko do Ciebie… My serdecznie zapraszamy na pokład.

Posted on

Sprawdzone adresy: Istanbul Modern (TR)

Gdybym miała polecić jedno miasto, skupiające w sobie moje ulubione cechy Śródziemnomorza, bez wahania wybrałabym Stambuł. Powodów jest wiele: od malowniczej lokalizacji, historii zamkniętej w pradawnych murach Hagi Sofi, po tętniące życiem ulice dzielnicy Kadiköy.

Podczas jednego urlopu trudno o rzetelne odwiedzenie wszystkich historycznych miejsc; ja zachęcam więc do wydzielenia czasu na atrakcję, wydawałoby się, na wskroś współczesną. Mam na myśli Istanbul Modern – fantastyczne muzeum sztuki współczesnej, gromadzące zbiory od początków dwudziestego wieku aż po dzieła najnowsze.

fot. flickr
Powstałe w 2004 roku muzeum zajęło przestrzeń starego magazynu położonego w dzielnicy Tophane, tuż nad cieśniną i nieopodal wodnego przystanku Karaköy. Obok wystaw czasowych można tu obejrzeć stałą ekspozycję prac tureckich artystów – jedną z ciekawszych, jakie miałam okazję zobaczyć podczas śródziemnomorskich wojaży. Część kolekcji można podejrzeć tutaj, w ramach programu Google Art Project. Zdając sobie sprawę, że nie każdy lubi sztukę współczesną (tu puszczam oko do Julii W., niepoprawnej wielbicielki przeszłości), polecam także zejście piętro niżej, do galerii fotografii. Warto zresztą dokładnie zwiedzić cały budynek muzeum – wrażenie robi sufit z latających książek przy wejściu do bibilioteki, a z mieszczącej się w budynku restauracji rozciąga się zapierający dech w piersiach widok na cieśninę Bosfor.

Mimo współczesnego profilu wystaw, muzeum nie zapomina o przeszłości. W 2015 roku, w ramach konkursu dla młodych architektów, powstała tu oryginalna konstrukcja, nawiązująca do historii dzielnicy Tophane i budynku Istanbul Modern. Ciekawskich odsyłam do krótkiego reportażu o projekcie i o samym muzeum – jeśli nie na żywo, warto zobaczyć to fantastyczne miejsce przynajmniej na ekranie.

Posted on

Cała nadzieja w morzu

Przeglądam słowniki i encyklopedie, wczytuję się w wyjaśnienia Kopalińskiego i intepretacje jego uczonych poprzedników. Nadzieja, pewność, bezpieczeństwo splecione w uścisku z młodością, wolnością i mądrością. Spokój i harmonia kołysane w objęciach odwagi i siły; cierpliwość okraszona spontanicznością. Jakże trudno spośród licznych znaczeń Manucjuszowskiego delfina, opasującego czule żelazną kotwicę, wybrać te najważniejsze, najpiękniejsze, najbardziej poruszające serce.

 

Odmęty historii

Historia symbolu, który dziś pyszni się przy tytule naszego kwartalnika, wyłania się z głębi czasu. Sentencję “Festina lente” szczególnie ukochał sobie starożytny cesarz August, tłumacząc swoją życiową maksymę z melodyjnej, klasycznej greki: σπεῦδε βραδέως. To za jego panowania delfin i kotwica zdobić zaczęły rewersy rzymskich monet, przechodzących z rąk do rąk po całym ówczesnym świecie, skupionym wokół jednego Morza. Kilkanaście wieków później znak zaadoptował do swoich celów Aldus Manucjusz, urodzony najprawdopodobniej w Sermonecie drukarz i wydawca, przyjaciel filozofa Giovanniego Pico della Mirandola, wielki humanista i człowiek intelektu. Znaczył nim swoje książki, które stanowiły w piętnastowiecznej Europie prawdziwy obiekt pożądania. Jego działalność edytorska nie tylko okazała się wielkim sukcesem, ale także – i nie będzie to wcale stwierdzenie na wyrost! – zmieniła cały ówczesne kulturalne uniwersum. Erazm z Rotterdamu, jeden z jego słynniejszych klientów, twierdził, że stało się tak właśnie dzięki idealnej równowadze między pasją a cierpliwością, które cechowały działającego w Wenecji poligrafa. Podobnie, jak Oktawian August, niespiesznie, acz konsekwentnie dążył do celu, spoglądając ufnie na wody okalające wenecką Lagunę.

 

Pasjonująca żegluga

Już w czasowym wymiarze wybranego przez nas emblematu zawiera się całe Śródziemnomorze, zamknięte między Rzymem, Grecją i zawsze bliską Orientu, a jednak zupełnie okcydentalną Wenecją. Tę siłę geograficznej wymowy podkreślają dodatkowo punkty na mapie, które, niczym rybacką siecią, połączone są bliskością delfina i kotwicy, zupełnie szczególną. Oto egipska Aleksandria, miasto macedońskiego króla i jego następców, antyczna stolica śródziemnomorskiej myśli; zaraz obok Antiochia, tureckie centrum nierozerwalnie związane z ideą kosmopolityzmu, bogate handlem i szczycące się opieką biskupa – świętego Piotra. W obu bito monety z rewersem drogim Augustowi; obie metropolie spieszyły się wolno, całowane niespiesznie przez rozpędzone morskie fale.

Żeglując zgodnie z ruchem wskazówek zegara, nieubłaganie posuwającymi się do przodu, mijamy też libański Bejrut, dawny Berytus, który kotwicę i delfina umieszczał obok swojej ukochanej bogini Tyche. Jeszcze tylko krótki przystanek na świętej ziemi Izraela. Mówi się, że jej najsłynniejszego Syna w ikonografii symbolizuje właśnie delfin, a wiara w niego jest mocna i trwała niczym najpewniejsza kotwica… Ruszamy wreszcie do Rzymu, do którego pchają nas bezustannie wszystkie wiatry, dmące w nasze żagle znad Tunezji, Maroka i Hiszpanii.

 

Odbicie w tafli wody

Dwa śródziemnomorskie symbole, splecione w jedno, połączone przez wieki i na wieki, przypominają tak wiele. Przeglądamy się w nich jak w lustrze, z nadzieją, że uda nam się dotrzymać im kroku, dorównać i sprostać. Jak Manucjusz, stworzyć nie tylko zadrukowany papier, ale i zbiór istotnych znaczeń. Łączyć ostrożność ze spontanicznością. Działać nowocześnie, swobodnie i radośnie, ale także cieszyć się bezpieczeństwem wypływającym z dostojeństwa tradycji. Żyć żywiołowo i z pasją, powoli smakując chwilę. Utrzymać równowagę, dawać i brać, cieszyć się ufnym spojrzeniem w przyszłość.

Delfin jest poniekąd symbolem zbawienia. Jeśli najbardziej elementarnym emblematem kotwicy jest woda, możemy chyba pokusić się o wniosek, że nas, pędzących bezmyślnie ludzi Północy, uratować zdoła tylko ona: Południowe Morze.

 

Uczyni to powoli, w skupieniu.

 

Lente.

 

Posted on

Wielki nieociosany. Kolos z Maroussi Henry’ego Millera

Amerykański autor nie słynie w świecie z tekstów podróżniczych; wsławił się raczej krytyką purytańskiego społeczeństwa i śmiałymi erotycznymi wątkami swoich powieści. Z Nowego Świata uciekł do Paryża, gdzie mieszkał przez dekadę, należąc do cyganerii Montparnasse’u; stamtąd na rok wyjechał na grecką wyspę Korfu. Do Hellady zaprosił go Lawrence Durrell, z którym Miller przyjaźnił się i korespondował. Grecja stanie się w jego biografii czymś na kształt interludium – lada chwila wybuchnie II wojna światowa, a autor Zwrotnika Raka wróci do Stanów. Na razie jednak odkrywać będzie skarby starożytności i przeżywać – jak sam mówi – swoistą iluminację. Iluminację także w sensie dosłownym, bo nic nie zachwyciło go tak bardzo, jak jasne, wszechobecne, przejmujące greckie światło.


Kolos z Mourossi
– książka, w której zawarł Miller swoje wspomnienia z podróży po Helladzie – jest dziwnym, zaskakującym tekstem, a element zaskoczenia tkwi w jego wielowymiarowości. Filozofia miesza się tu z zapiskami jak ze szkicownika; autobiografia z poezją, a wybitna proza z fragmentami ocierającymi się o grafomanię. Bywa porywająco, ale także – powiedzmy sobie wprost! – zdecydowanie nużąco. Nietrudno zgadnąć, że podróż jest tu na dobrą sprawę tylko dodatkiem, a to, co opisywane, Miller zauważa poniekąd kątem oka. Zajęty jest przecież poszukiwaniem siebie i poszukiwaniem sensu w świecie, który pogrąża się w chaosie. Zwiedzając Grecję, zbiera światło; grzać będzie go ono w czasie mającym okazać się najbardziej odrażającym momentem w ludzkiej historii.

Mimo pewnej trudności w lekturze uważam Kolosa z Maroussi za ważną, a może nawet wielką książkę. Fascynuje mnie obserwowanie, jak w trakcie snucia swojej dosyć chaotycznej opowieści rodzi się pisarz – ktoś, kto przeżywa, a zarazem odczuwa organiczną wręcz potrzebę ubierania przeżyć w słowa i przenoszenia ich na papier. Na kartach Kolosa rodzi się też jeden z nas – ktoś, kto, przed blisko 80 laty, szukał ucieczki od pędu codzienności. Krytykując Zachód, konsumpcjonizm, fascynację maszynami i pieniądzem, nie mówi Miller nic, czego my, dzisiaj, nie znalibyśmy na pamięć. A jednak jego słowa brzmią nieoczekiwanie świeżo – może dlatego, że znamy kontekst, w którym się rodziły, a ich autor jest jednym z najbardziej kontrowersyjnych amerykańskich pisarzy.

Uważa się, że Kolos z Maroussi powstał, by upamiętnić Katsimbalisa – przyjaciela Millera, który w jego oczach uosabiał grecki geniusz. Są też jednak tacy, którzy twierdzą, że tytuł książki wyraża Millerową megalomanię i odnosi się do samego pisarza. Ja pokusiłabym się o podejrzenie, że, być może, dotyczy po prostu samego tekstu-wspomnienia Maroussi. Jest w nim piękno wielkiej, nieociosanej bryły marmuru, przetykanej słowami, które staną się światłem.

Henry Miller, Kolos z Maroussi, tłumaczyła Cecylia Wojewoda, Czytelnik 1976

Fotografia Millera z towarzyszką, odpoczywających na greckiej plaży, pochodzi z roku 1948.

 

Posted on

Ruszają zapisy na wiosenną edycję Lente

Z przejęciem i radością prezentujemy Wam pierwszy numer śródziemnomorskiego magazynu-albumu Lente oraz naszą autorską, wiosenną paczkę z południowymi dobrami.

Zgodnie z filozofią Lente, nasz kwartalnik i produkty można nabyć jedynie przez stronę internetową, w systemie subskrypcyjnym. Ograniczając nakład magazynu, działamy w zgodzie z ekologią i, co ma dla nas ogromne znaczenie – możemy własnoręcznie przygotować każdą przesyłkę, sprawiając, że będzie ona wyjątkowa.

Sprzedaż pierwszego numeru magazynu-albumu oraz wiosennej Paczki Lente odbędzie się w jednej, miesięcznej turze: od 22 lutego 2016 r. do 20 marca 2016 roku. Przesyłki nadamy zaraz po Wielkanocy, między 5 a 8 kwietnia 2016 roku.

Mamy nadzieję, że lubicie niespodzianki! My – bardzo, dlatego nie podamy Wam listy produktów, które znajdą się w paczce, jedynie uchylimy odrobinę rąbka tajemnicy…

Gotowi na wiosenny rejs po Morzu Śródziemnym? Zapraszamy do naszego sklepu!

 

Posted on

Odrodzenie, wiosna, Lente – uchylamy rąbka tajemnicy!

Feniks. Mityczny ptak, który według wierzeń starożytnych ginął w płomieniach, by wkrótce odrodzić się z popiołów. Jedno z naszych pierwszych skojarzeń, gdy mowa jest o motywie odradzania; symbol brzemienny w znaczenia, śródziemnomorski klucz otwierający drzwi do Nowego, które pozostaje nierozerwalnie związane z tym, co już było.

 

Tym Nowym, świeżym, a zarazem mocno ukorzenionym, jest dziś dla nas i dla Was pierwszy, długo wyczekiwany numer magazynu-albumu Lente. Numer pełen wiosennego słońca grzejącego mocno jak na Południu, zachęcający do otwarcia kolejnego rozdziału, odszukania entuzjazmu, przywrócenia nadziei. Zerknięcia w tył tylko po to, by z nadzieją i radością ruszyć do przodu.

wiosna

POCZYTAJ, POPATRZ – czyli MAGAZYN-ALBUM

Co znajdziecie na jego barwnych stronnicach? Począwszy od okładki, odbywać będziemy spotkania z tymi, którzy zaczęli na nowo. Gosia Herba, wrocławska ilustratorka i historyk sztuki, interpretuje antyczną historię Kory, która porzuca mrok podziemi, by wrócić na ziemię, do światła. Dzieje jej odwiecznej wędrówki opowie w swym obszernym artykule Magdalena Giedrojć, a zaskakująca oprawa graficzna tekstu przypomni, że wiekowa opowieść o córce Demeter nie straciła nic ze swojej aktualności. Podobnie aktualne pozostają tajemnicza legenda o Feniksie, historia Ozyrysa czy wzruszające dzieje pięknego Adonisa, które opisuje Małgorzata Członkowska-Naumiuk. Losy ich wszystkich pamiętać będziemy, podróżując do wielokrotnie odradzającej się perły Dalmacji, Dubrownika; do ciągle upadającego i odżywającego na nowo Rzymu; do Katalonii, której dawne architektoniczne tradycje z pasją wskrzeszał Antonio Gaudi. Élan vital szukać będziemy w słynnej powieści Nikosa Kazantzakisa Grek Zorba i w lingwistycznych zmaganiach Ben Jehudy z martwym oniegdyś językiem hebrajskim. Do rozważań nad wspólnym językiem Południa, z którego wszyscy czerpiemy, zachęci nas pięknie poeta Jarosław Mikołajewski, a o tym, jak znajdować w sobie siłę do kolejnych wyczerpujących rejsów, opowie niestrudzony poszukiwacz śródziemnomorskich inspiracji – słynny malarz Rafał Olbiński. Odnowienia duszy dokonamy dzięki wyrafinowanym smakom rodem z francuskiego stołu oraz śródziemnomorskim potrawom w kolorze nadziei; o styl zadbamy dzięki inspirującej historii włoskiej projektantki mody Elsy Schiaparelli. Pić będziemy wyborną kawę z różnych stron Śródziemnomorza, która doda nam energii do podjęcia nowych wyzwań; delektować się aromatami kosmetyków, które pozwolą przywrócić skórze blask po zimie. Na stu kilkudziesięciu stronach przewijać się będą teksty o kulturze i o codziennym życiu; wywiady i felietony, słowa i obrazy. Namawiamy Was przecież do życia w stylu lente, zachęcając: poczytaj, popatrz…

 

paczka Lente

 

POCZUJ – czyli PACZKA LENTE

Chcąc zapewnić Wam możliwość doświadczenia Śródziemnomorza wszystkimi zmysłami, proponujemy zakup naszego kwartalnika wraz z towarzyszącą mu Paczką Lente. Przewiązane zieloną wstążką pudełko zawiera w sobie nietuzinkowe, śródziemnomorskie produkty i rękodzieło, inspirowane postacią legendarnego Feniksa.

Co w nim znajdziecie? Oto kilka podpowiedzi…

Starożytni pisarze twierdzili, że przed lotem do Egiptu na ołtarz słońca, Feniks “kąpał skrzydła w zapachu”. Dla wszystkich spragnionych wiosennego odrodzenia w zgodzie z naturą przyszykowałyśmy więc pewien aromatyczny produkt kosmetyczny, który ułatwi przygotowanie ciała do letniej odsłony.

 

coś dla ciała

 

Owidiusz pisał, że Feniks żywił się kroplami kadzidła i sokami z kardamonu, które pozwalały mu żyć przez długie 500 lat. Ta niezwykła informacja kazała nam umieścić w Paczce pewien orientalny przysmak, ceniony w Izraelu, Maroku i Egipcie. Zapewni on chwile rozkoszy dla podniebienia, ale także doda witalności i energii po ciemnych, zimowych miesiącach.

 

feniks

 

Słuchając Laktancjusza, który utrzymywał, że po spaleniu Feniks przybierał postać drobnego ziarenka, zaproponujemy Wam stylową oprawę dla domowej zieleni, w której obserwować będzie można wzruszający proces odradzania się natury.

 

natura

 

Pamiętając o słowach Izydora z Sewilli, który pisał, że, by dokonać przemiany, Feniks cierpliwie i spokojnie wyczekiwał wschodów słońca, poćwiczymy wspólnie umiejętność zatrzymywania chwili i świadomego wyciszenia poprzez zabawę ze sztuką, spotkanie z barwą i słowem.

 

kreatywnie

 

 

Dla tych, którym Nowe kojarzy się z niespodzianką, w Paczce Lente też coś się znajdzie…

… i niech niespodzianką na razie pozostanie.

 

Mamy nadzieję, że pierwszy numer naszego śródziemnomorskiego kwartalnika, a także towarzysząca mu Paczka Lente, będzie dla Was źródłem przyjemności, relaksu, ale przede wszystkim inspiracji. Inspiracji do podjęcia decyzji, by zacząć od nowa, by zacząć na nowo. Odrodzenie jest bowiem decyzją, którą nosimy w sobie, i którą musimy podjąć, by trwać.

JW

Zarówno magazyn, jak i Paczkę Lente zakupić można w naszym sklepie (kliknij).

Posted on

Nasza filozofia czyli o znaczeniu słowa “lente”

Tytuł naszego przedsięwzięcia łączy w sobie kilka ważnych idei. Wyrazu lente jako pierwsi używali starożytni Rzymianie, dla których stanowił on przysłówek oznaczający tyle, co “spokojnie, łagodnie, powoli, bez pośpiechu”. Tak właśnie chcemy żyć – delektując się chwilą, ciesząc codziennością, doceniając piękno drobnych gestów.

Dzisiaj w językach romańskich lente oznacza natomiast soczewkę, lupę, szkło powiększające. Implikuje skupienie i świadomość korzeni, ale przypomina też, że celem naszego projektu jest wzięcie pod lupę południowej kultury, uważne przyjrzenie się tradycjom i obyczajom. Radosna i ufna otwartość na poznanie Innego.

Lente to wreszcie część słynnej i jakże pięknej śródziemnomorskiej maksymy: festina lente (‘spiesz się powoli’). Przypisuje się ją rzymskiemu cesarzowi Augustowi; wiadomo, że chętnie używał jej także włoski ród de’ Medicich. W naszym mniemaniu ‘spiesz się powoli’ znaczy tyle, co: działaj, łącząc ostrożność ze spontanicznością. Utrzymuj równowagę, o którą w dzisiejszych czasach coraz trudniej.

Od dzisiaj lente to także my: grono miłośników Śródziemnomorza, dobrej lektury, codziennych rytuałów. Zapraszając Cię we wspólny rejs, zachęcamy: bądź kapitanem swojego statku. Odważ się płynąć pod prąd, ale i ciesz wiatrem, który popycha Twoje żagle.

Razem z nami spiesz się smakować życie. Powoli.