Posted on

Lekarz z Lampedusy Pietra Bartolo

Nie jest rzeczą łatwą ani pocieszającą sondować tę otchłań zła, uważam jednak, że trzeba to robić, gdyż czyny, których można się dopuścić wczoraj, mogą również zostać popełnione jutro, kiedy dotyczyć to będzie i nas, i naszych dzieci. Tak pisał w Pogrążonych i ocalonych włoski autor i zarazem były więzień obozu koncentracyjnego, Primo Levi, zaś w wywiadzie Powrót do Auschwitz (zobacz tutaj) apelował, żeby nie zapominać ani nie negować zaistniałego zła, bo powróci ono w tej samej – lub gorszej – postaci, i to wcześniej, niż moglibyśmy się tego spodziewać. Sięgam po raz kolejny do słów Leviego i od razu przychodzą mi na myśl stłoczeni w pontonach, wycieńczeni, spragnieni i głodni uchodźcy, którzy w ostatnich dniach, miesiącach i latach uciekali ze swojego kraju przed wojną, prześladowaniem i biedą.

To o ich losach opowiada książka Lekarz z Lampedusy, autorstwa Pietra Bartolo, który od ponad dwudziestu pięciu lat pomaga emigrantom przybywającym do Europy. W Polsce jego sylwetkę poznaliśmy już dzięki poruszającemu reportażowi Jarosława Mikołajewskiego, Wielki przypływ, oraz nagrodzonemu Złotym Niedźwiedziem na festiwalu w Berlinie w 2016 roku filmowi Gianfranca Rosiego Fuocoammare. Ogień na morzu.

Tym razem o sobie i uchodźcach Bartolo opowiada sam. Nie operuje ogólnikami i stereotypami znanymi z gazet czy wystąpień polityków: przytacza konkretne historie, podaje daty i imiona. Losy emigrantów przeplatają się z historią życia lekarza, która mogłaby posłużyć za scenariusz niejednego filmu. Pietra Bartolo, rdzennego lampedusańczyka z wielodzietnej rodziny, los bowiem nie szczędził. Jako szesnastolatek cudem uniknął śmierci w morzu, w swoim życiu doświadczył biedy, samotności i choroby, musiał dokonać wielu niełatwych wyborów. I może to właśnie te wszystkie trudne przeżycia sprawiły, że potrafi on zobaczyć w uchodźcy człowieka i brata.

 

Z opowieści pracującego od 1991 roku na Lampedusie lekarza wyłania się też obraz naszego współczesnego świata. Jak trafnie zauważył Wojciech Jagielski: (…) historia doktora Bartolo to także opowieść o nas samych i dzisiejszym świecie, pogubionym i przerażonym, a jeszcze nie tak dawno sytym i pewnym swojego jutra. Jest to przypowieść o bezdennej i wciąż się pogłębiającej przepaści między bogatymi i nędzarzami, o współczesnej wędrówce ludów, niemożliwej do powstrzymania, będącej dla świata zachodniego wyzwaniem i próbą. (…) To opowieść o tym, że człowiek ma się prawo bać, ale ma też obowiązek widzieć w drugim człowieka. Dopiero to tak naprawdę czyni nas ludźmi.

Nieustający apel Pietra Bartolo o ratowanie uchodźców jest więc apelem o ratowanie człowieczeństwa, przypomnieniem uniwersalnych wartości obowiązujących bez względu na kolor skóry i na przynależność klasową. Bo czy syryjskie dzieci, które tracą rodziców na morzu, cierpią mniej niż ich europejscy rówieśnicy? Czy głód jest czymś innym w Afryce niż w Europie? Czy prześladowania są łatwiejsze do zniesienia? Czym my się staliśmy? Jak to możliwe, że tak szybko tracimy pamięć? – zastanawia się autor książki. A w innym miejscu mówi coś, co potwierdza moje skojarzenia z Levim: (…) libijskie więzienia są nowymi obozami koncentracyjnymi. Warunki, w jakich migranci podróżują przez pustynię i przez morze, niewiele różnią się od tych, jakie były w pociągach śmierci. A postawa ludzi, którzy dziś chcą wznosić mury i odsyłać uchodźców, niewiele różni się od zachowań współpracowników Hitlera, których filozof Hannah Arendt nazwała «ludźmi banalnymi». Nie jest mniej okrutny od nich ten, kto pozwala umierać w morzu tysiącom dzieci lub każe im żyć w nieludzkich warunkach w przygranicznych obozach dla uchodźców.

Lekarz z Lampedusy to książka, która uwiera. Teraz już nie możemy powiedzieć, że nie wiedzieliśmy.

 

Pietro Bartolo, Lidia Tilotta, Lekarz z Lampedusy. Opowieść o cierpieniu i nadziei, tłum. Krzysztof Stopa, Wydawnictwo Jedność, Kielce 2017
Przytoczony fragment Pogrążonych i ocalonych w tłumaczeniu Stanisława Kasprzysiaka.
Posted on

Posillipo

Neapolitańskie wzgórze Posillipo, przez miejscowych nazywane Pusilleco, zawdzięcza swoją nazwę greckiemu słowu “pausilypon”, oznaczającego ulgę od bólu lub ucieczkę od niebezpieczeństwa. Starożytni, podobnie jak my, zachwyceni byli widokiem rozpościerającym się z tej okolicy, tak urzekającym, że rzeczywiście można przypisać mu właściwości terapeutyczne.

 

Klejnotem Posillipo jest park zatopiony w zieleni, zazdrośnie strzegący antycznych ruin posiadłości niejakiego Publiusza Vedio Polliona, bogatego wyzwoleńca, który swój ogromny majątek zdobył w wyniku bitwy pod Akcjum i który wzniósł tu swoją willę, teatr na 2.000 miejsc, odeon, nimfeum oraz kompleks termalny.

 

Park nie jest łatwo zlokalizować – trafiają tam tylko naprawdę uparci turyści. Jedyny autobus zostawia nas na położonej w oddali pętli, a do bram kompleksu trzeba dotrzeć na piechotę, idąc w dół po wąskiej serpentynie, z samochodami pędzącymi w obu kierunkach, niepomnymi przepaści u stóp góry. Nagrodą za tę niebezpieczną wędrówkę, szczególnie przyjemną w gorący dzień, jest czas spędzony w tak zwanej Grotta di Seiano – długim na 770 metrów korytarzu wykutym w skale, którym wchodzi się na teren posiadłości i w którym odetchnąć można od neapolitańskiego upału. Ma on charakterystycznie wznoszącą się posadzkę – kąt nachylenia zapobiega… przeciągom. To starożytne przejście, przez wieki zapomniane, odkryto ponownie w 1841 roku przez robotników Ferdynanda II Burbona; w czasie II wojny światowej stanowiło schronienie podczas bombardowań okolicy.

 

 

U wyjścia z groty rozpościera się coś na kształt rozległej polany o absolutnie bajkowym uroku, gdzie na zwiedzających czekają antyczne ruiny. Jeszcze więcej tychże znajduje się pod wodą, w Parco Sommerso di Gaiola, swoistym muzeum pod morskimi falami, które zwiedzać można na specjalnej łódce. Na razie jednak zatrzymujemy się na górze. Powietrze przesycone jest zapachem kwiatów i ziół, wśród gałęzi drzew ćwierkają ptaki, a delikatna bryza pozwala zapomnieć o spiekocie, którą pozostawiliśmy przed wejściem do skalnego korytarza. Trudno oprzeć się wrażeniu, że znajdujemy się w baśniowym ogrodzie. Walory tej lokalizacji, podobnie jak dzisiaj my, docenił sam cesarz August, który przejął willę po śmierci pierwszego właściciela. Chciał zapewne, jak my dzisiaj, cieszyć się panoramą Neapolu oraz widokiem Wezuwiusza i Capri.

 

Fascynujące są historie, które opowiada tutejszy przewodnik, choć przyzwyczajenie się do jego silnego akcentu może zająć chwilę. Zachwycają dawne rozwiązania architektoniczne (doskonałą akustykę w teatrze i odeonie zapewniały rozłożone pod sceną puste amfory!), przerażają opowieści o bywających tu ludziach… Podobno artyści, którzy w starożytności występowali w tutejszym teatrze, rzadko kiedy opuszczali kompleks żywi. Zbyt wiele zobaczyli, zbyt wiele usłyszeli… Bywało, że smarowano ich ciała octem i wrzucano do morza, na pożarcie drapieżnym rybom. Jak dobrze, że my widzimy już tylko romantyczny ogród, a słyszymy trele słowików.

Zdjęcie główne: Jacob Philipp Hackert, Widok z Posillipo na wyspę Capri (1795), kolekcja prywatna
Posted on

Uciekając z Aten: Egina

Ateny wielu kocha, wielu nienawidzi. To miasto zatłoczone, brudne, hałaśliwe. Z charakterem, ale niełatwe w kontakcie. Kiedy zalezie nam za skórę, kiedy zatęsknimy za Grecją spokojniejszą, cichą, kameralną, wystarczy wsiąść w kolejkę do Pireusu, a potem na prom. Wyspy czekają – a wśród nich Egina.

Rejs promem z Pireusu trwa około 40 minut.
Rejs promem z Pireusu trwa około 40 minut.

 

Wita nas bukolicznym klimatem, słonecznymi barwami i... ciszą.
Wita nas bukolicznym klimatem, słonecznymi barwami i… ciszą.

 

Zdjęcie z końca października. Drzewa owocowe cieszą oko na każdym kroku.
Zdjęcie z końca października. Drzewa owocowe cieszą oko na każdym kroku.

 

Najsłynniejszym zabytkiem na wyspie jest świątynia Afai.
Najsłynniejszym zabytkiem na wyspie jest świątynia Afai.

 

Świątynię zaprojektowano jako część świętego trójkąta tworzonego przez Partenon oraz ze świątynię Posejdona na przylądku Sunion.
Świątynię zaprojektowano jako część świętego trójkąta tworzonego przez Partenon oraz ze świątynię Posejdona na przylądku Sunion.

 

Otulają ją sosnowe lasy, gdzie nacina się drzewa dla pozyskania soku dodawanego do wina retsina.
Otulają ją sosnowe lasy, gdzie nacina się drzewa dla pozyskania soku dodawanego do wina retsina.

 

Świątynia poświęcona jest kreteńskiej nimfie Afai, która uciekła przed pożądliwym królem Minosem. Wydaje się, że oddawano jej cześć tylko na Eginie.
Świątynia poświęcona jest kreteńskiej nimfie Afai, która uciekła przed pożądliwym królem Minosem. Wydaje się, że oddawano jej cześć tylko na Eginie.

 

Trudno oprzeć się pokusie zabaw filtrami. Świątynia jest niezwykle fotogeniczna!
Trudno oprzeć się pokusie zabaw filtrami. Świątynia jest niezwykle fotogeniczna!

 

Ruiny z V w.p.n.e. są dobrze zachowane: podziwiać można liczne kolumny, duży fragment architrawu oraz filary celli.
Ruiny z V w.p.n.e. są dobrze zachowane: podziwiać można liczne kolumny, duży fragment architrawu oraz filary celli.

 

Ze wzniesienia, na którym zbudowano świątynię, roztacza się malowniczy widok na wyspę i Zatokę Sarońską.
Ze wzniesienia, na którym zbudowano świątynię, roztacza się malowniczy widok na wyspę i Zatokę Sarońską.

 

Egina czaruje nie tylko antycznymi śladami, ale także kolorami.
Egina czaruje nie tylko antycznymi śladami, ale także kolorami.

 

Bardzo malowniczy jest port, w którym pełno jest barwnych łódeczek.
Bardzo malowniczy jest port, w którym pełno jest barwnych łódeczek.

 

Zatoka Sarońska kusi plażami i spokojną wodą.
Zatoka Sarońska kusi plażami i spokojną wodą.

 

Po zwiedzaniu i plażowaniu warto wybrać się na zakupy. Egina znana jest z doskonałych miodów.
Po zwiedzaniu i plażowaniu warto wybrać się na zakupy. Egina znana jest z doskonałych miodów.

 

Najważniejszym produktem eksportowym wyspy pozostają jednak pistacje i ich przetwory.
Najważniejszym produktem eksportowym wyspy pozostają jednak pistacje i ich przetwory.

 

Można także zaopatrzyć się w aromatyczne mieszanki ziół.
Można także zaopatrzyć się w aromatyczne mieszanki ziół.
Wszystkie zdjęcia: Julia Wollner
Posted on

Ucieczki neapolitańskie. Rozmowa z Maciejem Henem, autorem powieści Solfatara

Przeczytawszy Pana pierwszą książkę, Według niej, a teraz Solfatarę, pomyślałam sobie, że Pan, być może, ucieka od naszej rzeczywistości: w odległe epoki historyczne, w stylizowany język, w świat, który istnieje już tylko na kartach grubszych i cieńszych ksiąg.

 

Nie, to nie jest ucieczka. Mam nadzieję, że przez te książki udaje mi się od czasu do czasu powiedzieć czytelnikowi coś od siebie. I że to, co mówię, ma odniesienie do współczesności. To, że są to powieści, których akcja rozgrywa się w odległych epokach, niewiele zmienia. Moi bohaterowie to, w moim przynajmniej zamierzeniu, ludzie tacy, jakich poznałem w życiu. Czyli nasi współcześni. Jestem przekonany – to wynika z moich lektur, obserwacji i przeczuć – że ludzie sprzed stuleci, czy też ludzie odległych kultur, różnią się od nas tylko bardzo powierzchownie. O wiele głębsze są różnice indywidualne, to, że każdy z nas jest inny, ma inną wrażliwość, temperament i tak dalej, ale tu znowu jednak występuje pewna powtarzalność. Oczywiście, epoka też wywiera swoje piętno na człowieku, chociażby różne etapy rozwoju techniki – widzimy to doskonale wokół siebie. Mimo wszystko jednak będę się upierał, że obserwacje poczynione dzisiaj można zastosować do każdej epoki. Działa to, rzecz jasna, także w drugą stronę. Właśnie dlatego dawni pisarze, dawna muzyka, malarstwo, kino są dla nas ciągle aktualne. To samo zresztą dotyczy większości science fiction. Bohaterowie Lema, przynajmniej ci pierwszoplanowi, myślą i czują kategoriami zrozumiałymi dla nas, a więc naszymi. Stają wobec wyzwań, które my możemy sobie przedstawić tylko spekulatywnie – mam na myśli wszystkie sprawy z czasoprzestrzenią, alternatywnymi formami życia, myślącymi oceanami, ale też różne utopie przyszłości. Pozwala to czytelnikowi spojrzeć z nowej perspektywy na świat, który go otacza. Wracając do powieści historycznej, wydaje mi się, że atutem nie do pogardzenia jest tu dla pisarza atrakcyjny koloryt, pewna egzotyka, którą można próbować zauroczyć czytelnika.

Bez wątpienia, w sposób nie tylko metaforyczny, ucieka jednak główny bohater Solfatary. Czy pomysł na konstrukcję powieści, osnutej niejako wokół tej jego ucieczki, był dla Pana punktem wyjścia, czy też pojawił się już w trakcie pisania tekstu?

On ucieka przez chwilę, ale potem wraca. Nie mogłem go na zbyt długo wyprowadzić z Neapolu, bo nie mógłby nam opowiedzieć, co tam się wydarzyło! Wątek ucieczki z miasta pojawił się na etapie układania bardziej szczegółowych rozwiązań fabularnych. Natomiast metaforycznie można rzeczywiście powiedzieć, że on ucieka w przeszłość, we wspomnienia, które stają się ważniejsze od akcji pierwszoplanowej.

W Pana książkach zachwycają mnie trzy rzeczy: niespotykana już dzisiaj dbałość o szczegóły, piękny język i refleksja nasuwająca się po lekturze. W odniesieniu do tego ostatniego zastanawiam się, czy ma Pan poczucie pewnej misji głoszenia otwartości, tolerancji? Czy może coś sobie dopowiadam, doszukując się w Pana tekstach wątków ważnych dla mnie samej?

Nie będę się wypierał. Oczywiście jednak staram się te wszystkie dydaktyczne przesłania podawać nie wprost, żeby nie wyszła z tego jakaś agitka. Mam nadzieję, że większości czytelników nawet nie przyjdzie do głowy, że oto właśnie zostają poddani podprogowej indoktrynacji – chociaż, między nami mówiąc, tak właśnie jest.

Solfatara, opowieść o Neapolu sprzed kilku wieków, pokazuje wiele uniwersalnych prawd o rewolucji, o polityce, o władzy, o tym, co robi ona z człowiekiem. Jak pamiętam, w jednej z naszych rozmów powiedział mi Pan jednak, że nie starał się zawrzeć w powieści jakichś zawoalowanych odniesień do obecnej sytuacji politycznej.

Na pewno nie wprost. Nie lubię takich powieści z kluczem, to nie moja bajka. Często natomiast, wprowadzając jakiś autentyczny epizod rewolucji Masaniella, uśmiechałem się pod nosem, dostrzegając w nim pewne analogie, być może czytelne tylko dla mnie. Analogie do wydarzeń historycznych innych epok, o których uczyłem się w szkole, albo takich, które rozgrywały się na moich oczach, czy nawet współczesnych. Takich smaczków można pewnie w Solfatarze trochę znaleźć. Dla mnie jednak ważniejsze jest to, że próbuję przedstawić moje spojrzenie na pewne mechanizmy, które ujawniają się automatycznie, gdy powstaną odpowiednie warunki. Mam nadzieję, że ich znajomość pozwoli czytelnikowi nieco bardziej przenikliwie patrzeć na to, co dzieje się wokół niego. Nie chcę jednak – ani w książce, ani w wywiadach – pokazywać palcem, o co konkretnie chodzi; tym bardziej, że powinno się to dać zastosować także do tego, co się dopiero będzie dziać. A przecież dziś żadne z nas nie ma pojęcia, co się wydarzy.

Nie mamy, to prawda; z drugiej jednak strony wszyscy wiemy na przykład, jak widziana jest teraz Polska na arenie międzynarodowej… Nota bene, w Pana neapolitańskiej powieści nie brakuje polskiego akcentu – mam oczywiście na myśli postać Ligęzy. Nie zarzucano Panu, że, na zasadzie pars pro toto, postawił Pan nasz naród w negatywnym świetle?

Nie, dlaczego? Pani uważa, że Ligęza nie wystawia Polsce dobrego świadectwa? Nie takie były moje intencje. Ja bardzo lubię tego faceta. Właśnie dlatego, że go lubię, przeszczepiłem go z powieści mojego ojca Crimen, gdzie jest jedną z głównych postaci drugoplanowych – czy nawet jednym z głównych bohaterów. U mnie jest go mniej i poznajemy jego losy na kilka lat przed akcją Crimenu, kiedy jako banita tułał się po obczyźnie. Próbowałem zrobić z niego krzyżówkę znanego stereotypu polskiego szlachcica – trochę zabijaki, trochę kobieciarza, trochę awanturnika – z czymś, co daleko od tego stereotypu odbiega. Ligęza jest ciekawy świata, ma zainteresowania literackie, intelektualne, filozoficzne, wyprzedza swoją epokę jako wolnomyśliciel; z upodobaniem posługuje się ironią, a jednocześnie widać, że to dobry człowiek. Owszem, ma problem z alkoholem – to po to, by nie wydał się zbyt wyidealizowany. Poza tym tak jest u ojca.

Zostawmy wątki polskie i wróćmy na Południe. Blisko 1000 stron opowieści o Neapolu jest bez wątpienia niezwykłą gratką dla miłośników Włoch, których, jak Pan wie, nie brakuje wśród czytelników tego portalu. Nie mogę nie zadać banalnego pytania o to, dlaczego ze wszystkich miast świata wybrał Pan akurat właśnie to? Pytanie to odniosę oczywiście także do umiejscowienia akcji w czasie. Dlaczego akurat ten moment w historii? I jak, na Boga, trafił Pan akurat na tę mało znaną, południowoeuropejską rewolucję?!

To nie był punkt wyjścia. Chciałem napisać opowieść o historii powstania obrazu, którego autorem jest prawdopodobnie François de Nomé, choć zdania co do tego są podzielone. Nie wiem dlaczego, ale zafascynował mnie dawno temu, gdy miałem czternaście lat. Miał przy tym tę zaletę, że jego autor nie był dotychczas literacko wyeksploatowany. Kiedy zacząłem badać temat, doprowadziło mnie to do Neapolu. Poczytałem sobie trochę o historii tego miasta i tego królestwa i pomyślałem, że ciekawie byłoby połączyć mój temat z rewolucją Masaniella, która wydała mi się bardzo atrakcyjna jako tło. I tak, krok po kroku, wyłonił się pomysł na opowieść, której narratorem będzie ktoś fikcyjny, ale też zakotwiczony w autentycznej i do tego sensacyjnej historii; ktoś, kto byłby jakoś związany z François de Nomé. Trzeba było jednak pokonać problem, jakim jest fakt, że de Nomé znika z radarów około 1623 roku, na blisko ćwierć wieku przed rzeczoną rewolucją. Oznaczało to, że muszę mieć więcej niż jeden plan czasowy, co z kolei naprowadziło mnie na pomysł, żeby nawiązać do formy powieści szkatułkowej. Jej niedościgły wzór stworzył wielki Jan Potocki, a ja pomyślałem sobie, że jeżeli uda mi się choć trochę do niego zbliżyć, to nie będzie źle.

Bez wątpienia doskonale odmalował Pan dla nas panoramę siedemnastowiecznej Kampanii. Czy równie dobrze zna Pan dzisiejszy Neapol? Zastanawiam się, jak bardzo fascynującym doświadczeniem byłoby odwiedzenie tego miasta w towarzystwie Pana jako cicerone…

O, muszę Panią rozczarować. Byłem w Neapolu bardzo krótko – pojechałem tam z żoną w 2005 roku, mając bardzo ograniczony czas i środki na dokumentację. Codziennie, przez 5 dni, od 9 rano do wieczora chodziliśmy po mieście pieszo, przemierzyliśmy je wszerz i wzdłuż na ile się dało, a komunikacji miejskiej użyliśmy tylko raz, żeby zobaczyć tytułową Solfatarę. Kupiliśmy wtedy między innymi stare plany miasta w muzeum Certosa di San Martino, jak również książeczkę I vicoli di Napoli pana Luigiego Argiulo, z której zaczerpnąłem potem mnóstwo cennych informacji.

I przedtem, i potem czytałem co się dało; dziesiątki razy sprawdzałem każdy szczegół w internecie, podglądałem topografię w Google Earth. Warto jednak pamiętać, że układ miasta w wielu partiach zmienił się od XVII wieku; zmieniły się też nazwy ulic, a nawet niektórych kościołów. Pewne emblematyczne budynki jeszcze wtedy nie istniały. Starałem się nie dać złapać na takich rzeczach, ale nie, nie jestem znawcą Neapolu. Myślę jednak, że dobrą zabawę mogliby mieć ci czytelnicy, którzy zwiedzaliby Neapol – a także Rzym, Mantuę, Turyn, Paryż, Metz, Wenecję – z Solfatarą w ręku. Muszą tylko nastawić się na niespodzianki: przykładowo, ówczesny Place Royale w Paryżu dzisiaj nazywa się Place des Vosges. Takich zmyłek jest w książce sporo.

Skoro odmawia Pan bycia moim przewodnikiem, to pozwolę sobie zapytać Pana o inne zawody, w których, obok pisania, pracował Pan i pracuje. Dwa z nich wydają mi się w kontekście Solfatary szczególnie istotne. Mam na myśli dziennikarstwo – dziennikarzem jest przecież główny bohater książki – oraz realizacja światła. Czy postać Fortunata jest w jakiś sposób inspirowana Pana doświadczeniami dziennikarskimi? Mam na myśli chociażby sposób pojmowania prawdy. I czy jako realizator światła ma Pan poczucie większej łatwości rozkładania akcentów w swojej prozie, na kształt pracy ze światłem właśnie?

Co do realizacji światła – traktuję ją jako część mojej wrażliwości wizualnej, którą rozwijałem najpierw w liceum plastycznym, potem w szkole filmowej, wreszcie jako samodzielny fotograf i nie do końca spełniony filmowiec. Nie wiem, czy można to tak wprost zastosować do konstrukcji literackiej, być może tak. Kilka osób rzeczywiście zwracało mi uwagę, że po moich opisach widać, że znam się na świetle, czy, powiedzmy, że jestem na nie szczególnie wyczulony.

Dziennikarzem byłem w latach dziewięćdziesiątych, najpierw w łódzkim oddziale „Gazety Wyborczej”, potem w radiowej Trójce; na samym początku XXI wieku udzielałem się przez chwilę w telewizyjnym newswroomie jako tzw. „wydawca zagranicy”. Zebrałem w tamtych czasach trochę doświadczeń, które pewnie przydały mi się przy wymyślaniu gazety Fortunata, która rodzi się na naszych oczach. Myślę jednak, że jest to także efekt moich przemyśleń wynikających z obserwacji świata dziennikarskiego z pozycji odbiorcy, a także z pozycji kolegi z pracy, którym dzisiaj jestem dla dziennikarzy jako realizator światła.

Zaczęłam od ucieczki, a skończę na powrotach – wydaje mi się, że będę musiała do Solfatary rychło wrócić, bowiem warstwa intertekstualna i alegoryczna książki wymaga chyba więcej niż jednej lektury. Ciekawa jestem, jak konstruuje się tak bogatą i wielopoziomową powieść. Czy jest to praca czysto koncepcyjna, z ołówkiem w ręku, wymagająca koncentracji i obmyślenia każdego szczegółu, czy też dawał Pan sobie szansę na emocje, na swego rodzaju strumień świadomości podczas pisania?

Najpierw układam konstrukcję z grubsza, potem rozpisuję bardziej szczegółowy konspekt tych partii, nad którymi akurat pracuję, a w końcu zabieram się do pisania, w dużym stopniu idąc na żywioł. Czasem, kiedy się już dobrze rozkręcę, prowadzi mnie to w trochę innym kierunku, niż planowałem – wtedy muszę wszystko jeszcze raz przemyśleć. Najczęściej dochodzę do wniosku, że trzeba zaufać intuicji i odpowiednio przerobić dalsze partie konspektu, czasami nawet wprowadzić poprawki w tym, co napisałem wcześniej.

Jako czytelniczka zapewniam, że intuicja prowadzi Pana doskonale. Bardzo serdecznie za to dziękuję!

Posted on

Moje śródziemnomorskie ucieczki

Wielki rzymski liryk Horacy uważał, że zmiana otoczenia przypomina zmianę dekoracji: niebo nad nami zyskuje być może inną barwę, ale w środku pozostajemy tacy sami. Na nic więc zdadzą się wyprawy do odległych zakątków świata – nie uleczą bólu duszy, smutku czy uczucia pustki. A jednak, wbrew antycznemu poecie, my, ludzie Północy, wyjątkowo chętnie salwujemy się ucieczką nad Morze Śródziemne. Dlaczego i dokąd dokładnie?

 

Julia Wollner: nieustające poszukiwanie światła

Julia Wollner
 

Mam czasami wrażenie, że nie robię w życiu nic innego, jak tylko uciekam od ciemności. Szukam światła. Tego przez małe “ś” – słonecznego, naturalnego, jakże innego od światłopodobnego wytworu wszelkich jarzeniówek, i tego przez “ś” wielkie. W tym drugim mieści się niezliczona mnogość znaczeń: od prawdy po spokój, od prostoty po inspirację, od mądrości po radość i beztroskę. Odnajduję je właśnie na Południu, choć daleka jestem przecież od pojmowania tej części świata jako idealnej. Wręcz odwrotnie: spotkało mnie tam także wiele złego, sporo rzeczy mnie męczy i denerwuje, drugie tyle oburza.
Mimo wszystko jednak – to tam uciekam, by nasycić się światłem, a może też odnaleźć to, które jest we mnie. Wiele lat temu mój mąż, obserwując mnie podczas wspólnej podróży przez Izrael, kiedy za pomocą ołówka układałam włosy z niedbały kok, stojąc boso na parkingu przy autostradzie, zapytał, dlaczego to właśnie nad Morzem Śródziemnym najczęściej jestem dokładnie taka, jaką kocha mnie najbardziej: spontaniczna, naturalna, pewna siebie. Do dziś nie wiem, do dziś nie znalazłam na to pytanie odpowiedzi – i chyba nawet już nie szukam, uważając, że Południe jest po prostu nieodłączną częścią mnie, która raz na jakiś czas doprasza się uwagi.
Dokąd uciekam? Moje życie ułożyło się tak, że rytm każdego roku wyznaczają cykliczne podróże na Południe. Początek roku zawsze witam z rodziną męża w Izraelu; luty spędzam w Andaluzji u moich rodziców. Wiosna to czas powrotów do ukochanych Włoch, szczególnie do Rzymu. Wakacje spędzam zwykle na odkrywaniu nowych zakątków, aby później raz jeszcze odwiedzić gorące hiszpańskie kąty. Od jakiegoś czasu mamy też z mężem nową tradycję: jesienne wypady do Grecji. Może w tym roku ucieknę od tego schematu i udam się gdzieś zupełnie indziej? Coraz częściej chodzi mi po głowie Malta

Michał Głombiowski: powroty do domu

 

Świat śródziemnomorski traktuję – do pewnego stopnia – jako jedność; obszar mający wspólne cechy, bez granic państwowych. Niezależnie od tego, czy będzie to Hiszpania, Włochy, Grecja, czy Maroko, do każdego z tych miejsc czuję silną przynależność. Będąc w nich, mam po prostu wrażenie, że jestem we właściwym miejscu. Być może to kwestia tego, że kulturowo wywodzimy się właśnie z tego regionu. To tu zaczęła się nasza cywilizacja. A być może to po prostu szczególny zapach rozgrzanej słońcem ziemi, rosnących tylko tutaj roślin, bliskość morza. Niewątpliwie, pośród wszystkich miejsc, w których byłem, to właśnie region Morza Śródziemnego jest miejscem, które jest mi najbliższe. Mógłbym zapewne powiedzieć, że kierując się na Południe, uciekam od niepewnej polskiej pogody, szarości, wizualnego chaosu na naszych ulicach. I choć to prawda, przede wszystkim jednak pozbywam się w ten sposób poczucia wyobcowania, braku przynależności, zagubienia. Paradoksalnie więc, to właśnie wyruszając w drogę – ku Morzu Śródziemnemu – wracam w jakimś sensie do domu.

 

Kamila Kowalska: ucieczki z buta

Kamila Kowalska
 

Moja ucieczka nad Morze Śródziemne trwa już ponad piętnaście lat. Z ukochanego, eklektycznego Wrocławia wyjeżdżałam do Rzymu początkowo tylko na trochę. Jednak siła przyciągania Wiecznego Miasta okazała się mocniejsza niż przypuszczałam. Ucieczka przemieniła się w nową rzeczywistość, którą nadal odkrywam. Pomimo tylu lat pobytu w stolicy Włoch, to miejsce każdego dnia potrafi mnie jeszcze zaskoczyć. Kultura śródziemnomorska i jej włoska część to ciągła mozaika doznań, wszelkiego typu. Tutejsza codzienność cały czas mnie intryguje. Każdego dnia zasypiam z myślą, że powtarzalność w Rzymie nie istnieje. Oczywiście, kochając podróże, kiedy tylko nadarza się okazja, uciekam w najróżniejsze zakątki Włoch, by smakować kolejnych różnic „śródziemnomorskości”. Jestem miłośniczką wysp; najchętniej powracam na Archipelag Toskański, Wyspy Poncjańskie, Wyspy Eolskie i – bliższą Tunezji niż Włochom – sycylijską Pantellerię, zwaną też wyspą wiatru. Otoczona zewsząd morzem, na którymkolwiek z wymienionych skrawków ziemi, chłonę „śródziemnomorskość” w najpięknejszym dla mnie wydaniu: dziką, wszechogarniającą, nieokiełznaną.


Gosia Villatoro: Ucieczki od ucieczki

 

Nie jest decyzją łatwą wykorzenienie całej siedmioosobowej rodziny i rozpoczęcie życia na nowo w zupełnie innym kraju… My jednak taką właśnie podjęliśmy. Powodów przemawiających za wyjazdem było wiele, jednak tym zasadniczym było odczuwane przez nas już od jakiegoś czasu głębokie pragnienie zmiany jakości życia naszej rodziny. Barcelonę pokochaliśmy wiele lat temu, jeszcze podczas naszej podróży poślubnej, a potem z każdym pobytem tu miłość ta wzrastała. Pokochaliśmy słońce nad naszymi głowami, obecne przez cały rok; brak pośpiechu i presji, radosną atmosferę, życzliwość mieszkańców, rozbrzmiewającą wokół muzykę i śmiech, otaczającą nas różnorodność, która jest czymś naturalnym, a nie budzącym niepokój… Oczywiście, w miarę upływu czasu odkryliśmy, że – tak jak i każde inne miasto – Barcelona ma też swoje minusy. Kiedy więc czasem czujemy się zmęczeni gwarem, życiem towarzyskim i kolejnymi festes, pakujemy w plecak koc, wodę i drobne przekąski i wsiadamy w pociąg podmiejski, który w 20-40 minut zawozi nas na jakieś przyjemne odludzie: na mało uczęszczaną piaszczystą plażę w Badalonie czy w Sant Pere de Ribes, w leśną głuszę Collseroli czy Garraf, albo po prostu do któregoś z malowniczych pobles, jak Olesa de Bonesvalls czy Torrelles de Llobregat… A kiedy wracamy z tych małych wycieczek-ucieczek, nasi sąsiedzi już na nas czekają, bo przecież tu, na naszym osiedlu, jesteśmy wszyscy wspólnotą. Mieszkańcom bardzo zależy na tym, by każdy jej członek wiedział, że jest tu potrzebny, chciany, ważny, i nawet krótka nieobecność jest odczuwalna, a powrót z niej wyczekiwany.

Karolina Wiercigroch: Z Londynu na Cyklady

 

Nie będę oryginalna, jeśli powiem, że uciekam przede wszystkim od pośpiechu. Mieszkam w Anglii, gdzie ma on jeszcze inne oblicze; w mieście, w którym ludzie dostają ataku wściekłości na widok osób blokujących lewą stronę ruchomych schodów (przeznaczoną do wbuegania lub ewentualnie wchodzenia) i wpadają w panikę, jeśli drzwi metra nie otworzą się w sekundę po wjeździe na stację. Londyn ma wiele zalet, ale na pewno nie jest  lente… Dokąd uciekam? Jako italianistyka najchętniej do Włoch. Jako żeglarka – wszędzie tam, gdzie są małe wysepki i ukryte zatoczki z rodzinnymi knajpkami. W tym roku będę żeglować i jeść na greckich Cykladach.

Posted on

Pedro Almodóvar. Ucieczka do kina “Wolność”

 

Dzieciństwo urodzonego w 1949 r. w małej mieścinie Calzada de Calatrava, w regionie Kastylia-La Mancha Almodovara przypadło na lata dyktatury generała Franco i zacieśnienia w Hiszpanii więzów między państwem a Kościołem katolickim. Duszną atmosferę małego, biednego miasteczka jeszcze bardziej nieznośną czyniło powszechne poczucie beznadziei, niepewności jutra, braku perspektyw oraz… nuda. W wywiadzie udzielonym w grudniu 2016 r. dla magazynu “New Yorker”, który przygotował obszerny materiał opowiadający o jego życiu i twórczości, reżyser opowiadał: Każdy dom w La Manchy miał (…) wewnętrzne patio, na którym zbierały się kobiety, by plotkować przy robótkach ręcznych. Głównymi tematami były dzieci z nieprawego łoża i samobójstwa.[i] W tym krajobrazie mężczyźni praktycznie nie istnieli – pracowali, zazwyczaj daleko od domu, albo nigdy do niego nie wrócili po fali aresztowań i represji, którą zakończyła się wojna domowa, a rozpoczęła era Franco. Almodóvar wielokrotnie powtarzał w wywiadach, że to dzięki kobietom Hiszpania przetrwała okres powojenny, znany jako posguerra. Z punktu widzenia młodego Pedra może tak było lepiej, bo wizerunek hiszpańskiego ojca, jaki zachował w pamięci, to mężczyzna opresyjny, represyjny i kastrujący. Mając na uwadze powyższe, nietrudno wyobrazić sobie jedyne marzenie, jakie pielęgnował wrażliwy chłopiec, od zawsze mający świadomość swojej odmienności: marzenie o ucieczce. Niewiele wówczas wiedziałem – wspomina w rozmowie z dziennikarzem “New Yorkera” – ale wiedziałem, że ta atmosfera była nienaturalna. A w każdym razie była wbrew MOJEJ naturze. To było ostatnie miejsce, w którym chciałem wkroczyć w dorosłość.

Zawiedzione nadzieje

Nadzieję na zmianę stanowiła przeprowadzka całej rodziny na zachód Hiszpanii, do Estremadury. Rodzina Pedra – rodzice, dwie siostry, młodszy brat Agustín i on sam – zamieszkała w miasteczku Madrigalejo, a matka znalazła marnie płatne, ale stałe zajęcie: pisanie i czytanie korespondencji sąsiadom-analfabetom. Almodóvar miał wówczas 9 lat i szybko zorientował się, że matka lubiła upiększać czytane listy. To wtedy odkrył potęgę słowa i opowieści. W eseju El último sueño, który ukazał się w 1999 r. w dzienniku “El País”, zauważa, że kobiety, którym czytała, nie zdawały sobie nawet sprawy z tego, że część tego, co słyszały, była fikcją: To, co zmyślała, było zawsze przedłużeniem ich życia. I zawsze były zachwycone.[ii]

Nadzieję Pedra na odmianę po tym, co uważał za koszmarne dzieciństwo, pogrzebała jednak decyzja rodziców o posłaniu go do katolickiej szkoły. Autorytarne metody księży-profesorów, upokarzające w jego odbiorze rytuały, jak całowanie pierścienia, czy wreszcie seksualne wykorzystywanie uczniów – pogłębiły tylko jego poczucie wyobcowania, odrzucenia i krzywdy. Wiele lat później opowie dziennikarzowi “New Yorkera” o interesie, jaki ubił z Bogiem: Ja przez rok będę chodził na mszę, a Ty mi się ukażesz. Jednak Bóg się nie ukazał, a Pedro ostatecznie odrzucił religię. I wtedy otworzyła się przed nim kolejna droga ucieczki od rzeczywistości: kino.

Cromos, Super 8 i La Movida

Kino właściwie obecne było w życiu Almodovara od zawsze. W dzieciństwie wraz z bratem zbierał karty kolekcjonerskie z wizerunkami aktorów i aktorek, dołączane do opakowań czekoladowych ciasteczek, tzw. cromos. Razem chodzili też oglądać filmy wyświetlane za pomocą rzutnika na ścianie starego budynku. Głównie były to spaghetti-westerny, ale czasem zdarzały się perełki, takie jak filmy Buñuela, Bergmana czy Antonioniego. Pedro miał 17 lat, kiedy zdecydował, że nie wystarcza mu już samo oglądanie filmów: chce je kręcić. Mimo sprzeciwu apodyktycznego ojca, który zagroził oddaniem go w ręce Gwardii Narodowej, spakował się i wyjechał do Madrytu.

Reżyser w 1988 roku
Reżyser w 1988 roku, fot. GorupdebesanezCC BY-SA 3.0

Pierwsze krótkometrażowe próbki kręcił zakupioną za ostatnie oszczędności kamerą Super 8 (czyli wykorzystującą taśmę filmową 8 mm), która nie nagrywała dźwięku. Sam pisał scenariusze, a w role bohaterów wcielali się jego koledzy – czasem różne osoby grały tę samą postać, w zależności od tego, kto akurat miał czas. Nie przeszkadzało mu to, podobnie jak brak funduszy czy konieczność nieustannego ukrywania się przed funkcjonariuszami reżimu nieprzychylnego awangardowym artystom. Jedyne, co się liczyło, to możliwość kręcenia filmów. Po latach tłumienia swoich pragnień i fantazji, wreszcie mógł je z siebie wyrzucić. W szarej, opresyjnej rzeczywistości, w której żył do tej pory, tworzenie dawało mu poczucie wolności. Jego zainteresowaniem cieszyły się od zawsze relacje międzyludzkie, szczególnie te patologiczne i seksualnie ambiwalentne; te, o których nie zwykło się mówić głośno. Bohaterką jednego z pierwszych obrazów, Seks przychodzi, seks odchodzi z roku 1977, była lesbijka, która przemocą próbowała zmusić swojego chłopaka do noszenia damskich ciuszków. Widzami pierwszych filmów Almodovara byli jego przyjaciele i znajomi, a miejscem projekcji bary, dyskoteki i galerie sztuki. Jako że filmy pozbawione były dźwięku, sam improwizował dialogi, a nawet komentarze do poszczególnych scen, podczas gdy jego brat, Agustín, który wyjechał wraz z nim do stolicy, nagrywał chałupniczo muzykę, służącą potem za podkład muzyczny podczas projekcji.

Nieustannie poszukujący swojego miejsca, w którym mógłby czuć się wolny jako człowiek i jako twórca, Pedro Almodóvar stał się częścią ruchu stanowiącego hiszpańską odpowiedź na brytyjskie ruchy punk i new wave: La Movida. “New Yorker” cytuje jego słowa: Naśladowaliśmy ich styl życia, ich muzykę, ich twórczość. Ale doprawialiśmy to czymś bardzo naszym, bardzo idiosynkratycznym. La Movida dała mu możliwość pracy w teatrze. Tam poznał swoją muzę, uznaną już wówczas aktorkę Carmen Maurę, która wystąpi w 7 z jego filmów i pomoże mu w przejściu od krótkich metraży na ośmiomilimetrowej taśmie do filmów fabularnych kręconych na taśmie 16 mm. W tym samym czasie umiera generał Franco, Hiszpania z pewnym niedowierzaniem i niepewnością przyjmuje nową polityczną rzeczywistość, a sposobem na oswojenie jej staje się czarny, sprośny humor, niestroniący od seksualnych aluzji. W tej atmosferze powstaje i spotyka się z ciepłym przyjęciem film Pepi, Luci, Bom i inne dziewczyny z dzielnicy (1980 r.), którego główna bohaterka, masochistka Luci, porzuca męża-policjanta dla dominatrix o imieniu Bom. W desperackiej próbie odzyskania żony, mąż ją gwałci, by zrealizować jej sadomasochistyczne fantazje. To pierwszy film Almodovara, w którym jedną z głównych ról gra Carmen Maura, a jednocześnie czas, w którym reżyser coraz wyraźniej czuje, że nie mieści się już w ramach narzuconych przez La Movida. Jego wizja ma znacznie większy rozmach. Artysta zaczyna się dusić i ponownie rodzi się w nim potrzeba ucieczki.

El Deseo, czyli w pogoni za wolnością 

Możliwość zrealizowania tej potrzeby wydają się przynosić hiszpańskie studia filmowe, które po sukcesie Pepi, Luci, Bom dostrzegają potencjał reżyserski Almodovara. Producenci zaczynają go kokietować, duże pieniądze pojawiają się na wyciągnięcie ręki. Oczywiście, nie przychodzą same, ale w obstawie: żądań, warunków, zakazów. Pedro pragnie swoje fantazje pokazywać na wielkim ekranie, a jednocześnie nie chce i nie potrafi oddać tego, co dla niego najważniejsze: twórczej kontroli. Między nim a studiami filmowymi zaczyna się więc swoiste przeciąganie liny: gdy wepchną mu na siłę aktorkę do głównej roli w Pośród ciemności, on odpowiada na to zmarginalizowaniem jej postaci; gdy ze scenariusza Czym sobie na to zasłużyłam? każą mu wyrzucić postać posiadającą magiczne moce, te same moce nada innemu bohaterowi. Nie zawsze jednak udaje mu się wygrać. Kiedy pisałem scenariusz Labiryntu namiętności, moim pragnieniem było ukazanie Madrytu jako miasta (…), w którym każdy mógł się pojawić i wszystko mogło się zdarzyć – opowiada. – Była tam taka scena, w której spotykają się Dalí i papież, i przeżywają historię miłosną. Ten fragment musiał zniknąć z filmu.[iii]

W Almodovarze narasta frustracja. Wie, że na dłuższą metę nie da się prowadzić tej gry, nie chce dłużej spalać się w bitwach i przepychankach. Nie po to uciekał: od dusznej, małomiasteczkowej atmosfery, od apodyktycznego ojca i prób wepchnięcia go w objęcia Kościoła, od funkcjonariuszy frankistowskiego reżimu i od zaszufladkowania swojej twórczości przez La Movida. Oto znów znalazł się w potrzasku, a jego artystyczna wolność okazuje się zagrożona. Widzi to Agustín, wierny towarzysz i dobry duch Pedra, i to on pokazuje mu drogę wyjścia z pułapki. Bracia zakładają własną firmę producencką i studio filmowe, El Deseo. Agustín bierze na siebie biznesową część przedsięwzięcia. Dziennikarzowi “New Yorkera” powie: Moim jedynym celem i zadaniem jest pozwolić, by Pedro robił takie filmy, jakich pragnie.

Między fantazją a rzeczywistością

Almodóvar ma wreszcie to, czego zawsze pragnął: wolność w pokazywaniu na ekranie tego, co gra mu w duszy i rodzi się w jego wyobraźni. Nie krępują go już więzy systemu, gatunku ani kaprysów producenckich. Czemu zatem miałyby krępować go więzy rzeczywistości? Zrealizowane już pod egidą El Deseo Kobiety na skraju załamania nerwowego to majstersztyk pop-artu: krzykliwie kolorowa sceneria, przeplatające się ze sobą historie bohaterek i wreszcie motyw przewodni, czyli… gazpacho, pikatny pomidorowy chłodnik andaluzyjski, doprawiony pigułkami nasennymi. Brzmi jak urojenie? I słusznie, bo taki właśnie miał być ten film, zacierający granicę między rzeczywistością a fantazją. Stanowi on hołd oddany nowej, uwolnionej z okowów dyktatury Hiszpanii, a jednocześnie jej karykaturę. To stanie się zresztą znakiem rozpoznawczym filmowej twórczości Almodovara: prowadzenie widza w znajome miejsce i okoliczności tylko po to, by za chwilę przewrócić je do góry nogami, fantazyjnie pokolorować i posypać brokatem. Nic nie będzie oczywiste. W Wysokich obcasach córka porzucona przez matkę, prezenterkę telewizyjną, wiąże się z jej byłym kochankiem, jednak tęsknota za matką nie daje jej spokoju. Widz spodziewa się, że tu nastąpi melodramatyczna historia poszukiwania matki przez córkę, zamiast tego dostajemy jednak… wizyty w nocnym klubie, w którym występuje drag queen przebrana za ową matkę. Kika to przedstawiona w estetyce pop-artu plejada dziwacznych postaci, jak fotograf-wojerysta, niespełniony autor powieści o lesbijsce-seryjnej morderczyni, zarabiający na życie pracą w programie dokumentującym różne makabryczne wydarzenia, aktor porno, skazany za gwałty, który zbiega z aresztu podczas religijnej procesji, czy wreszcie sama Kika, makijażystka, której klient najpierw wydaje się denatem, by następnie okazać się katatonikiem budzącym się w trakcie sesji pośmiertnego makijażu.

Powrót do rzeczywistości

Artystyczna wolność i rzucenie się w objęcia fantazji zaspokaja wreszcie długo drzemiącą w reżyserze potrzebę ucieczki od rzeczywistości. Almodóvar odkrywa w sobie pragnienie powrotu do niej, odwrotu od pop-artowego szaleństwa i karykatury na rzecz bardziej intymnych portretów ludzi poranionych przez życie, złamanych, po przejściach. Postacie jego kolejnych filmów nadal są przerysowane, z pogranicza snu. Nie jest to już jednak szalony, kolorowy sen Kapelusznika z Alicji w Krainie Czarów, lecz raczej koszmar nawiedzający zwykłego, doświadczonego przez życie człowieka. Leo, bohaterkę Kwiatu mojego sekretu, autorkę romansów, nawiedzają kolejne nieszczęścia: rozpada się jej małżeństwo, pada ofiarą kradzieży, traci wenę do pisania romansideł i w efekcie pracę. Ciąży nad nią widmo pozwu sądowego za niedotrzymanie umowy z wydawnictwem, a sama nie jest w stanie nawet ściągnąć kozaków – na pomoc musi wzywać przyjaciółkę. Bohaterki filmu Wszystko o mojej matce zmagają się z osobistymi tragediami: śmiercią, AIDS, nieplanowaną ciążą; zmuszone są też codziennie stawiać czoła brakowi akceptacji w społeczeństwie, a nawet we własnej rodzinie. Jeszcze dalej w zacieraniu granic między rzeczywistością a sennym koszmarem Almodóvar posuwa się w Porozmawiaj z nią – opowieści przeplatającej historie ciężko ranionej przez byka toreadorki i młodziutkiej baletnicy po wypadku samochodowym. Obie leżą w śpiączce w szpitalu, nieświadome zarówno emocji, które budzą w ludziach wokół, jak i narastającego napięcia, które może wpłynąć na ich losy, mimo że lekarze nie dają nadziei na ich przebudzenie.

Obecna w filmach Almodovara bezlitosna krytyka społeczeństwa: zamkniętego, nietolerancyjnego, pełnego hipokryzji, zakłamanego i okrutnego, osiąga swoje apogeum w Złym wychowaniu – filmie, opowiadającym o seksualnym wykorzystywaniu młodych chłopców przez księży, który reżyser planował nakręcić właściwie od zawsze. Jakby ton filmu nie był jeszcze wystarczająco ponury, twórca dorzuca także morderstwo i szantaż. Ten etap w twórczości Pedro Almodovara to powrót do rzeczywistości, ale rzeczywistości wykrzywionej, odbitej w krzywym zwierciadle długo tłumionej goryczy, frustracji, żalu, gniewu i braku przebaczenia.

Almodóvar w 2017 r.
Almodóvar w 2017 r., fot. Ruben Ortega


Na serca dnie

Najnowsze filmy Almodovara nie pretendują już do wygłaszania komentarza społecznego. Reżyser ponownie postanowił zmienić kierunek i wymknąć się z kolejnej szufladki, do której próbowano przyporządkować jego twórczość. Ostatnią jej dekadę krytycy filmowi lubią określać mianem „introspektywnej”: i faktycznie, mamy tu raczej próbę spojrzenia w głąb ludzkiej duszy, odkrywania skrywanych pragnień, poznawania motywów. Volver to opowieść o poszukiwaniu korzeni i tożsamości; Przerwane objęcia mówią o stawianiu czoła swoim demonom, swoistym egzorcyzmowaniu przeszłości, by osiągnąć wolność w teraźniejszości. Skóra, w której żyję to analiza zemsty, zabawy w Boga i pragnienia władzy totalnej nad drugim człowiekiem. Wszystko, oczywiście, jak to u Almodovara, w nieco oniryczno-karykaturalnym stylu. W Przelotnych kochankach reżyser bawi się znanymi nam już motywami pop-artu i komedii noir, dorzucając elementy musicalu. Być może poprzednie filmy pozwoliły mu pozbyć się demonów i uporać się ze swoją przeszłością? Wygląda bowiem na to, że zapragnął znów sięgnąć po zwariowaną, lekką, przerysowaną komedię.

Almodóvar prawdziwy?

 Julieta to 20. pełnometrażowy film w karierze Almodovara. Oparty na trzech opowiadaniach z kolekcji Runaway Alice Munro, ukazuje przejmująco smutną historię relacji kilku kobiet, na różnych etapach ich życia. Film wzbudził powszechny zachwyt zarówno publiczności, jak i krytyków, którzy nazywali go „nowymi narodzinami melodramatu”, „Kieślowskim doprawionym Almodovarem”, zaś hiszpańska edycja “Vanity Fair” określiła go “najbardziej almodovariańskim filmem Almodovara”. Może rzeczywiście reżyser, kręcąc swój dwudziesty film, postanowił przestać uciekać? W końcu zrealizował swoje najbardziej szalone fantazje, powiedział to, co chciał o społeczeństwie, w którym żyjemy, rozliczył się z własną przeszłoscią… A jednak Julieta również naznaczona jest motywem ucieczki – i to podwójnie. Początkowo reżyser zamierzał nakręcić film po angielsku, główną rolę powierzając Meryl Streep. Ostatecznie jednak uznał, że nie potrafi swoich emocji wyrazić jak należy i przełożyć na język filmu inaczej, niż po hiszpańsku. I tak, nie po raz pierwszy zresztą, wymknął się Hollywood. Będąc zagorzałym wielbicielem prozy Munro, nawet jej tekstowi nie pozostał jednak całkowicie lojalny. Nie tylko wprowadził mniej i bardziej znaczące odstępstwa od historii przedstawionej w jej opowiadaniach, ale uciekł nawet od ostatecznej wymowy zakończenia literackiej wersji opowieści, zostawiając – w dość nietypowy dla siebie sposób – filmowy finał bardziej otwartym i… pełnym nadziei.

 

Czy więc rzeczywiście zobaczyliśmy już prawdziwego Almodovara, czy też reżyser znów nas przechytrzył i ponownie udało mu się uciec, tym razem przed naszym, widzów, i krytyków, pragnieniem poznania go naprawdę? Być może dowiemy się tego przy 21. filmie.

 

 

[i]    The Evolution of Pedro Almodóvar, D.T. Max, magazyn “The New Yorker”, 5 grudnia 2016 r.

[ii]   El último sueño, Pedro Almodóvar, dziennik “El País”, 14 września 1999 r.

[iii]  Za: Pedro Almodóvar, o la deriva de los cuerpos, Jean-Claude Seguin Vergara, wyd. Tres Fronteras Ediciones, 2009 r.

 

Zdjęcie główne: Pedro Almodóvar w 1993 roku, fot. Festival Internacional de Cine en GuadalajaraCC BY 2.0
Posted on

W sieneńskim słońcu. Erbario Toscano Polvere di Siena

Nad Sieną unosi się nostalgiczny duch przeszłości. Legenda głosi, że miasto założyli synowie Remusa, uciekając przed wujem Romulusem. Skryli się wśród zalanych słońcem toskańskich wzgórz i wznieśli zamek, by się tam schronić. Ze źródeł historycznych wynika jednak, że Sienę założyli Etruskowie.

W XII i XIII wieku przecinały się tam szlaki handlowe, czyniąc ją jednym z najbogatszych miast Europy. Choć niespełna sto lat później lokalną ludność zdziesiątkowała zaraza, zabijając niemal dwie trzecie populacji, to nie upadek, a złota era wyrzeźbiły tamtejszy krajobraz. Pierwsza katedra, wybudowana przez kupców, dotąd góruje nad miasteczkiem, a rynek w kształcie muszli – Piazza del Campo – wciąż zachwyca. Mówi się, że to najpiękniejszy rynek w całych Włoszech. W 1995 roku centrum Sieny zostało wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO.

Erbario Toscano w Polvere di Siena zdaje się celebrować piękną przeszłość miasta. Zapach jest przesiąknięty słońcem, ciepły na wskroś i pylisty, jakby pokryty kurzem – kurzem brukowanych ulic i kurzem historii. Nuty są zwodnicze. Bergamota, pieprz i żywica elemi w otwarciu zapowiadają zapach świdrujący w nosie, rześki. Bukiet kwiatów w sercu (róża, konwalia, goździk) doprawiony gałką muszkatołową i wanilią sugeruje pełną, może nieco nawet wilgotną woń o przyprawowym posmaku. Baza utkana z paczuli, drewna sandałowego, cedru, wetywerii i wanilii chyba najbliższa jest prawdy…

Sieneński pył opada na skórę miękko, otula ją niczym szal nakładany na nagie ramiona letnim wieczorem. Ten aromat ma kolor spłowiałych na przestrzeni wieków cegieł, złocących się w blasku wspomnień. Dominuje w nim przytulna, puchata wanilia. Z początku otoczona cytrynową poświatą i pieprzna, skąpana w elemi, później – nabiera korzennych, chwilami ziemistych niuansów za sprawą gałki muszkatołowej. W finalnej fazie Polvere di Siena gdzieś w tle chropowata paczula przeplata się z tłustym, kremowym sandałowcem.

Oto moment uchwycony na fotografii. Siedzisz w maleńkiej kawiarni z widokiem na zapierającą dech w piersiach panoramę Sieny. Upalny dzień powoli dobiega końca, świat przybrał ciepłe, stłumione barwy. Wiatr unosi kraciasty obrus, łapiesz kieliszek szlachetnego Brunello di Montalcino, by nie strącił go silniejszy podmuch. Bierzesz łyk rubinowego płynu do ust, czujesz na języku przyjemną cierpkość, zamykasz oczy.

Zatrzymujesz tę chwilę na zawsze…

Wodę perfumowaną Erbario Toscano Polvere di Siena kupisz w naszym sklepie internetowym – kliknij tutaj!

Posted on

Agrypina Michała Kubicza – konkurs książkowy

Wakacje w pełni, więc wielu z nas rozgląda się za ciekawą lekturą na ciepłe wieczory. W ramach lipcowego uciekania – wszak ucieczka jest na naszej stronie internetowej tematem przewodnim miesiąca – chciałybyśmy namówić Was na sięgnięcie po książkę inną od typowych wakacyjnych powieści z morzem w tle. Co powiecie na antyczny Rzym, intrygi, spiski i knowania?

Kilka dni temu mieliśmy okazję wspólnie poznać autora świetnej powieści z czasów starożytnych: Michała Kubicza. Dzięki uprzejmości wydawnictwa Książnica, mamy dziś dla Was trzy egzemplarze Agrypiny.

Co zrobić, aby stać się posiadaczem jednego z nich? Otóż pod niniejszym postem należy zostawić komentarz stanowiący rozwinięcie myśli:

Gdybym mógł/mogła przenieść się w czasie…

Na Wasze wpisy czekamy do sobotniego wieczoru. Lentkowa ekipa wybierze trzy najciekawsze odpowiedzi i nagrodzi je książkami. Laureaci zostaną powiadomieni o swojej wygranej na naszym fanpage’u na Facebooku w niedzielę rano.

Szczegółowy regulamin konkursu dostępny jest tutaj: regulamin konkursu Agrypina

Miłych podróży do minionych epok!

Posted on

Filoksenia

Naprawdę nie wiem, co ja sobie myślałałam… To trochę jak z wizją porodu w blasku świec. Pamiętam, jak szykowałam się do przyjścia na świat mojej Tullii – wydawało mi się, że stanie się to pośród kadzidełek, w pozycji kwiatu lotosu, a zza szpitalnych okien zaleje mnie wodospad światła. Zen, lente i te sprawy.

Że też człowiek nie uczy się nic a nic.

Teraz zachciało mi się podróżowania z dwójką tych, co to się wśród świec i kadzidełek nie urodziły, tylko raczej zaznaczają swoją obecność darciem buzi, malowaniem po ścianach i wylewaniem herbaty na mój komputer. Ale brnę dalej. Jedziemy do Grecji. Ja, Pan Śródziemnomorski i one dwie. Zaczyna się już na lotnisku. Tullia oznajmia celnikowi przy odprawie, że nie nazywa się Wollner, tylko Afrodyta, i jest boginią piękności. I że zmierza na Olimp. Następnie daje kuksańca Lii, która zdaje się zainteresowana tym samym stanowiskiem, i informuje ją, że taki berbeć to sobie może ewentualnie być Ateną, tą od mądrości. Przecież wiadomo, która tu jest najpiękniejsza. Lia – przez kuksaniec, a może przez implikowaną w ten sposób niepochlebną ocenę własnej fizjonomii – zaczyna wyć. Nie przestaje przez najbliższe trzy godziny. W międzyczasie, już na pokładzie, Tullia postanawia sprawdzić, co zrobią stewardessy, gdy ona krzyknie bomba!, powodując ogólną konfuzję załogi i pasażerów. Mnie pirotechniczno-werbalny test rusza mniej niż krzyki Lii, bo przerabiamy go podczas prawie każdej podróży (krzyki w sumie też, ale do nich jakoś nie umiem się przyzwyczaić). Stewardessy ćwiczą zarządzanie kryzysowe, młoda dalej się drze, a ja zastanawiam się, co z moim lente-zenowaniem nad wodami Mare Nostrum.

Tullia i Lia w Atenach
Tullia i Lia w Atenach, jesień 2016 r.

Na lotnisku Wenizelosa wsiadamy w autobus, który wiezie nas do centrum greckiej stolicy. Afrodyta i Atena nadal dają czadu: rzucają się kawałkami banana ku przerażeniu japońskich turystów zmierzających na podbój Hellady. Podczas godzinnej podróży próbuję czytać poezję Kawafisa, ale po dwóch wersach Itakę muszę zamienić na sprawdzanie w Googlach, jak powiedzieć po japońsku: Jest mi niezmiernie przykro, że ma Pan banana wtartego w ten niezmiernie kosztowny obiektyw.

Wysiadamy na placu Syntagma. Teraz czas na taksówkę, która zawiezie nas do hotelu. Moszczę się wygodnie na tylnym siedzeniu z Lią na kolanach, podczas gdy Tullia kłóci się z ojcem: Afrodyta nie może jeździć z zapiętymi pasami, bo to gniecie jej chiton. Przejeżdżamy może z 5 metrów, kiedy czuję, że moje kolana robią się mokre. I ciepłe. I że coś dziwnie pachnie. Nie łączę wątków – chyba pocę się z emocji, a na placu Syntagma są problemy z kanalizacją! Aaaaa, mama, Atena zrobiła wielką kupę! – obwieszcza wszechwiedząca Wenus, a do mnie dociera, że od rana nie zmieniłam najmłodszej bogini pieluchy. Zawartość pampersa zalewa moje nowe dżinsy (chciałam zadać szyku na Akropolu), białe trampki, zamszową torbę (przeznaczoną do zadawania szyku na uliczkach Plaki) i Bogu ducha winną kanapę taksówki. Zaczynam krzyczeć, kierowca hamuje, ja wyskakuję na ulicę, jak w transie rozwijam matę do przewijania na środku chodnika placu Syntagma, kupa jest wszędzie, wszędzie!, przechodnie się krzywią, Tullia znowu krzyczy bomba!, a ja zastanawiam się, dlaczego Parandowski w Mitologii nie uprzedzał, że Atena, poza wieloma niezwykłymi cechami, jak umiejętność bilokacji i nieśmiertelność, ma także ponadprzeciętne kompetencje w temacie przemiany materii.

Z powrotem w taksówce. Kierowca niewzruszony. Pyta spokojnie, czy może już jechać, a ja opadam wyczerpana na siedzenie. Mkniemy tuż obok Olimpejonu, mijamy Stadion Panatenajski, wjeżdżamy do Pangrati. Kluczymy wśród małych uliczek – nikt oczywiście nie słyszał o szukanym przez nas adresie, ale nasz taksówkarz jest jak spartański wojownik, ani mrugnie, szuka dalej i nie narzeka. Wreszcie podjeżdżamy pod właściwą kamienicę. Na taksometrze kilkanaście Euro. Mąż podaje naszemu bohaterowi stueuorowy banknot. – Nie mam wydać – oznajmia kierowca łamaną angielszczyzną, a potem dodaje: – I not take any money. You nice family. Welcome to Greece. I odjeżdża, a ja zerkam tylko, czy przy rurze wydechowej nie wachlują mu Hermesowe skrzydełka. Zen i lente to tu raczej nie będzie, bo Afrodyta właśnie zdzieliła Atenę w głowę plecakiem, a Atena próbuje wyjść z wózka i rzucić się na czworaka na podbój greckiej ulicy. Nie jest jednak źle, myślę sobie. Nie zen, nie lente, ale przynajmniej filoksenia.

Zdjęcie główne: A_Peach / Flickr, CC BY 2.0
Posted on

Bruno Catalano

Fot. via Pinterest

Bruno Catalano (ur. 1960) jest francuskim rzeźbiarzem z rodziny o sycylijskich korzeniach, urodzonym w Maroku. W 1982 roku rozpoczął czteroletnią pracę w Société Nationale Maritime Corse Méditerranée – do dziś podkreśla, że doświadczenie obcowania z morzem pozostaje dla niego najważniejszym źródłem inspiracji.

Fot. Clint / Flickr, CC BY 2.0
Fot. Clint / Flickr, CC BY 2.0

Szacuje się, że prace Catalana są najczęściej sprzedawanymi rzeźbami na świecie. Wielką sławą cieszą się jego dzieła nazywane “Podróżnikami”. Zdefragmentowane ciało ukazanych postaci łączy się z morskim krajobrazem, nawiązując do słów artysty, który wielokrotnie podkreślał, że opuszczając Maroko czuł się jak ktoś pozbawiany części siebie, odarty z organów, które tworzyły jego tożsamość. Czy “Podróżnicy” Catalana to uciekinierzy? A może po prostu wędrowcy? Ludzie wybrakowani, a może po prostu zespoleni ze światem?

 

brunocatalano.com 
Zdjęcie główne via Pinterest
Zdjęcie w tekście na licencji CC BY 2.0
Posted on

Granita z prosecco, cytrusami i imbirem

Granita nieodłącznie kojarzy mi się z pierwszymi wakacjami we Włoszech, w popularnym Rimini. Był to jeden z moich pierwszych zagranicznych wyjazdów i, jako mała dziewczynka, zachwycałam się tam wszystkim: słońcem (wiadomo), plażą (chociaż pochodzę znad morza!) i uroczymi kawiarniami, choć byłam wtedy za mała, żeby pijać kawę. Jednak moim największym odkryciem była granita. Ni to napój, ni to lodowy sorbet, ale jak wspaniale gasił pragnienie nawet w największym upale! Dzisiaj raczej nie zdecydowałabym się na wakacje, które składają się głównie z plażowania, ale miłość do granity pozostała.

Granita pochodzi z Sycylii, a tradycja jej przyrządzania sięga czasów arabskiego panowania na wyspie. Arabowie przywieźli ze sobą przepis na szerbet, popularny w Azji orzeźwiający napój na bazie lodu, soków owocowych i wody różanej. Do przyrządzania podobnego napoju na wyspie wykorzystywano śnieg ze zboczy Etny. Zbierano go w zimie, a potem przechowywano w specjalnych grotach, nivieri. Latem mieszano go z cukrem i sokiem ze wspaniałych sycylijskich cytrusów.

Kluczową cechą granity jest jej ziarnista konsystencja, która odróżnia ją od bardziej jednorodnego sorbetu; w granicie wyraźnie wyczuwamy kryształki lodu. Oczywiście, jak to zwykle bywa, wszystko zależy od techniki zamrażania oraz lokalnych tradycji. Na samej Sycylii konsystencja różni się w zależności od regionu – w Palermo oraz na zachodnim wybrzeżu granitę charakteryzują grube kryształy lodu, zaś na wschodzie wyspy jej konsystencja jest zdecydowanie gładsza.

Tradycyjną granitę przyrządza się z wody, cukru i soku z sycylijskich cytryn o lekko kwiatowym aromacie. Do innych popularnych smaków należą: cudownie orzeźwiająca mięta, uprawiane na Sycylii migdały lub pistacje oraz kawa (mój zdecydowany faworyt!). W sezonie można spotkać także granitę o smaku truskawek lub jeżyn. Katania słynie z tradycji przyrządzania słodkiej granity czekoladowej.

Granitę często podaje się z łyżeczką i słomką – można jeść ją jak lody, ale też pić zimny, roztapiający się napój. Na Sycylii granita podawana z drożdżową brioszką (a granita câ brioscia) jako klasyczny zestaw śniadaniowy, szczególnie popularny latem. Podobno wcześniej zamiast brioszki granicie towarzyszył kawałek świeżego, chrupiącego chleba. Granitę, szczególnie tę o smaku kawy, często podaje się też z kleksem świeżo ubitej śmietany. Brzmi pysznie, ale osobiście wolę deser w czysto orzeźwiającej postaci.

Moja granita z prosecco, sokiem z cytrusów i imbirem jest idealna na upalne dni. Wspaniale sprawdzi się jako aperitivo przed posiłkiem, ale też na jego zakończenie jako przyjemna kombinacja drinka i deseru. Granitę można również podać jako intermezzo podczas wielodaniowej kolacji – dla oczyszczenia kubków smakowych i dalszego pobudzenia apetytu.

Granita z mojego przepisu jest bardzo prosta, ale też dosyć intensywna w smaku. Nie chciałam, żeby była słodka, więc dodałam tylko odrobinę miodu. Tradycyjnie granitę przygotowuje się z syropu cukrowego, który można łatwo zrobić, gotując w równych proporcjach wodę z cukrem, aż do jego całkowitego rozpuszczenia. Jeśli wolicie, żeby deser był słodszy i mniej alkoholowy, możecie część prosecco zastąpić syropem cukrowym.

Granita z prosecco i cytrusami

butelka prosecco (750 ml)
sok i skórka z 1/4 pomarańczy
sok i skórka z 1/2 cytryny
sok i skórka z 1 limonki
2 łyżki miodu
łyżeczka startego imbiru

 

Wszystkie składniki dokładnie mieszamy.

Przelewamy do prostokątnej formy lub pojemnika i wkładamy do zamrażarki.

Mniej więcej co 30-40 minut mieszamy deser widelcem, rozbijając powstające kryształki lodu.

Proces zamrażania trwa około 4 godziny – w tym czasie musimy regularnie mieszać granitę.

Posted on

Horacy o podróżowaniu

Horacego uważa się za jednego z najważniejszych rzymskich poetów. Ten urodzony w 65 r.p.n.e. liryk był wielkim piewcą radości życia i piękna codzienności; jego utwory charakteryzowały się jednocześnie głęboką refleksją moralną.

 

 

Zdjęcie główne: Krąg Mecenasa – ilustracja Charlesa François Jalaberta z roku 1846. Od lewej widoczni są Wergiliusz, Horacy, Wariusz i Mecenas.
Posted on

Sznurówki Domenica Starnone

Nie wiem, ilu czytelników odnajdzie się w powieści włoskiego pisarza, opublikowanej niedawno przez wydawnictwo WAB. Niewielu z nas przyznaje się przecież do tego, że czasem ciągnie nas w zupełnie różne strony; że wartości, które wyznajemy, nie zawsze udaje nam się wcielać w życie. Mało kto otwarcie powie, że chciałby mieć azyl i ostoję w szczęśliwej rodzinie, a jednocześnie bezustannie czuć dreszcz ekscytacji, jaki zapewnia tylko nieprzerwana pogoń za przygodą. Nie są to kwestie, które ogłaszamy publicznie. Ba! Mało kiedy przyznajemy się do nich, patrząc w lustro.


Neapolitański autor (a być może mąż bestsellerowej autorki znanej szerzej jako Elena Ferrante) pokazuje w swej powieści nie tylko fakt, że ludzie tacy po prostu istnieją. Przypomina przede wszystkim, że nie chodzi wcale o nieczułych pożeraczy serc ani wyrachowanych uwodzicieli, ale dobrych znajomych i sąsiadów, którzy żyją tuż obok nas albo razem z nami; pod jednym dachem albo w naszym wnętrzu.

Takim kimś jest Aldo, główny bohater Sznurówek, mąż Vandy, ojciec Sandra i Anny. Ten, który łatwo daje się naciągać na pieniądze osiedlowym cwaniakom; ten, który oddaje w ręce żony cały domowy budżet i najważniejsze decyzje. Nie zdradza rodziny dlatego, że nie kocha bliskich. Potrzebuje po prostu wolności i bycia związanym, bliskości i niezależności, mocnego ugruntowania i swobody. Z jednego ucieka w drugie, raniąc innych, najbardziej jednak unieszczęśliwiając samego siebie.

Powieść Sznurówki to lektura krótka, ale dająca do myślenia. Podzielona na trzy części, które przeplatają się ze sobą, tworząc spójną całość. Nade wszystko jednak – lektura niezwykle życiowa, bo opowiadająca o trudach codzienności, od której nie da się uciec. Dokładnie tak, jak nie da się uciec od codziennego, rutynowego, a przecież koniecznego wiązania sznurówek.

 

Domenico Starnone, Sznurówki, Wydawnictwo WAB, Warszawa 2017; tłumaczył Stanisław Kasprzysiak
Posted on

W odwrotnym kierunku

Uciekamy przed tyloma rzeczami, że można by ułożyć z nich książkę telefoniczną. Przed ludźmi, przed sobą, przed samotnością, przed tłumem. Przed chaosem, przed pustką, przed hałasem, przed ciszą. Czasem uciekamy też, by zapomnieć, że uciekamy, by uciec przed ucieczką; nasze uniki układają się ciasno jeden na drugim i przygniatają nas swoim ciężarem. W końcu uciekać można już tylko w głąb siebie.

Marek Aureliusz pisał, że nigdzie nie schroni się człowiek spokojniej i łatwiej, jak do własnej duszy. I nie on jeden – kiedy mowa o zaglądaniu do własnego środka, o spotkaniu z samym sobą, nagle wszyscy filozofowie świata zamieniają “ucieczkę” w “schronienie”. Synonim, którego nie trzeba już wcale się wstydzić; równoznaczne hasło, które diametralnie zmienia perspektywę.

Na lato, które właśnie rozkwitło bujnie przed naszymi oczami, życzę Wam, byście, uciekając, zawsze znajdywali ostoję wewnątrz siebie. Dobrze mieć w sobie przyjaciela. Razem ucieka się raźniej.

Zdjęcie główne: Mitchell Orr / Unsplash
Posted on

Kraina zachodzącego słońca, czyli L’Occitane Terre de Lumière

O złotej godzinie słyszał każdy, kto choć trochę interesuje się fotografią. To tych kilka chwil tuż po wschodzie słońca i tuż przed jego zachodem, kiedy światło ma miękką, ciepłą barwę. Cienie się wydłużają, kontury łagodnieją, świat skąpany jest w złocistej mgiełce. Nawet wielkomiejski krajobraz, poprzetykany wieżowcami ze stali i szkła i wyłożony szarym asfaltem, nabiera wtedy cech niemal romantycznych. A co dopiero pocztówkowe widoki Prowansji

Prowansalskie landszafty rozkochały w sobie niejednego malarza. Rodowity Prowansalczyk z Aix-en-Provence, Paul Cézanne, podziwiał je z atelier na wzgórzu i uwieczniał na płótnach. Vincent Van Gogh, mieszkając w Arles, stworzył m.in. Taras kawiarni w nocy czy Gwiaździstą noc nad Rodanem. Tam też powstało aż siedem z jedenastu obrazów ze słonecznikami. Mniej więcej w tym samym czasie we wspomnianym miasteczku przebywał też Paul Gauguin. Artyści często spotykali się wieczorami w plenerze, by pracować i prowadzić dyskusje o sztuce, które nieraz przeradzały się w kłótnie. Urokom regionu uległ też Pablo Picasso, który w 1964 roku przyjechał do Antibes i wynajął na pracownię pokój w tamtejszym zamku – Grimaldi. Pokochał to miejsce tak bardzo, że pozostawił tam swoje prace, które dziś możemy podziwiać w muzeum poświęconym artyście, zlokalizowanym w murach budowli.

Perfumiarki Calice Becker, Nadège Le Garlantezec i Shyamala Maisondieu namalowały dla L’Occitane olfaktoryczny pejzaż tej inspirującej krainy.

Terre de Lumière to kompozycja, w której uchwycony został moment, kiedy słońce herbacianej barwy chowa się za fioletowy horyzont. Stłumione światło rozlewa się po lawendowych polach i nurza się w ich niepowtarzalnym, upajającym zapachu. Magii tej można doświadczyć, odwiedzając Prowansję w drugiej połowie czerwca i pierwszej połowie lipca. Wtedy lawenda kwitnie i pachnie najintensywniej, a złota godzina trwa najdłużej. „Godzina” to zresztą wiele powiedziane – czasem jest to zaledwie kilka minut, ale czy to nie czyni ich jeszcze bardziej niezwykłymi?

Charakterny ziołowy początek i słodki, otulający finisz Terre de Lumière to podróż przez Prowansję nie tylko z pięknym widokiem, lecz i z dobrym smakiem. Wyraziste nuty otwarcia przywodzą na myśl woń bukietów świeżej lawendy i pęczków suszonych ziół, a miękka i ciepła baza kojarzy się z jasnozłotym lawendowym miodem – delikatnym, ale pozostawiającym długotrwały posmak.

Jeśli zapach może być jak filtr na Instagramie, to ten właśnie taki jest. Spowija noszącą go osobę jasnozłotą mgiełką, rozmywa kontury i zmiękcza tajemnicze plamy cienia. Wszystko wydaje się piękniejsze, niż jest w rzeczywistości. A może to właśnie jest rzeczywistość?

Posted on

Przeciążony Izrael

Wylądowałam w Izraelu 1 lipca 2014 roku, gotowa, by zacząć nowy rozdział w życiu. Planowałam przez 3 miesiące podróżować po kraju, by rozmawiać z ludźmi i spróbować nakreślić mozaikę społeczną tworzoną przez współczesnych Izraelczyków. Efektami swojej pracy chciałam dzielić się z czytelnikami bloga Izrael Friendly. Zaledwie cztery dni po moim przybyciu na miejsce ze strefy Gazy zaczęły lecieć rakiety. Rozpoczęła się wojna z Hamasem. Najbardziej dotkliwie paraliżowała ona życie południa Izraela, czyli miejscowości Ashdod, Ashkelon czy Sderot, nieco mniej centrum (Jerozolimy i Tel Avivu) oraz północy – Wzgórz Golan, Hajfy. Walki toczyły się dosłownie nad naszymi głowami. Kilka razy dziennie rozlegał się przerażający dźwięk syren, który zmuszał wszystkich do biegu w kierunku najbliższego schronu. Pamiętam, że serce podchodziło mi do gardła, a organizm aktywował tryb “walcz lub uciekaj”; po kilku minutach słychać było huk rakiety roztrzaskanej w powietrzu na kawałki, a zaraz później wszyscy wracali do swoich obowiązków. Już wtedy zastanawiałam się, jak możliwe jest życie w kraju, w którym podobny konflikt wybucha średnio co 2-3 lata, więc zapewne niezwykle ciężko jest o jakąkolwiek stabilność pozwalającą na uregulowane, bezpieczne życie. Jak pracować i wychowywać dzieci w takich realiach?

 

Rodzicielstwo wbrew logice

Przyjeżdżający do Izraela w pierwszej kolejności zwracają zwykle uwagę na wszechobecnych młodych żołnierzy z bronią. Zaraz po nich naszym oczom ukazują się tabuny kobiet w ciąży i biegających wokoło dzieci. Bardzo częsty widok to ciężarna matka pchająca wózek, której towarzyszy ojciec z kolejnym dzieckiem w nosidełku. Co ciekawe, nie jest to tylko niesłuszne pierwsze wrażenie – sytuacja polityczna na Bliskim Wschodzie wydaje się nijak nie wpływać na macierzyńskie decyzje tutejszych rodzin: Izrael jest jednym z nielicznych krajów na świecie, gdzie wraz z rozwojem technologicznym, wzrostem poziomu życia oraz zarobków, wzrasta również przyrost naturalny. Zupełnie odwrotnie niż w Europie czy w innych rozwiniętych państwach, gdzie wzrost dobrobytu społeczeństwa zwykle koreluje ze spadkiem rodzicielskich motywacji.

Zresztą wojny to nie jedyny poważny i logiczny powód, dla którego społeczeństwo mogłoby być nieco bardziej powściągliwe w wydawaniu na świat dzieci. Wystarczy wspomnieć chociażby wysokie koszty życia, a zwłaszcza te związane z pielęgnacją i wychowaniem. Nie zagłębiając się w analizę bardzo wysokich kosztów mieszkania i wyżywienia, wspomnę tylko, że szczególnie dużym wyzwaniem dla rodziców są cena wyprawki dla noworodka i koszt ewentualnej opieki. Zakup pierwszego wózka to wydatek rzędu ok. 3 000-6 000 NIS; podobna kwota potrzebna jest na czesne w prywatnym żłobku (do 3 roku życia dzieci można oddawać tylko do takich instytucji). Jedna średnia pensja krajowa, której wysokość wynosi aktualnie ok. 7 000 NIS netto, pokrywa więc koszt żłobka dla dwójki dzieci. W sytuacji, gdy rodzina zdecyduje się na trójkę lub więcej, kobieta zwykle albo decyduje się na pomoc niani, albo sama zostaje w domu, zaoszczędzając przy tym kilka tysięcy szekli.

Kolejnym racjonalnym powodem, dla którego współczesne kobiety mogłyby z rezerwą podchodzić do macierzyńskich decyzji, jest dość restrykcyjne prawo pracy, wedle którego płatny urlop macierzyński trwa maksymalnie 15 tygodni (kilka miesięcy temu izraelskie kobiety wywalczyły przedłużenie urlopu o… 2 tygodnie!), a bezpłatny – odpowiednio do pół roku, rzadziej do roku (zależy od czasu przepracowanego u danego pracodawcy). Warto przy tym wspomnieć, że izraelski system socjalny nie motywuje rodzin wsparciem finansowym. Izraelskie 500 + to zaledwie 150 NIS na dziecko, co nie wystarczy nawet na miesięczny zapas pieluch.

Dlaczego więc, wbrew zdrowemu rozsądkowi, izraelskie rodziny ciągle decydują się na dzieci? Zdaje się, że diabeł jak zwykle tkwi w szczegółach, a nie w socjologicznych rozważaniach i liczbach.

 

Jeladim ze simcha czyli dzieci to radość

Tak powiada popularny cytat z Tory. Choć większość współczesnych Izraelczyków nie definiuje siebie jako religijnych ortodoksów, ta sama większość jest zdecydowanie przywiązana do podstaw tradycji żydowskiej, w której rozmnażanie się i dbanie do rodzinę było i jest najważniejszą wartością. Bardzo ortodoksyjne rodziny mają często nawet i kilkanaścioro dzieci, wierząc, że nie ma lepszego wypełnienia woli Boskiej, niż zgłębianie Tory i bycie płodnym. Z pewnością motywacja ta miała również znaczenie dla przetrwania narodu żydowskiego przez wiele lat tułaczki po świecie.

Rodziny żydowskie od początku wykształciły też sieć wsparcia dla siebie nawzajem. Starsze dzieci często opiekują się młodszymi, a rodzice czują się kolektywnie odpowiedzialni za potomstwo swoje i sąsiadów, odciążając dzięki temu niejedną matkę w połogu czy zapracowanego ojca. Na porządku dziennym jest praktyka wymiany przysług: jeden z rodziców odbiera ze szkoły dzieci swoje, a przy okazji także dwoje innych, i podwozi je do domów, czasem również zapewniając im darmowy baby-sitting. Dziś ty się zajmiesz moimi dziećmi, jutro ja zajmę się twoimi. Takie rozwiązanie uważane jest za zupełnie naturalne i często proponowane przez samych rodziców, bez konieczności specjalnego proszenia o pomoc.

W szabat (sobotę) praktycznie nikt nie pracuje, a czas spędzony z rodziną jest najważniejszym wydarzeniem w tygodniu. Nawet dla osób prowadzących własny biznes nie ma raczej miejsca na kompromis: sobota jest dla rodziny. Plaże, parki, górskie szlaki czy parki rozrywki zapełniają się rodzicami z dziećmi, z każdej strony słychać donośny wrzask maluchów, których nikt nie ucisza, nie czyści, nie uspokaja. Mało komu obecność dzieci przeszkadza. Wszyscy je mamy, więc mamy dużo większą tolerancję, na to, co czasem wyprawiają. Dzieci są krajobrazem Izraela. Izrael to dzieci, dzieci to Izrael. Czysta radość.

Dzieci to sama radość. Na zdjęciu: Jerozolima, fot. Julia Wollner
Dzieci to sama radość. Na zdjęciu: roczna córka red. naczelnej w Jerozolimie, fot. Julia Wollner

Rola mężczyzny

Ostatecznie decyzja o posiadaniu dzieci leży w rękach kobiety. O ileż jednak decyzja ta jest łatwiejsza, gdy można w pełni liczyć na wsparcie i partnerskie zaangażowanie ojca! Izraelscy mężczyźni zwykle wychowali się w dużych rodzinach, nierzadko mając pod opieką młodsze rodzeństwo. W efekcie, gdy sami decydują się na dzieci, po partnersku podchodzą do podziału obowiązków: prawdziwy mężczyzna w Izraelu to bardziej ten brodzący z niemowlakiem w wodzie na plaży niż ten siedzący w barze przy piwie. Tutejsze kobiety wiedzą, że nie zostaną z opieką same. Co więcej, nawet jeśli małżeństwo się rozstaje, zwykle nie ma batalii o alimenty czy o wyrównanie opieki nad dziećmi. To się rozumie samo przez się.

 

Szefie, będę miała dziecko

W Izraelu lekarze nie wydają zwolnień lekarskich tylko dlatego, że jest się w ciąży, a większość kobiet pozostaje aktywnymi zadowodo aż do jej końca. Wiem to z autopsji – kiedy zwolniłam się z hotelu w Tel Awiwie, gdzie pracowałam na recepcji, co wiązało się z wielogodzinnym staniem, mój rubaszny pracodawca, próbując mnie zatrzymać, powiedział, że sprzątaczki w naszym hotelu pracują do 9 miesiąca i nic im nie jest! Moja decyzja o poszukiwaniu pracy mniej wyczerpującej fizycznie spotkała się z lekkim niezrozumieniem. W firmie, gdzie obecnie pracuję, w 15 osobowym dziale aż 5 kobiet jest w tej chwili w ciąży. Potrącamy się na co dzień brzuszkami i wymieniamy sensacjami o czysto fizyczno-medycznym podłożu, pracując jednocześnie jak wszyscy inni: tyle samo godzin i bez żadnych specjalnych względów.

O swojej ciąży dowiedziałam się tydzień po podpisaniu dokumentów w nowej firmie. Znając sytuację koleżanek w Polsce, bałam się, że pracodawca szybko wymyśli powód, dla którego będzie mógł zakończyć współpracę. Ku mojemu zdziwieniu, nic takiego się nie stało. Mój szef, którego zresztą bardzo cenię, uśmiechnął się i po gratulacjach powiedział, żebym się nie martwiła, bo przecież nie jestem pierwszą matką w zespole! Oni sobie poradzą. Niedługo później wezwał mnie do siebie na rozmowę właściciel przedsiębiorstwa, zapewniając, że jego firma ma charakter rodzinny, a wiele osób w niej pracujących wychowało już po kilkoro dzieci, czego życzy także i mnie. Ku mojemu zaskoczeniu, to on chciał się upewnić, czy oby nie wybieram się nigdzie po urlopie macierzyńskim. Jest to powszechna postawa izraelskich pracodawców.

Spacer z maluchem nad morzem? Częściej niż matki spotkamy na nim młodych ojców. Na zdjęciu: Tel Awiw, fot. Julia Wollner
Spacer z maluchem nad morzem? Równie często jak matki spotkamy na nim młodych ojców. Na zdjęciu: Tel Awiw, fot. Julia Wollner

Opieka medyczna

Poziom opieki medycznej, jaką kraj oferuje kobietom w ciąży i dzieciom, jest w Izraelu bardzo wysoki. Kobiety w ciąży mogą liczyć na wszelkiego rodzaju testy i badania genetyczne niemal od pierwszego miesiąca ciąży, w ramach swojego ubezpieczenia. Czas oczekiwania na badanie zależy od sytuacji, jednak pilne wizyty u specjalistów są często umawiane przez lekarzy rodzinnych poza kolejnością. Rzadko kiedy korzysta się z typowo prywatnej opieki medycznej – po pierwsze dlatego, że jest niesłychanie kosztowna (wizyta u specjalisty może kosztować nawet i ponad 1 000 NIS), ale także dlatego, że system opieki publicznej jest na tyle sprawny, że praktycznie nie ma takiej potrzeby.

Przed porodem większość kobiet, podobnie jak w Polsce, odwiedza kilka szpitali, wybierając ten, który najbardziej im odpowiada. Zapoznają się się z miejscem, z procedurami związanym z przyjęciem na oddział oraz samym porodem. Rodząca ma prawo zdecydować, jakiego porodu sobie życzy: naturalnego (bez żadnych znieczuleń), porodu siłami natury, ale ze znieczuleniem (najczęściej podawany jest epidural) lub cesarskiego cięcia. Wszystkie opcje są dozwolone i można o ich zdecydować w porozumieniu z lekarzem.

Po wypisaniu ze szpitala, za dodatkową opłatą – w dużej mierze pokrytą przez pakiet medyczny – młoda rodzina może udać się do przyszpitalnego pensjonatu, gdzie przez dzień lub dwa kobieta ma możliwość dojść do siebie po trudach porodu i, przy wsparciu położnych, nauczyć się, jak należy pielęgnować niemowlę, a także uzyskać porady dotyczące laktacji. Po takim wstępie powrót do domu wydaje się być odrobinę łatwiejszy.

 

Żłobki, przedszkola, nianie, stowarzyszone matki

Dzieci jest mnóstwo i ktoś musi się nimi zająć, kiedy kobiety decydują się na powrót do pracy. Izrael dysponuje ogromną liczbą żłobków i przedszkoli. Nie przesadząjac, całkiem prawdopodobne jest, że niemal na każdym osiedlu znajduje się więcej niż jedna taka placówka, co sprawia, że codzienny dojazd do nich zajmuje nie więcej niż 10 minut. Po 3 latach dziecko można zapisać do publicznego przedszkola, a następnie szkoły, które są już bezpłatne. Jak wspomniałam wcześniej, prywatne żłobki potrafią być bardzo drogie, dlatego wiele kobiet decyduje się na pozostanie w domu i opiekuje się w ciągu dnia kilkorgiem dzieci – nierzadko znajomych i sąsiadów. W Izraelu założenie placówki opieki nad dziećmi jest formalnie dużo łatwiejsze niż w Polsce.

Inną dostępną opcją jest oczywiście opiekunka; także na tym gruncie rynek wychodzi matkom naprzeciw. Ciągły napływ olim hadashim (nowych żydowskich imigrantów) powoduje, że na rynku jest mnóstwo nianiek z doświadczeniem, które, w oczekiwaniu na załatwienie wszystkich formalności, zajmują się dziećmi za opłatą. Są to najczęściej młode, wykształcone kobiety, mówiące w kilku językach, co może być ważne dla rodziców, którym zależy na utrzymaniu wielojęzykowej rodziny. Bardzo popularna jest także opcja opieki nad dziećmi z zamieszkaniem u rodziny. Rodzice zapewniają wikt i opierunek oraz wynagrodzenie w zamian za całodzienną opiekę nad kilkorgiem dzieci, przygotowywanie posiłków, pranie czy prasowanie.

 

Ima-Polanija

W Izraelu, który jest mozaiką kultur i tradycji, mnóstwo jest stereotypów na temat każdej nacji. Izraelczycy szczególnie jednak wyśmiewają się ze stereotypu żydowskiej matki-Polki: przewrażliwionej, wiecznie zatroskanej i umęczonej. Czy i ja będę taka? Nie wiem. Mam ku temu predyspozycje, jednak zwykle nie znajduję zrozumienia w oczach znajomych izraelskich matek. Są one o wiele bardziej zrelaksowane, mają więcej wiary w swoje możliwości – prawdopodobnie “zaprawione w boju” podczas opieki nad młodszym rodzeństwem czy obserwując liczne dzieci na swoim podwórku. Doskonale wiedzą, czego się spodziewać; mają też w sobie niezwykły optymizm pozwalający wierzyć, że będzie dobrze. Muszę się od nich jeszcze wiele nauczyć.

 

Posted on

Cesarstwo we krwi. Rozmowa z Michałem Kubiczem, autorem powieści Agrypina

Podtytuł Pańskiej książki, “cesarstwo we krwi”, wydaje mi się dwuznaczny i zastanawiam się, czy dwuznaczność ta była zamierzona. Odnosi się Pan do krwi przelewanej w imperium, czy raczej do genu władzy, który bez wątpienia nosiła w sobie Agrypina?

Ta niejednoznaczność była jak najbardziej celowa. Pierwotnie w tytule miało pojawić się wyrażenie “krwawa cesarzowa”, jednak uznałem, że byłoby to zbyt oczywiste.

Dlaczego? Przecież każdy wie, jak ta historia się potoczy.

Nie zgodzę się z panią. Nie mogę zakładać, że każdy czytelnik szczegółowo zna dzieje dynastii julijsko-klaudyjskiej. Proszę zwrócić uwagę, że w książce na samym początku nie jest wcale powiedziane, że Agrypina jest matką Nerona; zgodnie z prawdą historyczną w pierwszej części powieści nazywam go Lucjuszem. Był to celowy zabieg, mający na celu jak najdłuższe trzymanie czytelnika w niepewności. Oczywiście ktoś interesujący się historią Rzymu wie, jakiego zakończenia można się tu spodziewać – ale to już immanentna cecha powieści, które starają się trzymać prawdy historycznej.

Rozumiem więc, że nie zgadza się Pan na postrzeganie Agrypiny tylko i wyłącznie jako matki jednego z najbardziej znienawidzonych rzymskich cesarzy.

Neron nie jest postacią pierwszoplanową w tej historii. Jego rola jest z upływem czasu coraz istotniejsza, ale zdecydowanie nie najważniejsza. Najważniejsza jest Agrypina, która jako postać historyczna wydawała mi się zawsze co najmniej równie ciekawa – jeśli nie ciekawsza! – od samego Nerona. Bez wątpienia miała ogromny wpływ na ukształtowanie się osobowości syna, a także na to, jak koniec końców, został zapamiętany przez historię. Przede wszystkim pamięta się go przecież jako rzekomego podpalacza Rzymu oraz matkobójcę. Relacje między nim a Agrypiną zdefiniowały zarówno ją, jak i jego. Mimo wszystko jednak zależało mi na podkreśleniu, że Agrypina pozostaje tu postacią samodzielną.

Dlaczego wybrał Pan właśnie Agrypinę? Historia starożytnego Rzymu obfituje w silne, niezależne i ambitne kobiety. Ciekawa jestem, co skłoniło Pana do tak wnikliwego przyjrzenia się biografii akurat tej postaci.

Przede wszystkim zwrócił moją uwagę fakt, że w źródłach antycznych określana jest ona jako osoba zaborcza, wręcz krwiożercza, i wydało mi się nieprawdopodobne, aby takie cechy charakteru mogła przejawiać od samego początku. Zaintrygowała mnie ewolucja, którą, moim zdaniem, Agrypina musiała przejść pod wpływem okoliczności, w jakich przyszło jej żyć. A były to bez wątpienia okoliczności dramatyczne. To, co wydarzyło się z całą jej rodziną, jej matką, ojcem i braćmi to rzeczy, które dziś trudno sobie nawet wyobrazić. Zastanawiało mnie, jak zdarzenia te wpłynęły na cechy charakteru Agrypiny.

Na mój wybór wpłynęło również to, że okres, o którym mówimy, jest bardzo dobrze opisany w źródłach, co pozwala z niezwykłymi detalami odtworzyć najważniejsze wydarzenia i opisać straszną atmosferę panującą w kręgach władzy. Wystarczy przypomnieć sobie scenę, w której Neron zostaje zmuszony przez swoją matkę do złożenia zeznań równoznacznych z wydaniem wyroku śmierci na ciotkę, która go wychowała. Zaraz później następują kolejne morderstwa, kolejne otrucia, kolejne wyroki, a wszystko to w obrębie jednej rodziny. A w środku tych wydarzeń – Agrypina, , która musiała sobie radzić sama i mimo trudności utrzymywać się na powierzchni, a wreszcie – zająć centralne miejsce w strukturze państwa. Opisywanie, przez co musiała przejść, było dla mnie fascynującą przygodą.

Ciekawa jestem, kim Agrypina jest dla Pana dzisiaj, po tylu wspólnie spędzonych latach.

Nad książką jej poświęconą pracowałem ponad 2 lata, potem kolejny rok trwały prace redakcyjne – nie da się więc ukryć, że niezwykle się z Agrypiną zżyłem. Jej uśmiercenie łączyło się dla mnie z wieloma bardzo bolesnymi uczuciami. (śmiech) Na szczęście jednak jest ona nadal w moim życiu obecna, i to z wielu powodów. Po pierwsze stanowi punkt wyjścia dla dalszych części opowieści o dziejach rodu julijsko-klaudyjskiego. Książka, która zostanie niebawem wydana, opowiadać będzie o wydarzeniach mających miejsce kilkadziesiąt lat wcześniej, w czasach Tyberiusza. Odnajdziemy tam zresztą także wielu innych poznanych już bohaterów. Na etapie pisania jest także trzecia część, która opowiada o panowaniu Kaliguli. Więc choć nie będzie już postacią pierwszoplanową, Agrypina będzie musiała się pojawić w kolejnych częściach trylogii.

Agrypina Młodsza, matka Nerona – marmurowe popiersie z I w.n.e. ze zbiorów Muzeum Narodowego w Warszawie
Agrypina Młodsza, matka Nerona – marmurowe popiersie z I w.n.e. ze zbiorów Muzeum Narodowego w Warszawie

Miał Pan jej momentami dosyć?

Nie, dlaczego?

Przypominam sobie swoje własne doświadczenia i długie lata spędzone z postacią odrobinę wcześniejszą – Kleopatrą, której poświęciłam swój doktorat. Z jednej strony widzę ją dziś niemal jak członka rodziny, z drugiej zaś przyznaję, że momentami czułam się nią zmęczona, niemal tak, jak fizycznie obecną osobą, przed którą nie można uciec. Zastawiam się więc, czy nie kusiło Pana, by w pewnej chwili zająć się inną epoką, napisać powieść o czymś zupełnie innym.

Jak już powiedziałem, bardzo się z Agrypiną zżyłem. Nie miałem nigdy dosyć jej postaci, co najwyżej – dość pisania samej książki. Proszę pamiętać, że jest to zadanie bardzo obciążające intelektualnie i wymagające czasowo. Pracując nad powieścią, cały czas trzeba konstruować w głowie świat równoległy; trzeba wyobrażać sobie topografię opisywanych miejsc, inne krajobrazy, inne zapachy, inne smaki, inne dźwięki. Tym właśnie bywałem zmęczony, bo wyczerpywało mnie utrzymywanie głowy w gotowości do wejścia w ten świat z chwilą włączenia komputera.

Mówi Pan o wchodzeniu w ten świat. Mnie, miłośniczce antyku, wydaje się czasem wręcz, że żyję w dwóch światach równolegle, równocześnie.

Ja też niekiedy mam takie wrażenie. Przyznam, że momentami moja wyobraźnia pracuje na tyle intensywnie, że opisywane w książce wydarzenia wydają się niemal rzeczywistymi wspomnieniami. To bardzo ciekawe doświadczenie, choć w życiu rodzinnym sprawiło mi trochę kłopotów, jako że moi bliscy nie podzielają tych antycznych fascynacji! (śmiech) Zresztą Agrypina miała być projektem czysto hobbistycznym i nie spodziewałem się, że przerodzi się w trwającą już tyle lat przygodę, w powieść, która spotka się z dużym zainteresowaniem wydawnictw, pozytywnymi ocenami krytyków i czytelników. A na koniec – w całą trylogię!

Szczególnie chwalono wierność, którą dochował Pan prawdzie historycznej.

Tak, rzeczywiście, bardzo starałem się jej dochować. Jeśli jakieś wydarzenia nie są opisywane w źródłach, do których dotarłem, wówczas pozwalałem sobie na pewną dozę fantazji i ich uzupełnienie. Dążenie do niepozostawania w sprzeczności z ustaleniami historycznymi nie zawsze jednak udaje się w 100 procentach – na końcu książki opisałem punkty, w których musiałem się od prawdy odrobinę oddalić. Było to konieczne, aby uczynić akcję bardziej dynamiczną.

Wyobrażam sobie, że takie igranie z historią musi być naprawdę fascynujące. Podejrzewam też jednak, że czasami Pana uwagę zajmowały nie tylko dramatyczne wydarzenia, ale także drobne szczegóły.

Oczywiście – i mógłbym podać tu pani wiele zabawnych przykładów. Wielokrotnie spierałem się o różne kwestie z moją panią redaktor, a nasze dyskusje zapewne brzmiały bardzo śmiesznie dla postronnych. Pamiętam chociażby, że długo zastanawialiśmy się nad właściwym nazwaniem dźwięku wydawanego przez cykady – charakterystyczny element śródziemnomorskiej przyrody. Albo czy mebel, przy którym pracowali Rzymianie można nazwać biurkiem. Są to elementy, z których czytelnik nie zdaje sobie sprawy, a które wymagają wiele pracy.

Ale na poważnie: pisanie powieści osadzonej w rzeczywistości sprzed wieków to dokonywanie nieustających wyborów między pragnieniem zachowania wierności historycznej, a koniecznością przekazania opowieści w sposób zrozumiały dla czytelnika. Czy powinno się np. używać poprawnego (choć niezrozumiałego) nazewnictwa funkcji wojskowych, czy bardziej swojsko brzmiących słów „oficer” albo „generał”? Czy można używać określenia „w kolejnym tygodniu” w sytuacji, w której Rzymianie nie posługiwali się taką jednostką czasu? Czy posługiwać się rzeczywistymi, historycznymi imionami poszczególnych postaci, czy raczej tymi, pod którymi zapamiętała je historia? Niekończące się pasmo wyborów i decyzji, które trzeba podejmować…

Kiedy wspomniał Pan o konieczności nadania akcji większej dynamiki, zaraz pomyślałam o dzisiejszym kinie i filmach, które coraz bardziej przypominają teledyski… Czy chciałby Pan, aby Pana książka została zekranizowana?

Marzyłbym bym, aby tak się stało – byle zrobiono to dobrze! (śmiech) Przyznam także, że – jako debiutant, nie posiadając w moim mniemaniu wystarczającej wiedzy na temat pisania – zabrałem się za nie właśnie tak, jak za film. Książka zbudowana jest z kadrów, które sobie wyobrażałem. W pewnym sensie opisałem film, który wyświetlał się w mojej głowie.

Powiedzieliśmy już sporo o pisaniu, muszę więc zapytać także o Pana ulubione lektury. Co czyta Michał Kubicz, autor Agrypiny?

Bardzo dużo materiałów źródłowych i opracowań historycznych – wiedzę trzeba cały czas uzupełniać, więc moja biblioteka rozrosła się do kolosalnych rozmiarów! Przyznam jednak, że odkąd zacząłem pisać, jak od ognia stronię od cudzych powieści, których akcja toczy się w podobnym okresie. Nie chciałbym czerpać z cudzych pomysłów; nie chcę także sugerować się ani przyjmować cudzego punktu widzenia.

Pierwszym ważnym tekstem, który wprowadził mnie w świat starożytny, było natomiast – naturalnie! – Quo vadis. Przeczytałem tę powieść bardzo wcześnie, a jej lektura mnie zafascynowała, bo pokazała mi starożytny Rzym żywy, z całym jego kolorytem. Wcześniej znałem go dobrze, ale z niemych ruin, których mnóstwo było tam, gdzie mieszkałem.

No właśnie, zaczęło się przecież od Algierii i Tunezji…

Tak. Jako dziecko wiele podróżowałem. Mój ojciec był lekarzem i wyjeżdżał na kontrakty właśnie do Algierii i Tunezji, a ja i reszta rodziny razem z nim. W północnej Afryce spędziłem prawie cały okres dorastania, do 19 roku życia. Starożytnych pozostałości jest tam bardzo dużo, a większość ruin jest doskonale zachowana. Ciągle są to jednak tylko ruiny, zaś Sienkiewicz, dzięki wykształceniu opartemu między innymi na znajomości greki i łaciny oraz na studiowaniu tekstów źródłowych w oryginale, potrafił tchnąć w nie życie. Dziś chyba niewielu pisarzy by potrafiło tak jak on przedstawić kulturę antyku– chociażby właśnie ze względu odmienność kształcenia.

Michał Kubicz, fot. Olga Fatyga
Michał Kubicz, fot. Olga Fatyga

 

Kiedy mowa jest o wykształceniu, nie mogę nie spytać, czy w pracy twórczej wykorzystuje Pan ukończone przez siebie studia prawnicze? Prowadzi Pan przecież kancelarię.

W jakimś stopniu tak. Musiałem oczywiście uczyć się prawa rzymskiego, a wiele aspektów funkcjonowania ówczesnego społeczeństwa znajduje swoje odzwierciedlenie właśnie w prawie – weźmy chociażby właśnie relacje w obrębie rodziny, relacje między panami a niewolnikami, między kobietami i mężczyznami itp.

Kiedy rozmawiamy, większość czytelników szykuje się już pewnie do urlopu. Ja na obwolucie Pana książki wyczytałam, że na miejsce wakacyjnego wypoczynku najchętniej wybiera Pan kraje śródziemnomorskie. Gdzie zawita Pan w tym roku?

Wybieram się w okolice, w których odbyła się jedna z najważniejszych i największych bitew morskich starożytności.

Och nie, Akcjum! Bardzo Panu zazdroszczę.

Zgadza się – udaję się w okolice dzisiejszej Lefkady… tam, gdzie flota Oktawiana pokonała Antoniusza i Kleopatrę. Intrygujące jest chociażby to, że lotnisko, na którym będę lądował, znajduje się dokładnie tam, gdzie obozował Antoniusz! Odwiedzę region, w którym miały miejsce wydarzenia stanowiące punkt zwrotny w historii świata.

Jestem przekonana, że będzie to niezapomniana wyprawa. We wrześniu będzie nam Pan musiał o niej koniecznie opowiedzieć!