Posted on

Dekameron, czyli życiowe historie bez cenzury

Przyznaję z ręką na sercu: na Italianistykę poszłam z miłości do trzech Włochów. Pech chciał, że w chwili, gdy odkryłam te emocjonalne ciągoty, żaden z nich już dawno nie żył. Nie mogę jednak powiedzieć, by mnie to zmartwiło – tak długo, póki mogłam czytać to, co Boccaccio, Petrarka i Dante po sobie pozostawili.

Zdaję sobie sprawę, że nie każdy przepada za poezją. Nie każdy ma też ochotę, szczególnie po długich, ciemnych miesiącach zimy, wyruszyć w literacką podróż po Piekle. Natomiast każdy, nawet bez większego wysiłku intelektualnego, może zachwycić się Dekameronem Boccaccia.

Rzecz dzieje się w 1348 r., w okolicach Florencji. Grupa 10 szlachetnie urodzonych florentyńczyków (siedmiu panien i trzech młodzieńców) skrywa się na wsi przed trawiącą miasto zarazą. W czasach pozbawionych playstation i internetu młodzież zabija nudę, opowiadając sobie krótkie historie. Przez dziesięć dni zbiorą ich setkę, zbliżając kompozycję książki do tej znanej z Baśni tysiąca i jednej nocy.

"Opowieść z Dekameronu" (1916) pędzla J. W. Waterhouse'a.
“Opowieść z Dekameronu” pędzla J. W. Waterhouse’a.

Kto myślał, że opowieści, którymi dzielił kwiat florenckiej młodzieży (i to z przewagą narracji niewieścich) będą skromne i cnotliwe, ten srogo się pomylił. W Dekameronie nie brakuje historii o zdradach, pierwszych doświadczeniach erotycznych, „występnym i brudnym życiu mnichów”, towarzyskich fortelach prowadzących do cielesnych uniesień. Jest tu niemało oszustów (którym zazwyczaj los uciera nosa), kilka odważnych białogłów, tłum naiwnych mężów i jeden podany na obiad sokół. To wszystko zaserwowane w łatwo przyswajalnej formie krótkich opowiadań, w sam raz do czytania na majowym pikniku.

Maniaków intertekstualności zainteresuje podtytuł Dekameronu – Prencipe Galeotto (książę Galeot). Ta tajemnicza postać, znana z rycerskiego eposu o miłości Lanceolota i Ginewry, była pośrednikiem tajnych miłostek. Galeota przyzywa również Dante Alighieri w piątej pieśni Piekła, podczas spotkania z duszami skazanymi za niepohamowaną zmysłowość. Zgodnie z podtytułem, miłość jest osią, wokół której krążą historie utrwalone na kartach przez Boccaccia.

Dekameron warto nie tylko przeczytać, ale również obejrzeć. Jego ekranizacja w reżyserii Pasoliniego, nakręcona w latach siedemdziesiątych zeszłego wieku, pokazuje, że mimo upływu lat, u Włochów niewiele się zmieniło. Dzieło Boccaccia wciąż pozostaje pochwałą witalności, sprytu, radości życia. Bez cenzury.

Dekameron
Kadr z ekranizacji Dekameronu w reżyserii Pasoliniego.
Posted on

O (nie)śmiałości

Jestem okropnie nieśmiała. Mój mąż-południowiec wytyka mi to zawsze podczas wspólnych wojaży, ponieważ… nienawidzę pytać o drogę. Po raz kolejny dałam temu dowód w czasie tegorocznej majówki: prędzej bowiem spędzę długie godziny na szukaniu właściwego kierunku, niż zaczepię przypadkowego przechodnia. Jesteś jak majowa konwalia – mówi mój mąż i wcale nie jest to komplement. Cóż, przyznaję – wrodzona nieśmiałość, którą konwalie symbolizują, oraz towarzyszący jej brak pewności siebie to kiepskie cechy, gdy lubi się podróżować czy prowadzić intensywne życie zawodowe. I dobry powód, by na nowy tydzień oraz miesiąc złożyć sobie i Wam kolejne, bardzo konkretne życzenia.

 

Wstyd? Nie wiem, co to takiego

 

Oczywistością jest, że to, jak i kiedy odczuwamy wstyd, jest silnie uwarunkowane kulturowo. Bez wątpienia więc osoby pochodzące z krajów śródziemnomorskich doświadczają go w innych sytuacjach, niż my, Słowianie; różna jest też skala tego odczucia.

 

Przyjrzyjmy się dwóm nacjom, które znam najlepiej: Izraelczykom i Włochom. Czy codzienna interakcja z bliźnim, konieczność obrony własnego zdania, prośba o wskazówki czy pomoc może sprawiać im trudność? Wydaje się, że rzadko.

 

– Spoglądając wstecz na moje dzieciństwo, mogę śmiało powiedzieć, że nigdy nie czułem się wobec nikogo gorszy, a więc zawstydzony czy zakłopotany również. Zawsze miałem poczucie, że jestem zwycięzcą – mówi mi znajomy Izraelczyk z Tel Awiwu. – Moi dziadkowie przetrwali holokaust, mój naród stoczył i wygrał wiele wojen. To daje poczucie siły. Kolejnym czynnikiem jest fakt, że nasz kraj jest bardzo mały, więc na każdym polu kwitnie tu rywalizacja. Każdy musi pokazać, że jest lepszy od innych; wie więcej, wygląda lepiej. Te dwie okoliczności sprawiają, że większość Izraelczyków jest bardzo, bardzo pewna siebie. Naprawdę trudno jest nas czymkolwiek zakłopotać, zmieszać, skonsternować. Oczywiście czasami przybiera to kuriozalne rozmiary i staje się nieznośne. W codziennych sytuacjach jest jednak bardzo przydatne. Nie mam problemu z tym, by pokazać asertywność, walczyć o swoje w sprawach zawodowych, by porozmawiać z nieznajomym, wykonać trudny telefon, zapytać o radę, czy…

 

– …. zaczepić ładną dziewczynę – kończę za niego i od razu myślę o moich kolegach Włochach, którzy, choćby byli niezbyt atrakcyjni czy elokwentni, zwykle na każdym przyjęciu bez zażenowania podrywać będą najpiękniejszą z obecnych dziewcząt. Znam jednak mieszkańców Półwyspu Apenińskiego na tyle dobrze, by wiedzieć, że w ich przypadku często dużą rolę odgrywa kamuflaż. W kraju, w którym najważniejszym jest fare una bella figura, czyli robienie dobrego wrażenia, mało kto przyzna się do odczuwania mniej lub bardziej krótkotrwałego przeświadczenia o własnej ułomności. Jednak pewność siebie jest tam nierzadko przykrywką dla licznych kompleksów spowodowanych wymogami społeczeństwa. Społeczeństwa, które, pamiętajmy, wyznaje absolutny kult ciała, ale zarazem jest dumne z wiekowych tradycji kulturowych: poprzeczka postawiona jest więc wysoko na każdym polu. Na Półwyspie Apenińskim życie codzienne przypomina teatr; to właśnie tu powstało określenie gigione, oznaczające osobę – jak powiedzielibyśmy żartobliwie po polsku – zakochaną w sobie z wzajemnością; bardzo pewną siebie, upajającą się swoim własnym urokiem. Ktoś taki nigdy nie da po sobie poznać, że poczuł się przy nas zawstydzony czy skonfundowany; wewnątrz może jednak przechodzić prawdziwe katusze.

 

Za symbol nieśmiałości uważane są konwalie – kwiaty, które kwitną w maju.
Za symbol nieśmiałości uważane są konwalie – kwiaty, które kwitną w maju

 

Wrony, rzymianie i my

Jakie są wnioski z moich dzisiejszych rozmyślań? Jak zwykle najlepszy jest złoty środek, który też jest przecież wynalazkiem śródziemnomorskim, lepszym zresztą zapewne od zbytniej i często męczącej pewności siebie. Aura mediocritas proponowana przez Arystotelesa, a potem opiewana przez Horacego przyda się tak nam, bojaźliwym i skromnym Słowianom, jak i moim kochanym, ale momentami nieznośnym mieszkańcom Śródziemnomorza. A jednak, gdy przede mną i przed Wami kolejny dzień pracy i konieczność walczenia o swoje, życzę nam, byśmy wspomnieli słowa innego południowca, a dokładnie świętego Ambrożego, biskupa Mediolanu. Ukuł on przed wiekami popularne w wielu językach powiedzenie: si fueris Romae, Romano vivito more (“W Rzymie zachowuj się jak rzymianie”; po angielsku: “When in Rome, do as the Romans do”). Przekładając z łaciny na nasze: kiedy wejdziesz między wrony, musisz krakać tak jak one. W krajach śródziemnomorskich porzućmy swoją wrodzoną skromność i niechęć do wychodzenia przed szereg; spróbujmy naśladować mieszkańców Południa, którzy dużo rzadziej niż nasi rodacy wydają się zakłopotani i zmieszani. Nie wstydźmy się pytać, błądzić, prosić o pomoc.

 

Potem zaś, dla własnej korzyści, postarajmy się przenieść te nowe umiejętności na rodzimy grunt!

Posted on

Odrodzenie do doskonałości czyli cztery włoskie “ideały”, które warto zobaczyć w czasie wakacji

Ideałów nie ma, a jednak ciągle do nich tęsknimy. Nie inaczej rzecz miała się w epoce renesansu, kiedy szczególnie intensywnie szukano idealnych kształtów, starano się wznosić idealne miasta, projektować budowle doskonałe i wypełnić je równie doskonałymi mieszkańcami. 

 

Palmanova czyli miasto idealne

palmanova

W północno-wschodnich Włoszech, w regionie Friuli-Wenecja Julijska, znajduje się Palmanova – niewielkie miasteczko, zaprojektowane w XVI wieku przez słynnego architekta, Vincenzo Scamozziego. Rozrysowano je na planie gwiazdy. Palmanova to miasto idealne, powstałe wskutek odwiecznych dyskusji filozofów i artystów o symetrii i umiarze w projektowaniu. Utopijna wizja miasta miała na celu nie tylko zachowanie wyjątkowej równowagi pomiędzy wszystkimi klasami społeczeństwa, ale także ograniczała przypadkowość w architekturze. W Palmanovie możemy więc podziwiać niezwykłą symetrię ulic, które wychodzą z sześciokątnego placu położonego w centrum miasta. Całość konstrukcji jest wymyślnie zaplanowaną twierdzą, otoczoną przez mur w kształcie gwiazdy. Dziś w miasteczku mieszka około 5400 osób. Pytanie tylko, na ile spełniają one oczekiwania architektów, którzy twierdzili, że miasta idealne będą rodzić idealnych ludzi renesansu…

 

Sabbioneta i Teatro all’antica

sabbioneta

W lombardzkiej miejscowości Sabbioneta, która także jest realizacją renesansowych założeń miasta idealnego, szczególną uwagę przykuwa Teatro all’Antica. Obiekt został zbudowany w drugiej połowie XVI w. przez Vincenzo Scamozziego na polecenie Wespazjana I Gonzagi. Stanowić miał swego rodzaju pochwałę przodków, którzy dzięki swym niezwykłym talentom przyczyniali się do tworzenia idealnego świata. Poza samą nazwą wskazuje na to choćby łaciński napis, który znajduje się na gzymsie budowli: Roma quanta fuit ipsa ruina docet (‘Same ruiny świadczą o tym, jak wielcy byli Rzymianie’). Teatro all’Antica jest jednym z dwóch zachowanych, najstarszych krytych teatrów na świecie oraz jednym z trzech renesansowych teatrów, które przetrwały do naszych czasów.

 

Florencja i Szpital Niewiniątek

Szpital Niewiniątek

Będąc we Florencji, warto dotrzeć na Piazza della Santissima Annunziata, by zobaczyć jedną z najwcześniejszych budowli renesansowych, nawiązującą do idealnych form nie tylko swoimi kształtami. Ospedale degli Innocenti (Szpital Niewiniątek) powstał w pierwszej połowie XV wieku z inicjatywy florenckiego cechu złotników i jedwabników, a zaprojektował go jeden z jego członków, Filippo Brunelleschi. Budynek pełnił funkcję ochronki dla porzuconych dzieci; miał zapewnić niechcianym niemowlętom opiekę i umożliwić im jak najszybszy powrót do idealnego społeczeństwa, które starano się stworzyć w ówczesnej Florencji.

 

Vicenza i willa La Rotonda

La_Rotonda

Na wzgórzu nieopodal miasta Vicenza wznosi się willa, która zaliczana jest do wzorowych budowli renesansowej Europy. La Rotonda, zaprojektowana w XVI wieku przez włoskiego architekta Andrea Palladia, to doskonały przykład naśladowania Greków i Rzymian w epoce odrodzenia. Palladio skonstruował swoje dzieło na planie krzyża greckiego wpisanego w kwadrat, wzorując się na rzymskim Panteonie. Całość została zaplanowana w oparciu o zasady geometrii, a wszystkie elementy budowli przenikają się harmonijnie. Ponadto La Rotonda doskonale komponuje się z otaczającym ją krajobrazem: budowla skierowana jest w cztery strony świata, by można było cieszyć oko otaczającymi łąkami i lasami oraz podziwiać rysującą się na horyzoncie Vicenzę. Gdzież można by lepiej żyć i odżywać, jeśli nie w tak wspaniale położonej willi?

Posted on

Elias Canetti, Głosy Marrakeszu

Głosy Marrakeszu długo czekały na swoją kolejkę, pokrywając się warstewką kurzu na moim regale. Spotkanie z noblistą wymaga przecież właściwej oprawy, implikuje uroczystość chwili. Sięgnęłam po nie wreszcie nieśmiało w święta, obawiając się swoich własnych oczekiwań. Niepotrzebnie! Jak na wybitnego twórcę przystało, jest u Canettiego wszystko, czego szukam w literaturze podróżniczej: mocne barwy, odurzajace aromaty, a do tego pewna urocza niedzisiejszość. Moc kolorowej fotografii, ktorej magii dodaje fakt, że odrobinę, prawie niezauważalnie, pożółkła. Intensywność chwili, która objawia się najpełniej w opisach tego, co trudne – biedne, brudne, utrudzone.

marrakesz canetti

Krótkie opowieści z Maroka pozostają na długo w pamięci. Po skończonej lekturze tworzące je obrazy wydają się pobrzękiwać w myślach niczym berberyjska, srebrna biżuteria – to przecież do zmysłu słuchu, zgodnie z tytułem, autor odwołuje się chyba najczęściej. Wędrujemy z nim po ubogich zaułkach Marrakeszu, a podeszwy naszych stóp stają się twarde, zmęczone i zakurzone – jak u tujeszych mieszkańców. Może dlatego tak bardzo przejmuje paragraf nakreślony przez Canettiego na pewnym skwerze w mellah. Nie chciałem się stąd ruszać, byłem tu przed setkami lat, ale zapomniałem o tym, a teraz wszystko wracało. Odnajdywałem tę gęstość i ciepło życia, które czuję w sobie samym. Kiedy tam stałem, byłem tym placem. Myślę, że zawsze nim jestem.

 

W jakiś przejmujący, pierwotny sposób, jesteśmy tym marokańskim placem i my.

 

Elias Canetti, Głosy Marrakeszu, Słowo/Obraz Terytoria, Gdańsk 2013
Posted on

Faraon w Kanaanie

Podczas gdy Żydzi celebrują w Izraelu święto Paschy, ja wybieram się na wyjątkową wystawę w Israeli Museum w Jerozolimie: Pharaoh in Canaan – the untold story. Zdążą obejrzeć ją wszyscy ci, którzy odwiedzą Ziemię Świętą tego lata lub wczesną jesienią, bowiem ekspozycja dostępna będzie aż do 25 października. Może tylko kontekst nie będzie już tak doskonale adekwatny – to właście Pascha jest przecież świętem upamiętniającym wydarzenia, których prawdziwość na próżno starają się poświadczyć rozmaici badacze…

Ucieczka setek tysięcy Izraelitów z Egiptu, opisana ze szczegółami w biblijnej Księdze Wyjścia, nigdy nie została potwierdzona przez odkrycia archeologiczne; co więcej, nie wspomina o niej żaden tekst egipski. A jednak Żydzi od tysięcy lat, każdej wiosny, świętują cudownie odzyskaną wolność. W tym roku z okazji Paschy jerozolimskie muzeum pokazuje nam to, czego w Biblii nie znajdziemy – nie tyle historię wieloletniej niewoli i szybkiego, dramatycznego eksodusu, ale raczej długotrwałą wymianę kulturalną, handlową i polityczną łączącą starożytny Egipt i Kanaan. Miała ona miejsce w II tysiącleciu przed naszą erą, szczególnie intensywna była zaś podczas blisko 350-letniego panowania Egipcjan w krainie na wschodnim wybrzeżu Morza Śródziemnego. Jak każda wymiana, miała charakter obustronny – w Egipcie znaleziono liczne przedmioty pochodzące z Kanaanu, poświadczające długotrwałą obecność Izraelitów w kraju faraonów i wpływ, jaki wywierali na tamtejszą kulturę.

 

Faraon
 

Wystawa obejmuje wiele – bo około 700 – niezwykle interesujących obiektów. Znajdziemy tu dziesiątki dzieł sztuki, elementów architektonicznych, jak również to, co chyba najciekawsze – przedmioty codziennego użytku. Przygotowane specjalnie na tę okazję filmy dokumentalne wyjaśniają, dlaczego wyjście Izraelitów z Egiptu, choć nadal niemożliwe do wskazania na osi czasu, pozostaje ogromnie ważnym momentem dla rozwoju dwóch śródziemnomorskich kultur – tak żydowskiej, jak i chrześcijańskiej. Tłumaczy także, jak wiele podobieństw, z których często nie zdajemy sobie sprawy, łączy nas z antycznymi cywilizacjami – od codziennych czynności i rytuałów począwszy, na literach i piśmie skończywszy. Niejeden odwiedzający właśnie podczas tej wystawy usłyszy po raz pierwszy, że zarówno hebrajski, jak i “nasz”, czyli rzymski alfabet wywodzi się w prostej linii z tajemniczych, egipskich hieroglifów…

Posted on

Pięć miejsc w Rzymie, w których odrodzenie nie jest hasłem z książek

UWAGA: Zapisz się na kurs do rzymskiej szkoły języka włoskiego SCUDIT i skorzystaj z naszych atrakcyjnych rabatów!

 

Dziś mają miejsce kolejne, 2769. już urodziny Rzymu. Trudno o lepszą okazję do przedstawienia Wam kilku moich ulubionych adresów w mieście, które – o czym pisze archeolog Marcin Giedrojć w Lente#01odradza się nieustannie niczym Feniks z popiołów.

 

Choć do Feniksa mi daleko, to od wielu lat jeżdżę do Rzymu nie tylko po to, by tu pracować i pisać, ale przede wszystkim po to, by – określę to górnolotnie – odradzać się razem z nim. Mówiąc zaś bardziej kolokwialnie: by się zresetować. Odświeżyć głowę. Odpocząć, zachwycić, nabrać energii do codziennych małych i wielkich zadań.

 

Poniżej przedstawiam Wam moją subiektywną mini-listę pięciu miejsc, w których proces ten dokonuje się wyjątkowo skutecznie, działając po kolei na wszystkie zmysły.

 

Wzrok

Wszyscy wiemy, że nic nie działa na oczy równie odświeżająco i relaksująco, jak zieleń. Wieczne Miasto jest w tym względzie bardzo dla naszych oczu łaskawe, bowiem oferuje nie tylko niezliczoną ilość zabytków do oglądania i podziwiania, ale jest także miastem ogrodów, parków i szumiących drzew. Do moich ulubionych należą zdecydowanie Ogród Pomarańczowy na Awentynie, skąd roztarcza się piękny widok na okolicę, i oczywiście Villa Borghese (na zdjęciu), którą najlepiej podziwiać… biegając. Następnym razem, jadąc do Rzymu, weźcie ze sobą buty do joggingu. Zielone drzewa, wiewiórki, śpiew ptaków – to wszystko czeka na Was w najsłynniejszym miejskim ogrodzie włoskiej stolicy. Jeśli nie jest Wam straszne wysupłanie pieniędzy na drogi bilet, spędźcie też kilka godzin na Palatynie, gdzie mieszkali Marek Antoniusz, Cyceron i wiele innych rzymskich sław sprzed tysięcy lat. To zielone wzgórze jest prawdziwym, cichym rajem w samym środku antycznej metropolii.

Wejście na Palatyn jest bezpłatne w każdą pierwszą niedzielę miesiąca.

park

Słuch

Któż z nas nie próbował relaksować się przy dźwiękach muzyki medytacyjnej, jakiej pełno w internecie i na masowo wydawanych płytach? Kompozycje te bije jednak na głowę dźwięk najprostszy z możliwych – szum wody. A że Rzym jest miastem fontann, nasze uszy delektować mogą się nim tutaj na każdym kroku. Moje dzieci najbardziej lubią ciągnąć mnie do Fontana della Pigna przy Placu Weneckim. Mówi się, że to z tej niewielkiej fontanny wytryskuje najlepsza rzymska woda, tzw. zuccherina, i że picie jej przynosi szczęście… Napełniamy nim więc całe butelki.

Fontanella della Pigna znajduje się dokładnie przy Piazza di S. Marco, vis a vis Ołtarza Ojczyzny.

fontanella

Dotyk

Rzym, miasto kontrastów, jest szorstki, a zarazem delikatny; chropowaty, a jednocześnie miękki i otulający. Warto czasem wybrać się na spacer tropem rozmaitych… faktur – dotykać zimnego marmuru w kościele wzniesionym na ruinach dawnych term, czyli w Santa Maria degli Angeli e dei Martiri, a następnie zbierać rozgrzane słońcem, zakurzone kamyki na Forum Romanum. Pieścić w dłoniach miękką paszminę sprzedawaną przez sprzedawcę z dalekich krajów na wielkim bazarze przy Porta Portese, rozetrzeć w palcach pachnącą gałązkę dziko rosnącego rozmarynu na Pincio, a na koniec – przewracać palcem strony wiekowych książek w pięknej Biblioteca Angelica nieopodal Piazza Navona, gdzie można poczuć się trochę jak w filmie o Harrym Potterze. Po lekturze zaś – spałaszować pyszną pizzę w pobliskiej Taverna delle Coppelle przy Via delle Coppelle 38/39!

Bazylika Santa Maria degli Angeli e dei Martiri znajduje się przy Piazza della Repubblica, niedaleko stacji kolejowej Termini.

Basilica

Smak

Smaki Rzymu to materiał na osobą opowieść, ale skoro wspomniałam o pizzy w Le Coppelle, to wymienię także mój drugi ulubiony adres, tym razem po drugiej stronie Tybru – Pizzeria Ai Marmi. Pizza podawana w świetle okropnych jarzeniówek, z dodatkiem odrobinę nazbyt kwaśnego domowego wina pitego ze szklanek nie wyglądających na idealnie czyste może nie kojarzyć się z wybitnym kulinarnym doświadczeniem. Jest jednak wręcz przeciwnie, a pizza tu spożyta pozwoli nam nabrać zupełnie nowej perspektywy w kwestii włoskiej kuchni! Do lokalu od ponad 40 lat ustawia się nieustannie dłuuuuuga kolejka, podczas gdy liczne pizzerie naokoło straszą pustkami.

Pizzerię Ai Marmi znajdziecie przy Viale di Trastevere 53.

pizzeria

Powonienie

Rzym jest jednym wielkim zapachem, a spacer po nim łączy się z masą niezwykłych doznań dostarczanych przez nos. Tym z Was, którzy chcieliby przeżyć doświadczenie inne od proponowanych przez większość przewodników, proponuję wizytę w wielokrotnie polecanej przeze mnie Galleria Olfattiva Laura Tonatto. W tej prawdziwej zapachowej świątyni poznajemy aromaty inspirowane największymi dziełami sztuki i literatury, jakie kiedykolwiek stworzył człowiek: od obrazów Caravaggia po utwory Mozarta, od filmów Viscontiego po powieści Prousta. To niezwykle odświeżająca przygoda, która sprawi, że, bez względu na rozmiar i kształt, polubimy swój często niedoceniany nos.

Galleria Olfattiva Laura Tonatto znajduje się przy Piazza di Pietra 41.

Galleria

Miłego odradzania podczas rzymskich wojaży!

Posted on

Historia pewnej oliwki

Historia, którą chcę Wam dzisiaj opowiedzieć, pozornie pozbawiona jest morału. Pozory jednak lubią mylić, a uważny czytelnik wychwyci prosty przekaz zawarty między słowami w kolorze srebrzystej zieleni…

Był początek lat dwutysięcznych. Niby nie jakaś odległa epoka, a jednak na parapetach królowały fikusy i juki; drzewa oliwne stanowiły prawdziwą rzadkość i kosztowały fortunę. Któregoś dnia podczas zakupów wypatrzyłam ją wśród sklepowych półek; pamiętam, że, według informacji na kawałku tektury wetkniętej między gąszcz gałązek, pochodziła z południa Włoch. Jej cena stanowiła równowartość mojego studenckiego stypendium. Bez żalu, choć na głębokim wdechu, pozostawiłam je kasjerce. To był początek pewnej ważnej znajomości.

Włoska oliwka zamieszkała przy południowym oknie mojego mieszkania. Troskliwie podlewana, doświetlana, przycinana, cieszyła moje oko przez następne kilka lat. Towarzyszyła mi podczas nauki do egzaminów, którą chętnie uskuteczniałam ułożona na łóżku tuż przy oknie; była świadkiem przebudzeń i zaśnięć, bezsennych nocy i romantycznych uniesień. Robiła się coraz większa i bardziej rozłożysta; coraz liczniejsze, srebrzyste listki rzucały cień na moją poduszkę. Pewnego dnia nadszedł jednak czas rozstania.

Otrzymawszy stypendium naukowe we Włoszech, pozostawiłam oliwkę pod pieczą mojej mamy. I choć jej ręce przejęły troskliwą opiekę nad drzewkiem, to, gdy wróciłam do Warszawy, mama wyznała, że musi wyjawić mi pewną smutną tajemnicę. Oliwki nie było już z nami. Zmarła z tęsknoty, samotna i pozbawiona chęci życia, ukryta w kącie mojej pustej sypialni.

 

oliwka

 

Pamiętam ten widok do dzisiaj. Sucha, szara, spopielona ziemia; suche, szare, spopielone drzewo. Po roku beze mnie wyglądała, jakby najdelikatniejszy dotyk miał zamienić ją w pył. Ustawiłam donicę na środku parapetu, chcąc raz jeszcze na nią popatrzeć, jeszcze zamienić kilka słów, ogrzać promieniem słonecznym przed ostatecznym pożegnaniem. Przemawiałam do niej całe popołudnie, czule gładząc wysuszony pień, skubiąc poskręcane z braku wilgoci liście. Potem było jeszcze jedno popołudnie, a potem kilka poranków. Nie potrafiłam jej pożegnać, choć dialogi zamieniły się w jednostronny szept.

Któregoś dnia, gdy zapadał już zmierzch, a ja po raz kolejny przesiadywałam na łóżku wpatrzona w okno, zauważyłam niewielką zieloną plamkę wśród wyschniętych gałęzi. Nazajutrz pojawiła się kolejna, a potem jeszcze jedna. Im więcej do niej mówiłam, tym więcej pojawiało się zieleni, barwy, życia. Olea europea wróciła do świata, jakby znowu była gotowa do dialogu.

Od tego momentu minęło już prawie dziesięć lat; oliwka jest ze mną kilkanaście, choć ładnych parę miesięcy spędziła w czeluściach Hadesu. Odrobina wody i dobre słowo wróciły ją mnie i tym, którzy w międzyczasie stali się częścią mojego życia. Myślę, że teraz będzie towarzyszyć nam już zawsze, a może nawet – jeszcze dłużej. Oliwki są przecież długowieczne; żyć mogą nawet 1.000 lat. Szczególnie, jeśli przemawia się do nich czule, łagodnie, z miłością.

Posted on

Foncebadón z popiołów

Hiszpania kryje w sobie wiele tajemnic, wiele nieodkrytych zakątków. Już sam podział na regiony jest podziałem nie tylko administracyjnym. Przejazd z północy, z Galicji, Kraju Basków, Katalonii, przez centrum i obie Kastylie, na południe do Andaluzji, nie zapominając oczywiście o wyspach i o hiszpańskich posiadłościach w Afryce Północnej, to w istocie podróż przez zupełnie różne krajobrazy, kultury, klimaty; spotkanie z odmiennymi językami, zwyczajami, tradycjami, smakami i ludźmi.

Jedną z cech wspólnych, charakterystyczną dla wszystkich regionów Hiszpanii, są miasteczka-widma, wymarłe, opuszczone, pogrążone w ciszy; czasem w ruinie, czasem jeszcze noszące ślady dawnej świetności i tętniącego w nich życia. Jak chciała historia, wraz z rozwojem cywilizacji wymarło wiele rzemiosł, a skupione wokół nich miasteczka zostały opuszczone przez swoich mieszkańców, którzy wyruszyli w podróż w poszukiwaniu nowego początku (zwłaszcza w czasach tak zwanej „wielkiej emigracji” w latach 60-tych i na początku lat 70-ych ubiegłego wieku). Ci, co pozostali, w większości zmarli. Wraz z nimi nierzadko zniknęła także pamięć o tym, czym były ich „małe ojczyzny”. Wiele z tych miejsc to prawdziwie urzekające zakątki położone w malowniczych sceneriach, takie jak Galicant w Katalonii, As Veigas w Asturii, Granadilla w prowincji Caceres w Estremadurze czy Umbralejo w Kastylii-La Manchy. Trzy z nich zostały włączone do rządowego programu odzyskiwania opuszczonych miasteczek: wspomniane wcześniej Granadilla i Umbralejo, a także Bubal w prowincji Huesca, w Aragonii. Poprzez ten program rząd chce przybliżyć młodzieży, żyjącej dziś w ogromnej większości w skupiskach miejskich, wartość życia wiejskiego. Czyni to poprzez edukację, a także dając młodym możliwość pracy w tych miejscach. Wiele miejsc nie może jednak liczyć na państwowy parasol ochronny, na specjalne programy i zachęty finansowe. W konsekwencji pustoszeją i popadają w zapomnienie z chwilą, gdy odejdzie na zawsze ostatni mieszkaniec. Chyba, że…

dawne życie

Chyba, że zdarzy się mały cud – taki, jaki stał się udziałem małej miejscowości w prowincji León w regionie Kastylia i León. Foncebadón, którego populacja na przestrzeni kilku lat zmniejszyła się ze stu do zaledwie dwóch osób, wydawało się skazane na wymarcie i zapomnienie. W latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku mieszkańcy miejscowości, żyjący przez wiele lat z rolnictwa, hodowli i górnictwa, zdecydowali się uciec od trudów wiejskiego życia i masowo wyemigrowali do Madrytu i innych dużych miast w Hiszpanii. Opuszczone Foncebadón padło następnie ofiarą tzw. saqueos, czyli bardzo częstego w owych czasach zjawiska szabrownictwa i grabieży opuszczonych domostw i instytucji (jak miejscowy kościół czy szkoła), a srogie północnohiszpańskie zimy tylko przyspieszyły ich stopniowy upadek, dokonując ostatecznego zniszczenia. Część budynków po prostu zawaliła się. Wszystko wskazywało na to, że po wielce urokliwym zakątku na północy Hiszpanii zostanie już tylko jedno: ruiny. I że nikt nie wróci tu już nawet po wspomnienia, bo Foncebadón od dawna nie ma nawet swojego cmentarza…

A jednak coś ocaliło mieścinę położoną w najwyższym punkcie tego, co po hiszpańsku nazywa się ruta jacobea, czyli Drogi św. Jakuba, szlaku wiodącego do celu pielgrzymek, Santiago de Compostela. Obecni mieszkańcy lubią mówić, że życie Foncebadón wróciła jego „krew jakubowa” – bo to właśnie położenie na szlaku pielgrzymim Camino de Santiago pozwoliło wskrzesić umarłe miasteczko. W 1999 roku, uciekając przed zgiełkiem i pośpiechem miejskiego życia, w poszukiwaniu spokoju i powrotu do tradycji, przybył tu niejaki Enrique Notorio. Postanowił on otworzyć karczmę w starym stylu, która podejmowałaby strudzonych drogą pielgrzymów i dawała im wytchnienie.

Karczma La Taberna de Gaia jest wierna przeszłości Foncebadón. Enrique i jego żona noszą zatem tradycyjne średniowieczne stroje karczmarza i karczmarki, sam budynek wykończony jest drewnem i słomą, a, po wejściu do środka, goście mogą poczuć się, jak gdyby przenieśli się w czasie. Dzięki zajazdowi Foncebadón przebudziło się z długiego snu: wróciły głośne rozmowy i śmiech; po pewnym czasie wzniesionych zostało kilka nowych domostw, schroniska i restauracja.

la taberna

Nie stało się to jednak od razu. Mimo swojego położenia na jednym z bardziej popularnych szlaków pielgrzymich Camino de Santiago, w sąsiedztwie Cruz de Ferro, odwiedzanego przez wszystkich wędrowców, jeszcze do niedawna Foncebadón było omijane przez podróżnych. Aż do pewnego wydarzenia, które miało miejsce kilka lat temu. Otóż kuria w Astordze postanowiła zdjąć z kościelnej dzwonnicy i zabrać z miasteczka dzwony. „I cóż z tego”, można by pomyśleć. W końcu w Foncebadón nie ma księdza i nikt nie odprawia mszy. Jednak decyzji tej sprzeciwiła się mieszkająca tu wraz z synem staruszka, María. Wniosła protest, argumentując, że dzwony są jedynym sposobem zakomunikowania światu, że w miasteczku coś się dzieje, jedyną możliwością wezwania pomocy przez garstkę mieszkańców. I wtedy nastąpił ten mały cud, który przebudził Foncebadón. Kuria odstąpiła od zamiaru zdemontowania dzwonów, a o miasteczku zrobiło się głośno, co przyciągnęło zaciekawionych podróżnych, zdążających do Cruz de Ferro. Ten dzień stał się początkiem nowego życia dla małej, opuszczonej miejscowości na uboczu pielgrzymiego szlaku do Santiago de Compostela.

Dziś w Foncebadón stoi 48 domów. Kościół został częściowo odrestaurowany. Drogi nie są wyasfaltowane, wiele starych domostw pozostaje w ruinach, a część ludności to mieszkańcy „sezonowi”, którzy zimą przenoszą się do miasta. Jednak ci, którzy postanowili osiąść tu na stałe, wierzą w słuszność swojej decyzji. Marta, Galicyjka z urodzenia, mieszkająca tu z córeczką i prowadząca zajazd i schronisko, mówi: „To miejsce ma w sobie magię, tajemnicę. Nie potrafię zrozumieć, jak to się stało, że ludzie o nim zapomnieli”. Przytakują jej współpracownicy, Katalończyk i Czech. Ufają, że dla odrodzonego z popiołów Foncebadón to dopiero początek nowej historii, którą napiszą ośnieżone krajobrazy i jego „jakubowa krew”.

Posted on

Wiosenne motywy w nauce języków obcych

Na które elementy z nich warto postawić tej wiosny?

 

Każdy nowy język to klucz do kolejnych drzwi, za którymi kryje się nieznany dotąd kontynent.

 

Król Ludwik XIII zapytał ponoć pewnego razu jednego ze swoich dworaków: „Czy władasz językiem hiszpańskim?”, na co skrępowany swoją ignorancją podwładny odrzekł, że niestety nie. Po jakimś czasie wrócił do władcy i, mając nadzieję, że królewskie pytanie wiązało się z awansem lub podróżą, oznajmił: „Wasza Wysokość, opanowałem język hiszpański!”, na co król podekscytowany wykrzyknął: „Wspaniale! Teraz możesz czytać Don Kichota w oryginale!”. Jak to mówią Włosi, se non è vero, è ben trovato – nie wiadomo, czy to prawda, ale jeśli nie, to jest to dobrze wymyślona historia.

 

Nauka języka z reguły jest czasochłonna, wymaga wiele pracy i przede wszystkim intensywnej praktyki. Ale każdy, kto chociaż „liznął” obcego języka, wie, że jest to również ogromna przyjemność, zabawa i satysfakcja nieporównywalna do innych. Dlaczego więc języka ojczystego uczymy się łatwo i naturalnie, kolejne języki natomiast wcale nie wchodzą nam do głowy tak instynktownie? Odpowiedzi na to pytanie udzieliło wielu profesorów i lingwistów, wyjaśniając, że bardzo wiele zależy od tego, co jest naszą motywacją do przyswojenia nowych informacji. W pierwszych latach życia człowiek otoczony jest głównie bliskimi, a nasza chęć porozumienia się z nimi jest tak silna, że natychmiast zaczynamy chłonąć mowę i pismo, którymi się posługują. Asymilujemy się z otoczeniem, żeby czuć się swobodnie, naturalnie, bezpiecznie – dlatego tak szybko i sprawnie idzie nam zaadoptowanie pierwszego słownika czy konstruowanie coraz pełniejszych zdań. Czy trudno o taką motywację, kiedy spotykamy się z kolejnym wyzwaniem językowym? Tak naprawdę wszystko zależy od nas samych…

nauka
To, co na zewnątrz

Motywy nauki języków obcych podzielić można na dwie kategorie: instrumentalną (zewnętrzną) i integracyjną (wewnętrzną). Motywami instrumentalnymi nazywamy takie, które wynikają z potrzeb czysto pragmatycznych. Tak jak dla poddanego Ludwika XIII, tak i dziś awans czy lepsza praca stanowią silny motywator. Dzieci i młodzież na całym świecie pilnie studiują lingua franca, czyli dominujący dziś angielski – zachęceni wizją ukończenia szkoły z dobrymi wynikami czy też zdobyciem ciekawszej pracy. Dodatkowe kursy, certyfikaty, dyplomy są jak witaminy dla naszego CV (na szczęście bez ryzyka hiperwitaminozy, tutaj przedobrzyć się nie da). Starając się o pracę – im więcej języków znamy, tym lepiej wypadamy na tle innych kandydatów (w niektórych sektorach pracownik z dodatkowym językiem obcym zarabia średnio 20% więcej!). Poza angielskim, który, bądź co bądź, jest podstawowym narzędziem komunikacji dla wielu ludzi, bardzo dużą popularnością cieszą się hiszpański, francuski, chiński, arabski czy rosyjski – trudno się dziwić, skoro ich znajomość ma znaczny wpływ na układy biznesowe. Jeśli nasze stanowisko wymaga jeżdżenia po świecie lub komunikowania się z innymi narodowościami, oswojenie języka obcego pozwala nam efektywniej pracować, jednocześnie budując bardziej profesjonalny wizerunek nas samych i naszej firmy. Wreszcie, jeśli jesteśmy swoim własnym szefem, poszerzona wiedza i lepsza orientacja na rynku globalnym rozwijają nasz biznes w zawrotnym tempie. Dowiedziono ponadto, że osoby dwujęzyczne podejmują dużo mądrzejsze i bardziej racjonalne decyzje, dystansując się do pochopnych, emocjonalnych osądów.

To, co w środku

Mówi się jednak, że nic lepiej nie wpływa na efektywność nauki języków, jak zaspokojenie nieposkromionej ciekawości innej kultury. Nie wystarczy więc odhaczenie kolejnego celu w drodze na szczyt kariery. Nowy język przyswoimy znacznie szybciej i z dużo większą przyjemnością, kiedy będą nami kierować tzw. motywacje wewnętrzne – integracyjne. To motywacja napędzana prawdziwą chęcią poznania innej kultury, społeczeństwa, sposobu myślenia, nabrania odmiennej perspektywy (pod tę kategorię podchodzi również nauka naszego pierwszego języka). A do takich wewnętrznych motywacji należy, między innymi… Miłość! Amore, amour, amor, ljubav, αγάπη…

Nie bez kozery mówi się: a language is best learned between the sheets… Badania, a także doświadczenie, wykazują, że to właśnie ta motywacja jest najbardziej efektywna i najszybciej prowadzi do opanowania języka obcego. Oczywiście nie dotyczy to jedynie międzykulturowych strzałów amora, ale również przyjaźni czy odkrywania tajemnic kuzynów zza granicy. W tego typu sytuacjach towarzyskich istotne jest, aby jak najlepiej poznać obcokrajowców, otaczającą ich rzeczywistość, zwyczaje itd. W tym najlepiej pomoże nam właśnie znajomość ich języka, dowodząca szacunku i zaangażowania w relacje.

Wewnętrznym imperatywem do nauki języków może być równie dobrze pasja czy hobby – dzięki możliwości porozumienia się z obcokrajowcami, którzy podzielają nasze zainteresowania, możemy zagłębić się w temat i nauczyć o wiele więcej, rozwinąć je w różnych kierunkach. Dlaczego nie sięgnąć po wersję oryginalną La Divina Commedia, rozkoszując się poetyckimi metaforami Dantego? Dlaczego nie usłyszeć – i nie poczuć! – pełnych namiętności piosenek andaluzyjskiego flamenco? Dlaczego nie oglądać produkcji nowej fali francuskiego kina bez męczącego głosu lektorów i napisów, by chłonąć obraz wraz z warstwą dźwiękową, współtworzącą przecież filmową atmosferę? Bądźcie pewni, że, rozsmakowując się w autorskich odsłonach dóbr kultury, będziecie odkrywać je na nowo, z wypiekami na twarzy, zamiast pocieszać się tłumaczeniami znacznie obniżającymi pierwotną wartość dzieł i często nie odzwierciedlającymi odniesień społecznych czy kulturowych.

rozmowa

Podróż ku samozadowoleniu

Dodatkowe umiejętności lingwistyczne znacznie podnoszą też jakość podróży – im lepiej znamy język kraju, do którego zmierzamy, tym ciekawsza i przyjemniejsza jest nasza wyprawa. Udaje się załatwić lepsze noclegi, więcej zwiedzić, uzyskać lepszą orientację w nowej przestrzeni. Nie musimy obawiać się, że ktoś nas naciągnie czy oszuka; mamy zawsze możliwość wypytania miejscowych, o cokolwiek chcemy, a – przede wszystkim – rozumiemy ich cenne wskazówki. Może ktoś pokusi się o zabranie nas w miejsce dostępne jedynie dla tubylców…? Ważnym atutem, szczególnie w dzisiejszych czasach, jest też wzmożone bezpieczeństwo – potrafimy odczytać znaki, napisy ostrzegawcze i inne przydatne informacje. Poza tym, każdy dodatkowy język w naszych ustach robi wrażenie na innych. Któż nie chciałby pochwalić się perfekcyjnie wypowiedzianymi nazw dań z karty w śródziemnomorskiej restauracji czy zaskoczyć native’ów spontaniczną rozmową w ich ojczystym kodzie… W takich sytuacjach znacząco rośnie poziom samozadowolenia – a co jak co, ale satysfakcja z samych siebie to wspaniała nagroda.

Siłownia dla głowy

Poznanie obcej mowy polepsza umiejętności poznawcze. Dzięki tego typu ćwiczeniom intelektualnym zwiększa się objętość substancji szarej ludzkiego mózgu – na takiej samej zasadzie, jak wysiłek fizyczny buduje tkankę mięśniową. Ludzie uczący się nowego języka mają wyostrzony umysł i przytomniejsze reakcje w obliczu kryzysu czy niebezpieczeństwa. Łatwiej przerzucają się z jednego zadania na drugie oraz świetnie radzą sobie w tzw. multitaskingu. Mózg, który przyzwyczajony jest do żonglowania językami, czyli do szybkiego tłumaczenia i przedstawiania treści za pomocą kompletnie różnych słowników, lepiej radzi sobie z innymi zmianami. Przyswojenie nowego języka pochłania niesamowite pokłady koncentracji potrzebne, by poznać i zapamiętać tę ogromną wiedzę – kolejny zestaw słów i ich odmiany, zasady gramatyczne, zasady wymowy i akcentowania, zasady budowania zdań, wreszcie odcienie emocjonalne – ale też słuchanie rozmów w danym języku, rozumienie ich i formułowanie odpowiedzi. Dzięki temu poprawia się ogólny stan naszego skupienia i proces przetwarzania myśli. Nie dość, że nabycie nowego języka rozwija nasz mózg i jego możliwości, to spełnia jeszcze funkcję prewencyjną: osoby dwujęzyczne są znacznie mniej narażone na utratę pamięci i związane z tym choroby, np. Alzheimera. Bez wątpienia im wcześniej uczymy się języków, tym korzystniej dla nas – dzieci edukujące się lingwistycznie dużo lepiej radzą sobie w innych dziedzinach, np. w matematyce czy analizie. Młody mózg, od początku zmuszany do ostrego treningu w kwestiach językowych, lepiej zapamiętuje, przetwarza, kalkuluje i reprodukuje.

Apetyt rośnie

Kolejne motywacje mogą pojawić się w trakcie nauki. Jeśli odbywa się ona poprzez konwersacje na interesujące nas tematy – chcąc je drążyć, chętniej jej się poddajemy. W przypadku uczęszczania na zajęcia w grupie w pewnym momencie motywacją stają się regularne spotkania z ludźmi, z którymi dzielimy pasję i zainteresowania wobec tej samej obcej kultury. Jako że apetyt rośnie w miarę jedzenia, nowe motywacje przychodzą wraz z większymi umiejętnościami: kto zna już język wystarczająco, by móc bez obaw porozmawiać z native’em, ten tym chętniej uzupełnia pozostałe braki. Na dodatek każdy kolejny język jest o wiele łatwiej zapamiętać, jako że mamy już wyrobioną własną strategię: nie popełniamy tych samych błędów, wiemy, jak najlepiej idzie nam zapamiętanie nowej leksyki itd., nie mówiąc o kompletnym uzależnieniu od poczucia, że jest się rosnącym w siłę kosmopolitą – obywatelem świata.

bar

Czasem do opanowania obcego języka zmusza nas sytuacja życiowa, to nie znaczy wszak, że motywacja taka jest wyłącznie zewnętrzna. Przeprowadzka do innego kraju wiąże się z musem, ale niekiedy i z chęcią lepszego zrozumienia kultury, tradycji, codzienności, która ma stać się naszym życiem. Tak samo dzieci imigrantów, które, by lepiej rozumieć się z rodzicami, postanawiają wrócić do korzeni, a osoby mające zagranicznych przodków lub pochodzące z krajów bilingwalnych chcą przybliżyć się do własnej historii. Warto pamiętać, że to, czego sami się nauczymy, możemy przekazywać kolejnym pokoleniom, by wzbogacać i rozwijać ich świadomość i osobowość.

Zaadaptowanie nowego języka i wsiąknięcie w kompletnie inną kulturę i punkt widzenia to bezbłędny sposób na otworzenie umysłu, zrozumienie poszczególnych jednostek i ich otoczenia. Co więcej, poznając inne języki, jesteśmy w stanie spojrzeć na samych siebie i swoją kulturę odmiennym okiem. Kiedy dociera do nas, że każdy człowiek, niezależnie od narodowości czy rasy, jest tak samo jak my efektem końcowym wpływu danego środowiska, którego elementy i podłoże zaczynamy badać i rozumieć – stajemy się ludźmi światłymi, wrażliwymi na coraz więcej czynników, nie oceniającymi bezsensownie innych. Stajemy się świadomi tego, jak naprawdę wygląda nasz wielobarwny świat. A to, trzeba przyznać, jest absolutnie bezcenne.

Ku Śródziemnomorzu

Jak każdej wiosny, odrodzony, błękitny nieboskłon zachęca nas do przeżycia niezapomnianej przygody. Będą nią bez wątpienia degustacje nowych specjałów kulinarnych, jak chociażby smaków kuchni południowej Francji, nad lazurowym morzem, wśród lawendowych pól. Dla zmęczonych szarzyzną zbawienna będzie podróż do Italii, krainy radości i sztuki, zawsze tętniącej życiem, gdzie każde miasto posiada własny, dźwięczny dialekt. Nie zawiedzie też pełen pasji i żarliwości Półwysep Iberyjski – kontakty towarzyskie i temperament autochtonów wprowadzą w lepszy nastrój każdego. Tak, wiosna to czas inwestycji w samych siebie, a władanie w mowie kolejnym melodyjnym językiem na pewno wyjdzie nam na plus. Rozważając naukę nowego języka w nowym sezonie, postawmy sobie za cele przyjemność i frajdę. To właśnie wówczas będzie ona najbardziej owocna.

Niezależnie od tego, co nami kieruje, każdy język, który opanujemy, otwiera przed nami kolejne horyzonty. Nie bez powodu mówi się, że nowa mowa to niezbadany dotąd kontynent – a któż nie chciałby chociaż raz wybrać się w egzotyczną podróż tam, gdzie czeka nas tylko i wyłącznie słońce, przygoda i same korzyści?

Rzym

Materiał powstał we współpracy z Education First – liderem na rynku edukacyjnym, łączącym naukę języków obcych z wymianą kulturową i oferującym, w rejonie basenu Morza Śródziemnego, kursy językowe we Francji, Hiszpanii, na Malcie i we Włoszech.

 

 

Posted on

Mniej

UWAGA: Zapisz się na kurs do rzymskiej szkoły języka włoskiego SCUDIT i skorzystaj z naszych atrakcyjnych rabatów!

 

Kiedy mieszkałam w Rzymie, miałam pewną bardzo ciekawą sąsiadkę. Była dyrektorką w wielkiej korporacji. Każdego ranka przyjeżdżała po nią granatowa Lancia, do której wsiadała w swoim idealnie skrojonym granatowym kostiumie i granatowych szpilkach. Pachniała drogimi perfumami i roztaczała wokół aurę prawdziwego luksusu, właściwego kobietom na najwyższych stanowiskach.

Bardzo lubiłam z nią gawędzić. Kiedy wracała do domu wieczorem, oczywiście w swoim dalej idealnie-nie-pogniecionym-i-pachnącym kostiumie, często spotykałyśmy się na tarasie naszej kamienicy, gdzie obie rozwieszałyśmy pranie. Moja sąsiadka zakasywała rękawy i rozpościerała na sznurach mokre prześcieradła, jednocześnie podpowiadając mi, gdzie w Wiecznym Mieście podają najlepsze flaki albo pajatę. Kontrast między jej pełną profesjonalizmu aparycją a prozaiczną czynnością, którą zajęte były jej ręce, zderzenie otoczki pełnej splendoru z prostotą naszych sąsiedzkich pogaduszek na długo pozostały mi w pamięci. Kiedy jej granatowy kostium plamił się kapiącą z pościeli wodą, a starannie ułożone włosy zamieniały w typową “mokrą Włoszkę”, wydawała mi się… najpiękniejsza. I właśnie z taką Nią zaprzyjaźniłam się na długie lata.

 

pranie
 

W minioną sobotę spotkałam się w kawiarni ze znajomą, która także zajmuje ważne i odpowiedzialne stanowisko. Na jej przedramieniu widnieje tatuaż złożony ze starannie wykaligrafowanych greckich liter, przypominający mi, jak bardzo skrupulatna, ale i śródziemnomorska z niej dusza. Rozmawiałyśmy przy cappuccino o tym, że ludzie często identyfikują nas z wykonywanym zawodem, jakby tylko on nas określał. “Zapominają, że ja to coś więcej niż moja praca…” – nie pamiętam nawet, która z nas powiedziała to pierwsza. Wiem jednak, że to z ust mojej rozmówczyni padło zdanie, które zamieniam dziś w poniedziałkowe życzenie dla siebie i Was: “…albo mniej! Tak, czasami jestem czymś mniej niż to, czym się zajmuję, co robię dla świata, co zapisane jest w moim życiorysie”.

I choćby wszystkie poradniki, internety i telewizje mówiły nam, że musimy zawsze pokazywać się od najlepszej strony, zawsze być idealnie-nie-pognieceni-i-pachnący, profesjonalni i przystrojeni w kokardę sukcesu, ja życzę sobie i Wam, abyśmy umieli być “mniej”. I znajdowali przyjemność w tym, od czego nie wiadomo dlaczego często uciekamy. W pogniecionej, pachnącej obiadem codzienności.

Posted on

Magazyn-album “Lente”. Mądrze o Śródziemnomorzu

Nie chciałyśmy robić magazynu dla wszystkich. Ani takiego, jak inne.

Chciałyśmy zaproponować doświadczenie. Spotkanie. Przeżycie.

Tym właśnie jest nasze “Lente”.

 

lentecovers

 

Nie jest to pismo do pospiesznej lektury; takie, które bez żalu wrzuca się później do kosza. To piękna książka, na którą się czeka. Niezwykły album, którego się wypatruje. Wyjątkowa publikacja, która staje się częścią kolekcji i zostaje z nami na długo.

“Lente” nie tworzy stuosobowa ekipa dziennikarzy usadzona przy biurkach w szklanym wieżowcu, proponująca treści w oparciu o wiecznie migające słupki sprzedaży, ale trzy osoby, które przedsięwzięciu temu poświęcają całą swoją pasję i energię, korzystając ze swojego starannego wykształcenia. Publikujemy teksty, które same chciałybyśmy czytać; treści, które uznajemy za ponadczasowe; słowa, które mają znaczenie, którym daleko do pustej paplaniny. Wybieramy najpiękniejsze fotografie, zamawiamy ilustracje od najzdolniejszych, młodych artystów. Nasze okładki zdobią grafiki najbardziej utalentowanych rysowników i malarzy. Druk powierzamy firmie, która jest w stanie dokonać go na papierze pozyskiwanym w ramach zrównoważonej gospodarki leśnej. To, co dostajecie do rąk, jest małym wydawniczym arcydziełem, które pozwoli Wam stać się członkami niezwykłej społeczności. Społeczności, którą łączy podobna wrażliwość, wymagania i sposób widzenia świata.

Dołącz do niej już dziś, zamawiając Morze Śródziemne z dostawą do domu.

Lente – poczytaj, popatrz, poczuj.

 

Posted on

Eko Mediolan: stolica Lombardii w odsłonie slow

Mediolan kojarzy się zazwyczaj z codziennym ferworem i życiem w totalnym pośpiechu. Z szybkim przemieszczaniem się z jednego spotkania na drugie, a potem jeszcze na następne, tak, by późnym popołudniem wyswobodzić się w końcu od nadmiaru obowiązków… i ruszyć znów szybkim krokiem w kierunku któregoś z modnych lokali na tradycyjne mediolańskie aperitivo. Mediolan tętni życiem od wczesnego ranka do późnych godzin nocnych – to prawda. Jednak jak w każdym przypadku, również i tutaj, istnieje także druga strona medalu: w stolicy Lombardii życie potrafi płynąć też bardzo, bardzo powoli.

…A jeśli nie powoli – by nie obrazić mistrzów kolarstwa miejskiego, jakimi są bez wątpienia prawie wszyscy mieszkańcy Mediolanu! – to na pewno ekologicznie. I to też od rana do późnej nocy. Potwierdziły to badania sprzed kilku lat, według których najwięcej miłośników dwóch kółek (i to bynajmniej nie skuterów) wylega na ulice miasta już pomiędzy 8.30 a 9.30. Łatwo wyciągnąć wniosek, że to szczególne natężenie jednośladowego ruchu związane jest z dojazdem do pracy i odprowadzaniem dzieci do szkół. Bo deszcz, nie deszcz, rower to dla mediolańczyków codzienność i zarazem tradycja, zaś poruszanie się na dwóch kółkach jest wyrazem niezależności oraz przyjaznego dla środowiska podejścia do życia. Przy okazji, dla mieszkańców miasta, jest także symbolem przynależności do pewnej wspólnoty.

Jak na Mediolan przystało, jeżdżenie na rowerach odbywa się tu w sposób… kreatywny. Weźmy na przykład tzw. Bicibus Milano zorganizowaną grupę rowerzystów, która wieczorami porusza się kolumną we wspólnym imprezowym kierunku – albo nieformalny ruch społeczny Masy Krytycznej, która nieraz służy pomocą w eskortowaniu rodziców-rowerzystów podwożących swoje pociechy do przedszkoli i szkół. Tak, tak, wszak Mediolan – nawet jeśli ekologiczny – to wciąż zarówno śledzi, jak i wyznacza nowe trendy w światowym lifestyle’u.

rowery na wynajem
 

W tym miejscu należy oddać honor władzom miasta, które uczyniły z rowerów miejskich prawdziwy środek komunikacji – na równi z tramwajami, autobusami i metrem. Usługa o fantazyjnej nazwie BikeMI wtopiła się idealnie w architekturę Mediolanu, kolorując go dwustoma stacjami, z których można pożyczyć słoneczne, żółte rowery. Dzięki różnym rozwiązaniom płatniczym – dziennym, tygodniowym i rocznym abonamentom – każdy, również przyjezdny, może poruszać się po Mediolanie jednośladem. Turyście wystarczy 4.50 euro, by poczuć się w stolicy Lombardii jak tubylca – tyle właśnie kosztuje wynajęcie roweru na całodzienne poznawanie miasta.

Każda przejażdżka na rowerze wzmaga oczywiście apetyt, ale i ten można zaspokoić w Mediolanie we wszystkich możliwych wariantach slow food. W mieście jest blisko 10 tys. punktów gastronomicznych, wśród których zdecydowanie nie brak wegańskich, makrobiotycznych, ze zdrową żywnością oraz fusion, łączących kuchnię z rozmaitymi kursami i seminariami na temat ekokulinariów oraz warsztatami dla kucharzy-amatorów czy terapeutów żywieniowych.

Czy to po jedzeniu, czy przed, odpoczynek na świeżym powietrzu jest tak samo ważny jak praca, o czym każdy szanujący się mieszkaniec Mediolanu doskonale wie. I w tym przypadku miasto ma sporo do zaoferowania. Warto na przykład udać się do dzielnicy San Siro i na tamtejszą “górę” Monte Stella, której nazwa pochodzi od imienia żony architekta Pietra Bottoni – rzeźbiarki Stelli Sas Korczyńskiej. Montagnetta San Siro, bo tak nazywają Monte Stella tubylcy, to wzniesienie o wysokości 185 m n.p.m., z którego mieszkańcy miasta latem obserwują gwiazdy, a zimą zjeżdżają na nartach i na snowboardzie. A skoro jest góra, to nie powinien zdziwić także mediolański miejski las – tzw. Bosco in Città, rozpościerający się na powierzchni ponad 250 ha i zamieszkany przez różnorodne dzikie ptactwo. Bezpodstawne wydaje się przekonywanie, że to doskonałe miejsce na powolny spacer po obiedzie!

 

1813798967_059b824fd9_z
 

Całości ekologicznego obrazu Mediolanu dopełniają też projekty urbanistyczne odważnie promujące slow living – np. powstały tutaj pierwszy we Włoszech cohousing czy też liczne przykłady ekologicznych kompleksów mieszkaniowych.

By do reszty zakochać się w powolnym Mediolanie, udajcie się tam w maju, gdy na ulicach miasta odbywa się fortepianowy weekend Piano City Milano. Pomysł prosty, ale jakże chwytliwy. Kto umie, może i chce, gra na fortepianie. We własnym domu, jeśli posiada instrument i ma ochotę zaprosić znajomych i nieznajomych na domowy koncert. Na podwórku – dla sąsiadów i dla przypadkowych przechodniów. Gra się też na ulicach i placach, w ciasnych zaułkach, a czasami również w zabytkowym tramwaju, na specjalnie w tym celu przygotowanym instrumencie. Piano City Milano to trzy dni pełne fortepianowych happeningów i improwizacji, a także dużych koncertów w parkach, ogrodach, muzeach i przy słynnych zabytkach. Wydarzenie to zachwyca melomanów przyjeżdżających z całego świata i w pięknej, muzycznej oprawie pozwoli poznać duszę tego awangardowego miasta. Szaloną, kreatywną, ale i w stylu lente.

Posted on

Na Wielkanoc

Zapytajcie kogokolwiek, jakie miejsca, obejrzane podczas dalekich podróży, wywołały w nim najgwałtowniejsze emocje. Usłyszycie zapewne wspomnienie Koloseum czy prowansalskich połaci lawendy; ktoś zachwyci się pagórkami Toskanii, kto inny wspomni o greckich świątyniach wśród sycylijskiej spiekoty. Ja do końca życia zapamiętam swoją głęboką konsternację – bo to głównie ona wstrząsnęła mną tamtego dnia – na widok pewnej spróchniałej drabiny.

 

Drabina ustawiona jest wysoko na gzymsie fasady jednej bazyliki. Jej barwa zlewa się w ostrym słońcu z kamieniami, które posłużyły do wzniesienia murów. Bliskowschodnia wrzawa i wielokolorowy tłum zwiedzających skutecznie odwracają od niej uwagę. A jednak uważne oko zauważy ten wiekowy fragment rusztowania, przywodzący na myśl porzucone starania o spotkanie z Absolutem.

 

Bazyliką, o której mówimy, jest jerozolimska Bazylika Grobu; drabina na jej zachodniej elewacji znajduje się tam – co potwierdzają stare ryciny i fotografie – przynajmniej od połowy XIX wieku, a nie wykluczone, że nawet i dłużej. Nie pełni żadnej szczególnej funkcji – być może została ustawiona przez robotnika dokonującego napraw lub myjącego okna; istnieją też teorie, według których wykorzystywano ją podczas prób dostarczania żywności ormiańskim mnichom zamkniętym wewnątrz przez Turków. Po tym, kto wspinał się po jej szczeblach, słuch już dawno zaginął. Drabina będzie jednak stała oparta o kamienną ścianę długo, niezmiennie, aż do końca świata.

jerozolima
W Bazylice Grobu obowiązuje firman, czyli dekret, sankcjonujący tzw. status quo. Wprowadzili go osmańscy sułtani w w połowie XIX wieku ze względu na długotrwałe spory między rozmaitymi wspólnotami chrześcijańskimi zamieszkującymi teren Izraela i Autonomii Palestyńskiej. Dokument zakłada utrzymanie niezmienionego stanu rzeczy w kwestii praw i własności różnych grup wyznaniowych. W samej tylko Bazylice swoje siedziby mają przecież przedstawiciele trzech wyznań: prawosławnego patriarchatu Jerozolimy, Kościoła łacińskiego i Apostolskiego Kościoła Ormiańskiego. Okno, gzyms i drabina znajdują się w gestii wspólnoty ormiańskiej. W roku 1947, po tym, jak Wielka Brytania zrzekła się roli mediatora w Palestynie, specjalna komisja zwróciła się do przywódców poszczególnych grup religijnych z prośbą o przedstawienie stanowiska w kwestii ich roszczeń do miejsc uważanych za święte. Ormianie, przedstawiciele prawosławia oraz kościoła koptyjskiego opowiedzieli się za utrzymaniem obecnego stanu rzeczy. Od tamtej chwili minęło już blisko siedemdziesiąt lat. Status quo trwa, bo człowiek z człowiekiem boi się podjąć rozmowę.

 

Dziś, wiele lat później po pierwszej wizycie w Izraelu, gdy jestem w Jerozolimie, pozdrawiam drabinę spojrzeniem pozbawionym zdziwienia. Waśnie, wojny i szalejąca na świecie nienawiść nie pozwalają już dziwić się absurdowi sporu o przesunięcie kilku drewnianych szczebelków. Czasem jednak – jak dziś, gdy chylę głowę przed świątecznym Cudem – marzę, byśmy przestali uciekać od dialogu. Byśmy przestali zgadzać się na status quo. I byśmy podjęli ponownie wspinaczkę ku Niebu.

Posted on

Sandor Marai, Księga ziół

Zioła są dla mnie jednym z synonimów Śródziemnomorza. Tam najpiękniej pachną, najrozłożyściej wzrastają, najlepiej leczą, łącząc swoją moc z potęgą słońca. I choć Sándor Márai jest autorem węgierskim, a nie włoskim czy greckim, jego słynna Księga ziół, opublikowana po raz pierwszy w roku 1943, jest lekturą na wskroś śródziemnomorską.

Czytam ją do śniadania, gdy w domu panuje rozgardiasz, a chwila skupienia nie może trwać dłużej, niż pięć minut. Tyle poświęcam jednej Sandorowej opowiastce, refleksji, przemyśleniu, których książka zbiera około setki. Jak dawny zielnik, miesza rośliny pospolite i egzotyczne; proste ludowe mądrości i rozważania godne największych filozofów. Pozwala mi rozpocząć dzień uważnie, świadomie. Dobrze.

zielnik marai

W Wielkim Tygodniu otwieram ją po raz kolejny, szukając wyciszenia przed Świętami i wypatrując wiosennej zieleni nie tylko za oknem, ale i w sobie.

*****

P.S. Jeśli ktoś jest ortodoksyjny i do śniadania czyta tylko teksty spisane przez rodowitych mieszkańców Śródziemnomorza, niech sięga po Rozmyślania Marka Aureliusza. Efekt będzie ten sam.

Posted on

Śródziemnomorskie przepisy na Wielkanoc

Wielkanoc to czas celebracji cudu, jakim jest Życie, wiosna i światło. W czterech stronach Morza Śródziemnego rodziny zasiądą w niedzielę do wspólnego posiłku, aby przeżyć ten cud razem, wspólnie cieszyć się nim i sobą nawzajem.

W każdym zakątku Śródziemnomorza na stołach królować będą inne dania, bo przecież mało co tak dobitnie wyraża miejscową kulturę, jak okolicznościowe potrawy. My zachęcamy Was dzisiaj do poszukiwań smaków śródziemnomorskich, które wprowadzić możecie na swoje wielkanocne stoły. Poniżej znajdziecie naszą redakcyjną propozycję na świąteczny niedzielny obiad, którego każde danie pochodzi z innego kraju nad Mare Nostrum.

Przystawka:

Torta Pasqualina (Liguria, Włochy)

 

torta pasqualina
fot. Marta Król

Składniki:

2 opakowania ciasta francuskiego

1 kg boćwiny lub szpinaku

11 jaj

250 g sera ricotta

100 g startego parmezanu

120 ml oliwy z oliwek

gałka muszkatołowa

sól i pieprz

Przygotowanie:

W przypadku świeżego szpinaku lub boćwiny należy dokładnie umyć liście i ugotować je w osolonej wodzie. Następnie odcedzić i wycisnąć nadmiar wody.

W przypadku mrożonego szpinaku: ugotować w osolonej wodzie. Następnie odcedzić i wycisnąć nadmiar wody.

Do ricotty dodać 4 jaja, parmezan, sól i pieprz do smaku. Dodać szpinak lub boćwinę, 100 ml oliwy z oliwek, zetrzeć gałkę muszkatołową (ilość według uznania). Dokładnie wymieszać. Pozostałą ilością oliwy z oliwek wysmarować okrągłą formę. Wyłożyć na niej jedno opakowanie ciasta francuskiego (spód oraz boki formy). Spód ponakłuwać widelcem.

Na ciasto położyć masę szpinakowo-serową. Zrobić 6 wgnieceń, do których należy wbić 6 jaj. Wszystko pokryć drugą warstwą ciasta francuskiego. Wierzch ponakłuwać widelcem i posmarować roztrzepanym jajkiem.

Piec około 60 minut w temperaturze 180 stopni.

 

Danie główne:

pulpety z jagnięciny – keftedes arni (Grecja)

meatballs

Przepis:

1 kg mielonej jagniny

1 duża, posiekana czerwona cebula

2 posiekane ząbki czosnku

1 łyżeczka suszonego oregano

2 łyżeczki posiekanej świeżej mięty

1/2 łyżeczki mielonego kminku

1/2 łyżeczki mielonej kolendry

1/2 szklanki bułki tartej

1 jajko

oliwa z oliwek

1 łyżeczka tartego sera typu kefalotyri, pecorino lub Permigiano-Reggiano

sól i pieprz

odrobina mąki do posypania

olej

Przygotowanie:

Wszystkie składniki wymieszać dokładnie w dużej misie. Przykryć plastikową folią i odstawić na przynajmniej 15 minut do lodówki. Następnie uformować kulki wielkości orzecha włoskiego i obtoczyć mąką. Smażyć w głębokim tłuszczu przez około 7 minut, co jakiś czas obracając klopsiki na patelni.

 

Ziemniaki patatas a la importancia (Hiszpania)

759px-CocinaPalentina-Patatas_a_la_importancia_001 fot. Valdavia

Przygotowanie:

6 średniej wielkości obranych ziemniaków

4 posiekane ząbki czosnku

1 1/2 posiekanej białej cebuli

oliwa z oliwek do smażenia

2 szklanki bulionu drobiowego

3-4 nitki szafranu

2 łyżeczki mąki na sos

2 lekko roztrzepane jajka

sól i pieprz

Przygotowanie:

Na dużej patelni rozgrzać niewielką ilość oliwy. Dodać czosnek i cebulę, delikatnie mieszając, aż cebula się zeszkli. Dodać 2 łyżeczki mąki i dokładnie wymieszać na średnim ogniu. Następnie dodać bulion i szafran. Gdy sos zacznie wrzeć, zdjąć patelnię z ognia. W międzyczasie pokroić ziemniaki na talarki, obtoczyć je w jajkach i mące. Smażyć na głębokim tłuszczu. Po zbrązowieniu odsączyć talarki z tłuszczu i dodać do przygotowanego wcześniej sosu. Gotować do uzyskania miękkości na średnim ogniu.

 

Deser:

ciasto pinca (Chorwacja)

pincacroatia

Składniki:

5 szklanek (około pół kilograma) mąki

2 łyżeczki drożdży

pół szklanki cukru

100 gramów masła

2 jajka

skórka z cytryny

skórka z połowy pomarańczy

3/4 szklanki ciepłego mleka

świeżo wyciśnięty sok z pomarańczy

1 szklanka suszonej żurawiny

1 żółtko

Przygotowanie:

Drożdże wymieszać z jedną łyżką cukru i mlekiem. Odstawić na 5 minut. Żurawinę zalać sokiem pomarańczowym i odstawić na godzinę. Mąkę wymieszać z cukrem, drożdżami, masłem, jajami, skórką z cytryny i pomarańczy. Ciasto ugniatać do uzyskania miękkiej, jednolitej formy. Przykryć folią i pozostawić do wyrośnięcia na godzinę. Po tym czasie żurawinę odsączyć z soku, wymieszać z ciastem. Piec w 180 stopniach przez pół godziny. Przed podaniem posypać cukrem pudrem.

 Choć na właściwe życzenia jeszcze przyjdzie czas, już dziś życzymy Wam, by chwile spędzone przy świątecznym stole były źródłem spokoju, radości i nadziei. Pięknego Wielkiego Tygodnia!

Posted on

Sprawdzone adresy: najlepsze kawiarnie w Tel Awiwie

Cześć.

Mam na imię Uri. Mam 34 lata, jestem żonaty i mam dwie córki.

Ale hej! To w ogóle nie o tym miałem pisać.

Pamiętacie piosenkę If you’re going to San Francisco? Nućcie ją sobie pod nosem, czytając ten artykuł. Zamieńcie tylko San Francisco na Tel Awiw.

Na początku – kilka słów o samym mieście. Jest hałaśliwe, wibrujące, żywe. … Czy nucicie piosenkę, tak jak prosiłem?… W tym całym zgiełku i gwarze wszystko funkcjonuje i wzrasta w wielkiej, barwnej różnorodności – od kultury po modę, od historii po sztukę, od tłumu na ulicy po to, co najważniejsze… Jedzenie.

 

kawa
 

Jako że zawodowo zajmuję się kawą, która jest moją największą pasją, to właśnie na nią najbardziej zwracam uwagę; szczególnie zaś interesują mnie tzw. “third wave cafes”. Określenie to odnosi się do kawiarni, które w dobie globalizacji starają się pozostać niezależne, nie dać pożreć gigantycznym sieciom, nie dać wchłonąć ogromnym markom. Prowadzą je prawdziwi artyści, a może raczej rzemieślnicy kawowego świata, których łączy nieustające poszukiwanie idealnego espresso. Dokonuje się go poprzez wybór ziaren najwyższej jakości z małych, rodzinnych plantacji, od sprzedawców, których nazwisk często nie sposób wymówić… To zwykle w ich pracy, w ich sercu włożonym w uprawę i zbiory tkwi różnica.

 

mae
 

Miejsca, o których mówię, doceniają zadających pytania, lubią poszukujących. Chcą dzielić się wiedzą, choć wcale nie mają łatwego życia – prowadzenie niezależnej kawiarni nie jest łatwym przedsięwzięciem i jest trochę jak pływanie pod prąd, w górę rzeki.

Jeśli oczekujecie teraz szczegółowych opisów polecanych przeze mnie kawiarni, zawiedziecie się. Mają po prostu doskonałą kawę – i na tym koniec. Cała reszta jest nieważna. Prowadzą je ludzie, którzy poświęcili swoje życie, by ktoś inny mógł spędzić kilka miłych chwil nad filiżanką gorącego napoju, zebrać myśli, porozmawiać z przyjaciółmi. Wybierają ziarna, budują mieszanki, wypalają je na miejscu i naprawdę pozwalają Ci rozkoszować się podróżą przez smak.

Nazywają się:

– Mae (najbardziej aktualna lista lokali dostępna tutaj)

– Cafelix (trzy lokale: Sgula 15 // Shlomo Hamelech 12 // Merhavia 6)

– Brew Shop (J. L. Gordon 17)

– Nahat (HaRav Reines 1).

Odkryjcie je podczas najbliższej wizyty w Izraelu.

 

coffee
 

Aha, ale co z tą piosenką o San Francisco? – zapytacie. – Przecież dalej nucimy… Racja! Włóżcie kwiaty we włosy i jedźcie do Tel Awiwu – miasta, którego nazwa znaczy “Wzgórze Wiosny”. W kawiarniach, które wymieniłem, będzie jak w piosence: You’re gonna meet some gentle people there.

Posted on

Rozwiązanie konkursu: “Prowansja”

Kochani,
bardzo dziękujemy za udział w naszym prowansalskim konkursie i za Wasze komentarze pachnące lawendą!

Durrell
 

Zdecydowaliśmy, że książki L. Durrella powędrują do następujących osób:

Agnieszka Brach
Na moich slajdach z Prowansji widziałbym/widziałabym… chyba przede wszystkim pola ziół, bo z tym mi się kojarzy to miejsce. Nie byłam nigdy w Prowansji, ale chętnie bym tę niewiedzę zamieniła na odkrywanie kolejnych pięknych miejsc. Dopiszę do listy marzeń, bo marzenia się spełniają. 🙂

Magda Lena Lena
Na moich slajdach z Prowansji widziałabym, (a właściwie widzę, bo spędziłam tam jedne z najpiękniejszych wakacji w życiu) poskręcane drzewka oliwne, rosnące dziko na każdym kroku figowce, pełne słodkich owoców, które z plaskiem spadają na ziemię, bo jest ich zbyt dużo, żeby je zbierać. Milczące mury Aigues Mortes, przeglądające się w różowych solankach, w których stoją dostojne flamingi. Rzymskie Nimes i południową żądzę wrażeń, która ujawnia się najlepiej w la course camarguaise, bezkrwawej “korridzie”, podczas której grupa mężczyzn stara się zerwać z głowy byka kokardkę. Les courses ogranizowane są niemal w każdym mieście i wtedy tylko to się liczy.
Niestety, na żadnym slajdzie, filmiku, ani zdjęciach nie można zobaczyć tego, za co kocham Prowansję najbardziej, czyli powietrza pachnącego ziołami. Cykady można nagrać, miękkie światło wieczoru kładące się na murach starych opactw sfotografować, ale zapach,(a ten naprawdę potrafi zawrócić w głowie), niestety – tylko pamiętać.

Agnieszka Mierzejewska
Wszech ogarniający spokój pachnący lawendą wymieszaną z bryzą morską. Śniadanie w cieniu drzewka oliwnego, rytm dnia wyznaczany przez cykady. Gdy ma padać deszcz milczą, i tą ciszę też widzę na moich slajdach z Prowansji.

Laureatki prosimy o przesłanie swoich danych korespondencyjnych na adres info@lente-magazyn.com.

Serdecznie gratulujemy i zapraszamy do śledzenia strony Lente – kolejne konkursy już wkrótce!

Na zdjęciu: Arena w Arles w Prowansji.

Posted on

Drzwi do Izraela

Jeśli inny bliski mi kraj śródziemnomorski, Włochy, jest synonimem elegancji, Grecja – tradycji, a Francja – wyrafinowania, to Izrael jest dla mnie tożsamy z rzeczownikiem intensywność.

W warszawskiej Soho Factory inaugurowano w piątek niezwykłą multimedialną wystawę, którą wcześniej pokazywano w Rzymie i której celem jest pokazanie choćby ułamków tejże malowniczej intensywności. Tytuł ekspozycji brzmi Open A Door To Israel czyli Otwórz Drzwi Do Izraela. I choć ja sama od multimediów zdecydowanie wolę książki i obrazy, a od zamkniętych industrialnych przestrzeni – potęgę morza i bezkres pustyni, to gorąco namawiam Was do wizyty przy Mińskiej 25. Podwójnie zachęcam zaś tych z Was, którzy nigdy w Izraelu nie byli.

Ten bliskowschodni kraj o niebywałych krajobrazach, wielokulturowej tradycji, rewelacyjnej kuchni i wielu, wielu innych przymiotach zwykle pokazywany jest w mediach jednostronnie i, powiedzmy sobie otwarcie, często w sposób niekorzystny. Z jego nadzwyczajnej energii, żywiołowości i prawdziwej feeri zmysłowych doznań, jakie oferuje każdemu przybyszowi, nie zostaje często nawet okruszek. Na szczęście, dzięki inicjatywie Ambasady Izraela w Polsce, warszawiacy mają teraz okazję zobaczyć Tel Awiw i Jerozolimę z zupełnie innej strony.

wystawa Izreael
Pierwsza, interaktywna część instalacji obejmuje serię wolnostojących drzwi osadzonych w różnokolorowych framugach; każda z barw symbolizuje inną, ważną dla Izraelczyków dziedzinę życia. Czerwony to doznania, zielony – przedsięwzięcia, morski – nauka, błękitny – nadzieja, różowy – interakcja, pomarańczowy – zaangażowanie, fioletowy – działanie, granatowy – rodzina, brązowy – dziedzictwo. W każdym wypadku naszym zadaniem jest nacisnąć na klamkę i dać się zaskoczyć dalekiemu od stereotypów spotkaniu z jednym z najnowocześniejszych krajów na świecie. Możemy zdecydować się na udział w szkolnej lekcji wraz z grupą maluchów, możemy poczytać o historii Bliskiego Wschodu, przyjrzeć się rodzinnym uroczystościom albo zagrać w plażową rakietkę zwaną matkot (uważaną zresztą za narodowy izraelski sport).

Po interaktywnych szaleństwach zostaniemy poproszeni do zajęcia miejsca przed wielkim, 12-metrowym ekranem, na którym wyświetlony zostanie około 10-minutowy film o Izraelu. Myli się ten, kto spodziewa się tu kolażu scen o charakterze religijnym, wojennym lub historycznym. Zamiast tego poznamy m.in. nowatorskie rozwiązania technologiczne rodem z Izraela, przyjrzymy się uczestnikom telawiwskiego maratonu oraz pełnej energii choreografii zespołu tańca nowoczesnego.

Wystawę “Open a Door to Israel” można oglądać w Soho Factory na ul. Mińskiej 25 w dniach 12 – 20 marca, od poniedziałku do czwartku, w godz. 9:00 do 16:00, a także od piątku do niedzieli w godzinach od 10:00 do 20:00. Wstęp na wydarzenie jest wolny.