Posted on

Między dwoma językami: hiszpański i euskera w Kraju Basków

Są takie miejsca w Europie, w których łączą się dwie różne kultury i tradycje. Społeczności, które je zamieszkują, mogą, z jednej strony, korzystać z bogatych doświadczeń obydwu kręgów kulturowych, z drugiej jednak, stoją przed niełatwym wyzwaniem zintegrowania odmiennych zwyczajów, chociażby tych językowych. To tego typu regionów należy malowniczy Kraj Basków – kraina położona po hiszpańskiej stronie Zatoki Biskajskiej, u stóp północnych Pirenejów.

Oprócz przepięknych krajobrazów, Kraj Basków (Euskal Herria po baskijsku, País Vasco po hiszpańsku) kojarzony jest z zaciętą walką o uznanie swojej odrębności od reszty Hiszpanii. Silne przywiązanie do określonej połaci ziemi, a co za tym idzie, nieidentyfikowanie się z Królestwem, ale z konkretną prowincją, jest na Półwyspie Iberyjskim zjawiskiem dość powszechnym. Pamiętajmy jednak, że oprócz niezliczonych różnic, istnieją pewne elementy, które łączą mieszkańców całej Hiszpanii. Należy do nich język – choć obfitujący w wielorakie odmiany dialektalne, to jednak wspólny dla całego kraju.

Baskijska enigma

W Kraju Basków obowiązują dwa języki oficjalne – hiszpański (nazywany też kastylijskim), należący do rodziny języków romańskich, oraz baskijski, tzw. euskera. Historia euskera oraz społeczności baskijskiej pozostaje dla nas tajemnicą. Przede wszystkim nie potrafimy jednoznacznie stwierdzić, skąd pochodzi lud baskijski i jak znalazł się na terytorium Hiszpanii. Wszelkie próby przyporządkowania baskijskiego do jakiejkolwiek rodziny języków kończą się niepowodzeniem – okazuje się, że całkowicie różni się on od wszystkich innych znanych nam języków europejskich. Co do jednego możemy być pewni: Baskowie w nieznanych nam okolicznościach znaleźli się na Półwyspie Iberyjskim, a następnie oparli się postępującej latynizacji kontynentu, skutecznie chroniąc swój język przed łacińskimi wpływami. Dzięki temu do dziś możemy podziwiać go w niezmienionym kształcie.

Powstaje oczywiście pytanie, jak długo będzie jeszcze w stanie oprzeć się silnemu naporowi coraz bardziej popularnego języka hiszpańskiego. Jak wskazują liczne badania, wśród społeczności baskijskiej możemy wyróżnić trzy podstawowe grupy. Do pierwszej zaliczamy osoby posługujące się tylko językiem hiszpańskim, do drugiej znające tylko język baskijski, a do trzeciej osoby dwujęzyczne. Ta ostatnia, z racji wielu działań propagujących użycie baskijskiego (np. w szkole, czy różnego rodzaju instytucjach), wydaje się być najliczniejsza. Okazuje się jednak, że wiele osób dwujęzycznych nie wykorzystuje w pełni znajomości obu języków – choć biegle włada baskijskim, na co dzień korzysta głównie z kastylijskiego.

zatoka biskajska

Adiós czy agur?

Kraj Basków to nie tylko przeplatające się języki, ale również dwie odmienne kultury. Z jednej strony, nie sposób odmówić Baskom hiszpańskości. W swojej nieustającej walce o uznanie ich odrębności zapominają, że dla stojącego z boku obserwatora pod wieloma względami nie różnią się od mieszkańców innych regionów Hiszpanii. Dzień rozpoczynają od słodkiego ciastka, które popijają przepyszną kawą z mlekiem. Turysta zwróci uwagę na proste elementy codziennego życia: uwielbiają wychodzić wieczorem do miasta, spotykać się z rodziną i przyjaciółmi, a jak bawić się, to całą noc, aż do świtu. Są otwarci, pomocni i towarzyscy. Co najważniejsze jednak, w dużej mierze posługują się językiem hiszpańskim! Na ulicy, w barach, sklepach, czy urzędach – wszędzie tam bez ustanku rozbrzmiewa kastylijski. Choć przez lata dzielnie bronili swojej niezależności i, mimo postępującej hispanizacji, udało im się zachować swój język i obyczaje, nie sposób nie zauważyć, że językowe obyczaje w dużej mierze dzielą z resztą kraju. Z drugiej strony, na każdym kroku zauważymy tu także obecność języka baskijskiego. Wszelkie napisy w przestrzeni miejskiej widnieją najpierw w esukera, a dopiero w drugiej kolejności w hiszpańskim. Na pożegnanie, obok standardowego ¡Adiós!, rozbrzmiewa ¡Agur! – jego baskijski odpowiednik. Baskowie każdego dnia lawirują pomiędzy dwiema rzeczywistościami językowymi, nierzadko poddając się urokowi języka hiszpańskiego przy jednoczesnym poszanowaniu dla swoich baskijskich korzeni.

Gdy na jednym terytorium współistnieją dwa różne języki, nieuniknione staje się ich przemieszanie. Bardzo często baskijskie słowa przeplatają się z hiszpańskimi, tworząc zabawny konglomerat w pełni zrozumiały tylko dla mieszkańców regionu. W języku hiszpańskim, na przykład, wiele słów pełni funkcję fatyczną – nie służy do przekazania konkretnej informacji, ale do podtrzymania kontaktu z rozmówcą. Stwierdzenia takie jak pues, a ver, o sea, czy entonces, często stawiane na początku zdania, odpowiadają naszemu „a więc”. Baskowie, rozmawiając w euskera, uciekają się do tego typu zwrotów, dzięki czemu każda wypowiedź nabiera hiszpańskiej melodii – niby większość słów ma swoje specyficzne, baskijskie brzmienie, jednak układ i rytm wypowiedzi nadają jej hiszpańskości.

Społeczność baskijska w jednym zdaniu potrafi łączyć dwie różne kultury, dwie tradycje, dwa całkowicie odmienne doświadczenia. Baskijska odmienność w naturalny sposób przeplata się z hiszpańską tożsamością, tworząc niespotykaną w innych zakątkach kontynentu mieszankę. Tak jak specyficzny jest Kraj Basków, tak osobliwe są językowe rozwiązania stosowane każdego dnia przez jego mieszkańców.

 

Zdjęcie główne: San Sebastian/Wikipedia; zdjęcie w tekście: Zatoka Biskajska/Commons

Posted on

Szlakiem zapachu: powieść Cristiny Caboni i konkurs

Powieść Cristiny Caboni Il sentiero dei profumi kupiłam dwa lata temu w Neapolu, w którym spędzałam kilka dni urlopu tuż przed dłuższym pobytem w Toskanii. Szukałam lekkiej, wakacyjnej, a przy tym niegłupiej lektury na sierpniowe wieczory. Trudno o większe wyzwanie dla księgarza! Jako osoba czytająca zawodowo, w ogromnych ilościach, jestem wymagająca i wybredna; rzadko też sięgam po tzw. literaturę popularną. A jednak propozycja wydawnictwa Garzanti przyciągnęła moją uwagę. Nic w sumie dziwnego – jako nieuleczalny zapachowiec zwyczajnie nie mogłam oprzeć się zaproszeniu do lektury poświęconej pięknym woniom.

 

Cristina Caboni

 

Z pobytu w Toskanii pamiętam niewiele: żyłam tym, co czytałam. A czytałam aromaty. Do tych opisanych w książce dołączał zapach pola, wysokiej trawy i kwitnących wszędzie szlachetnych irysów, wśród których rozstawiałam swój leżak, by spędzać z książką leniwe poranki. A potem, po zmierzchu, zapach parującej herbaty z bergamotką, oddających pokłon wieczorowi czerwonych róż hodowanych przez gospodynię i zmęczony oddech kamiennych murów, gdy przewracałam kartki przy akompaniamencie wytrwale brzęczących cykad. Wakacje zlały mi się w jedną wielką plamę zapachu, w której zanurzona była ja i historia opowiedziana przez Caboni.

Dziś ta naprawdę dobra i bardzo kobieca powieść wkracza do polskich księgarni dzięki katowickiemu wydawnictwu Sonia Draga. I choć książek do recenzji i przedstawienia Wam mam na swojej redakcyjnej półce co niemiara, z tą spieszyłam się szczególnie i z niekłamaną radością. Obok dwóch głównych cech wymaganych standardowo od wakacyjnej lektury – wartkiej narracji i romantycznej historii – znajdziecie tu bowiem także prawdziwą wartość dodaną: lekcję o świecie, którego, jak pisałam w niedawnym artykule o prowansalskim Grasse, wielu z nas zupełnie nie zauważa. Świecie zapachu i malowanych przez niego emocji. Świecie wypełnionym przez historie, które aromaty opowiadają równie przekonywająco, jak słowa, zapadając jednak w serce głębiej i trwalej, bo odwołując się do najbardziej pradawnego ze zmysłów.

Wkroczcie na pachnący szlak prowadzący przez 400 intrygujących stron. Przeczytajcie koniecznie.

 

Cristina Caboni. Zapach perfum (oryginalna wersja tytułu znaczy raczej tyle, co “szlak”, “droga zapachów”), Sonia Draga, Katowice 2016

 

Cristina Caboni

 

UWAGA! KONKURS!

Dzięki uprzejmości wydawnictwa Sonia Draga mamy dla Was cztery egzemplarze książki Zapach perfum. Podarujemy je  autorom najciekawszych komentarzy zostawionych pod tym postem. Prosimy, by zawierały one odpowiedź na pytanie: “Jakie jest Twoje najważniejsze zapachowe wspomnienie?”

Szczegółowy regulamin zabawy, która potrwa przez najbliższy tydzień, dostępny jest tutaj: Regulamin konkursu SZLAKIEM ZAPACHU

Posted on

Dlaczego nie piszemy o polityce

Rejon świata, który najbardziej sobie ukochałyśmy, jest – tak dzisiaj, jak i w przeszłości – świadkiem błądzenia, łez, bólu i nienawiści. Jak nasza tytułowa soczewka, skupia w sobie zarówno całe piękno ludzkiego istnienia, jak i wszystko to, o czym wolałybyśmy zapomnieć: konflikty, wojny, terroryzm i strach.

A jednak nie zapominamy.

W naszej redakcji, drżącymi rękami, chwytamy za telefon, by zadzwonić do tureckich przyjaciół, gdy media podają informacje o zamachu w Stambule. Płaczemy z bezsilności, gdy świat obiega wiadomość o morderstwie w kompleksie Sarona w Tel Awiwie, który odwiedzamy często i chętnie, by cieszyć się smakami Południa, i gdy, jak to miało miejsce kilka dni temu, bezbronna, kilkunastoletnia dziewczynka zostaje zamordowana podczas snu w swoim domu. Na nasz fejsbukowy profil raz po raz wstawiamy zdjęcie drzewa oliwnego – niemego, wiekowego symbolu pokoju, który tyle już widział, tyle zniósł. Nie mogłybyśmy zapomnieć.

Nie zapominamy także, pracując nad tekstami dla Was. Na naszych stronach łączymy opowieści o Serbii, Bośni i Hercegowinie; o Syrii i Izraelu; o Grecji, Turcji i Cyprze. Wierzymy, że pokój przyniesie szukanie podobieństw, a nie podkreślanie różnic.

pokój

Nie znajdziecie u nas jednak dyskusji politycznych, jednostronnych opinii, oceniania. Nie szukamy prawdy po jednej lub drugiej stronie barykady, bo wiemy, że leży ona zawsze gdzieś po środku. Nie, nie uciekamy od tematów trudnych. Nie chcemy pokazywać Śródziemnomorza jako nieprawdziwej, wyidealizowanej krainy. Wierzymy jednak, że potrzebna jest światu przestrzeń wolna od polityki, a skupiona na tym, co w życiu piękne, dobre, przynoszące nadzieję.

Powyższe oświadczenie, jeśli takowym można go nazwać, publikujemy ze względu na liczne zapytania od Was, dotyczące kierunku, jaki obrał publikowany przez nas kwartalnik. Swój wpływ wywarły też na nas coraz powszechniejsze i coraz trudniejsze sytuacje, przydarzające się w redakcji: nie każdy współpracujący z nami autor akceptuje fakt, że na naszych stronicach decydujemy się nie poruszać pewnych kwestii.

Tych z Was, którzy chcieliby poznać bliżej motywy naszych działań, odsyłamy do fejsbukowego wpisu naszej redaktor naczelnej, który pojawił się na jej profilu w miniony weekend. Wpisu, który powstał w emocjach, ale który dobitnie pokazuje, że “Lente” dokonuje pewnego koniecznego, w swoich oczach, wyboru. Mamy nadzieję, że wybór ten spotka się z Waszym zrozumieniem i akceptacją. Już teraz serdecznie Wam za nie dziękujemy.

Posted on

Sprawdzone adresy: Grasse

Grasse jest miejscem, do którego zawitać powinien każdy miłośnik pięknych aromatów. A że mnie osobiście ciężko wyobrazić sobie Śródziemnomorze bez zapachu, myślę, że do tego prowansalskiego miasteczka wybrać musi się po prostu każdy, kto nosi w sobie choć odrobinę miłości do słonecznego Południa.

O ile na odkrywanie cudów Prowansji potrzeba lat, dekad, może nawet jeszcze więcej, o tyle Grasse jest miejscowością, która będzie idealną metą na krótki weekendowy wypad. Aby odwiedzić najważniejsze miejsca, starczy nam jeden dzień. Co trzeba mieć ze sobą? Trochę pieniędzy w portfelu oraz świadomość, że będzie to wycieczka pełna zakupowych pokus. Czego zdecydowanie nie brać? Infekcji, katarów, uczuleń – zwiedzanie Grasse z zapchanym nosem mija się z celem. W domu pozostawcie też wypchane kosmetyczki – Prowansja oferuje taką ilość naturalnych i pięknie wyglądających specyfików do pielęgnacji urody, że podróżowanie z zapasem kremów czy pachnideł będzie, mówiąc kolokwialnie, wożeniem drewna do lasu.

Grasse, typowe francuskie miasteczko regionu zwanego Alpami Nadmorskimi, na pierwszy rzu oka nie wydaje się miejscem szczególnie interesującym – ot, ładny plac główny, gdzie w sobotę odbywa się malowniczy targ; kilka wąskich uliczek, barów, sklepów z pamiątkami. I bardzo dobrze – więcej atrakcji niepotrzebnie odwracałoby naszą uwagę od trzech najważniejszych adresów… Zresztą nie oko ma tu przecież odgrywać największą rolę. Zdecydowanie ważniejsza będzie zupełnie inna część ciała!

 

ulica Grasse
Widok na typowej ulicy w Grasse.

 

Adres 1) Perfumeria Galimard
Galimard,  73 Route de Cannes, 06131 Grasse

Pachnący dzień warto zacząć od porannej wizyty w perfumerii Galimard, usytuowanej przy wylocie z miasteczka. Przed południem nasz nos jest wypoczęty, więc wszelkie zabawy olfaktoryczne będą zwyczajnie najprzyjemniejsze. Sama perfumeria Galimard, choć oczywiście elegancka i świetnie zaopatrzona, nie wyróżnia się niczym bardzo szczególnym… z wyjątkiem najlepszych, zdaniem wielu, zajęć z kompozycji perfum. Miejsce na około dwugodzinnych warsztatach należy zarezerwować wcześniej przez Internet. Szczęśliwi posiadacze biletu wstępu wprowadzeni zostają do sali, w której ustawione są biurka stanowiące miniatury tzw. organów perfumiarskich. Blaty wypełnione są trzema rzędami buteleczek stosowanych do tworzenia kompozycji: nutami głębi (zwanymi także nutami bazy), serca i głowy. Mieszamy je pod czujnym okiem pracowników zakładu, tworząc 50 mililitrów własnej kreacji zapachowej, której koszt wliczony jest w cenę warsztatów (ok. 50 euro). Za dodatkową opłatą można później zamówić także krem do ciała oraz żel pod prysznic z tej samej linii; jej składniki i proporcje przechowywane będą w komputerach Galimarda przez kilka lat.

MOJE STANOWISKO PRACY NA WARSZTATACH GALIMARD. STWORZYŁAM TU AMBROWO–RÓŻANE PERFUMY, NAD KTÓRYCH NOSZENIEM… JESZCZE SIĘ ZASTANOWIĘ. ?

 

Po warsztatach należy spodziewać się przede wszystkim dobrej zabawy – niekoniecznie zaś tego, że stworzymy na nich pachnidło swojego życia. Warto pamiętać, że najznakomitsi artyści poświęcają długie miesiące, a nawet lata, na dobranie odpowiednich proporcji perfum, które potem dostępne są w sklepach. Poza tym nasz nos, nieprzyzwyczajony do intensywnego wąchania, zastrajkuje zapewne po kilku buteleczkach. Przydatne będzie wówczas wtulenie go we własny rękaw oraz krótkie spacery na świeżym powietrzu.

Adres 2) Perfumeria i fabryka Fragonard
Fragonard, 7 Route de Cannes, 06130 Grasse

Siedziba domu Fragonard znajduje się dosłownie po drugiej stronie szosy; warto wybrać się tam więc zaraz po zabawie z nutami zapachowymi, także po to, aby zobaczyć, w jakich warunkach pracują profesjonaliści. Na miejscu odbyć możemy spacer po pięknie utrzymanych ogrodach, a następnie – około półgodzinną wycieczkę z przewodnikiem, który opowie nam o tradycyjnych metodach utrwalania zapachu, takich jak legendarny enfleurage, bazujący na zasadzie pochłaniania aromatów przez tłuszcze.

 

enfleurage
Oto, jak powstają tzw. absoluty uzyskiwane metodą enfleurage.

 

Będziemy też mogli zajrzeć przez szklaną ścianę do laboratorium chemików, poprzyglądać się czynnościom wykonywanym przez osoby pilnujące rozlewania i pakowania, a wreszcie trafić do rozległej przestrzeni sklepowej, gdzie sprzedawane są legendarne perfumy Fragonard, a także luksusowe kosmetyki tej samej firmy. Ja skusiłam się na kultową wodę Grain de Soleil (franc. “Ziarenko słońca”): orientalne cudo, które doskonale sprawdzi się po wakacjach dzięki pięknie zmieszanym nutom drzewa sandałowego, cynamonu, ambry, paczuli, irysu, kwiatu pomarańczy, róży i jaśminu.

 

perfumeria Fragonard
Zakupy w perfumerii Fragonard mogą być niebezpieczne dla portfela.

 

Adres 3) Międzynarodowe Muzeum Perfumiarstwa
Le Musée International de la Parfumerie, 2 Boulevard Jeu de Ballon06130 Grasse

Po przerwie, którą spędzić możemy na kosztowaniu specjałów południowofrancuskiej kuchni (w Grasse często tworzonych z użyciem jadalnych kwiatów), kontynuujemy zapachowe przygody w samym sercu miasteczka. Odwiedzić możemy tam trzeci z historycznych domów perfumeryjnych – Molinard, mieszczący się w pięknej, zabytkowej willi. Niecierpliwi powinni jednak od razu skierować się do Musée International de la Parfumerie. Na jego zwiedzanie warto zarezerwować przynajmniej dwie godziny.

 

Muzeum Grasse
Oto prawdziwa świątynia perfumiarstwa – najważniejsze muzeum w Grasse.

 

Ekspozycja w pierwszej kolejności pozwoli nam poznać podstawowe informacje związane z perfumiarstwem: do dyspozycji są liczne nagrania audio i video, sale projekcyjne, w których wyświetlane są filmy, a także ogród. Obok aromatycznych roślin, znajdują się w nim specjalne stanowiska, przy których powąchać możemy silniej skoncentrowane nuty.

 

Grasse
Te metalowe konstrukcje to stanowiska, przy których poznać można wiele ważnych nut zapachowych.

 

Następnie przechodzimy do działu historycznego: tu przyjrzymy się zapachowym preferencjom naszych przodków. W każdej sali nie tylko obejrzymy wielowiekowe flakony, ale również powąchamy nuty najbardziej typowe dla danego okresu historycznego, a także poznamy współczesne perfumy inspirowane daną epoką z przeszłości.

 

Grasse
Ekspozycja w muzeum zachwyci miłośników historii starożytnej.

 

Końcowa część tej swoistej świątyni zapachu poświęcona jest ostatnim dwóm wiekom perfumiarstwa. Tysiące flakonów i etykiet, rozważania na temat marketingu i promocji – wszystko to sprawia, że z muzeum wychodzimy z ogromem zarówno zmysłowych wrażeń, jak również przemyśleń i refleksji.

 

rzeźba Grasse
Rzeźba XVII-wiecznego perfumiarza, żegnająca zwiedzających przy wyjściu z muzeum, wykonana została w brązie przez polskiego artystę Tomka Kawiaka.

 

Grasse jest dzisiaj prawdziwym ewenementem. Produkowane tu naturalne aromaty dużo taniej pozyskuje się w innych krajach; dla przykładu, kilogram różanych płatków z tej okolicy kosztuje nawet kilkanaście razy więcej, niż ten sam surowiec pochodzący ze wschodu Europy. A jednak to Grasse pozostaje światową stolicą perfumiarstwa. Przyczyniła się do tego tradycja, która liczy sobie już blisko 200 lat; nie do przecenienia jest wiedza tutejszych specjalistów. Wielu z nich urodziło się w Grasse i wychowało (za przykład niech posłuży nam chociażby nos marki Hermès, słynny Jean-Claude Ellena); inni przyjeżdżają tu kształcić się i szukać inspiracji. Mnie w Grasse najbardziej zachwyciło nabożne wręcz skupienie na zmyśle, który wielu z nas zupełnie zaniedbuje. Nagle odkrywamy, że poza oczami, poza dłońmi, poza ustami mamy także nos, którym możemy poznawać świat, jego historie i tajemnice. Dodajcie do tego pola lawendy, uprawy róż i jaśminu, liczne tarasy widokowe (szczególnie polecam ten przy Place du 24 Août) i zapach morskiej bryzy. To właśnie, proszę Państwa, jest Grasse.

________________________________________

Więcej o Grasse i śródziemnomorskich zapachach przeczytać można w Lente#02.

Posted on

Twarz chmur. La faccia delle nuvole Erriego De Luki

Cieniutka La faccia delle nuvole (włos. ‘Twarz chmur’) ucieszyła mnie jak dziecko, bo jest to kontynuacja mojej ukochanej książki W imię matki (o której pisałam tutaj). Kontynuacja zupełnie inna od części pierwszej, mniej poetycka, rozpisana na głosy, ale nie mniej zachwycająca. Tym razem przyglądamy się życiu Świętej Rodziny głównie z perspektywy Józefa. Pastuszkowie w żłobie przemawiają do Maleńkiego po neapolitańsku, a mąż Marii denerwuje się na ludzi, którzy na siłę szukają podobieństw między nim a Synem…

zrzut

Tytuł opowieści Erriego de Luki odnosi się właśnie do tej złości, jakże mądrej, jakże usprawiedliwionej. Po co szukać w dzieciach podobieństw do tych, którzy byli przed nimi? W oczach każdego z nich jest przecież nowe piękno, nowy blask. I odbicie chmur szybujących po błękitnym niebie.

Warto, by po książkę sięgnęli wszyscy znający włoski rodzice. Nie tylko ci religijni… Choć religijności neapolitańskiego mistrza słowa, na szczęście, daleko do tej, którą znamy z niejednej świątyni.
Erri De Luca, La faccia delle nuvole, Feltrinelli 2016

Posted on

Brescia w Warszawie

Lubimy włoską sztukę. Jesteśmy dumni z tego, że odwiedziliśmy wielkie galerie malarskie w Rzymie, Florencji, Mediolanie czy Wenecji. Możemy godzinami opowiadać o Michale Aniele i Leonardzie da Vinci; erudycyjnie wtrącamy jakieś uwagi na temat Piera della Francesca czy Donatella. Włoski renesans nie ma przed nami tajemnic. I nagle ten tytuł na plakacie: „Brescia. Renesans na północy Włoch. Moretto – Savoldo – Moroni. Rafael – Tycjan – Lotto”. Pojawiają się wątpliwości. Gdzie dokładnie leży Brescia? I kim są Moretto, Savoldo czy Moroni?

Błogosławiący Chrystus
Błogosławiący Chrystus, Rafael Sanzio, ok. 1505-1506 r.

Bez wątpienia nowa wystawa w warszawskim Muzeum Narodowym nie należy do najłatwiejszych. Wymaga przygotowania lub przynajmniej gotowości, by zanurzyć się we włoskie malarstwo nieco głębiej niż zazwyczaj. Można, rzecz jasna, skupić się na kilku dziełach znanych artystów: jest Rafael i jego Błogosławiący Chrystus, są Tycjan, Tintoretto i Lorenzo Lotto. Ale to zaledwie okruch i to nie ich dzieła tworzą tak naprawdę klimat tej wystawy. Warto więc oddać się we władanie prowincji i dopuścić do głosu nazwiska mniej oczywiste.

Na wystawie znajdują się dzieła z Pinacoteki Tosio Martinengo w Brescii, z Accademii Carrara w Bergamo i z włoskich kolekcji prywatnych, a także kilkanaście płócien ze zbiorów polskich. Sztuka północnych Włoch, rozpięta między wpływami Mediolanu i Wenecji, sięgająca po zdobycze malarstwa włoskiego i niderlandzkiego, jest oryginalna i ujmująca. Zachwyca w niej dążenie do realizmu i detalu, staranność i dopracowanie. Na uwagę zasługują szczególnie portrety, pełne powagi i harmonii. Mistrzowskie wykonanie podkreśla charakter postaci. Warto przyjrzeć się fakturze materiałów, załamywaniu się światła, półtonom i półcieniom, precyzji i drobiazgowości w tworzeniu portretowej rzeczywistości.

Dosso Dossi
Jowisz malujący motyle, Merkury i Cnota, Dosso Dossi, ok. 1524 r.

Na wystawie każdy zwiedzający podąży zapewne swoją własną ścieżką, zgodnie z tym, co mu w duszy zagra. Mnie zaintrygował Dosso Dosi i jego płótno Jowisz malujący motyle, Merkury i Cnota; zatrzymałam się dłużej przy Madonnie z dzieciątkiem Giovanniego Belliniego. Wrócę jeszcze, by zanurzyć się w przedziwną rzeczywistość na obrazie Luki Mombella Immacolata i Bóg Ojciec; przy ponownej wizycie nie pominę też na pewno czułego Pokłonu Pasterzy pędzla Lorenza Lotta. Z całą pewnością nie zapomnę także o starodrukach, interesująco wyeksponowanych przez Borisa Kudličkę – zawsze wywołują one u mnie dreszcz wzruszenia, a wraz z ceramiką, skrzyniami i innymi przedmiotami użyteczności codziennej stanowią doskonałe dopełnienie wystawy.

Pokłon pasterzy
Pokłon pasterzy, Lorenzo Lotto, 1530 r.

Warto zobaczyć warszawską wystawę na własne oczy. Warto osobiście zachwycić się lub wzruszyć, niekoniecznie zresztą najważniejszymi dziełami. Piękno sztuki polega na tym, że inspiruje, a nie zmusza. Wystawa w stołecznym Muzeum Narodowym na pewno zaprasza do własnej wędrówki. Którędy pójdziemy, zależy wyłącznie od nas, ale wyruszyć w tę podróż trzeba.

Wystawa potrwa do 28 sierpnia 2016 roku.

 

Posted on

Sprawdzone adresy: San Sebastian – Donostia (część 2)

Zachęcając Was do bliższego poznania San Sebastian, przez Basków zwanego Donostią, prezentujemy dziś drugą część sprawdzonych adresów w tym mieście. Tym razem zapraszamy na spacer, posiłek i chwilę relaksu!

Spacerowym krokiem

 Donostiarras, czyli mieszkańcy San Sebastian, do perfekcji opanowali sztukę spacerowania, które bezsprzecznie stanowi jeden z najważniejszych miejscowych rytuałów. Codziennie, bez względu na pogodę i porę dnia, samotnie lub w towarzystwie, dan una vuelta (przechadzają się) po plażach, promenadach i ulicach miasta. Często bez konkretnego celu. Tak naprawdę jest nim sam spacer: cieszenie oczu widokiem ukochanego miasta, odkrywanie na nowo dobrze znanych zakątków. Przechadzka stwarza też często idealną okazję do pochwalenia się dobrą nowiną napotkanym znajomym lub do niezobowiązującego ponarzekania sobie na to i owo.

fot. Eliza Kiljanek

Biorąc przykład z tubylców, po śniadaniu w jednej z licznych kawiarni w dzielnicy Gros, warto wyruszyć promenadą z plaży Zurriola. Zwróćcie uwagę na dyskretny urok kamienic w stylu racjonalistycznym i kontrastujące z nimi nowoczesne centrum kongresowe Kursaal, znajdujące się tuż przy ujściu rzeki Urumea do morza. To tam odbywają się najważniejsze festiwale, a latem koncerty. Przejdźcie przez zabytkowy most Zurriola; zerknijcie na Teatr Victoria Eugenia oraz luksusowy hotel Maria Cristina – oba obiekty w stylu Belle Époque usytuowane są tuż nad brzegiem rzeki. Spacerując promenadą Paseo Nuevo, trudno nie zachwycić się otwartą przestrzenią i falami dramatycznie rozbijającymi się o klify. Przy jednej z bocznych uliczek dostrzec można intrygującą architektoniczną mieszankę: odrestaurowany klasztor dominikanów z XVI-tego wieku, do którego dobudowano nowoczesny budynek. Jest to muzeum San Telmo (Stare Miasto, Plac Zuloaga) – prawdziwa świątynia wiedzy na temat historii Basków. Po drodze napotkamy także kolejny interesujący twór, jakim jest Construccion vacia (Pusta struktura) – rzeźba baskijskiego artysty Jorge Oteiza.

Latem, zszedłszy do portu, trzeba koniecznie skorzystać ze sposobności popłynięcia statkiem na wyspę Santa Clara, pamiętając o zabraniu ze sobą stroju kąpielowego i prowiantu, a także… dużej ilości wolnego czasu, szczególnie wieczorem, aby móc napawać się widokiem tamtejszego zachodu słońca. Warto także kontynuować spacer wzdłuż zapierającej dech Zatoki La Concha. Minąwszy El Pico de Loro – niewielkie skały dzielące plaże Concha i Ondarreta – dotrzemy do el Antiguo. Jest to tętniąca życiem, uniwersytecka część miasta, pełna wszelkiego rodzaju sklepów, barów i restauracji. Jeśli nie męczy nas lęk wysokości, można wjechać zabytkową kolejką Funicular na pobliskie wzgórze Igeldo i podziwiać miasto z niezwykłej perspektywy. W drodze powrotnej nie wolno przegapić rzeźby Eduarda Chillidy El peine del viento (Grzebień wiatru). Szczególnie pięknie prezentuje się ona przy dużych falach.

grzebień wiatru
Grzebień wiatru, rzeźba Eduarda Chillidy, fot. Eliza Kiljanek

Do zjedzenia

Apetyt po długim spacerze na pewno znacząco wzrośnie. Jeśli zaś chodzi o doznania kulinarne, w San Sebastian rada jest jedna: mapę trzeba schować do kieszeni i zaufać zmysłom! Kulinarna stolica Kraju Basków słynie z pintxos (wym. pinczos), czyli baskijskich tapas. Nie brakuje tu także ekskluzywnych restauracji nagradzanych gwiazdkami Michelina. Idealnym miejscem na posmakowanie lokalnych specjałów w towarzystwie szklaneczki cydru jest La Parte Vieja (Stare Miasto). Szczególnie warte polecenia są serwowane wszędzie przekąski gorące: brocheta de gambas (szaszłyk z grillowanych krewetek), chipirones a la plancha (grillowana sepia z czosnkiem i przyprawami), solomillo a la plancha (grillowana polędwiczka). Dodatkowo można zamówić calamares fritos (smażone kalmary), patatas bravas (smażone ziemniaczki w ostrym sosie pomidorowym) czy pimientos de padron (zielone grillowane papryczki). Lokalna tradycja nakazuje napić się i zjeść pintxo w jednym barze, a następnie zmienić miejsce i… powtórzyć.

Bar Gandarias (Stare Miasto), fot. Eliza Kiljanek

Kto ma ochotę na ostrygi i lokalne białe wino txakoli, niech wybierze się koniecznie do Kata 4 (Centrum, Santa Katalina kalea 4, http://www.kata4.com). Nie wolno pominąć także nowego lokalu w Antiguo, zwanego Drinka (Matia Kalea, 50, http://drinkadonosti.com). Wyróżnia go nowoczesny, minimalistyczny wystrój, przyjazna obsługa i, przede wszystkim, przepyszne francuskie małże w sosie z białego wina, z czosnkiem i pietruszką. Koniecznie spróbujcie także burgera z tuńczyka z guacamole i Papas Caseras – smażonych ziemniaczków podawanych z trzema różnymi sosami. Na wyśmienite tosty wybierzcie się natomiast do baru Pepe (Avenida de Zumalaccaregui 3), usytuowanego w pobliżu plaży Ondarreta. Szczególnie godne polecenia są te z foie, grillowaną zieloną papryką, dojrzewającą szynką i serem. Na kolację wypróbujcie później do Chin-Chin (Centrum, Garibai Kalea 5, http://chinchindonosti.com), które słynie z międzynarodowej kuchni, ostrych smaków, koktajlów i awangardowego wnętrza.

Relaks w dobrym stylu

Miłośnikom życia nocnego San Sebastian oferuje niezliczoną ilość możliwości. Szczególnie popularne są spotkania na drinka w porcie lub na Starym Mieście. Do najbardziej lubianych lokali należy Atari (Stare Miasto, Mayor Kalea 18, http://gastroleku.com): tętniący życiem bar, który sąsiaduje z majestatyczną, barokową bazyliką Santa Maria del Coro. Aby posłuchać muzyki na żywo i wypić lokalne piwo (na przykład MalaGisona), odszukajcie natomiast ukrytą w starej kamienicy klubokawiarnię DabaDaba (Egia, Mundaitz Kalea, 8, http://dabadabass.com). Po zachodzie słońca warto wyjść tam na klimatyczne, oświetlone lampkami patio. Może zakręcić się w głowie!

Mieszcząca się w pobliżu oryginalna przestrzeń Casa del Vacio (Egia, Mundaitz Kalea, 14) to loft na dachu starej kamienicy, w stylu bauhaus, połączony z ogrodem i patio. Odwiedźcie ją, by podziwiać widok na miasto, a także zapoznać się z bogatym programem wystaw, koncertów i innych atrakcji. Podobnie uczynić warto z lokalem Undermount (Igeldo, Paseo Aita Orkolaga 46, sprawdźcie na Facebooku), gdzie organizowane są m.in. warsztaty i spotkania literackie. Lokal mieści się na szczycie wzgórza Igeldo w… starym kurniku, tuż obok renomowanej restauracji Akelarre (www.akelarre.net – trzy gwiazdki Michelina).

Undermount
Undermount, fot. Eliza Kiljanek
Posted on

Noc świętojańska we Włoszech

Noc świętojańska Polakom kojarzy się głównie z rozmaitymi obrzędami pochodzącymi z tradycji słowiańskiej, akcentującymi współistnienie wody i ognia, Słońca i Księżyca. Jednak nad Morzem Śródziemnym, a w szczególności na Półwyspie Apenińskim, jest to równie istotny moment w kalendarzu. Doczekał się licznych nazw: oprócz najbardziej oczywistej – Notte di San Giovanni – określa się go także mianem Giorno del Mago Beato oraz La Notte delle Streghe, bowiem podobno to właśnie wtedy czarownice najintensywniej rzucają czary.

Przepis na urodę
Czaruje także, albo przede wszystkim, natura. W Italii od wieków właśnie w ostatniej dekadzie czerwca najchętniej zbiera się zioła. Dzisiejszej nocy mają one podobno zwiększyć swoje moce terapeutyczne (i magiczne, bo jedno, jak to w prastarych wierzeniach, nieodłącznie miesza się z drugim). I tak na przykład, szałwia stanie się dziś potężnym antidotum na działania złych duchów; werbena zapewni pokój i dobrobyt; rozmaryn, zawieszony nad wejściem do domu, odgoni rozmaite diabły i wiedźmy. Warto także zaopatrzyć się w czosnek (uważany za silny talizman – wiadomo, dlaczego) i lawendę. Można zmieszać te wszystkie ingrediencje, dodać jeszcze kilka innych (np. mandragorę), zalać wodą i wystawić na noc na podwórze w przepastnej balii. Rano będziemy delektować się cudownymi właściwościami świętojańskiej mikstury. Zalicza się do nich nie tylko ochrona przed wszelkimi możliwymi chorobami i czarami, ale także zbawienny wpływ na kobiecą urodę. Ten weekend może należeć do Was, drogie panie!

Dla ambitnych
Czosnek i lawenda to jednak opcja dla leniwych. Najlepiej byłoby zdobyć cud natury – kwiat paproci, nazywany po włosku fiore della felce. Szczęśliwiec, któremu uda go się zerwać (kwiat otwiera się tylko tej jednej, jedynej nocy, na bardzo krótką chwilę), po uprzednim stoczeniu walki z Szatanem, obdarzony zostanie mocami nadprzyrodzonymi i nieograniczoną wiedzą. Oczywiście, wybór należy do nas. Możemy ograniczyć się do bycia pięknymi – kto powiedział, że musimy należeć także do najmądrzejszych?

 

rosa

 

La guaza ‘d San Zvàn la guarès ogni malàn
Wiadomo, że sprzymierzeńcem urody jest sen, dlatego dobrą wiadomością jest to, że włoskozorientowane czarodziejki wcale nie muszą dzisiaj zarywać nocy. Wystarczy w miarę wczesna pobudka w piątkowy poranek, przynajmniej według mieszkańców regionu Romania (to oni ukuli zacytowanie wyżej powiedzenie: Rosa św. Jana leczy każdą dolegliwość). Rosa (włos.: rugiada, w dialekcie: guaza) iskrząca się w jutrzejszym porannym słońcu, według pradawnych wierzeń, będzie doskonałym lekiem na wszelkie choroby. I to nie tylko te cielesne (szczególnie dolegliwości skórne), ale i duchowe! Podobno przejście po niej bosymi stopami ma chronić od wszelkiego zepsucia lub, innymi słowy, korupcji. Na łąki i pola dobrze więc byłoby wysłać jutro wszelkiej maści polityków…

Jajko z niespodzianką
Noc świętego Jana to moment szczególny dla zakochanych, a także dla panien na wydaniu. Po uprzednim udekorowaniu sieni kwiatami, które przyciągną miłość i łaskawe spojrzenie upragnionego kochanka, dziś właśnie powinny oddać się wróżbom i patrzeniu w przyszłość. Najsłynniejszą włoską wróżbą świętojańską jest zaś czytanie z… jajka. A dokładnie z białka, które wlewa się wieczorem do butelki z wodą i zostawia na noc na parapecie. Rano powie nam, co nas czeka. Jeśli białko rozleje się na kształt kwiatu, przed nami same pozytywne wydarzenia. Krzyż symbolizuje śmierć, wieża – konieczność przeprowadzki, dwie wieże – ślub. Można także odgadnąć profesję przyszłego małżonka – białko w kształcie owcy to oczywiście pasterz; podkowa oznacza kowala. Trudno powiedzieć, jak z prawnikiem, informatykiem albo handlowcem, ale zapewne i na nich jest jakiś sposób!

Życzymy Wam niezapomnianych wrażeń tej nocy; jutro zaś koniecznie dajcie znać, jak było.

Tekst opublikowano kilka lat temu na stronie magazynu o Włoszech “La Rivista”, prowadzonego przez nas zespół.

Posted on

Rozwiązanie konkursu “Kawa, Rzym i dobre słowo”

W poniedziałek poprosiliśmy Was o dokończenie zdania: Lente znaczy dla mnie… Było nam ogromnie miło przeczytać wszystkie pomysły! Zgodnie z zasadami konkursu, nagrodziliśmy pierwsze dwadzieścia komentarzy, które pojawiły się na naszej stronie internetowej. 

Poniżej znajdziecie zwycięskie komentarze – ich autorów prosimy o przesłanie swoich danych korespondencyjnych na adres mailowy info@lente-magazyn.com. W przyszłym tygodniu wyślemy Wam obiecane książki Diega Galdina: 10 egzemplarzy najnowszej Żeby miłość miała Twoje oczy z podpisem autora oraz 10 egzemplarzy debiutanckiej powieści Diega pt. Pierwsza kawa o poranku.

Miłego dnia!

Zwycięscy konkursu Diega Galdino

Posted on

Anna Wieczorkiewicz, Apetyt turysty

Książkę Anny Wieczorkiewicz pochłonęłam podczas ostatniego wakacyjnego wyjazdu w zeszłym roku. W trakcie lektury nieustannie zadawałam sobie pytanie: jak to możliwe, że podróżowałam przez ostatnie trzydzieści – albo i więcej! – lat, nie uświadamiając sobie pewnych kwestii?! Odpowiedzi nie znalazłam; co więcej, poszukuję jej nadal, razem z odpowiedziami na całą masę innych pytań, które pojawiają się w tej publikacji. I na tym właśnie polega jej wartość.

apetyt turysty
Autorka analizuje zagadnienia związane z turystyką z punktu widzenia antropologa. Czym jest poszukiwana przez podróżujących autentyczność przeżyć? Dlaczego zbieramy pamiątki z wojaży? Jakim językiem przemawiają do nas reklamy rozmaitych agencji, a jakim magazyny i blogi o podróżach? Te proste z pozoru kwestie prowadzą do wielu zaskakujących odkryć. Fascynującą przygodą jest przejrzenie się w opisywanych przez Wieczorkiewicz wzorach zachowań, porównanie własnych reakcji do tych, które w materiale badawczym przewijały się najczęściej. Uświadomienie sobie trywialnej w gruncie rzeczy prawdy, że czynność, którą uważamy za jedną z najpiękniejszych w życiu, może być zarówno poezją, jak i produktem, objawieniem i schematem.

Przeczytajcie, choć samego Śródziemnomorza tu niewiele. W zamian dostaniecie jednak niezwykle rozwijającą lekturę, obowiązkową dla wszystkich, którzy lubią pakować walizki.

Anna Wieczorkiewicz, Apetyt turysty. O doświadczaniu świata w podróży, Towarzystwo Autorów i Wydawców Prac Naukowych UNIVERSITAS, Kraków 2012

Posted on

Kawa, Rzym i dobre słowo (a na deser konkurs)

W minioną sobotę miałyśmy przyjemność spędzić odrobinę czasu z pewną nietuzinkową osobą. W Warszawie zawitał bowiem Diego Galdino, rzymski pisarz-barista, z którym nasza ekipa spotkała się, by porozmawiać, ale także po to, by razem pocieszyć się dobrą, poranną kawą. Z tego też względu umówiłyśmy się z Diegiem w Cophi na Hożej – lokalu prowadzonym w centrum Warszawy przez Uri Wollnera, męża Julii.

Diego Galdino jest autorem popularnych powieści, w tym wydanych w Polsce przez Dom Wydawniczy Rebis Pierwszej kawy o poranku oraz Zadbam o to, żeby cię nie stracić, a także najnowszej: Żeby miłość miała Twoje oczy. Są to lekkie, romantyczne historie, których akcja rozgrywa się w malowniczej scenerii włoskich miast i miasteczek. I choć książki te czyta się z przyjemnością, to sam autor jest dla nas chyba jeszcze ciekawszy…

pierwsza kawa o poranku

Ten niezwykle skromny i serdeczny rzymianin mógłby powiem stanowić ilustrację do hasła “lente”Jest uroczą, bezpretensjonalną osobą, łączącą ciężką pracę dnia codziennego – prowadzenie baru przy ruchliwej i głośnej ulicy – z dążeniem do realizacji marzeń i pasji, jaką jest pisanie. Daleko mu do zmanierowanej gwiazdy, na jakie kreują się często popularni autorzy bestsellerów; blisko natomiast do prawdziwego życia, tego, na które składają się kłopoty i zmartwienia, ale także radosna celebracja codzienności.

O tym wszystkim gawędziłyśmy z Diego przy filiżance kawy, a zapis naszej rozmowy ukaże się drukiem w jesiennym wydaniu magazynu-albumu “Lente”.

Diego Galdino

Już teraz zapraszamy Was jednak do udziału w konkursie z nagrodami, które ufundował Dom Wydawniczy Rebis. Mamy dla Was aż 10 egzemplarzy najnowszej książki Diega Żeby miłość miała Twoje oczy z podpisem autora oraz 10 egzemplarzy jego debiutanckiej powieści pt. Pierwsza kawa o poranku.

Jak dać sobie szansę na wygraną? Wystarczy polubić niniejszy wpis, a następnie zostawić w komentarzu pod nim rozwinięcie myśli Lente znaczy dla mnie… Nagrodzimy pierwsze 20 komentarzy spełniających ten warunek.

Szczegółowy regulamin zabawy znajdziecie tutaj: Regulamin konkursu “Kawa, Rzym i dobre słowo”.

Miłej zabawy!

Uwaga: Komentarze wymagają zatwierdzenia przez administratora strony, prosimy więc o cierpliwość – aktualizacji dokonywać będziemy co kilka godzin.

Posted on

Sprawdzone adresy: San Sebastian – Donostia (część 1)

Na początku jest zachwyt: złociste piaski Zatoki Biskajskiej, turkusowe wody Morza Kantabryjskiego, a pośrodku – tajemnicza, zielona wyspa. Subtelna, wyrafinowana belle époque kontrastuje z awangardową, nowoczesną architekturą, a miejski szyk nadmorskiego kurortu konkuruje z surferskim luzem. Lokalne restauracje prześcigają się w zdobywaniu gwiazdek Michelina, a miniaturowe pintxos (baskijskie tapas) przyciągają smakoszy ze wszystkich stron świata. Beztroska atmosfera, swobodna elegancja, szyk i umiar: takie jest San Sebastian. Nie do końca dające się zdefiniować, konsekwentnie lojalne wobec lokalnej tradycji, a zarazem stale podlegające falom transformacji.

W tym roku Donostia – bo tak brzmi baskijska nazwa miasta – ma szansę zaprezentować się z jak najlepszej strony: jako Europejska Stolica Kultury. Zachęcając Was do podróży w tamte strony, przedstawiamy garść naszych wypróbowanych – i w pełni ZAAPROBOWANYCH – adresów.

Surfer
fot. Eliza Kiljanek

Gdzie się zatrzymać?

San Sebastian leży w północnej Hiszpanii, w Kraju Basków, tuż przy granicy z Francją. Najbliższe lotniska to Bilbao (Hiszpania) i Biarritz (Francja). Zdecydowanie większa część bazy noclegowej San Sebastian znajduje się w centrum miasta. Naprawdę jest w czym wybierać! Rezerwując nocleg, trzeba jednak wziąć pod uwagę odbywające się w danym terminie festiwale, kongresy i inne uroczystości. Do najważniejszych należą: Jazz Festiwal Jazzaldia w lipcu, Semana Grande (lokalne uroczystości San Sebastian) w sierpniu oraz San Sebastian Film Festival we wrześniu – to one przyciągają największą publiczność, a podczas ich trwania miasto wypełnia radość i uroczysta atmosfera. Po skwerach, ulicach i plażach niosą się dźwięki muzyki; na chodnikach rozwijają się czerwone dywany, a sale kinowe wypełniają się po brzegi: do miasta przybywają bowem gwiazdy światowej sławy.

Hotel Astoria7Hotel (Amara, Familia Santua Kalea 1, www.astoria7hotel.com) to awangardowe miejsce stworzone z myślą o kinomanach, oferujące klimat jak z planu filmowego, szykowny design i świetną kuchnię. Biorąc sobie do serca słowa Woody Allena (Kto nie chciałby spędzić nocy z osobą, którą kocha?), hotel oferuje szansę na “pomieszkanie” sobie z wymarzoną gwiazdą kina, na przykład z Alfredem Hitchcockiem lub Seanem Pennem.

fot. Eliza Kiljanek
Donosti Chill, fot. Eliza Kiljanek

Jeśli lubicie wypoczywać aktywnie, warto skorzystać z propozycji lokalnej surferki i fotografki Ale Romo. Stworzyła ona swoją autorską wersję “domu daleko od domu”, za to tuż przy surferskiej plaży Zurriola (www.donostichillretreathouse.com). Razem z pokojem warto zarezerwować dodatkowe dobrodziejstwa: pożywne i zdrowe śniadanie czy lekcje yogi i surfingu.

A Room in the City (Easo Kalea 20, www.aroominthecity.eu) to dla odmiany atrakcyjna cenowo opcja dla lubiących być w samym centrum. Charakteryzuje ją idealna lokalizacja, przystępne ceny i wygodne łóżko. Rezerwacji trzeba jednak dokonywać z dużym wyprzedzeniem, bo miejsce szybko się zapełnia.

Na powitanie: kawa

Kiedy już wyśpimy się w wybranym hotelu, poranek – a potem kolejne pory dnia! – warto przywitać kawą w odpowiednim lokalu. Moje ulubione miejsce na kawę i dulce (coś słodkiego) w ciągu dnia to Gogoku Goxua (Centrum, Plaza Gipuzcoa 2), usytuowane w samym sercu miasta, pełno gwaru i inspiracji. Właśnie tutaj najlepiej zregenerujecie siły po długich i wyczerpujących spacerach po mieście. Do pysznej kawy zamówcie ciasto z czekoladą i orzechami nasączone rumem, a pałaszując je – podglądajcie przechodniów.

 

Caffe Terzi
Wspaniałym miejscem jest także kawiarnia Terzi mieszcząca się w Międzynarodowym Centrum Sztuki Współczesnej Tabakalera (Egia, Plaza de las Cigarreras 1, www.tabakalera.eu/en). Zabytkowy budynek po zakładach tytoniowych został przemieniony w tętniące życiem centrum kulturalne miasta; surowa atmosfera wnętrza sprzyja powstawaniu twórczych pomysłów. Zajrzyjcie więc na jedną z wystaw lub poprzeglądajcie przewodniki w bibliotece Centrum. Na ostatnim piętrze mieści się patio, które oferuje wspaniałe widoki na miasto i Zatokę, zaś po drugiej stronie ulicy znajduje się historyczny park Cristina Enea, do którego możecie wybrać się na chwilę odpoczynku wśród śpiewu ptaków i egzotycznej roślinności. Raz w miesiącu odbywają się tam koncerty; sprawdźcie, być może akurat traficie na jeden z nich! Jeśli zaś, spacerując, znajdziecie się w zabytkowej dzielnicy Gros, koniecznie wstąpcie do alternatywnej piekarni LOAF (Gros, Zurríola Hiribidea, 18, www.theloaf.es). Można tu liczyć nie tylko na aromatyczną, mocną kawę, ale także na przepyszne brownie prosto z pieca. Spróbujcie też świeżo wypieczonego chleba z kurkumą i kolendrą lub zamówcie pizzę na wynos. Najlepiej smakuje ona skonsumowana na plaży po drugiej stronie ulicy, gdzie podziwiać można fale rozbijające się o brzeg i ślizgających się na nich surferów.

loaf
Loaf, fot. Eliza Kiljanek


Spacery, restauracje i relaks w San Sebastian – część druga: KLIK.

Posted on

Adam Wodnicki, Tryptyk oksytański

Do Prowansji wracam tego lata po blisko 20-letniej nieobecności, przerwanej tylko krótką, bo kilkugodzinną wyprawą do Menton podczas zeszłorocznej podróży do Ligurii. Kraina, w której, w dzieciństwie, spędzałam z rodzicami większość wakacji, już lada dzień zderzy się przed moimi oczami z ogromem wspomnień, z jednej strony wyraźnych, bo zachowanych w sercu, z drugiej zaś – niejako zamkniętych za szklaną taflą, rozmytych przez czas.

 

Przygotowania do tej sentymentalnej niewątpliwie wycieczki wymagały chwili z wyjątkową książką, która przypomni wyblakłe barwy, wzmocni brzmienie na wpół zapomnianych melodii, przywoła dawne zapachy i smaki. Zadaniu nie podołał lubiany skądinąd przeze mnie Durrell, którego brytyjskiej mentalności okazało się nie po drodze z obrazami z mojego dzieciństwa. Na szczęście gdzieś, najpewniej w “Zeszytach literackich”, którym ufam ślepo i bezkrytycznie, natknęłam się na wzmiankę o książce krakowskiego profesora, Adama Wodnickiego.

 

tryptykoksytański
 

Tryptyk oksytański to pokaźny tom, w którym zebrano aż trzy książki autora: Notatki z Prowansji, Obrazki z krainy d’Oc i Arelate. Obrazki z niemiejsca. Wydawca – krakowska Austeria – zachęca do lektury, twierdząc, że, złączone w jednym tomie, zyskują nową tożsamość. Opisy, obrazy ukazują w nim pełniejszy obraz kraju, który – choć zbudowany z mitów i marzeń – jest bardziej rzeczywisty niż rzeczywistość. Trochę jak moje wspomnienia, rzeczywiste i nie.

 

I w rzeczy samej jest Tryptyk książką w pełni zasługującą na czas, który jej się poświęci; książką zbudowaną na zachwycającym mnie niezmiennie kontraście między historią a dniem dzisiejszym, legendą a twardymi faktami. Van Gogh jeszcze ciągle, niepostrzeżenie, przebiega uliczkami Arles, ale Wodnicki zatrzymuje się w jego zaułkach, by pogawędzić z miejscową studwudziestolatką, celebrującą kolejne urodziny. Z dalekiego Rzymu galopują rumaki Juliusza Cezara, ale przy bulwarach des Lices i Clemenceau kupcy, jak co tydzień, szykują się do sobotniego targu; w kawiarniach dyskutuje się o literaturze, ale najspieszniej biegnie się do lektury pliku listów pisanych przez żonę przyjaciela. Zatopiony w prowansalskiej ciszy Petrarka kreśli swoje wzniosłe wiersze, a my wsłuchujemy się w huk silników dawnych samolotów, z których jeden zabrał do nieba Antoine De Saint- Exupéry’ego.

 

Erudycyjny esej i swojska opowieść współistnieją w Tryptyku, zapraszając zarówno do medytacji, jak i do prędkiego zawiązania rzemyków w wygodnych sandałach, gotowych do marszu.

 

Panie Profesorze, chapeau bas.

Posted on

Małe sztylety. O włoskich butach do uwodzenia

Nie diamenty, ale obcasy są najlepszym przyjacielem kobiety – powiedział amerykański pisarz William Rossi. Zgrabnej łydce na szpilce nie oprze się żaden mężczyzna. Co ciekawe, sami panowie ukręcili na siebie bata. Smukły obcas wzmocniony metalowym prętem wymyślili ci, którzy uchodzą za największych podrywaczy – Włosi.

Vigevano jest pięknym, ale sennym miasteczkiem położonym niedaleko Pawii. Kryje w sobie jednak dwie niespodzianki, które szybko podnoszą ciśnienie. Historyków zainteresuje fakt, że urodziła się tutaj królowa Bona. Z kolei miłośniczki mody ucieszy informacja o Muzeum Butów, które znajduje się na zamku Sforzów.

Wśród ponad 400 modeli (wystawione są tutaj m.in. buty Mussoliniego, sandały żony króla Włoch Umberta II czy papieskie pantofle produkowane przez firmę Moreschi) poczesne miejsce zajmują oczywiście szpilki. Obok takich marek, jak Manolo Blahnik, Jimmy Choo, czy Louboutin, znajdziemy nazwiska rodem z Vigevano. Wspomina się o nich rzadziej, ale to właśnie Andrei Pfisterowi czy Armando Polliniemu kobiety zawdzięczają największe narzędzie uwodzenia. To oni w latach 40. i 50. XX wieku wyznaczali nowe trendy i standardy. Wkrótce lombardzkie miasteczko, w którym otworzyli swoje sklepy, stało się stolicą przemysłu obuwniczego, a produkowane tu szpilki zaczął nosić cały świat.

Szopeny i sztylety

Z początku nic nie zapowiadało spektakularnej kariery szpilek. A na pewno nie tego, że staną się męskim fetyszem. Pierwsze buty na obcasie stworzono bowiem dla egipskich rzeźników, by nie musieli brodzić w kałużach krwi. „Kothorni”, czyli dzisiejsze koturny, nosili też greccy aktorzy – dodając sobie kilka centymetrów wzrostu, lepiej prezentowali się na scenie. Potem buty z cholewami i na obcasach chętnie zaadaptowali wojownicy Czyngis-chana, bo ułatwiały im trzymać stopy w strzemionach.

 

23302012805_836e722d17_b

Renesansowe szopeny (fotografia na licencji flickr.com/photos/larrywkoester/23302012805)

 

Kobiety zaczęły nosić wysokie buty w XV wieku. I jako pierwsze uczyniły to wenecjanki. Krzykiem ówczesnej mody były tzw. chopine – lekkie pantofelki przymocowane do grubej zdobionej zelówki z korka lub drewna, która mogła mieć nawet 75 cm wysokości (swoją drogą, moda ta doprowadziła do spustoszenia europejskich plantacji drzewa korkowego). Chopine miały ratować przed błotem pokrywającym weneckie calli, szybko jednak stały się wyznacznikiem społecznego statusu. A dla zazdrosnych mężów – narzędziem kontroli. W tak wysokich butach trudno było się poruszać, więc podczas spacerów damy wspierały się na ramionach dwóch służących. W tej sytuacji o potajemnych schadzkach z kochankami nie było mowy.

Dopiero wiek później powstał prototyp buta przypominającego współczesną szpilkę. I znów jako pierwsza założyła go Włoszka. Pojawił się na stopie niezbyt urodziwej i mierzącej zaledwie 155 cm wzrostu 14-letniej Katarzyny Medycejskiej. Właśnie brała ślub z królem Francji Henrykiem II, postanowiła więc zatuszować niektóre mankamenty swojej urody i olśnić gości zgromadzonych na ceremonii. Przez całe stulecia krążyła legenda, że buty dla przyszłej królowej Francji zrobił sam Leonardo da Vinci. Nie jest to jednak prawdą, bo artysta zmarł 24 lata wcześniej. Faktem jest natomiast, że obuwie jakiego świat jeszcze nie widział stworzyli jego rodacy, florenccy rzemieślnicy. Buty na kilkunastocentymetrowych czerwonych obcasach (czerwień była najtrudniejszym do uzyskania i tym samym najdroższym barwnikiem w tamtych czasach) szybko zdobyły popularność na francuskim dworze. Z tym, że kobiety ukrywały je pod sukniami, a eksponowali… panowie. Król Słońce miał aż 120 par takich pantofelków.

 

1024px-Woman's_silk_brocade_shoes_1770s

Włoskie buty damskie z jedwabiu, lata ’70 XVIII wieku (kolekcja Los Angeles County Museum of Art)

 

Kariera butów na obcasie załamała się wraz z wybuchem Rewolucji Francuskiej, która w imię równości odrzuciła wszystko, co kojarzyło się z arystokracją. Na damskiej nodze szpilki pojawiły się ponownie w XX wieku, kiedy przyszła moda na krótkie spódnice. I znowu najbardziej efektownymi butami na obcasie mogli pochwalić się Włosi. W latach 20. André Perugia stworzył ekstrawaganckie wieczorowe sandały z zamszu i skóry węża, zaś w 1937 roku Salvatore Ferragamo zaprezentował tzw. zeppa di sughero, czyli buty na grubej podeszwie w kształcie trójkąta i prostokątnym obcasie, zrobione z kilku warstw korka pokrytego kolorowym welurem. Buty Ferragamo, szewca gwiazd, założyły wkrótce najsłynniejsze aktorki tamtych lat: Marylin Monroe, Audrey Hepburn, Sophia Loren, Lana Turner; on sam w latach 50. pretendował do tytułu wynalazcy współczesnej szpilki. Konkurentem był Francuz Roger Vivier, słynący z obcasów w kształcie graniastosłupów o przekroju trójkąta. Kto wygrał? Do dziś toczy się spór o palmę pierwszeństwa. Zwolennicy Ferragamo przekonują, że o włoskim rodowodzie szpilek świadczy pochodzące z Italii słowo stiletto, czyli mały sztylet. I że to mistrzowie z Vigevano po raz pierwszy wzmocnili wąski obcas stalowym prętem, by nie uginał się pod ciężarem ciała.

Jego wysokość muzeum

Jakby nie było, to właśnie we Włoszech znajduje się Muzeum Butów. Kilkanaście lat temu, gdy na zamku Sforzów przeprowadzano remont, robotnicy odnaleźli zabytkowe pantofle na grubym drewnianym koturnie. Prawdopodobnie należały do Beatrycze d’Este, żony Ludovica Marii Sforzy. Można je dziś podziwiać w jednej z pierwszych sal muzeum w Vigevano. Oprócz tego znajdziemy modele Andrei Pfistera, które pokochały Julia Roberts i Madonna (jego najsłynniejsze buty mają obcasy z koralików lub w kształcie… ananasa), Cesarego Paciottiego, słynącego z mocnego, agresywnego stylu, czy Armando Polliniego, wynalazcy zatteroni, butów na platformie, które w połączeniu z szerokimi spodniami triumfowały na wybiegach lat 70. Uwagę zwrócą też na pewno szpilki Alberta Dal Co’, który ubierał gwiazdy Cinecittà, Brigitte Bardot i Ginę Lollobrigidę, i który zasłynął modelem Paparazzo (w obcas wmontowana jest zębatka, na odstraszenie natrętnych fotografów) oraz zdobione kosztownymi kamieniami buty Rene Caovilli uwielbiane przez Jennifer Lopez i Beyoncé.

Venetian_woman_shoe2

Obuwie damskie z początku XVIII wieku, Wenecja (z kolekcji Muzeum Rossimoda)

 

A jeśli nadal będziecie czuć niedosyt, wybierzcie się do Villi Foscarini Rossi pod Wenecją, gdzie w muzeum poświęconym marce Rossimoda wystawionych jest ok. 1500 luksusowych szpilek. I nie przejmujcie się kąśliwymi uwagami, że kobiety włożyły szpilki, by mogły być całowane przez mężczyzn nie tylko w czoło. Słowa te wypowiedział mężczyzna. Ale to przecież mężczyzna szpilki wymyślił.

Posted on

Sprawdzone adresy: Nømad Coffee, Barcelona

Jest taki punkt, gdzie Barcelona rozlewa się poza średniowieczne mury, a nieregularna zabudowa ustępuje miejsca starannie poukładanym kwartałom L’Eixample. W tym miejscu, przy Passatge Sert 12, Katalończycy odkrywają zupełnie nowe spojrzenie na kawę.

nomadbarcelona

Nowe, bo zgodne z tak zwaną trzecią falą. Za falę pierwszą uważa się kawę czarną jak śmierć i słodką jak miłość – aby zacytować sformułowanie, którego używał francuski dyplomata i rewolucjonista, Charles Maurice de Talleyrand-Périgord. Drugą, świeższą, ale już tradycją, jest traktowanie kawy jako dobra wysokiej jakości, jak wino, a nie tylko sposobu na porannego kopa. Trzecia fala kawy ma swoje korzenie na początku lat dziewięćdziesiątych i rozwijała się równolegle w USA, Australii, Nowej Zelandii, krajach skandynawskich. Chodzi o ziarna najwyższej jakości, pochodzące z pojedynczych plantacji, bezpośrednio skupowane, palone tak, aby w naparze wydobyć z nich więcej niż zwęglony posmak i oleistą konsystencję.

Mimo że Sztokholm, Londyn i Berlin serwują kawę trzeciej fali już od lat, przyzwyczajeni do cortado Hiszpanie do niedawna nie mieli gdzie jej smakować. Zmienił to Jordi Mestre, dwukrotny zwycięzca mistrzostw hiszpańskich baristów. Swoje doświadczenie zdobywał w Londynie w Nude Espresso; w 2013 roku wrócił do Hiszpanii. Założony przez niego lokal Nømad Coffee jest pierwszym miejscem w Barcelonie, które wyciągnęło picie kawy z narożnego baru oraz towarzystwa croissantów i jamón serrano.

Najłatwiej dotrzeć do Nømad Coffee, wysiadając z metra na Arc de Triomf i kierując się w stronę Carrer del Trafalgar (uwaga, łatwo pomylić z Ronda de Sant Pere, są równoległe). Na centralnej ścianie lokalu wisi wielki plakat Coffee Taster’s Flavor Wheel – koła smaków i aromatów kawowych SCAA (Amerykańskiego Stowarzyszenia Kawy Specialty).

W lokalu bariści serwują wyłącznie kawę. Goście siadają przy długim stole po jednej stronie; po drugiej, przy tym samym blacie, pracuje barista. O ile dla północnych kawoszy (tak, Polska dla Hiszpanów leży na północy, dopiero potem na wschodzie) V60, Chemex lub Aeropress to nic nowego, nowe będzie doświadczenie degustacji. Jordi mówi, że Nømad Coffee to przede wszystkim przestrzeń do zabawy i eksperymentów. Barista jest przewodnikiem po sensorycznej przygodzie.

Nømad Coffee to także palarnia i centrum kawowej edukacji: dla wszystkich na cotygodniowych cuppingach, czyli degustacjach kawy, dla wybranych i chętnych na szkoleniach baristycznych.

Wbrew przekonaniom francuskiego dyplomaty Hiszpania powoli zaczyna odkrywać, że kawie do słodyczy wcale nie potrzeba cukru, że odcieni czerni ma bardzo wiele, a temperatura najlepiej jak jest odpowiednia, wcale nie piekielna. Wtedy cieszymy się wszystkimi 110 zmysłowymi atrybutami, które można kawie przypisać.

Posted on

Wszyscy jesteśmy Grekami

Nieszczęście bycia Grekiem recenzja Lente

Według ateńskiego filozofa i felietonisty, Nikosa Dimou, szczęście to rzadko spotykany, tymczasowy stan, w którym rzeczywistość zbiega się z naszymi oczekiwaniami. Analogicznie rzecz biorąc, nieszczęście oznacza brak zbieżności między ludzkimi pragnieniami a faktami. Tyle gwoli wprowadzenia.

Przetłumaczona niedawno na polski, głośna i lapidarna książka Dimou ma w założeniu udowadniać tezę, wedle której Grecy, mający z przyczyn historycznych problem z samookreśleniem i tożsamością, dźwigający ciężar wielowiekowej spuścizny, są nacją szczególnie predestynowaną do odczuwania nieszczęścia. Dzieje się tak zarówno z racji ich olbrzymiego kulturowego dziedzictwa, jak i charakteru – ze względu na nie mieszkańcy Hellady doświadczają większego dystansu między pragnieniem a rzeczywistością niż średnia przewidziana dla reszty ludzkości. Brzmi przekonywająco, nieprawdaż? Co więcej, brzmi także dowcipnie, zgrabnie, ironicznie. Właśnie w oparciu o te trzy przysłówki skonstruowałam swoje oczekiwania wobec najnowszej propozycji wydawniczej Książkowych Klimatów, spodziewając się książeczki lekkiej, łatwej i zabawnej.

A jednak i mnie, choć nie posiadam grama helleńskiej krwi, oczekiwania rozjechały się z rzeczywistością.

nieszczescie-bycia-grekiem-9788364887550

W swej króciutkiej publikacji, składającej się ze 193 aforyzmów tłumaczących mentalność Greków obcokrajowcom, ale także i swoim krajanom, autor lawiruje między komedią a dramatem, żartem i goryczą. Trudno określić, kiedy porzuca ton satyryczny, aby przemawiać z pełną powagą – lekka złośliwość miesza się tu ze współczuciem wobec własnej nacji, a surowa krytyka z bez mała czułym pobłażaniem. Jednak, przewracając ostatnią stronę Nieszczęścia bycia Grekiem, ma się nieodparte wrażenie, że książka ta w swej ostatecznej wymowie humorystyczna nie jest.

Znając z bardzo bliska dwa inne śródziemnomorskie narody i jednocześnie będąc Słowianką z krwi i kości, nie mogłam przy tym powstrzymać się od konkluzji, że Grekom jesteśmy podobni i my, Polacy, jak również nasi przyjaciele z Mazurka Dąbrowskiego; wiele cech opisywanych przez Dimou odnajduję też w postawie innych obcokrajowców. Czyżby, po raz kolejny, okazywało się, że, bez względu na pochodzenie, więcej między nami podobieństw niż różnic, bo pewne zachowania tożsame są po prostu z ludzką kondycją w ogóle?

Odpowiedzi na to pytanie warto poszukać samemu. Jedno jest pewne – kontrast między tym, czego oczekiwałam po książce Dimou, a refleksjami, którym oddałam się po jej przeczytaniu, wbrew tezie autora nie uczynił mnie nieszczęśliwą. Dlatego także Wam polecam jej całkiem przyjemną, a na pewno pouczającą i inspirującą lekturę.

Posted on

Wiosenne odrodzenie: opowieść o włoskim chlebie

Nadejście każdej wiosny celebruję od jakiegoś czasu wprowadzaniem nowych rytuałów do mojej wciąż zabieganej codzienności. To taka bardzo osobista forma corocznego odradzania się. W zgodzie z rytmem świata, który znów budzi się do pełni życia.

Wszystko zaczęło się któregoś roku od zmiany diety: „jedzenie czegoś tam” zastąpiłam „odżywianiem mojego organizmu”. A stąd, jak się okazało, był już tylko mały krok do poznania znakomitej ilości wcześniej ukrytych dla moich oczu smakołyków.

Mieszkanie we Włoszech, przyznaję, sprzyja znacznie poszerzaniu moich kulinarnych horyzontów i wzmaga chęć kosztowania wszelkiego rodzaju nowinek; jednocześnie tym, co fascynuje mnie najbardziej we włoskiej tradycyjnej kuchni, jest jej niebywała prostota. To ona przychodzi z pomocą w sytuacjach, gdy wybór jest trudny! Czasami jest to również przypadek. Dokładnie w ten sposób odkryłam niedawno książkę autorstwa Rity Monastero, poświęconą podróżom po Włoszech szlakiem chleba. Jednocześnie zaczęła się moja tegoroczna przygoda z nowym wiosennym rytuałem – sobotnim wyrabianiem pieczywa, pochodzącego za każdym razem z innego włoskiego regionu.

 

pani dimenticati

 

Zajęcie to pochłania mnie co weekend całkowicie, dostarczając przy tym wiele radości i satysfakcji, dlatego też chętnie dzielę się wrażeniami na temat tej bardzo interesującej pozycji czytelniczej. Osadzonej, oczywiście, mocno w nurcie „slow”, bo, jak wiadomo, wyrabianie pieczywa rządzi się swoimi prawami, zdecydowanie nie akceptującymi pośpiechu.

“Zapomniane chleby” (I pani dimenticati), bo taki jest tytuł książki, odkrywa przed czytelnikiem różne przepisy i tradycje wypiekania chleba w każdym z włoskich regionów. Przede wszystkim te stare, poniekąd już zapomniane, przechowywane skrzętnie w pamięci przez najstarsze mieszkanki odwiedzanych przez Ritę Monastero miejscowości. Ale to nie wszystko.

Oprócz opisów smaków i konsystencji najróżniejszego pieczywa, autorka raczy też czytającego opowieściami i ciekawostkami. I tak, wertując kartki publikacji, dowiadujemy się np., że w regionie Friuli Wenecja Julijska kultura wyrobu chleba objęta jest szczególną ochroną regulowaną prawnie. To dlatego w Trieście przy Via del Pane Bianco (czyli, nomen omen, ulicy Białego Chleba) jest muzeum poświęcone pieczywu, zaś w miejscowości Gemona organizowane są co roku Targi Chleba.

Ciekawostek nie brakuje też w Toskanii, gdzie, jak pisze Rita Monastero, nadaje się pieczywu najbardziej fantazyjne nazwy. Możemy tu np. zakosztować chlebka św. Stefana (pagnottella di Santo Stefano) czy chleba Maroko (pane marocco); ten ostatni wypiekany był już zresztą przez toskańskie gospodynie domowe w XVII stuleciu. W tym samym regionie natrafimy również na szlak chleba (Via del Pane), kuszący podróżników wraz z innymi słynnymi toskańskimi szlakami turystycznymi: winnymi czy oliwnymi. Serwowany tam chleb może zadziwić swoją wyjątkowością, jak chociażby faktem, że wypiekany jest z mąki kasztanowej czy też z… ziemniaków (przepis już za chwilę!). Wyjątkowe receptury znajdziemy też w regionach włoskiego Południa. I tak na przykład, w Kampanii warto zakupić tzw. chleb rybaka (pane del pescatore) faszerowany sardelą, zaś na spalonej słońcem Sardynii zdecydować się na pane di ricotta, czyli chleb z miejscowym owczym serem ricotta.

Zapiski Rity Monastero to nie tylko zachwycający swoim bogactwem i różnorodnością zbiór stu niezwykłych przepisów. To również fascynująca podróż w rytmie lente po wszystkich regionach Włoch, przy okazji której poznajemy rozmaite sposoby wypieku chleba. Każdy z opisanych bochenków jest przy tym pewnym kandydatem do pierwszoplanowej roli: wywoła spektakularny sukces wśród przyjaciół i znajomych podczas najbliższej kolacji all’italiana.

 

Toskański chleb z ziemniaków – idealny na sobotę!

Składniki:

500 g mąki
150 g gotowanych ziemniaków
100 g zakwasu chlebowego
1 łyżka oliwy z oliwek
12 g soli

Ugotowane ziemniaki zmielić w maszynce i wymieszać z mąką. Dodać zakwas i trochę wody – tak, by dało się swobodnie wyrabiać ciasto, jednak uważając, by nie stało się zbyt wilgotne. Na koniec dodać oliwy i posolić. Uformować bochenek i odstawić go na całą noc w foremce wyłożonej wcześniej mąką. Piec w temperaturze 200 stopni przez 30 minut.
Najlepiej smakuje podany z toskańskimi wędlinami.

Buon appetito!

Posted on

Scudit – rzymskie wakacje przez cały rok

Julia Wollner (redaktor naczelna “Lente”) od wielu lat pośredniczy w sprzedaży kursów językowych renomowanej włoskiej szkoły językowej Scudit w Rzymie – dziś robi to przy wsparciu ekipy naszego magazynu. Pakiety rezerwowane za jej pośrednictwem objęte są rabatami niedostępnymi przy zakupie bezpośrednio w placówce.

Julia zna szkołę znanego metodyka Roberta Tartaglione od podszewki. – Jako licealistka, a następnie studentka warszawskiej italianistyki prawie każde lato spędzałam na kursach języka włoskiego w Italii. Szlifowałam akcent, poszerzałam znajomość słownictwa i poznawałam przyjaciół z całego świata. Przez tych ładnych kilka lat odwiedziłam naprawdę wiele instytucji; dziś współpracuję już tylko z tą. Jest to bowiem miejsce szczególne.

Dlaczego? Cóż, jeśli zachwala je dzisiejsza doktor italianistyki, wypada jej uwierzyć na słowo, ale warto także przeczytać rozmowę Julii z Robertem Tartaglione!


Scudit 
(www.scudit.net), czyli po prostu Scuola d’Italiano, jest miejscem, do którego jako ucząca się włoskiego wracałam kilkakrotnie; dziś, często więcej, niż raz, odwiedzają ją moi klienci. Dlaczego? Czy jest to zasługa zrelaksowanej atmosfery? Położenia w sercu Rzymu? Zaangażowania personelu? Wszystkiego po trochu? A może rzeczywiście wszyscy członkowie zespołu Scudit mają jakieś specjalne DNA, jak wspomina w rozmowie ze mną dyrektor szkoły, znany metodyk Roberto Tartaglione?

Posłuchajcie sami, jak z przymrużeniem oka i uroczym włoskim humorem przybliża on działalność Scudit.


– Roberto, jak i kiedy narodził się Scudit? Obudziłeś się pewnego poranka, mówiąc „może otworzę sobie szkołę”? 
🙂

Hmm, nie jest to bardzo dalekie od prawdy. Proces ten trwał jednak kilka dziesięcioleci, ze szczególnym uwzględnieniem lat zakończonych cyfrą 2:

1962: w drugiej klasie szkoły podstawowej nauczycielka zadaje mi wypracowanie na temat “Gdybym to ja był nauczycielem”. Napisałem w nim: „Gdybym był nauczycielem, zmieniłbym godziny lekcji i inaczej zorganizowałbym to, co dzieje się w klasie. Poza tym, gdybym to ja był nauczycielem, naturalnie zostałbym natychmiast dyrektorem i zmieniłbym całą szkołę”.

1972: Podczas hippisowskiej podróży do Niemiec poznaję wspaniałego, wręcz genialnego profesora języka włoskiego, który zaprasza mnie na swoje zajęcia, abym grał na gitarze i śpiewał dla jego studentów – używa mnie więc jako swoisty “materiał audiowizualny”. Fakt, że prowadzi zajęcia w liceum żeńskim, zdecydowanie pomaga mi uznać pracę nauczyciela za atrakcyjną.

1982: Po skończeniu studiów wracam do tegoż genialnego profesora i uczę się od niego paru metod dydaktycznych. Następnie jadę uczyć do Iranu, gdzie w czasach między wojną z Irakiem a rewolucją Chomeiniego nie ma zbyt wielu nauczycieli włoskiego. Nie mam konkurencji, więc odkrywam, że jestem „najlepszy” i bardzo się w tym rozsmakowuję. Jeszcze kilka innych doświadczeń za granicą i w latach 1986-1992 staję się jednym z założycieli rzymskiej szkoły Mondo Italiano.

1992: Doświadczenie w Mondo Italiano, wspaniałe pod względem organizacji i kreatywności, ale katastrofalne filnansowo, dobiega końca. Przez kolejne dziesięć lat robię wszystko sam w mikro-szkole, która nazywa się Scuola d’Italiano. Prowadzę ją z zaledwie kilkoma współpracownikami, działamy tylko w niektórych okresach, rezultaty mamy dobre, zarobki zdecydowanie małe, a czasu wolnego cudownie dużo. Piszę więc książki, wygłaszam wykłady, uczę na całym świecie i czuję się usatysfakcjonowany.

2002: Wśród moich współpracowników pojawia się Helena Kovacs, która uświadamia mi, że jestem już chyba wystarczająco duży, aby otworzyć szkołę o bardziej usystematyzowanej strukturze. We dwójkę można to zrobić. Zmieniamy nazwę ze Scuola d’Italiano na Scudit (skrót lepiej brzmiący w adresie strony internetowej) i szkoła przybiera kształty, które ma i dzisiaj.

2012: Zaczyna się nowe dziesięciolecie, o którym opowiem ci chętnie w 2022 roku.

– Powiedz nam parę słów o waszej historii. Jak zmienialiście się przez te wszystkie lata?

U podstaw naszego systemu nauczania leży związek między językiem a kulturą: szkoła musi więc koniecznie zmieniać się każdego dnia, tak, jak zmieniają się Włochy i ich „antropologia”, tak, jak każdego dnia inaczej wygląda społeczeństwo, kultura, sztuka i tak dalej. Jeśli natomiast mówimy tylko o tym, jak szkoła zmienia się pod względem organizacyjnym – oczywiście cały czas staramy się poprawić jakość usług dodatkowych (zakwaterowanie, wykłady o kulturze, niezwykle wyrafinowana oferta zajęć o sztuce i archeologii…).

mewa


– Co znajdziemy w waszej szkole? Co odróżnia ją od innych placówek tego typu?

Mógłbym opowiedzieć ci o systemie dydaktycznym (i o tym, że nie używamy podręczników czy książek, nawet moich!); mógłbym napisać wiele wersów o sensie „podejścia kulturowego” do języka, które inspiruje wszystkich naszych nauczycieli; mógłbym powiedzieć, że nie wydaje mi się, aby było jakoś bardzo wiele szkół, które od kilkunastu lat umieszczają w internecie na stronie Matdid setki bezpłatnych materiałów dydaktycznych, używanych na całym świecie; mógłbym także wymieniać prestiżowe instytuty i przedsiębiorstwa zagraniczne, dla których jesteśmy jedynym punktem odniesienia, jeśli chodzi o naukę włoskiego we Włoszech. Ale to byłoby zbyt proste.

Powiem więc tylko, że znam osobiście wszystkich studentów, którzy zapisują się na nasze zajęcia; że jestem zawsze do dyspozycji wszystkich tych, którzy chcą o coś zapytać; że jesteśmy tak pewni rezultatów, że oferujemy naszym studentom możliwość zapłaty za kurs po kilku dniach – jeśli nie są zadowoleni, mogą zrezygnować z nauki bez ponoszenia żadnych kosztów. Myślisz, że to wystarczy?

– A kim są ci wasi studenci?

Podstawowa cecha charakterystyczna: są to osoby naprawdę zmotywowane do nauczenia się języka.

Przedział wiekowy: od 18 lat do… – tak naprawdę nie ma tu żadnej granicy, bowiem mieliśmy uczniów osiemdziesięcioletnich, którym szło równie świetnie, jak młodzieży (a nawet lepiej).

Poziom kulturowy: średni i wysoki, a czasem niezwykle wysoki.

Narodowość: naprawdę chcesz, abym wymienił wszystkie 136?

colosseo


– Kto uczy w Scudit?

Wszyscy nasi nauczyciele, którzy mają oczywiście solidne podstawy do wykonywania zawodu i liczne tytuły, przeszli szkołę nauczania właśnie w Scudit. Nie łączy ich „metoda dydaktyczna” (każdy bowiem ma własny styl, technikę, swoją bardzo “osobistą osobowość” i nawet ulubione materiały). Mają jednak wspólne scudit-dna, które mogę opisać w przynajmniej czterech punktach:

– wiedzą, że każdy może nauczyć się języka: moja (nauczyciela) obecność ma sens tylko wtedy, jeśli pomagam studentom nauczyć się szybciej i lepiej

– jeśli student nauczył się czegoś, jest to moja zasługa; jeśli nie – jest to moja wina

– to nie student musi przystosować się do mojego sposobu nauczania; to ja muszę dostosować się do jego stylu uczenia się

– moim celem nie jest sprawić, aby student powiedział po włosku to, co potrafi powiedzieć w swoim języku, ale raczej sprawić, aby powiedział po włosku coś, czego w swoim języku może nawet nigdy by nie pomyślał.

Jeśli mamy taką bazę, możemy razem pracować, rozmawiać o strategiach nauczania, metodach, podejściu itp.

– Zapewne przy tak dużej liczbie nauczycieli i studentów w szkole zdarzają się nieoczekiwane wydarzenia… możesz nam opowiedzieć jakąś anegdotę?

Tak, mam ich parę tysięcy, ale jeśli wymienię je tutaj, to co napiszę w moich wspomnieniach, które planuję zacząć spisywać w 2032 roku? Tak więc na razie musi ci wystarczyć moja deklaracja, że już nigdy nie zezwolę nauczycielkom pracującym w Scudit na prowadzenie zajęć indywidualnych z Francuzami. Już trzy z nich poślubiły swoich francuskich uczniów i wyjechały do Francji! Nie powtórzę już tego błędu. 🙂

Dziękuję za rozmowę.

 

Jeśli odpowiada Wam klimat panujący w  Scudit, jeśli chcecie przeżyć wspaniałe dni w Wiecznym Mieście, poznając tajniki najpiękniejszego języka świata i przyjaciół z całego globu – koniecznie wybierzcie się do szkoły Roberta Tartaglione. Zapisując się na kurs za naszym pośrednictwem, uzyskacie atrakcyjne rabaty, niedostępne nigdzie indziej! Co więcej, każda osoba kupująca kurs przy naszej pomocy otrzyma ciekawy prezent. I, oczywiście, wszelką pomoc i dawkę dobrej energii!

Zapraszamy do kontaktu pod adresem mailowym naszej redakcji!