Posted on

Na Moście Westchnień

Pary przyjeżdżające do Wenecji często wynajmują gondole, by przepłynąć pod tym niewielkim, bo mierzącym zaledwie na 11 metrów mostem, który łączy Pałac Dożów z sąsiednim, okazałym budynkiem. Wierzą, że pocałunek pod Mostem Westchnień gwarantuje dozgonną miłość. Legendę tę utrwaliła amerykańska komedia romantyczna pt. Mały romans w reżyserii George’a Roya Hilla (1979) – tego samego, który kilka lat wcześniej nakręcił Żądło.  Film opowiada o parze zakochanych trzynastolatków z Paryża, który uciekają z domu do Wenecji, by pod Mostem Westchnień, w chwili, gdy zapada zmierzch, a w mieście rozbrzmiewają dzwony, wyznać sobie miłość.

 

Uwielbienie wolności

Czy romantyczne skojarzenia związane z tą barokową konstrukcją wzniesioną w 1614 r. mają jakiekolwiek uzasadnienie?  Niespecjalnie.  Z przekazów wynika, że z piersi ludzi, którzy przechodzili mostem, wyrywały się dawniej westchnienia bynajmniej nie miłosne. Albo paraliżował ich strach przed spotkaniem z Radą Dziesięciu (trybunałem wyjątkowym działającym w Wenecji od 1310 roku i zajmującym się sądzeniem ciężkich przestępstw, zwłaszcza politycznych), albo wiedzieli już, że czeka ich długoletnie więzienie lub wyrok śmierci. Most Westchnień łączy bowiem Pałac Dożów, siedzibę władz Republiki Weneckiej, z Prigioni Nuovi, czyli nowym więzieniem. Oskarżeni i skazańcy przemieszczali się między budynkami właśnie tym mostem. Nie spotykali się ze sobą – przemyślnie przygotowano dla nich dwa korytarze. Przez ażurowe, marmurowe okna, wyposażone wewnątrz w kraty, mogli zerknąć na Ponte della Paglia i wenecką lagunę lub w głąb kanału, na most Ponte della Canonica. Gdyby rozkrzyczani turyści tłoczący się na Ponte della Paglia wsłuchali się w słowa przewodników, zrozumieliby więc, że mają przed sobą most, którym rzeczywiście szli ludzie zakochani. Zakochani w utraconej wolności.

 

Most Westchnień można zwiedzać – wstęp zawarty jest w cenie biletu do Pałacu Dożów. Podczas krótkiej przechadzki i wizyty w sąsiadujących z nim celach znika radosny nastrój. Na myśl zaczynają przychodzić ryciny ze słynnego osiemnastowiecznego cyklu Giovanniego Battisty Piranesiego pt. Więzienia wyobraźni. Piranesi urodził się w Wenecji, przesiąknął więc atmosferą tego niezwykłego miasta i labiryntów jego tajemnic.
Most Westchnień można zwiedzać – wstęp zawarty jest w cenie biletu do Pałacu Dożów. Podczas krótkiej przechadzki i wizyty w sąsiadujących z nim celach znika radosny nastrój. Na myśl zaczynają przychodzić ryciny ze słynnego osiemnastowiecznego cyklu Giovanniego Battisty Piranesiego pt. Więzienia wyobraźni. Piranesi urodził się w Wenecji, przesiąknął więc atmosferą tego niezwykłego miasta i labiryntów jego tajemnic.

 

Potęga Wenecji

Historia Najjaśniejszej naznaczona jest ciężką pracą, wojnami, wielkim bogactwem i skomplikowanymi procesami politycznymi. Najpotężniejsi obywatele Wenecji dość szybko zdali sobie sprawę, jak wielkie zagrożenie może dla Republiki stanowić dziedziczna monarchia; na podstawie niezwykle skomplikowanej, wręcz zagmatwanej procedury zdecydowano się więc wybierać władcę, nazywanego dożą. Członkowie Signorii, czyli przedstawiciele najbogatszych rodów, gromadzili się w Sali Wielkiej Rady (Maggior Consiglio) w Pałacu Dożów.  Najmłodszy spośród zebranych szedł na plac św. Marka i zaczepiał pierwszego napotkanego tam chłopca. Dziecko to, określane mianem ballotino, losowało później srebrne i złote kule, które wskazywały nazwiska członków Rady. Losowanie, za pomocą kul oraz czerwonych i czarnych losów, powtarzano wielokrotnie, aż do wyłonienia kolegium elektorów, które miało wybrać dożę.

Urząd doży łączył funkcję administratora i prezydenta. Tytularnym księciem doża nigdy nie został, bo patrycjusze weneccy jak ognia bali się dyktatury i tyranii. Pilnowano go wręcz obsesyjnie: doża nie mógł bez świadków otwierać listów ani rozmawiać sam na sam z ambasadorami innych państw. Każdą swoją decyzję musiał konsultować z Wielką Radą, nad którą czuwał innym, niezależny organ. Urzędów kontroli władzy było zresztą w Wenecji bez liku.

Pałac Dożów
Pałac Dożów

 

Złowroga Rada Dziesięciu

W 1310 roku, po nieudanym przewrocie zorganizowanym w dzień św. Wita pod wodzą niejakiego Bajamonte Tiepola, który wraz ze swymi zwolennikami postanowił obalić dożę i przejąć władzę, powstała Rada Dziesięciu. Ta wspomniana już swoista komisja bezpieczeństwa państwowego miała pracować przez krótki czas, wrosła jednak w wenecki system prawny bardzo głęboko. Rada zbierała informacje za pośrednictwem swojej służby wywiadowczej; stworzyła siatkę zawodowych i skutecznych szpiegów, którzy działali tak w Wenecji, jak i w całej Europie.Członkowie, których ślubowanie brzmiało przysięgaj, krzywoprzysięgaj i nie zdradź tajemnicy, pełnili rolę sędziów. Jak w Biografii Wenecji napisał Peter Ackroyd, oskarżeni nie mieli dostępu do materiału dowodowego, a świadkowie nie mogli być przesłuchiwani przez obronę. Przesłuchania oskarżonych na ogół odbywały się w ciemnościach, a schody z gabinetu trzech przewodniczących rady prowadziły prosto do lochów i sal tortur. Od jej werdyktów nie było odwołania (tłum. Tomasz Bieroń, Zysk i Sk, wyd. I, str. 94).

 

Od 1614 roku, gdy Most Westchnień połączył nowe więzienie z Pałacem Dożów, to właśnie nim więźniowie i skazańcy  podążali na przesłuchania, procesy i do cel. Ci, krórzy mieli największego pecha, prowadzeni byli na Piazzettę, czyli niewielki placyk między wybrzeżem Canale di San Marco a placem św. Marka, strzeżony przez dwie kolumny – jedną z lwem świętego Marka, drugą – ze św. Teodorem. Tam właśnie odbywały się w Wenecji egzekucje. Nic dziwnego, że do dziś panuje przesąd, wedle którego przejście między dwoma filarami może ściągnąć na nas nieszczęście.

 

Piazzetta i jej kolumny
Piazzetta i jej kolumny

 

Casanova – najsłynniejszy więzień Wenecji

Cele więzienne znajdowały się po obu stronach Rio della Paglia. Te na parterze nazywano studniami (i pozzi), bo nieustannie stała tam woda, było mnóstwo robactwa i szczurów, a więźniowie cierpieli w głodzie, chłodzie albo nieznośnym zaduchu. Te na górnych kondygnacjach nazywano i piombi od ołowianych płyt, które pokrywały dach – tam z kolei bywało nieznośnie gorąco latem i bardzo chłodno zimą.

Do najsłynniejszych więźniów weneckich, którzy przechodzili przez Most Westchnień, należy bez wątpienia słynny uwodziciel, podróżnik i pisarz Giacomo Casanova. Oskarżony o szpiegostwo, 26 lipca 1755 roku został aresztowany i skazany na pięć lat w i piombi.  W nocy z 31 października na 1 listopada 1756 roku uciekł z więzienia przez dziurę w dachu.

W 1797 r., gdy Wenecję zajęły wojska francuskie, z i piombi uwolniono ostatniego więźnia. W ciemnościach spędził 16 lat, a gdy wyprowadzono go na plac św. Marka, oślepł; niedługo potem zmarł.

 

Mostem do kultury

Więzienny most zapisał się oczywiście w historii kultury. Pojawiał się na licznych weneckich pejzażach, m.in. u Canaletta. Operetkę poświęcił mu w 1861 roku Jacques Offenbach, a w 1964 roku Charles Aznavour zaśpiewał po raz pierwszy swój wielki przebój Jaka smutna jest Wenecja. Jedna ze zwrotek piosenki brzmi: Żegnajcie wszystkie gołębie, które byłyście nam za towarzystwo. Żegnaj Moście Westchnień. Żegnajcie utracone marzenia.

Most zawędrował też do kina i literatury. Il ponte dei sospiri – taki tytuł nosił melodramat historyczny nakręcony w 1940 roku przez Maria Bonnardo. Była to adaptacje poczytnej w swoim czasie powieści awanturniczej Michela Zevaco. Akcja rozgrywała się w 1538 roku, w bardzo burzliwych czasach, gdy toczyły się jeszcze wojny włoskie, a flota admirała Andrei Dorii przegrała  z otomańskimi siłami Barbarossy bitwę morską pod Prewezą. Na bohaterów tej romantycznej historii wybrano szlachetnego kapitana Rolanda Candiano i córkę doży, Eleonorę Grado. Rolando zostaje niewinnie oskarżony o zabójstwo i skazany przez Radę Dziesięciu na śmierć. Dzieje się tak z powodu misternej intrygi utkanej przez jego dawną kochankę. Rolandowi udaje się jednak uciec – rzuca się z Mostu Westchnień w wody Rio della Paglia, oczyścić z zarzutów i połączyć z ukochaną Eleonorą. Film cieszył się wielkim powodzeniem.

Na moście westchnień, we weneckim grodzie stałem, tu pałac mając, tu więzienie:   Z fal wyrastają gmachy, lśniące w wodzie,   Jak na czarownej różdżki uderzenie;   Lat tysiąc skrzydeł swych roztacza cienie,   A uśmiech sławy, mrąc, ku dniom ulata,   Gdy kraj niejeden, ujarzmion, spojrzenie  Wznosił, gdzie z głazu postać lwa skrzydlata, Gdy władła na stu wyspach Wenecja bogata. Wszystko przez zazdrość” („G.G.Byron, „Wędrówki Child Harolda”, tłum. Jan Kasprowicz
Na moście westchnień, we weneckim grodzie stałem, tu pałac mając, tu więzienie: / Z fal wyrastają gmachy, lśniące w wodzie, / Jak na czarownej różdżki uderzenie;  / Lat tysiąc skrzydeł swych roztacza cienie,  / A uśmiech sławy, mrąc, ku dniom ulata,  / Gdy kraj niejeden, ujarzmion, spojrzenie Wznosił, gdzie z głazu postać lwa skrzydlata, / Gdy władła na stu wyspach Wenecja bogata. Wszystko przez zazdrość. (G.G.Byron, Wędrówki Childe Harolda, tłum. Jan Kasprowicz)

Piękniejsza niż dzisiaj?

O Republice Wenecji mówiło się różnie; przez setki lat przeważał jednak czarny PR. Według wielu historyków Serenissima była państwem policyjnym, gdzie rządzili despoci i oligarchowie, pod byle pozorem aresztujący i skazujący na więzienie lub śmierć niewygodnych ludzi. Nie zgadza się z tą opinią John Julius Norwich, dzieląc się swoimi spostrzeżeniami w książce Historia Wenecji (tłum. Jakub Bartoszewicz, W.A.B.)Brytyjczyk wskazuje, że weneckich dożów nie sposób nazywać despotami czy tyranami , zwłaszcza że dysponowali oni znacznie mniejszymi uprawnieniami niż przywódcy pozostałych europejskich mocarstw. Szczegółowo zrelacjonowawszy 1000 lat historii Wenecji, rozwój jej struktur państwowych i świetnie zorganizowanej służby bezpieczeństwa, czyli Rady Dziesięciu, utrzymuje: nigdzie indziej ludzie nie byli równie szczęśliwi i wolni od strachu. Wenecjanie nie mieli wprawdzie wpływu na politykę swego kraju, ale też nie byli ciemiężeni przez władze. Choć zdarzało im się narzekać na decyzje rządu, to nigdy się przeciw niemu nie zbuntowali – za wszystkimi przewrotami stali rozgoryczeni arystokraci, nigdy lud. Obywatele Republiki pracowali ciężko i uczciwie, wielu z nich poświęcało życie sztuce lub rzemiosłu, jak nikt na świecie umieli się bawić z klasą i polotem. Ich Wenecja była piękniejsza – choć może się to zdać niemożliwe – nawet od tej, którą znamy dzisiaj.    

 

Posted on

Urodziny Giacoma Casanovy. Audycje radiowe o słynnym wenecjaninie

Audycje radiowe z udziałem Julii Wollner, poświęcone Casanovie, dostępne są tutaj:
1)

2) Casanova w Lecie z Radiem
3) Nie tylko uwodziciel

 

Giacomo Giovanni Casanova, urodzony na Lagunie wieczny kawaler, był świadkiem wielu ważnych przemian – jego biografia rozpoczyna się w roku 1725, kiedy to Wenecja, zwana również Serenissimą, najjaśniejsza już wcale nie była, a jej królewska godność chyliła się ku upadkowi jak zachodzące słońce. Nadal jednak żyła jak bogata monarchini. W mieście prowadziło się wystawny tryb życia, a przez połowę kalendarzowego roku świętowano karnawał. Arystokraci bawili się z plebsem, maski i kostiumy pozwalały na najbardziej nieprawdopodobne szaleństwa, a klasztory nierzadko zamieniały się w domy publiczne. Rumiane i aromatyczne jabłko było coraz bardziej robaczywe.

Giacomo, syn pary aktorów (choć według wielu badaczy jego prawdziwym ojcem był przedstawiciel wyższych kręgów) kochał to jabłko do szaleństwa. Kobiety w jego życiu zmieniały się często, jednak prawdziwą miłością zawsze pozostawała Wenecja, która go ukształtowała. Jak to w wypadku wielkich miłości często bywa, uczucie to przeplatało się z nienawiścią, frustracją i zniechęceniem. Giacomo marzył bowiem, aby brylować wśród arystokratów nie tylko na przyjęciach. Aspirował do bycia jednym z nich. Ciągle jednak nie miał wystarczająco dużo pieniędzy, a brak odpowiedniej metryki doprowadzał go do szaleństwa.

Na szczęście ten przystojny, wysoki chłopak (mierzył sobie podobno metr dziewięćdziesiąt, co, jak na interesującą nas szerokość geograficzną i rozważaną epokę historyczną, musi budzić niedowierzanie!) miał w życiu… szczęście właśnie. Pierwsze spore pieniądze otrzymał od pewnego bogacza, którego uratował, gdy ten topił się w weneckim kanale. Potem próbował zarabiać na swoje kaprysy jako aktor, skrzypek, doktor prawa, bibliotekarz, sekretarz i handlowiec, raz po raz przegrywając kolosalne sumy w karty. Niektórzy twierdzą, że aby podreperować stan konta, zabawiał się jako szpieg. Czy to prawda, trudno wyczuć. Na pewno jednak miał głowę na karku. Gdy król Francji załamywał ręce, że nie stać go na otworzenie szkoły wojskowej, a obywatele nie zniosą kolejnej podwyżki podatków, Giacomo, jak na kreatywnego Włocha przystało, zaproponował, że za „drobnym” wynagrodzeniem zorganizuje nad Sekwaną loterię narodową. Okazała się ona wielkim sukcesem, a Casanova znów miał pełen portfel. Co oczywiście nie trwało długo…

 

Drogie prezenty dla kochanek, wystawne przyjęcia, podróże po całej Europie – to wszystko sporo kosztowało. Nasz bohater ciągle poszukiwał więc nowych źródeł dochodu, wykazując się coraz bardziej twórczym myśleniem. Aby zarobić parę groszy, parał się magią, obiecywał hrabiankom reinkarnację w nowym, męskim ciele, pisał książki i… podrywał coraz to nowe dziewczyny, które nierzadko stawały się jego sponsorkami. Jedyna, którą naprawdę kochał, nosiła pseudonim Henriette. Nie dogadywali się jednak. Po paru miesiącach znajomości piękna Francuzka, odchodząc, wyryła podobno na jego szybie napis Henriettę też zapomnisz. Chyba się jednak myliła, bo trzy wieki później nadal wspomina się jej imię…

Co ciekawe, Giacomo Casanova nie bił wcale rekordów, jeśli chodzi o ilość romansów. Sto dwadzieścia kobiet to, jak na rozpustną Wenecję, mało konkretna liczba. Zasłynął w świecie raczej dlatego, że jak na prawdziwego biznesmena przystało, na starość postanowił spisać swoją autobiografię. Zrobił to w języku francuskim. To trochę tak, jakby jakiś dzisiejszy, przystojny Giorgio z Mediolanu, który miał w życiu sporo kolorowych przygód, a do tego bujną wyobraźnię, napisał ciekawy tekst w języku angielskim. A potem, dzięki wrodzonemu szczęściu, zasłynął nim w świecie. Któż bowiem nie chciałby czytać o szaleństwach epoki, o spotkaniach z Voltairem i Madame de Pompadour, o polskich arystokratach, którzy, jak Branicki, wyzywają go od „włoskich foteli” (?!!!), a potem chcą się pojedynkować na pistolety… Kto nie przewertowałby książki, w której o warszawskich kobietach mówi się, że są niezbyt urodziwe, za to wspomina się gorący podryw istoty, która udawała śpiewającego kastrata, ale, na szczęście dla autora i historii, okazała się stuprocentową kobietą?! A gdyby jeszcze o Giorgiu napisał piosenkę jakiś słynny laureat nagrody Grammy, karierę z pierwszych stron „Vivy” mamy jak znalazł. O Casanovie opowiedział przecież sam Mozart i jego librecista Lorenzo da Ponte w operze Don Giovanni

Och, Giacomo! Zaiste, nadawałbyś się do „Życia na gorąco”. Prawdziwie gorący był z ciebie gagatek!

 

Zdjęcie główne: Giacomo Casanova na portrecie pędzla Antona Raphaela Mengsa
Posted on

Massimo Nava, Złodziej zaginionego obrazu. Fascynacja sztuką, która prowadzi do zbrodni

Trzymająca w napięciu opowieść rozwija się na kilku planach; spina je zaś przeklęty obraz przeklętego artysty – zmysłowy akt namalowany w 1916 roku przez Modiglianiego. Przewodnikiem po powieściowym świecie jest Bernard Bastiani – pięćdziesięcioletni, zmęczony życiem komisarz policji kryminalnej, który czas, jaki pozostał mu do emerytury, postanawia spędzić w Monte Carlo. Bastiani ma dość użerania się ze światem przestępczym i bardzo odpowiada mu senna atmosfera księstwa, gdzie policjanci zajmują się łapaniem kieszonkowców i wystawianiem mandatów śmiecącym turystom. Jednak w przeddzień wyścigu mistrzostw świata Formuły 1, Grand Prix Monaco, komisarz zostaje wezwany na miejsce makabrycznej zbrodni. W porcie, wśród śmieci, znaleziono okrutnie okaleczone zwłoki mężczyzny. Od tej chwili Bastiani może pożegnać się ze spokojem, za którym tak tęsknił –  śledztwo otwiera przed nim nieznany dotąd świat wielkich pieniędzy i równie wielkich, niebezpiecznych namiętności.

 

Postać Bernarda Bastianiego przywodzi na myśl bohatera bestsellerowych kryminałów Georgesa Simenona. Tak samo jak komisarz Maigret, lubi dobrą kuchnię i trunki, a podczas śledztwa raz kieruje się intuicją, a innym razem skrupulatnie szuka niezbitych dowodów. Nava pokazuje, jak przygaszony komisarz w miarę rozwoju sprawy morderstwa Masseny rozwija skrzydła, budzi się z przedemerytalnego snu i odkrywa uroki życia, brylując w Paryżu i Genewie.
Postać Bernarda Bastianiego przywodzi na myśl bohatera bestsellerowych kryminałów Georgesa Simenona. Tak samo jak komisarz Maigret, lubi on dobrą kuchnię i szlachetne trunki, a podczas śledztwa raz kieruje się intuicją, a innym razem skrupulatnie szuka niezbitych dowodów. Nava pokazuje, jak przygaszony komisarz rozwija skrzydła, budzi się z przedemerytalnego snu i odkrywa uroki życia, brylując w Paryżu i Genewie. Na zdjęciu: Monte Carlo

 

Ofiarą morderstwa okazuje się znany marszand sztuki, Claude Massena – człowiek, który od lat obracał obrazami za dziesiątki milionów euro. Przez jego ręce i magazyn przechodziły największe arcydzieła współczesnej sztuki. Bastiani, by trafić na trop jego mordercy lub morderców, rusza w podróż do Genewy, Mediolanu i Paryża; poznaje rosyjskich oligarchów, z którymi Massena prowadził interesy. Podczas gdy on wytrwale szuka sprawcy zbrodni, ludzie związani z Masseną pragną  za wszelką cenę odnaleźć wspominany już obraz Modiglianiego pochodzący z kolekcji dzieł sztuki Corneliusa Gurlitta, dziedzica marszanda III Rzeszy, handlującego obrazami uznanymi przez nazistów za „sztukę zdegenerowaną”. Mistrz z Livorno sportretował na nim Lunię Czechowską, pochodzącą z Krakowa piękną Polkę żydowskiego pochodzenia. Kobieta, wyciągnięta na niebieskiej poduszce, ze złożonymi za głową rękami, spod przymkniętych powiek spogląda na widza. Massena miał na jej punkcie obsesję. Czyżby doprowadziła go ona do obłędu?

Modiglianiego często zwano "Modi", co kojarzyło się z francuskim przymiotnikiem maudit, czyli "przeklęty". Malarz stał się symbolem geniusza, który niszczył swoje własne życie. Umarł w 1920 roku w wieku zaledwie 35 lat, zabity przez gruźlicę oraz uzależnienie od alkoholu oraz narkotyków.
Modiglianiego często zwano “Modi”, co kojarzyło się z francuskim przymiotnikiem maudit, czyli “przeklęty”. Malarz stał się symbolem geniusza, który niszczył swoje własne życie. Umarł w 1920 roku w wieku zaledwie 35 lat, zabity przez gruźlicę oraz uzależnienie od alkoholu oraz narkotyków. Tu: Modigliani w Nicei w 1918 roku

Pytań, które stawia książka, jest o wiele więcej. Gdzie leży prawda? Jaka jest cena fascynacji pięknem? Gdzie przebiega cienka granica między miłością a szaleństwem? Po raz kolejny okazuje się, że zdanie Piękno zbawi świat – wypowiedziane przez księcia Myszkina, bohatera Idioty Fiodora Dostojewskiego – może mieć bardzo przewrotne znaczenie…

 

Massimo Nava, Złodziej zaginionego obrazu, tłum. Maciej A. Brzozowski, Esteri, Wrocław 2019
Posted on

Teoria de l’evolució zespołu Avstral. Kataloński hymn ku przekraczaniu granic

Katalonia to miejsce nieoczywiste. Jest częścią Hiszpanii, a zarazem zupełnie jej nie przypomina. Latem kusi słońcem, morzem i wysokimi temperaturami, zimą odstrasza przenikliwym chłodem i zacinającymi deszczami. Katalończycy są niezwykle otwarci i życzliwi, a jednocześnie trzymający na dystans – na afekt ze strony rdzennego mieszkańca trzeba sobie zapracować. Sferą, w której Katalończycy odrzucają zahamowania i odsłaniają uczucia, jest muzyka. Wystarczy posłuchać takich grup jak Txarango, Els Catarres, Doctor Prats czy Els Kol·lontai, by przekonać się, ile emocji potrafią przekazać w swoich piosenkach. Wspomniane zespoły to weterani katalońskiej sceny muzycznej. Teraz o serca melomanów postanowiła zawalczyć piątka młodych muzyków z Les Garrigues w prowincji Lleida, tworząca pod szyldem Avstral.

Avstral tworzą gitarzysta Guillem Prats, basista Adrià Garcia, perkusista Gerard Català, grająca na klawiszach Marta Solà oraz wokalista i gitarzysta Marc Teixidó. Na swojej stronie internetowej tak opisują swoje początki:

„W lipcu 2016 roku, ścieżki pięciorga członków grupy Avstral przecięły się w miasteczkach Les Garrigues (Lleida). Niektórzy z nas w wolnych chwilach tworzyli, z gitarą w ręku, nowe wersje znanych piosenek, inni już grali w jakimś zespole. Pewnego letniego popołudnia, na tarasie baru, postanowiliśmy spróbować…”

Dwa lata później na rynku ukazuje się ich debiutancki album, Teoria de l’evolució. Dziesięć pieczołowicie dopracowanych muzycznie i poetycko utworów, których motywem przewodnim jest pokonywanie granic, przekraczanie siebie, owa tytułowa ewolucja, a także przekonanie, że to, co największe i najpotężniejsze, kryje się często w tym, co ciche i dyskretne. W życiu więcej zależy od nas samych niż od okoliczności.

Dlaczego warto sięgnąć po płytę Teoria de l’evolució?

Pierwszym powodem są teksty. Tak, jest to wyzwanie, bo napisano je po katalońsku; warto jednak podjąć wysiłek, by je zgłębić. Począwszy od energetycznego debiutanckiego singla Abril, opowiadającego o końcu uczucia i o tym, jak wszystko w życiu się zmienia; przez El vostre repte i Impuls, nieco filozoficzne refleksje na temat stawiania czoła wyzwaniom, brania odpowiedzialności za swoje wybory, wytyczania własnych ścieżek i pokonywania wewnętrznych lęków. Od tytułowej opowieści o niezrozumianym przez współczesnych naukowcu, przez ukryte w przepięknie odmalowanym obrazie przyrody wyznanie miłości w Vancouver czy zupełnie odmienne w tonie, rozdzierające, pełne bólu i goryczy Foc creuat. Moje dwa ulubione utwory to Provarem de descansar, które jest przyznaniem się do tego, że czasem życie nas przytłacza i potrzebujemy pomocy, by się podnieść i iść dalej; oraz Pont de neu – „śnieżny most”. Zgodnie z encyklopedyczną definicją chodzi o formację śnieżną występującą w górach lodowcowych, która na kształt mostu łączy dwa brzegi szczeliny w lodowcu i pozwala alpiniście na przejście na drugą stronę szczeliny. Zapierający dech w piersiach opis zimowego krajobrazu stanowi tło i metaforę uczuć towarzyszących opowieści o opuszczonym domu.

Słuchając debiutanckiej płyty Avstral, byłam pod ogromnym wrażeniem tego, jak pięknie i zręcznie członkowie zespołu posługują się słowem, jak wielką przywiązują do niego wagę i jak doskonale wiedzą, co chcą nim przekazać. Teraz znam ją już na pamięć, a wrażenie nie mija. Mieszkam na obrzeżach Barcelony, u stóp górskiego pasma Serra de Collserola, po którego ścieżkach codziennie biegam, ze słuchawkami w uszach. Za którymś razem po niemal dwugodzinnym, dość wymagającym terenowo biegu, stanęłam na szczycie i patrzyłam na zieleń wokół, miasto i błyszczące morze w dole. Była 10 rano, słońce świeciło mocno. Podczas gdy tętno i oddech się uspokajały, ja chłonęłam piękno i zalewała mnie fala uczuć, których nie potrafiłam i nie potrafię oddać słowami. Gdy włączyłam mój ukochany utwór z albumu, Pont de neu, pomyślałam, że choć nie wiem, jak te emocje opisać, to wiem, jak one brzmią: właśnie tak.

Fot. Jordi Boni
Fot. Jordi Boni

Drugim powodem, dla którego płytę tę uznać należy za wyjątkową, jest muzyka. Piękne, dopracowane linie melodyczne, ale przede wszystkim niezliczona ilość detali, które odkrywa się przy każdym kolejnym przesłuchaniu: zabawa dźwiękami i rytmem, eksperymentowanie z natężeniem głośności, harmonizacje, nieoczekiwane zmiany nastroju. Do moich ulubionych momentów należą klawiszowe solo naśladujące syreny (policyjne? ambulansu?) w Foc creuat, pełne niepokoju pianino i perkusja (zwłaszcza w końcówce!) w Pont de neu, melancholijna wiolonczela w Vancouver i zmysłowy szept w Impuls, a także zaskakująca zmiana nastroju w Provarem de descansar. Płyta jest też różnorodna pod względem nastroju: są tu utwory dynamiczne, pełne energii, ale też spokojne i melancholije, potężne wokalnie i instrumentalnie, ale i bardziej intymne, wręcz minimalistyczne.

Fot. Jordi Boni
Fot. Jordi Boni

To połączenie poetyckich, przemyślanych tekstów z porywającą, pełną pomysłowych rozwiązań muzyką czyni z debiutu grupy Avstral prawdziwą muzyczną ucztę. Jest jednak jeszcze coś, co wynosi ją jeszcze poziom wyżej – poziom, który ja na własny, osobisty użytek nazywam muzyczną magią. Jest to fenomenalny wokal. Wokal, który potrafi być delikatny, łagodny, ale też mocny i pełen energii; wokal który, w zależności od nastroju i potrzeby, łamie się subtelnym wibratem albo donośnym krzykiem. Wokal, który jest jak morze latem. Spróbujcie sobie to wyobrazić: taki naprawdę upalny, letni dzień. Wchodzicie do wody i czujecie chłodną, morską wodę, delikatną na skórze, przyjemne doznanie, więc wchodzicie głębiej. Ale im dalej w morze, tym bardziej staje się ono niespokojne, ale i porywające. I w którymś momencie to już nie wy idziecie, ale to ono was niesie, otula, przenika, zapiera dech.

Fot. Jordi Boni
Fot. Jordi Boni

I wreszcie, ostatni powód, dla którego gorąco chcę czytelnikom polecić zapoznanie się z zespołem z Lleidy… Sam zespół. Miałam okazję słyszeć i oglądać grupę na żywo, a także poznać jej członków. Są niesamowicie pełni pozytywnej energii, ciepła i entuzjazmu, a z muzykowania czerpią ogromną radość, co widać na scenie, ale i w zwykłej rozmowie.

Na swojej stronie piszą: „Od pierwszej chwili naszym zamysłem było nie to, by stać się jakimś rzadkim okazem, ale by dać naszej publiczności zarówno trochę przemyśleń, jak i radości. Wszak na tym polega sztuka, czyż nie?”


Debiutancki album grupy Avstral, Teoria de l’evolució, którego producentami są
VictorAyuso i Marc Martin, wydany przez wytwórnię RGBSuports, jest do nabycia w Amazonie, a także na platformach cyfrowych, takich jak Spotify, oraz do odsłuchania na kanale YouTube wytwórni. Na YouTube znajdziecie też dwa videoklipy do utworów “Abril” i  “Teoria de l’evolució”; wkrótce ukaże się też trzeci singiel i teledysk do utworu “El vostre repte”.

Posted on

Pissaladière

Pissaladière ma włoskie korzenie, zupełnie niezwiązane z historią pierwszej neapolitańskiej pizzy margherity. Drożdżowy placek z cebulą, oliwkami i pastę z anchois powstał pod koniec XV wieku w Genui. Został nazwany pissa d’Andrea na cześć admirała Andrei Dorii – genueńskiego polityka, dowódcy floty podczas wojen włoskich i, podobno, wielkiego miłośnika słonego smaku anchois. W Ligurii podobne danie znajdziemy dziś pod nazwą sardenara: ciasto chlebowe rozwałkowuje się na prostokątny placek, smaruje sosem pomidorowym, a na górze układa oliwki, czosnek i anchois. W odróżnieniu od tradycyjnej włoskiej pizzy, pissaladière i sardenara pieczone są zazwyczaj w formie dużego prostokąta, a ciasto jest dużo grubsze od tego na pizzę.

W pissaladière kluczowym składnikiem jest długo duszona na małym ogniu cebula, która staje się brązowa, miękka i słodka, gdyż zawarte w niej cukry ulegają karmelizacji. W Nicei wykorzystuje się niewielkie, ciemne oliwki odmiany cailletier, popularne w Prowansji i Ligurii. Fileciki z anchois dodaje się albo w całości, układając je w kratkę, albo w postaci pasty z anchois – pissalat. W dialekcie nicejskim peis salat oznacza po prostu “słoną rybę”, stąd zresztą wzięła się nazwa pissaladière. Do tradycyjnej pasty pissalat oprócz anchois dodaje się goździki, tymianek, liście laurowe, pieprz i oliwę.

Kiedyś pissaladière pieczono o świcie i sprzedawano na ulicach Nicei o poranku. Dzisiaj na południu Francji nicejską pizzę serwuje się jako przekąskę do wina podczas apèro przed kolacją. Podana z sałatką będzie idealna na obiad.

 

 

Pissaladière

 

Ciasto:

250 g mąki pszennej
2 łyżeczki suszonych drożdży
1/2 łyżeczki soli
1 łyżka oliwy
150 ml ciepłej wody

Mąkę, drożdże i sól mieszamy w misce.
Dodajemy oliwę i ciepłą wodę, zagniatamy ciasto.
Wyrabiamy je przez około 10 minut, aż będzie gładkie i elastyczne.
Wkładamy do oprószonej mąką miski, przykrywamy ściereczką i odstawiamy do podwojenia objętości – około godziny.

Karmelizowana cebula:

1 kg cebuli
2 łyżki oliwy
1 łyżka octu balsamicznego
1 łyżeczka suszonego tymianku
szczypta soli

Dodatki:

2 małe puszki filecików anchois (2 x 50g)
garść czarnych oliwek

Cebule kroimy w piórka.
Na patelni rozgrzewamy oliwę na średnim ogniu.
Dodajemy cebulę, zmniejszamy ogień i dusimy ją, co jakiś czas mieszając.
Cebula powinna być miękka i lekko skarmelizowana. Zajmie to około 40 minut.
Pod koniec duszenia dodajemy ocet balsamiczny, tymianek i sól.

Piekarnik nagrzewamy do 200 stopni.
Przygotowujemy dużą prostokątną blachę i wykładamy ją papierem do pieczenia.
Wyrośnięte ciasto rozwałkowujemy i układamy na blasze.

Rozsmarowujemy farsz cebulowy na cieście.
Na górze układamy fileciki anchois i czarne oliwki.

Pieczemy przez około 15 minut, aż brzegi ciasta lekko zbrązowieją.

Posted on

Geert Mak, Most

Geert Ludzer Mak jest holenderskim pisarzem, dziennikarzem i historykiem. Swój opublikowany w 2007 roku reportaż poświęcił mostowi Galata łączącemu dwa brzegi Złotego Rogu w Stambule, czyniąc z betonowej konstrukcji miniaturę całej Turcji i jej XX-wiecznej historii. Głównymi bohaterami opowieści czyni bywalców mostów – tragarza, parę emerytów, sprzedawcę wkładek do butów, handlarza książkami i im podobnych. Nie ruszając się z miejsca i bazując na rozmowach z nimi, kreśli fascynujący obraz świata, w którym orientalna egzotyka łączy się z zachodnią nowoczesnością, a nędza z bogactwem. Religijne zaślepienie współistnieje z postępującą laicyzacją, a ambicje i marzenia o lepszym życiu mieszają z porażką, biedą i rodzinnymi dramatami.

 

Most wznosi się nad szerokim ujściem rzeki, łącząc dwie najstarsze dzielnice miasta, a zarazem jakby jego dwa oblicza: południowe, konwerwatywne, zwrócone na Wschód, i północne, z liczącymi wiele stuleci ambasadami i pałacami kupców, przesiąknięte mentalnością zachodi i lekkością nowoczesnego życia.
“Most wznosi się nad szerokim ujściem rzeki, łącząc dwie najstarsze dzielnice miasta, a zarazem jakby jego dwa oblicza: południowe, konserwatywne, zwrócone na Wschód, i północne, z liczącymi wiele stuleci ambasadami i pałacami kupców, przesiąknięte mentalnością zachodu i lekkością nowoczesnego życia.”

 

Rozmówców Holendra wydają się wiecznie rozdarci między ukochaną Turcją a tym, co, według ich wyobrażeń, mógłby zaoferować im bardziej otwarty i nowoczesny zachód; z drugiej strony, niczym solidna klamra, spina ich właściwe im wszystkim poczucie własnej godności, dumy, honoru. Ich historie pozwalają autorowi i czytelnikowi na wycieczki w czasie i głębszą refleksję na temat ludzkich wyborów życiowych. Mak, sięgając po teksty tureckich kronikarzy, cytując słowa poetów i zagadując zwykłych ludzi, zadaje pytania i szuka odpowiedzi, czyniąc to z wdziękiem zdolnego powieściopisarza, a zarazem przenikliwością antropologa. Witold Szabłowski napisał, że każdy Turek większość życia spędza, chodząc w tę i z powrotem po swoich mostach. Dzięki Makowi możemy choć przez chwilę mu towarzyszyć.

"Właściwie most wcale nie jest ładny. Betonowa konstrukcja, długa na ponad pół kilometra, szeroka na cztery pasma jezdni i linię tramwajową. (...)
“Bez mostu nie byłoby miasta. Most też jest właściwie miastem, chociaż nie można się pomylić, bo most to nie miasto, a miasto to nie kraj. Most ma przede wszystkim własną osobowość i na tym poprzestańmy.”

 

Geert Mak, Most, tłumaczyła Małgorzata Diederen-Woźniak, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2011
Posted on

Ronda. 5 ciekawostek o wąwozie El Tajo

Wąwóz El Tajo przez wieki skutecznie bronił dostępu do najstarszej częsci Rondy, czyli Ciudad. Nic dziwnego – liczy sobie około pół kilometra długości i ponad 150 metrów wysokości. Kiedy po rekonkwiście wzniesiono nową część miasta, El Tajo stał się najbardziej rozpoznawalnym punktem widokowym Rondy – sprawia bowiem wrażenie pęknięcia w skale, które rozdziela miasto, zgodnie zresztą ze swoją nazwą (el tajo to po hiszpańsku “cięcie”). Oto 5 ciekawostek z nim związanych.

  1. Nad rzeką Guadalevín w Rondzie zbudowano trzy mosty. Pierwszy z nich to Puente Romano. Jego nazwa jest myląca, ponieważ dzisiejszy kształt zawdzięcza raczej Maurom, którzy dokonali gruntownej modyfikacji konstrukcji pochodzącej z czasów Imperium Rzymskiego. Drugi most to Puente Viejo – pochodzący z XVI lub XVII wieku (źródła nie są co do tego zgodne). Najsłynniejszy most to natomiast Puente Nuevo – wysoka na 120 metrów konstrukcja oddana do użytku w 1793 roku po 42 latach prac budowlanych. Uważa się, że jest ona najczęściej fotografowanym zabytkiem w Hiszpanii.
Uliczkami Rondy przechadzał się m.in. Ernest Hemingway; tu: Plaza del Socorro
Uliczkami Rondy przechadzał się m.in. Ernest Hemingway; tu: Plaza del Socorro

 

  1. Lokalni przewodnicy twierdzą, że gdy w Rondzie mieszkał wielki miłośnik Andaluzji, noblista Ernest Hemingway, barierki na moście Puente Nuevo zostały podniesione dla jego bezpieczeństwa. Wielki pisarz zdecydowanie nie stronił od alkoholu – obawiano się, że po swoich wieczornych eskapadach do lokalnych barów mógłby spaść do wąwozu. Trudno ustalić, czy jest to historia prawdziwa; wiadomo jednak, że Hemingway uwielbiał Rondę i uważał ją za najpiękniejsze miasto świata. Do innych miłośników miasteczka i jego pięknego wąwozu zaliczamy m.in. Orsona Wellesa i Rainera M. Rilkego.
Okno na środku mostu kryje salę tortur
Okno na środku mostu kryje salę tortur

 

  1. Pod środkowym przęsłem mostu Nuevo dostrzec można okno. Należy ono do pomieszczenia więziennego, w którym przetrzymywano szczególnie niebezpiecznych złoczyńców. Podczas wojny domowej w latach trzydziestych XX wieku obie strony konfliktu wykorzystywały więzienie jako salę tortur. W swojej książce Komu bije dzwon wspomniany już Hemingway opisał, jak podczas wojny republikanie mordowali zwolenników nacjonalizmu, strącając ich w otchłań El Tajo.
Zapierające dech widoki to wizytówka Rondy
Zapierające dech widoki to wizytówka Rondy

 

  1. Puente Nuevo po raz pierwszy oddany został do użytku w roku 1735, po krótkiej, bo 8-miesięcznej budowie. Niestety 6 lat później zawalił się, powodując śmierć około 50 osób. Odbudowa trwała 42 lata, stąd za ogólnie przyjętą datę otwarcia uważa się rok 1793. Prace nadzorował architekt José Martín de Aldehuela. Choć zmarł on z przyczyn naturalnych w Maladze w roku 1802, istnieje legenda, wedle której zakończył żywot na wybudowanym przez siebie moście. Opowiada się, że pewnego dnia wychylił się ponad krawędź przepaści, chcąc ocenić jakość swojego świeżo zakończonego przedsięwzięcia. Wiatr zdmuchnął mu z głowy kapelusz, a architekt, próbując go złapać, stracił równowagę i runął w przepaść.

  1. Najpyszniejsze lokalne słodycze, yemas de Ronda, zwane są także yemas del Tajo. Ich producenci chętnie umieszczają na opakowaniach fotografię wąwozu. Słodkości te powstają na bazie żółtka oraz cukru, a przepis na nie chroniony jest patentem. Dość rzec, że yemas rozpływają się w ustach, a w połączeniu z lokalnym słodkim winem dostarczają niezapomnianych przeżyć – prawie tak wspaniałych, a zdecydowanie łagodniejszych, niż spacer po miejscowych mostach, który wiąże się ze znacznym wzrostem poziomu adrenaliny we krwi.

 

 

Zdjęcie główne: André Degryse / Wikimedia Commons, CC BY-SA 4.0; pozostałe zdjęcia: Julia Wollner

 

Posted on

O bałkańskich mostach

20 czerwca 2016 roku na przejściu granicznym Bogojevo-Erdut nad Dunajem doszło do spotkania prezydentów Chorwacji i Serbii. Kolinda Grabar Kitarović i Aleksandar Vucić podpisali tam porozumienie o poprawie wzajemnych stosunków. Miejsce spotkania nie było przypadkowe: jest to region zamieszkany przed ponad dwadzieścia różnych grup etnicznych, co podkreślała pani prezydent Grabar Kitarović podczas swojego wystąpienia. Akcentowała też znaczenie mostu, na którym spotkali się przedstawiciele Chorwacji i Serbii. Od czasu zakończenia ostatniej wojny na Bałkanach relacje serbsko-chorwackie pozostawiają wiele do życzenia, napięcia nie ustały również po tym szeroko komentowanym w mediach wydarzeniu. Znaczenie i symbolika spotkania na moście na Dunaju przywodzi na myśl inne tego typu bałkańskie budowle, które były świadkami historii, uczestnikami wydarzeń, beneficjentami dziejów lub ich ofiarami.

Słynny most na Drinie
Słynny most na Drinie, fot. Wikimedia Commons


Most na Drinie

Spopularyzowany przez bałkańskiego pisarza, laureata literackiej Nagrody Nobla, Ivo Andrićia most w Wyszegradzie niedaleko granicy bośniacko-serbskiej to jeden z najwspanialszych zabytków z czasów Imperium Osmańskiego w regionie. Zbudowany został w połowie XVI wieku z inicjatywy Mehmeda Paszy Sokolovićia, z pochodzenia Serba, wielkiego wezyra Sulejmana Wspaniałego.
Ivo Andrić pisze, że Wyszegrad i jego most stanowią klamrę między Bośnią a Serbią i dalej między pozostałymi prowincjami Imperium Osmańskiego aż po Stambuł. Owo połączenie ożywiło miasto, umożliwiło owocne kontakty z potężnym protektorem.
Na kapii, czyli w centralnej części mostu toczyło się życie miasta: spotykała się tu miejscowa ludność, obserwowało się zmiany cywilizacyjne, momenty dramatyczne i chwile szczęścia. Mieszkańcy kasaby (czyli w miejscowym języku: miasta) deliberowali na moście o sprawach codziennych i o doniosłych wydarzeniach.
Most na Drinie wielokrotnie opierał się katastrofom naturalnym, powodziom i atakom zimy, dwukrotnie został uszkodzony w wyniku niszczycielskiej działalności człowieka, szczególnie podczas wielkich wojen światowych na początku XX wieku. Był beneficjentem elektryfikacji miasta, oraz ‘ofiarą’ powstania kolei bałkańskiej; linia kolejowa nie przebiega przez ów most, co według Andrićia niekorzystnie wpłynęło na ruch na tym komunikacyjnym trakcie. Most gościł migrującą do wielkich ośrodków uniwersyteckich lokalną młodzież, która zwykła zbierać się tu na pogaduszki i wymianę wrażeń z wielkiego świata. Przyjmował także liczne narodowości zamieszkujące region w czasach panowania na Bałkanach Wysokiej Porty, oraz później – Austro-Węgier. Wśród licznych rezydentów wyszegradzkiej kasaby i bywalców kapii byli nawet polscy Żydzi, którzy zajmowali się handlem i usługami.
Andrić ukończył i wydał swoją powieść Most na Drinie w 1945 roku; umarł 30 lat później. Nie dowiedział się już, że historia mostu będzie miała tragiczny epilog w latach dziewięćdziesiątych XX wieku. Wyszegradzki most staje się miejscem kaźni bośniackich mieszkańców miasta, masowo mordowanych przez Serbów w 1992 roku.

W 2007 roku most na Drinie wpisany został na listę UNESCO. Uroczystość związana z wpisem na ową listę została zbojkotowana przez rodziny ofiar: matkom bośniackich cywilów most kojarzyć się będzie już zawsze z osobistym dramatem i przelewem krwi.

Mostar, fot. / Wikimedia Commons, CC BY-SA 4.0
Mostar, fot. Ramirez / Wikimedia Commons, CC BY-SA 4.0


Most na Neretwie w Mostarze

Nazwa hercegowińskiej stolicy pochodzi od słowa mostari czyli “strażnicy mostu”. Most na rzece Neretwa to centralne miejsce w mieście i, podobnie jak poprzednik na Drinie, zbudowany został w XVI wieku przez Turków na zlecenie Sulejmana Wspaniałego. Zwany przez mieszkańców “kamiennym półksiężycem” albo “niebiańskim sklepieniem”, most na Neretwie dał początek miastu słynącemu z harmonijnej symbiozy hercegowińskich i bośniackich Chorwatów, Serbów i miejscowych Muzułmanów*. Przez 400 lat był symbolem nie tylko maestrii architektonicznej, ale przede wszystkim pokojowego współżycia różnych grup etnicznych i religijnych. Przed 1990 rokiem w mieście żyło prawie 34% Muzułmanów, 33% Serbów, 19% Chorwatów. Pozostali reprezentowali inne narodowości albo utożsamiali się z nieistniejącą nacją jugosłowiańską. Niestety, w wyniku ostatnich działań wojennych oraz pretensji Chorwatów do terytorium Hercegowiny i jego stolicy, most został zniszczony. Po niepowodzeniu porozumienia między Franjo Tudjmanem i Aliją Izetbegovićiem w kwestii wspólnego frontu przeciw Serbom w 1993 roku rozpoczęło się bombardowanie miasta. 9 listopada 1993 roku na skutek ostrzału artylerii chorwackiej do wód Neretwy runął zabytkowy most. Strażnicy mostu nie zdołali zapobiec tragedii. Zruinowanie mostu wpłynęło negatywnie na morale mieszkańców, którzy utracili wiarę w odbudowę więzi między mostarskimi narodowościami. Na szczęście tak się nie stało. Już dwa lata później rozpoczęto starania o odbudowę mostu, pozyskano środki z funduszy europejskich i odłowiono z dna Neretwy resztki zabytkowego kamienia ze zniszczonej budowli. Odbudowa mostu, który otwarto dla mieszkańców i zwiedzających w 2003 roku, to symbol ponownego nawiązania zerwanych relacji i próby wybaczenia krzywd doznanych w wyniku wojny.

Latinska Ćuprija
Latinska Ćuprija w Sarajewie


Dwa historyczne mosty w Sarajewie

Rzekę Milijackę w Sarajewie przecinają liczne, niezwykle atrakcyjne mosty, z których dwa mają szczególne znaczenie historyczne. O pierwszym z nich, zwanym Łacińskim (Latinska Ćuprija) świat usłyszał w 1914 roku, kiedy młody, serbski nacjonalista, Gawriło Princip zastrzelił Franciszka Ferdynanda Habsburga. Zdarzenie miało miejsce na północnym krańcu mostu i stało się bezpośrednią przyczyną wybuchu I wojny światowej. Zamach na austriackiego następcę tronu nie był, jak wiadomo, głównym powodem Wielkiej Wojny. Wybuchła ona w wyniku załamania równowagi europejskiej i narastających napięć między poszczególnymi krajami kontynentu. Zabójstwo austriackiego arcyksięcia było iskrą zapalną, ostatnim odcinkiem marszu Europy ku katastrofie. Oprócz niechlubnego miejsca w historii zamach na sarajewskim moście zostawił ówczesnej Europie jeszcze jedną informację. Maria Todorova, bułgarska badaczka i autorka monografii Bałkany wyobrażone, twierdzi, że zdarzenie to wzmocniło stereotyp Bałkanów jako regionu dzikiego, barbarzyńskiego i nieprzewidywalnego. O ile wcześniej pojawiały się głosy o “dobrych starych Bałkanach, gdzie zawsze coś się dzieje”, o tyle występek Gawriło Principa pogrzebał wszelką dwuznaczność. Cytowany przez Todorovą John Gunter podsumował Bałkany następująco: …nieszczęsne i mizerne kraiki na półwyspie Bałkańskim potrafią wzniecać spory, które wywołują wojny światowe. Gunter nazywa Sarajewo grzęznącą w błocie prymitywną wioską, a konflikty polityczne na Bałkanach obscenicznymi warknięciami, które mają decydujące znaczenie dla pokoju w Europie. Wydaje się więc, że zamach na Łacińskim Moście w Sarajewie to nie tylko początek wojny, ale utrata kruchego zaufania Europy Zachodniej do tego niespokojnego regionu.

Drugi sarajewski most, Vrbanja, związany jest z historią najnowszą. 5 kwietnia 1992 roku w stolicy Bośni odbył się marsz pokojowy, w którym mieszkańcy chcieli zaprotestować przeciw podziałowi wielokulturowego miasta na strefy etniczne. Miasto było już kontrolowane przez wojska serbskie stacjonujące na pobliskich wzgórzach. Wojna wisiała w powietrzu. W pewnym momencie jeden ze snajperów oddał strzał do protestującego tłumu, który w tamtej chwili znajdował się w na moście. W ten sposób pierwszymi ofiarami wojny w Bośni stały się dwie kobiety: dwudziestoczteroletnia studentka medycyny Suada Dilberović i trzydziestokilkuletnia urzędniczka Olga Sućić. O pierwszej z nich wiemy więcej i to jej historia działa najsilniej na wyobraźnię. Karl Markus Gauss, austriacki pisarz i eseista, znawca Bałkanów, uważa, że los nieprzypadkowo wybrał właśnie tę młodą kobietę na pierwsza ofiarę wojny na Bałkanach: …pochodziła z Chorwacji, ale nie była katoliczką, lecz muzułmanką, i wprawdzie była muzułmanką, ale nie taką, jaką chcieliby widzieć chrześcijańscy fundamentaliści, czyli bez zasłony, lub choćby chusty na głowie, lecz piękną, jasnowłosą, świadomą swojej wartości kobietą, która chciała zostać lekarką i tymi wszystkimi cechami uosabiała Sarajewo znienawidzone przez zwolenników etnicznych podziałów: była człowiekiem o niejasnej przynależności etnicznej, kobietą żyjąca po miejsku.
Dziś most, na którym zginęły Suada Dilberović i Olga Sućić, nosi nazwę tych dwóch sarajewskich kobiet.

Dubrownik
Dubrownik

Most do Dubrownika

Dubrownik, jedno z najpiękniejszych miast nad Adriatykiem, to miejsce, do którego dostęp jest nieco bardziej utrudniony niż do innych dalmatyńskich atrakcji. Turysta pragnący dostać się do Dubrownika od strony Splitu musi pokonać dwie granice: chorwacko-bośniacką i, kilka kilometrów dalej, bośniacko-chorwacką. To dziwaczne, niezrozumiałe dla wielu działanie jest konieczne, jeśli chcemy odwiedzić miasto. Jak to się stało, że Dubrownik jest poniekąd poza granicami Chorwacji i dostanie się do niego wymaga przekraczania granicy z Bośnią? Wynika to z historii Dubrownika, będącego w przeszłości niezależną republiką, a który, pragnąc zachować ową niezależność od ekspansywnej Wenecji zajmującej kolejne chorwackie i dalmatyńskie terytoria, oddzielił się od reszty kraju wąskim pasmem bośniackiej ziemi. Było to możliwe dzięki porozumieniu karłowickiemu z 1699 roku, w ramach którego Dubrownik oddał Turkom miasto Neum i tym samym schował się niejako przed zakusami Republiki Weneckiej za wąskim pasmem bośniackiego wybrzeża. Tak już zostało. Neum i okolice należą do Bośni i Hercegowiny, ruch turystyczny jest w ostatnich latach spowolniony z powodu zwiększonych kontroli granicznych po wejściu Chorwacji do Unii Europejskiej i strefy Schengen.
Chorwaci próbowali ominąć Bośnię i Hercegowinę poprzez projekt mostu biegnącego nad terytorium tego kraju. W pewnym momencie uznali jednak, że lepszym pomysłem będzie budowa mostu łączącego Dalmację z półwyspem Pelješac znajdującym się w południowej części wybrzeża, w okolicach Dubrownika. Budowa mostu przebiega z wielkimi trudnościami: próbowali ją zablokować Bośniacy, którzy odbierali inwestycję jako odcięcie drogi do otwartego morza. Rząd chorwacki musiał zmienić projekt i zapewnić prześwit mostu na wysokości 55 metrów. Następnie przyszedł kryzys, który ostudził entuzjazm projektantów i wykonawców. W ostatnich latach wznowiono jednak pomysł połączenia Dubrownika z pozostałą częścią Chorwacji przez Pelješacki Most, zwłaszcza, że udało się pozyskać na ten cel fundusze europejskie i wszystko wskazuje na to, że już za kilka lat będzie można podróżować przez całą długość wybrzeża bez postoju na dwóch granicach.

 

*Słowo „Muzułmanie” pisane dużą literą odnosi się nie do przedstawicieli islamu, ale do grupy narodowościowo-etnicznej, która mieszka w Bośni i mówi po serbsku i chorwacku. Używane jest zamiennie ze słowem Boszniacy. Nie należy go mylić z Bośniakami, czyli osobami posiadającymi obywatelstwo bośniackie, ale mogące mieć jedną z narodowości występujących w tym kraju.

 

Źródła:
Ivo Andrić, Most na Drinie, Warszawa 1985
Karl Markus Gauss, Umierający Europejczycy, Wołowiec 2006
Karolina Kawczyńska, Dezintegracja Jugosławii, Most w Mostarze – symbol dialogu i wojny kultur, Poznań 2014
Władysław Kopaliński, Słownik symboli, Warszawa 2007
Maria Todorova, Bałkany wyobrażone, Wołowiec 2014
Posted on

Kolej, mosty i greckie dzieciństwo

Jeżeli chcecie sprawdzić, jak wygląda Grecja z perspektywy stałego lądu, powinniście pojechać na Półwysep Pilion. Najlepiej wybrać się jesienią lub wiosną, gdy nie ma tam tłumów Greków. Grecy całkiem nieźle rozeznają się w tym, co dobre, więc Pilion nie mógł ujść ich uwadze. Gdy potok obcokrajowców rozlewa się po Peloponezie, Chalkidiki, Cykladach i Dodekanezie, Grecy przyjeżdżają właśnie tutaj. Poza latem na Pilionie jest jednak spokojnie i wszystko toczy się leniwym, nieco sekretnym rytmem.

Oprócz wiosek z domami o łupkowych dachach, sadów jabłoni, kameralnych plaż i całego zatrzęsienia ziół i figowców Pilion ma coś jeszcze – kolejkę wąskotorową. Ta linia jest jednym z najbardziej niezwykłych przedsięwzięć inżynieryjnych, jakie powstały w Europie. Wymagała tytanicznej pracy i pomysłowości, pozwalającej górskie szczyty i skalne półki spiąć przemyślanymi mostami i zniwelować ogromne różnice wysokości. Jest jednak coś jeszcze – gdyby nie ta kolej, być może nigdy nie powstałby surrealizm.

Z 60 km linii łączącej Wolos z Milies pozostał dziś zaledwie odcinek z Milies do Ano Lechonia. Od Ano Lechonia tory odbijają ku północy, wbijając się w góry porośnięte gęstym niskopiennym lasem. Po drodze jest kilka stacji z budynkami z czasów belle epoque. Piliońska kolej jest dziś już na wpół martwa. Drewniane wagoniki ciągnięte przez żelazną lokomotywę wyruszają w trasę jedynie w weekendy i większe święta. Zamiast codziennym środkiem transportu są dziś atrakcją turystyczną.


Do weekendu było akurat daleko, zostawiliśmy więc samochód na końcowej stacji Milies i poszliśmy się przejść torami. W tym miejscu ponad wiek temu pociąg kończył bieg, dowożąc pasażerów z Wolos – jedynego większego miasta w okolicy. Taszcząc przywiezione dobra, mieszkańcy okolicznych wiosek rozlewali się falą po zboczach gór.

Opuszczając stację, minęliśmy żelazne obrotowe koło, dzięki któremu pociąg mógł ruszyć w drogę powrotną. Brak wolnej przestrzeni uniemożliwił inżynierom stworzenie pętli nawracających. Cała linia składa się z jednego tylko toru. Wjeżdżano więc lokomotywą na koło, które kilku mężczyzn obracało przy pomocy dźwigni, odwracając tym samym kierunek jazdy ciuchci.


Woda dzieciństwa

Szliśmy torami i rozmawialiśmy o Evariście de Chirico, któremu piliońska kolej wszystko zawdzięczała. W zasadzie bardziej rozmawialiśmy o jego synu. Evaristo był włoskim inżynierem i to on – na zlecenie ówczesnego premiera Grecji, Charilaosa Trikoupisa, któremu zamarzyło się opleść cały region Tesalii siecią nowoczesnej kolei – musiał wykombinować, jak poprowadzić pociąg po tych skalistych wzniesieniach, przeprowadzić przez głębokie jary i wąwozy i pokonać niemal 3-procentowe nachylenia terenu. Zajęło mu to 9 lat (1894–1903). Chirico wiedział, że w tak trudnym terenie nie uda mu się poprowadzić zwykłego pociągu. Zminiaturyzował więc całą linię, kładąc szyny w rozstawie zaledwie sześćdziesięciu centymetrów. Składy miały być lekkie, wąskie i krótkie. Stworzył szereg wieloprzęsłowych mostów i kamiennych wiaduktów, kazał też wykuć w skale półki, po których mógł puścić tory. Szliśmy jedną z nich, mając po prawej wysoką skalną ścianę, a po lewej gęstą od drzew przepaść.

Syn Evarista, Giorgio, spędził znaczną część dzieciństwa, towarzysząc ojcu nadzorującemu budowę kolei. Kiedy prace się zaczęły, miał sześć lat. Gdy masz sześć lat, trudno o lepsze miejsce do życia niż półwysep Pilion. W otoczeniu morza, gęstego lasu, szemrzących strumieni. W bliskości ojca, oskardów ryjących ziemię, drewnianych podkładów kolejowych, gigantycznych żelaznych mostów, przerw na obiad, pogawędek z robotnikami. No i kolejek, wagonów, lokomotyw. W skarbcu detali codziennego życia.

Mały Giorgio wybierał się z bratem, matką i dwojgiem pracowników kolei na wyprawy po okolicach. Dokazywał, bawił się, ale przede wszystkim patrzył.  – Morze było jak lustro – wspominał. – Nigdy w innych krajach nie widziałem już tak pięknej wody.

Nie mógł już jej ujrzeć, bo to nie o miejsce, lecz o czas chodziło. O czas dzieciństwa. Moment życia, który ukształtował go jako człowieka i artystę. Niezależnie od starań, nie da się tego już później powtórzyć.


Wzorzec czasu idealnego

Evaristo zdołał ukończyć budowę kolei i dwa lata później umarł. Dla Giorgia skończył się definitywnie pewien etap w życiu. Tak, jakby został mu wystawiony rachunek za wcześniejsze lata – pełne ekscytacji, cudownych zdarzeń, intensywności. Miał wtedy  siedemnaście lat i żył już z pędzlem i ołówkiem w dłoni. Kilka lat później namalował obrazy z małymi pociągami w tle (Godzina ciszy, Nagrodzenie jasnowidza) i został twórcą malarstwa metafizycznego, które porzucił później dla surrealizmu. W jego twórczości zawsze już był obecny pewien rys melancholii, zrodzony prawdopodobnie z nieustannego poczucia słodkiej utraty. Tych kilka lat dzieciństwa na greckim Pilionie stało się wzorcem czasu idealnego, który jednak bezpowrotnie minął.


Doszliśmy do żelaznego mostu nad jarem Taxiarhis. Szeroka konstrukcja umożliwiała torom zmianę kierunku – zataczając łagodny łuk, kierowały się teraz na południe. Poręcze wiaduktu były brązowe od rdzy. Potężne śruby wyglądały jednak na mocne i starannie zakręcone.

Patrzyliśmy na konstrukcję, myśląc o tym, że wysiłek inżyniera de Chirico poszedł na marne. Kilkadziesiąt lat po oddaniu linii do użytku, głównym środkiem transportu stały się taniejące samochody. Szybkie i zwrotne pojazdy wysłały powolną ciuchcię w niebyt. Pozostały mosty. Żelazne, solidne, spinające przeszłość z teraźniejszością, dzieciństwo ze śmiercią. Gdyby nie one, być może Giorgio de Chirico nigdy nie zostałby jednym z najwybitniejszych malarzy XX wieku.

Więcej o Giorgiu de Chirico przeczytasz tutaj.
Posted on

Zdaje mi się, że widzę… gdzie? Przed oczyma duszy mojej. Zagadki wyobraźni i marzeń sennych Giorgia de Chirico

Piazza d’Italia, 1913

Kto z nas nie lubi zagadek? Przenoszą nas w błogi i beztroski czas dzieciństwa, gdzie godzinami zaczytywaliśmy się w powieściach detektywistycznych, próbując wraz z głównym bohaterem odkryć tajemnice zaginionych przedmiotów i zbrodni doskonałych. Niemal z zegarmistrzowską dokładnością łączyliśmy kilka na pozór nic nie znaczących detali, które z czasem przedstawiały nam nowe, pełniejsze, niejednokrotnie zaskakujące rozwiązanie historii. Ach, ile w tym było radości! Ale chwileczkę… dlaczego nie moglibyśmy zakosztować tej magii raz jeszcze? Pomoże nam w tym malarstwo jednego z najważniejszych twórców nowoczesnej sztuki włoskiej, nazywanego przez teoretyków i badaczy “ojcem surrealizmu” i wszystkiego, co w sztuce tajemnicze i nieodgadnione: Giorgia de Chirico. Wybierzmy się zatem w podróż jego śladami. Ogrom tajemnic i metafizycznych szarad czeka. Podejmiecie wyzwanie?

Portret Giorgia de Chirico autorstwa Carla Van Vechten,, Library of Congress
Portret Giorgia de Chirico autorstwa Carla Van Vechtena, Library of Congress

 

Przystanek pierwszy: Grecja

Wolos, średniej wielkości miasto położone nad zatoką Morza Egejskiego. To nie przypadek sprawił, że de Chirico przychodzi na świat w miejscu, skąd Argonauci wyruszyli w wyprawę po złote runo. Wywrze ono istotny wpływ na jego przyszłą twórczość. Występujące jako stały motyw arkady, perystyle, portyki, kolumnady, place i frontony zdobne w antyczne posągi są przetransponowanym przez filtr wyobraźni wspomnieniem miast greckich i symbolem kultury śródziemnomorskiej, którą przyszły malarz ma okazję dokładnie i wnikliwie obserwować podczas wielu przeprowadzek.

Jego ojciec, pochodzący z Palermo Evaristo, pracuje jako inżynier dla włoskiego przedsiębiorstwa zajmującego się budową kolei żelaznych, co skutkuje licznymi podróżami służbowymi i ciągłą nieobecnością. Giorgio zdany jest na swoją matkę, kobietę o bardzo despotycznym charakterze. To ona podejmuje wszystkie decyzje dotyczące edukacji i czasu wolnego synów, a także decyduje o wyjeździe do Monachium po śmierci męża w 1905 roku. Niespodziewany brak ojca wpływa negatywnie na psychikę młodego mężczyzny. Giorgio pogrąża się w melancholii, do której dojdą wkrótce okresy depresji oraz gwałtowne dolegliwości żołądkowe. Przyszły artysta będzie mieć skłonność do chorób psychosomatycznych, które będą pogłębiać się w przyszłości.

 

Przystanek drugi: Monachium

Monachium jest miejscem obowiązkowego programu każdego młodego artysty greckiego. De Chirico dokonuje tutaj odkryć, które pozwolą mu na wypracowanie własnego stylu. Najcenniejszą wskazówkę i najważniejszą inspirację dla rozwoju artystycznego znajduje jednak poza murami uczelni. Monachium pierwszej dekady XX wieku przenika wciąż aura literackiego i artystycznego neoromantyzmu i symbolizmu, filozofii Fryderyka Nietzschego i Artura Schopenhauera. Monachium jest wówczas także najważniejszym w Europie ośrodkiem badań nad kulturą starożytnej Grecji i jednym z centrów studiów nad kulturą i sztuką renesansu włoskiego.

Młodego adepta sztuki szczególnie zainteresowały prace Arnolda Böcklina i Maxa Klingera. Klinger urzekł go poetyką absurdu akwafort z teki Rękawiczka, opowiadających o marzeniach sennych młodego artysty, zakochanego w nieznajomej kobiecie. Artysta odnalazł pierwsze tropy zerwania z logiką wzajemnych powiązań elementów wewnątrz malowidła oraz gigantyczne powiększenie przedmiotu, całkowicie zmieniające jego sens i funkcję. Z kolei Arnold Böcklin był dla de Chirico klasykiem “w najczystszym sensie tego słowa”. Przez połączenie pejzażu z elementami architektonicznymi kreował własny świat zaskakującego liryzmu. Duch ten obecny jest w większości dzieł malarskich de Chirico. We wczesnych pracach z okresu monachijskiego, datowanych na rok 1909, pojawiają się zapożyczenia; naśladowanie jego maniery, kompozycji oraz tematów. Böcklin stanowi niedościgły wzór i niewyczerpane źródło natchnienia: Po raz pierwszy zobaczyłem reprodukcję jakiegoś jego obrazu, kiedy byłem jeszcze dzieckiem. Wywarła na mnie wrażenie, którego nigdy nie zapomniałem i nawet dzisiaj […] za każdym razem, kiedy widzę obrazy Böcklina odczuwam dziwną radość i pełne szczęścia wzruszenie zachęcające mnie do doskonalenia się: odczuwam szczęście i wiarę, które może dać mi wyłącznie wielkie malarstwo. 

Artysta powstanie swoich obrazów wiązał także z zaskoczeniem i niespodziewanymi momentami nagłego olśnienia, czemu dał wyraz w jednym z tekstów, pisząc o Nietzschem. Jego teksty czytał już jako nastolatek, a w późniejszych latach wręcz utożsamiał się z osobą filozofa. Rok 1888, kiedy nastąpił gwałtowny atak choroby Nietzschego, był równocześnie datą narodzin de Chirico. Malarz uważał siebie za wcielenie filozofa, czemu dał wyraz w kilku dziełach: Martwa natura. Turyn 1888 (1914/1915) oraz Martwa natura. Turyn. Wiosna (1914). To za sprawą Nietzschego na wielu późniejszych obrazach pojawiają się fontanny, a samotna sylwetka Odyseusza w dziele Zagadka wieczności zamienia się w osobę wieszcza mającego wiele cech wspólnych z nietzscheańskim Zaratustrą.

 

Przystanek trzeci: Włochy

Po opuszczeniu w 1909 roku Monachium, Giorgio de Chirico podąża w kierunku ziemi swych przodków. Przez ponad trzy lata zamieszkuje m.in. Turyn, Mediolan i Florencję. Kolejne podróże zostawiają ślad w tematyce prac. Pojawiające się w tle obrazów lokomotywy starego typu, otoczone pióropuszami dymu; zegary, rozmaite instrumenty inżynieryjne i przybory miernicze symbolizują ciągłą zmianę adresu. Podobnie tytuły: Niepokój odjazdu czy Melancholia podróży. Nowe, katalityczne doświadczenia spotykają Giorgia podczas pobytu we Florencji. Pod wpływem swoistego objawienia, jakie wywarła na nim architektura Brunelleschiego, powstał pierwszy obraz z serii metafizycznych placów: Enigma jesiennego popołudnia:

Pewnego czystego jesiennego popołudnia siedziałem na ławie pośrodku Piazza Santa Croce we Florencji. Oczywiście nie widziałem tego placu po raz pierwszy. Wychodziłem właśnie z długiej i bolesnej choroby wewnętrznej i byłem w stanie chorobliwej wręcz wrażliwości. Jesienne słońce, zimne i nieprzyjazne, oświetlało posąg i fasadę kościoła. Wtedy miałem dziwne wrażenie, że patrzę na te rzeczy po raz pierwszy i kompozycja mojego obrazu stanęła mi przed oczami… Tym niemniej ten moment jest zagadką dla mnie z powodu swej niewytłumaczalności.

Owo pojęcie zagadki już na zawsze będzie mu towarzyszyć, o czym doskonale świadczą słowa zawarte na autoportrecie z 1911 roku: Et quid amabo nisi quod aenigma est? (“Co ukocham, jeśli nie tajemnicę?”).

Giorgio de Chirico, „Melancholia i tajemnica ulicy”, 1914
Melancholia i tajemnica ulicy, 1914

 

Przystanek czwarty: Paryż

Stolica Francji stanowi schronienie przed służbą wojskową. Giorgio de Chirico ucieka do niej w 1911 roku i zamieszkuje z młodszym bratem, Andreą, znanym w szerokich kręgach jako Alberto Savinio. Braci od zawsze wiąże bliskość intelektualna i doskonałe porozumienie. Nazywają siebie „Dioskurami”, porównując się do mitologicznych bliźniaków, Kastora i Polluksa, i czerpią wzajemne inspiracje ze swych działalności. Dzięki koneksjom młodszego brata, Giorgio wkracza do paryskiego środowiska artystycznego. Brzemienna w skutkach okaże się szczególnie znajomość z poetą Guillaume Apollinaire’em, który stanie się głównym piewcą i krytykiem sztuki Włocha. Apollinaire bodaj jako pierwszy docenił talent i nieokiełznaną wyobraźnię młodego malarza, którego płótna, niepokojące tematyką, kompozycją i zaskakującymi tytułami, konstruowane z pedantyczną wprost dyscypliną malarską, nie przypominały niczego, co wówczas lub kiedykolwiek wcześniej można było oglądać w ogarniętym kubistyczną gorączką Paryżu. Nic dziwnego zatem, że de Chirico zadedykował mu jeden ze swych obrazów. Postać poety przedstawiona jest na płótnie dwukrotnie – na pierwszym planie, w czarnych okularach z twarzą zwróconą na wprost oraz w tle, gdzie ujęta jest z profilu. Ta twarz widziana z profilu, z zarysowanym białym kręgiem na wysokości czaszki, przypomina swą formą tarczę strzelniczą. Dwa lata później Apollinaire zostanie poważnie zraniony odłamkiem pocisku, właśnie w to miejsce, tuż przy skroni. Co najciekawsze, ów portret pierwotnie nie miał nic wspólnego z osobą poety. Za wyjątkiem autoportretów, de Chirico nie tworzył wizerunków żywych osób. W zakres jego tematyki wchodziły mitologiczne postaci, takie jak Ariadna czy Zeus, oraz abstrakcyjne figury Poety bądź Filozofa. Prawdopodobnie tytuł został zmieniony na prośbę samego mistrza słowa.

Dzięki nowo nawiązanym znajomościom malarz wystawia swoje dzieła na Salonie Jesiennym i Salonie Niezależnych, gdzie wzbudza ożywione zainteresowanie. Pojawiają się nowe tematy prac, jednakże nie wykraczają poza znane już, nieustanne tropienie zagadki życia, przemijania i śmierci. Zagadki, którą zgodnie z ustaleniami nadrealistów pragnął rozwiązać, badając nieprzebrane pokłady marzeń sennych. Szczególnie jest to widoczne w grupie włoskich placów, zwanych Place d’Italie (Piazza d’Italia). Cały cykl został zbudowany wokół melancholii, tradycyjnego tematu malarstwa europejskiego. Wpisując się w tę tradycję, de Chirico jednocześnie wprowadza do niej nowe, osobiste elementy: boginię Ariadnę (jako symbol melancholii) oraz właściwe tylko jemu rozwiązania formalne. Malarz powraca do wspomnień z Włoch. Na włoskich placach ustawia posągi Ariadny, z którą Nietzsche łączył mit ducha wiedzy, a zatem zagadki, tajemnicy. Posąg Ariadny otaczają portyki – symbol kobiecości. Pozioma świetlna smuga kończącego się dnia podkreśla melancholijny charakter tej sceny. Ową charakterystyczną dla tego malarstwa atmosferę tajemnicy i nostalgii, zaskoczenia i niepokoju, zawdzięczamy nie tyle samym przedmiotom, ile raczej ich osobliwemu sąsiedztwu. To zderzanie, konfrontowanie przedmiotów powszechnie znanych w tak zadziwiające grupy wydaje się służyć przekazywaniu jakiegoś utajonego przesłania, jakiejś zagadkowej treści. Osobliwy świat de Chirico pozwala nam przypuszczać, że obcujemy z jakąś prawdą wewnętrzną, zaszyfrowaną dla postronnych. Nieprzekładalność tej prawdy na język zrozumiałych pojęć w niczym nie osłabia magii oddziaływania obrazów zniewalających nas właśnie swoją tajemniczością, nieokreślonym niepokojem i melancholią.

 

Stacja główna: Włochy

Kiedy Italia przyłącza się do wojny, de Chirico – uznany za niezdolnego do walki – trafia do szpitala dla nerwowo chorych Villa del Seminario, koło Ferrary. Po paru miesiącach pobytu poznaje malarza Carla Carrà, z którym zakłada szkołę malarstwa metafizycznego, znanego od tej pory jako pittura metafisica. Artyści łączą, zestawiają razem puste place, wieże, dworce, przedmioty o wyraźnym ładunku symbolicznym, z manekinami. Wszystko to ukazane jest w gamie czystych kolorów, nasycone wrażeniem sztuczności tego, co realne. Zdaniem Carrà malarstwo metafizyczne winno dążyć do pewnej wierności w stosunku do rzeczywistości zastygłej na skutek bezruchu wizji. Poglądy te przyciągną uwagę malarza Giorgia Morandiego. Powstała w ten sposób grupa malarzy metafizycznych przetrwa do roku 1920.

Połączenie elementu onirycznego z realistycznym opisem rzeczywistości sprawi, iż malarstwem metafizycznym zaczną interesować się surrealiści. Panująca na płótnach metafizyków atmosfera „niepokojącej dziwności” jest bardzo bliska ideom surrealistów, pragnących „zmienić życie”, wyprowadzając obrazy z podświadomości i znosząc granice między jawą a snem. Szczególną atencją cieszą się zwłaszcza sylwetki manekinów. Jedna z czołowych badaczek sztuki surrealizmu, prof. Krystyna Janicka, zauważa, że na ogół są to twory człekokształtne, o gładkich, jajowatych głowach, pozbawionych wszelkich wklęsłości i wypukłości, natomiast obdarzone znakiem nieskończoności lub doń zbliżonym. Ich pozbawione rąk korpusy są naznaczone czasem liniami przypominającymi krawiecki ścieg i wsparte na drewnianych nogach o wymodelowanej dokładnie muskulaturze. Manekiny bardzo często przybierają pozy medytacyjne, typowe dla antycznych posągów: Prorok (1915), Niepokojące muzy (1917), bądź pochylają się ku sobie, nie wiadomo czy z przyjacielskich, czy może wrogich pobudek, jak np. Hektor i Andromeda (1917). Dwuznaczność ich istoty i zachowania potęguje nieokreśloność miejsca, w których się znajdują.

Z czasem owe niepokojące marionetki zostaną zastąpione przez metafizyczne wnętrza. To, co dawniej odgrywało jeszcze rolę przestrzeni, jest teraz jedynie stosem ram, ekierek i obrazów w obrazie. Wszystko zaczyna być czystą geometrią. Czasem centrum obrazu zajmują sztalugi z umieszczonym na nich obrazem przedstawiającym zazwyczaj jakiś pejzaż. Uzyskany w ten sposób efekt “obrazu w obrazie” stanie się ulubionym chwytem formalnym wielu malarzy surrealistycznych. W innych dziełach centrum kompozycji zajmuje coś na kształt panoplium z realistycznie odmalowanych herbatników. Obrazy te zdają się szydzić z dobrodziejstw cywilizacji, wyjaławiającej świat ze wszystkiego, co naturalne i spontaniczne.

 

W 1918 roku, kiedy w Rzymie odbywała się wystawa metafizycznych obrazów de Chirico, artysta odwiedzał muzea, wnikliwie studiując i kopiując dzieła dawnych mistrzów. Jak wspominał w dzienniku Memorie della mia vita, odkrył w nich nie tylko arcydzieła, lecz przede wszystkim znakomite malarstwo. Zwłaszcza jeden z obrazów Tycjana wywarł na artyście tak ogromne wrażenie, że określił ten moment jako “powtórne narodziny”. Tak oto de Chirico stał się malarzem klasycznym, co spotkało się z ostrą krytyką. Nastąpiło rozczarowanie brakiem nowoczesności na ostatnich płótnach malarza, ganiono je i odmawiano im miana dzieł współczesnych. Sam artysta staje się coraz bardziej nieznośny. Z wiekiem postanawia kontrolować całą swoją produkcję artystyczną, twierdząc, że większość z dostępnych na rynku prac jest falsyfikatem. Dojdzie do tego, że zaskarży do sądu weneckie Biennale, winne – jak twierdzi – wystawienia w 1948 roku kilku jego dawnych płócien bez zezwolenia. Po wielu incydentach zarówno muzea, jak i prywatne galerie nie śmiały wystawiać jego dzieł bez wcześniejszego zezwolenia, gotów był bowiem sam zdejmować je ze ścian. Pryska czar i magia, a zagadka zostaje schowana na dno szuflady.

Zapłata wróżbity, 1913
Zapłata wróżbity, 1913


Przystanek końcowy

Giorgio de Chirico to artysta trudny do zakwalifikowania – na wskroś nowoczesny, a równocześnie programowo anty-awangardowy, działający na przekór modom, a mimo to niezwykle opiniotwórczy. Jego teoretyczna wykładnia wywarła ogromny wpływ na rozwój awangardowych kierunków artystycznych, zapowiadała pojawienie się surrealizmu oraz niemieckiej nowej rzeczowości czy – szerzej – zjawiska realizmu magicznego w sztuce europejskiej. Yves Tanguyzwierzał się nawet, że spotkanie z malarstwem de Chirico stanowiło zwrotny punkt w jego życiu, który ostatecznie zadecydował o poświeceniu się malarstwu, bowiem w 1923 roku, w Paryżu, jadąc autobusem, zauważył przez okno na wystawie jakiejś galerii obraz, który wywarł na nim piorunujące wrażenie. Aby go jak najszybciej zobaczyć z bliska, wyskoczył w biegu z autobusu. Obrazem tym było dzieło de Chirico.

Również współcześnie artysta inspiruje wielu twórców. Jego obraz Melancholia i tajemnica ulicy znajduje się na okładce płyty Ultima Thule zespołu Armia, a Ślepy mędrzec – na Misterioso muzyka Theloniousa Monka. Także przednia strona singla Thieves like Us zespołu New Order bazuje na pracy de Chirico, Zły duch króla. Co więcej, jeden z najważniejszych włoskich reżyserów, Michelangelo Antonioni, nie wypiera się swych fascynacji i chyli czoła przed geniuszem malarstwa metafizycznego.

A Wy? Przyjmujecie nowe zasady gry? Zagadka nadal nie została rozwiązana…

Posted on

O Juliuszu Cezarze

Gdy miał lat trzydzieści jeden, płakał w Hiszpanii nad faktem, że w jego wieku Aleksander Macedoński był już panem świata, on zaś nadal niewiele osiągnął. Jakiś czas później stanął jednak na czele długiego korowodu władców Rzymu; jednym przekroczeniem Rubikonu zmienił bieg historii, wzniósł podwaliny pod późniejsze Imperium Romanum i rozpoczął długotrwały proces transformacji państwa chylącego się ku upadkowi, który dokończył jego stryjeczny wnuk. Jego biografii powstały setki, gdyż od wieków fascynuje lub bulwersuje kolejne pokolenia historyków, archeologów i filologów.

Dziś mijają 2063 lata od jego śmierci. Kim był Gajusz Juliusz Cezar? Czy tyranem i szaleńcem opętanym manią wielkości i pragnącym zniszczyć Republikę, jak głosili jego wrogowie, czy może po prostu zdolnym rzymskim wodzem, którego los przez przypadek pchnął na drogę do boskości?

W cieniu posągu

Półmrok w teatrze. Cisza przerywana oddechami. Dwudziestu trzech mężczyzn spogląda na swe dzieło. Krwawe dzieło. Patrzą w przerażeniu, bo to, na co się przed chwilą porwali, to świętokradztwo – zabili człowieka. Patrzą w narastającej euforii, bo to, czego dokonali, to zabójstwo tyrana. Gdy ich oddechy uspokajają się, a rytm wzburzonych serc zwalnia, na twarzach pojawiają się oznaki radości, dumy, triumfu. Jeden za drugim odrzucają sztylety i wybiegają na ulice Miasta, głośno krzycząc. Uwolnili Republikę od niechcianego dyktatora, od tego, który zamierzał sięgnąć po koronę królewską, tak znienawidzoną wśród ludu rzymskiego. Ale ludzie na ulicach spoglądają na nich w przerażeniu. Nikt nie wiwatuje. Nikt nie wznosi okrzyków. Śmiertelny strach pada na lud, na senatorów, a wreszcie na tych, którzy przed chwilą tak pewnie i zdecydowanie zadawali ciosy. Nie ma święta. Zaczyna się zamęt i żałoba.

A u stóp posągu Pompejusza leży owinięta w togę postać. Umierający zasłonił się, by nawet w godzinie śmierci zachować godność. Nikt nie ujrzy jego hańby. Każdy, kto go ujrzy martwym, zaświadczy, że Gajusz Juliusz Cezar był panem sytuacji do samego końca.

Idy Marcowe

Wydarzenie to przeszło do historii jako Idy Marcowe. Cezar otrzymał dwadzieścia trzy ciosy sztyletem. Tylko dwa okazały się śmiertelne. Spiskowcy byli tak przerażeni, że uderzali na oślep, zadawali ciosy niczym zgraja rozwścieczonych dzieci, ale ponieważ ślubowali, że wszyscy przyłożą do zabójstwa rękę, żaden z nich nie mógł się cofnąć w ostatecznej chwili. Dla Cezara atak stanowił spore zaskoczenie, ale też odezwał się w nim zaprawiony w boju wódz i początkowo zdołał się osłonić. Kolejnych ostrzy było jednak zbyt wiele, by mógł wyjść cało z tego pojedynku.

A przecież mało brakowało, by odwrócić los i pokrzyżować szyki Parkom, które tego dnia zdecydował przeciąć nić życia dyktatora! W noc poprzedzającą zabójstwo Kalpurnia, żona Cezara, miała proroczy sen, i gdy się obudziła, ubłagała męża, by nie udawał się na posiedzenie senatu. Zabójcom udało się jednak w podstępny sposób wywabić go z domu. Po drodze otrzymał list od pewnego człowieka wtajemniczonego w zamiary spiskowców, jednak nie dane mu było go przeczytać, toteż wsunął go między zwoje trzymane pod pachą. Ostatnim, który mógł odwrócić los, był wieszczek Spurinna, który wielokrotnie napominał Cezara, by strzegł się idów marcowych. Gdy, krocząc do Teatru Pompejusza, Cezar zauważył go w tłumie, zawołał ponoć: Oto nadeszły idy marcowe!, na co Spurinna odparł: Tak, ale jeszcze nie minęły…

 

Boski Juliusz

– Tak brzmi tytuł pierwszej księgi Żywotów Cezarów Swetoniusza, nota bene otwierającej jego dzieło, zawierającej biografię Gajusza Juliusza Cezara, bez wątpienia jednego z najsłynniejszych Rzymian; człowieka, który pchnął koleje losów Republiki na zupełnie inne tory. Czy dokonał tego świadomie, czy nie, pozostaje kwestią nierozwiązaną. Co ciekawe, Swetoniusz zalicza go w poczet cesarzy, choć polityk tak naprawdę nigdy nim nie był – swą karierę zakończył jako dożywotni dyktator.

Wśród długiego korowodu rzymskich wodzów sprzed epoki Cesarstwa (a także i po, jakkolwiek znamy ich z późniejszego okresu znacznie mniej) Cezar zajmuje bez wątpienia miejsce szczególne. Ze źle przepasanego młodzieńca o elegancko utrefionych włosach, jak zwykli wytykać mu nieprzyjaciele, stał się najważniejszą osobą w państwie. Na długiej i wyboistej drodze politycznej i militarnej pokonał wszystkich swoich wrogów. Jego wojenne dokonania długo by wyliczać, dość wspomnieć więc te najważniejsze: podbił Galię oraz jako pierwszy Rzymianin przekroczył Ren i dotarł do Brytanii. Już jako dyktator wprowadził szereg reform usprawniających życie w Republice. Jednak to nie powyższe dokonania świadczyły o jego wielkości, a raczej dominująca cecha charakteru, która nie pozwalała mu się poddać, nawet gdy sytuacja wydawała się beznadziejna: niezłomność.


Tyran czy ulubieniec bogów?

Życie Cezara przypadło bez wątpienia na czasy trudne, być może najtrudniejsze w całych dziejach Republiki Rzymskiej. Przyszedł on na świat 12 lipca 100 r. p.n.e., kiedy Republika swe najświetniejsze lata miała już dawno za sobą i, od mniej więcej trzech dziesięcioleci, z coraz większym impetem chyliła się ku upadkowi. Rozłam w państwie zaczął się od wystąpienia braci Grakchów, którzy jako trybuni ludowi stawali w obronie plebsu uciśnionego przez bogatych patrycjuszy. Od czasu ich wystąpień, a później tragicznej śmierci, społeczeństwo podzieliło się na dwie frakcje – optymatów i popularów, czyli odpowiednio przedstawicieli patrycjuszy i plebejuszy. Ugrupowania te występowały przeciw sobie zaciekle najpierw w senacie, a potem na ulicach Miasta; wreszcie doszło do pierwszej wojny domowej. Na czele optymatów stał Korneliusz Sulla. Jego politycznym przeciwnikiem był natomiast Gajusz Mariusz, wuj Cezara; po jego śmierci zastąpił go Korneliusz Cynna – teść naszego bohatera. Volens nolens, Cezar odziedziczył więc określoną przynależność polityczną, z którą identyfikował się całe życie, choć pochodził przecież z patrycjuszowskiego rodu Juliuszy, a gens Iulia mogła poszczycić się boskimi korzeniami: wywodziła się wszak od samej Wenus i jej potomka Eneasza. Przynależność i poglądy polityczne zdeterminowały całe życie Cezara i stały się niejako również przyczyną jego śmierci, gdyż nowatorskie reformy godzące w bogaczy wywoływały ogromne wzburzenie wśród tych ostatnich. Patrycjusze – w większości krótkowzroczni i skorumpowani – uważali, że Cezar zdradził swój stan, a ponadto sam w sobie jest niebezpieczny. Opinia taka krążyła o nim już od najwcześniejszych lat młodości, odkąd Sulla, dzięki wstawiennictwu możnych protektorów, darował życie młodzieńcowi w źle przepasanej todze, napominając wszakże, że drzemie w nim wielu Mariuszów.

W oczach swoich współczesnych Cezar jawił się jako tyran ogarnięty pragnieniem zdobycia królewskiej korony, a królowie zdecydowanie źle się kojarzyli republikanom. Widziano go jako szaleńca pragnącego burzyć status quo. Po śmierci, z naturalnych powodów, jak to często bywa, został gloryfikowany, jakkolwiek jego dwaj najwybitniejsi biografowie starali się zachować obiektywność. Z dzisiejszego punktu widzenia trudno ocenić go bezstronnie. W zasadzie do momentu konsulatu, czy raczej drogi do jego zdobycia, nic nie wskazywało na to, by Cezar posiadał jakieś wybujałe ambicje polityczne. Przeszedł zwyczajowy cursus honorum w mniej więcej wyznaczonym na to czasie, a jeżeli urzędy zdobywał przy pomocy łapówek i innych niezbyt chwalebnych metod, to nie było to w ówczesnym systemie politycznym niczym nadzwyczajnym. Łapówkarstwo kwitło i miało się dobrze; może jedynie zatwardziały konserwatysta, jakim był Katon Młodszy, mógłby brzydzić się tym systemem (co zresztą nie zabroniło mu przyjmować pieniędzy od klientów Rzymu, kiedy sprawował funkcję namiestnika Cypru). Dopiero gdy w grę wszedł konsulat, a po jego zakończeniu uzyskanie odpowiedniej prowincji, Cezar pokazał swą twarz drapieżnego polityka, który nie cofnie się przed niczym, by osiągnąć to, czego pragnie.

Jednak nawet wówczas nie można było stwierdzić, że jego ambicje wykraczały poza inne przejawiane w Rzymie. Jako konsul walczył co prawda zaciekle o przeforsowanie swych ustaw, w tym najważniejszej ustawy agrarnej, w trakcie czego nie wahał posunąć się do użycia bojówek, ale robił to w trosce o lud rzymski (oraz swojego sojusznika i zięcia Pompejusza). Troskę o plebs wykazywał we wszystkich swoich politycznych posunięciach, jakkolwiek tenże plebs służył mu do forsowania ustaw. Nie wahał się w bezlitosny sposób usuwać swoich politycznych przeciwników, jak choćby Cycerona, którego rękami swego zaufanego człowieka, Klodiusza, zdołał skazać na wygnanie, by nie wadził mu podczas jego nieobecności w Mieście w związku z udaniem się na prowincję. Dla politycznego sojuszu oddał swą córkę Julię, słynącą z urody i wdzięku w całym Rzymie, za starszego od niej o dwadzieścia cztery lata Pompejusza – jednak małżeństwo to należało do bardzo udanych. Czyniąc to wszystko, Cezar miało co najwyżej na uwadze swoje namiestnictwie w Galii; jego myśl nie sięgała zapewne dyktatury czy tytułu królewskiego.

Przy wszystkich jego politycznych sprawkach, mniej lub bardziej chlubnych, darzony był niezwykłą miłością przez lud. W oczach przeciętnego obywatela Cezar bynajmniej nie uchodził za tyrana, wywrotowca, czy kim jeszcze chcieli go widzieć optymaci. Jako edyl organizował wspaniałe widowiska, zadłużając się przy tym niebotycznie, by nasycić oczy i brzuchy motłochu, wiecznie spragnionego chleba i igrzysk. Cokolwiek zresztą czynił, wszem i wobec rozgłaszał, że robi to w trosce o lud właśnie – i nawet jeśli nieco mijał się z prawdą, to rzeczywiście wykazywał dużo większą troskę o warstwy mniej uprzywilejowane, niż jego koledzy z senatu.

 


Polityk

Jako polityk Cezar obdarzony był dalekowzrocznością, której brakowało zarówno jego sojusznikom, jak i politycznym przeciwnikom. Bodajże jako pierwszy dostrzegał zmiany, jakim poddała się w ciągu wieków Republika. Za jego czasów Rzym już dawno przestał być osadą w Lacjum czy miastem-państwem na wzór greckiej polis. Ustrój w nim panujący porażał swym archaizmem w wielu aspektach. Rzymianie nie chcieli lub nie potrafili ujrzeć tego, co widział Cezar – że Rzym stał się metropolią, że de facto już jest wielkim imperium i wymaga zmian i reform w wielu dziedzinach, nie będąc w stanie funkcjonować w dotychczasowy sposób jako maleńkie italskie państewko. Wizja ta wprawiała politycznych wrogów Cezara w przerażenie, być może dlatego, że gdyby zechcieli otworzyć się na świat i przyjąć do wiadomości polityczną koncepcję Cezara, musieliby wyrzec się wielu swych dóbr i przywilejów. Musieliby wyzbyć się swej ksenofobii, oni, mieszkańcy miasta, w którym większość ludności stanowił element napływowy. Musieliby uznać, że ludy podbitych prowincji mają takie samo prawo uzyskania obywatelstwa, ba!, nawet powinni je uzyskać, by czuć się Rzymianami, a co za tym idzie, by narodziły się w nich patriotyczne uczucia. Taki punkt widzenia był póki co nad Tybrem nie do zaakceptowania. Nic więc dziwnego, że Cezara postrzegano jako zagrożenie – godził przecież w istniejące normy, łamał je podług uznania i naginał wedle swoich wizji formowania rzymskiego świata.

 

Imperator

Nie można zaprzeczyć, że armia darzyła Cezara autentycznym uczuciem. Rzadko który wódz potrafił nawiązać tego rodzaju relacje z żołnierzami – wcześniej udało się to chyba tylko Aleksandrowi Wielkiemu, który do swoich towarzyszy broni zwracał się „hetairos”. Zwrotu „towarzysze” używał również Cezar, zmniejszając tym samym dystans między sobą a legionistami. Jako wódz nie wahał się dzielić z nimi trudów kampanii wojskowych. Znany był z tego, że razem z żołnierzami sypiał na gołej ziemi, za całe posłanie mając płaszcz; w trudnych momentach, jak choćby oblężenie Avaricum, głodował razem z nimi, a gdy dochodziło do rozdziału łupów, nie żałował żadnemu z nich stosownego zysku. Chętnie rozdawał nagrody i odznaczenia, nie szczędził na premiach dla najlepszych legionistów, regularnie awansował najbardziej walecznych, a nade wszystko podtrzymywał ich na duchu i dbał o ich morale.

Gdy zachodziła potrzeba, nie wahał się odsyłać swego wierzchowca i stawać do walki ramię w ramię z żołnierzami. Jego legiony gotowe były iść za nim wszędzie. Gdy w 49 r. p.n.e. zdecydował się przekroczyć Rubikon, wydając tym samym wojnę Republice, nie zdezerterował ani jeden żołnierz – co innego legaci, którzy, kierowani różnymi pobudkami, przechodzili na stronę wroga. Tym jednak Cezar odsyłał ich wyposażenie, łącznie z koniem i namiotem, i dawał swoje błogosławieństwo, nie zmuszając nikogo do walki po swojej stronie. Znany był również ze swojej łagodności w stosunku do pokonanych. Gdy w wojnie przeciwko Pompejuszowi trafił mu się w niewolę jeden z najzacieklejszych wrogów, Gnejusz Domicjusz Ahenobarbus (nota bene przodek późniejszego cesarza Nerona), Cezar nie uczynił mu najmniejszej szkody, do głowy nie przyszło mu go zabić – odesłał go całego i zdrowego do obozu wroga, wiedząc, że ten nie ustanie w walce przeciwko niemu. Najbardziej wymowny jest jednak epizod związany ze śmiercią Pompejusza. Gdy Cezar przybył do Egiptu, przyniesiono mu w koszu odciętą głowę i rękę byłego zięcia, a potem zaciekłego wroga. Na ten widok Cezar – żołnierz, wódz, polityk – zapłakał, zabójców zaś ukarał śmiercią.

 

Człowiek

Historycy, wysławiając lub krytykując czyny Juliusza Cezara, pomijają często jeden bezsprzeczny fakt: był on nie tylko politykiem, wodzem, dyktatorem, ale przede wszystkim człowiekiem. Jako taki nie mógł być pozbawiony wad czy słabości ani też wolny od popełniania błędów. Należy jednak przyznać, że w życiu politycznym człowiek ów nie kierował się uczuciami, a jedynie chłodnym umysłem, jakkolwiek w życiu prywatnym pozwalał sobie na rozmaite namiętności. Głośny był jego wieloletni romans z Serwilią; w Rzymie uchodził zresztą za niepoprawnego uwodziciela i taką też sławą cieszył się wśród swoich legionistów. Lubił otaczać się zbytkiem i bogactwem, a swej kochance sprawił pierścionek z perłą wartą milion sestercji. W młodości nie szczędził czasu i pieniędzy na rozmaite zabiegi upiększające, co niestety na nic się nie zdało, gdyż na starość dopadła go łysina, nad czym zresztą wielce ubolewał. Nie należał z pewnością do wiernych małżonków, chociaż dbał o dobre imię swoich żon.Opinię publiczną zbulwersował głośnym romansem z Kleopatrą i faktem, że uznał za swojego poczętego z nią syna, co godziło w rzymskie poczucie przyzwoitości. Był znakomitym mówcą, ponoć drugim w Rzymie po Cyceronie, dobrym prawnikiem, utalentowanym pisarzem i poetą, wykazywał wszechstronne zainteresowania, był genialnym strategiem, a przy tym wszystkim natura obdarzyła go ogromną inteligencją i sporym poczuciem humoru. Na tle odzianych w białe togi rzymskich patrycjuszy wyróżniał się niczym kolorowy rajski ptak wśród pospolitych wróbli, a jako taki nie mógł nie wzbudzać zawiści i niechęci.

 

Gdy przeminęły

Zabójstwo Cezara okazało się kamieniem, który poruszył lawinę. Spiskowcy, na czele których stali Gajusz Kasjusz Longinus i Marek Juniusz Brutus, nota bene przyjaciel Cezara, przekonani byli, że czynem swym przywrócą dawny porządek. Niestety, mylili się, gdyż w swych planach nie brali pod uwagę całej masy różnych czynników, choćby uwielbienia, jakim Cezara darzył lud. Gdy kilka dni po śmierci dyktatora otwarto jego testament, okazało się, że sporządził on hojne zapisy na rzecz obywateli, co wywołało falę zamieszek. Lud w porywie żalu, a także w hołdzie dla uwielbianego dyktatora, porwał ciało z katafalku i złożył na naprędce wzniesionym stosie, który powstał ze wszystkiego, co tylko zdołano przynieść na forum – stołów, łóżek, wszelkiego rodzaju drewnianych sprzętów. Mordercy zrozumieli, że ich dni w Mieście są policzone i czym prędzej jak niepyszni uciekli na Wschód, gdzie w końcu dopadła ich karząca ręka Nemezis.

Kilka dni po śmierci Cezara na niebie ukazała się świetlista kometa, którą wieszczkowie uznali za dowód, że dyktator został włączony w poczet bogów. Gdy kilka lat później stryjeczny wnuk Cezara, Gajusz Oktawiusz, znany światu jako Oktawian August, sięgnął po władzę i uczynił z Republiki imperium pod nazwą pryncypatu, pierwszą rzeczą, jaką uczynił, było proklamowanie swego przybranego ojca bogiem. Od tej pory Cezar nosił przydomek „boski” – divus. Osiągnął więc po śmierci znacznie więcej, niż pragnąłby za życia.

 

Śmierć Cezara wyznaczyła kres Republiki. Po Idach Marcowych nastąpił długi okres chaosu i wojen, z których ostatecznie zwycięsko wyszedł Oktawian August. Ów stryjeczny wnuk Cezara zdołał na zgliszczach Rzymu zbudować wspaniałe imperium, bodajże najwspanialsze w dziejach Europy, które trwało niemal pół wieku. Być może gdyby nie zdradzieckie ciosy, które owego marcowego przedpołudnia spadły na zdumionego dyktatora, nigdy by do tego nie doszło, gdyż Cezar nie zdołałby dokonać tego, co udało się Oktawianowi. Świat nie był na niego przygotowany, a on sam bez wątpienia wyprzedził swoją epokę o co najmniej pokolenie. Marzenie urzeczywistniło się w dziele jego następcy.

Posted on

William Graves, Wild olives. Life in Majorca with Robert Graves

Zapiski Gravesa juniora obejmują okres blisko pół wieku, jednak ich większa część działa jak powiększające szkło skupione na Hiszpanii tuż po zakończeniu II wojny światowej. Pokazują świat, który przeminął; świat, w którym plaże Majorki były puste i dzikie, rytm dnia wyznaczały posiłki spożywane z całą rodziną, a do szkoły dzieci chodziły na piechotę przez malownicze majorkańskie wzgórza.

W Dei pokazywany jest film dokumentalny o Gravesie. Jedno z czarnobiałych ujęć pokazuje ręce pisarza – uwagę zwracają brudne paznokcie. "Jak pięknie" – myślę – "pracował w ziemi, którą kochał". Dopiero podczas zwiedzania jego starego kamiennego domu dowiaduję się, że nie był miłośnikiem tego typu zajęć, a paznokcie znaczył mu tylko wylewany obficie atrament. Na zdjęciu: piękna roślinność w ogrodzie Gravesów.
W Dei pokazywany jest film dokumentalny o Gravesie. Jedno z czarnobiałych ujęć pokazuje ręce pisarza – uwagę zwracają brudne paznokcie. “Jak pięknie” – myślę – “pracował w ziemi, którą kochał”. Dopiero podczas zwiedzania jego starego kamiennego domu dowiaduję się, że nie był miłośnikiem tego typu zajęć, a paznokcie znaczył mu tylko wylewany obficie atrament. Na zdjęciu: piękna roślinność w ogrodzie Gravesów, fot. Uri Wollner

Z tą w przeważającej mierze idylliczną rzeczywistością kontrastuje drugi fundament życia Williama – ekscentryczny ojciec, słynny poeta i pisarz, autor głośnej powieści Ja, Klaudiusz i ponad 120 innych książek. Niewierny żonie (matce narratora), wiecznie skupiony na poszukiwaniu inspirującej go kobiety, którą uważa za wcielenie Muzy, w dojrzałym wieku zmagający się z postępującą demencją – w niczym nie przypomina innych ojców w małej hiszpańskiej wiosce. I choć jest on w Dzikich oliwkach postacią drugoplanową, to przecież właśnie dzięki niemu i obok niego William buduje swoją własną tożsamość, odnajduje swą drogę. Warto, by jego hiszpańskie wspomnienia znalazły tłumacza na język polski.

Canellun – dom Roberta Gravesa na Majorce, fot. Uri Wollner
Canellun – dom Roberta Gravesa na Majorce, dziś muzeum. Fot. Uri Wollner

 

William Graves, Wild olives, Pimlico, Londyn 2001
Posted on

Na moście w Avignon

Most świętego Bénézeta (prowansalska wersja imienia Benedykt) wpisany jest dzisiaj na listę Światowego Dziedzictwa Unesco. Szacuje się, że podziwia go ponad 300.000 turystów rocznie, choć z XII-wiecznej konstrukcji zachowały się jedynie 4 arkady oraz wieża Filipa IV Pięknego. Według jednej z tradycji most nie został ukończony i nigdy nie sięgnął do drugiego brzegu, jednak jest to niezgodne z zachowanymi źródłami ikonograficznymi, na których widzimy most wzniesiony w całości.

Historia

Budowę mostu rozpoczęto najprawdopodobniej w roku 1177, a ukończono 8 lat później. Konstrukcja stanowiła w owych czasach jedyną przeprawę na południowym Rodanie, prędko stając się ważnym szlakiem komunikacyjnym dla pielgrzymów podróżujących między Italią a Hiszpanią. Most liczył sobie 900 m długości; wspierał się na 22 przęsłach. Niestety wielokrotnie niszczyły go powodzie, zaś w XVII stuleciu zdecydowano o zaprzestaniu jego ciągle powtarzających się remontów.

 

Most Bénézeta stanowił połączenie między Pałacem Papieskim a Villeneuve, gdzie kardynałowie z upodobaniem wznosili swoje podmiejskie wille, chcąc uciec od szumu i zanieczyszczeń. Warto wspomnieć, że Petrarka nazywał Avignon najbardziej śmierdzącym miastem świata

Legenda

Jak to często z zabytkami bywa, z mostem w Avignon związana jest pewna legenda. Otóż niejaki Bénézet, od którego pochodzi nazwa konstrukcji, otrzymał nakaz połączenia brzegów Rodanu od samego Boga, który przemówił do niego, gdy mężczyzna – miejscowy pasterz – spędzał czas ze swoją trzodą. Pan Niebios zesłał nawet swego anioła, który towarzyszył Bénézetowi podczas wizyty u biskupa. Duchowny miał wspomóc przedsięwzięcie. Hierarcha kazał Bénézetowi udowodnić, że sprawa ma charakter pozaziemski, a ten dźwignął wówczas wielką i ciężką skałę, której nawet trzydziestu siłaczy nie było w stanie poruszyć, i zaniósł ją sprzed pałacu biskupiego na brzeg Rodanu. Obserwując ten niewątpliwy cud, mieszkańcy Awinionu założyli tzw. „Bractwo Mostowe” i przeprowadzili kwestę na rzecz wzniesienia mostu. Do dziś zachowała się romańska kaplica, w której rzekomo pochowano pasterza.

Tańce, piosenki, poezja

Podczas corocznego festiwalu teatralnego na moście Pont Saint-Bénézet obejrzeć można spektakle taneczne, nawiązujące do słynnej piosenki, która dla odmiany wywodzi się ze średniowiecznej przyśpiewki: Sur le Pont d’Avignon (Na moście w Awinion). Opowiada ona o  zabawach na moście, a jej kolejne zwrotki wymieniają tańczących panów, damy, żołnierzy i muzyków. Rzeczywiście okolica mostu nad Rodanem stanowiła ulubione miejsce rozrywki mieszkańców miasta. W Polsce tytuł Na moście w Awinion kojarzy się przede wszystkim z wierszem Krzysztofa Kamila Baczyńskiego, który do muzyki Andrzeja Zaryckiego śpiewała Ewa Demarczyk, a także grupa Budka Suflera.

 

 

Zdjęcie główne: Chiugoran / Wikimedia, CC BY-SA 3.0

Posted on

“Przeznaczone do trwania przez wieki”. O mostach starożytnych

Jakkolwiek udoskonalony i doprowadzony do perfekcji, most jako konstrukcja nie jest tworem rzymskim. Już Egipcjanie, mieszkający nad największą i najdłuższą rzeką ówczesnego świata, opanowali umiejętność jego budowy. Rzecz jasna mosty w ich wykonaniu wznoszone były dużo bardziej prymitywną techniką. Od VI wieku p.n.e. nad Nilem stosowano prostą łukową konstrukcję, która przenosiła obciążenie na filary, dając w ten sposób możliwość zwiększenia ich rozpiętości. W kulturze egejskiej i minojskiej znane były mosty pod postacią zwykłego kamiennego bloku, który przerzucano nad rzeką lub nad przepaścią. Grecy zapoznali się z techniką łukową za pośrednictwem Persów, już po podbojach Aleksandra Wielkiego, nie zdołali jednak rozwinąć jej na tak wielką skalę, jak uczynili to Rzymianie.

Pierwsze stałe mosty na wielką skalę wznoszono w Babilonie, który w VII wieku p.n.e. pochwalić się mógł statusem najbardziej zaludnionego i de facto największego miasta ówczesnego świata. Wspaniała konstrukcja na siedmiu podporach z palonej cegły, kamienia i drewna spajanych żelazem i ołowiem, łączyła dwa brzegi Eufratu. Miała 115 metrów długości i, jak na owe czasy, stanowiła bez wątpienia cud świata. Mniej więcej w tym samym czasie w Rzymie powstał pierwszy most na drewnianych palach.

 

Umiejętność wznoszenia mostów przekazali Rzymianom, w ramach kulturowego dziedzictwa, inni wielcy budowniczowie i inżynierowie antyku, Etruskowie. Budowali je z kamienia, scalali za pomocą cementu i żelaznych sztab, a powierzchnię wykładali kamiennymi blokami. Mosty te z reguły miały od 3 do 20 metrów szerokości, a ich boki zabezpieczano kamienną balustradą. Co ciekawe, większość mostów posiadała wytyczoną część dla ruchu kołowego (iter) oraz chodniki dla pieszych (decursoria). Na zdjęciu: most etruski w Vulci
Umiejętność wznoszenia mostów przekazali Rzymianom, w ramach kulturowego dziedzictwa, inni wielcy budowniczowie i inżynierowie antyku, Etruskowie. Budowali je z kamienia, scalali za pomocą cementu i żelaznych sztab, a powierzchnię wykładali kamiennymi blokami. Mosty te z reguły miały od 3 do 20 metrów szerokości, a ich boki zabezpieczano kamienną balustradą. Co ciekawe, większość mostów posiadała wytyczoną część dla ruchu kołowego (iter) oraz chodniki dla pieszych (decursoria). Na zdjęciu: most etruski w Vulci

Poza mostami drewnianymi i kamiennymi starożytni znali także mosty pontonowe, stosowane najczęściej podczas kampanii wojskowych. Do najsłynniejszych należy bodajże konstrukcja Mandroklesa z Samos wzniesiona w 514 roku p.n.e. dla perskiego władcy Dariusza, który w ten sposób pokonał Hellespont i ruszył na Grecję. Mandrokles wykorzystał zapewne projekt mostu pontonowego, który zastosowano podczas kampanii wojskowych Cyrusa Wielkiego – tenże władca przeszedł do historii jako pierwszy użytkownik mostów pontonowych na rzece Syr-darii w 529 roku, o czym zaświadcza Herodot. Drugi najsłynniejszy most pontonowy przez Hellespont wykorzystał Kserkses w roku 480 p.n.e.

 

Most na Renie

Aby zrozumieć, czym była umiejętność konstruowania mostów, warto pokusić się o przywołanie relacji z kampanii Juliusza Cezara w Germanii. W latach 58–52 p.n.e. Cezar prowadził działania wojenne w Galii. W roku 55 p.n.e. doszło do większego konfliktu z jednym z plemion germańskich, Ubiami, którzy wbrew zakazowi Cezara uparcie osiedlali się w Galii, czyli po niewłaściwej, z punktu widzenia galijsko-rzymskiego, stronie Renu. Aby raz na zawsze nauczyć Germanów posłuszeństwa, Cezar postanowił przeprawić się przez Ren i poskromić Ubiów na ich własnej ziemi. Znamiennym jest fakt, że przed Cezarem żaden Rzymianin nie postawił nigdy stopy na prawym brzegu Renu, który stanowił niepisaną granicę między Galią, znajdującą się wówczas częściowo pod rzymską okupacją, a Germanią, stanowiącą rubieże znanego wówczas świata. Decydując się na taki wyczyn, Cezar ustanawiał nowy porządek świata. O swoim genialnym ze strategicznego punktu widzenia manewrze wielki wódz tak pisał  księdze IV Wojny galijskiej:

Cezar postanowił z wymienionych przyczyn przekroczyć Ren; ale był zdania, że przeprawa na statkach nie jest zbyt bezpieczna i nieodpowiednia dla godności zarówno jego własnej, jak i ludu rzymskiego. Chociaż przy budowie mostu mogły zaistnieć bardzo poważne trudności z powodu szerokości, bystrości i głębokości rzeki, uważał jednak, że należy podjąć ten wysiłek (…) (Caes. De bello gallico IV 17, 1-3).

Dzisiejszy widok na Ren w Niemczech
Dzisiejszy widok na Ren w Niemczech

 

Z przeprowadzonych w XX wieku szczegółowych analiz wynika, że historyczny most Cezara na Renie mógł liczyć 400 metrów długości i od 7 do 9 metrów szerokości przy głębokości rzeki sięgającej 9 metrów. Chodziło więc o solidną konstrukcję, jakkolwiek o prawdziwej wirtuozerii w budowaniu drewnianych mostów rzecznych nie może być jeszcze mowy. Na Germanach całe przedsięwzięcie wywarło jedno duże wrażenie, również ze względu na rekordowo krótki czas powstania – według Cezara cała budowa miała zostać ukończona w ciągu dziesięciu dni. Co więcej, dokonali jej zwykli legioniści, oczywiście pod kierunkiem doświadczonych inżynierów. Wznieśli most pod presją czasu, pod czujnym okiem wodza, w niesprzyjających warunkach środowiskowych i w obliczu ciągłego zagrożenia ze strony wroga. Jak wielce prestiżowym okazało się to wydarzenie oraz przekroczenie Renu świadczy fakt, że za to historyczne dokonanie Cezar otrzymał owację w Senacie, który na tę okoliczność (oraz z powodu poskromienia plemion germańskich na ich własnej ziemi) zarządził aż 14 dni świątecznych.

 

Most na Dunaju

Rzymianie wznosili wspaniałe mosty nie tylko na Tybrze. Przerzucali je przez większe i mniejsze rzeki Italii, a gdy granice Imperium sięgnęły daleko poza Półwysep Apeniński i na północy oparły się o Dunaj, również i ta rzeka została chwalebnie przekroczona przy wykorzystaniu najbardziej chyba zdumiewającego mostu w starożytnym świecie.

Gdy cesarz Trajan prowadził wojny przeciwko Dakom pod wodzą Decebala, stwierdził w pewnym momencie, że ze względów strategicznych należy powtórzyć sławetny wyczyn Cezara sprzed półtora wieku i pobić wroga na jego własnej ziemi. Dunaj do tej pory przekraczany był tylko przy użyciu mostów pontonowych, wzorowanych na wspomnianych już mostach perskich. Jednak podczas drugiej wyprawy w latach 103–105 n.e. cesarz doszedł do wniosku, że dużo lepszym rozwiązaniem będzie wzniesienie mostu z prawdziwego zdarzenia. Tak też się stało. Nadzór nad budową tego obiektu przypadł w udziale jednemu z największych inżynierów i architektów antyku, twórcy Forum Trajana i jego słynnej kolumny, Apollodorowi z Damaszku. Ów rzymski Fidiasz zatrudniony był na stałe przez cesarza jako jego nadworny architekt; Trajan zabierał go na wyprawy wojenne, gdyż jego umiejętności stanowiły nierzadko o zwycięstwie lub przegranej. Podczas wojny z Decebalem Apollodor dał przykład geniuszu, łącząc w kunsztowny i niezwykły sposób drewniane przęsła z kamiennym filarem.

Relief na kolumnie Trajana – w głębi widać omawiany most. Rekonstrukcję przęsła Mostu Trajana w postaci makiety można dziś obejrzeć w Muzeum Żelaznych Wrót w Turnu Severin. Cały most osiągał długość 1135 m długości, szerokość 13 do 19 metrów, a wznosił się około 46 metrów nad poziom Dunaju.
Relief na kolumnie Trajana – w głębi widać omawiany most. Rekonstrukcję przęsła Mostu Trajana w postaci makiety można dziś obejrzeć w Muzeum Żelaznych Wrót w Turnu Severin. Cały most osiągał długość 1135 m długości, szerokość 13 do 19 metrów, a wznosił się około 46 metrów nad poziom Dunaju.

Most, a raczej jego pozostałości, znajdują się obecnie w miejscowości Turnu Severin w Rumunii, tuż przy granicy z Serbią. Odkryto go w XIX wieku, a w 1909 roku postanowiono rozebrać 2 jego filary, gdyż zagrażały żegludze rzecznej pod Dunaju. Tym samym poznano niezwykłą technikę budowy tego dziwnego obiektu. Ponieważ była ona dość skomplikowana, powiemy jedynie, że same filary, będące połączeniem betonu z kamiennymi płytami, stanowiły potężną konstrukcję o wymiarach 18 na 33 metry każdy, a drewniane przęsła, znane jedynie z opisów Kasjusza Diona oraz z reliefu na Kolumnie Trajana, składały się z 3 równoległych łuków połączonych rozpórkami. Nawierzchnia mostu również była wykonana z drewna. Dlaczego Apollodoros z Damaszku zdecydował się na tak śmiałe i dziwne rozwiązanie? Odpowiedź brzmi: z przyczyn czysto strategicznych, aby w razie konieczności można było go szybko spalić i nie narażać się na kontratak ze strony Daków. Wojny z Decebalem okazały się zbyt wielkim wysiłkiem, a triumf zbyt wielką nagrodą, by cesarz mógł pozwolić sobie na ich zaprzepaszczenie.

Most na Tagu

Naszą opowieść o mostach kończymy w Hiszpanii, gdzie nad Tagiem do dziś wznosi się jedna z piękniejszych rzymskich konstrukcji tego typu. Warto wspomnieć, że mostów z czasów Imperium Romanum zachowało się na Półwyspie Iberyjskim znacznie więcej, jednak most w Alcántara jest wyjątkowy z kilku powodów. Przede wszystkim był (i jest) to most de facto niezniszczalny, jako że zburzenie jednego przęsła nie powodowało zawalenia się mostu i wszelkie próby jego zrujnowania, choćby w trakcie wojen napoleońskich, spaliły na panewce. Zachwyt budzić mogą imponujące rozmiary mostu, który pozostaje bez wątpienia największą tego typu rzymską budowlą w Hiszpanii – liczy sobie 194 metry długości, jezdnia była szeroka na 8 metrów, a wysokość wynosiła 47 metrów nad poziomem rzeki. Na środku mostu znajduje się 14-metrowy łuk triumfalny.

Nazwa hiszpańskiego miasta Alcántara (region Estremadura) pochodzi od arabskiego słowa  القنطرة al-kantara, oznaczającego most.
Nazwa hiszpańskiego miasta Alcántara (region Estremadura) pochodzi od arabskiego słowa
القنطرة al-kantara, oznaczającego most.

W starożytności most wyposażony był w obustronne chodniki dla pieszych, zwieńczone ażurowymi balustradami. Warto dodać, że 2 środkowe przęsła liczyły sobie 30 metrów rozpiętości, co było możliwe dzięki zastosowaniu cementu. Budowla na Tagu, wzniesiona w  w latach 104–106 n.e i dedykowana Trajanowi, po dziś dzień sprawia niesamowite wrażenie, chociaż liczy sobie już 2 000 lat. Jego budowniczy, Gajusz Juliusz Lacer, który do tego stopnia umiłował swe dzieło, że kazał się pochować w jego pobliżu, wyrył na jednym z łuków następujący napis: PONTEM PERPETUI MANSURUM IN SAECULA MUNDI FECIT DIVINA NOBILIS ARTE LACER, co znaczy „Most przeznaczony do trwania przez wieki nieskończonego świata sztuką boską wzniósł Lacer”. Czyż nie przypomina to pieści Horacego i jego słynnego Exegi monumentum aere perennius?

 

Istotnie, każdy z wielkich budowniczych rzymskich mostów pozostawił po sobie pomnik trwalszy niż ze spiżu – bo wzniesiony za pomocą cementu, drewna i kamiennych bloków, które nierzadko trwają po dziś dzień, pomimo upływu dwudziestu długich wieków.

Zdjęcie główne: most z Alcántara, fot. Dantla / Wikimedia, GFDL

 

Posted on

I ponti di Roma. 5 antycznych mostów nad Tybrem

Ten najstarszy, według historyków, prawdziwie rzymski most, wzniesiony został z drewna. Mowa o Pons Sublicius (1), wzniesionym za czasów króla Ankusa Marcjusza (642–617 r. p.n.e.). Nazwa obiektu pochodzi od słowa sublica, czyli „deski”. Most ów był niezwykle istotny z historycznego punktu widzenia, ponieważ związany jest z nim bohaterski czyn jednego z pierwszych wielkich rzymskich wodzów, Horacjusza Koklesa. Podczas wojny z Etruskami w 509 roku p.n.e. właśnie na owym moście Kokles samotnie stawił czoło nacierającym żołnierzom etruskiego króla Larsa Porsenny, opóźniając atak i dając rzymskim oddziałom czas na zerwanie wiązań i zawalenie mostu. Pons Sublicius był wielokrotnie odbudowywany, a w II w. p.n.e., kiedy zamiast drewna zaczęto stosować kamień, zastąpiono jego drewniane filary kamiennymi właśnie. Ostatnie historyczne wzmianki o owym moście pochodzą z III w. n.e. Widać go również na łuku triumfalnym Septymiusza Sewera na Forum Romanum. Co ciekawe, starożytne pozostałości mostu można było oglądać aż do roku 1890 roku.

Quattro Capi na Ponte Fabricio, fot. Beatrice / Wikimedia Commons, CC BY-SA 4.0
Quattro Capi na Ponte Fabricio łączą się z legendą o straconych architektach, jednak takie czterogłowe słupy były często umieszczane na mostach antycznego Rzymu z racji tego, że stanowiły symbol Janusa, rzymskiego boga bram, przejść i mostów (i ojca boga Tiberinusa).  Fot. Beatrice / Wikimedia Commons, CC BY-SA 4.0

 

2. Ponte Fabricio

Większość antycznych mostów na Tybrze zachowała się jedynie we fragmentach (część nie zachowała się wcale), jednak istnieje most, który w stanie praktycznie niezmienionym można podziwiać do dziś. Jest to Pons Fabricius, znany współczesnym turystom jako Ponte Fabricio (patrz zdjęcie główne). Łączy on w malowniczy sposób Wyspę Tyberyjską z lewym brzegiem rzeki. Ów architektoniczny cud wzniesiono w roku 62 p.n.e. pod kierownictwem architekta i urzędnika odpowiedzialnego za budowy dróg i mostów, edyla Lucjusza Fabrycjusza, o czym do dziś wspomina inskrypcja umieszczona na boku konstrukcji: L(UCIUS) FABRICIUS C(AI) F(ILIUS) CUR(ATOR) VIAR(UM) FACIUNDUM COERAVIT. Legenda głosi, że Senat z różnych powodów nie chciał zapłacić za budowę Pons Fabricius, usprawieliwiając się obawami co do jego wytrzymałości. Wówczas Fabrycjusz, podpłynąwszy łodzią pod przęsło, kazał ludziom przechodzić przez most i przejeżdżać po nim wozami, udowadniając, że doskonale zna się na swojej robocie. Pons Fabricius stanowił dwuprzęsłową konstrukcję z trawertynu i cegły, miał 57 metrów długości i 5.60 metrów szerokości. W roku 23 p.n.e., za pryncypatu Oktawiana Augusta, został pieczołowicie odrestaurowany w ramach wielkiej przebudowy i renowacji Rzymu, po tym, jak doznał niewielkich uszkodzeń w wyniku powodzi. Odnawiano go jeszcze potem kilkakrotnie, jednak żaden zabieg kosmetyczny nie naruszył pierwotnej struktury mostu. Naszym współczesnym oczom ukazuje się niemal w tej samej postaci, w jakiej mogli podziwiać go Cezar czy Cycero oraz… liczni samobójcy. Jak pisał Horacy, Pons Fabricius był bowiem ulubionym rzymskim mostem tych, którzy zdecydowali się zakończyć swój żywot w odmętach Tybru.

Dziś Ponte Fabricio bywa nazywany także Ponte Giudeo, czyli Mostem Żydowskim (ze względu na bliskość rzymskiego getta), oraz Ponte Quattro Capi, czyli Mostem Czterech Głów, ze względu na popiersia umieszczone na nim za czasów Sykstusa V. Według legendy, upamiętniają one architektów, którym powierzono zadanie odrestaurowania mostu i którzy tak bardzo kłócili się w trakcie realizacji zadania, że zostali ukarani śmiercią przez dekapitację.

Ponte Milvio, fot. Anthony Majanlahti, CC BY 2.0
Współczesna żartobliwa nazwa Mostu Mulwijskiego to Ponte Mollo, od włoskiego słowa molleggiare oznaczającego „sprężynować”, ponieważ chodząc po nim, ma się wrażenie, że most się porusza. Fot. Anthony Majanlahti, CC BY 2.0

3. Ponte Milvio

Inną ważną starożytną konstrukcją jest wiekowy Pons Milvius, obecnie Ponte Milvio, nam Polakom znany jako Most Mulwijski. Pierwsze wzmianki o nim pochodzą z roku 207 p.n.e. Prawdopodobnie jego pierwotna wersja wzniesiona była z drewna i to właśnie po drewnianym moście przechodziły zwycięskie wojska rzymskie pod wodzą konsulów Gajusza Klaudiusza Nerona i Marka Liwiusza Salinatora, które w drugiej wojnie punickiej pokonały armię pod wodzą Hazdrubala w bitwie pod Metaurusem. W latach 110–109 p.n.e. most został odbudowany po zawaleniu, ale już przy użyciu kamienia. Odbudowę ufundował cenzor Marek Emiliusz Scaurus, stąd być może nazwa Pons Milvius, stanowiąca echo nazwy Pons Emilius. Według innych badaczy nazwa pochodzi od imienia inżyniera nadzorującego budowę mostu.

Według przekazu Euzebiusza z Cezarei, przed bitwą przy Moście Mulwijskim, która miała miejsce 28 października 312 roku n.e. pomiędzy ówczesnym cesarzem Maksencjuszem a pretendentem do tytułu, późniejszym Konstantynem Wielkim, ten ostatni miał wizję, która pozwoliła mu odnieść zwycięstwo nad dwukrotnie liczniejszą armią wroga. W owej wizji ujrzał na niebie świetlisty krzyż, a pod nim napis po grecku Εν Τουτω Νικα (po łacinie: In hoc signo vinces) – „W tym znaku zwyciężysz”. Konstantyn faktycznie kazał wyryć na swej tarczy krzyż i zwyciężył Maksencjusza właśnie przy Pons Milvius, a kilka miesięcy później, w 313 roku, wydał Edykt Mediolański wprowadzający wolność wyznania wiary w Cesarstwie Rzymskim.

W średniowieczu, w efekcie działań wojennych, Ponte Milvio został uszkodzony, a do czasów współczesnych zachowały się jedynie 3 centralne przęsła. W 1805 roku most został przebudowany na zlecenie papieża Piusa VII przez Giuseppe Valadiera, a przy jego północnym krańcu dobudowano wieżę. Ciekawostką jest, że w latach trzydziestych XX wieku po moście jeździł tramwaj, jednak w 1978 roku zakazano na nim ruchu samochodowego – być może dlatego, że Ponte Milvio jest podobno pierwszym mostem, który zostaje zalany, gdy podnoszą się wody Tybru. W ostatnich latach o moście tym było głośno z powodu kłódek miłości wieszanych tu przez zakochanych.

Ponte Sant'Angelo, fot. Jean-Pol GRANDMONT
Most św. Anioła wykorzystywany bywał jako miejsce wykonywania kary śmierci. Przywiązywano tu ciała po dekapitacji. Było ich tak dużo, że w XVI wieku pojawiło się powiedzenie: „Więcej tu odciętych głów wiszących na ramionach niż melonów na Campo de’ Fiori”. Obecny wygląd most zawdzięcza ostatniej przebudowie do jakiej doszło w latach 1892–1893, w związku z regulacją rzeki. Konstrukcja ma dziś długość 135 m, szerokość 9 m oraz 7 m wysokości. Fot. Jean-Pol Grandmont, CC BY-SA 3.0. 

 

4. Most Anioła

Wizyta w Rzymie dla wielu podróżników nie może obejść się bez skierowania kroków do Watykanu, to zaś nie jest możliwe bez przekroczenia Mostu Świętego Anioła. Jest to bez wątpienia najbardziej znany rzymski most, kojarzony nie bez przyczyny z postacią Berniniego – nie każdy turysta zdaje sobie jednak sprawę, że wspaniała konstrukcja nie pochodzi bynajmniej z XVII wieku, kiedy, za czasów Klemensa IX, wielki artysta ozdobił ją figurami aniołów, ale jest aż o szesnaście stuleci starsza. Most prowadzi do Zamku Świętego Anioła, który pierwotnie stanowił mauzoleum cesarza Hadriana i jego rodziny. Budowę tego obiektu zakończono w roku 139 n.e. za panowania następcy Hadriana, Antoninusa Piusa. Sam most jest jednak jeszcze starszy – jego budowę rozpoczęto w roku 130, a zakończono w 134. Nadzór nad wykonaniem projektu sprawował architekt Demetrianus, nie znany bliżej historykom, jednak gotową konstrukcję nazwano Pons Aelius. Wykonany został z trawertynu i posiadał 8 przęseł, przy czym 3 skrajne na lewym brzegu i 2 skrajne na prawym ułożone były pod kątem, tym samym tworząc rampowe podejścia do centralnej części mostu składającej się z 3 przęseł. Po raz pierwszy w celach wojskowych most ten został wykorzystany w roku 472 n.e, kiedy germańskie hordy pod wodzą Rycymera przedostały się po nim do wschodniej części miasta. Gdy we wczesnym średniowieczu rzesze pielgrzymów zaczęły napływać do grobu świętego Piotra przez ten właśnie most, zyskał on nową nazwę Mostu Świętego Piotra. W 1450 roku doszło do tragedii, gdy napierający tłum pielgrzymów zmierzających do Watykanu przełamał balustrady – zginęło wówczas ponad 200 osób. Za pontyfikatu Grzegorza Wielkiego zaczęła obowiązywać nowa nazwa: Most Świętego Anioła. W dzisiejszych czasach oryginalnymi elementami antycznej konstrukcji są 3 środkowe przęsła mostu.

 

Ponte Rotto, fot. Patrick Denker / Flickr, CC BY 2.0
Malownicze ruiny Ponte Rotto liczą sobie 2 200 lat! Fot. Patrick Denker / Flickr, CC BY 2.0

 

5. Ponte Rotto

Ciekawym elementem rzymskiego pejzażu jest też bez wątpienia Most Emiliusza, znany szerzej jako Ponte Rotto, czyli Złamany Most. Jego budowę rozpoczęto w 179 roku p.n.e.; konstrukcję modernizowano za czasów Augusta. Wykonana była ona z betonu i tufu obłożonego trawertynem; liczyła 6 przęseł. Niestety most wielokrotnie zrywała powódź. W roku 1558 wody wzburzonej rzeki porwały całą wschodnią część mostu, która nie została już nigdy odbudowana; pozostałą część chętnie wykorzystywali wędkarze.

 

Zdjęcie główne: Ponte Fabricio, fot. Son of Groucho, Flickr, CC BY 2.0
Posted on

Sylwia Borowska, Mój mąż Żyd. Historie Polek w Izraelu

Kocham ojczyznę mojego męża; stała się moim drugim domem. Uwielbiam izraelską spontaniczność, bezpośredniość i radość życia; podziwiam upór, asertywność, nieugiętość w dążeniu do celu. Pławię się z lubością w tamtejszym bogactwie kulturowym wynikającym z niespotykanej nigdzie indziej etnicznej mozaiki, która tworzy izraelskie społeczeństwo. I choć wraz z moim izraelskim mężem póki co mieszkam i wychowuję dzieci w Polsce, to wiem, jakie mogą być cienie życia w Ziemi Świętej i z jakimi problemami borykają się ci, którzy wybrali ją na swój dom. Z autopsji znam także problem nietolerancji, która dotyka mieszane rodziny na całym prawie świecie, bez względu na szerokość geograficzną – człowiek, jak zawsze podkreślam, jest w głębi duszy wszędzie taki sam, zmieniają się tylko dekoracje.

Zapraszamy serdecznie na spotkanie z Sylwią Borowską i Izraelem, które odbędzie się w Lente – Modern Mediterranean (ul. Hoża 43/49, Warszawa) w dniu 17 marca br. o godzinie 18:00. Więcej informacji tutaj.

 

Sylwia Borowska w swojej książce Mój mąż Żyd rozmawia z polskimi kobietami, które nie tylko – jak ja – związały się z Izraelczykami, ale także zdecydowały się zamieszkać w małym kraju na Bliskim Wschodzie. Osiem historii spisanych przez autorkę czyta się jednym tchem – i myślę, że ta prędka lektura stanie się udziałem także tych czytelników, którzy omawianych wątków nie znają z autopsji. Każda opowiedziana biografia, choć oczywiście wiele je łączy, rzuca światło na inny element izraelskiego życia – od kwestii bezpieczeństwa po religię (wbrew tytułowi, nie ma jej tu znowu tak bardzo wiele), od obowiązkowej służby wojskowej po podejście do wychowania dzieci. Dzięki temu nie tylko poznajemy rozmaite aspekty izraelskiej codzienności, bardzo odległe od wyświechtanych sloganów w turystycznych folderach, ale także przyglądamy się mozolnemu procesowi, o którym wspomniałam na początku – żmudnemu dokładaniu cegiełki do cegiełki, z których powstaje most między dwoma państwami, dwoma kulturami, dwoma religiami.
Tych cegiełek i tych mostów ostatnio znowu bardzo nam trzeba.

 

Sylwia Borowska, Mój mąż Żyd. Historie Polek w Izraelu, Pascal, Bielsko-Biała 2018

 

Jeśli interesują Cię kwestie życia w rodzinie dwukulturowej, zapraszam także do:
– lektury mojego artykułu w “Tygodniku Powszechnym” (dostępnego tutaj i w całości tutaj)
– przeczytaniu wywiadu, który przeprowadziła ze mną Ewa Raczyńska z OhMe.pl
– obejrzeniu debaty, w której wzięłam udział (O nieżydowskich matkach żydowskich dzieci)

Posted on

Lente – Modern Mediterranean. Nasza śródziemnomorska restauracja w Warszawie

Most jest jednym z moich najukochańszych symboli. Spaja, scala, pozwala na ruch, dialog, wymianę. Wierni przyjaciele pamiętają może jeszcze, że pierwsza firma, którą prowadziłam kilkanaście lat temu, robiąc doktorat na Uniwersytecie Warszawskim, nazywała się “Il Ponte” (po włosku most). Później zajmowałam się m.in. szefowaniem w dwumiesięczniku o Włoszech “La Rivista” i w kwartalniku “Lente” – zawsze wierna symbolice mostu. Każde przedsięwzięcie, jakiego się podejmowałam, miało na celu łączenie kultur, pokazywanie, że warto uczyć się od drugiego człowieka, otworzyć się na Nowe, na Inne. Aż pewnego dnia to Nowe przyszło do mnie, filolożki i publicystki, zupełnie niespodziewanie…

Ja z menu restauracji Lente, które współtworzyłam razem z moją wspaniałą ekipą
Ja z menu restauracji Lente, które współtworzyłam razem z moimi kucharzami

Mój mąż Izraelczyk, prowadzący od lat kawiarnię na ulicy Hożej w Warszawie, któregoś popołudnia, wróciwszy z pracy, wyciągnął z kieszeni pęk kluczy. – To dla ciebie, żebyś nie musiała już szukać lokali, w których będziesz mogła urządzać swoje spotkania książkowe i opowiadać o misji, którą uznałaś za swoją. Były to klucze do miejsca, które już kilka miesięcy później otworzyło swoje podwoje pod szyldem Lente – Modern Mediterranean. Zostałam… restauratorką.

O naszej restauracji – prowadzę ją wszak razem z mężem i przy pomocy niezastąpionej ekipy z Cophi – piszemy tak:

Pyszne śródziemnomorskie smaki, oryginalny wystrój pełen akcentów z różnych stron Śródziemnomorza, pasjonujące imprezy kulturalne pod kierunkiem Julii Wollner i concept-store z produktami z krajów Południa.

I rzeczywiście, wszystkie te elementy są tu bardzo istotne. Pozwólcie, że przedstawię Wam trochę szczegółów!

Oto adres do zapamiętania!


Wystrój

Nasze wnętrze, bogate i skromne zarazem, zaprojektowałam przy nieocenionej pomocy mojego przyjaciela Artura Indyki, znanego Wam doskonale z telewizyjnego programu Meblokreacje i prowadzący wspaniały salon dekoracji wnętrz Kotara Story. Staraliśmy się przenieść na Hożą prawdziwą śródziemnomorską atmosferę i domowy klimat rodzinnych restauracji w Hiszpanii, Grecji, Izraelu i we Włoszech. Zadbaliśmy o detale i smaczki, odmawiając wszelkiego dęcia i spięcia – tak jak zwykle odmawiają ich mieszkańcy Południa.

Piękno kultury śródziemnomorskiej tkwi m.in. w jej nierozerwalnym związku z przyrodą. Jest ona u nas zawsze obecna!

Dekoracje Lente pochodzą z czterech stron śródziemnomorskiego świata. Na barze pysznią się hiszpańskie azulejos, ściany zdobią marokańskie talerze, izraelskie amulety i stylizowane rzymskie freski inspirowane Pompejami, stworzone dla nas przez Mroux. Na półkach znaleźć można złoty wieniec oliwny stworzony dla nas przez grecką artystkę z Aten, figurki greckich i rzymskich bóstw, ceramikę przywiezioną z licznych podróży.

Książki, rośliny, lustra, amulety. To one tworzą nasze wnętrze

Wiele elementów wystroju ma charakter symboliczny. Wspomniany grecki wieniec oliwny, w dawnych kulturach odwołujący się do zwycięstwa dobra, przypomina o znaczeniu pokoju i pojednania. W Lente, jeśli będziecie się o cokolwiek kłócić ze współbiesiadnikami, to tylko o dokładkę naszych pysznych dań! Malowane na murach ptaki przypominają, że warto walczyć o wewnętrzną wolność; lustra zachęcają do poszukiwania prawdy. Neapolitańskie cornetti i orientalne hamsy (dłonie Fatimy) mają przynieść szczęście; zielone bluszcze pozwolić na wesołą zabawę przy kieliszku wina. Palmy – grecki i rzymski symbol wygranej – dodają siły każdemu, kto zechce odpocząć w ich cieniu. Zresztą po naszym tiramisu albo solidnej porcji hummusu każdy jest gotowy do podbijania świata!

Zieleń, widoczna na naszych ścianach, jest symbolem odrodzenia i nadziei; uspokaja, wycisza, relaksuje. Czerwień i inne zdecydowane barwy dodają energii, stymulują apetyt, cieszą oko


Ekipa

Zespół Lente jest mocno międzynarodowy – śmieję się, że trochę jak Rzym przed dwoma tysiącami lat, w czasach swojej świetności. Nasz obecny szef kuchni, Terry Price, pochodzi z Wielkiej Brytanii; pod jego czujnym okiem pyszne potrawy wyczarowują kucharze pochodzący z przeróżnych, nieraz bardzo egzotycznych krajów. W kuchni mieszają się języki, łączą kultury. Prawdziwy most, który pozwala cieszyć się niezwykłym bogactwem, jakie zapewnić może tylko otwarcie się na to, co nieznane i odmienne. Wieczorami, wśród przygaszonych świateł, nieraz usłyszycie historie z odległych ziem…

 

Wieczorne Lente
Wieczorne, zawsze klimatyczne Lente – idealne na spotkania z przyjaciółmi, randkę czy wypoczynek w pojedynkę

 

Smaki

Najważniejszą ideą, jaka przyświeca nam przy prowadzeniu Lente, jest no waste (z angielskiego – bez marnowania). W połączeniu z naszą ciągle buzującą kreatywnością doprowadziła nas ona do stworzenia niezwykle dynamicznego menu – codziennie proponujemy naszym Gościom inne dania dnia (ręcznie wyrabiany na miejscu makaron, świeże zupy i sałatki, ptrawy mięsne lub rybne, kanapki). Dzięki temu korzystamy z sezonowych składników i szykujemy tylko taką ilość porcji, jaką faktycznie możemy sprzedać – bez marnowania jedzenia i zanieczyszczania środowiska naturalnego.


Nasze wyśmienite smaki zabiorą Was do gorących krajów Południa – Włoch, Izraela, Hiszpanii, Grecji, Turcji, Maroka, Tunezji. Wykorzystujemy tradycyjne receptury (kotwica w logo zobowiązuje), niejednokrotnie sięgając czasów bardzo odległych (co powiecie na starożytne rzymskie mulsum, czyli chłodne białe wino z miodem i tymiankiem?). Szykując potrawy dla naszych Gości, staramy się jednak nadać przysmakom nowoczesną formę, z dużą dozą fantazji.

na obiad, sniadanie, kolację
Lente – doskonałe na śniadanie, obiad i kolację. Zawsze pełne słońca, pełne światła

Poza specjałami dnia oferujemy także kartę główną, w której prym wiodą zawsze dostępne włoskie antipasti oraz smakołyki izraelskie, w tym nasz doskonały hummus i szakszuka, a także przepyszne desery, jak włoskie tiramisu, izraelskie malabi czy egipska zapiekanka chlebowa. Do każdego dania nasz personel pomoże dobrać wyborne wino, bez którego trudno przecież wyobrazić sobie Morze Śródziemne.

Lente pyszności
Nasze dania pochodzą z przeróżnych śródziemnomorskich krajów, a każde z nich doprawiane jest szczyptą naszej fantazji

Mamy także doskonałe napoje chłodzące (co powiecie na różaną lemoniadę według przepisu Leonarda da Vinci?), oryginalne śródziemnomorskie kawy i herbaty (od izraelskiej kawy z chałwą, przez hiszpańskie café bombón, po północnoafrykańską czarną kawę z wodą różaną lub z kwiatu pomarańczy). Można do nas wpaść na doskonałe śniadanie – w weekendy serwujemy je przez cały dzień! – lub porcję zdrowia i witamin w postaci surówek, kiszonek, świeżo wyciskanych soków oraz oryginalnych smoothies. Dla wegan oraz osób z alergiami i nietolerancjami pokarmowymi z radością szykujemy pyszne alternatywy dla dań z karty.

Poniedziałki bywają trudne – warto je osłodzić! ? Co powiesz na pyszną café bombón, czyli espresso podawane na sposób hiszpański, ze słodkim mlekiem skondensowanym? ☕ ?? Zamów ją do śniadania, kup Notes Andaluzyjski (dostępny u nas w szafie, wystarczy poprosić obsługę) i na naszych kolorowych azulejos spisz plan podbijania świata..
Poranki bywają trudne – warto je osłodzić! Co powiecie na pyszną hiszpańską café bombón? Zamówcie ją do śniadania, kupcie Notes Andaluzyjski (dostępny u nas w szafie, wystarczy poprosić obsługę) i na naszych kolorowych azulejos spiszcie plan podbijania świata!


Kultura

Choć restauracji na Hożej 43/49 w Warszawie oddałam pokaźną część swojego serca, pozostaję filolożką, tropicielką historii, miłośniczką i badaczką literatury. Nie wyobrażam sobie więc, by nasz lokal nie stanowił małego centrum kultury, miejsca spotkań i rozmów od serca. Na naszych półkach znajdziecie ciekawe lektury do czytania przy kawie; w szafie z produktami na sprzedaż czekają na Was nasze lentkowe albumy oraz publikacje zaprzyjaźnionych wydawców. Regularnie odbywają się u nas imprezy kulturalne i wieczory literackie (gościliśmy już m.in. wspaniałą Tessę Capponi i Agnieszkę Drotkiewicz, Michała Kubicza i grono młodych włoskich dramaturgów; w marcu planujemy wieczór izraelski i spotkanie z Sylwią Borowską). Lente – Modern Mediterranean z dumą nosi także miano siedziby Nagrody Literackiej im. Leopolda Staffa, której pomysłodawcą jest Jarosław Mikołajewski.

Hoża – nasza ulica

 

Zapraszam Was serdecznie do wkroczenia na nasz lentkowy pokład, do wejścia na nasz mały polsko-śródziemnomorski most. Czekamy z sercem na dłoni, uśmiechem na twarzy, spragnieni Was. Odbędziemy razem niezapomnianą podróż!

 

Lente – Modern Mediterranean
ul. Hoża 43/49 lok. 4b
00-681 Warszawa
tel. 513 422 908

facebook.com/lentewarsaw
instagram.com/lentewarsaw

 

Posted on

Budowniczy mostów

Jednym z najbardziej zachwycających mostów, jakie dała nam natura, jest oczywiście tęcza, w kulturze judeochrześcijańskiej stanowiąca znak przymierza między Stwórcą a Jego ludem. Dla  Rzymian most także był symbolem transcendencji – nie bez przyczyny kapłani, pośredniczący między Niebem a Ziemią, nosili tytuł pontifexa. Przewodniczącego kolegium kapłańskiego – w czasach cesarstwa był nim oczywiście sam august – nazywano najwyższym budowniczym mostów (pontifex maximus, od łac. pons – most i facere – robić, budować). Określenie to w V w. n.e. zaczęło odnosić się do biskupów Rzymu.

Mosty nierzadko napawają lękiem. Na zdjęciu: Ronda w Andaluzji
Mosty nierzadko napawają lękiem. Na zdjęciu: Ronda w Andaluzji

W zamierzchłych czasach uważano, że mosty przyciągają ponadnaturalne moce – może właśnie dlatego, dla zapewnienia bezpieczeństwa przeprawiającym się na drugi brzeg, tak chętnie umieszczano na nich figury świętych. W wymiarze symbolicznym most, choć pełniący wzniosłą i na wskroś pozytywną rolę klamry, także dziś budzi często niepokój ze względu na skojarzenie ze śmiercią, stanowiącą przejście nienegocjowalne, ostateczne.

Na mostach umieszczano chętnie figury świętych. Powyżej: Most Anioła w Rzymie
Na mostach umieszczano chętnie figury świętych. Powyżej: Most Anioła w Rzymie

Pontifexem może być każdy z nas – mostem są przecież połączone ludzkie dłonie w geście pokoju. Otwarcie się na drugiego człowieka to zaś najciekawsza podróż, jaką możemy przedsięwziąć. W języku etruskim pont, nam tak bardzo kojarzące się z mostem, oznaczało drogę. Jeśli to właśnie słowo przyjmiemy za etymologicznie dla mostu istotne, pontifex stanie się przygotowującym do drogi, do podróży.
Na wiosnę zaś podróży, przez budowę mostów, odbywajmy wszyscy jak najwięcej.