Posted on

Śródziemnomorska zima Roberta D. Kaplana

Lektura Śródziemnomorskiej zimy Kaplana nie przynosi uniesień. Oferuje spotkanie z historią, z dawno zapomnianymi postaciami, z więcej niż poprawnymi opisami zwyczajów, spotkań czy krajobrazów. Stanowi podobno zapis podróży odbytej w latach ’70, z której pozostały niewystarczająco szczegółowe notatki. I jak takie niewystarczająco szczegółowe notatki się ją czyta: z zainteresowaniem, przyjemnie, ale z pewnym niedosytem emocji, jakiegoś poruszenia, czegoś, co pozwoliłoby podróż tę i jej opis zapamiętać na dłużej.

 

Przede mną rozciągała się zima jak całe życie. Jak odtworzyć poczucie nieskończonych możliwości przed nagromadzeniem wymagających uzasadnienia czynów: kiedy nie było się odpowiedzialnym w obliczu czasu, bo zawsze był czas, by naprawić błędy? – pyta Kaplan. – Wiecznie zmieniająca się sceneria daje złudzenie nieskończoności wielu szans i okazji. Trudno ocenić, które fragmenty kreślił autor wśród pustynnego tunezyjskiego chłodu albo w ciemnych zaułkach Palermo. Można mieć jednak wrażenie, że, oszołomiony tą iluzoryczną nieskończonością szans, nie przyłożył się wystarczająco do pracy, odkładając uzupełnienie zapisków na później – z nadzieją, że wspomnienia będą wystarczająco intensywne, a przemyślenia świeże.

Niestety wspomnienia blakną, a refleksja po latach, choć może dojrzalsza, bywa pozbawiona iskry. Tunezja, Sycylia, Dalmacja, Peloponez – jakże wiele widoków, barw, różnorodności, ale i podobieństw. Drobne rozbieżności i względności są esencją podróżowania, porównanie bowiem jest podłożem dla solidnej analizy – tego jest Kaplan świadomy, jednak solidnej analizy, tego porównania pejzaży, kultur czy choćby osobistych przeżyć w odwiedzonych krajach do ostatniej stronicy niestety nie znajdujemy.

Zimowa proza Kaplana jest łagodna, inteligentna, dobrze napisana, choć okoliczniki mające sytuować jego rozważania w czasie wydają się zbędne: wszystkie “tej zimy” i tym podobne mogłyby równie dobrze być wiosną, jesienią lub latem. Nadaje to książce wymiar ponadczasowości, rozpinając nad słowami pewien woal, który jednocześnie czaruje i nuży, jak chłodne miesiące będące momentem tymczasowego uśpienia. I może o to właśnie chodziło – by delikatna szarość słów, a może nawet pewna bezbarwność relacji oddała ciszę, w której słychać miarowy oddech regionu spowitego zimowym snem.

Robert D. Kaplan, Śródziemnomorska zima. Uroki historii i krajobrazu Tunezji, Sycylii, Dalmacji oraz Peloponezu, tłumaczył Marek Grzanka, Sprawy polityczne, Warszawa 2009

Posted on

Cynamonowe cuda. Dior Dolce vita i Fragonard Grain de soleil

Artykuł z serii: Perfumy pachnące Śródziemnomorzem

Zapachy, podobnie jak książki, opowiadają historie i odkrywają tajemnice. Czynią to językiem innym od powieści, a jednak równie przekonującym, trwale zapadającym w pamięć, grającym na emocjach, a zarazem przekazującym wiele konkretnych informacji. W niniejszej serii przedstawiamy wybrane przez nas perfumy, które zamknięto we flakonach razem z opowiadanymi przez nie sekretami Śródziemnomorza.

Cynamon ma właściwości rozgrzewające, zwiększa łaknienie i pobudza, a więc stymuluje także apetyt na życie. Nic dziwnego, że jest jedną z głównych nut zapachowych w perfumach Dior Dolce Vita — kompozycji, która rozkochała w sobie tłumy kobiet (i mężczyzn) w latach 90-tych, choć wtedy największe tryumfy święciły świeże pachnidła z molekułą Calone, np. Issey Miyake L’eau d’Issey czy Giorgio Armani Acqua di Giò.

Dolce vita to cała filozofia życia po włosku — życia niespiesznego i uważnego, celebracji każdej chwili, chłonięcia piękna świata wszystkimi zmysłami. Włosi umieją żyć powoli i radośnie, a perfumy zainspirowane tą ich cudowną umiejętnością, które dla marki Dior zmieszali Pierre Bourdon i Maurice Roger, doskonale ją oddają. Pękaty flakon ze słonecznym płynem w środku, zwieńczony niemal biżuteryjnym korkiem, przypomina kieliszek pełen słodkiego białego wina. Zamknięty w nim zapach również.

Ponoć w kompozycji utrwalono przyjemnie nostalgiczne wspomnienie beztroskiej przejażdżki kabrioletem po Riwierze Włoskiej, czyli wzdłuż wybrzeża Morza Liguryjskiego — od granicy francuskiej po miasto La Spezia. Na trasie znajduje się m.in. malownicze Portofino ze swoimi kolorowymi domkami budowanymi tuż przy linii wody. Wyprawa ma wakacyjne tempo. Podróżnicy przez otwarty dach sycą swoją skórę słońcem, wdychają letnie powietrze przesiąknięte zapachem kwitnących kwiatów, dojrzałych owoców i korą rosnących przy drodze drzew.

Od początku po sam koniec, Dolce Vita pachnie miękko, ciepło i słodko. Przytulnie. Jest w nim przepych i szczęście, ale jest też łagodność matczynych ramion. Ale ta mama nie siedzi w domowych pieleszach z maluchem w ramionach, w luźnym koczku na czubku głowy i rozciągniętej bluzie. Dzisiaj brzdąc zostaje pod troskliwym okiem dziadków, a ona wychodzi świętować życie ze swoją drugą połową — idą na randkę bez okazji. Założyła swą najlepszą czarną sukienkę, wysokie szpilki i złotą biżuterię z perłami, na ustach oczywiście ma czerwoną szminkę i szeroki uśmiech. Pachnie mamą, ale pachnie też szampańską zabawą i naturalną, niewymuszoną zmysłowością.

Czuć cynamon, a oprócz niego bogactwo nut kwiatowo-owocowych. Coś na kształt gęstego waniliowego budyniu z cząstkami słodkiej brzoskwini. Są tu tłusty i miękki sandałowiec, jest egzotyczny kokos. Pojawia się też subtelna magnolia i pudrowy heliotrop, a w bazie — drzewny aromat cedru. Połączono je w gładką, otulającą całość, która w mgnieniu oka poprawia humor. Dolce Vita po prostu zaraża niepoprawnym – a może właśnie poprawnym? – optymizmem.

Mniej słoneczne, zresztą nazwane nawet zaledwie okruchem słońca, są perfumy Grain de Soleil marki Fragonard. Są bardziej orientalne, są pełniejsze i cięższe — ale tak samo przytulne i ciepłe. Tak jak w Dolce Vita Diora, czuć tu cynamon, wanilię i heliotrop, występują jednak w innym towarzystwie. Zamiast magnolii pojawia się jaśmin, prócz niego kwiat pomarańczy — to w otwarciu, w sercu zaś cynamonowi wtórują irys i róża. Baza jest ciemniejsza, z wanilią splatają się w niej kadzidło i paczula.

Grain de Soleil to już nie są wakacje na włoskim wybrzeżu, ale jesienny wieczór w kameralnej knajpce gdzieś na obrzeżach prowansalskiego miasta – może Avignonu, może Arles… Grube swetry, mocna herbata z laskami cynamonu, ciche rozmowy w miodowym świetle. Kiedy pogoda staje się coraz bardziej przygnębiająca, ten magiczny okruch słońca ma moc rozgrzewania serca od środka — wdziera się w najgłębsze zakamarki duszy i łagodzi wszelkie smutki.

Choć Dolce Vita i Grain de Soleil to dwa różne zapachy, łączy je to samo ciepło. Choć to dwie różne historie, w obu narratorem jest cynamon o miękkim, zmysłowym głosie… Zimą słucha się go wyjątkowo przyjemnie.

 

 

Zdjęcie główne: mhiguera / Flickr, CC BY 2.0

Posted on

Agrodolce znaczy słodko-kwaśny

Tradycyjne włoskie słodkości są znane na całym świecie, ale czy wiecie, że Włosi mają też swój sos słodko-kwaśny? Nazywa się agrodolce (pochodzenie tej nazwy jest nieskomplikowane: agro – kwaśny, dolce – słodki) i powstaje poprzez redukowanie kwaśnych i słodkich składników. W najbardziej tradycyjnej wersji wykorzystuje się ocet z białego wina wymieszany z cukrem.

Dzisiaj do przygotowania agrodolce często używa się octu z czerwonego wina lub octu balsamicznego. Dla urozmaicenia smaku do sosu można dodać również wino, zioła i przyprawy, warzywa, świeże lub suszone owoce. Agrodolce jest przyjemnym dodatkiem do mięs, wędlin, pieczonych warzyw i włoskich serów.

W Parmie popularnym dodatkiem do potraw są cipolline in agrodolce – malutkie cebulki gotowane w słodko-kwaśnym sosie. W bacari, czyli barach słynącej z tradycji aperitivo Wenecji, do kieliszka spritza można zjeść sarde in saor – sardynki ze słodko-kwaśnymi cebulkami i orzeszkami piniowymi. W Rzymie karmelizowane cebulki podaje się z porchettą, a na Sardynii z jagnięciną. Na wyspie zjemy też smażone plastry cukinii polane gęstym agrodolce. Jesienią na Sycylii króluje zucca in agrodolce, czyli słodko-kwaśna dynia. Kawałki dyni obsmaża się w oliwie, potem gotuje w mieszance octu i cukru, a na koniec podaje ze świeżą miętą. Sos agrodolce wykorzystuje się przy przygotowywaniu sycylijskiej caponaty, tradycyjnego dania z bakłażanów, pomidorów, cebuli i oliwek. Podobne danie zjemy też w Neapolu pod nazwą ciambotta.

Moja wersja agrodolce jest lekko pikantna: ocet balsamiczny i miód zredukowałam z dodatkiem plastrów papryczki chilli. Ostry komponent przyjemnie kontruje słodki smak pieczonej dyni, a siekana mięta wprowadza odrobinę świeżości. Ta kombinacja jest szczególnie pyszna, ale gwarantuję, że będziecie mieli ochotę podawać agrodolce do wszystkiego!

 

Pieczona dynia piżmowa z agrodolce

porcja dla 2 osób

1 dynia piżmowa

łyżka oliwy

1/2 łyżeczki gruboziarnistej soli

1/2 łyżeczki grubo zmielonego pieprz

kilka gałązek mięty

 

agrodolce

1/2 szklanki octu balsamicznego (lub octu z czerwonego wina)

1/4 szklanki miodu

1 czerwona papryczka chilli

szczypta soli

 

Piekarnik nagrzewamy do 200 stopni.

Dynię kroimy w plastry.

Układamy na wyłożonej papierem do pieczenia blasze.

Smarujemy oliwą, posypujemy solą i pieprzem.

Pieczemy przez około 20 minut.

 

W międzyczasie przygotowujemy agrodolce.

Wszystkie składniki sosu zagotowujemy w rondelku.

Zmniejszamy ogień i redukujemy przez około 10 minut.

 

Upieczoną dynię smarujemy sosem i posypujemy posiekaną miętą.

Posted on

Pliniusza opowieści o miodzie

Miód spada z nieba, zwłaszcza w okresach wschodu konstelacji, a specjalnie w czasie największego natężenia blasku Syriusza, nigdy zaś przed wschodem Plejad – o przedświcie. Dlatego o tej porze, zaraz po ukazaniu się jutrzenki, znajduje się liście drzew pokryte miodną rosą. (…) Nie wiadomo, czy jest to pot nieba czy coś w rodzaju przeczyszczającego się powietrza. Oby to była ciecz czysta i przejrzysta, oby zachowała swoje przyrodzone właściwości, te, które ma jeszcze na początku swego spadania. (…)

 

Pliniusz, Historia Naturalna, t. I, przeł. I. i T. Zawadzcy, Wrocław 2014, str. 149
Posted on

Dni zimorodka

Całkiem niespodziewanie, w środku stycznia, po dwóch deszczowych i wietrznych miesiącach, w Epirze nastało małe lato. Niebo oślepiało błękitem odcinającym się ostro od ośnieżonych szczytów gór. Kurtki poszły w kąt szafy, parasole zamieniliśmy na ciemne okulary i zastanawialiśmy się, czy to już wiosna. W górskich wioskach bezlistne platany przesiewały ostre światło padające na brukowane uliczki i placyki. Woda w strumieniach tworzyła skrzące od słońca wiry… Tak pamiętam moją pierwszą zimę w Grecji. Choć to na północy i w górach, ciepło i światło uderzyło nas z mocą zapowiadającą letnie miesiące. Sądziłam, że po prostu przyszła wiosna, tymczasem były to tak zwane dni zimorodka.

Czas ten, podobno już przez Arystotelesa nazywany Alkionides meres [n.gr: Αλκυονίδες μέρες, łac.: alcyonei dies], to moment, gdy Morze Śródziemne, w zimie i wczesną wiosną często wzburzone, wycisza się i uspokaja, a pogoda z chmurno-wietrznej staje się idylliczna i jasna. Starożytni Grecy w poszukiwaniu wyjaśnienia tego zjawiska posłużyli się mitem o Alkione i Keyksie. Ona była córką króla wiatrów, Eola, a on jej mężem, synem Gwiazdy Porannej. Alkione (’Αλκυόνη) została zamieniona przez bogów w zimorodka, i rzeczywiście jej imię po grecku oznacza do dziś tego wdzięcznego niebieskiego ptaszka. Co do reszty mitu nie ma zgodności. Według jednej z wersji Alkione i Keyks byli tak szczęśliwym małżeństwem, że czuli się niczym młode bóstwa – a nawet porównywali się do Hery i Zeusa. To nie mogło im ujść bezkarnie, zostali więc zamienieni w parę ptaków – on w nurka, a ona w zimorodka. Zimorodek jednak spędzał czas na nadmorskich skałach i tam też wił gniazdo. A kiedy zimą, według mitu, składał jaja, wzburzone morze niszczyło gniazdo. Bogowie ulitowali się nad nieszczęśliwą Alkione i co roku, zimą, Eol (lub Zeus według innej wersji) uspokaja wiatry, aby ptaszyna mogła je spokojnie wysiedzieć. Inna wersja mitu głosi, że Keyks udał się do wyroczni po poradę, a w trakcie podróży jego statek zatonął. Kiedy wieść dotarła do jego żony, ta z rozpaczy rzuciła się do morza, a bogowie z litości zamienili oboje w parę zimorodków.

Zdjęcie główne: para zimorodków
Posted on

Nazareth Village – Galilea w czasach Chrystusa

Skansen Nazareth Village otworzył swe podwoje w roku 2000. Ten niewielki, ale sugestywny kompleks wzniesiono w miejscu, gdzie ekipy archeologów odkryły wcześniej tarasy uprawne, systemy irygacyjne, winnicę i prasę do tłoczenia oleju sprzed 20 stuleci, a także fragmenty ceramiki z wczesnej epoki brązu. Trwająca 75 minut wycieczka z przewodnikiem prowadzi nas m.in. przez gaj oliwny, pokazuje starożytne metody produkcji oliwy i wina, pozwala zajrzeć do domu, w jakim mieszkać mogli Maria i Józef, przyjrzeć się pracy cieśli w skromnym warsztacie czy podglądać kobiety, które przędą wełnę. Nie dowiemy się tam, jakie były bolączki antycznych mieszkańców Nazaretu – wszyscy statyści przechadzający się niespiesznie wśród wzgórz, ubrani w szaty z epoki, mają na twarzach błogie uśmiechy. Ten słodki obraz sielskiego życia blisko natury, wśród zielonych drzew i z owcami przy boku, pozwala jednak lepiej zrozumieć liczne Jezusowe przypowieści, jak chociażby ta o siewcy czy o dobrym pasterzu. Samo miejsce jest zaś niezwykle fotogeniczne i pozwala odpocząć od głośnego i chaotycznego Nazaretu XXI wieku.

Posted on

Ta Fota – greckie święto światła

Szósty dzień stycznia, a zarazem dwunasty dzień Świąt Bożego Narodzenia, w naszej rzymskokatolickiej tradycji wyznacza moment, w którym trzej królowie przybywają do Betlejem do nowonarodzonego Syna Bożego. Tymczasem w Kościołach wschodnich w tym dniu obchodzi się wydarzenie znacznie późniejsze – chrzest dorosłego Jezusa w Jordanie. W Grecji szósty stycznia nosi nazwę Theofaneia (w wolnym tłumaczeniu: objawienie boskie) lub po prostu Ta Fota, czyli Światła (gr. φως – czyt. fos – światło). Oznacza to nastanie światłości, a więc wybawienia i miłosierdzia, wraz z ujawnieniem się Boga w trzech osobach.

Szóstego stycznia kapłan wrzuca krzyż do wody. Fot. Jim Maggas / Wikimedia Commons, CC BY 3.0
Szóstego stycznia kapłan wrzuca krzyż do wody. Zaraz później rzucają się za nim młodzi nurkowie.  Fot. Jim Maggas / Wikimedia Commons, CC BY 3.0

Nazwa styczniowego święta nawiązuje także do tradycji starożytnych i wschodnich, odnosząc się do przegnania demonów oraz wydłużania się dnia po zimowym przesileniu. Świętu świateł towarzyszy religijny obyczaj, podczas którego kapłan wrzuca krzyż do morza, rzeki, jeziora lub innego zbiornika wodnego. Wyciąga go jeden z grupy nurkujących za nim młodych mężczyzn. Jest to rytuał religijny odprawiany w całej Grecji, a wydarzenie oficjalne ma miejsce w ateńskim porcie Pireus, gdzie jednak, odkąd jeden z mężczyzn nie przeżył podwodnej przepychanki, krzyż jest ponoć wyciągany liną. Tradycyjną pieśnią na ten dzień jest Kalanda Foton, która zaczyna się od słów (w moim tłumaczeniu): Dzisiaj światła i oświecenie, / radość wielka i poświęcenie. Uświęcenie, światło i woda łączą się w tym dniu w jedno, tworząc niezwykle istotne greckie święto.

Posted on

Hipoglikemia

Kilka miesięcy temu napisałam na swoim fejsbukowym profilu: “Szukam słów o wysokim indeksie glikemicznym”. Pojawiły się komentarze: “cannoli siciliani”, “tiramisu”, “podwójna porcja chałwy”. Zdziwiłam się: czyż nie było jasne, że chodzi mi o słowną pieszczotę, o pociechę, o odrobinę werbalnej czułości?

Erotes to skrzydlaci chłopcy z orszaku Afrodyty. Był wśród nich Hedylogos – bożek pochlebstwa, uważany także za bóstwo patronujące rozmowom między zakochanymi.
Erotes to skrzydlaci chłopcy z orszaku Afrodyty. Był wśród nich Hedylogos – bożek pochlebstwa, uważany także za bóstwo patronujące rozmowom między zakochanymi.

Jakoś nie przychodzi nam to zbyt łatwo, ta werbalna czułość. Co więcej, gdy ktoś używa wobec nas pieszczotliwych zwrotów, robimy się podejrzliwi – czyżby miał jakieś ukryte intencje? W południowej kulturze skracanie dystansu poprzez dobór odpowiednio ciepłych słów stanowi natomiast normę : dla Włocha spytanego o drogę już po kilku sekundach rozmowy jesteśmy “drodzy” (cari), a pani w izraelskim sklepie od progu tytułuje nas zaszczytnym motek (“kochanie”).

Jest w tym coś, co mnie wzrusza. Nie znając kogoś zupełnie, uznać, że jest warty kochania, że zasługuje na odrobinę ciepła – oto przejaw odwagi i otwartości. Zaakceptowanie tego ciepła świadczy zaś o tym, że czujemy się dobrze we własnej skórze. Taki cukier jej nie zaszkodzi i nie przyspieszy powstawania zmarszczek, więc na ten rok życzę Wam jak największej liczby słów o wysokim indeksie glikemicznym.

Posted on

Lente 2017 – artykuły, które pokochaliście

Dziękujemy Wam, drodzy Czytelnicy “Lente”, za kolejny wspólnie spędzony rok. Dla nas był to rok pełen inspiracji, przełomów, pracy, wzruszeń i odkryć. Starałyśmy się nimi dzielić, a jednocześnie uczyć się od Was, pamiętając, że jedną z najważniejszych lentewartości jest rozmowa i wymiana doświadczeń.

Mamy nadzieję, że podobnie będzie w nadchodzących miesiącach. Chciałybyśmy bardzo, by rok 2018 znaczył w kalendarzu czas wydania kolejnej papierowej publikacji “Lente”; marzymy także o coraz bardziej intensywnej wymianie myśli z Wami – poprzez dyskuję, konkursy, współpracę z nowymi autorami. Nade wszystko jednak chcemy pozostać sobą: jak zwykle płynąć ciut pod prąd, za to w zgodzie ze swoimi wartościami.

Mamy nadzieję, że w roku 2018 uda nam się wreszcie opublikować papierowe wydanie "Lente".
Mamy nadzieję, że w roku 2018 uda nam się wreszcie opublikować kolejne papierowe wydanie “Lente”.

Zanim pełną parą ruszymy do tworzenia nowych treści dla Was, zerknijmy wspólnie na teksty, które okazały się ważne w roku minionym. Cieszy nas ogromnie ich różnorodności – opowiadają o podróżach, lekturach, stylu życia, a myślą zabierają nas w rozmaite zakątki Śródziemnomorza.

Najchętniej czytaną serią artykułów 2017 r. okazał się cykl poświęcony macierzyństwu: na prowadzenie zdecydowanie wysuwa się tu opowieść Karoliny Mints o ciąży i narodzinach w Izraelu; czytelników nie zabrakło także tekstowi naszej redaktor naczelnej Włoska mamma to ja oraz hiszpańskim rozważaniom Gosi Villatoro pod tytułem Madre mia.

Wygląda na to, że zeszły rok był rokiem pełnych brzuchów – i to nie tylko ze względu na ciąże i pojawiające się potomstwo! Ogromnie chętnie czytaliście bowiem nasze teksty kulinarne. Rekord osiągnął tu tekst Karoliny Wiercigroch o greckim cieście miodowym melopita; wiele odsłon miały także przepisy na portugalskie rabanadas, grecką baklawę czy mus chałwowy. Co ciekawe, słone potrawy (hummus, labneh, pizza, makarony) nie cieszyły się już tak dużą popularnością. Nie ulega wątpliwości, że Lenciakowcy lubią żyć słodko!

Jako że nie samymi słodyczami człowiek żyje, podobały się też bardzo teksty o historii, jak opowieść Magdaleny Giedrojć o Medyceuszach, Beaty Zatońskiej o Panteonie, recenzja książki SPQR Mary Beard autorstwa Julii Wollner czy spisane przez nią ciekawostki o Juliuszu Cezarze. Rzym zresztą – zarówno ten starożytny, jak i całkiem współczesny – wydaje się ulubionym miastem nas wszystkich. Jak bowiem inaczej wytłumaczyć popularność wpisów o nim? Podobała się lista ulubionych adresów Julii, podobała recenzja książki Rosity Steenbeek i rzymskie trasy dla rodzin z dziećmi. Te ostatnie nie mogą chyba zresztą narzekać na brak podróży – czytaliście chętnie także o tym, co pokazać im chociażby w Izraelu. I choć zapewne czasem dają nam w kość (o czym świadczą niezwykle pozytywne reakcje na zabawny Juliowy wpis Filoksenia, który dedykujemy wszystkim “umęczonym” matkom), to przecież w mgnieniu oka im wybaczamy.

Wybaczenie to zresztą ważne słowo dla nas i dla Was – szczególnie istotne okazało się w kontekście artykułu o Orianie Fallaci, bardzo chętnie czytanym i cytowanym. Cieszy nas bardzo, że wszyscy cenimy dobrą literaturę – poza tekstem o włoskiej pisarce, polubiliście także wiele innych, poświęconych lekturom – jak wywiad z izraelską autorką Zeruyą Shalev czy recenzje książek. Z tych ostatnich najbardziej podobały się teksty o reportażach  (w tym Egipt: haram halal Piotra Ibrahima Kalwasa oraz Terremoto Jarosława Mikołajewskiego), a także wpis video-opowieść małej Tullii Wollner na temat tajemnic Hiszpanii.

 

Które teksty były najważniejsze dla nas? Cóż, wszystkie są ważne jednakowo, bo w każdym dajemy Wam jakąś cząstkę naszego Śródziemnomorza. Cieszyłoby nas ogromnie, gdyby jeszcze więcej czytelników znalazły rozważania o roli jabłka w kulturze oraz tekst o wnętrzach pokazywanych na włoskich obrazach. Zajrzyjcie także do opowieści o wielkich reżyserach: Almodovarze i Pasolinim. Posłuchajcie radiowych opowieści o Włoszech Julii Wollner, obejrzyjcie video-rozmowę z Jarosławem Mikołajewskim, przeczytajcie artykuł o mało znanych w Polsce tekstach Alberta Moravii. Płyńcie dalej z nami. Rejs dopiero się zaczyna!

Posted on

Malta – wyspa niezmienna

Brnę stromymi uliczkami Valletty – stolicy Malty – czując własną nieistotność. Potykam się o te niekończące się schody, których tak nienawidził lord Byron, mijam domy z żółtego piaskowca, przechodzę pod płachtami ubrań suszących się na morskim powietrzu. Z każdym krokiem czuję ciężar. Klaustrofobiczne poczucie przytłoczenia. Valletta, podobnie jak cała Malta, jest malutka, ale dźwiga historię tak gęstą, że pojedyncze ludzkie losy stają się tu bez znaczenia. Liczy się tylko ciągłość. Powolny senny rytm, przerywanymi wydarzeniami przypadającymi raz na kilka wieków. W przynależnej nam mikrej skali ludzkiego życia, zupełnie się w nim nie mieścimy.

Z naszego punktu widzenia na Malcie nic się nie zmienia. Mieszkały tu setki tysięcy ludzi, których istnienie zostało unieważnione przez powagę historii i czasu. Pomijając kilku szczęśliwców, którym przyszło zbudować tu parę spektakularnych budynków, wygrać jakąś bitwę lub dać się zabić w mniej lub bardziej sensowny sposób – zniknęli pomiędzy kolejnymi następującymi po sobie wydarzeniami kształtującymi wyspę.

Przemierzając Vallettę – jej cudowne barokowe uliczki rodem z Włoch – przypominam sobie, jak jakiś mieszkaniec stolicy wspominał, że w tym mieście to nie ty oglądasz i zwiedzasz. Tutaj to miasto patrzy na ciebie. Jest tak stare i wszystkowiedzące. Pomiędzy jego murami stajesz się drobinką mającą jakieś złudzenia na temat własnej mocy i znaczenia. Tymczasem w tym świecie po prostu nie istniejesz. To uczucie, które może cię dopaść w wielu miejscach o bogatej historii. Malta jednak – nawet jak na Europę, zanurzoną po uszy w minionych zdarzeniach – jest pod tym względem wyjątkowa. W tym miejscu istnieje niemal wyłącznie przeszłość, a próby spojrzenia w nowoczesność kończą się zazwyczaj szybkim dostaniem po łapach.

Valletta
Valletta


Nie patrz w przód

W Caffe Cordina, najstarszej kawiarni na Malcie, mającej 180-letnią historię, wyjęcie laptopa okazało się katastrofalnym błędem. Gdy sunąłem na kolanach po podłodze w poszukiwaniu wtyczki, ciągnąc za sobą – niczym nić Ariadny – kabel z zasilaczem, kelnerzy zaczęli mnie ignorować. Dopiero po chwili, gdy już się umościłem za niewielkim stolikiem, ze wzrokiem wbitym w ekran, zorientowałem się, że w tym wydłużonym lokalu o barze obitym blachą, używanie sprzętów podłączonych do prądu skazuje cię na stanie się niewidzialnym. Są one zbyt nowoczesne, zanadto zanurzone w teraźniejszości. Każą myśleć o nadciągających zmianach. O przyszłości. Na Malcie się tego nie robi. Miejscowi – eleganccy panowie i nie mniej dystyngowane panie – sięgają tu po szeleszczące papierem gazety, których aktualne wydania kelnerzy każdego dnia podwieszają pod drewniane uchwyty. Jakby od czasów wymyślenia papieru i prasy nic się nie zmieniło. Jakbyśmy wciąż żyli w świecie szczotek drukarskich i poplamionych tuszem palców zecerów. Jeżeli nie ma się akurat ochoty czytać, nie należy gapić się w telefon, lecz prowadzić z innymi bywalcami Cordiny swobodne rozmowy, przeskakując z języka malti na angielski i wplatając do tego jeszcze włoskie słowa. To lepsze niż uwiecznianie jedzenia komórką i pokazywanie go całemu światu.

Następnego dnia byłem rozsądniejszy. Usiadłem przy malutkim stoliku obok okna. Obok położyłem gazetę. Schowałem wszystkie sprzęty błyskające strugą bitów i elektronów. Nie spieszyłem się. Przez taflę szkła widziałem po drugiej stronie uliczki turystów tkwiących przy stolikach należących do Cordiny. Przybysze z innych krajów, którzy nie bardzo potrafili sobie wyobrazić, by w tej śródziemnomorskiej temperaturze spędzać czas wewnątrz lokalu. Naturalną granicę pomiędzy nimi i przyjezdnymi wyznaczały drzwi do kawiarni. Tu, w jej wnętrzu, istniał świat szykownych ubrań, oszczędnych ruchów i codziennych rytuałów. Tam, na zewnątrz – kraina krótkich spodenek, umęczonych upałem ciał i jednorazowych spotkań.

Kelner podszedł dopiero, gdy dobrnąłem do połowy gazety. Spytał o wyniki meczu. Valletta F.C. radziła sobie dobrze i były szanse na dalsze prowadzenie w maltańskiej Premier League. To napawało optymizmem. Pomyślałem, że na moment zostałem potraktowany przez stojącego przede mną mężczyznę jako przedstawiciel jego grupy. Miałem trochę szczęścia i tym razem udało mi się nie zostać wykluczonym. Gestem przynależnym naszemu gatunkowi od początku naszego istnienia zaliczył mnie do własnego plemienia. Pogrupował ludzi będących w Cordinie na swoich i obcych. Uporządkował rzeczywistość. Robiliśmy to od zawsze i robimy nadal. Jesteśmy zwierzętami stadnymi. Potrafiącymi przetrwać jedynie w sprawdzonej grupie.

Kawa oblepiała gęstością ścianki filiżanki. Była mocna i dobra.

Hagar Qim, fot. Chris Brown / Flickr, CC BY 2.0
Hagar Qim, fot. Chris Brown / Flickr, CC BY 2.0


Ludzka wędrówka

W Hagar Qim myślałem o ludziach, którzy żyli na tej wyspie dobre 7 tys. lat temu. Dotarli do leżącego na środku morza skrawka ziemi, ulegając instynktowi, który jest w nas od zawsze – przymusowi przemieszczania się, nomadycznemu genowi każącemu nie zatrzymywać się. Szukać własnego miejsca. Czynić życie znośniejszym.

Najbardziej prawdopodobne, że przybyli z Sycylii. To mniej niż 150 km, odcinek, który da się pokonać mając do dyspozycji nawet, gdy ma się tylko marne łodzie. Zatrzymali się na kilka tysięcy lat. Jakby dalej nie dało się już iść – Malta stała się kresem stabilnego świata, za którego granicami była tylko woda. Stworzyli cywilizację, o której niezbyt wiele wiemy. Znaleziska archeologiczne sugerują, że hodowali trzodę i uprawiali pszenicę, soczewicę i jęczmień. Handlowali z mieszkańcami innych wysp, ale byli raczej oszczędni w kulturalnej wymianie. Wygląda na to, że mieli na tym słonecznym kawałku ziemi wszystko, co im było potrzebne do udanego życia. Nie znaleziono broni ani murów obronnych, być może więc nie prowadzili wojen. Niektórzy twierdzą, że lud ten rządzony był przez kobiety. Nie jest to wykluczone.

Około 5.5 tys. lat temu zaczęli wznosić gigantyczne kamienne budowle. Ġgantija na Gozo, Tarxien, Mnajdra, Hagar Qim… Megalityczne kolosy o nieznanym nam do końca przeznaczeniu. Ich liczba zadziwia – na wyspie zamieszkałej przez nie więcej niż 10-11 tys. osób powstało kilkadziesiąt kamiennych obiektów. Gargantuiczne bloki ciętego piaskowca układane w sklepienia i bramy. Niektóre z tych kamieni mają po 6 metrów wysokości i ważą ponad 20 ton. Budowa megalitów musiała być kolosalnym wysiłkiem. To jedne z najstarszych wolnostojących budowli wzniesionych przez ludzi.

Cywilizacja potrafiąca uporać się takim wyzwaniem, zniknęła niemal równie nagle, jak się pojawiła. Około 2500 r. p.n.e. po tych ludziach słuch zaginął. Rozpłynęli się w niebycie. Zostali zgładzeni, zginęli z głodu, dopadła ich jakaś zaraza? Dobrowolnie opuścili wyspę? Podjęli przerwaną przed tysiącami lat wędrówkę? Nie wiemy.

Mnajdra, fot. Alecastorina93 / Wikimedia Commons, CC BY-SA 3.0
Mnajdra, fot. Alecastorina93 / Wikimedia Commons, CC BY-SA 3.0

 

Prosta betonowa ścieżka prowadzi mnie w dół, ku krawędzi klifu, na którym – dziś pod ochronną płachtą wielkiego białego namiotu – stoją kamienne bloki Hagar Qim. Przestępuję próg, schylając głowę pod ważącą kilka ton kamienną belką opartą na dwóch głazach. Ich powierzchnia jest wygładzona przez czas i nigdy nie gasnący wiatr.

Stoję w kamiennym pomieszczeniu, idealnie rozplanowanym, perfekcyjnym, mając świadomość, że ten megalit wznieśli ludzie na długo przed tym, gdy spisano Stary Testament. W czasach, gdy egipskim faraonom nie śniły się jeszcze sfinksy i piramidy, bo spędzali wtedy noce w lichych namiotach rozstawionych na piachu afrykańskiej pustyni. Hagar Qim już wówczas istniało. Wyznaczało nasze ludzkie aspiracje, pragnienia, wiarę. To stąd, spomiędzy tych grubo ciosanych głazów ruszyliśmy w wędrówkę ku cywilizacyjnej przyszłości. Zostawiając je za sobą jako ślad naszego człowieczeństwa.

Posted on

Trzy piętra osobowości. O nieślubnym związku literatury z psychoanalizą

Powieść Three Floors Up, po ogromnym sukcesie w ojczyźnie autora, w październiku została wydana także w Stanach Zjednoczonych. Nevo, absolwent psychologii, napisał książkę, którą można interpretować za pomocą klucza psychoanalitycznego. Teoria Freuda zakłada, że na osobowość człowieka składają się z trzy elementy: id (procesy podświadome), ego (procesy w większości świadome) i superego (często utożsamiane z sumieniem). Wielu krytyków literackich, posługując się powyższym modelem interpretacyjnym, wyciągało z tekstów rozmaite wnioski o pisarzach, a sam Freud analizował w ten sposób dzieła Leonarda da Vinci i Fiodora Dostojewskiego. W tym wypadku proponuję jednak zdystansować się od ortodoksyjnego freudyzmu i na kozetkę zaprosić wyłącznie postaci fikcyjne.

Na pierwszym piętrze, które w książce jest symbolem Freudowskiego id, czyli impulsywnej natury człowieka, mieszkają dwie rodziny. Ayelet i Arno to młode małżeństwo wychowujące córki, które regularnie zostają pod opieką Ruth i Hermana, czyli starszej pary sąsiadów. Relacje rodzin układają się doskonale do czasu, gdy Arno zauważa niewinne, lecz niepokojące zachowania Hermana wobec swojej córki Ofri. Podejrzenia wzbudza częsty kontakt fizyczny między starszym mężczyzną a dorastającą dziewczynką. Arno, kiedy znajduje ich razem w zagajniku, wpada w szał, sądząc, że sąsiad wykorzystał Ofri. To właśnie przesadnie silne wzburzenie i oskarżenia o molestowanie odkrywają naturę głównego bohatera. Podążając tropem psychoanalitycznej teorii osobowości, sytuację tę można interpretować jako przykład identyfikacji z agresorem. Arno ma problem z pożądaniem młodych dziewcząt, jednak zda sobie z tego sprawę dopiero, gdy na jego drodze pojawi się nastoletnia Francuzka Karinne, wnuczka Hermana. Dalsza część opowieści to gra, która jest próbą zaspokojenia popędów zgodnie z Freudowską zasadą przyjemności. Gdy sprawy wymykają się spod kontroli, Arno na swoje wątpliwe usprawiedliwienie odwołuje się do życiowej siły wyższej i wyznaje: Wszystko, co zrobiłem, zrobiłem z miłości. Między innymi tą deklaracją przybliża się do Humberta, głównego bohatera Lolity, który związek z dwunastolatką tłumaczył bezgranicznym uczuciem: Była to miłość od pierwszego wejrzenia, miłość do ostatniego wejrzenia, miłość od każdego i do każdego wejrzenia.

Drugie piętro, symbolizujące ego, czyli strukturę osobowości odpowiedzialną za analizę sytuacji i podjęcie korzystnego działania, zamieszkuje Hani zwana wdową. Tak ironicznie nazywają ją sąsiedzi, ponieważ jej mąż Assaf odbywa nieustanne podróże służbowe, zostawiając ją samą z dziećmi. Hani przeżywa kryzys i usiłuje podzielić się z kimś swoimi odczuciami; w pewnym momencie dowiaduje się jednak, że jej terapeutka nie żyje. Rozchwiana emocjonalnie bohaterka obawia się, że grożą jej napady histerii, na którą cierpiała jej matka. Aby rozładować emocje, decyduje się napisać list do przyjaciółki z młodości i zawrzeć w nim nękające ją wątpliwości. Tymczasem, pod nieobecność męża, w domu pojawia się ścigany przez policję szwagier Hani i prosi o schronienie. Hani udziela mu pomocy, choć ma przez to wyrzuty sumienia, ponieważ wie, że Assaf nigdy nie zgodziłby się na tak ryzykowne zachowanie. Między poszukiwanym Eviatarem a Hani rodzi się uczucie, z którym bohaterowie będą musieli sobie poradzić. Ego według Freuda jest właśnie tym elementem osobowości, który ma wyważyć impulsy generowane w id poprzez ich konfrontację z moralnymi wartościami superego, jest zatem nieustannym polem walki. Zasada realizmu, która według Freuda kieruje ego, zakłada, że wybory racjonalne będą istotniejsze, niż zachowanie impulsywne. W rozdziale tym, obrazującym część osobowości ujarzmiającą popędy, towarzyszymy bohaterce w podróży przez swoje rozterki, by dotrzeć do celu, którym jest albo akceptacja życia takim, jakie jest, albo decyzja, o tym, co należałoby zmienić.


Na najwyższym piętrze mieszka wdowa Devora, która jest ucieleśnieniem Freudowskiego superego, czyli tej części osobowości, która „wiecznie pragnie dobra”. Jej zadaniem jest kontrolowanie wszelkich popędów id dzięki przyznawaniu pierwszeństwa normom moralnym. Nevo w tej roli obsadził emerytowaną sędzinę, która – nie tylko z racji wykonywanego przez dwadzieścia lat zawodu, lecz także ze względu na własny charakter – preferuje zachowania zgodne z literą prawa. Według Freuda na piętrze tym rządzi zasada moralności, która, niezależnie od sytuacji, odrzuca irracjonalne popędy i wybiera zachowanie etyczne. Devora zwraca więc uwagę na istotę współistnienia z innymi, przedkładając to nad swoje potrzeby, czego przykładem może być udział w masowych protestach, gdzie strzeże ideałów ważnych dla społeczności. Nie jest to jednak bohaterka bez skazy – Nevo ubiera ją w tajemnice i niewyjaśnione rodzinne zaszłości, z którymi przyjdzie jej się uporać. Czytelnik śledzi jej próby dotarcia do prawdy, jak również chęć nawiązania kontaktu ze swoim synem Adarem, z którym od lat się nie widziała. Pomaga jej w tym tajemnicza postać – Avner Ashdot, który początkowo ukrywa swoje intencje, jednak bohaterka jest na tyle zauroczona mężczyzną, że obdarza go bezgranicznym zaufaniem. Pewnej nocy Devorze śni się, że jest operowana i lekarze wycinają jej enigmatyczne superego. Dowiaduje się potem, że nie jest to bynajmniej jeden z organów wewnętrznych, lecz najwyższy w hierarchii element osobowości, który później z szacunkiem nazwie „Jego Wysokością”.

Nevo, konstruując powieść, zdecydował się skorzystać z dorobku psychoanalizy, która uznawana jest za jeden z podstawowych nurtów psychologii, ponieważ to dzięki niej rozwinęły się inne szkoły psychologiczne. Warto również podkreślić, że żaden z kierunków tej nauki nie odegrał tak znaczącej roli kulturotwórczej. Jednak, z drugiej strony, psychoanaliza jako metoda terapeutyczna jest przez wielu kwestionowana i uważana nie tylko za wątpliwy empirycznie, lecz także przestarzały sposób myślenia o człowieku. Three Floors Up to książka z typowym dla podejścia psychodynamicznego drugim dnem. Pisarz pozostawia czytelnikowi wiele tropów, odwołuje się też do klasycznych narzędzi psychoanalizy, jak interpretacja snów (Objaśnianie marzeń sennych austriackiego psychiatry to swoisty kamień węgielny tej teorii) oraz korzysta z obszernego systemu metafor, jak choćby powtarzające się odniesienia do zagajnika. Czytelnik, oprócz fabuły, dostaje również określony klucz do analizy zachowań bohaterów, może więc podjąć grę, jaką proponuje mu autor – interpretację powieści pod kątem skatalogowanej wiedzy na temat natury człowieka. Na gruncie krytycznoliterackim nie jest to zabieg nowy, ciągle jednak interesujący i zachęcający do twórczej lektury.

 

Eshkol Nevo, Three Floors Up, Other Press New York 2017

 

Eshkol Nevo urodził się w Jerozolimie w 1971 roku. Jest autorem powieści, opowiadań oraz książek dla dzieci. Pisarz prowadzi największą w Izraelu prywatną szkołę creative writing. W Polsce ukazały się dotychczas jego trzy książki – Do następnych mistrzostw, Neuland i Samotne miłości. Babcia Nevo urodziła się w Warszawie, a on sam wielokrotnie odwiedzał Polskę; w ubiegłym roku był gościem m.in. krakowskiego Festiwalu Conrada.

 

Zdjęcie główne: typowy budynek mieszkalny w centrum Tel Awiwu, fot. deror_avi / Wikimedia Commons, GNU FDL
Posted on

„Druga twarz” Europy. Afryka oczami Alberta Moravii

Wnętrza domu Moravii. Gromadził w nim wiele pamiątek z afrykańskich podróży. Fot. Ewa Nicewicz-Staszowska

Europejska opinia publiczna podejmuje dziś temat Afryki najczęściej w kontekście toczących się tam wojen, a także coraz liczniej przybijających do brzegów Starego Kontynentu ciemnoskórych uchodźców. O Czarnym Lądzie mówi się więc głównie jako o źródle zagrożenia i o problemie, pomijając zresztą zupełnie wpływ, jaki na obecną, dramatyczną sytuację wywarł biały człowiek. A gdyby spotkanie z Afryką potraktować jako szansę? Szansę na odnalezienie głęboko zakorzenionego, pierwotnego „ja” oraz zapomnianych, uniwersalnych wartości? Niedoścignionym przewodnikiem w tej podróży może być dla nas Alberto Moravia, jeden z najwybitniejszych włoskich prozaików XX wieku, a także zapalony wojażer i reporter, wielki miłośnik Afryki.

Relacje z podróży stanowią aż jedną trzecią napisanych przez Moravię tekstów. Pisarz zwiedził wiele krajów na różnych kontynentach, ale to właśnie Czarny Ląd zajął szczególne miejsce w jego sercu. Pierwszy raz odwiedził go – wraz z Dacią Maraini i Pierem Paolem Pasolinim – pod koniec 1962 roku. Od 1963 roku zaczął spisywać swoje wrażenia z odbywanych tam regularnie podróży. Jego reportaże ukazywały się na łamach „Corriere della Sera”, a następnie zostały zebrane w trzy tomy: A quale tribù appartieni? (1972; Z jakiego jesteś plemienia?), Lettere dal Sahara (1981; Listy z Sahary) oraz Passeggiate africane (1987; Afrykańskie spacery). Ostatni raz Moravia był w Afryce na przełomie 1985 i 1986 roku. Warto może dodać, że spotkanie z Czarnym Kontynentem wywarło niebagatelny wpływ na całą twórczość pisarza, nie tylko tę eseistyczną. Jego efektem jest chociażby nieoczekiwane otwarcie się nowego rozdział w dorobku Moravii, jakim są teksty dla dzieci, w większości zebrane w tom Storie della preistoria (1982; Historyjki prehistoryczne). Afryce została też poświęcona ostatnia powieść Moravii, która ukazała się drukiem już po śmierci pisarza: Kobieta leopard (1990).

Alberto Moravia
Alberto Moravia

O swoim pierwszym afrykańskim doświadczeniu Moravia powie w słynnym wywiadzie udzielonym Alainowi Elkannowi w 1990 roku: To było odkrycie ziemi, do której powinienem był pojechać wcześniej; a tymczasem pojechałem tak bardzo późno. Miałem już pięćdziesiąt lat. Powinienem był tam pojechać dwadzieścia, trzydzieści lat wcześniej. Nie zrobiłem tego, nie wiem czemu. Żałuję. Dla mnie Afryka jest czymś najpiękniejszym na świecie. A w innej rozmowie, przeprowadzonej przez Nella Ajella, przyzna, że gdyby miał mieszkać poza Rzymem, wybrałby właśnie Czarny Kontynent.

Moravia poznaje Afrykę w przełomowym dla niej momencie: postępującej dekolonializacji i przededniu pojawienia się neokapitalizmu, określanego przez pisarza mianem neokolonizacji – kolejnej nieuniknionej formy opresji zapoczątkowanej przez białego człowieka, polegającej na zawłaszczeniu i wykorzystaniu zarówno ludzi, jak i przyrody. Warto przytoczyć w tym kontekście jeszcze jeden obszerny fragment z wywiadu z Elkannem: Zwierzęta są przede wszystkim w Afryce Wschodniej […]. Afryka Zachodnia przez cztery wieki była kolonią europejską. Afryka Wschodnia niecały wiek. Poza tym w Afryce Zachodniej fauna niszczona była przez kolejne efemeryczne królestwa i cesarstwa. Niszczeniu fauny towarzyszyło niszczenie grup etnicznych, dokonywane przez zwolenników niewolnictwa: cała czarna populacja Stanów Zjednoczonych i Ameryki Łacińskiej wywodzi się stamtąd; teraz do zniszczenia fauny i zdziesiątkowania ludności dochodzi jeszcze, najgroźniejsze może ze wszystkiego, niszczenie flory, efekt europejskiej postawy konsumpcyjnej. Afryka Zachodnia jest do pewnego stopnia dowodem na to, że koniec świata, o którym mówi się tyle w związku z bombą atomową, rozpoczął się już w zakresie ekologii. Puszcze Wybrzeża Kości Słoniowej, Nigerii i, niżej, Zairu i Gabonu, są niszczone w zastraszającym tempie. Ja sam, w czasie tamtej podróży z Pasolinim i Dacią, jechałem w Beninie przez puszczę uroczystą i mroczną jak katedra. Zaledwie dziesięć lat później było tam już tylko trochę ściętych pni i co jakiś czas wielka tablica reklamowa, potwierdzająca z dumą zagładę przyrody: „Klein Paris”.

Afrykańskie podróże pisarza dalekie są od turystyki konsumpcyjnej tak charakterystycznej dla wielu przybyszów z Europy. To raczej turystyka kulturowa: Moravia, homo europaeus, intelektualista i pisarz, obserwuje siebie poprzez pryzmat innej kultury. W jego refleksjach pobrzmiewają niewątpliwie echa młodzieńczych lektur. Można by nawet zaryzykować stwierdzenie, że do podróżowania popycha go właśnie literatura w najlepszym tego słowa znaczeniu. Wiele z podróży do serca Afryki odbywa się bowiem śladami ulubionych autorów Moravii, takich jak: Céline, Conrad, Gide czy Hemingway, a towarzyszą im przemyślenia zaczerpnięte chociażby od Baudelaire’a czy Rimbaud. Łatwo można zauważyć, że szczególne miejsce w mediacjach międzykulturowych zajmuje literatura francuska (tytuł Passeggiate africane – niewątpliwie inspirowany stendhalowskimi Promenades dans Rome – to tylko jeden z dowodów na poparcie tej tezy).

Wnętrza domu Moravii. Gromadził w nim wiele pamiątek z afrykańskich podróży. Fot. Ewa Nicewicz-Staszowska
Wnętrza domu Moravii. Gromadził w nim wiele pamiątek z afrykańskich podróży. Fot. Ewa Nicewicz-Staszowska

Każdy pobyt Moravii w tym wciąż jeszcze spowitym w kokon natury miejscu jest zanurzeniem się w prehistorię, bo też i sama Afryka jest kontynentem prehistorycznym, to jest ziemią, na której w stosunkach między człowiekiem a naturą nie pośredniczy historia. Czarny Ląd balansujący na granicy między historią a prehistorią jawi się pisarzowi jako antidotum na zbyt wyrafinowaną, złożoną i mechaniczną cywilizację, eden, depozyt pierwotnych wartości znikających w zindustrializowanym świecie. Afrykańska cisza, dziewicza, niezmącona […], doprawdy prehistoryczna w swej głębi i przejrzystości, pobudza do refleksji na temat czasu, historii, natury, a przede człowieka.

W miarę odbywanych podróży dystans kulturowy pomiędzy Europejczykiem-Moravią a Afrykanami, który początkowo wydawał się przepaścią, skraca się, doprowadzając pisarza do stwierdzenia, że mieszkaniec Afryki jest nikim innym, jak tylko alter ego mieszkańca Europy: Afrykanin w niczym nie różni się od Europejczyka, nie jest kimś innym. Jest po prostu drugą twarzą Europejczyka, jego dopełnieniem i alternatywą. Wykorzystując, zniewalając, gnębiąc Afrykanina, tak naprawdę Europejczyk wykorzystał, zniewolił i zgnębił swoje drugie ja. Uznając Afrykanina nie za własną alternatywę i własne dopełnienie, a za nieożywioną i nic nieznaczącą rzecz, którą można wykorzystać, sprzedać i użyć, tak naprawdę Europejczyk poniżył – bardziej niż Afrykanina – pierwotną i naturalną część siebie samego.

Wnętrza domu Moravii. Gromadził w nim wiele pamiątek z afrykańskich podróży. Fot. Ewa Nicewicz-Staszowska
Wnętrza domu Moravii. Gromadził w nim wiele pamiątek z afrykańskich podróży. Fot. Ewa Nicewicz-Staszowska

 

To przekonanie Moravii jest bardzo dobrze widoczne w jego sposobie opowiadania o Afryce. Pisarz nie opisuje jej z piedestału białego człowieka, afrykańskiej odmienności – nawet w jej skrajnych przejawach, takich jak kanibalizm – nigdy nie uznaje za coś odpychającego czy nie do zaakceptowania, co należałoby uporządkować i ująć w tryby powszechnie przyjętej europejskiej poprawności. Moravia jest przekonany, że Afryki nie trzeba poprawiać i dostosowywać do obowiązujących w Europie standardów, bo rządzi się ona własnymi, właściwymi dla niej normami, które obowiązywały zanim pojawili się intruzi.

Dziś po zajściach lat 90. i wydarzeniach ostatnich lat Afryka opisana przez Moravię zdaje się jeszcze bardziej odległa i nieosiągalna. Tym bardziej warto więc sięgnąć po ponadczasowe reportaże rzymskiego pisarza i spojrzeć na Czarny Kontynent jego oczami.

 

Wybór cytatów z wywiadu-rzeki A. Elkanna z A. Moravią, Życie Alberta Moravii, w tłumaczeniu Haliny Kralowej, PIW, Warszawa 1996.
Fragmenty A quale tribù appartieni? na potrzeby niniejszego artykułu przełożyła Ewa Nicewicz-Staszowska.
Posted on

***

A przecież wybaczenie w tę grudniową noc to nie tylko pojednanie z Bogiem, odpuszczenie win, nie tylko transcendentalność i spotkanie z Absolutem. To zupełnie ludzkie, rodzinne napięcia, może wściekłość, może frustracja, może rozczarowanie albo wstyd. Józef musiał wybaczyć Marii, a Maria, zapewne, musiała przebaczyć jemu – bo przez chwilę zwątpił, nie wierzył, nie ufał. Dwoje młodziutkich ludzi wędrujących po pustyni, w podróży życia zaraz po tym, jak po raz pierwszy musieli stawić czoła małżeńskim trudnościom. Dzień i noc razem, choć może jeszcze nie opadły emocje, może jeszcze panuje między nimi napięcie, woleliby zaszyć się każde w swoim kącie. Wśród księżycowego krajobrazu południowego Izraela, zmęczeni i brudni, próbują odbudować nadwątlone zaufanie, a przecież trzeba też zmierzyć się z codziennymi bolączkami – przenikliwym wieczornym zimnem, ciężkim bagażem, kłopotem z noclegiem. Z nadchodzącym fizycznym bólem i zwyczajnym, ludzkim przerażeniem. Każdy, kto ma już swoje dzieci, wie świetnie, jak pierwotny jest ten strach, jak dojmujący. Marsz na spotkanie z nowym życiem całkiem często przypomina spotkanie ze śmiercią.

Żeby narodziło się Dobro, tam, pod rozgwieżdżonym, izraelskim niebem, pewien ciemnowłosy młody chłopak musiał wybaczyć swojej żonie, zaufać jej i już na samym początku wspólnej drogi zawrócić, by zacząć od nowa. Czy i nam się to uda?

Tego nam życzę.

Posted on

Co mówi nam widelec o ludzkim ciele

W swojej pracy Talking Forks z 1958 roku włoski artysta Bruno Munari wygiął zęby widelców w poskręcane palce. Skoro widelce są miniaturami ludzkich rąk i dłoni, mogą też wykonywać ruchy tak charakterystyczne dla włoskiej gesticolazione…

Choć podobieństwo widelców i dłoni dla Munariego stanowiło powód do śmiechu, nie było nim z pewnością dla Wenecjan, którzy z tym przyborem do jedzenia zetknęli się po raz pierwszy około roku 1000. Zgodnie z legendą pewna bizantyńska narzeczona przyniosła pudełko zawierające złote widelczyki na obiad zorganizowany z okazji jej zaślubin z weneckim szlachcicem. Kiedy schludnie podnosiła do ust kawałki jedzenia ze swojego talerza, za jej plecami plotkowano i szemrano. Podobieństwo widelców do dłoni wstrząsnęło zgromadzonymi: trzymanie metalowych imitacji dłoni w prawdziwych, stworzonych przez Boga palcach uważane było za bluźnierstwo. Kiedy kilka lat później dziewczyna zmarła, lokalne duchowieństwo wywnioskowało, że musiała to być kara boska za to, że sprzeniewierzyła się własnemu ciału.

Bruno Munari, Forchette parlanti/ Talking forks, 1958
Bruno Munari, Forchette parlanti/ Talking forks, 1958

Podczas gdy bizantyńskie elity w greckich i bliskowschodnich regionach imperium już od kilku wieków używały osobistych widelców stołowych, ludzie w pozostałych częściach Europy nadal jadali palcami, wspomagając się nożem i łyżką. Wokół tych dwóch starożytnych wynalazków nagromadziły się w ciągu tysiącleci pewne skojarzenia. Noże miały wiązać się z działaniem i męskością, podczas gdy łyżki miały raczej kobiece konotacje. Zakłopotanie wywołane w ludziach przez widelce mogło mieć zatem związek także z jego androgyniczną pozycją pomiędzy pozostałymi przyborami do jedzenia.

Mimo że włoska arystokracja pozwoliła w końcu widelcom zakraść się na swoje stoły, a nawet wprowadziła je do innych arystokratycznych domów w Europie, status tego przyboru miał na długo pozostać podejrzanym. Na początku XVII wieku widelce wciąż przedstawiano w dłoniach hermafrodytów, a nawet szlachta nie sięgała po nie na co dzień.

Znaczący punkt zwrotny miał nadejść kilka dekad później, w związku ze zmieniającym sie statusem innego przyboru do jedzenia – noża. Próbując zaradzić agresywnemu zagrożeniu, jakie stwarzały spiczaste noże podczas obiadów, francuski król Ludwik XIV wprowadził do użytku nowy wzór z tępym, zaokrąglonym końcem. W ten sposób widelec doczekał się swojego czasu. Jego zęby mogły przekłuwać i zagarniać jedzenie, ale nie były w stanie ranić czy zabijać. Nowa moda przyjęła się szybko pośród innych europejskich arystokratów. Jednakże przeciętni Europejczycy nie używali jeszcze widelców, ani w domu, ani w miejscach publicznych. We Włoszech jeszcze przez długie dekady można było zobaczyć ludzi stojących przy straganach z jedzeniem, z głowami odchylonymi do tyłu, trzymających nitki makaronu zwisające nad ich ustami. Dopiero około roku 1800, kiedy popularność zaczęły zdobywać pierwsze sosy pomidorowe, także Włosi zaakceptowali w końcu widelec.

Fot. Giorgio Sommer, Spaghetti eaters, XIX w. / Wikipedia commons
Fot. Giorgio Sommer, Spaghetti eaters, XIX w. / Wikipedia commons

Od tego czasu sprawy potoczyły się bardzo szybko. Widelec stał się ważną częścią europejskiej etykiety stołowej. Jedzenie nożem i widelcem stanowić zaczęło symbol dobrych manier i cywilizowanej elegancji, co szło ręka w rękę ze zmieniającymi się poglądami na temat higieny i medycyny. Ludzkie ciało miało być czyste, a wkładanie brudnej dłoni do wspólnej miski nie było już mile widziane. Jakby w reakcji na uwolnienie spod długotrwałego jarzma dezaprobaty, widelec pomnożył się na wiele, wiele rodzajów – widelce do ryb, widelce do krabów, widelce do sardynek, widelce sałatkowe, widelce owocowe, widelce deserowe, widelce do spaghetti… Im więcej odpowiednio używanych widelców, tym bardziej elegancka okazja.

W pewnym sensie historia widelca w Europie odzwierciedla zmieniające się poglądy na temat ludzkiej fizyczności. Ze względu na jego podobieństwo do części ludzkiego ciała, średniowieczny widelec odrzucano i potępiano bardziej niż operacje plastyczne w czasach dzisiejszych. Jednak z upływem czasu ta początkowa awersja zamieniła się w uznanie: widelec pomaga w utrzymywaniu ludzkiego ciała w czystości i zdrowiu, co stało się ważną częścią obyczajowości cywilizowanego człowieka.

Tłumaczył: Janusz Barwik
Posted on

Starożytna Grecja od kuchni Magdaleny Nowakowskiej

Jakże mi się podoba ta książka! Mądra, błyskotliwa, doskonale udokumentowana. Takich jest jednak wiele. Rzadziej trafiają się publikacje, które, zachowując wszystkie te przymioty, pozostają także lekkie i naturalne w tonie. Można o Ksenofoncie, Pitagorasie, Ajschylosie i innych mędrcach bez zadęcia, choć z pokaźną ilością cytatów? Można. A nawet trzeba. Takich książek wypatruję z utęsknieniem; w ich poszukiwaniu przeczesuję księgarnie. Gdy znajdę, cieszę się jak dziecko, bo uwielbiam cofać się w czasie. Szczególnie w towarzystwie tych, którzy wiedzą, że starożytny człowiek nie mówił heksametrem i nie żywił się papirusem zagryzanym dytyrambem.

A o żywieniu – i heksametrze też, bo wiele tu wstawek z antycznej poezji, rozpraw i komedii – traktuje właśnie książka Magdaleny Nowakowskiej. Nie jest to publikacja skierowana do zupełnego laika, wręcz przeciwnie – by połapać się w gąszczu starożytnych greckich nazwisk i tytułów, trzeba mieć całkiem solidne zaplecze. Jakże wielką przyjemnością jest jednak gawędzić z autorką – bo taki ton ma jej opowieść – o tym, dlaczego Pitagoras nie lubił bobu, i o tym, co ma polskie słowo “chochla” do śródziemnomorskich muszli. Więcej ciekawostek nie zdradzę, bo każda z nich jest tak pyszna i chrupiąca, że naprawdę warto skonsumować ją samemu.

 

Starożytna Grecja od kuchni opowiada o antycznych stołach, piecach, garnkach i amforach. O scenografii, w której, podobnie jak dzisiaj, rozrywały się małe i wielkie ludzkie dramaty, w której zawiązywano przyjaźnie, cieszono się życiem, zapijano smutki i zajadano frustracje. Pachnie ziołami i smażoną rybą, nieraz zaskakuje, nieraz śmieszy. Jak człowiek – ten przedziwny stwór, który zdolny jest napisać Iliadę i wykwitne poezje, ale na obiad musi czasem pochłonąć całkiem przyziemną golonkę.

Magdalena Nowakowska, Starożytna Grecja od kuchni, PWN, Warszawa 2017

 

Posted on

Po Italii śladami św. Mikołaja

Kim jest, a raczej był, św. Mikołaj? Odpowiedź na to pytanie, w pierwszej chwili, wydaje się prosta. Od razu widzimy siwego starszego mężczyznę, ubranego w czerwony płaszcz i czapkę z pomponem. Z długą brodą, w okularach, siedzi przy choince, trzymając w ręku worek prezentów. To wizerunek Świętego Mikołaja obecny w zbiorowej świadomości od 1930 r., gdy po raz pierwszy pojawił się w reklamie Coca-Coli. Stworzył go amerykański artysta Fred Mizen, na potrzeby koncernu produkującego najmodniejszy napój tamtych czasów. Jednakże ten sympatyczny staruszek, popijający colę, niewiele ma wspólnego z rzeczywistym św. Mikołajem, żyjącym na przełomie III i IV wieku n.e., którego życiorys stał się inspiracją do stworzenia jednej z najbardziej wyrazistych ikon popkultury.

Święty Mikołaj – biskup z Miry czczony we Włoszech

„Prawdziwy” św. Mikołaj urodził się między 261 a 280 r. n.e. w Patarze na terenach dzisiejszej Anatolii. Pochodził z zamożnej i wierzącej rodziny. Bardzo wcześnie stracił rodziców – z powodu panującej wówczas dżumy – na skutek czego stał się spadkobiercą potężnego majątku. Opuścił wtedy swoje rodzinne miasto i zamieszkał w Mirze, gdzie przyjął święcenia kapłańskie, by kilkanaście lat później objąć urząd biskupa metropolity. Był mnichem szczodrym, wrażliwym na biedę i ludzkie nieszczęście. Chętnie pomagał, lecz robił to dyskretnie, często całkiem anonimowo. Obok św. Franciszka, to jedna z najbarwniejszych postaci w hagiografii. Legenda głosi, że Mikołaj przyszedł z pomocą trzem pannom, które ojciec, z braku środków do życia, postanowił sprzedać do domu publicznego. Przez komin wrzucił im trzy sakiewki z pieniędzmi, które trafiły wprost do ich suszących się pończoch i trzewików. Jak nietrudno się domyślić, to właśnie ta przypowieść zapoczątkowała zwyczaj obdarowywania dzieci w noc z 5 na 6 grudnia, w rocznicę śmierci świętego. Mikołaj, okrzyknięty świętym, ocalił trzy młode dziewczyny od nierządu, lecz pomógł także wielu innym ludziom – cały swój majątek przekazał na cele dobroczynne. Jest uznawany za opiekuna dzieci, kobiet oczekujących zamążpójścia, lecz także kupców i marynarzy – według jednej z licznych legend, podczas potężnej nawałnicy biskup uratował grupę żeglarzy od śmierci. Do dzisiaj patronuje wielu miastom portowym na całym świecie, ponieważ był człowiekiem wyjątkowo związanym z morzem; angażował się w pracę żeglarzy, marynarzy, wspierał również kupców zamorskich. Mało kto wie, że mityczny Święty Mikołaj, zaczerpnięty z prawdziwego życiorysu, początkowo nie miał sań ani zaciągu reniferów, lecz właśnie żaglowiec, którym przypływał z południowych krajów, by obdarować prezentami dzieci z całego świata. Wtedy jeszcze nie pomagały mu kolorowe, pracowite elfy, a jedynie czarnoskóry służący, który nosił za nim wór pełen zabawek. Dopiero w 1822 r. Clement Clarke Moore napisał poemat, w którym Mikołaj po raz pierwszy przybywa z bieguna północnego, na saniach zaprzężonych w renifery.

Św. Mikołaj, biskup z Miry, zmarł w późnej starości. Tuż po śmierci jego ciało zaczęło wydzielać leczniczą mirrę. Przez długie lata jego grobowiec odwiedzany był przez rzesze pielgrzymów, dla których niezwykły płyn z ciała biskupa był znakiem od Boga, cudem. Zatem już w średniowieczu św. Mikołaj był bardzo znany i otaczany kultem. Liczne pisma łacińskie i greckie świadczą o jego powszechnym uznaniu w tamtych czasach, od Azji Mniejszej przez ludy słowiańskie po Bizancjum. Wyjątkową sławą cieszył się na terenach Italii, gdzie do tej pory jest pamiętany i czczony. Wydaje się, że we Włoszech ma pozycję uprzywilejowaną na tle innych świętych, szczególnie w Bari, gdzie w 1087 r. zostały przewiezione jego szczątki.

Bazylika w Bari, fot. Berthold Werner / Wikimedia, CC BY-SA 3.0
Bazylika w Bari, fot. Berthold Werner / Wikimedia, CC BY-SA 3.0.  
Bazylika, powstała w XI wieku, jest przykładem świetnie zachowanej, potężnej świątyni romańskiej o surowym wykończeniu. Ma trójnawowe założenie i została wybudowana na planie krzyża łacińskiego, z transeptem wysokości nawy głównej i prostokątnym prezbiterium. Od frontu znajduje się dwuwieżowa fasada z delikatnymi detalami architektonicznymi i półkolistymi oknami, charakterystycznymi dla tej epoki. Całość jest wykończona jasnym kamieniem, z drewnianym dachem pokrytym beżową dachówką.
Bazylika jest związana z Polską, ponieważ znajduje się w niej grób królowej Bony ze Sforzów. Dodatkowo, w 1984 r., świątynię tę odwiedził papież Jan Paweł II. Obecnie kościół znajduje się pod opieką zakonu dominikanów.

 


San Nicola di Bari

Włosi mają to szczęście, że ich język rozróżnia mityczną postać Mikołaja od świętego, który żył naprawdę. Il Babbo Natale przynosi włoskim dzieciom prezenty w nocy z 24 na 25 grudnia, a San Nicola (św. Mikołaj) jest patronem miasta Bari na południu Włoch. W Italii nikt już tych dwóch postaci ze sobą nie łączy. Wielu Włochów nawet nie wie, że mają one ze sobą coś wspólnego. W tradycji włoskiej, w większości regionów, nie ma zwyczaju obchodzenia mikołajek, za to 6 stycznia, w święto Trzech Króli, do małych Włochów przychodzi Befana – wróżka o wyglądzie wiedźmy, która grzecznym maluchom zostawia w skarpecie cukierki, a niegrzecznym… węgiel. Jedynie w regionach Friuli-Wenecja Julijska oraz Trydent-Górna Adyga Święty Mikołaj przynosi dzieciom drobne upominki w nocy z 5 na 6 grudnia; jest to niewątpliwie związane z wielokulturowością wspomnianych obszarów, mozaiką odmiennych tradycji i zwyczajów powstałą tam na przestrzeni ostatnich stu lat. Jednakże San Nicola to przede wszystkim święty ważny dla mieszkańców Bari, stolicy Apulii.

Gdy Mirę opanowali Arabowie, włoscy kupcy z Bari wyruszyli w morze po szczątki świętego. Ten sam cel postawili sobie marynarze weneccy. Bari i Wenecja rywalizowały wówczas o dominację w kontaktach handlowych ze Wschodem. Flota baryjska jako pierwsza dotarła do Miry – zwanej współcześnie Demre – i wydobyła z grobowca cząstki szkieletu osławionego biskupa, by 9 maja 1087 r. przywieźć je do Bari, gdzie spoczywają do dziś. Baryjczycy, szczęśliwi, że to właśnie oni zdobyli relikwie Mikołaja, specjalnie z tej okazji wybudowali bazylikę, w której, po latach, umieścili szczątki świętego. Bazylika mieści się w centrum starego miasta, pięć minut od portu. Potężna, zbudowana w stylu romańskim, do tej pory stanowi cel pielgrzymów z całego świata. Co roku, 8 maja, w przeddzień święta La festa di San Nicola, przyjeżdzają oni do stolicy Apulii, by wziąć udział w procesji Corteo Storico di San Nicola. Wydarzenie to skupia około 100.000 ludzi, którzy przemierzają miasto z posągiem św. Mikołaja na przedzie. Pochód ten ma odwzorowywać wydarzenia sprzed prawie dziesięciu wieków, gdy 62 kupców baryjskich przywiozło do miasta relikwie świętego. Podczas Corteo Storico di San Nicola ulice Bari stają się teatrem, w którym odgrywa się sceny sprzed niemal tysiąca lat. Atrapa żaglowca, ludzie przebrani w średniowieczne stroje, gra na bębnach i trąbkach, konie… Wszystko to robi niezwykłe wrażenie. Ponadto, tego wieczoru stolica Apulii wypełnia się światłem, nie tylko ognia pochodni, które niosą uczestnicy procesji, lecz także fajerwerków oraz ozdób świetlnych. Na głównym placu miasta powstaje „katedra św. Mikołaja”, zbudowana ze światła, lecz w istocie jest to jedynie szkielet, na którym wiszą wielobarwne lampki, tworzące tę przepiękną kombinację. Po przeniesieniu posągu świętego na molo (Molo di San Nicola), gdzie odbywa się msza, wieczorem ma miejsce pokaz fajerwerków.

Tego samego dnia często organizowane są również pokazy tzw. Frecce tricolori, podczas których można obejrzeć akrobacje powietrzne. Niebo wypełniają wtedy samoloty, które, tworząc dziwne figury, przypominają szalone ptaki. Następnego dnia, 9 maja, wieczorem, na rynku odbywa się Gara di fuochi d’artificio, czyli konkurs sztucznych ogni. Stanowi on atrakcję nie tylko dla wiernych, pielgrzymów, lecz także dla laików, turystów, którzy ten dzień postanowili spędzić w Bari, by zgłębić jego historię i tradycję. Tego wieczoru niebo jest pełne kolorów, rynek miasta rozświetlony, a na ulicy sprzedaje się gnommareddhri – przysmak typowy dla regionu. Fabio, rodowity mieszkaniec Bari, na pytanie, kim jest dla niego św. Mikołaj, odpowiada: Dla mnie św. Mikołaj to przede wszystkim patron Bari. Nie jestem wierzący, więc z mojego punktu widzenia nie jest on aż tak ważny, lecz dla wielu osób to postać niezwykle istotna. Większość Baryjczyków trzyma w domu jego obrazek, wielu nadaje swoim synom jego imię. Mattia, który – podobnie jak Fabio – nie jest praktykującym katolikiem, zapytany, czy uczestniczy w obchodach La festa di San Nicola, odpowiada: Jak mógłbym nie uczestniczyć? To naprawdę piękne widowisko. Nie tylko ludzie wierzący biorą w nim udział, lecz także ci, którzy po prostu cenią tradycję naszego miasta i chcą ją kultywować. Z kolei Anna z Warszawy, świeżo upieczona studentka uniwersytetu w Bari, mówiąc o „relacjach” baryjczyków ze św. Mikołajem, nie kryje swojego zdziwienia: Całe życie byłam przekonana, że każdy człowiek na świecie, który słyszał o postaci Świętego Mikołaja, wie o początkach jego mitu, czyli o prawdziwym Mikołaju. Gdy zorientowałam się, że w Bari nikt tych dwóch postaci ze sobą nie łączy, byłam w szoku. Jednym słowem: dla baryjczyków San Nicola to przede wszystkim ważny święty, ich patron i opiekun duchowy. Trzeba byłoby się tam wybrać na dłużej, by zrozumieć, jak bardzo San Nicola jest ważny i obecny w życiu Bari na co dzień.

Frecce tricolori
Frecce tricolori


Kościół św. Mikołaja w Lido

Osławiony biskup jest kochany nie tylko w Bari, lecz także w Wenecji, która na przełomie XI i XII wieku, podobnie jak stolica Apulii, zdobyła szczątki Mikołaja. Nie było to zadanie łatwe, biorąc pod uwagę, że w tym samym celu, 100 lat wcześniej, wybrali się do Miry kupcy baryjscy. Jednakże Wenecjanie, mimo przykrej wieści o zdobyciu relikwi świętego przez Baryjczyków, nie dali za wygraną. W 1099 r., podczas pierwszej wyprawy krzyżowej, dotarli do Miry, gdzie zastali pusty grób Mikołaja. Trwali w poczuciu krzywdy do chwili, gdy nie usłyszeli, że drobne szczątki świętego, których Baryjczycy nie zdołali wynieść z grobowca, zostały przeniosione w inne miejsce. Wenecjanie odszukali je i przewieźli do Włoch. Do tej pory spoczywają one w mieście portowym – Lido w okolicach Wenecji, w klasztorze pod wezwaniem św. Mikołaja. Dopiero niedawno wykonano badania, które potwierdziły wiarygodność relikwi, co zakończyło wieloletni spór między miastami.

 

Chiesa di San Nicolò w Wenecji
Chiesa di San Nicolò w Wenecji


Patron włoskich comuni

Bari i Wenecja są wyjątkowo związane ze św. Mikołajem, jednakże nie należy zapominać, iż nie są to jedyne miasta, gdzie San Nicola odgrywa ważną rolę. We Włoszech jest to święty najchętniej wybierany na opiekuna małych miast i gmin. Patronuje on aż 271 włoskim comuni, z których najciekawsze to: Lungro, Lettomanoppello, Gesualdo oraz Vastogirardi. Comune di Lungro w prowincji Cosenzy jest gminą nietypową, założoną przez Albańczyków w drugiej połowie XV wieku. Obecnie stanowi jedno z trzech największych centrów mniejszości albańskiej we Włoszech. Obowiązuje tam dwujęzyczność, dlatego patron gminy – San Nicola nazywany jest również, po albańsku, Shën Kolli. Jedną z tradycji mieszkańców Lungro, upamiętniającą żywot św. Mikołaja, jest zwyczaj dzielenia się chlebem, tzw. il pane di San Nicola, 6 grudnia, w rocznicę śmierci świętego.

Inna gmina, której patronuje św. Mikołaj, to Lettomanoppello w prowincji Pescary. Stanowi ona część parku narodowego, Comunità Montana Montagna Pescarese. Jest to niezwykły rejon, ze względu na tzw. feste patronali, czyli święta patronackie. Rozpoczynają się one w pierwszą niedzielę października. Przez cztery kolejne dni mieszkańcy Lettomanoppello czczą najważniejszych dla nich świętych: patrona gminy – św. Mikołaja, lecz także św. Maryję z Konstantynopola, św. Emidiusza oraz św. Rocha. W ostatni dzień obchodów przemierzają procesją ulice starego miasta, niosąc na przedzie pomniki ważnych dla nich świętych.

Kolejną ciekawą gminą, gdzie św. Mikołaj odgrywa ważną rolę, jest Comune di Gesualdo w Kampanii. Znajduje się tam średniowieczny kościół pod patronatem św. Mikołaja. 6 grudnia mieszkańcy Gesualdo powierzają symbolicznie gminę swojemu patronowi, wygłaszając tzw. atto di affidamento (‘akt zawierzenia’).

W Vastogirardi św. Mikołaja wspomina się tradycyjnie 6 grudnia oraz, co ciekawe, 3 lipca, podczas słynnego „lotu anioła” (il volo dell’angelo), kiedy w centrum starego miasta mała dziewczynka, przebrana za anioła, „przefruwa” z domu do stojącego przed kościołem posągu św. Mikołaja. Jest to akt zawierzenia miasta patronowi. 1 i 2 lipca ma miejsce to samo wydarzenie, lecz zamiast pomnika św. Mikołaja, stawia się posąg Madonny. Tradycja ta sięga początków XX wieku i jest dumą Vastogirardi.

Le storie di San Nicola Ambrogia Lorenzettiego

Ślady św. Mikołaja można odnaleźć również we włoskiej sztuce. Najsłynniejszym dziełem upamiętniającym żywot świętego jest zbiór czterech malowideł z 1332 r., autorstwa sieneńskiego artysty, Ambrogia Lorenzettiego. Obrazy przedstawiają ważne chwile z życia Mikołaja, a także cuda, których dokonał. Pierwsze płótno, Resurrezione di un bambino, ukazuje scenę wskrzeszenia dziecka przez Mikołaja. Drugi obraz, Salvataggio di Mira dalla carestia con l’essiccazione e la moltiplicazione di sacchi di farina caduti in mare, przedstawia moment osuszenia i wydobycia z morza worków z mąką, które święty pomnożył, ocalając tym samym Mirę od głodu. Trzecie dzieło upamiętnia najsłynniejszy gest Mikołaja, gdy nocą, przez komin, wrzucił trzem pannom sakiewki z pieniędzmi, dzięki czemu nie trafiły do domu publicznego, a mogły wyjść za mąż. Ostatnie malowidło przedstawia scenę konsekracji św. Mikołaja na biskupa. Tetraptyk Lorenzettiego można obejrzeć w Galerii Uffizi we Florencji.

Podróż bez końca

Podróż po Italii śladami św. Mikołaja wydaje się nie mieć końca. Kto chciałby w nią wyruszyć, powinien najpierw dokładnie poznać historię życia świętego oraz wszystkie legendy, którymi obrosła jego postać w ciągu ostatnich dziesięciu wieków. Mimo iż przeciętny Włoch niewiele wie o San Nicola, nie mówiąc już o tym, że nie łączy go wcale z postacią Świętego Mikołaja, to są takie miejsca we Włoszech, gdzie biskup z Bari, szczególnie dla starszych, wierzących osób, jest niezwykle ważny.

 

Zdjęcie główne: fragment Le storie di San Nicola Ambrogia Lorenzettiego
Posted on

Wybaczyłam Orianie Fallaci

Kiedyś, jako młoda studentka, bałam się Oriany Fallaci, jednocześnie bojąc się samej siebie. To był czas, kiedy samoloty roztrzaskiwały się o nowojorskie wieże, pociągając za sobą tysiące niewinnych istnień. Oriana kipiała gniewem, unosiła się dumą. Jej bezkompromisowa postawa przerażała mnie i uwierała; skłamałabym jednak pisząc, że jej emocje były mi obce. Obserwowałam zderzenie kultury europejskiej i arabskiej w rodzinie mojej mamy. Widziałam, kto wyciąga rękę, a kto ją cofa. I też czułam gniew, niepokojąc się, co będzie dalej.

 

Minęło kilka lat, a ja, zakładając rodzinę, planując macierzyństwo, odkrywając swoją kobiecość, ale i borykając się z nią w męskim świecie, odkryłam także inną Orianę. Orianę delikatną i czułą, ciepłą i wrażliwą. Mistrzynię słowa nie tylko niesionego wysoko jak tarcza, ale i szeptanego sottovoce. List do nienarodzonego dziecka wpisałam na listę najważniejszych życiowych lektur, a we fragmentach prywatnej korespondencji Fallaci znajdowałam echo swoich miłości, rozterek, bolesnych wyborów i rozczarowań ludźmi.

 

Potem przyszedł listopad 2015 roku i zamach w Paryżu. Byłam przy komputerze, gdy media podały wiadomość o tragedii. “Czyżby Oriana miała rację?” – napisałam na Facebooku wcześniej, niż pomyślałam. Dzisiaj nie powtórzyłabym tego błędu, chcąc wierzyć, że słowo wypełnione miłością może więcej, niż to wypełnione gniewem.

 

W listopadzie tego roku warszawski Teatr Studio, tuż przed premierą monodramu Ewy Błaszczyk Oriana Fallaci: chwila, w której umarłam, prosi mnie o poprowadzenie zajęć językowo-kulturowych poświęconych włoskiej ikonie dziennikarstwa. Czy była bardziej reporterką, czy może jednak pisarką? Jakim językiem mówiła, jakie rzeczowniki określały jej świat, jakie przymiotniki i czasowniki budowały jej tożsamość? Na swoją opowieść mam dwie godziny. Wedle planu, jedną poświęcić mam jej życiu prywatnemu, drugą – warsztatowi dziennikarskiemu. Zaczynam więc mówić o kobiecie, która nade wszystko ukochała rodzinę, Florencję i wolność. O osobie wiernej, lojalnej, odważnej. Zegarek wciąż pokazuje mi, że przede mną jeszcze dużo czasu – spokojnie zdążymy więc przyjrzeć się sztuce reportażu. Mówię dalej, nie przestaję. Że pod koniec życia Oriana się pogubiła. Że w moim przekonaniu była dobrym człowiekiem, który dziś walczyłby o syryjskie dzieci i wyczerpane kobiety dryfujące na tratwach u brzegów Lampedusy. Nagle słuchacze zwracają mi uwagę, że czas się skończył, że jest już po zajęciach. Jak to, przecież nie zamknęłam jeszcze pierwszej części?! Okazuje się, że gdzieś w trakcie opowieści zatrzymał się mój zawsze niezawodny, szwajcarski zegarek. Jakby była z nami, jakby chciała, bym powiedziała wszystko to, co miałam do powiedzenia.

 

Wybaczyłam Orianie jej gniew, bo wybaczyłam go i sobie – wynikał z lęku, potrzebował czasu, by przekuć go na coś dobrego. Myślę, że gdyby było jej dane być tu z nami dzisiaj, wróciłaby do nas Fallaci sprzed 11 września – ta, która, jako małe dziecko, opierała się faszyzmowi; ta, która nade wszystko kochała życie, wsłuchiwała się w lament świata i była gotowa o niego walczyć.

 

Czy i jak czytać dzisiaj Orianę Fallaci? Posłuchajcie, co powiedzieli mi tłumacze jej tekstów na język polski (kliknij w nazwisko, aby przejść do nagrania audio):
Anna Osmólska-Mętrak, Joanna Ugniewska, Tomasz Kwiecień.

 

Posted on

Portugalskie rabanadas

Pierwsza wzmianka o chlebie namaczanym w mleku pochodzi z rzymskiego traktatu O sztuce kulinarnej autorstwa Apicjusza.  W średniowieczu tosty podawano jako dodatek do mięs i dzikiego ptactwa. W Hiszpanii torrijas, namaczane w mleku z dodatkiem wina i smażone na oliwie, tradycyjnie przygotowuje się w okresie Wielkanocy. We Francji podobne danie nazywa się pain perdu, czyli “utracony chleb”. Nad Sekwaną tosty często robi się z czerstwego chleba, dając mu w ten sposób drugie życie – jest to więc raczej chleb odzyskany niż utracony.

Portugalskie rabanadas można zjeść na świąteczne śniadanie lub podać jako podwieczorek w zupełnie zwykły grudniowy dzień, najlepiej z filiżanką mocnej kawy.

Rabanadas
2 porcje

4 duże kawałki chleba

3/4 szklanki mleka

1/4 szklanki porto

2 laski cynamonu

2 łyżki miodu

skórka starta z jednej pomarańczy

2 jajka

masło do smażenia (4-5 łyżek)

Sos z porto:

1/2 szklanki wody

1/4 szklanki porto

1/3 szklanki miodu

1 laska cynamonu

sok z jednej pomarańczy

Do posypania:

1/4 szklanki cukru

2 łyżki cynamonu

 

 

W dużym garnku podgrzewamy mleko, porto, cynamon, miód i skórkę pomarańczy.

Doprowadzamy do wrzenia, gotujemy przez 1-2 minuty, odstawiamy do ostudzenia.

W międzyczasie przygotowujemy sos.

Wszystkie składniki zagotowujemy w rondelku.

Zmniejszamy ogień i gotujemy przez około 15 minut, aż sos lekko zgęstnieje.

Chleb namaczamy w powstałej miksturze.

Jajka roztrzepujemy i każdy kawałek chleba obtaczamy w jajku.

Na patelni rozgrzewamy masło.

Kawałki chleba smażymy na gorącym maśle na złocisto, około 2 minuty z każdej strony.

Po usmażeniu odsączamy za pomocą papierowych ręczników.

Tosty obtaczamy w cukrze wymieszanym z cynamonem.

Polewamy sosem i podajemy.