Posted on

Tajemnice Efezu

Spośród licznych miast założonych przez starożytnych Greków na zachodnim wybrzeżu Azji Mniejszej, Efez jest jednym z najlepiej zachowanych. To starożytne miasto od dawna fascynuje archeologów, podróżników i turystów z wielu powodów: jego historii, architektury, dziedzictwa kulturowego i wreszcie kultów religijnych, tak mocno związanych z samym istnieniem Efezu. Wizyta w Efezie oferuje odwiedzającym wyjątkową okazję – wgląd w życie antycznych mieszkańców tego miasta, ich wielokulturowe pochodzenie, życie codzienne i odświętne.

Ruiny starożytnego Efezu, położone w regionie Morza Egejskiego, to bez wątpienia jedna z najszerzej znanych atrakcji turystycznych Turcji. W sezonie turystycznym codziennie odwiedzają to miejsce tysiące turystów z całego świata, a cały Efez rozbrzmiewa wyjaśnieniami oprowadzających ich przewodników. Co więcej, jedna z jego budowli – Biblioteka Celsusa – stała się symbolem zarówno Efezu, jak i wszystkich antycznych miast z terenów Azji Mniejszej; znalazła się na okładkach niezliczonych broszur i albumów, a nawet na rewersie dwóch tureckich banknotów z początków XXI wieku. Wydawałoby się więc, że zarówno ta budowla, jak i cały Efez nie kryją już w sobie żadnych zagadek. A może jednak ciągle zachowały się pewne tajemnice, na których poznanie nie wystarczy kilkugodzinny spacer po Efezie? Sprawdzimy to na przykładzie dwóch najmocniej związanych z Efezem budowli: wspomnianej powyżej Biblioteki Celsusa oraz Świątyni Artemidy, uznawanej niegdyś za jeden z Siedmiu Cudów Świata.

Chociaż budynek zdobiący centrum Efezu nazywany jest biblioteką, to wcale nie ta funkcja była dla sponsorów budowli najważniejsza. Wzniesiono ją jako ogromny grobowiec dla Tyberiusza Juliusza Celsusa Polemenusa, rzymskiego gubernatora prowincji Azja w początkach II wieku n.e. Został on pochowany w podziemiach budynku, a jego potężny sarkofag, wykuty z jednego bloku marmuru, ciągle znajduje się pod podłogą biblioteki. To sytuacja niezwykła, ponieważ w tamtych czasach pochówek w samym centrum miasta, a nie w obrębie nekropolii poza jego granicami, był przypadkiem niezwykle rzadkim i oznaczał, że osoba w ten sposób zaszczycona wyróżniła się czymś wyjątkowym. Czym zasłużył się Celsus mieszkańcom Efezu? Można jedynie spekulować, że faworyzował to miasto spośród innych w obrębie prowincji, czego wyrazem mogła być obietnica wzniesienia w nim biblioteki oraz przekazania na jej rzecz osobistej kolekcji ksiąg i pism.

Nazywany Perłą Morza Śródziemnego, Efez to również doskonały przykład ostentacyjnego bogactwa greckich miast, które z czasem stały się częścią Imperium Rzymskiego. Jednak podczas gdy jedno z najlepiej zachowanych miast rzymskich – Pompeje – wzniesiono głównie z cegieł, Efez nawet dzisiaj zadziwia odwiedzających hojnym zastosowaniem najlepszych i najdroższych materiałów budowlanych, w tym wielu odmian marmuru. Na zdjęciu: Biblioteka Celsusa

Najbardziej charakterystycznym elementem ozdobnym biblioteki są cztery posągi przedstawiające postacie kobiece, stojące w niszach umieszczonych w fasadzie budowli. Według umieszczonych pod nimi inskrypcji, mają stanowić alegorie czterech cnót: Mądrości, Kompetencji, Zrozumienia i Inspiracji. Czy, oglądając posągi, spoglądamy na uosobienie tych właśnie cech? Niestety nie. Oryginalne pomniki ukazujące wcielone cnoty Celsusa wykonane były nie z marmuru, lecz z brązu, materiału bardzo cennego w czasach antyku. Gdy biblioteka spłonęła w III wieku, najprawdopodobniej wykorzystano je jako materiał wtórny i przetopiono.

W tym momencie sprawy nieco się komplikują: jeżeli bibliotekę zniszczył pożar, a pomniki cnót zaginęły, to co właściwie widać na zdjęciach z Efezu? Jakiś czas po pożarze postanowiono wykorzystać zachowaną fasadę budowli jako element dekoracyjny ogromnej fontanny, w wodach której miały odbijać się posągi. W tym celu pozyskano cztery marmurowe pomniki przedstawiające kobiety i umieszczono je w miejscu cnót. Nie wiemy, kim były właścicielki wyrzeźbionych ciał, a dwa z posągów utraciły głowy gdzieś w mrokach historii. Pomysłodawcą całej operacji mógł być niejaki Filipus, któremu zadedykowana została cnota Inspiracji.

Na tym nie koniec perypetii zarówno cnót, jak i samej biblioteki. Nawet jako fasada fontanny nie przetrwała ona do czasów współczesnych w tak doskonałym stanie, jaki podziwiać możemy obecnie. Gdy na przełomie XIX i XX wieku odkopali ją austriaccy archeolodzy, biblioteka składała się z setek fragmentów, na które rozpadła się podczas trzęsienia ziemi jakiś tysiąc lat wcześniej. Na rekonstrukcję poczekać musiała aż do lat 70-tych XX wieku, kiedy to odtworzono ją z oryginalnych części niczym gigantyczne puzzle. Niestety, do tych oryginalnych fragmentów nie należą zdobiące bibliotekę posągi. Te właściwe wywieziono do Wiednia przeszło sto lat temu; obecnie stanowią chlubę tamtejszego Muzeum Efeskiego. Stanowiły one istotną część prezentu, jakim obdarował cesarza Franciszka Józefa sułtan Abdülhamid II. Podziwiając wspaniałą Bibliotekę Celsusa, nie spoglądamy więc wcale na uosobienia cnót, a na współczesne kopie posągów zupełnie anonimowych kobiet.

Jedna z czterech postaci kobiecych, przez przewodników przedstawiana jako Arete, fot. Dennis Jarvis / Wikimedia, CC BY-SA 2.0

Jednak to nie te posągi stanowią największą zagadkę Efezu związaną z ciałem kobiecym i jego przedstawieniem w artystyczny sposób. Żeby przekonać się, jak dziwnymi torami podążały myśli i dłuta rzeźbiarzy, trzeba przyjrzeć się niezwykłej postaci protektorki Efezu – bogini Artemidzie. Jej tradycyjna grecka postać, utrwalona w wielu mitach, to dziewicza łowczyni przemierzająca puszcze, odziana w krótkie i zwiewne szaty i wyposażona w łuk i strzały. W wyprawach towarzyszyła jej ulubiona zwierzyna, w tym – łania i psy łowcze, oraz orszak nimf. Nie była to jednak bogini łagodna ani miłosierna, a wręcz przeciwnie, okrutna i zazdrosna, znana z bezlitosnego zabicia strzałami córek Niobe czy też skazania na okrutną śmierć zapatrzonego w nią Akteona.

Greckie wierzenia religijne miały jednak zadziwiające możliwości adaptacji i reinterpretacji w sposób dopasowujący się do warunków lokalnych. Tak też stało się z kultem Artemidy w Azji Mniejszej, a zwłaszcza w Efezie. W tym miejscu, dawno przed przybyciem kolonistów greckich, stały pradawne sanktuaria rodzimych bóstw żeńskich, takich jak Kybele czy Ûpis. Nawet wspaniały Artemizjon (świątynię Artemidy) wzniesiono w pobliżu Efezu w lokalizacji uznawanej za świętą od niepamiętnych czasów. Świątynia ta była zresztą godna uwagi sama w sobie. Jako największa budowla w świecie Hellenów przewyższała wymiarami nawet ateński Partenon; na dodatek  wykonano ją w całości z marmuru. Niestety, obecnie pozostała po niej jedna ułamana kolumna i fragmenty fundamentów.

Zachowały się natomiast dwa monumentalne posągi kultowe Artemidy Efeskiej – i to w formie wyśmienitej, która pozwala przyjrzeć się niezwykłym metamorfozom bogini łowów, jakie dokonały się w Efezie. W mieście tym rącza dziewczyna z greckich opowieści zmieniła się zastygłą w sztywnie wyprostowanej pozie postać wyciągającą przed siebie ugięte w łokciach ramiona. Jej twarz nie wyraża żadnych emocji, a oczy wpatrują się daleko w przestrzeń. Jest odziana w długi płaszcz oraz przedziwne, wysokie nakrycie głowy, przypominające nieco wielopiętrową koronę. Towarzyszą jej dwie łanie, a u jej stóp postawiono dwa ule. Ta osobliwa Artemida pokryta jest od stóp do głów zdobieniami o symbolicznym znaczeniu, wśród których można wypatrzeć znaki zodiaku, perły, pszczoły, lwy i inne zwierzęta.

Artemida była także bóstwem lunarnym, związanym z fazami Księżyca. Jej kult jako dziewicy-łowczyni wydaje się późniejszy, jednak również miał związek z Księżycem, gdyż wierzono, że nocą podczas pełni bogini roztacza swą opiekę nad podróżnymi, pasterzami i ich trzodami. Na zdjęciu: naszyjnik Artemida dostępny w sklepie Lente

Jednak najbardziej kontrowersyjnymi elementami posągów Artemidy Efeskiej są liczne owalne obiekty, umieszczone na brzuchu bogini. Wiele poważnych dyskusji naukowych oraz najbardziej fantastycznych teorii i dzikich spekulacji poświęcono ich naturze i znaczeniu. Pierwsze skojarzenie – z wieloma piersiami bogini-karmicielki – jest najprawdopodobniej mylne. Przede wszystkim wypukłości te nie stanowią części ciała Artemidy. Można to stwierdzić, przyglądając się posągom, w których części ciała Artemidy zostały odlane z brązu, a więc są ciemniejsze niż ubiór i korona wyrzeźbione w kremowym alabastrze lub białym marmurze. W takich przypadkach owalne wypukłości są wykonane z jaśniejszego materiału, co sugeruje, że nie są to części ciała, ale elementy ekwipunku bogini.

Ponieważ nie ma wśród badaczy zgody co do znaczenia i interpretacji tych wypukłości, spójrzmy na kilka najbardziej prawdopodobnych sugestii. Pierwsza wiąże się z faktem, że podobne obiekty znaleziono na postaci Zeusa z Labraundy, starożytnego miasta krainy zwanej Karią, położonego nieco ponad sto kilometrów na południowy wschód od Efezu. Zarówno Efez, jak i Labraunda były karyjskimi osadami w okresie przed kolonizacją grecką, a więc owalne obiekty mogły być charakterystyczne dla lokalnych bóstw męskich i żeńskich, czczonych już w II tysiącleciu p.n.e.

Druga sugestia wiąże się z innym ludem, który zamieszkiwał niegdyś Azję Mniejszą. Byli to Hetyci, którzy opanowali centralną część Anatolii w II tysiącleciu p.n.e., tworząc potężne imperium, które często wchodziło w rozmaitego rodzaju kontakty z ludami zamieszkującymi zachodnie wybrzeże. Otóż Hetyci do noszenia amuletów, uroków i fetyszy używali torebek z koziej skóry. Ponieważ Artemida również znana była z uroków ochronnych, możliwe jest powiązanie jej kultu z magicznymi praktykami hetyckimi, a wypukłości na brzuchu – ze wspomnianymi torebeczkami.

Artemida z Efezu, fot. Wikimedia

Często wspomina się również, że owalne wypustki przedstawiają jądra byków i reprezentują witalność Artemidy. Wreszcie mogą być to jaja pszczół, zarówno ze względu na ich kształt, jak i na szczególnie bliski związek między tą boginią a pszczołami. Nawet dziewicze kapłanki Artemidy były tytułowane miodnymi pszczółkami.

Jednakże, niezależnie od interpretacji elementów stroju Artemidy Efeskiej, najważniejszy jest uzyskany efekt finalny: oto potężna i poważna bogini, opiekunka Efezu, posiadająca władzę nad całym światem, jego zwierzętami, demonami i siłami kosmicznymi. Taki oto komunikat udało się nadać twórcom niezwykłych posągów bogini w miejscu szczególnie blisko związanym z kultem religijnym bóstw żeńskich. Chociaż świątynia Artemidy dawno już legła w gruzach, a jej posągi stanowią jedynie osobliwość w lokalnym muzeum, to ten niezwykły aspekt duchowości Efezu znalazł swoją współczesną kontynuację. Od wielu już lat, pielgrzymi chrześcijańscy i muzułmańscy przybywają w te okolice, by oddać cześć Marii, matce Jezusa, która według lokalnych wierzeń właśnie w Efezie spędziła ostatnie lata życia. To jest już jednak odrębna, chociaż równie niezwykła historia.

 

Zdjęcie główne: Biblioteka Celsusa, fot. JD Lasica/Cruiseable.com, CC BY 2.0
Posted on

Jonathan Roberts, Powab jabłka. Fascynujące dzieje owoców i warzyw

Ku mojemu zdziwieniu, niewiele jest na rynku godnych polecenia książek o dziejach i symbolice owoców i warzyw, podobnie, jak zaskakująco mało mówi się w tym kontekście o pachnących ziołach (wyjątkiem zdają się  Mity i magie ziół, o których pisałam kiedyś tutaj). A przecież dary natury, którymi karmimy nasze ciała, mają nierzadko fascynującą historię, zaś znaczenia, skryte w ich miąższu czy między płatkami, odsyłają nas do najpiękniejszych i najbardziej inspirujących opowieści, jakie stworzył człowiek.

Jonathan Roberts, brytyjski dziennikarz czasopism Country life i Reader’s Digest, badacz dawnych dzieł botanicznych i miłośnik wiejskiego życia, w swojej rzetelnej merytorycznie książce przedstawia historię 40 różnych owoców i warzyw. Jak łatwo się domyślić, spora ich część to dary śródziemnomorskiej przyrody: od słodkich fig po zielone oliwki, od cudownie symbolicznych granatów po niepozorną zieloną kapustę. Opisom towarzyszą cytaty z literatury oraz liczne ilustracje, w tym reprodukcje antycznych fresków, dawne mapy i botaniczne sztychy. Nie zabrakło także informacji na temat właściwości medycznych omawianych specjałów i ich zastosowania na przestrzeni wieków – czy wiedzieliście, że figi były dla Greków tak cenne, że za ich zniszczenie groziła kara śmierci, a skorupę rozkrojonego na pół melona w wielu krajach wykorzystywano jako pojemnik na wino?

Moim marzeniem jest napisać książkę o symbolice śródziemnomorskich owoców, warzyw i ziół. Wszystkiego, co nas karmi – nie tylko energią, ale także znaczeniami. Do publikacji Robertsa na pewno sięgnę podczas pisania nie raz.
Moim marzeniem jest napisać książkę o symbolice śródziemnomorskich owoców, warzyw i ziół. Wszystkiego, co nas karmi – nie tylko energią, ale także znaczeniami. Do publikacji Robertsa na pewno sięgnę podczas pisania nie raz.

 

Publikacja Robertsa, choćby ze względu na swoje stosunkowo niewielkie rozmiary, nie pretenduje do miana wyczerpującej – w wypadku moich ulubionych śródziemnomorskich owoców kilkakrotnie zorientowałam się, że nie zacytowano znanych mi anegdot czy legend. Nie zmienia to faktu, że stanowi lekturę fascynującą i wspaniale wzbogacającą naszą codzienność. Spojrzenie na leżące w kuchni jabłko nigdy nie będzie już dla nas takie samo.

 

Jonathan Roberts, Powab jabłka. Fascynujące dzieje owoców i warzyw, tłumaczyła Maciejka Mazan, Świat Książki, Warszawa 2003
Posted on

O zgodzie

Homonoian dioke – głosi słynna delficka sentencja. Zabiegaj o zgodę. Co ciekawe, dla antycznych Greków zabieganie o porozumienie z innymi miało charakter prawdziwego działania, nie zaś oczekiwania na to, by kompromis, pokój i solidarność nastąpiły same. Podobna wizja świata widoczna jest zresztą w  naszym “zabiegać”: biegać, biec do celu to w końcu wysiłek i trud, który trzeba świadomie podjąć. Grecki czasownik “dioko” oznacza zaś “ścigać”, “gonić”, “podążać za czymś”. Jak pisze Krzysztof Bielawski w Sentencjach delfickich (do nabycia tutaj), Grecy sugerują nam więc czynne podejmowanie działań, które do zgody prowadzą.

 

Posted on

Żyjące dzieło sztuki. Giovanni Boldini i Portret markizy Casati

Kobiece portrety Giovanniego Boldiniego, włoskiego malarza przełomu XIX i XX wieku, znanego wśród ówczesnej klasy średniej jako „malarz dam”, stanowiły źródło salonowego prestiżu, nastawionego na typowe doznania estetyczno-zmysłowe. Przepis był następujący: twarz i ramiona, czyli części odkryte, tworzono według kanonu powabnego naturalizmu, z pełnymi i wilgotnymi ustami oraz delikatną skórą, wprost stworzoną do dotykania. Spojrzenia miały być słodkie, prowokujące, przewrotne lub marzycielskie, zawsze zdolne uwieść widza. Gdy jednak przechodzono do sukni, kontury odmawiały precyzji, a materiał rozpływał się w świetlistych połączeniach. Dzięki takim zabiegom, uzyskiwano wielce pożądane wizerunki stylowych syren, których konkretna, erotyczna cielesność łączyła się z materią stworzoną do kontemplowania. I takie też są portrety ekstrawaganckiej i kontrowersyjnej markizy Luisy Casati. Pomimo tego, że powstały w odstępie zaledwie trzech lat, to prezentują dwa zupełnie różne oblicza – damy i wampa. Kobiecej wersji Dr Jekylla i Mr Hyde’a.

Początki zapowiadały się dość niewinnie. Luisa Adele Rosa Maria Amman, późniejsza niewolnica wizerunku, pogrążona w wiecznych marzeniach o własnej wyjątkowości, w młodości nie odznaczała się specjalnymi przymiotami. Nie była ani wyjątkowo piękna, ani wybitnie inteligentna. Wyróżniały ją jedynie ogromne szmaragdowe oczy oraz ponadprzeciętne zamiłowanie do sztuk pięknych. Dosyć szybko musiała pożegnać się z beztroskim dzieciństwem – w wieku kilkunastu lat została sierotą i, równocześnie, najbogatszą dziedziczką Królestwa Włoch. Olbrzymi majątek ojca, hrabiego Ammana, obejmował m.in. papiery wartościowe, młyny, fabryki i nieruchomości, w tym Villę Amalia, kupioną kilkadziesiąt lat później przez Silvia Berlusconiego. Dzięki pokaźnej fortunie, Luisa stała się wkrótce najlepszą partią na rynku matrymonialnym. Spośród licznego grona adoratorów wybrała markiza Camilla, przedstawiciela familii Casati Stampa di Soncino, jednego z najznamienitszych arystokratycznych rodów mediolańskich. Poślubiła go w 1899 roku, a dwa lata później wydała na świat ich jedyną córkę, Cristinę. I żyliby długo i szczęśliwie, gdyby nie znajomość z pewnym ekscentrycznym, rozmiłowanym w kiczu literatem – Gabrielem D’Annunzio. To on sprawił, że młoda markiza weszła do historii jako najczęściej portretowana i nietuzinkowa postać z przełomu wieków.

Portret Luisy Casati z psem, Giovanni Boldini, 1908, kolekcja prywatna

Związek Luisy i D’Annunzia okazał się wyjątkowo długi jak na standardy światka artystycznego – utrzymywali ze sobą bliski kontakt aż do śmierci pisarza w 1938 roku. Połączyła ich miłość do sztuki, okultyzmu (oboje posiadali w swych rezydencjach osobne pokoje przeznaczone do seansów spirytystycznych, tzw. stanza magica) i pasja kolekcjonerska. Bywali razem na przyjęciach, wyścigach i polowaniach, otaczając się aurą skandalu. I o to im chodziło! Wizerunek smukłej damy w czarnym kapeluszu, znany z portetu Boldiniego z 1908 roku, wkrótce przestanie istnieć. Typowa piękność zostanie zastąpiona wampem z krótkimi, ogniście rudymi włosami, trupio bladą cerą, krwistoczerwonymi ustami i oczami grubo obmalowanymi czarną kredką. Nowy wizerunek odpowiadał zmianom stylu życia Luisy: rodzina została odsunięta na dalszy plan, najważniejsze stało się światowe, luksusowe życie. Powiedziała mi pewnego dnia, że kiedy idzie, to jakby odciskała swój obraz w powietrzu – ekscytował się D’Annunzio. Luisa pragnęła stać się żywym dziełem sztuki, uwiecznianym przez najwybitniejszych artystów epoki. I tak też się stało – jej wizerunek magnetyzował m.in. futurystów, z Filippem Tommasem Marinettim na czele. Zachwycał się on jej nowoczesnością, twierdząc, że markiza Casati to jeden z najbardziej oryginalnych produktów narodowych.

 

Perły z Luisą Casati – fotografia Adolfa de Meyera, 1912

 

W 1910 roku Luisa wynajmuje opuszczony wenecki pałac Venier dei Leoni przy Canal Grande – ten sam, który mieści obecnie galerię innej kontrowersyjnej kobiety, Peggy Guggenheim. Rezydencję ozdabia czarnym i białym marmurem, lamparcimi skórami i złotymi zasłonami, a przed wejściem cumuje prywatną gondolę, nielegalnie przemalowaną na biało. Sama markiza, przystrojona niczym staroegipska królowa, szybko zostaje okrzyknięta nową miejską atrakcją. Mieszkańcy Wenecji z czasem przyzwyczajają się do jej nocnych przechadzek w eskorcie czarnoskórych stróżów pomalowanych złotą farbą, z trzymanymi na smyczy gepardami, ubranej w aksamitny płaszcz narzucony na nagie ciało, z żywą biżuterią w postaci owiniętych wokół szyi węży. To w tym okresie, około roku 1911, powstaje drugi portret Boldiniego, gdzie Luisa, niczym egzotyczne zwierzę, przypominające pół-syrenę i pół-ptaka, podrywa się niby do lotu, ku srebrzystości nocnego nieba (patrz zdjęcie główne – przyp. red.).

Kolejne lata to pasmo podróży po Europie: markiza udaje się nawet do Polski, gdzie gości w posiadłości łańcuckiej hrabiego Romana Potockiego. W międzyczasie, w 1924 roku, jako pierwsza włoska katoliczka, otrzymuje rozwód kościelny! Na dłużej zawita do Francji, gdzie w podparyskim Palais Rose, dawnej rezydencji Roberta de Montesquiou, zbuduje swój własny ołtarz. Rezydencję decyduje się nazwać Pałacem Marzeń; wnętrza przerabia na ulubioną, biało-złoto-czarną tonację, zaś przylegający do obiektu pawilon, zwany Ermitażem, wypełnia dziełami sztuki przedstawiającymi… ją samą.

 

Portret markizy Casati pędzla Augustusa Edwina Johna, 1919, Art Gallery of Ontario

 

Kolejne wydatki uszczuplają nadwerężony majątek Luisy, powodując na początku lat trzydziestych olbrzymie problemy finansowe. Życie ponad stan kosztuje niemało – w roku 1931 jej długi przekraczają równowartość dzisiejszych 30 milionów euro. Rok później jej majątek zostaje wystawiony na sprzedaż. Przez resztę swoich dni markiza żyje skromnie, wspomagana przez córkę i wnuczkę, z którymi dopiero w obliczu śmierci odnawia kontakt. Ubogie mieszkanie w Londynie, czarna pasta do butów zamiast kholu i pekińczyki zamiast gepardów stanowią symbol ostatniego etapu życia. Luisa umiera w 1957 roku na udar mózgu, lecz dzięki współczesnej popkulturze, zachwyconej rudowłosą diwą o zielonych oczach, pozostaje w naszej świadomości do dzisiaj. Niczym prawdziwe dzieło sztuki.

 

Zdjęcie główne: Giovanni Boldini, Portret markizy Casati, 1911-1913, Galleria Nazionale d’Arte Moderna, Rzym

 

Posted on

Kos. Wyspa Hipokratesa

Wyspa Kos od wieków znajdowała się na skrzyżowaniu kultur. Hellenistyczny świat przesiąknął orientalną elegancją, później w życie weszły zwyczaje włoskie i do dziś odczuwa się tu wielokulturowość, całkiem nietypową jak na grecką wyspę. Lawrence Durrell pisze w The Greek Islands: Oczom płynącego ku wyspie Kos ukazuje się wspaniały krajobraz. Od północy majaczą w niebieskawej mgle ciemne zbocza Kalymnos, zaś po przeciwnej stronie rozciąga się dzikie pogranicze Turcji, wielka pustka, z pozoru niestrzeżona i nieokiełznana. Głęboka woda stopniowo zmienia kolor, gdy wpływamy do szlachetnej zatoki stolicy, miasta ukoronowanego XV-wieczną twierdzą, którą rycerze porzucili, gdy odpływali z tych szczęśliwych wód ku bardziej ponurej i kamienistej Malcie. Cytuje też Pourqueville’a, który mówił: Nie ma pod niebiosami przyjemniejszej krainy, aniżeli Kos. Patrząc na te cudowne, pachnące ogrody, chce się rzec, iż to raj na ziemi. Dziś, aby delektować się rajskim krajobrazem, trzeba uciec od masowej turystyki, która niestety stała się zmorą skąpanej w egejskim słońcu wyspy. Na szczęście jednak są jeszcze miejsca, gdzie jej piękno pozostaje nienaruszone.

Jednym z nich są ruiny Asklepiejonu – świątyni Asklepiosa, boga sztuki lekarskiej. Warto zacząć tu zwiedzanie wyspy, na której około 460 roku p.n.e. urodził się Hipokrates, zwany ojcem medycyny: założyciel słynnej szkoły i redaktor Corpus Hippocraticum – najstarszego dokumentu piśmiennego starożytnej Grecji traktującego o medycynie. Ruiny, które oglądamy dziś – bajecznie położone na zboczu, z którego dostrzeżemy wysepkę Pserimos – to pozostałości hellenistycznej świątyni. Wiadomo jednak, że już wcześniej, za życia Hipokratesa, Asklepiejon istniał w tym samym miejscu i zapewne również miał konstrukcję tarasową, ze szpitalem na dolnym poziomie i świątynią na górnym.

U Hipokratesa główną siłą leczącą jest natura – lekarz ma przede wszystkim nie szkodzić (słynne primum non nocere). Szczególnie istotne są lecznicze właściwości wód – na Kosie istnieją naturalne termy. Warto też dodać, że niedaleko leży wulkaniczna wyspa Nissyros – zapewne już w starożytności znano regenerujące właściwości wulkanicznego błota. Dziś kąpieli błotnych można zażywać również na Kos. Na zdjęciu: Asklepiejon, fot. Anna&Michal / Flickr, CC BY-SA 2.0. 

Jak wyglądała wyspa Kos za życia Hipokratesa? W V wieku p.n.e. należała do Ateńskiego Związku Morskiego – sojuszu zawiązanego przeciw Persji. Jednak demokrację wprowadzono tu dopiero w 366 roku p.n.e., a więc już po śmierci prekursora medycyny. W tym samym roku nastąpiły przenosiny stolicy z Astipalei do miasta Kos, które, jeśli wierzyć Diodorowi, mogło rywalizować o palmę pierwszeństwa z najznamienitszymi ośrodkami epoki.

Życie na Kos w epoce klasycznej starożytnej Grecji jawi się idyllicznie. Dziś stolica nie obfituje w ogrody i oliwne gaje, choć wciąż jest jak na greckie miasto dość zielona. Najokazalsze drzewo na całej wyspie rośnie u wejścia do portu. Platan Hipokratesa – pod którym według legendy nauczał słynny medyk – zajmuje cały placyk i owija swe potężne konary wokół licznych podpórek niczym śpiący boa dusiciel. Zapewne nie pod tym platanem dyskutowano w starożytności o wpływie klimatu na zdrowie człowieka, lecz drzewo bez wątpienia liczy sobie kilkaset lat. Latem dostarcza bardzo pożądanego cienia na wielkim obszarze – nawet meczet Gazi Hassan Pasza jest bezpieczny od palącego słońca, nie wspominając o licznych drzemiących tu kotach.

Stolica zasługuje na dzień zwiedzania, lecz w sezonie spacery po wąskich uliczkach, zastawionych straganami z pamiątkami wszelkiego rodzaju, ciężko nazwać przyjemnością. O wiele rozsądniej jest wsiąść w autobus do Pyli.

Pyli jest senną górską mieściną, która wita turystę z uniesionymi ze zdumienia brwiami. Ma jeden, nieszczególnie atrakcyjny okrągły plac z rozlokowanymi wokół tawernami. Trzy kilometry stąd kryje się jednak prawdziwa perełka Kos: Paleo Pyli, czyli ruiny bizantyjskiej twierdzy i  stara, dawno opuszczona osada. Fort budowano od IX do XI w. n.e; wzmocnienia zawdzięcza on Zakonowi Rycerzy Joannitów. Znajdująca się obok osada opustoszała podczas XIX-wiecznej epidemii cholery, która spowodowała masowy exodus. Dziś tylko kozy korzystają z niskich kamiennych domków u stóp stromego zbocza. Kręta ścieżka prowadzi trawersami w górę, na zamek.

Widok z Paleo Pyli, fot. O. Więzowska

Pośród ruin fortecy przycupnęła mała knajpka (patrz zdjęcie główne), która, według przewodnika Lonely Planet, oferuje najlepszy widok na Kos – a może i na całym świecie. Nie sposób się z tym nie zgodzić. Panorama obejmuje połać Kos, lazurowe morze, pobliską wysepkę Pserimos i odległe zbocza Kalymnos, a wszystko to ujęte we flanki stromych wzniesień. Pserimos i Kalymnos drżą na horyzoncie niczym fatamorgana, senne majaczenie wyłaniające się z mgieł o różnych gęstościach. Błękitno-szare zwały gór wyrastają z iskrzącej się w słońcu, turkusowej toni, zarysowane równie miękkim, rozproszonym światłem, co otulające je gołębiowo-niebieskie niebo.

Czas na Kos z łatwością roztapia się w typowo śródziemnomorski sposób; godzina ósma może równie dobrze oznaczać dziesiątą. Nawet rozkład jazdy autobusów podlega swobodnej interpretacji. Kiedy chcę umówić się z właścicielem małej łódki na dzień na morzu, reklamowany przez spłowiały szyld sprzed kilku sezonów, w południe otrzymuję informację, że będzie można to zrobić o godzinie siedemnastej. O siedemnastej ktoś faktycznie czyści pokład, ale po moim pytaniu drapie się z roztargnieniem po głowie i pyta, czy może nie przyszłabym o dwudziestej? O dwudziestej na łódce nikogo nie ma. Na szyldzie widnieje informacja, że na pływanie można się umawiać między dziesiątą a dwunastą, każdego dnia. Jednak, skoro na pierwszy rzut oka widać, że szyld wisi już na słońcu od lat, nie powinnam mieć pretensji za nierzetelność… Nic nie uchroni się przed potęgą egejskiego słońca, nawet czas.

Paleo Pyli, fot. O. Więzowska

Według przewodnika Kos okalają najurodziwsze plaże Dodekanezu, a antyczne relikty wyrastają na wyspie jak grzyby po deszczu, tak że po kilku dniach nabiera się już nieco zblazowanej postawy, widząc kolejną koryncką kolumnę czy fragment wiekowego muru. Lepiej byłoby chyba jednak powiedzieć, że Kos jest dla poszukiwacza starożytności niczym bombonierka z czekoladkami – oferuje niekończące się niespodzianki. Nawiedzające Kos trzęsienia ziemi są powodem zarówno spustoszeń, jak i niezwykłych odkryć: agorę z czasów Hipokratesa możemy oglądać, gdyż wynurzyła się po silnych wstrząsach w 1933 roku. Warto udać się tam, by wyobrazić sobie układ urbanistyczny starożytnego miasta Kos. Jeśli słońce spiecze nas przy tym zbyt mocno, należy szybkim krokiem skierować się na ulicę Kanari, do piekarni Pikoula. Oferuje ona najlepszą baklawę na Kos oraz szalony wręcz wybór pączków, bułeczek cynamonowych i chleba, gwarantujący, że spędzimy tu ładną część popołudnia.

Fot. O. Więzowska

Choć dziś nie mamy pełnej wiedzy na temat sztuki lekarskiej, praktykowanej przez Hipokratesa i jego uczniów, jeden ciekawy szczegół znajduje potwierdzenie w źródłach pisanych. W asklepiejonach – takich jak świątynia, której ruiny nadal możemy podziwiać na Kos – chorych w ramach terapii pozostawiano pierwszej nocy w specjalnym pomieszczeniu, w którym mieli udać się na spoczynek. Uzdrowiciele interpretowali sny nawiedzające pacjentów. Stanowiły one podstawę diagnozy i ważną poszlakę dla zrozumienia natury choroby. Chciałabym oddać się marzeniom sennym pośród antycznych ruin, lecz pozostają mi jedynie sny na jawie. Czy wystarczą, aby postawić poprawną diagnozę? Nie wiem, czy wracam z Kos zdrowsza, ale na pewno lżejsza o wiele niepotrzebnych zmartwień, skutecznie wypalonych przez piekące słońce.

 

Cytaty w tłumaczeniu autorki.
Zdjęcie główne: O. Więzowska
Posted on

Klasyczne miary i świat współczesny. Z Zygmuntem Kubiakiem rozmawia Paweł Czapczyk

Za pośrednictwem Pawła Czapczyka zmarły w 2004 roku Zygmunt Kubiak dzieli się z nami swoimi rozważaniami na temat literatury, zarówno starożytnej, jak i współczesnej; odnosi się do dawnej i współczesnej sztuki, rozprawia o polityce. Do rzeczywistości, która nas otacza, zgodnie z tytułem i swoimi zwyczajami, przykłada miary starożytne – od biblijnych wersetów począwszy, na teoriach dawnych filozofów skończywszy. Dla tych, którzy mieli już okazję i przyjemność czytać jego książki – jak choćby słynną trylogię obejmującą Mitologię Greków i Rzymian, Literaturę Greków i Rzymian oraz Piękno i gorycz Europy. Dzieje Greków i Rzymian – rozważania Kubiaka nie będą zaskakujące. Jak zwykle jawi się on jako erudyta najwyższej próby, a zarazem uważny obserwator ludzi i człowiek niezwykłej wprost skromności. Rozmowy z Nim dotykały zwykle spraw najważniejszych i toczone były w wysokich rejestrach – pisze w Posłowiu Czapczyk. – Natychmiast gasł, gdy pojawiał się temat błahy. Bywał kontrowersyjny w sądach, ale samą swoją uczciwością podnosił przyzwyczajeniowe reakcje rozmówcy o szczebel wyżej.

 

 

Są w tej książeczce zdania cudowne, do zapisania w kajecie i w pamięci. Należy do nich znana anegdota z życia pisarza, który, po raz pierwszy pokazując córce Akropol, usłyszał od niej: tu wszystko jest takie, jak powinno być. Z tej właśnie rozmowy wyprowadził Kubiak jakże trafne pojęcie rozpoznanego piękna – piękna swojskiego, które nie tyle poznaliśmy, co właśnie roz-poznaliśmy.

Są też fragmenty, które wywołać mogą uśmiech pełen czułości, ale i odrobiny pobłażania. Może to właśnie o nich mówi Czapczyk, wspominając kontrowersyjność sądów rozmówcy? Kubiak starożytność gloryfikuje, idealizuje. Chciałoby się rzec – odkoloryzowuje, jak w popularnych, a dalekich od prawdy przedstawieniach antyku, gdzie Ateny czy Rzym pławią się w chłodnym świetle odbijającym się od bialusieńkiego marmuru. Ta swoista apoteoza przeszłości nie odbiera jednak wartości i uroku wywiadowi, który powinien znaleźć swoje miejsce w kanonie ważnych dla Europejczyka lektur. Bo, jak mówi sam Kubiak, do kanonu należy to, co ma zwięzłość i blask. Ta krótka książeczka ma blasku pod dostatkiem.

 

Klasyczne miary i świat współczesny. Z Zygmuntem Kubiakiem rozmawia Paweł Czapczyk, Biblioteka “Więzi”, Warszawa 2009
Posted on

Kwiat pomarańczy w perfumach

Artykuł z serii: Perfumy pachnące Śródziemnomorzem

Zapachy, podobnie jak książki, opowiadają historie i odkrywają tajemnice. Czynią to językiem innym od powieści, a jednak równie przekonującym, trwale zapadającym w pamięć, grającym na emocjach, a zarazem przekazującym wiele konkretnych informacji. W niniejszej serii przedstawiamy wybrane przez nas perfumy, które zamknięto we flakonach razem z opowiadanymi przez nie sekretami Śródziemnomorza.

Pachnie nim Rzym, pachnie Sewilla, pachnie sycylijska Taormina i główny plac w andaluzyjskiej Marbelli. Wielu kojarzy się z Marokiem, choć libański projektant mody Elie Saab twierdzi, że jest to zapach jego dzieciństwa w Bejrucie. Słodki, a zarazem orzeźwiający: aromat kwiatu gorzkiej pomarańczy – pisałam o neroli w artykule Najpiękniejszy zapach świata. O kwiecie pomarańczy. Jak nietrudno wywnioskować z powyższego cytatu, aromat ten ma wiele twarzy. Będąc jego wielką miłośniczką, z rozkoszą odkrywam je w perfumach. W każdej odsłonie zachwycają czymś innym: a to delikatnością, a to niezwykłą mocą; zmysłowością albo powściągliwością; drzewnymi niuansami lub mydlaną rześkością. Wszystkie niżej wymienione wody miałam lub nadal mam w swojej kolekcji. Oto, jak je odbieram.

Elie Saab Le Parfum Intense

Od kilku lat mój zapach-wizytówka i wielka miłość. Niestety jakiś czas temu został wycofany z produkcji – jeśli zachwyci i Was, warto zaopatrzyć się w zapasowe flakony.  Elie Saab, libański projektant mody, we współpracy z genialnym “nosem” Francisem Kurdjianem, poświęcił kwiatom pomarańczy całą kolekcję swoich perfum, podkreślając, że ich zapach przypomina mu dzieciństwo spędzone w Bejrucie. W zmysłowych i eleganckich Elie Saab Le Parfum EDP zaproponowano je w zestawieniu z jaśminem, miodem i odrobiną paczuli; w wersji EDT, cudownie wiosennej i niewinnej, zmieszano z odrobiną wetiweru, miodem i gardenią. Dla mnie najpiękniejsza jest wersja Intense, stanowiąca prawdziwą eksplozję aromatu kwiatu pomarańczy podanego na gęstym, upojnie słodkim miodzie różanym, podbitym bursztynem, paczulą i zapachem żółtych kwiatów ylang ylang. Perfumy te odbieram jako niezwykle zmysłowe i kobiece, zdecydowane, krągłe i intensywne.

Miłośnicy talentu Kurdjiana, dysponujący większym budżetem, powinni sięgnąć po propozycję z jego autorskiej kolekcji: Francis Kurdjian APOM pour femme (APOM to skrót od angielskiego A Part of Me, czyli “część mnie”). Koncepcję perfum artysta stworzył podczas niezapomnianej podróży do Libanu (czyżby podczas współpracy z Elie Saabem?). Kwiat pomarańczy otrzymał tu rys drzewny, bowiem połączono go z potężną dawką libańskiego cedru. Całość jest ciut mydlana, dosyć wytrawna, choć osłodzona dodatkiem ylang-ylang. Piękna i oryginalna kompozycja.

L’Artisan Parfumeur Seville à l’Aube

Moje ulubione perfumy na upały – ciężkie, słodkie i balsamiczne, o dziwo idealnie sprawdzają się w najwyższych możliwych temperaturach, na przykład podczas sierpniowych wakacji w Andaluzji. O ich historii Magdalena Maciejewska pisała już dla Was tutaj. Koktajl serwowany nam przez markę L’Artisan Parfumeur to kolejna zmysłowa i słodka propozycja: neroli łączy się tu z pszczelim wioskiem, benzoesem i kadzidłem. Odrobina aromatycznej lawendy kieruje zapach na tory lekko ziołowe, zaś petitgrain nadaje lekko zielonej tonacji.

 

Au Pays de la Fleur d’Oranger Neroli Blanc Intense Eau de Parfum

Pomarańczowo-kwiatowa landrynka marki Au Pays de la Fleur d’Oranger to bardziej niewinna, mniej seksowna, ale jeszcze słodsza wersja Elie Saab Intense. Neroli wymieszano tu z wanilią i zapachem dojrzałych owoców, w tym mandarynki. W wersji ekonomicznej podobne zestawienie znajdziemy w coraz trudniej dostępnej, a kiedyś bardzo popularnej i niedrogiej Cologne of Love Le Couvent des Minimes. Jeśli kiedyś uda się Wam ją upolować – warto się skusić!

 

Oriflame Giordani Gold Essenza Sensuale

Nowa propozycja dla osób z mniejszym budżetem, również bardzo słodka, bo oparta o wanilię i heliotrop z dodatkiem gardenii i upojnej tuberozy. Perfumy mają formę olejku nakładanego specjalnym patyczkiem; można rozetrzeć je na skórze jak pielęgnacyjną oliwkę. Zapach jest dość jednostajny, ale bardzo przyjemny, choć, wedle moich preferencji, może ciut zbyt waniliowy. Warto przetestować także mocno kwaskowe i rześkie, a przy tym bardzo trwałe Giordani Gold Essenza – w czasie najokropniejszej jesiennej szarugi ratuję się nimi zamiast filiżanką podwójnego espresso.

 

Bottega Veneta Knot

Wenecka marka proponuje neroli w zupełnie innej odsłonie: wytrawnej, bardzo szykownej, chłodnej i powściągliwej. Przez kilka lat były to moje ulubione perfumy na spotkania biznesowe – kreują aurę pewności siebie, ambicji i profesjonalizmu, nie budując jednocześnie nadmiernego dystansu, bo pewnymi niuansami nawiązują przecież do jakże codziennego zapachu… włoskiego prania suszącego się na świeżym powietrzu. Piżmo, cytrusy i odrobina lawendy odpowiedzialne są za rześki i odświeżający charakter wody; elegancji i kobiecości dodaje niewielka domieszka piwonii i róży. Spragnieni wersji jeszcze bardziej luksusowej, ale także zmysłowej i ciepłej powinni sięgnąć po nowszą wersję Knota – Eau Absolue z dodatkiem mirry.

Olejek neroli w sklepie Lente przygotowany przez Via Aroma

Mój ukochany, w 100% naturalny, drogocenny olejek neroli w eleganckim kryształowym flakonie – pachnidło, bez którego nie wyobrażam sobie życia! Przyjechało z Włoch, gdzie wytwarza się go w procesie destylacji. Z 1 tony kwiatów, które zrywa się i selekcjonuje ręcznie w najgorętszej porze dnia, uzyskuje się zaledwie 1 litr olejku. To luksusowe cudo niezwykle mocno pachnie (wystarczy dosłownie kropelka, by otulić się aromatem na długie godziny); co więcej, może być także stosowane do aromaterapii i celów kosmetycznych. Kropla dodana do codziennego kremu lub balsamu odmładza, pielęgnuje i regeneruje skórę, zmniejsza blizny i rozstępy, wygładza zmarszczki i reguluje wytwarzanie sebum. Aby zaś przygotować aromatyczną kąpiel, rozcieńczamy odrobinę olejku w łyżce miodu lub tłustego mleka (olejki eteryczne nie rozpuszczają się w wodzie) i wlewamy do wanny.
Olejek neroli był pierwszym produktem, który wprowadziłam do sklepu Lente poza książkami – tak bardzo jestem w nim zakochana! Można go zamówić tutaj: lente-magazyn.com/sklep/olejek-neroli-naturalne-perfumy/

 

Z rzadziej przeze mnie używanych, ale także pięknych perfum z nutą kwiatu gorzkiej pomarańczy warto wspomnieć o:

Prada Infusion de Fleur D’Oranger –  woda eksplorująca tereny zbliżone do Knota, a więc rześkie, wytrawne i lekko zielone. Obok neroli pojawia się odrobina jaśminu i tuberozy.

Serge Lutens Fleurs D’Oranger – białokwiatowiec o niezwykłej sile rażenia, gdzie neroli zmieszano z zabójczą tuberozą, jaśminem i… kminem. Ten ostatni składnik odpowiedzialny jest za zwierzęcy charakter pachnidła, który jednych zachwyca drapieżnością, innych irytuje zapachem… niemytego ciała.

Le Labo Fleur D’Oranger 27 – kwiat pomarańczy w wersji delikatnej i mocno mydlanej. Petitgrain, cytryna i bergamotka sprawiają, że zapach jest odświeżający i ożywczy.

Jeśli chodzi o najbardziej “fotograficzne”, jak się dziś mówi, przedstawienie zapachu kwiatu gorzkiej pomarańczy w komercyjnych perfumach, to w moim odczuciu jest to woda kolońska firmy Jo Malone – Orange Blossom. Delikatna, zwiewna, słodkawa kompozycja łączy w sobie łagodny akcent dojrzałej mandarynki z wiosennym zapachem kwitnącego bzu i przejrzystością kwiatu lotosu. Pachnie jak kwiaty na drzewku pomarańczowym w ogrodzie moich teściów w Izraelu. Cudownie. Czy zresztą mogłoby być inaczej, skoro koncentruje się na przepięknym aromacie kwiecia citrus aurantium?

Zdjęcia: materiały prasowe; zdjęcie główne: Julia Wollner
Posted on

Dwunasty pokój. Wspomnienie Ezia Bossa

Muzyka wnosi w nasze życie ważny element, bez którego bycie człowiekiem utraciłoby istotną jakość. Przez złożoność emocji, jakie w nas wywołuje, (…) przez głębokie zakorzenienie w tych warstwach pamięci, do których nawet niszczycielska demencja nie ma pełnego dostępu, wreszcie przez specyfikę neurologicznych i psychologicznych mechanizmów, jakie pozwalają nam jej doświadczać, muzyka – bardziej od którejkolwiek z innych sztuk – tkwi w nas głębiej niż sądzimy, i stanowi ważny element konstrukcyjny świadomego ludzkiego jestestwa.

(K. Sławińska, Orfeusz u neurologa, “Tygodnik Powszechny”, 15.07.2009)

 

 

15 maja odszedł Ezio Bosso. Prawdopodobnie każdy, kto miał okazję poznać go lub posłuchać, doznał tamtego ranka poczucia straty. Bosso miał 48 lat i od prawie dziesięciu zmagał się z rakiem mózgu, który zmusił go do poruszania się na wózku, jednak Maestro nigdy się nie poddał. Walczył jak lew, a słabość fizyczną przekuwał w duchową tężyznę – napisał jeden z włoskich dzienników. Kompozytor, dyrygent i pianista zarażał pasją do życia i muzyki, które dla niego istniały nierozdzielnie. Uwodził słowem, dźwiękiem i uśmiechem. Nie godził się, by definiowała go niepełnosprawność. – Człowiek jest tym, co czuje i do czego dąży, a nie chorobą, która mu się przytrafiła – powtarzał.

Do niedawna był bardziej znany za granicą niż we własnym kraju. Współpracował z operą wiedeńską, nowojorskim baletem i teatrem Bolszoj, był dyrektorem londyńskiej orkiestry smyczkowej The London Strings. Komponował symfonie, sonaty, współczesną muzykę operową, ilustracje muzyczne do spektakli performatywnych, a także muzykę filmową. Stworzył m.in. ścieżki dźwiękowe do filmów Gabriele Salvatoresa: Il ragazzo invisibile (Niewidzialny chłopak), Quo vadis, baby oraz Io no ho paura (Nie boję się). Kompozycje o charakterze narracyjnym, odtwarzające nastroje gwałtowne i dynamiczne, radośnie piękne, mrożące krew w żyłach, nostalgiczne lub elegijne – jak to życiu.

Próbuję czesać się sam…

Włoskiej publiczności dał się poznać w czasie Festiwalu w San Remo w 2016 roku. Długo bronił się przed występem z obawy, że stanie się „telewizyjną kukiełką”; w końcu przekonał go Carlo Conti. Wykonał na fortepianie utwór własnej kompozycji pt. Following a bird, z albumu zatytułowanego Dwunasty Pokój. – Według antycznej przypowieści ludzkie życie składa się z dwunastu pokoi. W każdym z nich zostawiamy część siebie. Dwunasty pokój jest ostatni, w nim wspominamy wszystkie poprzednie. Bywa nieprzyjazny, czasem zieje pustką, ale dopiero tu przypominamy sobie i rozumiemy to, co wydarzyło się w poprzednich pokojach. Pozbywamy się w nim bólu, masek i uprzedzeń, odzyskujemy wolność i bliskość z innymi ludźmi – opowiadał publiczności, która urządziła mu owację na stojąco. Byli jednak i tacy, którzy dostrzegli jedynie jego ekscentryczny wygląd. Satyryczny blog Spinoza tak skomentował występ: To doprawdy rozczulające, że nawet osoba z poważną niepełnosprawnością może zafundować sobie idiotyczną fryzurę. Artysta, który z powodu syndromu neurodegeneracyjnego miał problemy z koordynacją ruchów, odpowiedział: – To dlatego, że próbuję czesać się sam…  Poczucie humoru, klasa i dystans.

Ezio Bosso urodził się 13 września 1971 roku w skromnej robotniczej rodzinie w Turynie. Mama pracowała w fabryce Fiata, a tata sprzedawał bilety tramwajowe. To starszy brat zorientował się, że mały chłonie dźwięki. Potem wspierała go grająca na pianinie ciotka. Jako czterolatek umiał już czytać i zapisywać nuty, a gdy po raz pierwszy usłyszał Sonatę księżycową Ludwiga van Beethovena, poczuł obezwładniający zachwyt i postanowił, że jak dorośnie, koniecznie nauczy się ją wykonywać. Często dla zabawy wyobrażał sobie, że dyryguje. Rodzicom zależało, by rozwijał zdolności, zwrócili się więc do nauczyciela muzyki. Ten okazał się jednak nie tyle pozbawiony intuicji, co bezlitosny. – Wasz syn nigdy nie zostanie pianistą ani dyrygentem – powiedział im na odczepne. – Jesteście robotnikami i niech on też zostanie robotnikiem.

Mimo „wyroku skazującego” Ezio rozpoczął naukę w szkole muzycznej w Turynie i jako czternastolatek został basistą w popularnej w latach ’80 młodzieżowej kapeli Statuto, stworzonej przez trochę starszych kumpli z konserwatorium. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie fakt, że w szkole nie dogadywał się z prowadzącym go profesorem. W końcu postanowił wyjechać do Francji, gdzie zadebiutował jako solista i na nowo rozpoczął studia muzyczne. W odnalezieniu własnej drogi pomógł mu austriacki kontrabasista Ludwig Streicher, który uznał, że grając tylko na jednym instrumencie, Ezio nie wykorzystuje wszystkich swoich możliwości, i przekonał go do studiowania dyrygentury na Akademii Muzycznej w Wiedniu. Od tej pory Bosso żył jak obieżyświat. Z grupą młodych wykonawców muzyki współczesnej włóczył się po Europie i nie tylko. Los mu sprzyjał. Zwłaszcza, że jego ówczesna ukochana otrzymała duży spadek po bogatym wuju – malarzu i filantropie Giuseppe Pinot-Gallizio, legendarnej postaci z Alby i koronowanym królu cygańskim. Młodzi z dnia na dzień stali się zamożni, a Ezio mógł wreszcie zrealizować marzenie stworzenia orkiestry, która grałaby tylko jego kompozycje. Jednocześnie współpracował z międzynarodowymi instytucjami kultury: operą w Sydney, nowojorskim Carnegie Hall, dyrygował londyńską Orkiestrą Symfoniczną. Bywał też w rodzinnym Turynie, gdzie wieczorami spotykał znajomych w okolicach Murazzi del Po. Teren dawnych doków i wałów przeciwpowodziowych stanowił wówczas kultową metę turyńskiej movidy. Imprezowali w starym wagonie tramwajowym wciśniętym pod arkady murów. Bosso, jak wspominają przyjaciele, był duszą towarzystwa. Opowiadał niestworzone historie o swoich spotkaniach z von Karajanem, raz po raz uzupełniając je o nowe i niekoniecznie prawdziwe szczegóły. W 2011 roku zdarzył mu się wypadek samochodowy. A gdy znalazł się w szpitalu, w czasie badań okazało się, że ma guza mózgu.

Z odwagą jest jak z miłością – człowiek mimo strachu postanawia iść dalej

Po czasie żartował, że fortepian spadł mu wtedy na głowę. Nowotwór zoperowano, ale w jego konsekwencji pojawiła się choroba neurodegeneracyjna, która zaatakowała ośrodek ruchu i mowy. Diagnoza nie pozostawiała wątpliwości: z czasem mogło być tylko gorzej. Bosso bał się nowego siebie. Postanowił rozstać się z miłością swojego życia, Anną Marią, z obawy, że schorzenie i tak prędzej czy później zabije uczucie. W rezultacie licznych zabiegów schudł o czterdzieści kilogramów. – Rak mózgu plus ta patologia degeneracyjna to było trochę za dużo; nie miałem pojęcia, jak sobie z tym poradzić – wyznał w którejś rozmowie. – Przede wszystkim bałem się utraty samodzielności. Z drugiej strony zdarzały się sytuacje całkiem zabawne. Niektórzy traktowali mnie jak małe dziecko, inni z kolei mówili tak głośno, że miałem ochotę powiedzieć “Słuchaj, ale ja w tym wszystkim na szczęście jeszcze nie ogłuchłem”. Byli i tacy, którzy operowali jedynie bezokolicznikami. Oduczyłem się chodzić, mówić i grać, ale z czasem wszystkiego od nowa się nauczyłem i wówczas… poczułem się jak nowonarodzony. Odkryłem życie bez filtrów. Pozbyłem się ich, wykrzywiały jedynie obraz rzeczywistości – opowiadał. – Strach oczywiście istnieje, nie można udawać, że nie. Z odwagą jest z kolei tak jak z miłością – człowiek mimo strachu postanawia iść dalej.

Dochodził do siebie przez prawie cztery lata. W pokonywaniu barier pomogła mu miłość do Beethovena, którego uważał za swojego „artystycznego ojca”. Wiele ich łączyło. Obaj obdarzeni talentem, musieli stawić czoła niepełnosprawności. Beethoven, po kilku latach zmagań z głuchotą, został zmuszony do rezygnacji z występów i poświęcił się komponowaniu. Przeżycia odcisnęły się na jego twórczości, afirmującej determinację i wolę życia pomimo cierpienia. Po przełamaniu kryzysu, stworzył radosną II symfonię D-dur op. 36. Otarł się o śmierć i jednocześnie, paradoksalnie, odkrył życie na nowo – napisał Ates Orga. Zupełnie jak Bosso, który z kolei cenił Beethovena za empatyczny charakter twórczości i uważał, że dzięki niemu stał się wolnym człowiekiem. – Muzyka, która przenika nas na wskroś, nie tylko budzi emocje, ale też wydobywa uczucia i nas od nich uwalnia – przekonywał. – Opowiada naszą historię, ponieważ każdy słucha jej przez pryzmat własnych przeżyć. Lubił powoływać się na eksperyment amerykańskiego kompozytora Johna Cage’a, który w 1951 roku wszedł do komory bezechowej na Uniwersytecie Harvarda, by usłyszeć ciszę, ale usłyszał wysokie i niskie tony, wytwarzane przez jego układ nerwowy, bicie serca i przepływ krwi. Okazało się więc, że absolutna cisza nie istnieje, a muzyka jest w nas, niezależnie od woli. – Muzyka uczy nas rzeczy najważniejszej: słuchania. Nie tylko dźwięków, ale też wsłuchiwania się w siebie, bo tylko wtedy odkrywamy możliwości, które niesie każda nowa sytuacja – mówił Bosso. Po okresie załamania przestał zastanawiać się, “dlaczego?”. Kiedy okazało się, że nie ma w dłoniach wystarczającej siły, by grać na fortepianie, przy konsultacji ze specjalistami zaprojektował klawisze wymagające mniejszego nacisku. Całą energię wkładał w kierowanie swoją orkiestrą Europe Philharmonic i popularyzowanie muzyki klasycznej. Był międzynarodowym ambasadorem Stowarzyszenia Mozart 14, wspierającego krzewienie muzyki wśród dzieci i młodzieży oraz spuściznę po Claudiu Abbado. Stworzył program telewizyjny pt. Che storia è la musica, poświęcony utworom Bacha, Beethovena i Czajkowskiego, który pobił rekordy oglądalności. W sierpniu zeszłego roku zadebiutował na Arenie w Weronie, gdzie pokierował brawurowym wykonaniem średniowiecznego manuskryptu Carmina Burana. Przeciwstawiał się idei elitarności muzyki poważnej i może dlatego nie zawsze cieszył się sympatią kolegów po fachu, którzy krytykowali go za “nierytualny” wygląd i zarzucali, że popularność zdobył w ostatnich latach dzięki… chorobie. Tak jakby jego wcześniejszy dorobek w ogóle nie istniał.

Ostatnia nuta zawsze może stać się początkiem nowej melodii

Gdy grał lub dyrygował, odzyskiwał moc i koordynację ruchów, przenosił się w wymiar pozbawiony ciała i grawitacji. Dyrygował całym sobą. Mimiką i spojrzeniem przekazywał emocje, od dziecięcej radości po transcendentne wzruszenie, jakby prowadził z orkiestrą rozmowę. Czas kwarantanny i odizolowania działał na niego wyjątkowo przytłaczająco – ze względu na obniżoną odporność przez kilka miesięcy nie opuszczał mieszkania. Tęsknił za bliskością, przyjaciółmi, słońcem i powietrzem, z czego zwierzał się w telewizyjnych wywiadach online. Odszedł niespodziewanie w wyniku nagłego pogorszenia stanu zdrowia. Często twierdził, że przy życiu trzyma go muzyka i że wykonywać można ją w jedyny możliwy sposób: razem. Czyżby w momencie, kiedy okazało się to niemożliwe, stracił siły i motywację?  – Nie istnieje ostatnia nuta, ponieważ zawsze może stać się początkiem nowej melodii – powtarzał. – Nie istnieje śmierć, ponieważ jest częścią życia. A kiedy życie sprowadzało go do parteru, reagował uderzeniem skrzydeł. Każdego, kto dawał się ponieść, zabierał ze sobą na wyżyny. Grazie, Maestro!

 

Zdjęcie główne: Ezio Bosso w 2017 roku, fot. Francesco Modeo / Wikimedia, CC BY-SA 4.0
Posted on

Od Hefajstosa do Don Kichota. Rozmowa z Cristianem Baitgem

Jakiś czas temu wywołałeś niemałe zainteresowanie internautów dzięki swojemu pięknie zrealizowanemu projektowi “Mitologia”. Zachwycił on i mnie, także dlatego, że wielu współczesnych śródziemnomorskich artystów odcina się od antycznej tradycji, widząc ją bardziej jako obciążenie niż dar.

Jako że całe swoje życie spędziłem w Hiszpanii, czuję się bardzo związany z kulturą grecko-rzymską. Nie ma w tym nic dziwnego – wiele starożytnych ruin znajduje się nieopodal mojego domu. Tarragona, czyli antyczne Tarraco, jest oddalone o 70 km ode mnie; w samej Barcelonie też znajdziemy sporo antycznych pozostałości. Jestem przekonany, że nie możemy próbować zrozumieć, kim jesteśmy, bez głębokiego spojrzenia w przeszłość. Zawsze interesowałem się literaturą i kinem historycznym, ale także fantasy i science fiction – a przecież znakomita część tych ostatnich czerpie ze starożytnych mitów i religii. Nordyckie sagi, grecki i rzymski politeizm, liczne bóstwa hinduizmu, wielkie religie monoteistyczne, które nastąpiły później – wszystkie te konstrukty stanowią absolutną podstawę konieczną do zrozumienia naszych współczesnych koncepcji: śmiertelności, moralności i etyki, tematów tabu, seksualności, przemocy i tak dalej. Liczne elementy antycznego spojrzenia na świat są ciągle obecne w naszym życiu. Poza tym, z czysto artystycznego punktu widzenia, przedstawienia tego, w co wierzył starożytny człowiek, są po prostu niezwykle ciekawe. O geniuszu antycznej sztuki powiedziano już chyba wszystko. Niedawno spędzałem deszczową niedzielę w Nowym Jorku i schroniłem się w Metropolitan Museum. W zasadzie cały dzień upłynął mi na podziwianiu kolekcji grecko-rzymskiej… To piękno, które naprawdę raduje serce!

Eros
Afrodyta

Gdy w mojej głowie pojawił się pomysł stworzenia fotografii antycznych bóstw, początkowo skłaniałem się ku Rzymowi. Po wnikliwej lekturze odpowiednich książek postanowiłem jednak skupić się na mitologii greckiej – to przecież tam wszystko się zaczęło! W decyzji tej utwierdziło mnie przeczytanie doskonałej pracy Roberta Gravesa Mity greckie. Nagle pomysł sfotografowania 2-3 postaci z mitologii rzymskiej zmienił się w dużo większe przedsięwzięcie, obejmujące najbardziej znane bóstwa greckiego panteonu. Pracowaliśmy jednak w niewielkim zespole – ja, mój asystant oraz makijażyści i fryzjerzy pod kierunkiem Miriam Tió Moliny. Pozowali nam modele pochodzący z różnych części Hiszpanii oraz, w wypadku Apolla, z dalekiej Szwecji.

Apollo

 

Hefajstos


Fotografie, które w ten sposób powstały, są pełne soczystych barw. I znowu jestem zachwycona – odszedłeś od niesłusznej, ale jakże rozpowszechnionej wersji antyku, w którym obecny jest tylko biały marmur i ewentualnie odrobina złota.

Przyznam, że na początku też próbowałem kombinować w tym kierunku – kiedy myślisz o greckiej rzeźbie, mimowolnie stają ci przed oczami białe postaci pełne światła. Jednak efekt nie był dla mnie zadowalający – zdecydowanie lepiej wyglądały zdjęcia, przy realizacji których zastosowałem technikę oświetlenia inspirowaną pracami Rembrandta. Uwielbiam chiaroscuro – moi mistrzowie to właśnie Rembrandt, Caravaggio, Velasquez, Goya. Po jakimś czasie z mojej strony internetowej znikły wcześniejsze, jasne, białe prace. Po prostu nie byłem z nich już zadowolony.

Hermes

 

Dionizos i Menady


Wśród tych, które zostały, na pewno masz swoje ulubione. Czy zdradzisz nam, które?

Jest ich kilka. Ogromną przyjemność sprawiło mi portretowanie bożka Pana (patrz zdjęcie główne – przyp. JW) i Hefajstosa, może dlatego, że zdjęcia te robiliśmy poza studiem, w ciekawych lokalizacjach. Aby przedstawić boga ognia i kowalstwa, przejechałem z moim asystentem 1.000 km aż do Asturii, do jednej z ostatnich i najstarszych czynnych kuźni w Europie. Model przybył do nas z Madrytu. Zdjęcia zajęły nam dwa dni spędzone wśród gorących płomieni. Było to wspaniałe doświadczenie – naprawdę czuliśmy się jak w kuźni Hefajstosa!

Kirke

 

Artemida

Wspominasz o tej odległej wyprawie, a ja muszę Cię zapytać o kolejną ważną część Twojej pracy – fotografię podróżną. Ciekawa jestem, czy fakt, że pochodzisz z wielokulturowej Barcelony, mocno ukształtował Twój stosunek do innych nacji?

Barcelona to rzeczywiście wielokulturowe i bardzo wzbogacające doświadczenie, a najgorszą rzeczą, jaka może zdarzyć się twórcy, jest jednolitość, w dowolnym jej przejawie – homogenii idei, postaw, kultur. Dziś jesteśmy świadkami ścierania się dwóch przeciwnych sił: z jednej strony mamy wielkie, mieszane kulturowo metropolie, gdzie różnorodność wręcz eksploduje; z drugiej strony wszystkich dotyka globalizacja, która sprawia, że miasta te, a za nimi całe kraje, stają się do siebie coraz bardziej podobne. Ludzie jedzą w tych samych sieciowych restauracjach, słuchają tej samej muzyki, ubierają się w tych samych sklepach. Nawet dalekie podróże nie łączą się już z takim kulturowym szokiem, jak przed laty – i przyznam, że bardzo mi tego brakuje. Inspiracji zacząłem więc szukać w ciszy – mieszkam teraz w małym miasteczku Sant Sadurní d’Anoia, 30 minut drogi od centrum Barcelony. Jesteśmy blisko pulsu miasta, ale mamy więcej spokoju niż 10 lat temu, gdy żyliśmy w samym jego sercu.

Pan z nimfą

 

Demeter

Myśl o malowniczej prowincji, gdzieś na Półwyspie Iberyjskim, przypomniała mi o innych Twoich wyśmienitych fotografiach – tych, które poświęciłeś Don Kichotowi. Jesteś, obok mitologii, miłośnikiem dzieł Cervantesa?

Choć zawsze lubiłem tę postać, to muszę Cię rozczarować – zdjęcia te powstały trochę przypadkiem. Prowadziłem casting do projektu, w którym portretuję średniowieczne i renesansowe postacie (skrybę, alchemika, astronoma itp.). Wśród chętnych do udziału w sesji pojawił się mężczyzna, który po prostu… wyglądał jak Don Kichot. Nie mogłem przeoczyć takiej okazji! Dalej nie było już jednak tak łatwo – znalezienie równie przekonującego Sancho Pansy okazało się dużo bardziej czasochłonne, a cały projekt dosyć kosztowny.

Don Kichot

Nie udało nam się zorganizować sesji w mojej wymarzonej lokalizacji – sam koszt wypożyczenia rekwizytów  z epoki i wyprawy do La Manchy byłby nie do udźwignięcia. W rezultacie zdecydowałem się więc na zdjęcia studyjne, w mojej pracowni; udaliśmy się też do pobliskiego klubu jeździeckiego, gdzie modele pozowali mi na tle wielkiego białego ekranu. Następnie, kilka tygodni później, pojechałem z moim asystentem do La Manchy – sfotografowane tam młyny i charakterystyczne pejzaże zostały dodane cyfrowo do wcześniejszych zdjęć. Wracając zaś do samej postaci Don Kichota – bliska mi jest jego postawa życiowa. Bez odrobiny szaleństwa zginiemy! Jest ono konieczne, by poznawać świat; bez ryzyka i gotowości do odniesienia porażki życie staje się nie do zniesienia.

Cristian Baitg
Cristian Baitg

 

Jestem… i zawsze będę odkrywcą. Nigdy nie mam dość poznawania nowych ludzi, nowych miejsc, zbierania nowych doświadczeń. Nasz czas na tej planecie jest ograniczony; z drugiej strony nawet tysiąc żyć nie wystarczyłoby na odkrycie wszystkiego, co świat ma nam do zaoferowania.

Kultura śródziemnomorska… jest jak wspólny dziedziniec otoczony budynkami w różnych kolorach, wzniesionymi w rozmaitych stylach. Jednak za każdym razem, gdy wchodzisz do jednego z nich, czujesz się jak w domu.

Obrazy to dla mnie… nie tyle rzeczywistość, co sposób jej przedstawienia.

Wracam… nad morze, kiedy tylko mogę. Moja rodzina żartuje, że w poprzednim wcieleniu byłem rybakiem.

Moje miasto i to, co tworzę… mają ze sobą oczywiście sporo wspólnego, jednak myślę, że sztuka jest wszędzie i wszędzie może się rodzić. Bardziej niż barcelończykiem czuję się wędrowcem. Kocham miasta i miasteczka, w których przyszło mi żyć, ale nie one decydują o tym, co robię.

Hiszpania… to bardzo różnorodny i naprawdę wspaniały kraj, w którym współistnieją różne języki i różne mentalności. Ma do zaoferowania niezwykłe krajobrazy – od górskich szczytów wiecznie pokrytych śniegiem po gorące pustynie, od bujnych lasów po rajskie wyspy. Dodaj do tego pyszne jedzenie i historyczne korzenie… Hiszpania jest naprawdę dobrym miejscem do życia.

Pozostaję optymistą w kwestii… ludzkiej odporności, elastyczności – tego, co nazywa się dzisiaj rezyliencją. Mamy w sobie niezwykłą siłę, która pozwala nam przetrwać najgorsze sytuacje. To wielki dar, który często pozostaje niezauważony.

Być człowiekiem Śródziemnomorza oznacza… wiele rzeczy; jednak z całą pewnością mamy pewne jasno określone wspólne cechy. Kochamy słońce i światło, zrelaksowany tryb życia i, ponad wszystko, uwielbiamy bliski kontakt z drugim człowiekiem.

Atlas

 

 

Ares

 

Zdjęcie główne: Bożek Pan, fot. Cristian Baitg
Posted on

O jaśminie

Pachnący jaśmin jest blisko spokrewniony z inną śródziemnomorską rośliną,  oliwką, należy bowiek do rodziny Oleaceae. Na całym świecie występuje kilkaset gatunków tego krzewu; do najbardziej znanych należą Jasminum officinale czyli jaśmin lekarski, jaśmin wielkolistny czyli Jasminum sambac, Jasminum grandiflorum czyli jaśmin hiszpański (dziś bardzo popularny na Półwyspie Iberyjskim, choć wywodzący się z Zachodniej Azji) oraz jaśmin nagokwiatowy (Jasminum nudiflorum). Wszystkie czarują niezwykłym aromatem kwiatów, które otwierają się w niższych, wieczornych temperaturach – to z tego względu o jaśminie mówi się często “królowa nocy”.

 

Pochodzenie i właściwości

Jaśmin pochodzi najprawdopodobniej z gorących regionów Eurazji i Oceanii; według niektórych pierwszym miejscem jego występowania były Indie. Inni botanicy szukają początków jego historii w Persji, czyli dzisiejszym Iranie, co mogłaby sugerować nazwa, oznaczająca w języku perskim dar od Boga (yâsamin). Na boskie pochodzenie białych kwiatów zdaje się wskazywać przepiękny, wręcz rajski zapach, który wpływa na człowieka kojąco i relaksująco – ale nie tylko. Olejek eteryczny z jaśminu słynie też z właściwości antynowotworowych, a zastosowany w kosmetykach doskonale działa na skórę, poprawiając jej elastyczność, pomagając w leczeniu oparzeń i skaleczeń. Co więcej, w wielu kulturach kwiat jaśminu uważany jest do dzisiaj za naturalny afrodyzjak.

O jaśminie pięknie mówili śródziemnomorscy poeci. Jak pisze M.I. Macioti w książce Mity i magie ziół, “na ziemi włoskiej górskie jaśminy otiwerały swe kwiaty i słały fale zapachów z wierszy Foscola na cześć Westy. (…) W rodzinnym domu Giovanniego Pascoli w Romagni jaśminy tuliły siędo wonnych krzewów różanych, mieszały własne kolory z różowymi pióropuszami mimozy. Jaśminy wysłuchują pełnych udręki słów Garcii Lorki na widok krwi Ignacia (…).”

 

Jaśmin w kulturze śródziemnomorskiej

Jaśmin był doskonale znane już antycznym mieszkańcom Śródziemnomorza. Ze względu na fakt, że jego kwiat posiada pięć płatków, wierzono, że związany jest z postacią Bogini Matki – dawczyni wszelkiego życia, uosabiającej płodność i macierzyństwo. Dla Greków była to sama bogini miłości, Afrodyta, lub Ziemia, Gaja; dla Egipcjan – Izyda. Podczas wykopalisk w Deir-el-Bahari w Górnym Egipcie znaleziono mumię pokrytą kwiatami jaśminu, co mogłoby potwierdzać, że symbolizowały żywotność i moc natury, zwyciężającej śmierć.

Starożytne elegantki uwielbiały jaśminowe perfumy; wiemy na przykład, że obok aromatu róż jaśmin był ulubionym składnikiem pachnideł Kleopatry. Absolut jaśminowy do dziś należy zresztą do najkosztowniejszych na świecie, gdyż do wyprodukowania 1 litra potrzeba aż 8 milionów zbieranych ręcznie kwiatów, które wymagają niezwykle delikatnego traktowania.

Drogocenny absolut jaśminowy w pięknym kryształowym flakonie kupisz w naszym sklepie

Upojny zapach białych kwiatów uwielbiały nie tylko starożytne władczynie, ale także bliższe naszym czasom włoskie księżniczki; w cieniu delikatnych gałązek jaśminu lubili przesiadywać możni. Książę Toskanii Kosma I Medyceusz (1591–1574) marzył podobno o wyłączności w posiadaniu jaśminu na terenie Florencji, wydając swym ogrodnikom zakaz wynoszenia poza teren posiadłości nawet najmniejszych pnączy. Złamał go jeden z parobków, który podarował maleńką sadzonkę swojej przyszłej żonie. To ponoć od niej pochodzą wszystkie krzewy jaśminu rosnące we Włoszech, a młoda para dorobiła się na ich uprawie majątku. Do dziś w Toskanii gałązkę jaśminu dodają do ślubnego bukietu wszystkie panny młode, licząc, że przyniesie im ona szczęście i dobrobyt. Największe uprawy jaśminu we współczesnej Italii znajdują się w Kalabrii i na Sycylii. Kalabryjskie wybrzeże Morza Jońskiego w okolicy Reggio nierzadko nazywane jest Costa lub Riviera dei Gelsomini. Na trójkątnej wyspie, szczególnie w okolicy Trapani, naparu z jaśminu chętnie używa się do aromatyzowania smakowitej, odświeżającej granity.

Biznaga z Malagi, fot. Daniel Sancho / Flickr, CC BY 2.0

 

Ciekawe zastosowanie dla kwiatów jaśminu znaleźli też Hiszpanie z Andaluzji. W Maladze tworzy się z nich tzw. biznagę – kompozycję złożoną z odpowiednio przygotowanej łodygi ostu i doczepionych do niej kwiatów jaśminu. Wykonanie biznagi to prawdziwa sztuka, a jej przygotowanie trwa aż kilka miesięcy. Podobnie jak mieszkańcy syryjskiego Damaszku, zwanego Miastem Jaśminu, także malagueños uważają pachnący kwiat za symbol swojej małej ojczyzny i ważny element lokalnej tradycji.

 

W sklepie Lente znajdziesz oliwkowe mydło w płynie o aromacie śródziemnomorskiego jaśminu – zapraszamy tutaj
Posted on

Nie tylko miłość i makarony. Ciało na włoskim ekranie

Włosi mają reputację narodu, który, jak żaden inny, potrafi „cieszyć się życiem”, co oznacza najczęściej upodobanie do rozkoszy zmysłowych, takich jak jedzenie, wino, ciuchy i seks. Włoskie dolce vita pełne jest przyjemnych doznań, rozumianych jako radosna afirmacja życia w jego pełni. Jest, oczywiście, milion powodów, dla których Włochy są na świecie sławne i pewnie najważniejszym są przeżycia duchowe, jakich dostarczyć może obcowanie z tamtejszymi arcydziełami architektury i sztuki (choć i te przeżycia są przecież przede wszystkim estetyczne, a piękno rozumiane może być nie tylko jako kategoria intelektualna, ale i zmysłowa), łatwo jednak zauważyć, że bardzo duża część firm, marek, produktów, które kojarzą nam się (lub, zgodnie z zamysłem producentów, kojarzyć się nam powinny) z Włochami, ma za zadanie właśnie dostarczenie radości naszym zmysłom.

Włoskie ciało jest zwykle postrzegane jako otwarte na wszelkie doznania, wrażliwe na piękno, dotyk i smak, gotowe na seks

Rano aromatyczna kawa, na obiad makaron z pachnącymi pomidorami i oliwą, kieliszek wina i czekoladki, a to wszystko w sukience Dolce&Gabbana, w bieliźnie Intimissimi, w garniturze Ermenegildo Zegna i butach Sergio Rossi. Nawet włoskie samochody, w odróżnieniu od choćby niemieckich, słyną raczej z urody niż solidności. W tym, być może banalnym i stereotypowym, ale dość rozpowszechnionym obrazie, „włoskie ciało” jest ciałem otwartym na wszelkie doznania, wrażliwym na piękno, dotyk i smak, gotowym na seks.

Dolce vita z mrożonki

Weźmy reklamę pizzy wywodzącej się z Niemiec firmy Dr. Oetker (do obejrzenia tutaj). Widzimy w niej parę siedzącą na tle Fontanny di Trevi (końcówka reklamy wyjawi, że jest to jedynie ustawiona na podwórku makieta), która, rozkoszując się pizzą, to mruży oczy z rozkoszy, to czule na siebie spogląda, raz po raz głaszcze się po dłoniach, słowem – przeżywa bardzo przyjemne i bardzo zmysłowe chwile. Wszystkie elementy świata przedstawionego w reklamie – od wybranego na ścieżkę dźwiękową utworu La donna è mobile, przez fontannę, po ciemne włosy mężczyzny i pizzę na stole – aż krzyczą o włoskości, sugerując, że smak niemieckiej, mrożonej pizzy przenieść nas może do tej słonecznej i magicznej krainy, w której „będziemy jak Włosi” – a więc beztroscy, szczęśliwi, najedzeni i seksowni. Podobnych obrazków znajdziemy w reklamach (kawy, makaronu i różnych innych popularnych produktów kojarzących się z Włochami) i turystycznych folderach całe mnóstwo. Z pewnością kształtują one stereotypowe wyobrażenia, ale nie jedyne mówią nam coś o włoskiej cielesności.

 

Kraj zmysłowych brunetek

Znacznie większy budżet i ambicje w ukazywaniu esencji Italii mieli twórcy reklamy całkiem innego typu, czyli filmiku Martini Gold by Dolce&Gabbana, w którym występuje ucieleśnienie „Włoszki par excellence”, czyli supergwiazda made in Italy, Monica Bellucci (tutaj). Krótki filmik rozpoczyna się od bliskich ujęć rzymskich zabytków, które zostają po chwili zastąpione przez obraz czarnych szpilek. Szpilki te kroczą po bruku w stronę – jakże by inaczej – Fontanny di Trevi, a należą właśnie do Moniki. Dołączają do nich buty kolejnych mężczyzn, a po chwili jakby całe miasto szło już za piękną kobietą w koronkowej sukni i z butelką Martini Gold w torebce. W tle słyszymy jej zmysłowy głos, który pyta: ami le mie labbra? (‘kochasz moje usta?’), ami i miei occhi? (‘kochasz moje oczy?’), ami il mio stile? (‘kochasz mój styl?’). Nawet nieznający języka odbiorca rozpozna pewnie słowo amare, w końcu – to kolejny z ogrywanych przez reklamę stereotypów – włoski to podobno język miłości. Monica zasiada z kieliszkiem w stylowym barze, otoczona przez zalecających się do niej mężczyzn w eleganckich garniturach. Jakby nie wystarczyły nam wszystkie podpowiedzi, twórcy reklamy serwują nam jeszcze ujęcie trzepoczącej włoskiej flagi.

Kobiety we Włoszech są różne, łatwiej jednak eksportować esencję, którą ucieleśniają raczej zmysłowe brunetki i makaron niż chłodne blondynki i jedzone na północy półwyspu gulasze

Oczywiście Bellucci w reklamie Martini ogrywa swój filmowy wizerunek, na który najsilniej wpłynęła tytułowa rola w słynnym filmie Giuseppa Tornatorego. Malena, „najpiękniejsza kobieta w mieście”, cała jest seksem, zmysłowością, obfitą, buzującą cielesnością, która rozpala żądze młodych chłopców. Jednocześnie to właśnie ciało staje się jej przekleństwem, gdy niezwykła uroda uczyni ją obiektem podejrzeń i oskarżeń ze strony zawistnych sąsiadów. Długie, czarne włosy, obfity biust, krągłe biodra w obcisłej spódnicy, kształtne łydki na wysokich obcasach…  Bellucci jest w tym filmie ucieleśnieniem „włoskiej seksbomby”: śródziemnomorska brunetka o pełnym biuście i biodrach, wręcz krzykliwa w swojej zmysłowości. Takie były Sophia Loren, Gina Lollobrigida czy, później, Maria Grazia Cucinotta w Listonoszu, podobną kobiecość ogrywa też – choć już niestereotypowo, z goryczą – Sabrina Ferilli w Wielkim pięknie.

Ten typ urody i seksualności stał się synonimiczny z włoskością, choć przecież wielkimi gwiazdami kina były też znacznie „chłodniejsze” Monica Vitti czy zmarła niedawno Virna Lisi. Także popularne współcześnie Margherita Buy czy Valeria Bruni Tedeschi mają nie tylko jaśniejszy kolor włosów, ale też reprezentują inną, bardziej dyskretną i powściągliwą kobiecość. Może zresztą dlatego żadna z nich nie zrobiła na świecie takiej kariery jak Bellucci – to jasne, że kobiety we Włoszech, jak zresztą w każdym z europejskich krajów, są różne, łatwiej jednak eksportować esencję, którą ucieleśniają raczej zmysłowe brunetki i makaron niż chłodne blondynki i jedzone na północy półwyspu gulasze.

 

Ciało kobiety jako pole bitwy

Każdy Włoch to gorąca krew, a kobieta jest dla nich celem adoracji – głosi jeden z turystycznych portali w dziale „kultura Włoch”. Stereotyp uwodziciela, który najpierw gwiżdże za ładnymi dziewczynami na ulicy ze swojej motorynki, a następnie obsypuje je kwiatami, ciągnie się za włoskimi mężczyznami pewnie od tak dawna, jak za włoskimi kobietami stereotyp gorącej piękności. Od czasu do czasu przywołuje się też badania „amerykańskich naukowców”, głoszące, że mężczyźni z Italii są najlepszymi w Europie kochankami.

Ten obrazek – jak wszystkie stereotypowe obrazki – ma swoją ciemną stronę. Od dość dawna krytyce poddawany jest sposób, w jaki ciała, zwłaszcza ciała kobiece, przedstawiane są choćby we włoskiej telewizji. Tam niedostępną, śródziemnomorską piękność zastępują bądź pozbawione głosu veline, czyli hostessy w kostiumach kąpielowych, bądź plastikowe, unieruchomione botoksem twarze starzejących się prezenterek. A w każdym razie taki obraz kobiet w mediach wyłania się z bardzo głośnego filmu dokumentalnego Il corpo delle donne (‘Ciało kobiet’) autorstwa Lorelli Zanardo i Marca Malfi Chindemiego (dostępnego tutaj).

Jak to możliwe, że włoskie kobiety nie wychodzą na ulicę, by protestować przeciwko nierealistycznemu wizerunkowi samych siebie, jaki proponuje im telewizja? – pyta w nim narratorka, zestawiając obrazki z talk shows, programów rozrywkowych, satyrycznych, a nawet informacyjnych, z głosem z offu, który w feministycznym (nie radykalnym, lecz po prostu prokobiecym) tonie mówi o fundamentalnym prawie do autentyczności, z którego odzierane są współczesne kobiety. Wychwalane przez obserwatorów z zewnątrz uwielbienie i adoracja, „gorąca krew” mieszkańców Italii, widziana z bliska czasem prowadzi do przejawów skrajnego szowinizmu. Natomiast pozornie swobodna, niewymuszona zmysłowość, staje się nierealnym wzorcem, do którego aspirują kobiety, skupiając się wyłącznie na przymiotach swojego ciała, przekonane, że tylko ono jest w stanie zapewnić im wysoką pozycję w walce o pieniądze, sławę czy władzę. Pogoń za młodością, obsesja na punkcie urody i uprzedmiotowienie kobiet nie są oczywiście zjawiskami przynależnymi wyłącznie do kultury włoskiej, ich skala w tamtejszych mediach wydaje się jednak nieporównywalnie większa niż choćby nawet w polskiej telewizji, gdzie jedyną znaną veliną jest chyba „wodzianka” z programu Kuby Wojewódzkiego.


Męskie fantazje na ekranie

Dowodem na to, że problem ten budzi niepokój nie tylko w środowiskach feministycznych, jest głośny dokument Wideokracja Erika Gandiniego z 2009 roku. Początki przerażającego systemu medialnego, który czyni z dziewcząt (ale też z chłopców) pozbawione samodzielnego myślenia seksualne obiekty, wydawały się niewinne: w 1976 roku w jednej z lokalnych stacji telewizyjnych wyemitowano teleturniej, w którym obecna w studiu kobieta po każdej poprawnej odpowiedzi zdejmowała z siebie element ubrania. Następnego dnia redakcję zalała fala skarg: miejscowi mężczyźni masowo spóźnili się do pracy.

Ten skromny epizod okazał się zapowiedzią kierunku, w którym miała „rozwinąć” się włoska telewizja, zwłaszcza za sprawą Silvia Berlusconiego, który pod koniec lat 70. założył grupę Mediaset, na kolejne dekady stając się czołowym magnatem medialnym we Włoszech. Nota bene to właśnie były premier, jego słynne imprezy „bunga bunga”, upodobanie do młodych kobiet i nieszczególnie wysublimowanej erotyki, wreszcie – tupecik i operacje plastyczne, stały się symbolem tego, co najgorsze w cielesności made in Italy. Berlusconi był próżny, prymitywny, szowinistyczny, i taka też była (i, niestety, jest do tej pory) duża część programów telewizyjnych, nie tylko tych pokazywanych na kanałach Mediasetu.

Wizerunek kreowany przez filmy czy reklamy przeznaczone na eksport lub w ogóle nie włoskie jest znacznie bardziej uproszczony niż różnorodna rzeczywistość obrazów medialnych wewnątrz kraju

Drugim królem złego gustu jest inny bohater Wideokracji, Lele Mora, były menadżer i agent gwiazd, skazany wyrokiem sądu za przemyt narkotyków, oszustwa podatkowe i stręczycielstwo. Wideokracja pokazuje go ubranego na biało, zarządzającego swoim imperium z nowobogackiej rezydencji. Mora był nie tyle poszukiwaczem talentów, co kolekcjonerem ciał: w filmie widzimy młodych ludzi, którzy wdzięczą się do niego, prężą muskuły i wypinają piersi, bo wiedzą, że jego łaska może zaowocować kilkoma minutami w telewizji.

Być może najbardziej przerażające w Wideokracji są właśnie obrazy dziewczyn (przede wszystkim, choć film zwraca uwagę, że podobnie uprzedmiotowieni mogą być aspirujący do sławy chłopcy), dla których szczytem marzeń i ambicji jest zostanie veliną – a więc kariera w telewizji, ale nie w roli dziennikarki, prezenterki, nawet pogodynki, ale w roli ciała. Ciała, które nie mówi, które tylko pokazuje się, wije; którym wolno bezkarnie pogardzać, zmuszając do usługiwania sobie, do paradowania w półnegliżu, odgrywania poniżających ról. Ciała, które służy tylko temu, by realizować męskie fantazje.

Czy z kilku powyższych urywków da się wysnuć jakiekolwiek wnioski dotyczące włoskiej seksualności, zmysłowości, cielesności? Oczywiście nie, można mówić jedynie o jej najbardziej popularnych i wzorcotwórczych obrazach, które wydają się podwójnie skomplikowane. Po pierwsze, wizerunek kreowany przez filmy czy reklamy, przeznaczone na eksport lub w ogóle nie włoskie, a mające tylko ewokować włoskość, jest znacznie bardziej uproszczony niż różnorodna rzeczywistość obrazów medialnych wewnątrz kraju, zawartych w przekazach, które po prostu tworzone są przez Włochów dla Włochów, nie muszą więc wyciągać esencji czy bazować na popularnych wyobrażeniach. Po drugie, te właśnie przekazy z jednej strony obalają „stereotyp Włocha i Włoszki”, dopuszczając w co bardziej wartościowych tekstach kultury różne typy męskości i kobiecości, z drugiej natomiast, w wielu programach telewizyjnych, czynią z tego stereotypu karykaturę, redukując pozytywne skojarzenie słodkiego życia do „bunga bunga”.

 

Artykuł ukazał się drukiem w 16. numerze magazynu o Włoszech „La Rivista” w marcu 2015 roku.

Ilustracje: Jan Tarasek dla “La Rivisty”
Posted on

Zobaczyć niewidoczne. Kilka słów o kobiecym ciele we włoskim kinie

Sophia i Marcello – wczoraj i przedwczoraj

Sophia Loren w białym szlafroku wchodzi do hotelowego pokoju. Mocno umalowana, w idealnie ułożonej fryzurze i z błyszczącymi kolczykami – znalazła sposób, by zatrzymać czas.

Ona gra żonę słynnego projektanta mody. On jest włoskim komunistą, który po latach wraca z Moskwy, by odnaleźć utraconą miłość. Sophia odsyła Marcella na łóżko i przygotowuje go na swój pokaz. Zmysłowo zrzuca szlafrok. Także teraz umiejętnie rozgrywa pojedynek z czasem, który całkowicie się jej podporządkował. Powoli zdejmuje pończochy, uśmiecha się, a Marcello… zasypia. Z nim czas obszedł się bezwzględnie.

Scena pochodzi z filmu Prêt-à-porter Roberta Altmana z 1994 roku; Sophia i Marcello, po 30 latach, odegrali scenę striptizu z Wczoraj, dziś, jutro Vittoria De Siki (porównanie obu fragmentów obejrzeć można tutaj). Również wtedy oczekiwany przez widzów finał nie został rozegrany, choć bohaterowie byli młodzi, pełni fantazji i spontanicznej kokieterii. Marcello wyje jak wilk na widok Sophii eksponującej ramiona i plecy w idealnie dopasowanym gorsecie. W jego oczach widać rosnącą ekscytację. Ona, uśmiechając się, odwraca się plecami. Jej ręce wędrują do biustonosza i… stop! Non possiamo! – krzyczy Sophia. – Nie możemy!

 

Silvana wśród ryżu

Gdyby scena z Ieri, oggi, domani pojawiła się na dużym ekranie pod koniec lat 40-tych, wywołałaby szok, a może nawet skandal.  Wówczas  widz musiał dopowiedzieć sobie jeszcze więcej. Przykład? Film Gorzki ryż Giuseppe De Santisa. Przenieśmy się na chwilę na ryżowe pola w prowincji Vercelli. Tuż po II wojnie światowej, w obliczu biedy i bezrobocia, tysiące kobiet pracują w pocie czoła na rozległych plantacjach; wśród nich jest postać grana przez Silvanę Mangano. W doskonale zgranym tłumie zbierającym ziarna ryżu to ona skupia na sobie uwagę, intryguje.

Ciemny sweter podkreśla jej kuszące krągłości, a krótkie spodenki i pończochy przyciągają wzrok ku zgrabnym nogom. Silvana całkowicie pochłonięta jest pracą; po jej skroniach spływają krople potu. Ogromny wysiłek fizyczny i rosnące zmęczenie nie pozbawiają jej jednak naturalnego wdzięku. Jest przemoknięta i zmęczona, a mimo to – dumna i pewna siebie. Tyle wystarczyło, by pobudzić wówczas wyobraźnię mężczyzn.          

 

Sycylijska Monica

50 lat później  wymagania są już dużo większe. Wejście w XXI wiek zamknęło drzwi, za którymi pozostały niewinne i subtelne obrazy. Teraz mają one krzyczeć, nie pozostawiając przestrzeni na projekcje wyobraźni. Ciało musi być w pełni wyeksponowane. Włoskie kino podąża jednak swoją drogą i pokazuje, że mniej znaczy więcej. Zwolennikiem takiego podejścia jest Giuseppe Tornatore, a dowodem Monica Bellucci jako Malena.

Sycylijska piękność przemierza ulice małego miasteczka. Idąc, kołysze biodrami, świadoma swojej urody i magnetyzmu; przyciąga spojrzenia oczarowanych mężczyzn i zazdrosnych kobiet. Spektakl odbywa się wszak na oczach mieszkańców, starszych, dorosłych i dzieci.

Czarna sukienka delikatnie eksponuje dekolt i nogi – Malena, która na początku filmu pojawiła się w bieli, tym razem jest w żałobie. Biel i czerń odzwierciedla stan jej ducha, zwracając uwagę na kontrast między niewinnością zamiarów a bezwstydnymi myślami widzów.

 


Co było dalej? CDNSW…  czyli Ciąg Dalszy Należy Sobie Wyobrazić. W oglądaniu niewidocznego włoskie kino osiągnęło mistrzostwo świata, mimo że nigdy nie rozegrano finału.

 

Więcej o ciele we włoskim kinie czytaj w artykule Natalii Mętrak-Rudy dostępnym tutaj.

Posted on

Malabi. Najpyszniejszy izraelski deser według przepisu Uriego

Jak kiedyś wspominała tu moja żona, do dziś pamięta ona pierwszy raz, kiedy spróbowała izraelskiego malabi. Moi rodzice, a jej teściowie (przyszli, bo były to dopiero początki naszej znajomości) zabrali nas na obiad do restauracji z pięknym ogrodem. Siedziałam przy bujnym różanym krzaku pnącym się po wysokim, starym murze. Po smakowitym posiłku kelner przyniósł miseczki wypełnione czymś, co wyglądało niczym włoska panna cotta posypana orzechami i wiórkami kokosowymi. Przez chwilę zastanawiałam się, czy intensywny różany aromat, który zupełnie mnie obezwładnił, to sprawka ogrodu czy deseru… Szybko jednak przestałam się nad tym głowić, zbyt zajęta pałaszowaniem jednej z najlepszych rzeczy, jakie kiedykolwiek próbowałam – pisze Julia, a ja pamiętam jej zachwyt. Swój w sumie też, bo malabi uwielbiam od dzieciństwa.

 

Z tego artykułu wiecie już też od mojej żony, że izraelskie malabi, po grecku zwane mαχαλλεπί (mahallepi), znane w świecie także jako muhallebi albo muhallabia, jest bliskowschodnim deserem, stworzonym ponoć w dalekim siódmym wieku przez pewnego perskiego kucharza, który przygotował go dla arabskiego generała al-Muhallab bin Abi Sufra. Ten zasmakował w kremowym daniu tak bardzo, że zdecydował się firmować je własnym nazwiskiem. Dziś malabi doczekało się niezliczonej ilości wariacji – z pistacjami, orzechami włoskimi, wanilią, syropem z granatu czy wodą pomarańczową.W Izraelu, gdzie część społeczeństwa przestrzega reguł koszerności, niektórzy przyrządzają je na bazie mleka migdałowego, dzięki czemu może być spożywany po posiłku mięsnym. W wielu rodzinach szczególnym powodzeniem cieszy się natomiast w czasie Szawuot (Święta Tygodni), które rozpoczęło się wczoraj wieczorem – być może dlatego, że tradycyjnie jada się wówczas potrawy mleczne, ale być może także dlatego, niektórzy określają Szawuot Festiwalem Róż, a to właśnie woda różana jest najpowszechniejszym dodatkiem do malabi.

Oto mój przepis na malabi, inny od tego, który podawała Wam kiedyś moja słowiańska żona. Ja zdecydowanie uważam, że malabi trzeba przyrządzać ze skrobi kukurydzianej!

Składniki na 4 porcje:

450 ml mleka
250 ml śmietanki 36%
25 g skrobi kukurydzianej
2 łyżki stołowe cukru
1 łyżeczka wody różanej
sos malinowy, ulubione orzechy (najlepiej prażone) i/lub wiórki kokosowe

Mleko, śmietanę, skrobię, cukier doprowadzić do wrzenia w rondelku, ciągle mieszając. Zdjąć z ognia natychmiast, gdy mieszanka zacznie się gotować. Dodać wodę różaną. Jeszcze ciepłe przelać do pucharków lub szklanek. Gdy masa ostygnie, wstawiamy ją do lodówki. Deser podajemy schłodzony, po uprzednim polaniu sosem i posypaniu wybranymi dodatkami.

Posted on

Szawuot

Szawuot jest radosnym świętem o rolniczym charakterze; w przeszłości określało dzień początku zbiorów pszenicy, najpóźniej dojrzewającego zboża (w pierwszej kolejności odbywały się żniwa jęczmienia, które wyznaczało święto Pesach). W nawiązaniu do odczuwanej wdzięczności za hojność natury, zarówno synagogi, jak i prywatne domy przystraja się na zielono, dekoruje kwiatami i gałązkami. Rodziny spożywają dania z sera i mleka oraz chleb z nowego zboża.

Tekstem kojarzonym ze świętem Szawuot jest odczytywana podczas porannego nabożeństwa Ksiega Rut – prawdopodobnie dlatego, że opisywane w niej wydarzenia rozgrywają się podczas żniw. Nie ma ona jednak nic wspólnego z bukolikami – stanowi raczej zaskakująco rewolucyjną opowieść, która inspirować i skłaniać do przemyśleń może po dziś dzień.

Rut była Moabitką – pochodziła z nielubianej przez Izraelitów krainy położonej na wschodnim brzegu Morza Martwego, a więc na terenie dzisiejszej Jordanii. Jej mąż Machlon, wraz z całą rodziną, w tym matką Noemi, przybył do Moabu z Betlejem, chroniąc się przez głodem, który nawiedził Judeę. Małżeństwu nie było dane cieszyć się sobą zbyt długo, a gdy Machlon, a także jego ojciec i brat, umarli, teściowa Rut, Noemi, postanowiła wrócić w swoje rodzinne strony.

Ku zaskoczeniu wszystkich, Rut, która bardzo kochała swoją teściową, zdecydowała, że pójdzie razem z nią. Niech mi uczyni Pan cokolwiek zechce, a jednak tylko śmierć odłączy mnie od ciebie – powiedziała do matki zmarłego męża. Kiedy dotarły już do Betlejem, Rut czekało wiele ciężkiej pracy, by wyżywić siebie i Noemi. Zbierała kłosy na polu należącym do bogatego krewnego teściowej, niejakiego Boaza. Jej pełna determinacji i troski postawa zachwyciła mężczyznę, który niebawem poprosił ją o rękę. Ich syn, Obed, był dziadkiem króla Dawida (a więc także dalekim przodkiem Jezusa).

Julius Schnorr von Carolsfeld, Rut i Boaz, 1925

Historia ta, tocząca się przed tysiacami lat, zaskakuje na wiele sposobów. Pierwszym z nich jest otwartość na inne kultury, zarówno ze strony Rut, jak i jej pierwszego męża. Przedstawiciele wrogo nastawionych do siebie nacji stają się rodziną na przekór uprzedzeniom, różnicom, trudnościom. Co więcej, Rut dokonuje niełatwej decyzji dwukrotnie – nie tylko poślubia mężczyznę z innego kraju, ale także, po jego śmierci, decyduje się w tym kraju zamieszkać, porzucając własny dom, krewnych, przyjaciół. Ten z całą pewnością trudny krok stanowi ostateczne odwrócenie się od swojego dawnego życia, rozpoczęcie zupełnie nowej podróży. W czasach i kulturze, gdzie najważniejsze zdawało się przywiązanie do tradycji, było to posunięcie niespotykane i zadziwiająco odważne. Postawa Rut – wdowy, a więc kobiety pozbawionej najważniejszej w tamtej epoce podpory – to także niezwykły przykład kobiecej siły: nie tylko wyrusza ona w nieznane, ale także gotowa jest walczyć o przetrwanie swoje i osoby, za którą czuje się odpowiedzialna. Jest wreszcie w tej historii motyw niegasnącej nadziei na lepsze jutro, jakże pięknie splatającej się z pełną życia porą roku, kiedy świętuje się Szawuot.

W rodzinie mojego męża nigdy specjalnie nie celebrowano Święta Tygodni; dziś chyba po raz pierwszy rozmawiamy o jego znaczeniu i związanych z nim tradycjach. Czy jest w nas otwarcie na Innego, a także na nieznane, na niespodziewane? Czy gotowi jesteśmy na nowe, czy kurczowo trzymamy się przeszłości? Czy godzimy się na zmiany, choćby bolesne i trudne, które w dalszej perspektywie pomogą nam żyć lepiej?

Jakże znajomo brzmią te pytania, jakże wiele razy już je sobie stawialiśmy… Pobrzmiewa w nich niesłabnące echo antycznego panta rhei, pogłos myśli Heraklita: zmiana jest jedyną składową rzeczywistości, której możemy być naprawdę pewni. Rut zdaje się przekazywać nam tę samą prawdę. Czy wejdziemy do Heraklitowej wody, sięgniemy po Rutowe kłosy? Celebrowane dzisiaj plony i owoce czekają…   

 

Posted on

O opuncji figowej

Opuncja figowa to gatunek kaktusa pochodzącego z Meksyku. Gdzie Rzym, a gdzie Krym? – zapytacie. Na stronie “Lente” rozprawiamy przecież o krajach basenu Morza Śródziemnego! Otóż owoce tej świętej dla Azteków rośliny dotarły do Europy już pod koniec XV stulecia, zaraz po wyprawie Kolumba. Notabene to właśnie ze względu na podróże tego włoskiego odkrywcy amerykańska roślina nosi po łacinie i w wielu innych językach miano… figi indyjskiej.

Meksykańsko-indyjska figa szybko zadomowiła się nad Morzem Śródziemnym, o czym świadczy wiele jej synonimicznych nazw wskazujących na popularność gatunku w krajach takich jak chociażby Hiszpania (opuntia hispanica). Przypomina o tym także sam śródziemnomorski krajobraz. Bez meksykańskiego kaktusa trudno dziś wyobrazić sobie pejzaż Sycylii; liczne uprawy znajdują się w Maroku, a dla Izraelczyków opuncja figowa jest… symbolem narodowym! Tak zwana sabra – kolczasty, ale niezwykle słodki owoc opuncji figowej, powszechnie rosnącej w Ziemi Świętej – jest symbolem urodzonych w tym kraju Żydów, szorstkich w obyciu, ale wewnątrz miękkich i o dobrym sercu.

Moja izraelska teściowa przyrządza z owoców opuncji pyszną sałatkę, a czasem serwuje mi kaktusowe kanapki – z oliwą, ogórkiem i czerwoną papryką. Jej zręczne dłonie tak dokładnie usuwają igiełki, że posiłek jest czystą przyjemnością

Swoje pełne dobra wnętrze obnaża opuncja w kuchni. Jej słodkie i soczyste owoce używane są do produkcji soków, przetworów i galaretek, ale także spożywane na surowo. Zawierają wiele cennych składników, w tym wapń, fosfor i duże ilości witaminy C. Obniżają poziom cukru we krwi i przyspieszają trawienie.

Oczywiście wszystkie te jakże ciekawe fakty nie mają większego znaczenia w naszej łazience – a tam właśnie ma dziś opuncja największe pole do popisu. Do głosu dochodzą jej wspaniałe właściwości kosmetyczne. Tłoczony na zimno olej z pestek jej owoców jest dziś najdroższym olejem kosmetycznym na świecie, bowiem do produkcji 1 litra specyfiku potrzeba około miliona (!) pestek pochodzących z blisko pół tony owoców. Na szczęście używa się go w niewielkich ilościach, więc cena jest do zaakceptowania także przez tych, którzy nie są przyzwyczajeni do wielkich inwestycji w swoją urodę.

Używany przeze mnie od lat olej z pestek opuncji kupisz teraz w naszym sklepie (kliknij tutaj) – polecam z całego serca! To mój najukochańszy kosmetyk do twarzy

Co dobrego zrobi z nami olej z opuncji figowej? Jest przede wszystkim pogromcą zmarszczek, głównie ze względu na bogactwo zawartej w nim witaminy E oraz kwasów Omega-6. Wygładza bruzdy i drobne linie, spowolnia proces starzenia komórkowego, zmniejsza cienie pod oczami, zwęża pory. Po kilku tygodniach stosowania skóra pod jego wpływem staje się bardziej jędrna, jaśniejsza, elastyczna i nawilżona. Mocna i delikatna zarazem.

 

Posted on

Polska matka z Izraela

Dominującym sposobem przedstawiania roli matki w żydowskich książkach jest wciąż opisywanie jej jako opiekunki domowego ogniska. Tradycyjne już określenie żydowskiej matki (jak choćby w utworze Mein jidisze Mame lub w kulturze amerykańskiej – Jewish Mother) stało się synonimem wielkiej miłości, nadopiekuńczej troski oraz stawiania dobra rodziny na pierwszym miejscu. Żydowska matka wszystko wie, nad wszystkim czuwa, o wszystko się troszczy i… we wszystkich wzbudza poczucie winy. Na ile ten portret jest prawdziwy, a na ile karykaturalny, rozstrzygnijmy sami. Pamiętajmy jednak o tym, że w Izraelu określenie żydowska matka się nie przyjęło. Zamiast tego po hebrajsku nadopiekuńczą postać, bez względu na pochodzenie, nazywa się często mianem matki polskiej.

 

Spośród wielu literackich portretów wybrałam kilka, które wywarły na mnie największe wrażenie. Matkę doskonale opisuje choćby Meir Shalev w powieści Chłopiec i gołąb. Znajdziemy w niej niezwykłe opisy przywiązania do rodzinnego gniazda, które traktuje się z szacunkiem i odnosi się do niego jak do jednego z członków rodziny. Tradycyjnie za naukę tych wartości odpowiada kobieta, która wychowuje i karmi swoje dzieci strawą duchową. Ale nie tylko – bohaterka książki Shaleva, troszcząc się o dwóch synów, ma na głowie przede wszystkim ich dobrostan fizyczny. Matka bliźniaków stwierdza, że zamierza karmić ich piersią przez całe wieki, bo ssą tak łapczywie, że niemal traci przytomność, a ona wręcz nałogowo uwielbia ten moment, kiedy «cycki się opróżniają, a dzieci wypełniają», wszystko jest jakby odrobinę za mgłą, ciało staje się lekkie i prawie unosi się w powietrzu, a jej synowie, którzy stają się coraz bardziej najedzeni i coraz ciężsi, są niczym worki z piaskiem utrzymujące ją na ziemi. Opis tej (meta)fizycznej jedności matki z dzieckiem to jeden z najciekawszych fragmentów odnoszących się do rodzicielstwa, z jakim spotkałam się w izraelskich książkach.

 

W końcu to ty jesteś ich rurą do karmienia i musisz wziąć się do tych garów. Od tego nie ma ucieczki ani odpoczynku. (…) Od bycia «matką karmiącą» wakacji nie ma – dodałaby do powyższego fragmentu Simona, bohaterka powieści Krasnoludki nie przyjdą Sary Shilo. Jest jedną z najdzielniejszych matek, o jakich czytałam – wdowa z szóstką dzieci pośrodku konfliktu, z morzem katiusz nad głową. Jej życie po śmierci męża jest niewyobrażalnie ciężkie – nawet nie z tego powodu, że straciła ukochaną osobę, ale dlatego, że przytłacza ją codzienna rzeczywistość, zaś rodzina zmarłego męża się od niej odwróciła. Czytając o jej dramatycznych losach, chce się ją otulić współczuciem, ale ona tego nie potrzebuje – to bohaterka, która na skraju wyczerpania zasługuje przede wszystkim na podziw i szacunek. Książka Shilo jest hymnem o sile kobiety, jej wytrzymałości, dzielności i zdolności do pokonania każdej przeszkody.

W hebrajskiej literaturze pięknej znajdziemy nie tylko postaci fikcyjne. Zarówno Amos Oz, jak i Etgar Keret, najbardziej znani literaci współczesnego Izraela, opisują także własne matki. O ich życiu możemy przeczytać w autobiograficznej powieści zmarłego przed rokiem Oza Opowieść o miłości i mroku oraz w pamiętniku Kereta Siedem dobrych lat. Obie kobiety urodziły się na terenach historycznie należących do Rzeczpospolitej Polskiej na początku XX wieku, zatem obie łączą w sobie tak ducha żydowskiego, jak i słowiańskiego. Dla jednej z nich było to przekleństwem, a dla drugiej błogosławieństwem.

 

 

Fania Klausner urodziła się w Równem, by potem wyjechać do Palestyny i – wraz z mężem i synem – być świadkiem narodzin państwa Izrael. Oz w monumentalnej Opowieści o miłości i mroku poświęca jej wiele uwagi, jednak głównie skupia się na tragicznej śmierci. Odeszła, mając zaledwie trzydzieści osiem lat. Pisarz nigdy się z tym odejściem nie pogodził, przez całe życie odczuwając ogromne poczucie winy, że nie udało się temu zapobiec. Za jej wieloletnią walkę z depresją winił między innymi słowiańskiego ducha, który zaszczepił w niej niezbywalną melancholię i dojmujące poczucie osamotnienia. W jego opus magnum czytamy: A może już coś w owych obietnicach dzieciństwa od samego początku było skażone jakimś fatalnym, romantyczno-trującym pierwiastkiem, łączącym muzy ze śmiercią? Coś w nazbyt wyrafinowanej diecie gimnazjum Tarbutu? A może jakieś mieszczańsko-słowiańskie piętno melancholii (…)? Coś, co sprawiło, iż moja matka, ponieważ jej życie nie spełniło żadnej z obietnic młodości, zaczęła przedstawiać sobie śmierć jako kochanka – namiętnego, a przy tym opiekuńczego i niosącego ukojenie, ostatniego, podobnego muzom kochanka, który opatrzy wreszcie rany jej samotnego serca?

 

 

Inaczej los potraktował Ornę Keret, która, przeżywszy piekło wojny, w tym warszawskie getto, szczęśliwie odnalazła spokój w Izraelu i tam założyła rodzinę. Mimo że z dziećmi w domu rozmawiała tylko po hebrajsku, to doskonale wyczuwała ducha Polski w znanych już na całym świecie opowiadaniach Kereta. W jednym z nich, zatytułowanym Dżem, pisarz wyjaśnia: Mama nigdy nie wróciła do Polski, ale moje powodzenie w kraju, w którym się urodziła, było dla niej bardzo ważne, nawet ważniejsze od sukcesu w Izraelu. Pamiętam, że po przeczytaniu pierwszego tomiku w polskim przekładzie, powiedziała: «Ty wcale nie jesteś pisarzem izraelskim. Jesteś pisarzem polskim na wygnaniu». Jak widać, w Izraelu nie tylko matka może być polska.

 

Polecamy także lekturę o Polkach, które swoje rodziny założyły w Izraelu. Wspaniały reportaż Sylwii Borowskiej dostępny jest tutaj.

 

 

Proza Sary Shilo została przełożona przez Agnieszkę Podporę.
Proza Meira Shaleva została przełożona przez Magdalenę Sommer.
Proza Amosa Oza została przełożona przez Leszka Kwiatkowskiego.
Proza Etgara Kereta została przełożona przez Agnieszkę Maciejowską.

 

Posted on

Cicisbeo. Towarzysz zamężnej damy

Jak podają encyklopedie, cicisbej – bo tak brzmi polski odpowiednik osiemnastowiecznego terminu włoskiego – był przyjacielem rodziny adorującym panią domu, a nierzadko także jej kochankiem. Zdarzało się, że wybierali go wspólnie mąż i żona; wachlarz możliwości mieli przy tym szeroki, bowiem cicisbejem zostać mógł zarówno młody kawaler, jak i mężczyzna żonaty. Podróżujący do Italii obcokrajowcy, a także lokalni moraliści, obserwowali tę praktykę z niedowierzaniem i zgorszeniem; wielu porównywało ją do zalegalizowanej formy cudzołóstwa. Potępiali ją także ludzie Kościoła, choć nie w sposób kategoryczny – w zwyczaju tym widzieli raczej coś podobnego w swej frywolności do tańca lub teatru.

Jak pisze profesor Sara F. Matthews-Grieco w swoim eseju Ciało i seksualność w Europie w czasach Ancien Régime’u, tradycja cicisbeja wynikała z faktu, że aż do końca XVIII wieku arystokracja, wolne zawody i środowiska kupieckie we Włoszech podtrzymywały praktykę małżeństw aranżowanych. Dzieci zmuszane do układania sobie życia z partnerami wybranymi im przez rodziców szukały możliwości spełnienia emocjonalnego i fizycznego.

Postać dochodzącego adoratora pojawia się w osiemnastowiecznej literaturze i teatrze; wykpiwał ją chociażby oświeceniowy satyryk Giuseppe Parini, wielokrotnie wspominał o niej sam Carlo Goldoni. Mówi się o niej także w dziełach operowych, jak chociażby w Weselu Figara Mozarta czy Włoszce w Algierze Rossiniego. Powyżej: ilustracja pt. Cicisbeo Luigiego Ponelato w jednym z wydań dzieł Goldoniego

Według historyczki jednak wcale nie wszystkie związki kobiet z dochodzącymi towarzyszami kończyły się w łożu – przytacza ona źródła, wedle których w Wenecji na 500 cicisbejów tylko 50 rzeczywiście sypiało ze swoimi paniami. Kobiety, z szacunku do religii, zawierały zwykle specjalny pakt z Bogiem w czasie spowiedzi – ślubowały, że cavalier servente będzie mógł pozwolić sobie na wszelkie poufałości, jeśli tylko powstrzyma się od tzw. “aktu zasadniczego”.

Podobne zjawisko można było obserwować w osiemnastowiecznej Hiszpanii – tamtejszego adoratora kobiety zamężnej nazywano cortejo lub estrecho; także tam relacje takie uchodziły za normę społeczną i nie łączono ich z pojęciem zdrady małżeńskiej.

 

Zródło: Historia ciała redakcją Georges’a Vigarello, tłumaczył Tomasz Stróżyński, wyd. słowo/obraz terytoria, Gdańsk 2020
Zdjęcie główne: Jean-Honoré Fragonard, The Musical Contest, 1754–55, Wallace Collection, Londyn

 

Posted on

O egipskich matkach

Kiedy myślę o egipskich matkach, do głowy przychodzi mi postać córki faraona, która przygarnęła maleńkiego Mojżesza wyłowionego z Nilu. Jest to jeden z piękniejszych obrazów biblijnych i jeden z najpiękniejszych dowodów na to, jak potężna jest miłość macierzyńska. Starożytne Egipcjanki uważały macierzyństwo za dar bogów, błogosławieństwo i przywilej. tym bardziej, że przed tysiącami lat życie niemowląt i małych dzieci do mniej więcej dwóch lat było niezwykle kruche.

Egipska matka była matką kochającą, czułą i troskliwą. Nie bez powodu jej symbolem stała się Izyda, wielokrotnie przedstawiana z małym Horusem u piersi. Mianem matki określano życiodajny Nil; kochającą matką dla czwórki swoich dzieci była ostatnia królowa Egiptu – Kleopatra.

Jakimi matkami są współczesne Egipcjanki? W tej materii doprawdy niewiele się zmieniło na przestrzeni ostatnich… tysiącleci.

 

W Egipcie bycie matką stanowi sens życia kobiet. Egipcjanki odnajdują się w macierzyństwie, czują się spełnione, posiadając dzieci. Ktoś może powiedzieć, ze jest to sprowadzanie kobiety do pewnej roli, narzucanie jej określonego sposobu życia. Wróćmy zatem do pięknego biblijnego obrazu Asiji, córki faraona, która z czułym uśmiechem tuli dziecko znalezione w koszu. Egipska kobieta to matka, niezmiennie, od tysięcy lat… Na zdjęciu: egipska matka na ulicy w Kairze, 1922 rok. Fot. Donald McLeish


Od obowiązku do nadziei

 Zostać mamą – oto marzenie niemal każdej Egipcjanki. Marzenie, ale również obowiązek, można nawet rzec – wymóg. Kobiety nad Nilem od dziecka przygotowywane są do roli żon, a co za tym idzie, matek. Małżeństwa zawierane są przede wszystkim w celu prokreacji, a zatem od kobiety wymaga się, aby spełniła swoją powinność wobec męża i obdarzyła go potomstwem. Jakkolwiek islam nie odrzuca niepłodnych kobiet, to jednak żony nie mogące wydać na świat dzieci bywają zastępowane takimi, które ów wymóg spełnią; ewentualnie muszą zgodzić się na to, by mąż poślubił drugą żonę w wiadomym celu. O swej powinności pamiętają głównie za sprawą teściowych. Te żywo interesują się jeśli nie samym pożyciem małżeńskim swych synów, to przynajmniej jego owocami lub ich brakiem. Posiadanie dzieci w oczach Egipcjan dodaje kobiecie godności, czyni z niej pełnoprawną żonę i podporę głowy rodziny. Paradoksalnie można powiedzieć, że to nie noc poślubna czyni z młodej dziewczyny kobietę, ale wydanie na świat potomka.

Przyszła egipska mama jest rozpieszczana od momentu ogłoszenia światu wielkiej nowiny o spodziewanym powiększeniu rodziny. Rozpieszczana w dosłownym sensie, ponieważ nad stanem jej zdrowia czuwają niemal wszyscy krewni, a w każdym razie wszyscy, którzy mogą sobie na to pozwolić. Bardzo często zdarza się, że przyszła młoda matka okres ciąży spędza w domu rodziców, bowiem jej małżonek przebywa na kontrakcie w innym kraju. Można wówczas mówić o pewnej dozie szczęścia, ponieważ kobieta dostaje się wówczas pod opiekuńcze skrzydła własnej rodzicielki, która dokłada wszelkich starań, aby oczekiwaniom na przyjście na świat dziecka towarzyszyły wszelkie wygody i jak najmniej stresu. Ciężarna otrzyma zatem wszystko, czego w danej chwili zapragnie, a nawet to, czego by sobie absolutnie nie życzyła, ale co „służy dziecku”. Może też liczyć na codzienne wizyty zatroskanych cioć, babć, kuzynek, szwagierek i dalszych kobiecych krewnych; od czasu do czasu wpadnie też ten czy tamten wujek, brat lub kuzyn, aby sprawdzić, czy wszystko w porządku i czy przypadkiem nie jest pilnie wymagana obecność męskiego krewnego. Nienarodzone dziecko od samego początku swego istnienia otoczone jest troską, miłością i opieką.

Jeżeli natomiast mąż jest w kraju, czyli w domu, opieka nad ciężarną podzielona jest między matkę a teściową. Ta ostatnia pojawia się w domu syna nader często, wiedziona zarówno troską, jak i ciekawością oraz chęcią czuwania nad ładem i porządkiem. Służy wszelką pomocą, dobrą radą i opieką – wszystko w imię dobra dziecka. Dlatego też we własnym domu przyszła matka może liczyć na takie same wygody jak w domu rodziców – poduszkę pod nogi, świeże owoce na tacy, wygodne kapcie i czego tylko dusza zapragnie.

Większość egipskich kobiet nie pracuje zawodowo, zaś te, które to robią, w ciąży biorą zwolnienia lekarskie – odmienny stan w gorącym saharyjskim klimacie, szczególnie latem, może być trudny do zniesienia. Większość przyszłych matek spędza w tym czasie większość dnia w chłodzie czterech ścian domu, wychodząc na zewnątrz po zmroku, kiedy temperatura na to pozwala lub poruszając się po mieście samochodem. Powyżej: egipska matka widziana oczami malarza Guido Bacha (1876 r.)


Witaj, maleństwo

Narodziny dziecka to wielkie święto w każdej egipskiej rodzinie; dodajmy przy tym, że zarówno synowie, jak i córki wita się z jednakowym entuzjazmem. Częstym widokiem na ulicach egipskich miast jest obrazek dumnego tatusia niosącego nosidełko ze śpiącym brzdącem. Ojcowie na równi z matkami uczestniczą w skomplikowanym procesie opieki nad dzieckiem, jakkolwiek ich role są bardzo wyraźnie podzielone.

Jeszcze do niedawna kobiety w Egipcie rodziły same; obecnie na porządku dziennym są porody rodzinne, z tym, że w krytycznym momencie mąż bywa grzecznie wypraszany do drugiej sali, aczkolwiek i to nie jest regułą. Co ciekawe, jeżeli nie dzieje się nic złego, oboje – mama i maluszek – wypisywani są do domu tego samego dnia, bez względu na to, czy dziecko przyszło na świat siłami natury czy przez cesarskie cięcie. Bardzo często zdarza się, że na świeżo upieczoną mamę czeka w domu komitet powitalny złożony z członków rodziny oraz przyjaciół. Kobieta w dalszym ciągu otaczana jest opieką – czy sobie tego życzy czy nie, co może być odrobinę męczące. Każdy chce powitać niemowlę, złożyć gratulacje mamie, a także w jakiś sposób pomóc – przynieść coś do jedzenia, podać szklankę z wodą, czuwać nad dzieckiem. Dla nas, Europejczyków, taka sytuacja wydaje się absurdalna, jednak Egipcjanki przyjmują to w sposób naturalny. Jakkolwiek zgodnie z zasadami islamu kobieta w połogu jest nieczysta, nikt się tym specjalnie nie przejmuje. Nie istnieje też pojęcie „odpoczywania po porodzie”. Egipcjanka na ogół wraca do domowych czynności następnego dnia po wydaniu na świat dziecka, jakkolwiek wspomagana mocno przez obie babcie. Rozpoczyna się w jej życiu najważniejszy etap, który będzie trwał już do końca – macierzyństwo.

 

Matka troskliwa

Jak już powiedzieliśmy, większość egipskich matek jest czuła i kochająca. Swoim dzieciom poświęcają ogromnie dużo uwagi, miłości i troski. Na ogół na jednym potomku się nie kończy; standardem jest troje lub czworo dzieci. Życie kobiet, o ile nie pracują zawodowo, upływa na dbaniu o rodzinę. Przejawia się to na rozmaite sposoby; jednym z nich jest choćby bogata garderoba egipskich pociech w wieku niemowlęcym, o którą dba każda szanująca się egipska mama. Ważnym aspektem matczynej troski jest jednak w Egipcie coś zupełnie innego, od czego w dobie mleka z puszki już się odchodzi – karmienie piersią obcych dzieci. Był to przez wiele wieków powszechnie praktykowany zwyczaj; w przypadku, gdy rodzona matka nie miała dość pokarmu, aby wykarmić swoje dziecko, wyręczała ją inna kobieta, która mleka miała dość dla swoich i cudzych dzieci. Między dziećmi powstawało tak zwane „mleczne” pokrewieństwo. Zazwyczaj o mamkę nie było trudno – wystarczyło szepnąć słówko tej czy innej sąsiadce. Obecnie liczba „mlecznych dzieci” w Egipcie jest znacznie niższa niż kilka dekad temu, jednak w ubogich dzielnicach Kairu czy innych miast zwyczaj ten bywa nadal praktykowany.

Egipska mama nie ustaje w trosce o dzieci, kiedy te dorastają. Co istotne, to ona dba o ważny kulturowo i religijnie element codzienności: uczy je modlitwy. Egipcjanie mówią, że matka jest pierwszym łącznikiem między człowiekiem i Allahem – i tak jest w istocie. Kilkuletnie dzieci uczą się skomplikowanego rytuału modlitewnego na kolanach matek. Jest to jedna z matczynych powinności, a zaniedbanie tego obowiązku jest nie tyle źle widziane, ile wręcz potępiane.

Egipska mama to osoba, która stanowi centrum domu i rodziny. To ona dba o wszystkich jej członków. To ona wstaje bladym świtem, by przygotować wszystkim dzieciom posiłek przed wyprawieniem ich do szkoły; troszczy się, aby po powrocie z lekcji czekał na dzieci gorący obiad. To ona wykonuje wszystkie domowe czynności, a przy tym znajduje czas dla każdego dziecka. Życie egipskich kobiet toczy się w większości przypadków w domach, nawet jeśli wykonują one pracę zawodową – to rola mamy jest najważniejsza. Egipska matka to oaza bezpieczeństwa na pustyni życia. Do jej łona tulą się dorosłe córki przed dniem ślubu, płacząc, że odchodzą z domu. Nad jej policzkiem pochylają się synowie, idąc prosić o rękę kandydatki na żony. Mama w Egipcie nie krzyczy, najwyżej upomina. Od podnoszenia głosu (i niekiedy ręki) jest ojciec. Na ogół szacunek do matki jest tak wielki, że wystarczy upomnienie, rozmowa, prośba, aby dziecko przestawało psocić lub, w starszym wieku, zachowywać się nieodpowiednio. Mama jest zazwyczaj łagodna, ale stanowcza, egzekwuje swoją wolę w zdumiewająco skuteczny sposób. Zwykle nawet dorosłe dzieci liczą się z jej zdaniem – co powie mama, to jest „święte”.

Matka-swatka

W wielu przypadkach w rolę mamy wpisana jest troska o wybór odpowiednich partnerów życiowych swoich dzieci. W XXI wieku o małżeństwach w Egipcie nadal decydują rodzice, jakkolwiek dzieci mają prawo nie zgodzić się na proponowanego kandydata czy kandydatkę. Wybór ten wiąże się z ogromną odpowiedzialnością, gdyż należy go dokonać mądrze, aby nie skrzywdzić i unieszczęśliwić własnego dziecka – kobiety długo poszukują więc na rynku matrymonialnym odpowiedniej osoby dla swojego dziecka. Jakkolwiek zdarza się coraz częściej, że synowie sami dokonują wyboru (który musi być oczywiście zatwierdzony przez rodziców przyszłej narzeczonej), o tyle małżeństwo córek nadal jest aranżowane przez rodziców i to właśnie matka posiada tu decydujący głos. Jeśli kandydat na zięcia nie spełni jej oczekiwań, nie ma co liczyć na szczęśliwy finał. W tym aspekcie matka bywa czasem bezlitosna i nawet łzy córki nie pomogą, jeśli rodzicielka stwierdzi, że potencjalny narzeczony nie przypadł jej do gustu. Na ogół pod uwagę brany jest przede wszystkim status materialny mężczyzny, ale także jego cechy charakteru.

Kontraktowe mamy

Na początku trzeciego tysiąclecia młodzi egipscy mężczyźni zaczęli znajdować zatrudnienie w prężnie rozwijających się krajach Półwyspu Arabskiego; bardzo wielu z nich udawało się tam na kilkuletnie kontrakty. Duża część została i osiedliła się w Emiratach Arabskich, Katarze czy Arabii Saudyjskiej. We wczesnych latach osiemdziesiątych ubiegłego stulecia w podobnej sytuacji znalazło się wiele egipskich kobiet, które do tej pory pracowały zawodowo; one jednak podróżowały w kierunku zachodnim – do Libii. W początkach rządów Kadafiego Libia przeżywała boom gospodarczy, przy czym brakowało tam różnego rodzaju specjalistów, w tym z sektora służby zdrowia (nota bene, zatrudnienie w tym kraju znalazła spora grupa polskich lekarzy specjalistów). Jeśli chodzi o Egipt, swą „zieloną kartę” otrzymały głównie pielęgniarki, lekarki o różnych specjalizacjach, oraz farmaceutki. Owe „kontraktowe mamy” wyjeżdżały na rok, zostawiając dzieci pod opieką mężów i swoich matek (oraz teściowych); dopiero po 12 miesiącach mogły sprowadzić do siebie rodzinę. Było to swoiste poświęcenie egipskich mam, które w imię poprawy sytuacji materialnej godziły się na długą rozłąkę ze swoimi dziećmi. Wiele egipskich rodzin w tym czasie żyło w ubóstwie, a szansę wyjazdu żony na kontrakt uważano za mannę z nieba. Mamy opowiadające o swym pierwszym roku pobytu w Libii mają zazwyczaj zamglone, nieobecne spojrzenie. I nic dziwnego, szczególnie w przypadku tych, które zostawiały wówczas malutkie dzieci. Dla kobiety, która swoje dziecko nosi na rękach, w chuście, a potem na biodrze przez większą część dnia, rozłąka z nim stanowi niemal fizyczne cierpienie. Niemniej po roku tęsknoty rodzina najczęściej zamieszkiwała razem w Libii do końca kontraktu, zaś dowodem na silne rodzinne więzi jest całkiem przyzwoity odsetek egipskich dzieci urodzonych w Libii w połowie lat osiemdziesiątych.

Egipskie mamy bardzo często żartują, że oprócz małych dzieci mają jeszcze jedno dorosłe – mowa tu oczywiście o mężu. Na głowie egipskiej mamy spoczywa większość domowych obowiązków, z obsługą męża włącznie. Fot.: VIRIN / www.incirlik.af.mil

 

Na straży domowego ogniska

Egipska mama to strażniczki domowego ogniska. Choć panuje powszechne przekonanie, że w islamie to mężczyzna wiedzie prym, tak naprawdę osią każdego domu jest kobieta. Jej pozycja jako matki rodziny jest niepodważalna, a szacunek do niej wpajany jest dzieciom od najmłodszych lat. Na ogół jest to mama wielodzietna, która każdemu dziecku oddaje całą siebie. Egipska mama to czarodziejka – potrafi wyczarować czas dla wszystkich, chociaż przytłoczona jest obowiązkami nie mającymi końca. Pomiędzy zakupami, praniem i gotowaniem wysłucha problemów każdego dziecka, przytuli, doradzi, czasami zgani, a wszystko to z dobrotliwym uśmiechem na ustach. Jeżeli gdzieś na świecie dzieci mogą liczyć na prawdziwą matczyną miłość i troskę, to właśnie w Egipcie. Tam macierzyństwo to prawdziwa instytucja. Czy będzie to młoda mama z maluszkiem przytroczonym do biodra, czy czekająca pod szkołą na swoje pociechy, czy wreszcie dojrzała matrona wysłuchująca trosk i problemów swoich dorosłych potomków, będzie niezłomnie trwać w swojej roli, która jest rolą życiową. Bez najmniejszego wstydu powie, że jej powołaniem jako kobiety jest być mamą. Dopiero potem może być kimś innym. Najważniejszy dla egipskiej mamy jest dom – a dom to mąż i dzieci. Nic nie jest ważniejsze dla egipskiej mamy niż dobro najbliższych. Taka właśnie jest – pełna matczynego ciepła, dająca bezkresne poczucie bezpieczeństwa.

I, co ciekawe, w języku arabskim słowo „mama” brzmi tak samo jak w naszym.