Byłeś zapewne jednym z pierwszych polskich czytelników książki Sycylijskie lwy Stefanii Auci – i, jako tłumacz, jednym z bardziej uważnych.
Na pewno byli tacy, którzy czytali ją jeszcze przed ukazaniem się po polsku, bo natknąłem się na pełne entuzjazmu recenzje w polskim internecie krótko po opublikowaniu ksiażki we Włoszech. Auci opowiada porywającą historię, w której trudno się nie zanurzyć, ale rzeczywiście wymaga od tłumacza większej niż zwykle uważności. Autorka pisze w sposób, który w pracy nad przekładem stanowi spore wyzwanie. Mam tu na myśli nagromadzenie szczegółu, włoskości i sycylijskości. W książce znajdziemy mnóstwo nazwisk, zarówno fikcyjnych, jak i rzeczywistych, oraz toponimów, które wymagają znajomości geografii Sycylii i, przede wszystkim, Palermo. Jest ono bezdyskusyjnie jedną z bohaterek powieści. To miasto dziwne, nieodgadnione, trudne, piękne, pełne kontrastów. Do tego dochodzą wtrącenia po sycylijsku, z których niestety wiele trzeba było przetłumaczyć na polski – zdecydowałem się zachować w oryginale tylko te, które w moim mniemaniu dodają kolorytu tekstowi. Nie mogłem zatrzymać wszystkich, bo książka miałaby wówczas kilkaset przypisów, a pojawiają się też przecież element kalabryjskie – rodzina Florio przyjechała na Sycylię właśnie stamtąd. Każdy rozdział jednak nadal rozpoczyna się od wybranego sycylijskiego przysłowia, tak jak w oryginale.
Mówi się, że każdy przekład jest niestety porażką, a jedyne, co nam pozostaje, to starać się minimalizować straty. Tego się trzymałem. Mam nadzieję, że czytelnicy będą zadowoleni z finalnego efektu.
Palermo ok. 1900 roku
Statystyki pokazują, że czytamy coraz mniej, a jednak ta książka – wcale nie bardzo łatwa, a do tego pokaźna objętościowo – stała się we Włoszech bestsellerem. Kiedy kilka miesięcy temu, sama będąc jeszcze przed lekturą, spytałam Cię, czy warto objąć patronat nad polskim wydaniem, Ty także nie miałeś wątpliwości, że odpowiedź powinna być twierdząca.
Włosi byli Lwami zachwyceni, a sprzedaż biła rekordy. Natomiast ja, kiedy o niej po raz pierwszy usłyszałem – zanim jeszcze dostałem propozycję jej przełożenia – pomyślałem: ciekawa rzecz, ale w Polsce się chyba nie przyjmie. Potem, już przy pracy nad powieścią, zorientowałem się, jak wiele w niej elementów potencjalnie atrakcyjnych także dla polskiego czytelnika. Powieść Auci pokazuje świat, którego nie znamy i który może fascynować. Przede wszystkim opowiada o Sycylii w sposób zupełnie inny, niż ten, do którego jesteśmy przyzwyczajeni. Przykład? Tam nie ma słowa o mafii! Auci ciekawie i dobitnie opisuje także odrębność Sycylii od państwa włoskiego, jej kulturową niezależność, wyrażającą się choćby w języku, ale nie tylko. Wątek asymilacji Kalabryjczyków na Sycylii może stanowić zaskoczenie – tak, we Włoszech można przepłynąć wąską cieśninę, pokonać ledwie kilkadziesiąt kilometrów, i stać się przybyszem, cudzoziemcem, straniero. Ten italski regionalizm to coś fascynującego.
Mamy też w Sycylijskich lwach wątek rzadko kojarzony z Włochami, a mianowicie kwestię rodzącego się kapitalizmu – bo to o nim w dużej mierze traktuje ta książka. I mam tu na myśli prawdziwy, zdecydowany, drapieżny kapitalizm, sprzed czasów spółek z o.o. To kapitalizm, w którym przedsiębiorca odpowiadał za swe decyzje całym swoim majątkiem, całym swoim życiem w zasadzie. Sycylijskie lwy to także historia awansu społecznego drobnych kupców, którzy stali się właścicielami wielkich korporacji, a właściwie holdingu biznesowego, bo obejmował on przecież wiele gałęzi gospodarki. Ciekawie śledzi się ich kontakty z kontrahentami z Wielkiej Brytanii, Francji czy z innych krajów. To wszystko w tej książce jest, z całym swoim kulturowym bogactwem, i, mam wrażenie, pokazuje nam inne Włochy, inną Sycylię, niż większość z nas poznała do tej pory.
Tomasz Kwiecień
Z mojego punktu widzenia jest to wielka zaleta tej książki; “Lente” stara się przecież pokazywać Śródziemnomorze tak, by wychodzić poza stereotypy. Przyznam jednak, że zastanawiałam się, czy powieść Auci nie będzie zbyt wymagająca dla polskiego czytelnika. Myślisz, że lektura Lwów wymaga znajomości włoskich i sycylijskich realiów?
Przyznam ci się, że ja nigdy nie byłem na Sycylii; wyspa nadal na mnie czeka. Mam ją oczytaną, to nie jest moja pierwsza sycylijska książka w dorobku, dawno temu uczyłem się również sycylijskiego, a dopiero tłumacząc Lwy, dowiedziałem się, kto wynalazł puszkowanego tuńczyka w oleju! (śmiech) Jednak historia rodziny Florio, a zatem i cała książka, jest w dużej mierze uniwersalna. Do tego, co powiedziałem wcześniej, dochodzi jeszcze jeden szalenie ważny wątek: opowieść o sytuacji kobiet. Spotkałem się z twierdzeniem, że chwilami jest w tym nawet zbyt dosłowna, ale sam uważam, że trzeba pewne rzeczy pokazać bardzo wprost, abyśmy mogli docenić to, co mamy dzisiaj. W XIX wieku – a to całkiem niedawno! – kobiety nie posiadały prawa do majątku, prawa do własnych decyzji, stanowiły własność męża. Postaci kobiecie, które przedstawia Auci, są mimo tego zniewolenia bardzo silne; pokazują próby emancypacji – czasem do pewnego stopnia udane, czasem nie – w skrajnie trudnych warunkach. Ta wielowymiarowość i wielowątkowość powieści stanowi jej wielką zaletę; ewentualne elementy nieznane polskiemu czytelnikowi mogą tylko sprawiać, że odbierze ją jako pociągająco egzotyczną.
Ta uniwersalna historia pewnej włoskiej rodziny nie jest przy tym historią zmyśloną, prawda?
Floriowie są prawdziwą włoską dynastią przemysłową. Auci drobiazgowo przestudiowała ich historię, a luki wypełniła swoją wyobraźnią. W moim odczuciu opowieść, która w ten sposób powstała, jest bardzo bliska realiom. Co ciekawe, spadkobiercy Floriów opisanych w książce żyją i mają się dobrze. Są to potomkowie po kądzieli, nazwiska już więc nie noszą. Po gigantycznej fortunie nie zostało wiele. Mamy więc typową historię awansu społecznego pewnej rodziny w realiach społecznych i politycznych pierwszej połowy XIX wieku, gdzie rodzina kupiecka zdobywa tytuł szlachecki – a on daje wejście w wiele niedostępnych wcześniej miejsc. Natomiast drugi tom opowieści, który właśnie tłumaczę, nosi wymowny tytuł Zima lwów. To historia upadku, tego, co znamy pod nazwą syndromu Buddenbrooków. Oto dynamiczny, zażarty, łapczywy i pracowity kapitalizm przemienia się w coś na kształt zepsutej dziewiętnastowiecznej arystokracji. Zaczyna życie się ponad stan, lenistwo, złe decyzje, proces spoczywania na laurach i utraty znaczenia.
Stefania Auci doskonale lepi swoje postaci – choć dalecy w czasie i przestrzeni, wydają się ludźmi z krwi i kości. I rzadko kiedy budzą sympatię bez zastrzeżeń! Wyjątkiem jest tu może Giulia Florio, żona Vincenza, który doprowadził rodzinny biznes rodzinny do rozkwitu, oraz Ignazio Florio, młodszy z braci – bardzo piękny wewnętrznie mężczyzna. Pozostali bohaterowie, prawdziwi do bólu, to nie są, mówiąc kolokwialnie, fajni ludzie! Vincenzo na przykład ma w sobie mnóstwo mroku: bezwlędności, cynizmu…
Rodzina Florio: Vincenzo Florio z żoną Giulią Portalupi oraz Ignazio Florio z żoną Giovanną D’Ondes Trigona
Czyżby więc nie był jednym z naszych ukochanych dobrodusznych Włochów, którzy śpiewają przy akompaniamencie mandoliny i poklepują jowialnie po plecach?
A skąd! To są ludzie drapieżni, zawzięci, bardzo pracowici i w tej swojej pracowitości bezwlędni – tak wobec siebie, jak i innych. I wiesz co? Bardzo mi to pasuje! Daleko tu bowiem do cukierkowości, w której często zanurzamy Włochy. Ta cukierkowość, ten wszechobecny lukier jest dla Włoch okropnym obciążeniem, paskudnym przekłamaniem, stereotypem. Kultura włoska w ogóle nie jest miękka; miękkie jest to, co serwuje się na potrzeby turystów! Włochom daleko do cukierkowości; zdecydowanie częściej bywają pełni pasji, a nawet okrutni i bezwzględni. Mnóswo tam gwałtowności, emocji, kipiącej krwi. I to właśnie zobaczymy w tej książce.
Stefania Auci, Sycylijskie lwy, tłumaczył Tomasz Kwiecień, WAB, Warszawa 2022
Historia muzyki filmowej, jak cała historia kina, ma swój początek w Europie. Osławiona muzykalność Włochów i tu mocno się zaznaczyła. Włoskie korzenie mają przecież najwybitniejsi w filmowym komponowaniu: Henry Mancini (Śniadanie u Tiffany’ego, reż. Blake Edwards, 1961), Dario Marianelli (Pokuta, reż. Joe Wright, 2007), Piero Piccioni (Pogarda, reż. Jean-Luc Godard, 1963), Giorgio Moroder (Człowiek z blizną, reż. Brian De Palma, 1983), Nicola Piovani (Życie jest piękne, reż. Roberto Benigni, 1997), Luis Bacalov (Listonosz, reż. Michael Radford, 1994). Ta lista może się ciągnąć i ciągnąć. Na ich czele stoją oczywiście Nino Rota (Ojciec chrzestny, reż. Francis Ford Coppola, 1972) i Ennio Morricone. Trudno wyobrazić sobie kino bez nich, a wielu, w tym Rota i właśnie Morricone, należą do wyjątkowej grupy twórców „o dwóch twarzach”, jak mawiał też o sobie nasz Wojciech Kilar. Te dwie twarze to dwoistość muzycznej natury. Pisanie dla siebie i dla kogoś, czyli dla kina. Ten drugi fach, zanim odnieśli spektakularny światowy sukces swoją muzyką filmową, często im wypominano; wyśmiewano ich, lekceważono. A oni – z zemsty, jak to trafnie nazwał Ennio Morricone w dokumencie Tornatorego – postanowili pisać dla sztuki popularnej tak samo dobrze, jak dla tej wysokiej. A może nawet lepiej.
To, że Ennio Morricone był Europejczykiem, wydaje się szalenie ważne w jego karierze i życiu prywatnym. Kontynuował w światowym kinie tradycję muzycznych romantyków ze Starego Kontynentu, których przecież z zachwytem wciąż słuchamy; skutecznie oparł się tyle samo hojnej, co kapryśnej hollywoodzkiej branży, nigdy nawet nie nauczył się dobrze mówić po angielsku. Sprawą najważniejszą zaś była rodzina i to duża rodzina, głośna i radosna, jak to u Włochów. Dla niej zdecydował się nawet w ostatnich latach opanować Skype’a, aby móc rozmawiać z rozsianymi po świecie najbliższymi. Poza tym komputera nie dotykał. A czym jest lub czym może być w filmie jego włoska muzykalność?
Gdy myślimy o muzyce włoskiej, od razu przychodzi nam na do głowy śpiew czy też śpiewność po prostu, i to taka, która od autora i wykonawcy, jak może się wydawać, nie wymaga wielkiego wysiłku. Rodzi się naturalnie, lekko. Jak wysokie C u Luciano Pavarottiego, brane z wdziękiem i bez żadnego trudu. Ten trud jednak zawsze gdzieś tam był, a w połączeniu z wielkim talentem dał nam geniuszy na miarę wszystkich wspomnianych dotąd postaci. O tym opowiada film Ennio. Przedstawia nam drogę młodego trębacza, który początkowo chwyta instrument z przymusu, do tego Morriconego, który jest dzisiaj jedną z ikon X muzy. I to może być dla widza naprawdę zaskakujące.
Film Giuseppe Tornatorego jest długi, trwa ponad dwie i pół godziny. Reżyser przemontowywał go wiele razy, aby w końcu zdecydować się na historię starannie przygotowaną, pełną faktów, anegdot, ale i zakulisowych, nieznanych opowieści. Ktoś może pomyśleć, że te detale, jak liczne nawiązania do muzyki współczesnej, charakterystyka stylu aranżacji kompozytora, wątpliwości i porażki, artystyczna niepewność i konteksty przekraczające daleko ramy samej muzyki, są tu niepotrzebne. Z taką samą radością obejrzelibyśmy przecież przez godzinę z haczykiem to, jak powstawała muzyka do Misji, Dawno temu w Ameryce albo Dobrego, złego i brzydkiego. Jednak nie byłoby to już to samo i nie byłoby w tym człowieka, o którym Tornatore chciał opowiedzieć. Twórcy, który, komponując, czytał, liczył (był zapalonym szachistą i miłośnikiem logiki), doświadczał, potrafił przejść płynnie od symfonii do piosenki i z powrotem. Twórcy, którego następców nie widać. Morricone i Tornatore pracowali razem przy 11 filmach (m.in. Malenie, 1900: Człowieku legendzie i Kinie Paradiso).
Ennio zaprasza nas w świat muzyki filmowej od kuchni, a jest to kuchnia efektowna i jednocześnie mało powierzchowna. Prawie każda partytura brzmi poprzez chwytliwe melodie i pomysły instrumentacyjne przystępnie, łatwo, jakby stworzona lekką ręką. Okazuje się jednak, że to, co brzmi tak dobrze, że niemal odnosimy wrażenie jakbyśmy sami byli w stanie coś podobnego napisać, nie mogłoby powstać bez autora, który miał doskonałe wykształcenie, rzadko spotykane w rozrywce. Idealnym przykładem jest fragment o Misji (reż. Roland Joffé, 1986), w którym kumuluje się ogromna wiedza Morriconego, jego wiara, umiejętność patrzenia na film z wielu różnych perspektyw, inwencja melodyczna. Pokazany jest również ten niezwykły moment w procesie tworzenia, w którym artysta daje się ponieść Muzie, puszczając na chwilę kontrolę i zasady. To bez wątpienia jeden z najbardziej poruszających momentów tego filmu, bo widać w nim bohatera nagiego w obliczu wyzwania i poczucia obowiązku wobec widzów.
Takich momentów jest zresztą więcej. Dziarski starszy pan znany nam z wywiadów zmienia tu oblicze i odkrywa się przed nami. Widać jego wzruszenie; towarzyszymy mu ono w trudnych wspomnieniach, a twarz Morriconego przynajmniej kilka razy ściąga się do płaczu. Bo Ennio nie jest wcale laurką. Mieszają się w nim historie prześmieszne (gdy wyrzucany był ze studia przez producentów i zmuszany do poprawiania utworu, czego nie znosił) i rozdzierająco piękne (jak jego relacja z mistrzem, kompozytorem Goffredo Petrassim). W urzekający sposób kamera pokazuje Morriconego nawet wtedy, gdy mówią inni, jakby oglądał ten film razem z nami, z dystansu.
Włoskość dokumentu Tornatorego widzę również w tym, jak pokazano siłę muzyki. Oto najwięksi aktorzy, reżyserzy, muzycy, producenci (wśród nich Quentin Tarantino, Clint Eastwood, Pat Metheny, Bruce Springsteen) śmieją się, nucą motywy z filmów, tańczą, używają słów najprostszych i najbardziej skutecznych. Jak dzieciaki. Nie ma tu pozy, udawania, nikt tego filmu nie zaplanował gdzieś w klimatyzowanym biurze w Los Angeles. Czym to jest, jak nie słynnym carpe diem Horacego – maksymą głośną i popularną w dzisiejszych czasach, wypełnionych ciągłą pogonią? Natomiast włoska śpiewność gra tu jedną z głównych ról. Dosłownie. Ennio Morricone używał bowiem ludzkiego głosu w swoich ścieżkach często i chętnie – zarówno chórów, jak i piosenek, wokaliz, a także wszelkich odgłosów, jakie wydać może ludzkie gardło, niekoniecznie miłych dla ucha. Tornatore zgromadził w swoim filmie wielu wykonawców muzyki Morriconego, w tym wiele kobiet, które śpiewały dla niego najwięcej, jak chociażby Edda Dell’Orso. Jej sopran słyszymy między innymi w Ecstasy of Gold z westernu Dobry, zły i brzydki (reż. Sergio Leone, 1965). W świecie kina mogą wciąż panować mężczyźni – reżyserować, płacić i wymagać. Ale Ennio Morricone, Europejczyk, oddaje hołd kobiecie, a szczególnie swojej żonie, Marii. Była inspiracją, opiekunką, królową domowego ogniska i współpracowniczką (napisała sporo tekstów do ścieżek męża, w tym do Misji). Od pewnego momentu – także pierwszą i najważniejszą słuchaczką. Reżyserzy dostawali tylko te utwory, które podobały się Marii.
Ennio Giuseppe Tornatorego to piękny i uczciwy film. Trudniejszy, niż możemy przewidzieć, głęboki. Wart uwagi nie na raz; wart powrotów i wspólnego oglądania. Gdy na napisach końcowych pojawia się wreszcie lista filmów z muzyką Morriconego, z których sceny pokazano, białe litery na czarnym tle zdają się nie mieć końca. W dorobku artysty jest ponad 500 tytułów. Nie to jest jednak najważniejsze, a fakt, że Ennio opowiada o tym, jak muzyka uczy myślenia o życiu. I że w muzyce, jak w życiu, zaczynamy od białej, pustej kartki. Co na niej umieścić? Jego kartka była rękopisem, którego nie da się skopiować, ale z którego z pewnością będzie można czytać i za sto lat. Jak z najwybitniejszych dzieł kultury śródziemnomorskiej.
Po lekturze książki Nowe życie. Jak Polacy pomogli uchodźcom z Grecji Dionisiosa Sturisa, której uaktualniona wersja ukazała się właśnie nakładem Wydawnictwa Poznańskiego, poprosiłam autora o komentarz do wybranych przeze mnie fragmentów tekstu – tych, które stanowiły dla mnie najciekawszy materiał do refleksji. Ich wybór nie był prosty, bowiem reportaż Sturisa to, jak pisze wydawca, czuła próba odtworzenia tamtej księgi ludzkich losów, teraz, pięć lat po pierwszym wydaniu, bogatsza o kolejne rozdziały i nowe historie, budujące nieoczekiwane połączenia między uchodźcami z końca lat czterdziestych a tymi, którzy pojawiają się u naszych granic dzisiaj, kiedy na świecie toczą się nowe wojny. Mam nadzieję, że zaznaczone akapity stanowić będą dla Państwa interesujące zaproszenie do lektury całego reportażu.
Nowe życie.
Dionisios Sturis: Czy lepsze? Polska stworzyła przybyszom z Grecji wiele możliwości – zapewniła im bezpieczeństwo, dała dach nad głową, pracę, a dzieciom szkołę. Wielu moich bohaterów podkreśla, że gdyby nie wyjechali z Grecji, być może nie nauczyliby się czytać i pisać – bo pochodzili z małych górskich wiosek, z biednych rolniczych rodzin, dla których edukacja nie była najważniejsza. Tymczasem w Polsce nierzadko kończyli studia wyższe lub zdobywali ciekawe zawody, które w Grecji pozostałyby dla nich niedostępne. W tym sensie nowe życie w Polsce oznaczało więc nowe szanse i możliwości. Wielką korzyścią dla uchodźców było też zanurzenie się w nowej kulturze i nauka języka, a więc przybranie drugiej, równoległej tożsamości. Ale ta „podwójność” zawsze sporo kosztuje, czasem też pobolewa. Bo w Polsce bohaterowie Nowego życia byli Grekami, w Grecji zaś Polakami – nigdzie do końca u siebie. Uchodźstwo oznacza utratę domu, być może na zawsze.
Witamy w Polsce pierwszych uchodźców z walczącej Grecji! Witamy was chlebem i dobrym słowem. Jak trzeba, po ludzku. (…) Dzielimy się tym, co mamy, choć sami mamy niewiele. Wiemy, co to wojna, pamiętamy aż za dobrze…
Dionisios Sturis: Myślę, że bliskość II wojny światowej, która dopiero co się zakończyła, odegrała ważną rolę w kształtowaniu się postawy Polaków. Gdy uchodźcy z Grecji zjawili się w Polsce pod koniec lat 40. zeszłego wieku, ich nowi sąsiedzi, koledzy i koleżanki z pracy też dopiero lizali wojenne rany i leczyli traumy; wielu z nich także było uchodźcami lub przesiedleńcami, zaczynali życie na nowo (szczególnie na Dolnym Śląsku). Taka wspólnota doświadczeń z pewnością zbliża, wyzwala empatię, pozwala zobaczyć w drugim człowieku człowieka, nie obcego, nie innego, nie wroga. Myślę, że tak było wtedy i tak jest też teraz – gdy wojna toczy się tuż obok nas, za wschodnią granicą.
– Dlaczego mało kto w Polsce zna tę historię? Dlaczego nie ma zainteresowania tym epizodem?
– Z wielu powodów, począwszy od tego, że Polska interesuje się głównie Polską.
Dionisios Sturis: Wiele jest powodów, dla których mało kto zna historię greckich uchodźców w Polsce. Po pierwsze, Grecja nie miała Ernesta Hemingwaya, który opisałby grecką wojnę domową tak, jak Amerykanin opisał wojnę w Hiszpanii. W konsekwencji nie bardzo wiemy, dlaczego w ogóle Grecy w Polsce się znaleźli (ani jak wielki był udział Polski w tej wojnie). Po drugie, sami uchodźcy nie zadbali o widoczność, nie opowiedzieli swojej historii. Większość wyjechała z powrotem do Grecji w latach 70. i 80., a ci, którzy zostali, zajęci byli życiem i dzieleniem go na dwa domy, dwa światy – Polskę i Grecję. Z ich nieuwagi czy zaniechania przepadło archiwum Związku Uchodźców, które wcześniej przez całe dekady pęczniało we Wrocławiu. To kolejny powód – utrata opowieści zapisanych w archiwalnych księgach. Po czwarte wreszcie – mam wrażenie, że w upowszechnieniu tej historii przeszkadza jej happy end. Wielu osobom trudno jest zaakceptować, że w PRL-u działy się dobre rzeczy, że jakieś decyzje czy działania komunistycznych władz mogłyby stanowić dla nas przykład. Tymczasem ta polska odyseja greckich uchodźców to historia wielkiego sukcesu. Z przyjęcia migrantów i zaopiekowania się nimi wynikły same pozytywy – i dla nich, i dla Polski.
Nazywał się pięknie – Apostoł.
Dionisios Sturis: Pytasz mnie, czy czuję się wysłannikiem (gr. Apostolos), rzecznikiem uchodźców greckich w Polsce. Odpowiem tak: w reportażu, który dopisałem do nowego wydania Nowego życia, opowiadającym o rodzinie Nalbandisów, pojawia się kwestia uchodźstwa jako doświadczenia zostawiającego po sobie ślad w kolejnych pokoleniach – genetyczny lub mentalny. Ja też lubię myśleć, że mam w sobie uchodźczy gen – to część mojej tożsamości, ale w jakimś sensie również zobowiązanie. Jako syn i wnuk uchodźców czuję z innymi uchodźcami wspólnotę i między innymi dlatego – jako reporter – nie mogę o nich nie pisać.
Z repatriacją było jak z marzeniem. Uchodźca czekał i żył nadzieją, że marzenie w końcu się spełni. Powtarzał, że niczego więcej nie chce. Ale gdy spełnienie stawało się bliskie, zaczynał się wahać.
Dionisios Sturis: Ci uchodźcy, którzy po latach w Polsce zdecydowali się wrócić lub wyjechać do Grecji, też w pewnym sensie zaczynali nowe życie. Bo Grecja, którą znali i za którą tęsknili, nie istniała, podobnie jak Grecja, o której marzyli, słuchając opowieści rodziców czy dziadków. To był już inny kraj – z innym systemem politycznym i gospodarczym, w innym miejscu rozwoju historycznego, który po latach prawicowych rządów ledwo co uporał się z wojskową juntą. A i oni byli przecież zmienieni, w jakimś stopniu spolszczeni, z inną perspektywą. Powroty wiązały się ze wzruszającymi momentami (jeden z moich bohaterów zobaczył matkę po raz pierwszy od ćwierć wieku!), ale też konfliktami i problemami: krewni w Grecji obawiali się, że przyjezdni będą chcieli udziału w rodzinnym majątku, że upomną się o dom po dziadkach czy pole po rodzicach; znalezienie dobrej pracy graniczyło z cudem – choć byli świetnie wykształceni, ich grecki często kulał, a do tego postrzegano ich jako przybyszów z innej galaktyki – gorszej, bo komunistycznej. Trzeba było inwestować w nowe przyjaźnie, bo starzy przyjaciele zostali w Zgorzelcu, Jeleniej Górze czy Krościenku. Początki w Grecji były dla niektórych tak trudne, że decydowali się na ponowny wyjazd do Polski.
Gdy książka ukazała się po raz pierwszy kilka lat temu, dla wielu z nas uchodźcy byli figurą wyobrażoną – byli bohaterami z filmów, serwisów informacyjnych, byli daleko, w innej rzeczywistości. Aż nagle znaleźli się na naszej granicy, zobaczyliśmy ich na własne oczy.
Dionisios Sturis: W reportażu o rodzinie Nalbandisów piszę między innymi o kryzysie na granicy z Białorusią, gdzie budowany jest mur przeciwko uchodźcom, gdzie straż graniczna stosuje potworne push backi, gdzie z błogosławieństwem rządu i na jego rozkaz łamane są międzynarodowe konwencje i prawa człowieka. Jeśli sądzić po tych wydarzeniach, jeśli pamiętać o ludziach, którzy przerzucani z polskiej strony na białoruską zmarli z głodu i wycieńczenia, to obawa, czy „podołamy”, jest coraz silniejsza. Nie podołamy, jeśli będziemy dzielić uchodźców na lepszych i gorszych, na białych i czarnoskórych, na chrześcijan i muzułmanów, na ludzi, którym warto pomagać, i tych, którzy mogą zginąć w lesie. Wiemy, jak należy pomagać, mamy doświadczenie choćby z przybyszami z Grecji; wiemy, że konsekwencją tej pomocy jest samo dobro. Nie musimy powielać błędów innych, na przykład Greków, którzy dekadę temu też postawili mur na granicy z Turcją. Mur, który kosztował miliardy i okazał się bezużyteczny. Pytasz, czy mieszkańcy Lesbos zdają egzamin z człowieczeństwa. Przez lata byli dla nas wzorem – pomagali wszystkim, którzy docierali na pontonach z Turcji, zapewniali im pomoc lekarską, ciepły posiłek, troskę, z godnością chowali tych, którzy nie przeżyli przeprawy przez morze. Wyspiarskie staruszki tulące uchodźcze dzieci, lokalni rybacy w środku nocy wypływający do tonącej łódki – mamy te obrazy w pamięci. Ale z czasem, gdy decyzją Unii Europejskiej Lesbos stała się dla uchodźców więzieniem i gdy poszczególne kraje odmawiały pomocy w relokacji części uchodźców, nastroje mieszkańców zmieniły się. Dziś coraz głośniej słychać w Grecji anty-uchodźcze hasła. Oby w Polsce nie zadziało się tak samo.
Dionisios Sturis, Nowe życie, Jak Polacy pomogli uchodźcom z Grecji, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 2022
Materiał powstał we współpracy z Wydawnictwem Poznańskim.
Eshkol Nevo jest w naszym kraju bez wątpienia jednym z najbardziej znanych i cenionych izraelskich twórców. Jego najnowsza powieść ukazuje życie pisarzy z perspektywy, o której czytelnicy przeważnie zapominają. Ostatni wywiad to portret człowieka samotnego, zagubionego i targanego sprzecznymi emocjami.
Z życia wzięte
Fabuła książki opiera się na odpowiedziach pisarza na pytania nadesłane przez czytelników. Bohater, odpisując często wymijająco, snuje opowieść o swoim życiu: zarówno twórczym, jak i prywatnym. Zdradza sekrety zawodowe i rodzinne oraz odtwarza historie sprzed wielu lat. Mozaika wydarzeń i przemyśleń składa się na portret pisarza czasów współczesnych – uwikłanego przede wszystkim w dramaty życia codziennego, ale też z tych dramatów czerpiącego inspirację do pisania. Narrator bezpardonowo przyznaje: wszystko to, co dzieje się w moim prawdziwym życiu, zostaje przetworzone, od momentu, gdy się wydarza, w dobrą historię, którą mogę pewnego dnia opowiedzieć. Podczas spotkania z czytelnikami. Podczas wywiadu. Prywatne życie pisarza jest jednak w Ostatnim wywiadzie kluczową i niekiedy problematyczną kwestią. Znając biografię, karierę i rodzinę Neva (choćby babcię urodzoną w Warszawie czy dziadka, który był premierem Izraela), szybko można wpaść w pułapkę utożsamienia bohatera z autorem.
Z prądem
Wiszące na włosku małżeństwo – które bohater chciałby, lecz nie potrafi ratować – jest jedną z głównych osi powieści. Problemy rodzinne z kolei zdecydowanie wpływają na jego kondycję pisarską, a odejście żony ma twórcze konsekwencje – poczytny pisarz traci swoją największą muzę i orędowniczkę. Bohater książki w intymnych odpowiedziach na pytania daje wyraz swoim lękom, a historie przez niego przywoływane składają się na beznadziejny obraz życia. Pisarz żyje w strachu przed tym, co ma się wkrótce wydarzyć. Strach ten, zamiast motywować do działania, obezwładnia go i skazuje na bycie zależnym od kolei losu. Dodatkowo regularnie wspomina on o dystymii, na którą cierpi i która zapewne jest jedną z przyczyn pesymistycznej wizji przyszłości.
Z ciemności
Nevo w Ostatnim wywiadzie finezyjnie tworzy fabułę i przemyślnie przeplata ze sobą wątki. Choć początkowo niektóre wydają się być ze sobą niepowiązane, to ostatecznie wszystkie odpowiedzi pisarza tworzą spójny opis jego życia. Nie jest to bynajmniej pełna patosu proza psychologiczna – w powieści pojawiają się również tematy niemal tragikomiczne, jak opowieść o zgubionej książce o Zagładzie lub historia spotkania autorskiego w jacuzzi. To, co je wszystkie łączy, to lęk i niepewność dotycząca przyszłości pisarza. Czarne chmury, które zawisły nad jego życiem rodzinnym, oraz umierający przyjaciel sprawiają, że narrator nie może się odnaleźć we własnym świecie. Świecie, który – wedle wszystkich znaków na niebie i ziemi – niechybnie zmierza w kierunku katastrofy. Co więcej, w bujnej wyobraźni twórcy wszystko jest podwójnie problematyczne. Jednak na horyzoncie pojawią się wydarzenia, które przyniosą mu ulgę oraz wytchnienie. Paradoksalnie, nie będą to wcale wydarzenia pozytywne, ale jak widać, nie jest to wysoka cena za spokój ducha. Tylko z ciemności może wyjść światło – przekonują przecież Opowieści Zoharu…
Eshkol Nevo, Ostatni wywiad, tłumaczyła Anna Halbersztat, Wydawnictwo Pauza, Warszawa 2022
Eshkol Nevo – wielokrotnie nagradzany izraelski prozaik, którego książki tłumaczone są na kilkanaście języków. W Jafie prowadzi własną szkołę twórczego pisania. Polscy czytelnicy dotychczas poznali jego 4 powieści.
Prawie wszyscy zgadzają się co do tego, że sałatka nicejska (po francusku: salade niçoise, w dialekcie nicejskim: salada nissarda)faktycznie pochodzi z Nicei. Nie wiadomo, kiedy dokładnie powstała, ale od początku XX wieku zaczęła zdobywać popularność na całym świecie. Goście francuskich brasseries w Londynie i Nowym Jorku zamawiają półmisek kolorowych warzyw z tuńczykiem, żeby na czas lunchu przenieść się nad Lazurowe Wybrzeże. Gordon Ramsay nazwał salade niçoise najświetniejszą letnią sałatką na świecie; wiele osób pewnie zgodziłoby się z nim bez problemu.
Trudniej jednak zgodzić się co do tego, czym właściwie jest sałatka nicejska. Najprostsza wersja nissardy składała się z pomidorów, anchois i oliwy. Jak wiele genialnych dań, była prostym, mało kosztownym posiłkiem z łatwo dostępnych w Prowansji składników. Obficie posolone i polane oliwą pomidory serwowano w natartej czosnkiem drewnianej misce. Czasem dodawano do nich również tuńczyka z puszki albo ugotowane na twardo jajka. Po jakimś czasie w sałatce zaczęły lądować ogórki, papryka, surowy młody bób i młoda fasolka szparagowa, oliwki, szalotki i surowe karczochy. Sałatkowi tradycjonaliści twierdzą, że salada nissarda powstaje ze świeżych, kupionych rano na targu surowych warzyw, które dojrzały w słońcu południowej Francji. Na gotowane ziemniaki czy nawet krótko blanszowaną fasolkę nie ma w niej miejsca. Puryści krzywią się na dodatek liści sałaty i innych świętokradczych wynalazków w rodzaju kukurydzy czy majonezu. Nieco przychylniej patrzy się na kapary i zioła. Akceptowalne przybranie zakłada oliwę z dodatkiem czosnku i bazylii, ewentualnie sos winegret. Sok z cytryny i ocet budzą kontrowersje, podobnie jak świeżo usmażony tuńczyk w miejsce ryby z puszki. Zarówno puszkowany tuńczyk, jak i anchois są w porządku, ale nigdy razem. Niektórzy kucharze nie przejmują się jednak kanonem i i sięgają po łososia, makrelę lub krewetki. Tradycyjnie wszystkie elementy sałatki układa się w kolorową kompozycję na dużym talerzu i nie miesza się składników przed podaniem.
Jak można się domyślać, moja wersja nie jest tą najbardziej kanoniczną. Zrezygnowałam w ogóle z pomidorów, ugotowałam niektóre warzywa i wybrałam smażony stek z tuńczyka zamiast ryby z puszki. Zastosowałam się za to do ostatniej zasady, licząc na to, że kolorowa warzywna kompozycja przeniesie mnie na chwilę do Prowansji.
Przepis: sałatka nicejska ze stekiem z tuńczyka
porcja dla 2 osób kilka ugotowanych młodych ziemniaków garść krótko gotowanej zielonej fasolki szparagowej 3 jajka ugotowane na twardo, pokrojone w ćwiartki garść mieszanych liści sałaty i ziół (szpinak, rukola, mizuna, oregano) pół zielonego ogórka, pokrojone w plasterki łyżka kaparów 2 steki z tuńczyka łyżka oliwy sól i pieprz
sos winegret: 2 łyżki oliwy łyżka octu z białego wina łyżeczka musztardy łyżeczka miodu sól i pieprz
Na patelni rozgrzewamy oliwę.
Smażymy osuszone steki z tuńczyka na oliwie, około 3-5 minut z każdej strony, w zależności od grubości i pożądanego stopnia wysmażenia. Mięso powinno pozostać lekko różowe w środku. Kroimy w plastry.
Wszystkie składniki sosu dokładnie mieszamy widelcem lub trzepaczką.
Ziemniaki, fasolkę, ogórek, jajka i tuńczyka układamy na dużym talerzu.
Ukazująca się dziś nakładem wydawnictwa WAB powieść Stefanii Auci Sycylijskie lwy przenosi nas na włoską wyspę początku XIX wieku. Rodzina Florio, po kolejnym trzęsieniu ziemi, decyduje się opuścić kalabryjską Bagnarę i spróbować swoich sił w dynamicznie rozwijającym się wówczas Palermo. Traktowani są jak obcy i o każdą małą rzecz muszą walczyć, często narażając się na konflikty i nieprzyjemności. Jednak dzięki sile charakteru, nieustępliwości i świetnej biznesowej intuicji w trzy pokolenia udaje im się dojść na sam szczyt. Stają się jedną z najważniejszych i najbardziej majętnych rodzin nad Morzem Śródziemnym, rewolucjonizując niejeden rynek i dzierżąc monopol w wielu dziedzinach.
Sycylijskie lwy spragnione są bogactwa, szacunku i uznania. Powieść pozwala doskonale wczuć się w sytuację kalabryjskich migrantów zarobkowych. Swój egzemplarz zamówisz u nas w sklepie (tutaj)
I choć Sycylijskie lwy opowiadają historię tej wędrówki na szczyt – od sklepu z towarami kolonialnymi po handel siarką i obrót nieruchomościami oraz prowadzenie własnej kompanii żeglugowej – zdecydowanie nie jest to powieść tylko o biznesie. Przede wszystkim mamy tu bowiem do czynienia z historią rodziny. Ta zaś była wyjątkowa. Na kartach książki poznajemy spokojnego, ale pełnego determinacji Ignazia, bezkompromisowego i nieustępliwego Paola oraz jego żonę Giuseppinę. Dla kobiety opuszczenie rodzinnej miejscowości stanowiło dramat, z którym nie poradziła sobie do końca życia. Syn Paola i Giuseppiny, Vincenzo, dziedziczy majątek i korzysta z wynikających z tego profitów, ale nadal ciąży mu brak arystokratycznych korzeni. Ma wszystko, a mimo to toczy ciągłą walkę, by wyszarpać coś, co niedoścignione. Marzenia Floriów spełniają się dopiero w trzecim pokoleniu. Młody i bardzo inteligentny Ignazio zdobywa staranne wykształcenie, dziedziczy nie tylko wielki majątek, ale również żyłkę do interesów. Żeniąc się z arystokratką ze zubożałej rodziny, zdobywa również upragniony tytuł i zyskuje szacunek społeczności.
Urodzona w Trapani Stefania Auci, która zadebiutowała jako pisarka w 2011 roku powieścią Fiore di Scozia, w 2019 roku opublikowała pierwszy tom sagi rodu Florio pod tytułem I Leoni di Sicilia. Książka okazała się międzynarodowym bestsellerem, doczekując się kilkudziesięciu edycji w różnych językach. Fot.: Yuma Martellanz
Poza świetnie poprowadzoną narracją i doskonale zarysowanymi postaciami, czytelnika spragnionego wiedzy o Śródziemnomorzu zachwyci jeszcze jeden element: każdy rozdział poprzedza zarys sytuacji politycznej, dynamicznie zmieniającej się w tych przełomowych nie tylko dla Sycylii, ale i całych dzisiejszych Włoch czasach. Dzięki temu łatwiej nam zrozumieć sytuację Floriów, którzy, by podjąć właściwe decyzje, muszą lawirować między monarchią, rewolucjonistami i arystokracją, zbudować korzystne dla siebie otoczenie biznesowe i negocjować najlepsze warunki do prowadzenia interesów. Są w tym wyjątkowo sprawni i wiedzą, z kim warto się trzymać.
Dzięki książce Stefani Auci poznajemy nie tylko jeden z najznamienitszych rodów Południa, ale również XIX-wieczną Sycylię. Autorka pokazuje ją zarówno w szerszej perspektywie, jak i przez szczegół – za sprawą niezliczonych, fascynujących ciekawostek. Powieść doskonale oddaje ducha czasu, a jej lektura sprawia prawdziwą przyjemność. Nie bez kozery wróży się, że w Polsce Sycylijskie lwy staną się przebojem tegorocznych wakacji. W pełni na to miano zasługują.
Stefania Auci, Sycylijskie lwy, tłumaczył Tomasz Kwiecień, WAB, Warszawa 2022
Otwieram oczy i momentalnie czuję drobiny piasku, które uniemożliwiają mi zobaczenie czegoś więcej niż kolorowe plamy znikające i pojawiające się tuż przed moim nosem. Nie wiem, gdzie się znajduję. W uszach huczy mi coś przypominającego mieszankę wojennych okrzyków i aplauzu zachęcającego do wysiłku. Promienie ostrego popołudniowego słońca zupełnie nie ułatwiają zadania. Jestem coraz bardziej skonfundowany, ale nim wykrzyczę: Ma cosa ci faccio io qui? (włos. “Co ja tutaj robię?”), próbuję sobie przypomnieć, co działo się ze mną wcześniej. Choć skrawek informacji… Tymczasem plamy przybierają coraz wyraźniej formy człekokształtne, przez cały czas pozostając w ruchu. Wydaje się, że plamy to moje myśli i jak na złość nie pozwalają się pochwycić!
Uroczysty pochód przed meczem, fot. Jon Gonzalo Torróntegui / Flickr, CC BY 2.0
Pozostaję w tym dziwnym stanie jeszcze kilka chwil i wreszcie coś przychodzi mi do głowy. Już wiem. Przecież jeszcze wczoraj, w ciepły i trochę lepki czerwcowy wieczór, zamawiałem espresso na jednym z florenckich placów. Jestem tego pewny. Wciąż jednak nie mam pojęcia, dlaczego nagle znalazłem się w centrum czegoś, co na pierwszy rzut oka nie ma większego sensu. Plamy przestały być plamami, a przeistoczyły się w mężczyzn ubranych w kolorowe i dziwnie archaiczne spodnie. Matka Natura zostawiła jednak krawców daleko z tyłu, wyposażając oglądanych przeze mnie mężczyzn w siłę, którą widać w każdym ich ruchu i geście. Z odrętwienia wybudza mnie nagle ochrypły okrzyk: passamela!, podaj mi ją, gdzieś za moimi plecami. Odwracam się i dopiero wtedy dostrzegam, że wściekły bieg atletów nie jest pozbawiony celu. W centrum ich zainteresowania znajduje się średniej wielkości skórzana piłka. W gąszczu rąk i głów mogę dostrzec nawet jej mocne szwy.
Coraz więcej informacji. Staram się wykorzystać wszystkie i ułożyć je w sensowną całość. Mecz piłki nożnej we Florencji? Nawet najbardziej atletycznie zbudowani piłkarze nie reprezentują takiej siły. Poza tym doskonale wiem, jak wygląda stadion piłkarski Artemio Franchi. Znajduję się w zdecydowanie innym miejscu. Nagle przypominam sobie poprzedni wieczór o smaku espresso i szczery entuzjazm mojego florenckiego przyjaciela Mattea, kiedy opowiadał mi o pewnej rozgrzewającej całe miasto tradycji. Mógłbym przysiąc, że jego oczy błyszczały wtedy w taki sam sposób, jak teraz oczy gladiatorów, najwyraźniej nie przejmujących się moją obecnością i koncentrujących całą swoją uwagę na piłce i przeciwniku… z naciskiem na przeciwnika. Zaczyna do mnie docierać, że jestem świadkiem brutalnej walki, gdzie słowo „faul” zostało podeptane i wyrzucone poza barierki okalające całą arenę. W tym bitewnym pejzażu krople potu mieszają się z krwią i błotem. Błękitne niebo kontrastuje z brudnym festiwalem kopniaków i podduszeń. Znalazłem się na Piazza Santa Croce w samym środku meczu calcio storico.
Zainteresowanie florencką grą odrodziło się w XVII wieku, zaś 200 lat później, w latach 30. XX wieku, powrócono do organizacji meczów. Dziś w trzecim tygodniu czerwca rozgrywane są trzy pojedynki, w których udział biorą kolejno następujące dzielnice Florencji: Santa Croce / Azzurri („niebiescy”), Santa Maria Novella / Rossi („czerwoni”, Santo Spirito / Bianchi („biali”), San Giovanni / Verdi („zieloni”). Fot. Lorenzo Noccioli / Wikimedia, CC BY-SA 3.0
Przypominam sobie wyrywkowo fragmenty z opowieści Mattea. Cztery drużyny reprezentujące cztery florenckie dzielnice… Tradycja sięgająca kilku wieków… Formacje liczące po 27 zawodników… Walka o honor… Z próby przywołania jak największej liczby szczegółów wyrywa mnie pewien incydent: na arenę wbiegają służby medyczne. Jeden z „niebieskich” nie będzie w stanie kontynuować gry. Zastanawiam się, czy to szczęście, czy problem. Zostaje wyniesiony na noszach z rozbitą głową. Próżno szukać w tym spektaklu litości. Stający w szranki rzucają wyzwanie nie tylko przeciwnikom z innej części miasta. Muszą się zmierzyć z własnymi ograniczeniami. Fascynujący sprawdzian bez żadnej możliwości kamuflażu ludzkich słabości. Ciało musi wytrzymać ból, a hart ducha pozostać nieugięty aż do samego końca. Nie można przecież zawieść swoich ludzi. Zaczynam dostrzegać piękno tej bezpardonowej batalii. Pozostaję nieruchomy w jednym z narożników boiska i wdycham przepełnione adrenaliną powietrze. Jeśli uda mi się stąd wydostać, to najbliższa noc zapowiada się na bezsenną. Wciąż mam przed oczami zakrwawioną twarz gracza drużyny „niebieskich”.
Piłka to chwilami jedynie pretekst do zadawania kolejnych ciosów. Rozgrywka płynnie przechodzi kolejne transformacje. Poczynając od piłki nożnej, poprzez rugby, a kończąc na zapasach w stylu wolnym. Wszyscy uczestnicy imponują tężyzną fizyczną. Zwierzęca siła idzie w parze ze zwinnością. Nie ma miejsca na zawahanie czy moment nieuwagi. Ja również staram się niczego nie przeoczyć. Moim faworytem staje się brodaty calciante z ekipy przywdziewającej czerwone barwy. Jest silny jak wszyscy i szybki jak większość. Wyróżnia się jednak ogromnym zapałem, z jakim pokrzykuje na kolegów. Dzięki niemu zaczynam kibicować „czerwonym”. Nagle wznoszą się tumany kurzu i na chwilę tracę piłkę z pola widzenia, po czym wyłania się sylwetka piłkarza szarżującego w moim kierunku. Z mocno pochwyconą i przyciśniętą do klatki piersiowej piłką, biegnie tuż przy bocznej ścianie.
Muzycy szykujący się do odegrania hymnu zwycięskiej drużyny, fot. Xtc1998 / Wikimedia, CC BY-SA 4.0
Ku mojej uciesze, jego strój wskazuje na przynależność do rossi z Santa Maria Novella. Na nic zdają się wysiłki adwersarzy. Wyrastający na protagonistę całej akcji zawodnik znajduje się coraz bliżej zdobycia caccia, czyli gola. Zręcznie wymija wszystkie niebieskie przeszkody, jakie się przed nim pojawiają, i rzuca piłkę w stronę bramki. Pragnę, żeby paraliżujące napięcie wreszcie ustąpiło. Zgromadzeni na trybunach tifosi najwyraźniej też, ponieważ już chwilę później rzucają się sobie w ramiona i wiwatują na cześć strzelca. Niektórzy zaczynają wbiegać na plac gry. To z pewnością była ostatnia akcja meczu. Bohater zawodów tonie gdzieś w tłumie złożonym z kibiców i kolegów z drużyny, pogrążonych w ekstazie. Ci, którzy pozostali wyżej, rozpalają race dymne. Mam ochotę delektować się potężnym kęsem historii i utrwalić florenckie sceny na zawsze w mojej pamięci. Chmury dymu dochodzącego z trybun stają się jednak nie do zniesienia. Sylwetki osób celebrujących sukces ponownie stają się coraz mniej wyraźne. Nim stracę przytomność, raz jeszcze patrzę na bazylikę Santa Croce. Przez kilkadziesiąt minut była tłem walki niestrudzonych atletów. Nim opadnie kurtyna i plac przestanie pełnić funkcję swoistego teatru, jeszcze kilka osób odwróci się w stronę tego pięknego kościoła i podziękuje. Za dochowanie przez Florencję dziedzictwa jej ojców. Za kolejny rok calcio storico.
Zdjęcie główne: Lorenzo Noccioli / Wikimedia, CC BY-SA 3.0
Kilka dni temu, nakładem Wydawnictwa Poznańskiego, ukazała się książka Starożytna Grecja. Od prehistorii do czasów hellenistycznych Thomasa R. Martina. Lektura ta, stanowiąca doskonałe wprowadzenie do dziejów Hellady, towarzyszyła mi w wycieczce do Berlina, gdzie odwiedziłam specjalnie wydzieloną część Muzeum Pergamońskiego. Można w nim oglądać piękną wystawę poświęconą antycznej Grecji, a także przenieść się w miejscu i czasie za sprawą instalacji Yadegara Asisiego. Zabiera nas ona do Azji Mniejszej, do jednego z najwspanialszych hellenistycznych miast – Pergamonu.
Spektakl, na który zaprasza nas berlińskie Muzeum Pergamońskie, nosi tytuł “PERGAMON – Masterpieces from the Ancient Metropolis and 360° Panorama by Yadegar Asisi”. Słowo “Panorama” zostało tu użyte nie bez kozery – chodzi bowiem nie tylko o rozległą instalację pokazującą fragment codziennego życia w starożytnym mieście, ale także o nowoczesne, świetnie przygotowane zaproszenie do objęcia myślą całego dziedzictwa antycznej Grecji, z jej religią, literaturą i sztuką, którą pokochali już dawni Rzymianie
Lektura książki przypominającej najważniejsze wydarzenia w dziejach starożytnej Grecji to istotny etap poprzedzający obejrzenie berlińskiej Panoramy. Podziwiać będziemy wszak miasto greckie, znajdujące się na terenie dzisiejszej Turcji. W starożytności, od 133 roku przed naszą erą, zarządzali nim Rzymianie, którzy wybrali je na stolicę prowincji Azji. Osobie niezorientowanej w zawiłościach śródziemnomorskich dziejów ta mnogość topononimów i nazw etnicznych może wydawać się sporym wyzwaniem. Na szczęście opowieść amerykańskiego historyka przybliża antyczny świat w sposób tak przystępny, że w pełni gotowi możemy oddać się podziwianiu starożytnych skarbów grecko-rzymskiego świata prezentowanych niedaleko polskiej granicy.
Atena z Pergamonu, fot. Uri Wollner
W budynku zlokalizowanym między Friedrichstrasse a Hackescher Market w pierwszej kolejności czeka na nas wystawa najpiękniejszych skarbów z Berlińskiej Kolekcji Starożytności. Znajdziemy tu posągi z pergamońskich świątyń, ogrodów i prywatnych rezydencji. Dzięki barwnemu oświetleniu możliwe jest podziwianie rzeźb w oryginalnych, jaskrawych kolorach oraz w odcieniach typowych dla różnych pór dnia.
Herakles z Pergamonu, fot. Uri Wollner
Po obejrzeniu kolekcji wchodzimy do wysokiego pomieszczenia, na którego ścianach zamontowano panoramiczny obraz Pergamonu w dniu 8 kwietnia 129 roku naszej ery, podczas wizyty cesarza Hadriana. Dzięki technice fotomontażu, na przeszło 3.000 metrach kwadratowych instalacji, widzimy ludzi w szatach z epoki, oddających się codziennym zajęciom – zakupom, praniu w rzece, spotkaniom towarzyskim, spacerom, modlitwom czy składaniu ofiary w świątyni.
Wstępując na kilkupiętrową, liczącą 15 metrów platformę, zyskujemy widok na każdy prawie zakątek miasta; wspiąwszy się na ostatni poziom, patrzymy na nie z lotu ptaka.
Fot. Julia Wollner
Niezwykłym doznaniom wizualnym, które zapewnia zmieniające się światło symulujące upływ czasu w ciągu doby, towarzyszą naturalne odgłosy życia w dużym mieście oraz poruszająca muzyka skomponowana przez Erica Babaka.
Fot. Julia Wollner
Andreas Scholl, dyrektor Kolekcji Starożytności w Staatliche Museen zu Berlin, wspominał w wywiadach prasowych, że organizatorzy i obsługa pokazu wielokrotnie byli świadkami wielkiego wzruszenia malującego się na twarzach zwiedzających. Pergamoński ołtarz Zeusa, sanktuarium Ateny, imponujący grecki teatr, ulice, place – to wszystko jest dosłownie na wyciągnięcie ręki, o krok od nas, w oryginalnych barwach i, przede wszystkim, tętniące życiem. Jak podkreśla archeolog, rekonstrukcja antycznych budowli oraz scen codziennych dokonana na potrzeby instalacji odbyła się w ścisłej współpracy z zespołem badaczy i stanowi najwierniejsze możliwe odbicie dawnego świata, na jakie stać obecną naukę. W połączeniu z artystyczną wizją Asisiego naprawdę zapiera dech w piersiach. Warto tego zachwytu doświadczyć.
Fot. Julia Wollner
Podróż do Berlina z Warszawy trwa kilka godzin. Można odbyć ją z książką w ręku, wykorzystując czas na poznanie greckiej historii i najważniejszych elementów starożytnej kultury, religii i codzienności. Wizyta w niemieckim muzeum z pewnością będzie wówczas pełniejsza i jeszcze bardziej satysfakcjonująca.
Materiał powstał we współpracy z Wydawnictwem Poznańskim.
Bez wątpienia budowa nowego systemu metra jest jedną z najbardziej użytecznych inwestycji, jaką pozostawiły po sobie Igrzyska Olimpijskie z 2004 roku. Jednak proces drążenia tuneli pod 3000-letnim miastem nie stanowił łatwego zadania. Aby upewnić się, że podczas prac wykopaliskowych nic nie zostanie uszkodzone, zaangażowano zespół kilkudziesięciu archeologów. Za każdym razem, gdy dokonywano nowego odkrycia, budowę metra należało wstrzymać. Podczas tego żmudnego procesu naukowcy znaleźli ponad 50 000 artefaktów, w tym starożytne mury miejskie, ceramikę, a nawet części akweduktu, nekropolii i antycznej drogi. Część bezcennych pamiątek przeniesiono do Muzeum Sztuki Cykladzkiej, wiele pozostawiono jednak w ich pierwotnych lokalizacjach, tworząc prawdziwe podziemne ekspozycje. Wchodząc do ateńskiego metra, zostajemy otoczeni przez sztukę – elementy tej największej publicznej galerii znajdziemy na prawie 30 z 61 stacji.
Kolej Ateny-Pireus (ISAP) została uruchomiona oczywiście dużo wcześniej niż metro, bo już w 1869 roku – początkowo jako kolej parowa. Jej elektryfikacja miała miejsce w roku 1904; po dziś dzień mieszkańcy nazywają swój pociąg ilektriko, czyli elektryczny. Ilektriko łączy port w Pireusie z północnymi przedmieściami stolicy, kończąc swoją trasę w dzielnicy Kifissia. Na uwagę zasługuje już sam terminal w Pireusie – niedawno odremontowany gmach z 1929 roku. Niepowtarzalne obrazy tworzą również barwne wagony kolejki. Wystarczy przystanąć przy zbiegu ulic Ermou i Pireos, naprzeciwko centrum kultury Technopolis, i spojrzeć w stronę podwyższonego mostu Poulopoulou. Kolory zmieniają się tam niczym w kalejdoskopie. Przejeżdżające do kilka minut pociągi nawiązują swym wyglądem do industrialnej atmosfery Nowego Jorku końca lat 70-tych czyli złotej ery graffiti. Przy okazji warto wspomnieć, że uliczni artyści wybierający tę formę ekspresji nie są specjalnie kochani przez organizację zarządzającą siecią. Z myślą o nich stworzono więc oficjalną inicjatywę MetroStages. Projekt ten obejmuje 5 stacji metra, na których młodym artystom umożliwia się tworzenie instalacji muzycznych, teatralnych, malarskich, fotograficznych i tanecznych.
Zegar Thodorosa Papadimitriou na stacji Syntagma, fot. Dario Sušanj / Flickr, CC BY-SA 2.0
Syntagma
Większość korzystających z tej największej ateńskiej stacji metra pędzi gdzieś w pośpiechu, zupełnie nieświadoma ukrytych tu klejnotów. Warto się za nimi rozejrzeć! Już w głównym holu czeka na nas duży zegar, którego autorem jest wybitny grecki rzeźbiarz Thodoros Papadimitriou (1931–2018).
Ci, którzy nieśpiesznie spojrzą do góry, zostaną nagrodzeni widokiem spektakularnego Atrium Jorgosa Zongolopoulosa (1903–2004), będącego mirażem charakterystycznych dla artysty parasoli, światła, szkła i wody. Rzeźbiarz miał niezwykłe wyczucie przestrzeni i zawsze ściśle współpracował z architektami. Atrium stworzył w pięknym wieku 95 lat, oferując je w darze miastu.
Spacerując górnymi korytarzami, możemy natomiast zobaczyć rozmaite starożytne relikty. Są to między innymi amfory do wina, mozaiki podłogowe, gliniane lampy naftowe i terakotowe rury wodne. Pod osobną ścianą stworzono ogromną sekcję archeologiczną, gdzie podziwiać można mury miejskie, fragmenty antycznej drogi, a nawet zachowany wraz z ludzkim szkieletem grobowiec pochodzący z IV wieku p.n.e. Panele informacyjne opisują prowadzone w dalszym ciągu badania, podczas których odkryto w pobliżu rzymską łaźnię i fragment ateńskiego akweduktu z VI wieku p.n.e. Ekspozycja ta ma swą kontynuację na pobliskich stacjach Evangelismos, Panepistimiou i Dafni. Wszystkie doskonale obrazują fakt, że historia Aten spoczywa pod naszymi stopami, i to dosłownie wszędzie.
Atrium Jorgosa Zongolopoulosa na stacji Syntagma, fot. George Terezakis / Flickr, CC BY-SA 2.0
Monastiraki
Urok stacji Monastiraki dostrzec można już na zewnątrz, tuż obok niewielkiego kościoła Pantanassa, liczącego sobie około 1 100 lat. Zauważymy tam sporych rozmiarów okno, które wystaje ponad płytkami chodnika. Otwór ten umożliwia spojrzenie na ulokowane w podziemiach zabytki. Przed wiekami był to obszar leżący w samym sercu starożytnych Aten, przez który przebiegała rzeka. Eridanos wciąż przepływa przez stację, a zainteresowani pasażerowie metra mogą zobaczyć z bliska wodociągi z czasów rzymskich, zbudowany z kamienia kanał oraz jego sklepioną pokrywę. Umieszczone obok ruin tablice informacyjne ilustrują chronologię i rozwój urbanistyczny tej części miasta.
Wchodząc do budynku stacji od strony Bibliotek Hadriana, warto podnieść głowę do góry. Na suficie zobaczymy dzieło autorstwa artystki Lidy Papakonstantinou (ur. 1945 r.), noszące nazwę Czas w moich rękach. Instalacja ta sprawia wrażenie gigantycznego witrażu, ale w rzeczywistości jest wykonana z 324 kawałków pleksi.
Evangelismos
Tutejsza ekspozycja jest jedynym dziełem sztuki, które nie powstało in situ, ale zostało stworzone na długo zanim zawiązał się projekt metra. Stację ozdabia rzeźba Mott Street autorstwa Chryssy Vardea-Mavromichali (1933–2013). Po studiach w Paryżu i San Francisco grecka rzeźbiarka osiadła w Nowym Jorku, gdzie zyskała międzynarodową sławę. Jej instalacja czerpie inspirację z Chinatown na Manhattanie i ulicy Mott Street. Do jej stworzenia zainspirowały artystkę odważne kształty i abstrakcyjne krzywizny oraz jasne światła i neonowe znaki amerykańskiej metropolii.
Opuszczając stację od strony szpitala Evangelismos, od którego przystanek metra bierze swą nazwę, mijamy po lewej stronie przeszkloną gablotę z doskonale zachowanymi fragmentami wodociągów, liczących sobie 2 600 lat.
Mott Street Chryssy Vardea-Mavromichali na stacji Evangelismos, fot. NickK / Wikimedia, GFDL
Akropolis
Stacja o tej nazwie, zgodnie z oczekiwaniami, odzwierciedla charakter całej okolicy. Mamy tu więc mitologiczne postacie ze wschodniego frontonu świątyni Partenon. Są to wyobrażenia bogów Dionizosa, Demeter oraz jej córki Kore, a także cztery konie z orszaku boga Heliosa. Rzeźby te zdobią halę biletową. Nieco dalej ulokowano wystawę prezentującą skarby znalezione podczas prac budowlanych; mamy tu starożytną ceramikę, zabawki dla dzieci czy doskonale zachowany warsztat tkacki. Z kolei poziom niżej znajduje się zdjęcie wielkości całej ściany, ukazujące imponującą liczbę przedmiotów pochodzących z odkrytej tu studni. Fotografia stanowi potwierdzenie faktu, że dzielnica ta zamieszkana jest już trzecie tysiąclecie! Na peronach warto przyjrzeć się tablicom informacyjnym opisującym słynny fryz panatenajski dłuta Fidiasza. Większość z zachowanych fragmentów tej antycznej dekoracji znajduje się dzisiaj w Londynie; przy kopiach fryzu widzimy więc gigantyczną fotografię Meliny Mercouri, która jako minister kultury wielokrotnie lobbowała za zwróceniem Grecji jej skarbów.
Niezwykła stacja Akropolis, fot. Tim Adams / Flickr, CC BY-SA 2.0
Larisa
Na stacji tej wyeksponowano ciekawą pracę stanowiącą nawiązanie do twórczości greckiego artysty Yannisa Gaïtisa (1923–1984). Mamy tu jaskrawoczerwone ławki zbudowane z rzędów siedzących sylwetek mężczyzn w melonikach; są one hołdem dla charakterystycznych postaci będących znakiem rozpoznawczym Gaïtisa. Małe ludziki, słynne Ανθρωπάκια (Antropakia), to symbol zarówno mieszczańskiej przyzwoitości, jak i wyobcowania w tłumie. Artysta znany był ze swoich instalacji, prezentujących duże grupy ludzi ubranych zwykle w meloniki i marynarki w kratę lub paski. Jedną z nich możemy podziwiać, czekając na peronie. Więcej prac artysty znajdziemy w Galerii Narodowej, gdzie poświecono mu osobną sekcję.
Stację Dafni zdobi dzieło jednego z najważniejszych współczesnych malarzy greckich, światowej sławy profesora Ateńskiej Akademii Sztuk Pięknych, Dimitrisa Mytarasa (1934–2017). Instalacja ta prezentuje wyobrażenie przebiegu wojny korynckiej (395–387 r. p.n.e.). Inspirację stanowiła nagrobna płaskorzeźba Dexileo, która znajduje się dziś w Muzeum Ceramiki – to antyczne dzieło poświęcone jest dwudziestoletniemu ateńskiemu jeźdźcowi, który poległ podczas wojny korynckiej. Przeniesienia wizji artysty na materiał ceramiczny dokonała Voula Gounela (ur. 1951 r.).
Egaleo
Największa wystawa archeologiczna metra znajduje się obecnie przy Egaleo. Znajdziemy tu aż 17 gablot prezentujących wyniki wykopalisk przeprowadzonych na dwóch stacjach: Egaleo i Eleonas. Liczba odnalezionych tu skarbów jest doprawdy imponująca, co nie powinno jednak dziwić: tereny te leżą wzdłuż starożytnej Hiera Hodos (Świętej Drogi), łączącej dawne Ateny z położonym ponad 20 km dalej sanktuarium bogini Demeter w Eleusis. Była to jedna z najbardziej uczęszczanych tras starożytności.
Ekspozycja podzielona jest na dwie sekcje tematyczne. Pierwsza część prezentuje artefakty związane z działalnością taką jak rolnictwo, produkcja oliwy z oliwek, garncarstwo, metalurgia czy tkactwo; drugi fragment wystawy dotyczy znalezisk pochodzących z antycznych grobowców, w tym szkielet konia, który utonął w powodzi. Na zewnątrz stacji Egaleo oraz stacji Eleonas odkryto również doskonale zachowane odcinki wspomnianej Świętej Drogi i filary antycznego mostu. Aby zapoznać się z tą niezwykle bogatą w treści i eksponaty wystawą, potrzeba przynajmniej godziny.
Omonia
Część XIX-wiecznej linii przy stacji Omonia to jeden z najlepszych przykładów prestiżu kolejki w ubiegłowiecznych Atenach. Przykładem tego są eleganckie ściany wyłożone kafelkami oraz piękne oznakowania i napisy. Natomiast w nowoczesnej hali przesiadkowej znajdują się dwa murale, które oddają zgiełk ich otoczenia. I tak Kolejka Nikosa Kessanlisa (1930–2004), byłego dziekana Ateńskiej Szkoły Sztuk Pięknych, aktywisty i radykalnego głosu greckiej sztuki, pokazuje nieco upiorne sylwetki pragnące wtopić się w tłum przejeżdżających. Z kolei Piłkarze Pavlosa Dionisopoulosa (1930–2019) to dzieło sztuki zupełnie niekonwencjonalne. Wyobraźmy sobie rozległą powierzchnię pokrytą miejscami mokrym klejem. Na takiej płaszczyźnie pojawiają się ludzie lekko unoszący się nad ziemią; są to mężczyźni wykonani z confetti, co sprawia wrażenie wbijania się w materiał. Tak wygląda instalacja Dionyssopoulosa. Artysta, mieszkając w Paryżu i spotykając się ze zwolennikami ruchu Nouveau Réalisme, odkrył, że bardziej niż sam pędzel interesują go nożyczki. Stworzył w ten sposób swój własny styl, rozpoznawalny obecnie na całym świecie.
Kolejka Nikosa Kessanlisa na stacji Omonia, fot. Pinterest
Syngrou-Fix
Czekają tu na nas dwie wielkie instalacje. Nazwano je Energia fotowoltaiczna i Sygnały świetlne; ich autorem jest grecki rzeźbiarz Panagiotis „Takis” Vassilakis (1925–2019). Inspiracją do ich powstania była feeria setek tysięcy świateł ozdabiających aleję Anderasa Singrosa. Artystę poruszyły barwne neony sklepów, świetlne nazwy hoteli, szyldy lokali usługowych, sygnalizacja świetlna, a nawet żarówki w domach i latarnie – a wszystko przy jednej z najbardziej elektryzujących arterii stolicy. Prace Vassilakisa są wystawiane w różnych miejscach świata, od Paryża do Seulu. Natomiast w Atenach możemy zobaczyć jego dzieła w Narodowej Galerii Rzeźby w Goudi oraz w Muzeum Benaki przy ul. Pireos.
Ethniki Amyna
To kolejna stacja będąca galerią sztuki ulokowaną na wielu poziomach. Z pewnością wyróżnia się ekspozycja na pierwszym z nich, gdzie ustawiono 12 metalowych drzew autorstwa Kostasa Tsoklisa (ur. 1930 r.). Zostały one umiejscowione w taki sposób, by ich obraz odbijał się w przeciwległym lustrze, co daje wrażenie patrzenia na gęsty las. Instalacja nosi nazwę Park podziemny i jest szalenie efektownym, a jednocześnie prostym w swej koncepcji dziełem. Na peronach znajdziemy natomiast wykonaną z brązu statuę Dimitrisa Kalamarasa (1924–1997) zatytułowaną Śmierć wojownika. Oddaje ona hołd Nieznanemu Żołnierzowi. Obejrzeć można też dzieła Klearchosa Loukopoulosa (1906–1995): Kolumnę oraz Nową generację IX (Nouvelle Generation IX).
Temat sztuki witającej nas w ateńskim metrze pozostaje niewyczerpany. Nie napisaliśmy przecież, gdzie znaleźć można obraz słynnego Alekosa Fassianosa (ur. 1935) Mit mojego sąsiedztwa ani gdzie znajduje się praca jednego z największych greckich artystów XX-go wieku, Jannisa Moralisa (1916–2009). Nie wspomnieliśmy, co przedstawia instalacja znajdująca się na stacji Halandri ani jaki fragment antycznej rzeźby zobaczymy na stacji Sepolia. Nie napomknęliśmy, że na stacji Eleonas można podziwiać pozostałości najstarszego mostu, jaki kiedykolwiek odnaleziono w Grecji, ani że podczas przekopywania Kerameikosu odkryto spore fragmenty najważniejszego cmentarza starożytnych Aten – w tym 1200 grobów datowanych na okres od początku VII wieku p.n.e. do czasów rzymskich. Jak przystało na rzeczywistość ukrytą pod ziemią, najlepiej odkrywać ją bowiem samemu.
Ksenofanes z Kolofonu – starożytny grecki filozof okresu przedsokratejskiego – powiadał, że bogowie nie ujawnili wszystkiego śmiertelnym od początku; z czasem, dzięki poszukiwaniom, ludzie mogą odkryć to, co lepsze. Podobnie jak inni jońscy myśliciele, Ksenofanes wierzył więc w istnienie wyższych sił, jednak uważał, że odpowiedzialność za zdobywanie wiedzy spoczywa wyłącznie na samym człowieku. Zadaniem gatunku ludzkiego było rozwijać się i doskonalić; odkrywać to, co najlepsze, i wprowadzać te odkrycia w życie.
Czytając Starożytną Grecję – kolejną książkę Thomasa R. Martina poświęconą historii antycznej (nakładem Wydawnictwa Poznańskiego niedawno ukazał się też tom poświęcony Rzymowi) – miałam wrażenie, że w pracy nad tekstem przyświecały mu właśnie słowa Ksenofanesa. Mam tu na myśli nie tylko wizję Hellenów, jaką autor dzieli się w swej pracy, ale przede wszystkim podejście do czytelnika. Podobnie jak w wypadku poprzedniej publikacji, mamy tu do czynienia ze zwięzłym wprowadzeniem do tematu, rodzajem streszczenia dziejów starożytnej Grecji. Nie oznacza to, że Martin ogranicza się do zarysowania kalendarium – w książce znajdziemy ciekawie opisane kwestie językowe, kulturowe, społeczne. W sposób przystępny, a zarazem intrygujący, pisze Martin o patriarchacie i matriarchacie, o pozycji ateńskich kobiet, o ateńskiej komedii czy rozwoju filozofii. Podkreśla jednak wielokrotnie, że w publikacji nie ma miejsca na dygresje, szersze rozważania i wnioski – nie taką bowiem rolę ma ona spełniać. Celem autora jest zaproszenie nas do samodzielnych studiów, w których jego książka stanowić może czytelny, klarowny przewodnik. Niczym bogowie u Ksenofanesa, Martin “nie ujawnia nam wszystkiego od początku”, lecz zachęca do “własnych poszukiwań”, w których możemy “odkryć to, co najlepsze”. Otrzymujemy od niego solidną dawkę wiedzy o funkcjonowaniu greckiej demokracji i monarchii, wojnach i dyplomacji, o życiu codziennym, kulturze i nauce; potem sami możemy próbować zrozumieć, jak i dlaczego starożytni Grecy stali się protoplastami cywilizacji europejskiej. W Helladzie prawie wszystko jest sporne – mówił Pauzaniasz, piszący w II w. n.e. autor sławnego przewodnika, odnosząc się do badania historii starożytnej Grecji. Możemy być więc pewni, że czeka nas fascynująca przygoda.
Thomas R. Martin, Starożytna Grecja. Od prehistorii do czasów hellenistycznych, tłumaczył Jan Szkudliński, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 2022
Podobno pierwsze pastéis de nata były produktem ubocznym… krochmalu. Zakonnicy z Klasztoru Hieronimitów w lizbońskiej dzielnicy Belém wykorzystywali ogromne ilości kurzych białek do krochmalenia habitów. Żeby nie marnować żółtek, zaczęli robić z nich słodki krem, którym wypełniali babeczki. Kiedy klasztor zlikwidowano w 1834 roku, mnisi sprzedali przepis na babeczki właścicielom lokalnej cukrowni, którzy po kilku latach otworzyli Fábrica de Pastéis de Belém. W Pastéis de Belém do dziś kupić można kremowe babeczki szykowane według klasztornej receptury.
Lizbona nie jest bynajmniej jedynym miejscem, gdzie można zajadać się pastéis de nata. Babeczki są serwowane w kawiarniach i cukierniach w całej Portugalii, najczęściej jako dodatek do filiżanki bica — mocnej, czarnej kawy. Spód babeczek najczęściej powstaje z listkującego ciasta francuskiego, chociaż niektórzy używają ciasta kruchego lub filo. Do kremu dodaje się cynamon, wanilię albo skórkę cytryny, a gotowe ciastka oprósza cukrem pudrem lub cynamonem. W profesjonalnych cukierniach wypieka się je w temperaturze ponad 400 stopni Celsjusza, którą trudno osiągnąć w domowym piekarniku. Nasze babeczki nie będą więc aż tak dobrze zkarmelizowane, za to dodatek kwaskowatych malin świetnie zbalansuje tradycyjny smak, który jest dosyć słodki.
Przepis: Pastéis de nata z malinami
około 12 sztuk
1 rolka ciasta francuskiego (300 g)
Krem:
3 żółtak 60 g cukru 2 łyżki mąki kukurydzianej 200 ml mleka (może być roślinne) łyżeczka cynamonu
+ garść malin
Wszystkie składniki kremu, oprócz mleka, umieszczamy w rondelku i mieszamy widelcem lub trzepaczką. Stopniowo dolewamy mleko, mieszając, żeby nie zrobiły się grudki.
Rondelek umieszczamy na średnim ogniu i podgrzewamy, cały czas mieszając lekko gęstniejącą miksturę. Doprowadzamy do wrzenia i natychmiast zdejmujemy z palnika. Przelewamy do miski, przykrywamy folią i studzimy.
Formę lub foremki do muffinów smarujemy tłuszczem.
Piekarnik nagrzewamy do 220 stopni.
Z rozwałkowanego ciasta francuskiego wycinamy kółka nieco większe niż średnica muffinków — ciasto powinno zająć dno i boki foremek.
Do gniazdek z ciasta nakładamy schłodzoną masę.
Na każdej babeczce układamy malinę.
Pieczemy przez około 18 minut.
Lekko studzimy, wyjmujemy z formy i studzimy na kratce.
Dlaczego nie czytamy największych? Bo się boimy. Wydaje nam się, że nie dorośliśmy, że nie pojmiemy. Albo że nas zanudzą, upajając się swą mądrością, która zupełnie nie przystaje do naszej zwyczajnej, zabieganej codzienności.
To jednak pomyłka, która może nas wiele kosztować. Stracimy szansę na zadanie najważniejszych pytań i znalezienie najważniejszych odpowiedzi. A wielcy piszą najprościej. Zrozumienie ich nie wymaga naukowych tytułów, certyfikatów i lat przygotowań – co najwyżej skupienia, przede wszystkim zaś: otwartego serca.
Bardzo chciałabym, by właśnie z takim nastawieniem jak najwięcej czytelników sięgało po pisma Sandora Maraiego. W Polsce kilka dni temu ukazało się Porwanie Europy w doskonałym (jak zwykle) tłumaczeniu Ireny Makarewicz. Są to spostrzeżenia i refleksje z podróży, jaką węgierski pisarz odbył tuż po zakończeniu II wojny światowej, kierując się do Szwajcarii, Francji i – co z naszej śródziemnomorskiej perspektywy najistotniejsze – do Włoch. Na okładce cytat: Czy istnieje jeszcze Europa duchowa?… Czy są tylko kraje, granice, systemy finansowe, ustroje polityczne, a z całości pozostał tylko chorobliwy nacjonalizm? Mocne, aktualne, na czasie, ale też, w moim mniemaniu, nie do końca oddające istotę Maraiowych opowieści.
Książkę Porwanie Europy kupisz w naszym sklepie (tutaj)
Wielki prozaik analizuje Europę, historię i nas, jej uczestników, przez szczegół, nie poprzez wyliczanie poważnych rzeczowników. Polityczne rozważania i refleksje nad procesami dziejowymi zdają się tu wplecione w równie istotne rozmyślania o tym, co najbliżej – i w czasie, i w przestrzeni. Jest pociąg i kichający współpasażer, jest chłód Mediolanu i Neapol z jego hałaśliwą zmysłowością. Jest błękitne niebo Italii, która przegrała wojnę, ale człowiek, który do niej wjeżdża, odnosi wrażenie, od razu na granicy, że został obdarowany. Jest obiad u podnóża Koloseum, ze spaghetti i karczochami w oleju, popijanymi winem frascati. Rzym lśni w zimowym słońcu, jest spokojny, czysty i szczęśliwy. Dwa tysiące lat, kilka wojen światowych, jeden i drugi dyktator, co to ma za znaczenie, w Rzymie? Podnoszę frascati ku słońcu; to ciemnobrązowe lśnienie znam z obrazów weneckich mistrzów. To nie banalna, egzaltowana myśl wędrującego po Półwyspie. To moment, dzięki któremu możemy zrozumieć stulecia; mały punkt, który staje się szerszym kontekstem. Chwila, która pozwala nam zapytać, co dalej. Pociągi kursują, turbiny się kręcą, politycy zarzucają świat wielkimi planami, jakby bili w dzwony, poeci śnią albo wrzeszczą, wszyscy działają zgodnie z naturą własnej osobowości. Ale po nikim i po niczym nie czuć tego, że wierzy w powołanie Europy. Oto refleksja Maraiego, której, jak podpowiada mi intuicja, nie byłoby bez infekcji gardła, zatłoczonej kolejowej stacji i krzykliwych sprzedawców na targu. Pytanie brzmi: co z nią dalej zrobimy? Jak zadbamy o nasz wspólny dom? To powinno martwić nas i niepokoić zdecydowanie bardziej, niż wyimaginowana trudność tekstów wielkiego pisarza.
Sándor Márai, Porwanie Europy, tłumaczyła Irena Makarewicz, Czytelnik, Warszawa 2022
Kochanka Zeusa, Leto, zaszła w ciążę, a zazdrosna Hera nasłała na nią ogromnego węża o imieniu Pyton. Dzięki pomocy przychylnych jej bogów Leto uniknęła śmierci, znajdując schronienie na wyspie Delos, gdzie urodziła bliźnięta: Artemidę i Apolla. Gdy Apollo dorósł, postanowił pomścić cierpienie swej matki. Udał się do Delf i zgładził Pytona, stając się jednocześnie patronem tamtejszej wyroczni.
W świecie greckim żadna zaś wyrocznia nie zdobyła sobie takiego prestiżu, jak delficka. Zasiadając na trójnogu, wieszczka Pytia wdychała opary wydobywające się ze szczeliny skalnej. Pogrążona w transie wypowiadała słowa przepowiedni, które wpływały na życie codzienne, politykę i dyplomację. Jej siedziba znajdowała się w świątyni Apolla, jednak, aby poznać słowa mądrości, nie trzeba było wchodzić do środka. Wystarczyło stanąć przed świątynią i spojrzeć na inskrypcje wyryte przy wejściu. Umieszczono tam bowiem maksymy delfickie: 147 krótkich, ale za to niezwykle treściwych i uniwersalnych prawd, zwanych gnomami (z gr. gnōmē – rozum, mniemanie). Wśród nich znalazły się na przykład: Poznaj samego siebie, Nic w nadmiarze i Znaj właściwy czas – słowa stanowiące bezcenne źródło wiedzy o życiu i greckiej moralności.
Skąd pochodziły te sentencje? Początkowo uważano, że ustami swojej wyroczni przekazał je sam Apollo. Z czasem dokonano odwrócenia tego porządku i głoszono, że maksymy stanowiły ofiarę z mądrości, złożoną ku chwale Apolla. Były to frazy towarzyszące ludzkości od tysiącleci, świadectwo jej rozwoju. Starożytni Grecy doszukiwali się jednak autorstwa maksym i przypisywali je konkretnym osobom, jako potwierdzenie ich wiedzy i umiejętności. Opowiadano o nich legendy, wysławiano dokonania, a w końcu przyznano miano Siedmiu Mędrców.
Pompejańska mozaika ukazująca Siedmiu Mędrców
Siedmiu czyli… ilu?
Mędrcy żyli w VI w. p.n.e. Ich działalność początkowo wspominano w przekazach ustnych, a poczynając od Platona szeroko opisywano w greckiej literaturze. Skład kanonu był płynny. Rozmaite źródła przywołują aż 20 (!) osób, które mogły tworzyć kanoniczną siódemkę. Spośród tej grupy Tales, Pittakos, Bias i Solon wspominani są we wszystkich źródłach. Zamiast Kleobulosa, Myzona i Chilona wymienia się często Periandera, Ezopa, Anarchisa, Epimenidesa i innych. Nie ulega wątpliwości, że różne wersje kanonu były oparte na subiektywnych opiniach, sympatiach politycznych i ideowych. Do najczęściej przywoływanych list Siedmiu Mędrców należy ta najstarsza, podana przez Platona w dialogu Protagoras, gdzie z ust Sokratesa padają następujące słowa:
To właśnie zrozumieli więc i niektórzyz obecnych, i niektórzy z tych, którzy żyli dawniej, że postępować po lakońsku, to znaczy raczej zaprawiać się w mądrości niż w sprawności ciała, i poznali, że być władnym wygłaszać takie wypowiedzi jest znamieniem człowieka doskonale wykształconego. Do nich należy i Tales z Miletu, i Pittakos z Mytileny, i Bias z Prieny, i nasz Solon, i Kleobulos z Lindos, i Myzon z Chen, a jako siódmego wylicza się wśród nich Chilona Lakończyka. Wszyscy oni byli gorliwymi zwolennikami, miłośnikami i uczniami wychowania w duchu lakedemońskim. I można stwierdzić, że ich mądrość taka właśnie była. Zwięzłe hasła godne pamięci, każdemu przypisywane, które oni, zebrawszy się razem, poświęcili jako pierwociny mądrości Apollinowi w świątyni w Delfach.
Co łączyło te wszystkie postacie? Czy istniał jakiś wzorzec, do którego należało się dopasować, aby zostać uznanym za jednego z Mędrców? Zdaniem badacza starożytności Richarda P. Martina, każdy z myślicieli na którymś etapie swojej biografii pełnił 3 różne funkcje w życiu publicznym: polityczną, poetycką i performatywną. Mędrcy mieli doradzać władcom, tak jak Tales czy Chilon. Byli prawodawcami jak Solon, a nawet tyranami. Periander, który doprowadził do rozkwitu Koryntu, słynął jednocześnie z mądrości i okrucieństwa. Każdemu z mędrców przypisuje się dorobek poetycki, składający się z utworów różnej długości (od elegii liczących kilkuset wersów po pojedyncze dedykacje). Domniemana twórczość niektórych z nich została prawdopodobnie sfabrykowana przez późniejszych autorów, aby utrzymać zwarty obraz grupy Siedmiu. Gdy Martin mówi o funkcji performatywnej, ma natomiast na myśli wygłaszanie formalnych powitań na dworach władców, słowne pojedynki czy recytowanie genealogii, a także prezentowanie przysłów – połączenie sztuki poetyckiej z aktorską.
Akropol
Narodziny legendy
Skąd wzięła się sama idea stworzenia legendy Siedmiu Mędrców? Jedna z najbardziej prawdopodobnych teorii zakłada wpływ Delf, które chciały w ten sposób umocnić swoje znaczenie społeczno-polityczne. Okres działania mędrców przypadał na czas odnowienia kultu Apolla w Delfach i reorganizacji igrzysk pytyjskich w 582 r. p.n.e. W swojej genezie miały być formą odkupienia za zgładzenie Pytona. Na powiązania z kultem boga piękna wskazuje również liczba 7 – zgodnie z tradycją delficką Apollo urodził się w siódmym dniu siódmego miesiąca. Jego postać wyłania się też z kolejnej legendy – o trójnogu lub złotym pucharze. Oto pewnego dnia rybak wrócił do portu z pełną siecią. Grupa młodzieńców z Miletu zapytała: – Jest nam śpieszno, czy sprzedasz nam wszystko, co dziś złowiłeś? Rybak spojrzał na nich podejrzliwie, ale zgodził się. Przerażone ryby szamotały się w sieci, a młodzieńcy rozcięli ją gwałtownym ruchem noża. Ku ich zdumieniu, na samym dnie sieci znajdował się drogocenny trójnóg. Kłótnie o prawo do skarbu nie miały końca, dlatego postanowili zwrócić się z pytaniem do wyroczni delfickiej. Pytia orzekła: – Temu się trójnóg należy, kto w mądrości pierwszy. Młodzieńcy przekazali więc trójnóg słynnemu matematykowi, który rozsławił Milet. Kiedy Tales zacierał ręce, przyglądając się drogocennemu artefaktowi, do jego uszu dotarł głos wyroczni. Pokornie przekazał więc skarb innemu z myślicieli, a kolejni mędrcy przekazywali trójnóg dalej. Tak oto znalazł się w dłoniach Solona. – Żaden z nas nie jest godny, albowiem to Apollo jest najmądrzejszy i to jemu należy się trójnóg! – zawyrokował ateński mąż stanu, a trójnóg został przekazany do delfickiej świątyni.
Według odmiennej wersji legendy, trójnóg został ukuty przez Hefajstosa. W drodze do Troi Helena wrzuciła go do morza, głosząc, że stanie się przyczyną wielkich sporów. Opowieść ta niemal do złudzenia przypomina historię złotego pucharu. Umierający Batykles z Arkadii postanowił podarować skarb „najlepszemu z mędrców”. Tak jak w przypadku legendy o trójnogu, artefakt znalazł się w sanktuarium Apolla, ale tym razem w Didymie. Zdaniem historyków różnice w opowieściach są wyrazem toczącej się ówcześnie rywalizacji o prymat między różnymi ośrodkami kultu apollińskiego.
Moment przemiany
Badacze zwracają uwagę, że VI w. p.n.e. był okresem intensywnych przemian i napięć w greckim społeczeństwie. Ten trudny czas umożliwił postaciom takim jak Solon czy Tales wyrosnąć na liderów, którzy dzięki swojej wszechstronności zaczęli odgrywać kluczową rolę w życiu publicznym. Tradycję Siedmiu Mędrców można uznać za formę przejścia między czasami mitycznymi a udokumentowaną historią. Chociaż opowieści o myślicielach mają jeszcze charakter legend, to ich życiorysy są potwierdzone źródłami. Diogenes Laertios, historyk z III w. n.e., rozpoczął swoje dzieło Żywoty i poglądy słynnych filozofów opisem postaci mędrców. Według niego określenia „mądrość” i „mędrzec” poprzedzały pojęcia „filozofii” i „filozofa”, o których jako pierwszy zaczął mówić Pitagoras. Podnoszono też teorię, według której cała idea kanonu Siedmiu Mędrców jest wyłącznie pomysłem Platona, rozpropagowanym w jego pismach. Zdecydowana większość naukowców odrzuca jednak tę możliwość, dostrzegając ślady prowadzące do tej tradycji we wcześniejszych źródłach, na przykład u Herodota.
Ciekawym tropem może być spojrzenie na podobne motywy występujące w innych cywilizacjach. Mezopotamia swoich siedmiu mędrców nazywała apkallu. W Indiach sanskryckie teksty wspominają o siedmiu rsis, poetach i mistykach. Pojawia się zatem hipoteza, że wszystkie te historie wyrastają ze wspólnego praindoeuropejskiego rdzenia.
Wspomniany Diogenes Laertios jest największym źródłem wiedzy o życiorysach mędrców. W swojej pracy skompilował wszystkie dostępne mu ówcześnie teksty. To głównie jemu zawdzięczamy znajomość wariacji legend i opowieści dotyczących Siedmiu Mędrców. Laertios nie selekcjonował informacji, a w swoich opisach chętnie przywoływał anegdoty. Bywa przez to krytykowany, ale jednocześnie daje nam możliwość zobaczenia barwnych portretów wybitnych greckich myślicieli. Spójrzmy więc na tych, których znamy z listy podanej przez Platona w Protagorasie.
Jeden z nich oddawał się rozmyślaniom o gwiazdach tak intensywnie, że obserwując nocne niebo zdarzyło mu się wpaść do rowu. Był to Tales z Miletu, którego wielu uważało za najważniejszego z całej Siódemki. Często przyznaje się mu miano pierwszego filozofa. Za podstawowy element świata uważał on wodę, a w jego teorii Ziemia miała unosić się na praoceanie, którego fale wywoływały trzęsienia ziemi. Talesowi przypisywano wielką wiedzę w dziedzinie astronomii i matematyki. Obecnie uważa się, że w znacznej mierze czerpał z wcześniejszych ustaleń uczonych egipskich i babilońskich. Słynął z praktycznego wykorzystywania swoich umiejętności. W czasie pobytu w Egipcie mierzył piramidy na podstawie długości ich cienia. Znając zasady inżynierii wodnej, zlecił wykopanie kanału umożliwiającego armii przeprawienie się przez rzekę. Korzystając z wiedzy meteorologicznej, przewidział urodzaj oliwek. Przezornie wynajął więc większą liczbę pras do wyciskania oliwy, dzięki czemu znacznie się wzbogacił.
Być może Ateny nigdy nie opanowałyby Salaminy, gdyby nie słowa elegii Solona. Po wielu latach wyniszczającej wojny z Megarą Ateńczycy pod karą śmierci zakazali agitacji do dalszej walki. Solon nie chciał dać za wygraną. Udając szalonego, wygłosił płomienny poemat, mówiąc: Na Salaminę, rodacy! O wyspę bój upragnioną
Stoczyć nam trzeba i z bark zrzucić gniotący nas wstyd.
Jego elegia podniosła morale i zachęciła Ateńczyków do wznowienia wojny. Wyszli z niej zwycięsko. W uznaniu dla jego zasług, Solon został powołany na urząd archonta (pełniącego władzę wykonawczą). Podczas kadencji wprowadził istotne reformy, które z czasem miały dać początek demokracji ateńskiej. Dzięki jego decyzjom gospodarka Aten przestała opierać się na rolnictwie i zwróciła się w stronę handlu, co z czasem przyniosło wielkie sukcesy i doprowadziło do rozkwitu państwa. Solon – obok Talesa – bywa najczęściej uważany za najwybitniejszego z Siedmiu Mędrców.
Mitylena na wyspie Lesbos słynęła z produkcji wina. Chcąc powstrzymać ludzi od nadużywania trunku, władca Pittakos wprowadził prawo, zgodnie z którym pijanemu sprawcy przestępstwa wymierzano dwa razy większą karę. W jaki sposób objął rządy w Mitylenie? Przed laty przewodził armii w czasie wojny z Atenami. Wierząc w swoje umiejętności, wyzwał dowódcę ateńskiego na pojedynek, z którego wyszedł zwycięsko. Wdzięczni rodacy przekazali mu władzę nad miastem. Dzierżył ją przez kolejne dziesięć lat, zaprowadzając ład w państwie. Pittakos miał napisać wiele elegii i pracę na temat prawa. Kiedy jego syn został zamordowany, a zabójcę przyprowadzono przed oblicze Pittakosa, ten nakazał go uwolnić, mówiąc: Przebaczenie jest lepsze niż zemsta. Uznawano go za autora powiedzeń takich jak: Oddaj to, co wziąłeś na przechowanie, Żyj pobożnie czy Kochaj wstrzemięźliwość.
Mędrcy potrafili wykazywać się niespotykanym sprytem, czego przykładem jest Bias z Prieny. W czasie oblężenia jego miasta przez wojska Alyattesa, Bias miał nakazać utuczenie dwóch mułów, które następnie zapędził do obozu wroga, aby ten myślał, że miastu nie brakuje zaopatrzenia. Gdy przeciwnik wysłał swojego posła, Bias pokazał mu stosy piachu przykryte na wierzchu warstwą zboża. Alyattes przekonany, że miasto gotowe jest na długie oblężenie, zdecydował się zawrzeć pokój na korzystnych dla Prienejczyków warunkach. Jednocześnie Bias słynął z umiłowania uczciwości. Miał podobno wykupić z niewoli dziewczęta messeńskie, wychować je jak własne córki, po czym odesłać z posagiem do ich prawdziwych rodziców. Wielokrotnie występował w sądach, zawsze w słusznych sprawach. Jeden z poetów podsumował to słowami: Jeśli masz sądzić, to sądź tak, jak w Prienie. Bias dożył podeszłego wieku, a umarł w sądzie tuż po wygłoszeniu mowy obrończej. Przypisywane mu przysłowia to między innymi: Ludzie są w większości źli i Zdobywaj perswazją, a nie przemocą.
Postępowe było myślenie Kleobulosa z Lindos, który uważał, że dziewczęta należy kształcić tak samo jak chłopców. Być może wynikało to z faktu, że jego córka Kleobulina była ceniona poetką i słynęła z układania zagadek w formie heksametru. Plutarch w swoich pismach podkreślał jej inteligencję, stawiając ją za wzór godny naśladowania. Ponoć jej twórczość była znana nawet w Egipcie. Co do Kleobulosa, niektórzy mieli wywodzić jego rodowód od samego Heraklesa – tak bardzo zwracał uwagę swoją siłą i urodą. Był poetą i twórcą zagadek; przypisywano mu między innymi epigramat na grobie króla Midasa. Zachęcał do pozyskiwania przyjaciół i odrzucenia przemocy. Najczęściej kojarzone z nim przysłowie to: Najlepszy jest umiar.
Pewnego razu przechodzień dostrzegł Myzona śmiejącego się do samego siebie. Zapytany, dlaczego chichocze, gdy nikogo nie ma w pobliżu, odrzekł: – Właśnie dlatego. O Myzonie wiadomo niewiele. Pochodził ze wsi o nazwie Chene, której dokładna lokalizacja jest nieznana. Kiedy Anarchis zapytał wyrocznię delficką o to, kto jest od niego mądrzejszy, ta wskazała Myzona. Uczony udał się do niego w letni poranek i zastał go zajętego naprawianiem lemiesza:
– Nie pora teraz na orkę – powiedział Anarchis.
– Ale pora na naprawianie pługa – odparł Myzon.
Pozycja Myzona w kanonie Siedmiu Mędrców była niepewna i promowana głównie przez Platona. Zamiast niego częściej wskazywano Periandra – tyrana, który nie zaskarbił sobie uznania ateńskiego filozofa.
Czy można umrzeć z radości? To podobno przydarzyło się sędziwemu Chilonowi, kiedy gratulował swojemu synowi zwycięstwa w igrzyskach olimpijskich. Pochodził ze Sparty, gdzie pełnił urząd efora. Słynął ze zwięzłych wypowiedzi. Zapytany przez Ezopa: – Czym się zajmuje Zeus?, odpowiedział: – Poniża to, co wywyższone, wywyższa to co poniżone. Chilon odradzał plotkowanie, stosowanie gróźb i życie w pośpiechu. Nawet subtelną gestykulację w czasie mówienia uważał za oznakę niepoczytalności. Kiedy sądził swojego przyjaciela, postąpił zgodnie z prawem i wydał wyrok skazujący. Po skończonym procesie, namówił innego sędziego, aby uniewinnił go w rozprawie odwoławczej. Pod koniec życia stwierdził, że nigdy nie zrobił nic przeciw prawu.
Najpiękniejsze sentencje delfickie zebrano w zeszycie Austerii, który zamówisz tutaj
Prawdziwym festiwalem mądrości musiało być spotkanie całej Siódemki. Czy doszło do niego w rzeczywistości? Nie wiadomo. Jednak motyw ich wspólnej biesiady znalazł swoje miejsce w greckiej literaturze. Najczęściej przywołuje się dzieło Uczta Siedmiu Mędrców Plutarcha. Opowiada ono o spotkaniu, do jakiego doszło na dworze władcy Periandra. Dla Plutarcha był to oczywiście pretekst do moralizatorskich i erudycyjnych dyskusji na różne tematy, jednak trudno powstrzymać się od refleksji, że taka wspólna biesiada mogła zaowocować zebraniem całej ludzkiej wiedzy w jednej gnomie – zwięzłym zdaniu wyrażającym głęboką myśl. Tym bowiem była właśnie mądrość Siedmiu: pigułką. Warto ją przyjmować i dziś.
Źródła:
Laertios Diogenes, Żywoty i poglądy słynnych filozofów,
Leão Daniel F., The Seven Sages and Plato,
Martin Richard P., Seven Sages, w: The Encyclopedia of Ancient History,
Martin Richard P., The Seven Sages as performers of wisdom. w: Cultural poetics in Archaic Greece: cult, performance, politics,
Platon, Protagoras,
Plutarch, Uczta siedmiu mędrców
Zdjęcie główne: widok na tolos w Delfach, fot. Andy Hay / Flickr, CC BY 2.0
Kilka lat temu prowadziłam w Warszawie małą restaurację serwującą kuchnię śródziemnomorską. Było to bardzo ciekawe (i trudne!) doświadczenie, które nauczyło mnie wiele o biznesie i o mnie samej, ale także, jeśli nie przede wszystkim, o ludziach wokół. Przykładowo, poznałam wówczas pewien szczególny gatunek homo sapiens, zwany, jak się okazuje, gastropurystą.
W naszym menu, pośród smakołyków z Hiszpanii, Grecji czy Izraela, znajdowały się oczywiście rozmaite dania o włoskiej proweniencji. Spanakopita, sabich czy tortilla wywoływały zwykle okrzyki zachwytu, po których następowały ożywione, ale serdeczne dyskusje na temat tego, jak jeszcze można by je podać, odmiennie doprawić, urozmaicić. Inaczej rzecz się miała z włoską pastą. Serwowanie jej gościom oznaczało zwykle konieczność wysłuchiwania komentarzy wygłaszanych nieznoszącym sprzeciwu tonem oraz kajania się przed jednym samozwańczym znawcą za coś, co kilka stolików dalej spotykało się z entuzjazmem i zachwytem drugiego. Co ciekawe, kontrowersji nie wzbudzały najbardziej szalone pomysły naszych kucharzy, jak choćby spaghetti z hummusem. Natomiast na temat ragù czy carbonary, czyli potraw kanonicznych, szykowanych zawsze na podstawie oryginalnych włoskich receptur, każdy miał coś do powiedzenia.
Podobno książki zawsze przychodzą do nas w odpowiednim momencie – wtedy, kiedy jesteśmy na nie gotowi. Tym razem mamy chyba wyjątek potwierdzający regułę – ukazująca się właśnie na polskim rynku wydawniczym Historia makaronu Luki Cesarego bardzo przydałaby mi się w czasach gastronomicznej działalności Lente. Wybaczam jej jednak tych kilka lat opóźnienia, bo i gniewać by się było trudno! To książka wdzięczna, a przy tym mądra, solidnie udokumentowana, a jednocześnie przyjemna w lekturze. Stanowi wyczerpującą i doskonale przygotowaną odpowiedź na rozmaite zarzuty wspomnianych gastropurystów – tych znawców włoskich kulinariów, którzy opowiadają się za jedynymi słusznymi przepisami na tradycyjne dania. Autor, historyk gastronomii i kucharz, proponuje spojrzeć na 10 włoskich potraw z nowej, a zarazem historycznej perspektywy, przypominając, że receptury na nie wciąż ewoluują, a legendy, które narosły wokół niektórych, bardzo często rozmijają się z prawdą. Gastropuryzm staje się tym samym synonimem pewnego niedouczenia.
Nie zgadzam się z opiniami, że Historia makaronu w dziesięciu daniach jest lekką pozycją dla każdego – spotkanie z Cesarim wymaga pewnego kulinarnego obycia i przynajmniej podstawowej wiedzy o historii włoskiej kuchni. Każdego miłośnika włoskich smaków zachęcam jednak do lektury. Przy okazji warto uczynić rachunek sumienia – czy i nam nie zdarzyło się być gastropurystami? Po ukazaniu się tej publikacji będzie to dla italofili coś naprawdę wstydliwego.
Luca Cesari, Historia makaronu w dziesięciu daniach. Od tortellini do carbonary, tłumaczył Mateusz Kłodecki, Znak, Kraków 2022
Kto kiedykolwiek odwiedził Sycylię, ten z pewnością zobaczył i poczuł wyspę tętniąca życiem, kolorową, pulsującą, pełną kontrastów i sprzeczności, a jednocześnie doskonale spójną. Wyspę niezwykle bogatą w tradycje, obfitującą w jedyne w swoim rodzaju zwyczaje – także te towarzyszące narzeczeństwu, małżeństwu oraz celebracjom ślubnym. Do zwyczajów takich należała ucieczka z miłości, czyli fuitina – po włosku fuga d’amore. Chociaż termin pochodzi z dialektu sycylijskiego (od słowa fuiri, po włosku fuggire – uciekać), sam zwyczaj był znany i praktykowany także w innych regionach południowych Włoch.
Fuitina, znana na Sycylii już w XIX wieku, to ucieczka narzeczonych, rodzaj romantycznego protestu dwojga młodych, zakochanych w sobie ludzi wobec rodzin, które nie akceptowały ich związku i pragnienia zawarcia małżeństwa. W czasach tych powszechnym zjawiskiem były małżeństwa aranżowane – o losie przyszłych małżonków decydowali ich ojcowie i matki, kierując się raczej mało romantycznymi kryteriami. Prawdziwa miłość nie stanowiła wystarczającego powodu do zawarcia małżeństwa, a tym bardziej do otrzymania błogosławieństwa rodziców. Ich wybory nie zawsze uszczęśliwiały przyszłych państwa młodych – i tak zrodził się zwyczaj „ucieczki z miłości”. Bywało, że w przedsięwzięciu pomagali zakochanym członkowie rodzin, przedkładający wartość uczucia ponad skostniałe normy obyczajowe. Jeśli nieobecność kochanków poza domem trwała wystarczająco długo (różne źródła mówią o 3 lub nawet 6 dniach), wówczas związek uznawano za skonsumowany – co zresztą wcale nie musiało być prawdą. Rodzinom, zgodnie z tradycją, nie pozostawało nic innego, jak zaakceptowanie małżeństwa pary uciekinierów.
Według współczesnych definicji, fuitina to jednak nie tylko ucieczka narzeczonych w celu wymuszenia na rodzinach zgody na małżeństwo, ale też pretekst do organizacji szybkiego ślubu bez konieczności ponoszenia kosztów organizacji uroczystości. Stanowiła więc nie tylko ratunek dla zakochanych, których rodziny nie akceptowały ich związku; często była także finansowym wyjściem awaryjnym dla rodzin wielodzietnych. W XIX i na początku XX wieku nie należały one do rzadkości; jednocześnie obowiązywała zasada, wedle której w pierwszej kolejności wydawano za mąż córki (od najstarszej do najmłodszej), a dopiero później aranżowano małżeństwa męskich potomków. Do obowiązków rodziny panny młodej należało zapewnienie jej posagu, tzw. corredo, którego skompletowanie było dość kosztowne. Nietrudno sobie wyobrazić, że dla rodziców wielu córek zamążpójście czwartej, piątej, a może i kolejnej latorośli mogło przewyższać ich możliwości finansowe. W takich sytuacjach bywało, że ucieczka była aranżowana, a rodzice przyszłych małżonków nie tylko doskonale o niej wiedzieli, ale także pomagali ją zorganizować, zachowując jednocześnie wszelkie pozory. W ten sposób usprawiedliwiona stawała się szybka organizacja ślubu, bez długich (i kosztownych) przygotowań.
Franca Viola
Na tej romantyczno-praktycznej historii fuitiny cieniem kładą się kwestie związane z trudną pozycją kobiety we włoskim społeczeństwie oraz z kontrowersyjnym włoskim prawodawstwem, regulującym sytuację kobiet praktycznie do końca XX wieku. Bywało bowiem, że fuga d’amore nie miała nic wspólnego z romantyczną ucieczką za obopólną zgodą – wykorzystywano ją jako pretekst dla porwań i przemocy seksualnej. Zgodnie z ówczesnym włoskim prawem i obyczajem, kobieta, która padła ofiarą takiej przemocy, stawała się „zhańbiona” (svergognata). Jedyną drogą do zmycia owej „hańby”, a dla oprawcy – do zwolnienia się z odpowiedzialności karnej, było poślubienie ofiary. Takie małżeństwo nazywano wówczas naprawczym (matrimonio riparatore). Choć trudno w to uwierzyć, przepis zwalniający oprawcę z odpowiedzialności poprzez poślubienie ofiary został usunięty z włoskiego kodeksu karnego dopiero w 1981 roku.
W latach ‘60 XX wieku szerokim echem odbiła się we Włoszech sprawa niejakiej Franki Violi urodzonej w Alcamo. Dziewczyna, wówczas siedemnastoletnia, została porwana przez swojego ex-narzeczonego, Filippa Melodię, a następnie padła ofiarą przemocy seksualnej. Jako pierwsza kobieta w historii Włoch odmówiła zawarcia małżeństwa naprawczego. Melodia, który początkowo zasłaniał się rzekomą fuitiną, został skazany na karę więzienia. Historia nastolatki z Alcamo przyczyniła się zmiany pozycji kobiety we włoskiej świadomości społecznej, a publiczną aprobatę dla odwagi Violi wyraził nawet ówczesny papież Paweł VI oraz prezydent Włoch Giuseppe Saragat.
Na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu lat fuitina funkcjonowała także jako dość często eksploatowany motyw w kulturze. Pojawiła się m.in. w filmie Sedotta e abbandonata („Uwiedziona i porzucona”) w reżyserii Pietro Germiego z 1964 roku czy, bardziej współcześnie, w filmie dokumentalnym Fuitina – fuga d’amore (reż. Vito Trecarichi, Salvo Spoto) z 2015 roku. Jako akt walki o prawdziwą miłość rodem z Romea i Julii odeszła jednak do lamusa. Jawi się jako relikt przeszłości nieprzystający do współczesnych czasów, w których młodzi ludzie mają dowolność w sprawach uczuciowych i swobodę decydowania o swojej przyszłości. Jeśli natrafiają oni na przeszkody, to zwykle zupełnie innego rodzaju, niż przymus małżeństwa z niekochaną osobą.
Egiptolodzy doskonale wiedzą, że cywilizacja dawnego państwa nad Nilem jest tak bogata i złożona, że nieustannie przynosi nowe odkrycia i niespodzianki. Większości z nas wydaje się jednak, że zna najważniejsze jej elementy: hieroglify, mumie, piramidy… Co mogłoby zaskoczyć nawet nieźle zorientowanych miłośników starożytnego Egiptu? Sprawdzamy, korzystając z książki Charlotte Booth Jak przeżyć w starożytnym Egipcie. Oto 3 przykładowe ciekawostki, które nas zafascynowały. Gwarantujemy, że w książce znajdziecie ich dużo więcej!
Jak przeżyć w starożytnym Egipcie Charlotte Booth to książka opublikowana przez Wydawnictwo Poznańskie. “Lente” jest patronem medialnym tego nietypowego przewodnika
Święta… sałata
Kuchnia egipska była bogata w warzywa, np. soczewicę, czosnek, pory, kapustę, ogórki i cebulę. Tę ostatnią pogryzano często jako przekąskę, a także uważano za afrodyzjak. Jedzono też rośliny bardziej dla nas zaskakujące, jak np. pędy lotosu, owoce lilii wodnych oraz pieczone łodygi papirusu. Jednak jednym z najważniejszych warzyw w Kemet, zarówno z punktu widzenia ikonografii, jak i diety, była sałata, uważana za świętą. Łączono ją bowiem z bogiem płodności i rolnictwa, Amonem-Minem. Długie liście miejscowej odmiany sałaty oraz biały sok, który wypływa z łodygi po jej nacięciu, kojarzono z członkiem oraz spermą, wierząc, że wpływa pozytywnie na zdolności rozrodcze. O tym, jak zabezpieczano się przed niechcianą ciążą, przeczytasz natomiast tutaj.
Fryzjerka czy akuszerka?
Dzieci w starożytnym Egipcie karmiono piersią przez mniej więcej 3 lata. Kobiece mleko to najczystszy pokarm; wszystkie inne potrawy mogły być zanieczyszczone piaskiem z pustyni. Posada mamki stanowiła więc zajęcie prawie doskonałe – kobiety te miały pewność, że będą dobrze odżywiane i że pracodawca będzie o nie dbał, bo w ten sposób zabezpiecza zdrowie swoich dzieci. O pracę nie musiały się martwić także akuszerki – zwykle we wsi mieszkała przynajmniej jedna specjalistka od porodów, która nie narzekała na brak zajęcia. Co ciekawe, musiała ona nie tylko znać się na parciu, rozwarciu czy przecinaniu pępowiny, ale także… umieć przygotować fryzurę rodzącej.
Jak pisze Charlotte Booth, możecie zastanawiać się, jakie, u licha, znaczenie ma w tych okolicznościach fryzura, ale w istocie jest ważnym elementem magii sympatycznej związanej z porodem. Włosy należy związać najciaśniej, jak się da, układając je w małe loki, które następnie powoli się rozpuszcza, pomagając wydać na świat dziecko w najlepszym po temu momencie. Włosy nie mogą być zbyt luźne, bo dziecko może wyjść za szybko i znaleźć się w niebezpieczeństwie. O tym, czy poród przebiegł prawidłowo, świadczył szereg znaków, w tym także pierwszy okrzyk maleństwa. Jeśli brzmiał on ni, wówczas dziecko miało szanse przeżyć; jeśli mebi – należało liczyć się z jego rychłą śmiercią.
Piasek i mumia w salonie
Badania mumii wykazują, że Egipcjanie cierpieli na liczne choroby: nowotwory, arteriosklerozę, artretyzm, malarię, gruźlicę i dolegliwości powodowane przez rozmaite pasożyty. Kró lRamzes V z XX dynastii chorował na ospę – na jego twarzy wciąż widoczne są ślady krost; faraon Siptah z XIX dynastii cierpiał na polio, gdyż jedna noga mumii jest krótsza i uschnięta. Przeciętna długość życia w Egipcie wynosiła od 32 do 35 lat, i to bez uwzględniania śmiertelności niemowląt; człowiek, który przekroczył czterdziestkę, uchodził za szczęśliwca obdarzonego szczególną łaską bogów. Bez względu na długość życia, mieszkając w Kemet, trzeba było przyzwyczaić się do rozmaitych dolegliwości typowych dla tej szerokości geograficznej – jak chociażby bóle zębów powodowane obecnością piasku w potrawach, co prowadziło do nadmiernego ścierania szkliwa. Wielu Egipcjan cierpiało także na pylicę – chorobę charakteryzującą się występowaniem przewlekłego zapalenia oskrzeli oraz rozedmy płuc. Może ona prowadzić do niewydolności krążenia. Najczęściej spotykana była pośród kamieniarzy i rzemieślników grobowych, którzy spędzali całe dnie w zamkniętych i zakurzonych przestrzeniach. Lekarstwem, które miało pomóc przy płytkim oddechu i męczącym kaszlu, była mieszanina miodu, śmietany, karobu i pestek daktylowych. Miksturę podgrzewało się, a następnie wdychało jej opary. Czy pomagała? Nie wiadomo. Z całą pewnością wiele chorujących umierało. Przy okazji warto dodać, że pogrzeb w starożytnym Egipcie wyglądał dość różnie, zależnie od zamożności i pozycji społecznej rodziny. Niektóre z nich otwierały rodzinne grobowce co dwa, trzy lata i umieszczały tam kilka ciał za jednym razem. W takich rodzinach zmumifikowane szczątki trzymało się w domu, do czasu przeprowadzenia pogrzebu.
Charlotte Booth, Jak przeżyć w starożytnym Egipcie, tłumaczył Maciej Miłkowski, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 2022
Publikacja Charlotte Booth Jak przeżyć w starożytnym Egipcie jest w naszej opinii skierowana do młodego czytelnika bądź osób, które w lekki i przyjemny sposób chcą dowiedzieć się, jak wyglądało życie codzienne przez tysiącami lat. Oczekuj miłej rozrywki, która jednocześnie uczy i rozwija! Magazyn “Lente” jest patronem medialnym książki. Swój egzemplarz zamówisz tutaj.
Siedzę na krawężniku na via Alessandro Paternostro w Palermo. Tłuszcz spływa mi po brodzie. Jem panino con la milza, czyli miękką bułkę wypełnioną gotowanymi, a następnie smażonymi kawałkami cielęcej śledziony i płuc. Potem czas na panelle – smażone placki z mąki z ciecierzycy. Najlepiej smakują w domu, przygotowane przez moją lepszą połowę, ale nie pogardzę także tymi z Antica Focacceria San Francesco – miejsca, obok którego właśnie siedzę. Lokal ten otworzył w roku 1834 Antonino Alaimo; od tej pory, nieprzerwanie, będzie to ulubione miejsce wielu palermian. Znajoma Sycylijka o imieniu Chiara, która siedzi ze mną na wspomnianym krawężniku i której tłuszcz po brodzie spływa tak samo jak wtedy, gdy przychodziła tutaj z rodzicami w dzieciństwie, oprócz wyśmienitych obiadów pamięta coś jeszcze. Przy Antica Focacceria San Francesco zawsze stał radiowóz, a obok kręcili się uzbrojeni karabinierzy.
Organizację Comitato Addiopizzo założyła w 2004 roku w Palermo grupa młodych ludzi. Łączyło ich hasło: „Społeczeństwo, które płaci pizzo, jest społeczeństwem bez godności”. Pizzo to opłata za tak zwaną „ochronę”, którą na sycylijskich przedsiębiorcach wymuszali lokalni mafiosi. Dziś Addiopizzo zrzesza setki przedsiębiorców na całej wyspie; wszyscy otwarcie sprzeciwiają się płaceniu haraczu. Jednym z pierwszych, na początku obecnego wieku, był Vincenzo Conticello, ówczesny właściciel Antica Focacceria San Francesco. Mafiosi regularnie stołowali się w jego restauracji; w 2005 roku pojawili się nagle nie po to, by zjeść, lecz by złożyć propozycję – nie do odrzucenia. A jednak Vincenzo propozycję nie do odrzucenia zdecydowanie odrzucił; następnie skontaktował się z policją i złożył zawiadomienie. Odtąd karabinierzy będą ochraniać Vincenza i jego focaccerię.
Mafia jest zjawiskiem ludzkim; jak wszystkie ludzkie zjawiska, miała początek i będzie miała koniec
Kilka dni po krawężnikowej biesiadzie przyjaciel odwozi mnie na lotnisko, wybierając trasę wzdłuż wybrzeża, autostradą A29. W okolicy Capaci robi znak krzyża. 23 maja 1992 roku doszło tu do zamachu na życie Giovanniego Falcone; zginęła także jego żona i trzech ochroniarzy. Eksplozje materiałów wybuchowych umieszczonych pod autostradą przez sycylijskich mafiosów zarejestrowały lokalne centra sejsmologiczne. Śmierć Falcone – bezkompromisowego sędziego śledczego, który doprowadził do masowych aresztowań członków mafii – otworzyła nowy rozdział w historii wyspy. Na ulice wyszły tysiące Sycylijczyków, protestując przeciwko mafijnej przemocy i demonstrując solidarność z tragicznie zmarłym Falcone oraz jego antymafijnym sztabem. To dzięki nim doprowadzono do tzw. Maksiprocesu (Maxiprocesso), podczas którego kilkuset oskarżonych zostało skazanych za liczne przestępstwa związane z działalnością Cosa Nostry.
Niestety brutalność mafii nie ustała. Blisko dwa miesiące później, 19 lipca 1992 roku, w kolejnym zamachu zginął inny śledczy: Paolo Borsellino, jeden z najbliższych współpracowników Giovanniego. W eksplozji przed domem matki Borsellina zabito też jego 5 ochroniarzy. Sycylijskie dość! wybrzmiewało jednak coraz głośniej. W społeczeństwie rozpoczął się proces przemian, których nawet wszechmocna sycylijska mafia nie może zatrzymać.
Falcone powiedział kiedyś, że mafia jest zjawiskiem ludzkim; jak wszystkie ludzkie zjawiska, miała początek i będzie miała koniec. Dziś przy Antica Focacceria San Francesco nie ma już radiowozu; nie widać uzbrojonych karabinierów. Na pobliskim Piazza San Francesco D’Assisi nikt nie patrzy na nikogo podejrzliwie, a w witrynach setek lokali, zarówno tam, jak i w całym Palermo, widnieje naklejka z napisem Addio Pizzo. Walka z grupami mafijnymi wciąż trwa, a Giovanni Falcone żyje, zawsze obecny w sycylijskiej świadomości. Dzięki jego obecności Sycylijczycy pozostają czujni.
Prezentowany tutaj esej fotograficzny jest próbą opowieści o życiu codziennym Sycylijczyków – ludzi pięknych, silnych i cierpliwych. Jak Sandro, którego miałem przyjemność portretować. Nie poruszył się nawet wówczas, gdy natrętna mucha spacerowała po jego twarzy.
Złociste, wyjątkowo lepkie i pyszne wspomnienie z dzieciństwa: gorące mleko z kroplą miodu, domowe ciasteczka z jego dodatkiem, miód na kromce chleba lub po prostu ze smakiem zajadany łyżeczką prosto ze słoika. Wielu z nas podzielało zapewne „miodowe uzależnienie” Kubusia Puchatka. A nieco później – kosmetyczne, zdrowotne i kulinarne odkrycie na nowo w dorosłości. Miód dodaje energii, uodparnia, odmładza, wprowadza w błogostan i jak niewiele produktów współczesnego świata zamiast oddalać, przeciwnie – zdecydowanie przybliża nas do natury: do kwiatów, nektaru oraz pracowitych pszczół. Owadów, które już od starożytnych czasów otaczane były prawdziwym kultem.
Starsze niż człowiek
Historia pszczół jest o wiele dłuższa od dziejów człowieka na ziemi, sięga bowiem prawie 40 milionów lat. Od zawsze budziły podziw i szacunek: są silne, pożyteczne i świetnie zorganizowane, potrafią harmonijnie pracować na rzecz ogółu pod bacznym okiem zarządzającej całością królowej. Ich bolesne użądlenia, dzięki którym skutecznie bronią się w sytuacji zagrożenia, bywają groźne dla człowieka, ale agresja nie jest ich naturą. Dla naszych przodków stały się przykładem boskiej inspiracji, mocy twórczej i niedoścignionej doskonałości.
Sięgający około 10 tysięcy lat wstecz, pierwszy wizualny przekaz pokazujący obecność miodu w życiu człowieka można zobaczyć na mezolitycznym malowidle ściennym, odnalezionym w hiszpańskich jaskiniach Araña pod Walencją. Przedstawia ono kobietę z wiadrem, drabiną i linami, zbierającą miód oraz plastry wosku z położonego wysoko w szczelinie skalnej dzikiego gniazda pszczół. Dawnym ludziom pomagały być może hałaśliwe ptaki o wdzięcznej nazwie miodowody, żywiące się pszczołami, ich larwami oraz woskiem, jednak same niepotrafiące dostać się do wnętrza ula. Dwie rzeczy nie ulegają wątpliwości: przedstawiona na malowidle kobieta nie mogła być pierwszą istotą ludzką, którą radowały walory smakowe i lecznicze pszczelego pokarmu, ponieważ najstarsze ślady miodu malowniczo zatopionego w bursztynie liczą ponad 30 milionów lat. Ponadto już w epoce kamienia łupanego człowiek na tyle cenił odżywcze wartości miodu, że ryzykował własnym zdrowiem (pszczoły), a nawet życiem (niedźwiedzie!), aby zdobyć ten niewątpliwy rarytas. Stopniowo dzikie owady zaczęto oswajać, a do ich hodowli przystosowywać odpowiednią, jak byśmy dziś powiedzieli, infrastrukturę: wydrążone kłody drzewa, gliniane naczynia czy plecione koszyki. Spożywano nie tylko miód, lecz także pyłek kwiatowy, larwy i całą zawartość plastrów, stanowiącą wysokowartościowy pokarm białkowy.
Egipt: ofiara
Chyba nikt nie darzył pszczół tak wyjątkowym oddaniem i uwielbieniem, jak starożytni Egipcjanie. Owady te uważane były za istoty solarne, wywodzące się ze sfer nieba, od istot boskich, ze świata nadprzyrodzonego. Symbolizowały łzy boga słońca Re; wierzono również, że są przewodnikami zmarłych na drodze do zaświatów, umieszczano je więc w świątyniach Ozyrysa, władcy świata podziemnego. Z czasem wizerunek pszczoły stał się godłem państwa i atrybutem faraonów, zaś każdemu kolejnemu władcy nadawano zaszczytny tytuł Księcia Pszczół.
Kult pszczół związany był z wartością miodu, uważanego za „złoty dar boży”. W czasach Ramzesa II miód z powodzeniem funkcjonował jako forma zapłaty; pomagał w balsamowaniu zwłok, a także towarzyszył faraonom w grobowcach, skąd zabierali je w podróż w zaświaty. Starożytni Egipcjanie czynili również pierwsze próby udomowienia dzikich owadów: na hieroglifach znalezionych w Świątyni Słońca w Heliopolis (dziś dzielnica w północno-wschodniej części Kairu) widzimy, że już 2,5 tysiąca lat p.n.e. hodowali pszczoły w ulach, chociaż nadal wyżej ceniono miód pozyskiwany od dzikich pszczół leśnych. Miód stosowano jako słodzik, dodawano do różnych potraw, zaś przede wszystkim składano w ofierze bogom. Ramzes III przekazał podobno 21.000 słoików dla boga Nilu, zaś trunek warzony z miodu, wody, słodu i drożdży przeznaczano dla świętych krokodyli w Fajum. Egipcjanie odkryli również lecznicze właściwości miodu, stosując go do leczenia ran, przeciw dolegliwościom oczu, rozstrojowi żołądka oraz jako środek moczopędny i wzmacniający.
Izrael: prawda
W Egipcie miód ceniono tak wysoko, że obawiano się jego ewentualnego braku. Z tego względu sprowadzano go zapewne także z ziem dzisiejszego Izraela, biblijnej krainy „mlekiem i miodem płynącej”. Dawniej uważano, że miód opisywany w Biblii to raczej słodki syrop z fig lub daktyli, jednak to tu, w moszawie Rechow, archeolodzy odkryli najstarsze na świecie ule – pochodzące z X wieku p.n.e., wykonane ze słomy i gliny, o wydajności szacowanej na 500 kg miodu rocznie. Dla Żydów miód i mleko były podstawowym pokarmem, symbolem dobrobytu, słodyczy, ale przede wszystkim upragnionej ziemi obiecanej. Według niektórych – i niepewnych – interpretacji Biblii (patrz np.: www.abarim-publications.com) miód łączy się ze słowem Bożym: pszczoła to po hebrajsku dvora, zaś dabar oznacza ‘mówić’. Stąd wzięło się także biblijne imię Debora (‘pszczoła’ lub ‘głosząca słowo Boże’). Wytwarzany przez pszczoły miód miał być jak słowo Boże: czystą prawdą, ponieważ nie wymagał żadnych ludzkich zabiegów ani przeróbek.
Słynny minojski naszyjnik z pszczołami odkryty w ruinach pałacu króllewskiego w Malii, XVIII w. p.n.e. (Muzeum Archeologiczne w Heraklionie), fot. Cayambe / Wikimedia, CC BY-SA 4.0
Grecja: godność
Pszczoły i ich dzieło stanowiły również źródło inspiracji dla greckich filozofów, pisarzy i uczonych. Szczegółowo i z podziwem o organizacji ich pracy pisał Arystoteles w Historia animalium, sugerując nawet pszczele dzieworództwo. Na długo przed Stagirytą zachwycał się nimi Pitagoras, przekonując, że swoją długowieczność zawdzięcza diecie bogatej w miód, a sam Homer chwalił sobie podobno częste spożywanie miodu pitnego. W trzecim wieku pierwszego tysiąclecia za symbol mądrości uznali miód neoplatończycy – wierzyli, że można doznać oświecenia (określanego przez nich jako stan primum ens Melissa – Duch Pszczeli) dzięki pracy i doświadczeniom, zbieranym niczym nektar z kwiatów. Motyw miodowej słodyczy utożsamianej ze zdrowiem lub miłością przewija się przez greckie mity: Zeus był w dzieciństwie karmiony miodem, a Eros, przed wycelowaniem swojej strzały w żądnego miłości młodzieńca, maczał ją w miodzie, tak, aby miłość, którą ześle, była słodka. Wspomnianemu już Arystotelesowi przypisuje się jakże trafny i do dziś używany aforyzm: Choć miłość jest jak pszczoła, która żądli, to przecież jakże wiele daje ona miodu.
Grecy, podobnie jak ludy Bliskiego Wschodu, używali miodu jako daru dla bogów, a miodowe ciasta wkładano do grobów jako swoistą „łapówkę” dla strażnika zaświatów Cerbera. Miodem słodzono wino i doprawiano kykeon – polewkę z jęczmiennych krup, tartego sera, wina i ziół, podawaną w czasie sympozjonu w celu podtrzymania trzeźwości. Przede wszystkim jednak Grecy stosowali miód jako lekarstwo. Hipokrates, prekursor medycyny, zalecał miód w gorączce, w celu odwodnienia i odtrucia, do kojenia ran, jako środek dietetyczny i kosmetyczny, a jego uczniowie znali ponad 300 przepisów z zastosowaniem miodu.
Słodka długowieczność
Miód powstaje w niezwykle wydajnej fabryce, a zarazem pszczelim domu, jakim jest ul. Królowa jest zazwyczaj tylko jedna, a jej zadaniem jest wyłącznie składanie jajeczek, czyli dawanie początku kolejnym pokoleniom pszczół. Występują też trutnie – samce, których rola ogranicza się do zapładniania młodych królowych. Większość roju – nawet do 30 tysięcy – stanowią jednak robotnice, które w poszukiwaniu nektaru potrafią pokonać odległość 10 km. Zebrany nektar umieszczają w plastrze miodu, a następnie poruszają skrzydłami, wytwarzając w ulu prąd powietrza, który ułatwia jego wysuszenie.
Miody nektarowe mają przeważnie jasny kolor (od białego poprzez kremowy i żółty po jasnobursztynowy), płynną konsystencję i intensywny, słodki smak, natomiast pochodzące z drzew miody spadziowe charakteryzują się barwami od jasnooliwkowej do ciemnobrunatnej, łagodniejszym i mniej słodkim, za to bardziej korzennym smakiem i aromatem. Konsystencja dojrzałego miodu przybiera postać gęstego syropu, który z czasem ulega krystalizacji, nie zmieniając jednak ani swojego składu, ani właściwości odżywczych. To jeszcze jedna z mnóstwa zalet złotego płynu: jest dosłownie długowieczny, więc może latami stać na półce w spiżarni bez uszczerbku na walorach leczniczych i smakowych. Dowodem niech będzie najstarszy, liczący 5500 lat miód, odnaleziony kilka lat temu w dzbanku w czasie wykopalisk w Gruzji – wciąż nadawał się do jedzenia!
Starożytna rzymska pasieka na Malcie, fot. Frank Vincentz / Wikimedia, CC BY-SA 3.0
Lecznicza moc natury
Od momentu, kiedy człowiek po raz pierwszy raczył się miodem, spostrzegł, że dostarcza on mnóstwo energii, zapewniając siłę, witalność oraz dobry humor. Nie bez kozery do dziś używamy wyrażenia “miesiąc miodowy” – młodym parom zaraz po ślubie zalecano dietę bogatą w ten drogocenny składnik, m.in. po to, by począć zdrowe i dorodne dzieci. Starożytni uważali miód za swoiste panaceum, zaś wyniki nowoczesnych badań potwierdzają jego ze wszech miar pozytywne działanie: przeciwutleniające, immunoregulujące i antybiotyczne. Warto stosować go we wszystkich chorobach infekcyjnych (jak angina czy grypa) oraz podczas leczenia farmaceutykami, ale także codziennie – pomaga uzupełnić brakujące składniki w organizmie oraz poprawić kondycję fizyczną i psychiczną. Przyjmuje się, że dzienna dawka to czubata łyżeczka, a więc około 20 gramów, którą możemy zwiększyć nawet do 100 gramów w okresie choroby lub rekonwalescencji.
Głównym składnikiem miodu jest fruktoza (39%) – cukier owocowy. Reszta natomiast to istna skarbnica witamin i mikroelementów: w miodzie znajdziemy m.in. takie pierwiastki jak potas, żelazo, magnez, wapń czy fosfor, a także białka, składniki mineralne, enzymy i witaminy, zwłaszcza z grupy B. Wszystko to sprawia, że miód jest doskonałym materiałem budulcowym i energetycznym dla ludzkiego organizmu. Glukoza i fruktoza wzmacniają kondycję, przeciwdziałają spadkowi wydajności pracy i usprawniają procesy myślowe, dlatego miodowa kuracja zalecana jest zarówno wyczynowym sportowcom i osobom ciężko pracującym fizycznie (źródło szybkiej energii), jak i tym przemęczonym pracą umysłową, zestresowanym czy apatycznym. Miód działa również antybakteryjnie oraz detoksykacyjnie, zmniejszając trujące działanie używek: kawy, tytoniu i alkoholu; działa osłonowo na wątrobę i aktywuje wydzielanie żółci, przyspieszając trawienie, wspomaga układ krwionośny i obniża ciśnienie krwi. Jedyny minus dotyczy wysokiej kaloryczności tego smakołyku: 100 gramów zawiera aż 330 kalorii.
Ulubiony kosmetyk Kleopatry
Odmładzające, wygładzające i nawilżające działanie miodu odkryto już 3 tysiące lat p.n.e. w Egipcie – kraju uważanym za kolebkę kosmetyki. To właśnie starożytni Egipcjanie zapoczątkowali dodawanie miodu do kąpieli, maseczek i balsamów, aby nawilżyć wysuszoną skórę oraz nadać jej promiennego, złocistego koloru. Ostatnia królowa hellenistycznego Egiptu, Kleopatra, prawdopodobnie rzeczywiście stosowała legendarne już kąpiele w oślim mleku i miodzie, zaś żona cesarza Nerona, piękna Poppea, używała mieszaniny mleka i miodu w formie okładów utrzymujących młody wygląd jej twarzy. W czasach nowożytnych miód stał się popularnym składnikiem w masowej produkcji kosmetycznej, stosowanym tym chętniej, im więcej pozytywnych faktów na jego temat odkrywano.
Jako naturalny antybiotyk miód działa na skórę przeciwbakteryjne i przeciwgrzybiczne, przyspieszając gojenie i łagodząc podrażnienia. Ponadto jest doskonałym środkiem nawilżającym, ujędrniającym i odżywiającym skórę. Usuwa martwe komórki naskórka i działa oczyszczająco, dlatego stał się składnikiem kremów, pomadek, balsamów do ciała, peelingów, mydeł, a także środków zwalczających cellulit, ponieważ wzmacnia naczynia krwionośne. Ponadto miód wygładza, odbudowuje i lekko rozjaśnia matowe włosy, więc dodawany jest też do wielu szamponów i odżywek.
Bliskowschodni przysmak: baklawa
MIODY ŚRÓDZIEMNOMORSKIE
Mieszkańcy Śródziemnomorza od wielu tysiącleci nie wyobrażają sobie życia bez miodu. Jest on przede wszystkim nieodłącznym składnikiem wyjątkowo słodkich południowoeuropejskich i bliskowschodnich deserów. W Turcji, Grecji, na Bałkanach i w północnej Afryce pałaszuje się rozmaite odmiany baklavy: połączenie cieniutkich warstw ciasta filo z mieszanką migdałów, orzechów, cynamonu, goździków i miodu, udekorowane pistacjami. Podobną przekąską, tyle że typowo hiszpańską, jest turrón – batonik nugatowy, zrobiony z migdałów, cukru i miodu, obowiązkowy nie tylko na bożonarodzeniowym stole. Miodu, symbolu słodkiego, a więc pomyślnego nowego roku, nie może zabraknąć również w czasie święta Rosz ha-Szana, żydowskiego Nowego Roku – nasączone jest nim mnóstwo potraw, w tym miodowo-orzechowe ciasto, figi i daktyle. Miodowym ciastkiem slilou Marokańczycy świętują koniec postu – to bardzo słodki wypiek, składający się ze smażonej mąki, drobno posiekanych migdałów, ziaren sezamu, miodu, masła i pokaźnej ilości cynamonu. Także inne marokańskie desery są w dużej mierze połączeniem smaków miodowo-orzechowo-waniliowych, doprawianych odpowiednio ilością kardamonu i imbiru. W śródziemnomorskich krajach popularne są słodkie śniadania, do których miód pasuje idealnie – wspomnijmy chociażby gęsty grecki jogurt wymieszany z miodem i orzechami, marokańskie naleśniki z masłem i miodem (baghrir), algierskie racuszki smażone na głębokim oleju z dodatkiem migdałów (messelmen) oraz najprostsze włoskie sucharki posmarowane miodem i chrupane do kawy.
Grecja – miód tymiankowy i pomarańczowy
Pszczelarstwo dotarło do Grecji przez Kretę, kolebkę cywilizacji helleńskiej, a także wyspę intensywnie pachnącą aromatycznymi ziołami – od szałwii i oregano po tymianek. Nie dziwi zatem, że właśnie tu produkuje się najlepszy na świecie miód tymiankowy: o głębokim aromacie, wyrazistym smaku i ciemnobursztynowym kolorze. Jego dobroczynne właściwości z pewnością docenią osoby, które zmagają się z chorobami układu oddechowego: zapaleniem gardła, oskrzeli i płuc, a także z grypą, anginą, kaszlem czy zwykłym przeziębieniem. Typowo śródziemnomorskim miodem jest również miód pomarańczowy – odrobina słońca zamknięta w słoiku, pachnąca kwiatami pomarańczy, które w Grecji kwitną przez cały rok. Ma łagodny smak, jasnoherbacianą barwę, jest dość gęsty, ale mimo to lejący. Działa uspokajająco i ułatwia zasypianie.
Hiszpania – miód rozmarynowy
Wczesną wiosną podczas wielu słonecznych dni na rozległych hiszpańskich płaskowyżach kwitną niebieskie krzewy rozmarynu, dając pszczołom pierwsze źródło pokarmu. Z nektaru aromatycznych kiści kwiatów pszczoły wytwarzają jasny specjał miodowy o charakterystycznym zapachu rozmarynu z nutą kamfory i łagodnym owocowym smaku. Polecany jest on w dolegliwościach dróg oddechowych, a także jako doskonały środek wzmacniający i regenerujący cały organizm np. po intensywnym wysiłku fizycznym.
Włochy – miód spadziowy
Miód spadziowy najczęściej pochodzi z Sycylii. Ma charakterystyczny zielonkawo-brunatny kolor, korzenny smak. Spośród wszystkich rodzajów miodu jest najmniej słodki. Walory smakowe rekompensuje jednak licznymi właściwościami leczniczymi: ma działanie antyseptyczne, przeciwzapalne, wykrztuśne i przeciwmiażdżycowe; dobroczynnie wpływa na serce, układ krwionośny i nerwowy.
Francja – miód lawendowy i kasztanowy
Lawenda to niewątpliwie symbol Prowansji, słynącej z rozległych pól pełnych drobniutkich, niebiesko-fioletowych lub purpurowych kwiatów. Znany jest nam znakomicie z wonnych bukietów, poduszeczek zapachowych czy mydełek o kojącym zapachu. Miłośników francuskich kwiatów powinien zatem zachwycić lawendowy miód o jasnokremowym lub żółtym zabarwieniu, delikatnym smaku i intensywnym aromacie lawendy. Dzięki dużej zawartości olejku eterycznego miód ten działa uspokajająco, relaksująco, a nawet nasennie.
Symbolem innego regionu Francji – łańcucha górskiego Sewennów – jest kasztan jadalny i produkowany tam miód kasztanowy o wyraziście słodko-gorzkim, ziołowym smaku, ciemno-bursztynowej barwie i fascynującym aromacie, przypominającym jesienne powietrze podczas wędrówki po górskim lesie. Wspomaga on leczenie anemii, poprawia krążenie krwi i metabolizm, działa wzmacniająco na organizm. Ciekawostką jest, że z pni drzewa kasztanowego budowano dawniej ule, które dziś można spotkać już tylko w sewennowych górach.
Turcja – najdroższy miód świata
Miód elficki („Elvish”) to ekskluzywny rarytas: kilogram kosztuje 5 tysięcy euro, więc aby nie odstraszyć potencjalnych klientów, sprzedawany jest w małych słoiczkach niczym luksusowy krem. Skąd ta cena? Miód elficki pozyskiwany jest z doliny Saricayir od pszczół żyjących w jaskini na głębokości 1800 metrów. Zrozumiałe jest zatem, że jest on trudno dostępny – pszczelarze potrzebują specjalistycznego sprzętu do wspinaczki oraz wiedzy i doświadczenia, aby podjąć się miodobrania. Producenci przekonują jednak, iż miód elficki jest bogaty w składniki odżywcze i minerały pochodzące ze ścian jaskini, a jego walory smakowe są nie do przecenienia.
Izrael – miód życia
Drugim w kolejności najdroższym miodem świata jest „LifeMel”, czyli Miód Życia, wytwarzany w Izraelu przez pszczoły żywione syropami zawierającymi unikatowe mieszanki ziół. Receptura „LifeMel” jest dziełem życia rosyjskiego lekarza, doktora Alexandra Goroshita, który pracował nad idealną mieszanką – zdrową, ale też smaczną – przez ponad 30 lat. Pszczoły poddane są rygorom specjalnej diety, w której znajdują się rośliny lecznicze i zioła, występujące w odległych od siebie zakątkach świata (jak pyłki jeżówki czy żeń-szeń), co sprawia, że w warunkach naturalnych ta wyjątkowa mieszanka nie mogłaby się pojawić. W smaku „Miód Życia” przypomina nowozelandzki miód z krzewu manuki, jego lecznicze działanie sięga jednak o wiele dalej: poprawia stan krwi i wzmacnia układ immunologiczny, wspomaga leczenie osłabionego organizmu podczas walki z ciężkimi chorobami, szczególnie nowotworowymi.
Strona korzysta z plików cookies w celach statystycznych, zgodnie z Polityką prywatności.