Oto recepta na hiszpańskie lato na talerzu! Najlepiej podawać je podczas seansu filmowego z Almeríą i Johnem Lennonem w rolach głównych. Słynny przepis Beatlesów Strawberry Fields Forever powstał właśnie w tym andaluzyjskim mieście, kiedy muzyk nagrywał film Jak wygrałem wojnę.
Gazpacho de fresas con queso de cabra
(truskawkowe gazpacho z kozim serem)
Składniki (porcja dla 2–3 osób):
½ kg truskawek
4 dojrzałe pomidory
1 mały ząbek czosnku (opcjonalnie)
1 średni ogórek (obrany)
1 kromka chleba (uprzednio namoczonego w wodzie, ale można też zrobić bez)
½ szklanki oliwy z oliwek najwyższej jakości z pierwszego tłoczenia
hiszpański ocet de Jerez, np. marki Aceites Cazorla S.C.A. (do smaku, ale możemy też użyć naszego polskiego z jabłek – najlepiej ekologicznego)
szczypta soli
zmielony różowy pieprz (opcjonalnie, ale bardzo pasuje)
Do dekoracji: świeży kozi ser starty grubo na tarce, posiekana bazylia lub mięta.
Ja uwielbiam też kolendrę. Dodatki zależą od waszych indywidualnych preferencji.
Truskawki myjemy i kroimy na połówki, kilka zostawiamy do dekoracji. Pomidory myjemy, sparzamy wrzątkiem i obieramy ze skórki. W blenderze miksujemy truskawki, pomidory, czosnek, ocet, oliwę, ogórek i namoczony chleb. Doprawiamy solą i pieprzem. Ważne, by całość była bardzo dobrze roztarta na gładką masę. Jeśli trzeba, przecieramy dodatkowo przez sitko. Podajemy w małych salaterkach posypane z wierzchu startym kozim serem, zieleniną i pokrojonymi w kostkę truskawkami.
Przepis pochodzi z książki Entre amigos. Hiszpański przepis na szczęście, która ukazała się nakładem wydawnictwa Pascal.
Wszystko zaczęło się w Andaluzji – to pewnik. Pewne jest również znaczenie słowa tapa – przykrywka, z kolei tapar oznacza “przykrywać”. Czy ma to coś wspólnego z jedzeniem? Otóż ma.
Wytłumaczenia trzeba szukać w legendzie (właściwie to jest ich kilka). Jedna z nich dotyczy przykrywki, ale nie byle jakiej, bo przygotowanej specjalnie dla króla. Oto ona. Alfons XIII na początku XX wieku podróżował przez południe Hiszpanii. W okolicach Kadyksu dopadło go zmęczenie, chciał też ugasić pragnienie, postanowił więc wstąpić do tawerny, gdzie zamówił szklankę wina. Kiedy barman mu ją niósł, niespodziewanie zawiał silny wiatr, więc żeby jego podmuch nie nasypał do królewskiego napoju piasku, mężczyzna przykrył szklankę plasterkiem szynki. Królowi bardzo się ten pomysł spodobał. Zamówił więc kolejną szklankę wina i do tego inną „przykrywkę”. Po jakimś czasie śladami króla poszedł cały kraj. Jak już wiecie, przykrywka to po hiszpańsku tapa – słowo to zaczęto więc utożsamiać z tymi małymi przekąskami.
Inna legenda także dotyczy króla, jednak tym razem Alfonsa X Mądrego, który panował w Hiszpanii w XIII wieku. Kiedy władca zachorował, lekarze zalecili mu picie niedużej ilości wina i spożywanie do niego niewielkiej ilości jedzenia. Gdy król wyzdrowiał, nakazał, by od tej pory w zajazdach podawano wino tylko w zestawie z taką niedużą przekąską. Miało to zapobiec upijaniu się przez podróżnych lub przez gońców służących w poczcie konnej, jak głosi jedna z wersji tej legendy. Pod wpływem alkoholu powodowali oni bowiem dużo wypadków oraz nie dostarczali przesyłek na czas. Zneutralizowanie skutków procentów jedzeniem miało temu zapobiegać. Nic dziwnego, że król zyskał przydomek Mądry.
Kolejna anegdota, podobna do powyższej, również przypisuje tapas królewskie pochodzenie, jednak w tym przypadku to Izabela i Ferdynand, czyli monarchowie katoliccy, zarządzili, by furmanom do napojów alkoholowych podawać talerzyk z zimnymi przekąskami. Musieli oni najpierw zjeść, by podnieść „przykrywkę” i napić się piwa lub wina. Jest też legenda, która głosi, że to mężczyźni, którzy na południu Hiszpanii przesiadywali w barach tapas, popijając piwo, wpadli na pomysł przykrywek z jedzenia. Dlaczego? Otóż denerwowały ich muchy wlatujące do szklanek. A że w Andaluzji jest ciepło, to i muchy latały tam często. Wymyślili więc talerzyki przykrywające szklanki z napojami. A talerzyk zawsze lepiej podać pełny niż pusty, prawda?
Mówi się również, że tapasy mają pochodzenie arabskie i że zwyczaj ten przypłynął do Hiszpanii z Maurami. Dlaczego? Otóż w krajach arabskich istnieje zwyczaj podawania różnych dań w małych porcjach.
Tekst pochodzi z książki Entre amigos. Hiszpański przepis na szczęście, która ukazała się nakładem wydawnictwa Pascal.
Mit Kleopatry jest nadal żywy, chociaż od jej śmierci minęło już ponad 2 000 lat. Świadczy o tym ciągła obecność tej postaci zarówno w klasycznej literaturze, malarstwie, filmie i muzyce, jak i w popkulturze; dowodem są również coraz to nowe publikacje jej poświęcone.
Mówiąc tutaj o micie, mam na myśli wspominanie czy przywoływanie historii i czynów postaci, która rzeczywiście istniała w danym czasie i miejscu, zniekształconych następnie przez legendę. Przedmiot mitu, którym jest tutaj Kleopatra, podlega wówczas procesowi niejakiej epicyzacji, czyli nadania każdemu jego gestowi charakteru czynu monumentalnego, wzniosłego, pamiętnego. Ostatnia grecka królowa Egiptu była więc przez wieki widziana nie jako uwodzicielka, ale jako prawdziwa modliszka; nie jako sprytny i przewidujący polityk, lecz jako demoniczna intrygantka, wciągająca rzymskich wodzów w swą niebezpieczną grę; nie jako kochająca życie, ale jako rozwiązła, lubieżna regina meretrix, wiodąca zbytkową egzystencję lub wręcz pławiąca się w niewyobrażalnym luksusie.
Większość biografii Kleopatry publikowanych przez wieki opiera się właśnie o jej mit. Jego zaczątku szukać należy oczywiście w propagandzie Oktawiana Augusta; następnie uzupełniali go poeci i pisarze, od Wergiliusza i Horacego, po Senekę, Plutarcha, Liwiusza, Swetoniusza, Tertuliana i wielu, wielu innych. W ostatnich dziesięcioleciach biografowie coraz częściej zaczęli się od mitu odżegnywać, z pasją godną neofity nie tyle rehabilitując, co nobilitując wszystkie poczynania królowej i przyczyniając się do narodzin nowej mitologii jej poświęconej, zupełnie niepomni faktu, że do analizy wydarzeń sprzed 2 000 lat nie należy stosować miar dzisiejszych.
Jako badaczka mitu Kleopatry, której poświęciłam kilka lat swojej pracy naukowej, nie spodziewałam się, że ważną lukę w szeregu publikacji na jej temat może choć po części uzupełnić niewielka książeczka stanowiąca drugie wydanie tekstu z roku 1939. Kleopatra Stanisława Witkowskiego, dziś już nieco zapomnianego polskiego badacza antyku i filologa klasycznego, po raz pierwszy ukazała się tuż przed wojną nakładem Towarzystwa Naukowego we Lwowie; dziś przypomina ją niezależne wydawnictwo Atryda. Licząca niewiele ponad 150 stron publikacja stanowi jedną z najlepszych biografii królowej, jakie miałam w ręku, właśnie dlatego, że nie powiela setek klisz, przed którymi nie udało się uciec nawet najbardziej poważanym autorom, i jednocześnie nie przyczynia się do powstawania nowych. Witkowski zachowuje krytycyzm w stosunku do antycznych źródeł, ale nie popada w przesadę, szukając w nich uchybień. W kilku zwięzłych rozdziałach opisuje historię Kleopatry i wielkich postaci, z którymi się zetknęła, dokonując zaskakująco trafnego wyboru przedstawianego materiału – opowieść czyta się jednym tchem, bez poczucia nadmiaru dat, nazwisk, opisów. Każde zdanie ma tu swoją wagę i znaczenie przy jednoczesnym zachowaniu lekkości narracji, a o to w biografii najsłynniejszej chyba kobiety świata naprawdę niełatwo.
Na początku lektury niewielkie utrudnienie stanowić może fakt, że książka napisana jest językiem niedzisiejszym, z zastosowaniem przedwojennej składni i interpunkcji. Już po kilku stronicach rytm opowiadania staje się jednak naszym rytmem, a nieliczne archaizmy, które czasem przyciągną naszą uwagę, zdają się jedynie dodawać uroku całej opowieści. Mój podziw i entuzjazm wzbudziło jednak przede wszystkim bogactwo ciekawych informacji, których nie znalazłam w wielu innych opracowaniach, a także na wskroś nowoczesne podejście autora do wielu kwestii. Tam, gdzie w badaniach pojawia się cień wątpliwości, zasięga on opinii specjalistów z różnych dziedzin, a następnie prezentuje rozmaite możliwe scenariusze. Czytelnik zostaje zachęcony do własnej analizy, do własnej refleksji, do szukania własnych wniosków. Zaproszenie do bycia aktywnym, nie zaś pasywnym odbiorcą opowieści o jednym z najniezwyklejszych momentów w dziejach świata jawi się zaś jak prawdziwy komplement.
Ogromnie cieszę się, że, po latach mojej przyjaźni z Kleopatrą, mogłam spędzić wieczór, po raz kolejny wspominając jej historię – tym razem dzięki książce, której wybuch II wojny światowej uniemożliwił zajęcie w polskim piśmiennictwie historycznym pozycji, na jaką zasługiwała. Dziś, po wielu latach, być może wreszcie uplasuje się ona tam, gdzie powinna.
UWAGA:
Specjalnie dla naszych Czytelników, na hasło LENTE, Wydawnictwo Atryda oferuje rabat 30% na zakup Kleopatry S. Witkowskiego. Na zakupy udajcie się tutaj.
Pierwsza wzmianka o espardenya, czyli bucie z płócienną cholewką i słomianą podeszwą, pojawia się w katalońskich manuskryptach w 1322 roku. Wiadomo jednak, że sandały z podeszwą wykonaną z trawy pojawiły się na terenie Półwyspu Iberyjskiego ponad 4 tysiące lat temu! O tym, jak wyglądał pierwowzór dzisiejszych espadryli, można przekonać się, odwiedzając muzeum archeologiczne w Granadzie, gdzie wystawiono najstarsze egzemplarze odnalezione w Cueva de los Murciélagos (Jaskini Nietoperzy). Obie wersje łączy nie tylko rodzaj podeszwy, ale również przeznaczenie – było to obuwie całoroczne, które chroniło stopy dawnych Hiszpanów nie tylko podczas śródziemnomorskiej kanikuły. Niektórzy łączą je również ze słowiańskimi łapciami, czyli dawnymi chodakami wyplatanymi techniką krzyżową z taśm łyka, najczęściej lipy, brzozy lub witek wierzbowych.
Obuwie warte korony królów
Choć dzisiaj znane są jako uniwersalne obuwie dla każdego, to dawniej espadryle uważane były za buty dla pirenejskiej biedoty i chłopstwa – noszono je zamiast droższych trzewików czy jedwabnych ciżemek, popularnych u wyższych warstw społecznych. Sama nazwa wywodzi się od taniego materiału, czyli od śródziemnomorskiej trawy esparto, pierwotnie służącej do wyplatania lin, którą z czasem zaczęto używać również do tworzenia podeszew obuwniczych. Pomimo prostoty konstrukcji, sam proces produkcyjny był niezwykle złożony. Każdy z elementów buta wykonywał inny rzemieślnik – jedni wyrabiali lniane cholewki, inni wtykali sznurowe podeszwy na specjalnie zaprojektowanych ławkach (zwanych banca alpargatero), a kolejni łączyli całość z materiałowymi pasami. Ta ciężka i żmudna praca z czasem stała się na tyle opłacalna, że zyskała szacunek samego króla Aragonii, który osobiście docenił lekkość i elastyczność butów z plecionego konopnego sznura i lnianej tkaniny.
Tradycyjna ręczna produkcja espadryli w Hiszpanii, fot. www.apairandasparediy.com / Flickr, CC BY 2.0
Do tańca czy do różańca?
Dzięki królowi espadryle zyskały większy rozgłos, przez co stały się obuwiem noszonym również przez pracowników kopalni i dostojników kościelnych. Tradycyjne modele wytwarzano z czarnego płótna, jednak z biegiem czasu pojawiły się bardziej różnorodne, regionalne wersje z tasiemkami z przodu, pomponami czy kontrastowymi wykończeniami. Te najefektowniejsze noszono podczas Sardany, narodowego tańca Katalończyków. Piękne wstążki, które owijały się wokół nóg, utrzymywały buty na swoim miejscu, dzięki czemu tancerze mogli skupić się wyłącznie na poprawnym wykonaniu skomplikowanych kroków.
Sardanę zwykło się tańczyć w espadrylach. Fot. Itto Ogami / Wikimedia, CC BY 3.0
Buty wysokiego ryzyka
W XIX wieku espadryle, oprócz funkcji praktycznej, spełniały również rolę symboliczną – świadczyły o regionalnej przynależności i tożsamości terytorialnej, co dostrzec można na słynnym zdjęciu przedstawiającym ojca baskijskiego nacjonalizmu, Sabina Aranę, siedzącego w wiezięniu za wsparcie kubańskiej rewolucji. Espadryle chroniły też stopy katalońskich piechurów podczas hiszpańskiej wojny domowej w latach 1936–39, choć w tym przypadku zadecydował czynnik ekonomiczny – stanowiły najtańsze obuwie, w jakie można było wyposażyć tak liczną grupę żołnierzy. Istotne jest także wydarzenie z czasów II wojny światowej, kiedy to Castañer, jedna z tradycyjnych manufaktur produkujących espadryle, została zajęta przez rząd generała Franco ze względu na wielką przydatność w działaniach wojennych. Sytuacja ta utrzymywała się do lat powojennych, kiedy espadryle wypłynęły na szerokie wody, zyskując tym samym status kultowy.
Nie tylko dla fashion victims
Pierwszy boom na espadryle nastąpił wkrótce po zakończeniu działań wojennych, kiedy pojawiły się nowe, międzynarodowe możliwości handlowe. Uruchomiono wówczas pierwsze skromne manufaktury, które z czasem przeobraziły się w profesjonalne, wyspecjalizowane fabryki obuwnicze. Kolebką biznesową stało się francuskie miasto Mauléon w Pirenejach Atlantyckich, w którym młode dziewczyny zwane hirondelles wyrabiały ręcznie ogromne liczby par espadryli, przeznaczonych zarówno na rynek lokalny, jak eksportowy. Pierwszy ważny sklep z tym obuwiem, istniejący zresztą do dziś, otwarto zaś w Barcelonie pod nazwą La Manual Alpargatera. Tamtejsze modele szybko przyjęły się w całej Europie, stając się, wraz z bluzką marynarską w paski, niezbędnym wyposażeniem modnej wakacyjnej walizki. Ich elastyczną podeszwę i lekkość docenił m.in. książę Walii, Edward VIII, który nie rozstawał się z nimi podczas pobytu na Lazurowym Wybrzeżu. W późniejszych latach można je było dostrzec na stopach legendarnych hiszpańskich artystów, Pabla Picassa oraz Salvadora Dalego, który, pragnąc podkreślić swoje katalońskie dziedzictwo i ekscentryczną osobowość, łączył je z grubymi czerwonymi skarpetami. W połowie lat 60. espadryle stały się wyróżnikiem hippisów, którzy widzieli w nich symbol powrotu do natury i świadomego, ekologicznego życia. Już wkrótce jednak i ta symbolika została wywrócona do góry nogami przez młodego Francuza, genialne dziecko świata mody.
Salvador Dalí i jego espadryle
Z impetem na salony
Tym wywrotowcem był nie kto inny, jak Yves Saint Laurent, ikona high fashion, szalony wizjoner i geniusz obdarzony niezwykłą wrażliwością artystyczną połączoną z szóstym zmysłem biznesowym. Na początku lat 70. udał się do Isabel Sauras i Lorenza Castañera, właścicieli legendarnej marki Castañer, aby zamówić serię satynowych espadryli na koturnie. Ta maleńka katalońska firma powstała w 1927 roku, znana z wysokiej jakości produktów, borykała się w wówczas z problemami finansowymi i walczyła o przetrwanie, dlatego pomysł francuskiego kreatora, choć niespodziewany i nieco szaleńczy, dawał nadzieję na poprawę bytu i powrót do dawnej świetności. Została ona zresztą spełniona, bowiem już pierwsze minuty pokazu mody z 1973 roku sprawiły, że świat oszalał na punkcie tych najbardziej klasycznych butów w wersji deluxe. Oczywiście wiązało się to ze znacznym wzrostem ceny, przez co buty przestały być kojarzone z niezobowiązującym, tanim elementem letniej szafy…
Od tego czasu espadryle przechodzą wzloty i upadki, jednak cały czas należą do najczęściej kupowanego rodzaju letniego obuwia. W sklepach można znaleźć tysiące modeli, od niedrogich marek po ekskluzywne egzemplarze warte kilka tysięcy euro. Nowe wzory, kolory i fasony dopasowują się do potrzeb współczesnego konsumenta. Podeszwy mogą być płaskie, platformowe lub klinowe, wykonane z biodegradowalnej i przyjaznej dla środowiska plecionki jutowej, cholewki zaś – z dowolnego materiału, od tradycyjnego lnianego płótna po cienką naturalną skórę. Wsuwane lub wiązane, z otwartymi lub zamkniętymi przodami oraz plecami, coraz bardziej oddalają się od oryginalnej formy. I choć wiele z nich jest obecnie masowo produkowane w Bangladeszu, to przegrywają konkurencję z ręcznie tworzonymi hiszpańskimi oryginałami. Może warto znaleźć dla nich miejsce w swojej szafie?
Skały poprzecinane gajami oliwnymi i porośnięte gęstą makią stanowią mekkę dla amatorów slow travel, czyli podróżowania poza utartymi szlakami, we własnym tempie. Północ Ibizy to dzikie drogi, które proszą się o porządne buty (albo napęd cztery na cztery), i codzienność, która ma zapach słonej morskiej wody.
Siedzę w Jacaranda Lounge w Es Canar i chłonę niespieszny rytm życia miasteczka, z którego po sezonie wyjechali już turyści. Morze jest niespokojne; spienione bałwany biją o brzeg. Kiedyś, by delektować się samotnością w kawiarni, trzeba było celować we wczesną jesień albo wczesną wiosnę. Pandemia, oczywiście, przetasowała wszystkim karty.
Północ Ibizy to dzikie drogi, które proszą się o porządne buty albo napęd cztery na cztery, i codzienność, która ma zapach słonej morskiej wody
W roku 2021 spokój na Ibizie trwa, a przecież nieuchronnie zbliżają się wakacje. Zapewne wyspiarzy czeka drugie z kolei cichsze lato, choć warto wspomnieć, że gdy w ubiegłym roku Wielka Brytania wprowadziła lockdown, na Ibizie wylądowało 48 prywatnych brytyjskich samolotów. Scena klubowa była zamknięta na głucho; najbogatsi Brytyjczycy nie szukali na Balearach tanecznych rytmów. Przyciągnęło ich tu to samo, co mnie: atmosfera dyskretnej bohemy, nieprędkiej celebracji dnia codziennego, poczucia, że warto dbać o siebie troskliwie i z wyrozumiałością dla własnych słabości.
Hjordis Fogelberg, autorka przewodnika po bocznych ścieżkach wyspy zatytułowanego My Ibiza, radzi, aby patrzeć na nią uważnie, dostrzegać niuanse i odcienie. Przylatujemy na buzujące, międzynarodowe lotnisko, w zasięgu ręki mamy najmodniejsze kluby i gwiazdorskich DJ-ów, ale wystarczy krótka przejażdżka samochodem, aby znaleźć się na ścieżce, po której pasterz zagania owce do domu. To miejsce wielkich kontrastów, a cały blichtr Ibiza Town sprawia tylko, że senna łagodność północy wybrzmiewa jeszcze głębiej.
Warto zasiedzieć się na jednej z malutkich plaż, na przykład piaszczystej Cala San Miguel w Puerto de San Miguel, które niegdyś było portem rybackim. Lub na mojej ulubionej, Cala Benirrás, małej plaży otoczonej stromymi skalistymi zboczami, które porastają sosny. Można stąd podziwiać widok na Illa Murada, malowniczą bezludną wysepkę przyczajoną nieopodal brzegu, albo udać się na spacer po piaszczystej ścieżce i zasłuchać się w ptasie trele i cykot cykad. Kiedy wędruję w gęstej makii, powietrze aż buzuje od ich muzyki, a ja chylę czoła przed tym maleńkim owadem, który od wieków fascynuje mieszkańców Śródziemnomorza. W starożytnej Grecji był symbolem nieśmiertelności, zapewne ze względu na swą wieloletnią podziemną hibernację w formie larwalnej. Grecy wierzyli, że cykada – podobnie jak Feniks – odradza się i wymyka śmierci. Sądzono, że latający owad zrzuca z siebie stare ciało, a następnie wpełza pod ziemię, by narodzić się na nowo. W Mykenach odnaleziono biżuterię modelowaną na larwalny kształt cykady, służącą jako amulety, zaś Tukidydes w Wojnie peloponeskiej zauważa, że Ateńczycy upinali włosy przy pomocy złotych spinek w kształcie świerszczy (I 6).
Oczywiście uważny obserwator natury znajdzie na Ibizie liczne powody do zachwytu o każdej porze roku, również długo po końcu okresu godowego cykad. W lutym rozpoczyna się spektakl kwitnących sadów migdałowych. Celebrujmy go tak, jak Japończycy świętują kwitnienie wiśni! Pla de Corona, w pobliżu Santa Agnès, proponuje spacer przez biało-różowe morze kwiatów, który zwieńczy widok na lazur fal. Nie dziwi fakt, że kwitnące migdałowce były inspiracją dla artystów (z obrazem Vincenta van Gogha na czele) – nie ma bardziej uskrzydlającego doświadczenia, niż spacer wśród ulotnej, delikatnej, życiodajnej bieli.
Kiedy wędruję w gęstej makii, powietrze aż buzuje od muzyki cykad – owadów, które fascynują ludzi od wieków
Podobnie jak w wypadku cykad, i tym razem warto dodać, że wśród znalezisk z wykopalisk na terenie Grecji są i migdały. Migdałowce uprawiano w basenie Morza Śródziemnego od trzeciego tysiąclecia przed naszą erą. Grecy wysoko cenili te orzechy – do tej pory zachowała się antyczna tradycja nakazująca obdarować migdałami gości weselnych. Obecność migdałów w dzień zaślubin ma głęboki sens: nieskazitelna biel kwiatów to przecież symbol dziewiczej miłości. Wiąże się to z mitem o rozpaczy Fyllis, córki króla Amfipolis. Fyllis czekała na swego ukochanego, Demofonta. Zmarła nie doczekawszy się jego powrotu z daleka. Według jednej z wersji legendy, pochowano ją pod drzewem migdałowym, które zakwitło dopiero, gdy Demofont powrócił – zbyt późno, aby złączyć się z ukochaną – i rzewnie zapłakał.
Również na terenie dzisiejszej Hiszpanii migdały zajmowały od wieków ważną pozycję w rolnictwie; także w tutejszej kulturze biały kwiat symbolizował dziewictwo. W Walencji nadal celebruje się święto La entrada de la Flor – poświęcenie Matce Boskiej owoców drzewa, które jako pierwsze budzi się po zimie: migdałowca.
Kwitnące drzewo migdałowe
Przechodząc od historii i czasów starożytnych do pory podwieczorku dnia dzisiejszego, trzeba powiedzieć coś o marcepanie. Ze wszystkich migdałowych wyrobów to właśnie ta słodka masa najsilniej budzi we mnie skojarzenia ze świętowaniem, może dlatego, że często gości na stole w okolicy Bożego Narodzenia i Wielkanocy. Marcepan uświetni też małe celebracje dnia codziennego, doda odświętności niedzielnej poobiedniej kawie. Na Ibizie znajdziemy go przede wszystkim w formie panellet: małych ciasteczek o przeróżnych kształtach, często obtaczanych w orzeszkach piniowych.
I tak właśnie, wypełniona marcepanem i kawą, po tygodniu oddawania się bliższym i dalszym, bezcelowym meandrom, uznałam pewnej niedzieli, że nadszedł czas na zakupy. Łatwo bowiem dać się porwać nieśpiesznym drugim śniadaniom i podwieczorkom w Elements Eivissa na plaży Benirràs czy w Jacaranda Lounge, lecz w końcu nawet w najpowolniejszym podróżniku odzywa się zew przygody. Ruszyłam drogą PM811 na wschód, doszły mnie bowiem słuchy, że jeśli zakupy, to tylko w Las Dalias – na słynnym targu nieopodal Sant Carles de Peralta, nadal określanym mianem hipisowskiego.
Do San Juan przyjeżdża się właśnie dlatego, że nie ma tu nic szczególnego do zobaczenia
Las Dalias to ponad 300 straganów oferujących prawie wszystko: od ubrań, przez biżuterię, po sztukę. Można tu kupić zarówno opaski do włosów ze sztucznymi kwiatami, kimona i sandały, jak i olejki eteryczne, kryształy i ceramikę, karty do tarota, kadzidełka i niewielkie meble.
Las Dalias funkcjonuje od 1954 roku, gdy odbył się tu pierwszy festyn na cześć świętego Karola. Rozkwit turystyki na Ibizie w latach 60. sprawił, że lokalna atrakcja szybko zyskała międzynarodową sławę. Muzycy-amatorzy, a z czasem także sławni profesjonaliści, zbierali się pod Sant Carles na improwizowane jam sessions. Wedle lokalnej legendy, raz grał tu sam Bob Marley.
W roku 2021 Las Dalias o dziwo funkcjonuje; wchodząc na ich stronę, można znaleźć zapowiedzi nadchodzących wydarzeń. Wobec ograniczonego ruchu turystycznego na wyspie, jest to doświadczenie zupełnie różne od tego z lat poprzednich, kiedy panował tu niewyobrażalny ścisk. Jednak kiedyś tłumy na pewno wrócą do Las Dalias, więc na wypadek zakupowych zachcianek warto zanotować sobie też inne adresy, które trafniej wyrażają ducha slow travel – i które celniej niż osławiony targ można opisać przymiotnikiem “hipisowski”. Po pierwsze więc wspominana już wcześniej plaża Benirràs i okoliczne sklepiki, po drugie: La Galeria Elefante, ale przede wszystkim: San Juan Market – targowisko działające co niedzielę w maleńkim San Juan.
Plan dnia? Jeść pyszną tortilla de patatas i chłonąć ciepło promieni słonecznych
San Juan to urokliwa wioska, na której nie wycisnęła piętna fala przyjezdnych. Choć wyspę zalewają tłumy już od ponad pół wieku, to jednak wszelkiej maści wolne duchy nadal potrafią znaleźć tu oazę spokoju i miejsce błogiego wypoczynku od masowej turystyki, codziennego pędu i obsesji aktywności. San Juan to ciągle jeszcze mieścina cicha, spokojna i senna. Niewiele można tu zwiedzić poza maleńkim, białym – jak całe San Juan – XVIII-wiecznym kościółkiem. W niedziele pojawiają się stragany hippie market. Można się wtedy napić wyśmienitej kombuczy. Potem stragany znikają, a ja nadal przyjeżdżam do San Juan właśnie dlatego, że nie ma tu nic szczególnego do zobaczenia. Można tylko jeść pyszną tortilla de patatas i chłonąć ciepło promieni słonecznych.
Fot. O. Więzowska
We wstępie do książki Jak robić nic Jenny Odell zauważa, że żyjąc w świecie, w którym to produktywność stanowi wskaźnik naszej wartości, nic nie jest tak trudne jak nicnierobienie. Zatraciliśmy cierpliwość do rzeczy nieoczywistych, wymagających kontemplacji. Odell przytacza ponurą wizję Giorgia de Chirico, drżącego przed przyszłością, w której myśliciel, marzyciel i poeta będą skazani na „zniknięcie z powierzchni Ziemi jak ichtiozaur i mamut”. Walczmy więc o czas, którego nie podporządkowujemy nieustającej produktywności, i celebrujmy miejsca, w których myśli biegną własnym torem.
Spowolnienie wymaga pracy. Nie przychodzi samo. Ale jeśli jest jakiekolwiek miejsce, gdzie odrobinę łatwiej się zatrzymać – to właśnie tu.
Celebrujmy miejsca, w których myśli biegną własnym torem
Od lutego do listopada świeci słońce. Wzdłuż szutrowych dróg rosną sosny pinie, drzewa migdałowe, lawenda i akacje. Ludzie są uśmiechnięci i bezinteresownie przyjaźni. Kuchnia, co zaskakujące dla Hiszpanii, opiera się o składniki warzywne. Magia Ibizy jest nieuchwytna i niewyrażalna w prostej recepcie. Jednak jeśli miałabym się o takową pokusić, to wyglądałaby ona tak:
Spokojne, leniwe poranki. Na śniadanie świeży chleb i soczyste pomidory.
Joga w ogrodzie o młodej godzinie, gdy powietrze jest jeszcze rześkie i soczyste.
Wędrówki bez celu. Mocna kawa i panellet po południu.
Wieczorami: zachody słońca na plaży Benirràs.
Anglicy mają powiedzenie: stop and smell the roses – czyli znaleźć czas, aby zatrzymać się i docenić drobne cuda. Na Ibizie łatwo jest przystanąć, by powąchać róże – całkowicie dosłownie, ale także w przenośni.
Wysokie kamienice i pałace rzucają cień na wąskie jak korytarz uliczki. Nawet w dzień panuje tu półmrok, a wpadające przez prześwity między dachami promienie słońca wydobywają na przemian splendor albo szpetotę. To miejsce ma klimat, ale ważne, żeby zachować zdrowy rozsądek i nie zapuszczać się w zakazane rewiry. Główne trakty są bezpieczne, jednak ich smętne odnogi to strefa wpływów miejscowego półświatka. Cuchnie moczem i odpadkami. Wystarczy jednak przejść parę metrów dalej, by poczuć zapach kawy dobiegający z eleganckiej kawiarni, odkryć niszową księgarnię, sklep z instrumentami lub nowocześnie odnowione przedszkole, a na jego tyłach… wyczekujące klienta dziewczyny. Ich widok nikogo nie dziwi; płatna miłość od wieków wpisuje się w dzieje portowego miasta. W genueńskich zaułkach, na pograniczu światła i cienia, toczy się zwyczajne życie.
Kobiety podpierają wiekowe mury albo siedzą znudzone na schodkach i skrolują ekrany telefonów. Prawdopodobnie wypatrują zleceń, bo z powodu pandemii sex business przeniósł się do sieci. Włoskie prawo nie zakazuje prostytucji, a jedynie stręczycielstwa, aktów obscenicznych w miejscach publicznych oraz ewidentnie nieprzyzwoitego ubioru. Panie mają więc wyraziste makijaże, ale strój raczej zwyczajny. Czasem tylko nakładają zielone albo fioletowe peruki, obcisłe bluzki czy legginsy, koronkowe pończochy i niebotycznie wysokie buty na platformie, których szeroki asortyment oferują wyspecjalizowane sklepy. Szacuje się, że na tutejszym Pigalaku zarabia na życie w sumie około 300 prostytutek. Pracują na zmiany przez 24 h i na jednej szychcie jest ich około 100. Nawet na moment nie opuszczają posterunku, ponieważ konkurencja jest bezlitosna – chwila nieobecności grozi utratą zarobku.
Na genueńskiej starówce operuje agencja nieruchomości nastawiona na wynajem mieszkań i suteren prostytutkom
Choć towarzystwo jest międzynarodowe – Włoszki, Rumunki czasem Brazylijki i Chinki – większość kobiet pochodzi z Południowej Ameryki. One akurat przebywają we Włoszech legalnie, zazwyczaj posiadają podwójne – hiszpańskie albo portugalskie – paszporty i są obywatelkami Unii Europejskiej. Gorzej mają imigrantki z Nigerii lub Dominikany niemające pozwolenia na pobyt, i to one na widok policji uciekają ile sił w nogach.
Instytucja pappone, czyli sutenera zarządzającego biznesem, już w zasadzie nie istnieje. Prostytucja jest często dobrowolna, choć zdarzają się przypadki rekwirowania paszportów i zmuszania do nierządu kobiet, które przyjechały tu za chlebem, zaciągając dług na podróż. Teoretycznie każda kobieta odpowiada za siebie, jednak w praktyce cały proceder stwarza możliwości zarobku dla wielu osób powiązanych siecią nielegalnych profitów. Zarabiają przede wszystkim właściciele lokali, tak zwanych bassi, do których wchodzi się bezpośrednio z poziomu ulicy. Za przymknięcie oka na to, co dzieje się w ich posesji, kamienicznicy pobierają na czarno mocno zawyżone czynsze, które nie figurują w oficjalnej umowie. Na starówce operuje nawet agencja nieruchomości nastawiona głównie na wynajem mieszkań i suteren prostytutkom. Nierzadko właścicielami tych pomieszczeń bywają ogólnie szanowani obywatele, a czasem całe mafie – takie jak ta, którą kierowali swego czasu małżonkowie Canfarotta. Zawiadywali ponad setką mieszkań, zarekwirowanych im kilka lat temu przez policję.
Jako że w czasie dyżurów dziewczyny nie schodzą z przyczółków, to nawet ciepłe posiłki – przygotowywane przez nielegalne garkuchnie – są im dowożone na miejsce. Taka działalność komercyjna kwalifikuje się pod paragraf zakazujący ułatwiania prostytucji, dlatego za obiad nigdy nie płaci się w momencie dostawy, aby nie wpaść w oko kontrolującym zaułki patrolom policji. W otoczeniu dziewcząt funkcjonuje zawsze jakiś fikcyjny narzeczony, „chłopak na posyłki” albo „mamma”, zajmująca się organizowaniem praktycznej strony życia: robieniem codziennych zakupów, dostarczaniem prezerwatyw, lekarstw czy pomocy medycznej. Jest nawet obnośny sprzedawca oferujący modne łaszki i komplety bielizny. Teoretycznie jest to niezgodne z prawem, jednak policji – której szeregi są coraz bardziej okrojone – zazwyczaj trudno jest udowodnić wynikającą z tych usług relację zależności i zysku.
Nierząd w Genui ma przeszło tysiącletnią tradycję. Od zarania miasto jest miejscem wymiany handlowej, a ruch w interesach napędza libido, trudno więc o lepszy kontekst dla wolnej miłości. Genua jest rówieśnicą Rzymu i od początku obie metropolie łączyły dobre stosunki, a w liguryjskim mieście stacjonowały oddziały rzymskich legionistów. W okolicach ich placu ćwiczeń, w skleconych naprędce budach pomieszkiwały dziewki wszeteczne. Nosiły żółte suknie i wyciem przypominającym odgłosy wydawane przez wilczyce (le lupe) przywoływały mężczyzn. To właśnie dzięki nim przybytek rozkoszy zawdzięcza do dziś nazwę lupanaru. Potem nadeszły czasy wypraw krzyżowych, rozwój nawigacji i odkrycie Ameryki – zdarzenia, które zwiększały napływ do portu męskiego pierwiastka z całego świata.
Dochody z podatków pobieranych od prostytutek miasto przeznaczało na rozbudowę portu i umacnianie nabrzeży
Przez stulecia nierządnice tradycyjnie przyjmowały klientów na wzgórzu Monte Albano (dziś dzielnica elegancka dzielnica Castelletto). Raczej nieźle im się wiodło, skoro na początku XV wieku włodarze miasta postanowili je opodatkować. Część wzgórza otoczono murem, wyposażono w gospodę i studnię. Wewnątrz ogrodzenia porządku strzegli uzbrojeni strażnicy. Zarówno dziewczyny, jak i klientów obowiązywał kodeks przepisów; za ich nieprzestrzeganie pracownicom groziła kara chłosty. Całym obszarem zarządzał il podestà – urzędnik odpowiedzialny za pobieranie opłat. Kobiety były aktywne przede wszystkim w dzień, a wieczorem o ustalonej porze dzwon obwieszczał klientom, że czas wracać do domu. Na noc można było zostać tylko za opłatą. Z zarobionych pieniędzy nierządnice płaciły zarządcy za wynajem komórek, w których żyły i pracowały, ale w razie choroby lub niedyspozycji zwolnione były z czynszu. Natomiast dochody z podatków miasto przeznaczało na rozbudowę portu i umacnianie nabrzeży. Samym dziewkom nie wolno było się nawet do portu zbliżyć. Znalazłyby tam duży popyt, jednak kapitanowie obawiali się burzy zmysłów i niesubordynacji marynarzy… i majtków. Zresztą le bagasce mogły opuszczać mury jedynie w soboty. Z czasem zezwolono im też na odwiedzanie kościołów, oczywiście nie w czasie trwania głównej mszy „o piątej godzinie”. Nie miały prawa ubierać się jak genuenki, musiały się od nich odróżniać. Nie wolno im też było przeklinać i urządzać awantur ani przebywać w okolicach cmentarzy. Dobrze zorganizowana społeczność potrafiła oddzielić sacrum od profanum. Posiadały jednak coś w rodzaju karty zdrowia, w razie choroby były więc leczone, a jeden z dożów zakazał nawet ich molestowania w miejscach publicznych – chyba przede wszystkim dlatego, żeby nie zakłócać porządku. Fakty te brzmią dziś jak anegdoty, nie należy jednak zapominać, że skazane na nierząd kobiety przez stulecia stanowiły najbardziej pogardzaną grupę społeczną, rekrutującą się z najuboższych rodzin. Dołączały do nich wyrzucone na bruk służące i oddalone przez najbliższe otoczenie dziewczyny w niechcianej ciąży. Ofiary hipokryzji i męczennice swoich czasów.
Około roku 1550 zmieniła się topografia miasta. U podnóża ogrodzonej murem „dzielnicy uciech” postanowiono stworzyć nowoczesną ulicę Strada Nuova (dzisiejsza Via Garibaldi), gdzie powstały pałace arystokratów. Usługi seksualne przeniosły się więc kilkaset metrów dalej na Via della Maddalena; pozostają tam skoncentrowane do dziś. Z kamieni z rozebranych domów rozpustnic na Monte Albano wzniesiono z czasem kopułę kościoła Wniebowzięcia Marii Panny w Carignano. W XVI wieku Giovanni Andrea Doria wpadł na pomysł utworzenia Statku Rozpusty – karaweli zakotwiczonej kilkaset metrów od brzegu. Kilku kolejnych dożów próbowało pozbyć się tego „skandalu”, jednak na Dorię nie było sposobu. W końcu władze Republiki musiały mu po prostu słono zapłacić za zamknięcie pływającego burdelu. Po zjednoczeniu Włoch, w roku 1859, ze względów sanitarnych ustanowiono tak zwane case chiuse, czyli zasłonięte ciężkimi kotarami i oddzielone od reszty świata żelaznymi bramami legalne domy schadzek. Oferta dostosowana była do wszystkich gustów i kieszeni.
Ponoć pomysł kobiety wystawionej na sprzedaż w witrynie narodził się w Genui, w zaułku Vico delle Carabaghe. Niewiasty siedziały na krzesłach i paliły papierosy z przemytu. Nazywane były samotnicami, ponieważ każda pracowała na własne konto. Nieopodal, na Vico della Castagna, gdzie dziś znajduje się wytwórnia czekolady Viganotti, działał lupanar dla sztubaków. Kobiety nie były tam specjalnie urodziwe, ale za to cierpliwe i macierzyńskie, a odurzeni pierwszym seksem uczniowie prominentnych liceów dedykowali im swoje wiersze. Wątek poezji przywodzi na myśl postać Żyrafy – prostytutki, która pracowała tylko w nocy, a w dzień upijała się w portowych tawernach. Mocno nietrzeźwa udawała się pod okna Bordello di Castagna, obrzucała inwektywami konkurencję, po czym recytowała z pamięci Boską komedię.
Kilkaset metrów od genueńskiego brzegu pływał Statek Rozpusty – dom publiczny na morskich falach
Na Vico Lavezzi bordelli były aż cztery, dwa z nich w tym samym budynku. Ten na dole, pod poziomem chodnika, nazywano łodzią podwodną, a ten na górze, z widokiem na dachy – sterowcem. Wszystkie dziewczyny – żeby było szybko – miały na sobie jedynie białe koszulki i czarne pończochy podtrzymywane podwiązkami. W ciągu dnia musiały obsłużyć 30 klientów. Były regularnie badane przez lekarza; te zarażone syfilisem natychmiast kończyła karierę, pozbawione wszelkiego wsparcia.
Zgoła inne klimaty panowały w luksusowej Suprema Cebà. W atrium górował naturalnej wielkości posąg Wenus z czarnego marmuru, a przestronne wnętrza w stylu art deco wypełniał zapach wody Coty. Posągowej urody były również specjalnie wyselekcjonowane dziewczyny. Okryte jedynie tiulem, klasą i inteligencją musiały dorównywać wyrafinowanym klientom. Ci ostatni, zanim utonęli w czarnej, obsypanej płatkami czerwonych róż, jedwabnej pościeli, tańczyli tango i sączyli sherry w onirycznej atmosferze. Drzwi pilnował czarnoskóry wykidajło Carletto – przystojny i odziany w biały uniform. Mówił mieszaniną włoskiego i któregoś z afrykańskich narzeczy. Bardzo się denerwował, gdy nazywali go szefem haremu, ponieważ nie chciał być kojarzony z eunuchem.
Natomiast w Bordello Ragazzi było bezpretensjonalnie i czyściutko. Pomieszczania oprócz zapachu środka do dezynfekcji wypełniała ciepła, domowa aura. Tu można było nawet posiedzieć i pogwarzyć, far flanella – czyli niekoniecznie korzystać z usług, a jedynie napawać się ich atmosferą. Burdelmamy doskonale rozumiały, że czasem wystarczy po prostu pogadać i były ważnym punktem odniesienia w mieście. Za to zupełnie hardkorowe doznania oferował Il Senarega. Tu klientami byli przede wszystkim robotnicy, którzy wyładowywali ryby ze statków. Do domu uciech szli bezpośrednio po pracy, dziewczyny musiały więc mieć mocne żołądki i ponoć zużywały hektolitry fiołkowej wody toaletowej. Opowiadają, że to tu narodziła się oferta 2×3, bo tylko tak można było przyciągnąć dodatkowych klientów. Co innego Il Mary Noir w pobliżu ulicy San Luca – ulubiona alkowa bankierów i przedsiębiorców, do której tylko wybranym dane było się dopchać. Na powitanie serwowano kawior i szampana, co 15 dni wymieniano 15 dziewcząt na nowe – zapobiegało to tworzeniu się zbyt bliskich więzi z interesantami i wyjątkowo uatrakcyjniało ofertę.
Do burdelu można iść też po to, by far flanella – czyli niekoniecznie korzystać z usług, a jedynie napawać się atmosferą
Z kolei w pobliżu Piazza di Soziglia znajdował się dom publiczny Il Lepre, gdzie odźwierna Dolly hajlowała na powitanie klientów. Jego właścicielkę o imieniu Rina zwano również tygrysicą z Gonderu, ponieważ to tam w czasie wojny włosko-abisyńskiej otworzyła swój pierwszy dom publiczny dla Europejczyków kolonizujących Afrykę. Po powrocie do Genui kontynuowała tradycję, prowadząc dla starych przyjaciół i weteranów dom rozkoszy na światowym poziomie. Klientela była międzynarodowa, dlatego jej podwładne musiały znać języki! W zaułku Vico degli Adorno do dziś istnieją gruzy domu zbombardowanego w czasie ostatniej wojny. W latach 1950–1970 rumowisko przeobrażało się nocą w „Zaczarowany Zamek” albo raczej namiot tureckiego sułtana. Draperie, poduszki, świece i kadzidła, alkohol i haszysz. Niejeden, który dał się omamić złudzeniu optycznemu, budził się nad ranem bez ubrania i portfela.
Opisując specyfikę genueńskich zaułków, trudno nie wspomnieć o ich piewcy – Fabriziu De Andrè. Zafascynowany ludzką naturą, obserwował życie od kulis. Song Via del Campo opowiada historię transwestyty o imieniu Morena, który zabrał do grobu tajemnice wielu celebrytów. Notował klientów w specjalnym notesiku i w razie potrzeby szantażował ich ujawnieniem. Piosenka La città vecchia opowiada z kolei historię znającej się na fachu, młodziutkiej prostytutki i surowego profesora, którego stać było na jej wdzięki jedynie raz w miesiącu, tuż po otrzymaniu emerytury. Dziewczyna w połowie lat 60-ych kosztowała 10 000 lirów (dziś ok. 100 euro). Ponoć obecne taryfy są o wiele niższe i średnio wynoszą 20-30 euro.
Fabrizio De André w 1960 roku
Kres domom publicznym położyła ustawa przeforsowana przez Linę Merlin w 1958 roku. W całych Włoszech zamknięto wówczas 5 600 przybytków, a 60 000 pracujących w nich kobiet znalazło się… na ulicy. Wiele z nich pisało do senatorki dramatyczne listy – prostytucja była ich jedynym źródłem dochodu i sposobem na utrzymanie dzieci, w niektórych przypadkach pochodzących również z gwałtu.
Zmieniły się obyczaje i dziś bardziej laickie, przyzwalające podejście sprawia, że ponownie dyskutuje się o otwarciu i opodatkowaniu domów publicznych. Trudno jednak regulować prawem granice intymności i czerpać legalne zyski z moralnie wątpliwej działalności. Jak wszystkie sprawy dotyczące ludzkiego życia i ciała również ta wymyka się ocenom. Dlatego nie do przecenienia jest działalność organizacji pomagających kobietom uwikłanych w proceder prostytucji. W samej Ligurii jest ich kilka: Fondazione Auxilium, Afet aquilone, Comunità di San Benedetto al Porto, Agorà, In cordata i inne. Razem z Urzędami Miasta Genui, La Spezii, Sanremo, Imperii i Ventimiglii tworzą grupę o nazwie Hope This Helps, zwalczającą handel ludźmi, szczególnie kobietami i dziećmi. Przy ulicy Salita di Mascherona 19 w starej części Genui znajduje się punkt pierwszej pomocy dla poszkodowanych. Zgłaszają się do niego osoby szukające pomocy i azylu. Wychwytywanie przypadków przemytu i wyzysku ludzi należy też do zadań patroli policyjnych. Niestety nie zawsze dziewczyny pozwalają sobie pomóc. Jedna z nich zapytana przez przesłuchującą ją panią komisarz, czy chciałaby podjąć inną pracę np. jako pomoc domowa czy opiekunka osób starszych i porzucić pracę na ulicy, odparła zdecydowanie, że nie, ponieważ gdzie indziej tak dobrze nie zarobi, a ona chce kupić mieszkanie w swoim kraju, założyć rodzinę i…wieść zwyczajne, codzienne życie.
Gajusz, autor starożytnego podręcznika prawa cywilnego pt. GAI INSTITVTIONVM COMMENTARI znanego wszystkim studentom prawa po prostu jako Instytucje[1], zaczyna swój wywód księgi II powołanego dzieła od stwierdzenia: W poprzedniej księdze przedstawiliśmy prawo osobowe, teraz zajmiemy się rzeczami. Następnie bez zająknięcia przechodzi do oczywistego dla Rzymianina podziału rzeczy: 12. (…) niektóre rzeczy są materialne (corporales), a inne niematerialne (incorporales). 13. Materialne są te, których można dotknąć, na przykład ziemia, niewolnik, ubranie, złoto, srebro i jeszcze niezliczone inne rzeczy. W tych trzech zdaniach zawarta jest istota sytuacji prawnej rzymskich niewolników, których status był zrównany z rzeczami. Sam Gajusz w swoich prawniczych wywodach wielokrotnie umieszcza niewolników gdzieś między pieniędzmi, przedmiotami gospodarstwa domowego i domowymi zwierzętami.
Przyglądajac się sytuacji prawnej niewolników w starożytnym Rzymie, nie można jednak pominąć jednego: w ponad tysiącletniej historii rzymskiej państwowości pozycja niewolników nie była cały czas taka sama. Choć do samego końca Imperium na Zachodzie system niewolniczy uznawano za oczywisty element rzeczywistości, którego nie próbowano kwestionować, stosunek prawodawstwa rzymskiego do niewolników podlegał bardzo powolnej, ale nieustannej ewolucji.
Wiele wskazuje, że w najdawniejszym Rzymie niewolnicy nie byli aż tak odhumanizowani, jak miało to miejsce w okresie późnej republiki i za cesarstwa. Wedle najwcześniejszego pomnika rzymskiego prawa, tzw. Prawa Dwunastu Tablic uchwalonego w V wieku p.n.e., niewolnikowi przysługiwało odszkodowanie za uszkodzenie ciała, choć odszkodowanie to było niższe niż w przypadku uszkodzenia ciała osoby wolnej. Nawet na poziomie językowym, w pierwotnej łacinie terminy odnoszące się do relacji między niewolnikiem i jego panen wprawdzie akcentowały stosunek zwierzchności, ale równocześnie podkreślały jego ludzki charakter. W czasach tych niewolników było jednak mniej i z oczywistych względów między nimi a ich właścicielami nawiązywały się ściślejsze i bardziej osobiste relacje. Pozycję prawną ludności niewolnej zasadniczo zmienił wspomniany w pierwszej części tego artykułu zalew państwa rzymskiego nieprzebranymi niewolniczymi masami – w świetle prawa stali się „rzeczami mówiącymi” i zwykłym przedmiotem własności.
Prawo rozporządzania rzeczą w odniesieniu do niewolnika równało się możliwości jego sprzedaży jak owcy, kozy czy konia
Współcześnie wiele zawdzięczamy rzymskiej myśli prawniczej, a treść pojęcia własności, które dzisiaj jest fundamentem stosunków społecznych i gospodarczych, wywodzi się właśnie od rzymskich jurystów. To oni zdefiniowali zakres uprawnień właściciela, który obejmuje: ius possidendi – prawo posiadania rzeczy, ius utendi – prawo jej używania, aż do jej zużycia i zniszczenia (abutendi), ius fruendi – prawo pobierania pożytków z rzeczy oraz ius disponendi – prawo rozporządzania rzeczą. Zrównanie niewolników z rzeczami oznaczało stosowanie w odniesieniu do nich wszystkich tych uprawnień, które Rzymianie przyznawali właścicielom gruntów czy mienia ruchomego. Prawo posiadania rzeczy oznaczało bezwzględną podległość niewolnika woli pana. Prawo czerpania pożytków – możliwość dowolnego korzystania z pracy niewolnika, ale także prawo do dzieci zrodzonych przez niewolnicę (przy całej drastyczności tego porównania: dokładnie na takiej samej zasadzie, jak współcześnie właściciel krowy nabywa automatycznie prawo własności w stosunku do cieląt, a właściciel jabłoni – do jabłek). Właściciel mógł w dowolny sposób wynajmować swego niewolnika innym osobom i czerpać z tego pożytki tak samo jak właściciel np. zwierząt pociągowych. Prawo rozporządzania rzeczą w odniesieniu do niewolnika równało się możliwości jego sprzedaży jak owcy, kozy czy konia, ale także przekazania go w testamencie spadkobiercom. Prawo korzystania z własności prowadziło do pełnego poddania niewolnika kontroli ze strony pana we wszystkich aspektach jego życia. Pan mógł korzystać do woli – także seksualnie – z ciała swych niewolników, bez względu na ich płeć i wiek. Najbardziej złowrogie wydają się skutki przeniesienia na grunt relacji niewolniczych uprawnienia właścicielskiego obejmującego zużycie i zniszczenie przedmiotu własności – dla osób żyjących w niewoli oznaczały one możliwość bycia karanym, a nawet zabitym przez pana. Ius vitae ac necis – prawo życia i śmierci, jak mawiali Rzymianie.
Nową powieść Michała Kubicza poświęconą młodości cesarzowej Liwii kupisz teraz w naszym sklepie w zestawie z pyszną kawą, na którą zapraszamy my! Aby skorzystać z promocji, kliknij tutaj
Traktowanie niewolników jako rzeczy w rozumieniu prawa tak głęboko wryło się w rzymską świadomość, że nawet w wielu tekstach pozaprawnych są oni wymieniani jednym ciągiem wśród innych przedmiotów materialnych gospodarstwa domowego. Marek Porcjusz Katon, w swym dziele O gospodarstwie rolnym[2], racje żywnościowe niewolników pracujących na roli (pszenica, wino, dodatki do chleba) omawia wśród punktów poświęconych żywieniu wołów! Z kolei Marek Tulliusz Cyceron reprezentował kiedyś przed sądem klienta w sprawie, która dotyczyła śmierci niewolnika należącego do jednej osoby, ale wyszkolonego przez kogoś innego. Właściciel i nauczyciel umówili się wcześniej, że będą wspólnie korzystać z owoców pracy wyedukowanego niewolnika, który dzięki nabytym umiejętnościom bardzo zyskał na wartości i zaczął przynosić spore dochody. Pierwsze, co tu uderza, to potraktowanie niewolnika jako rzeczy, którą można „ulepszyć”. Skoro jeden człowiek ulepsza rzecz należącą do innego, korzyści z takiego ulepszenia winny przypadać obu. Po drugie, niewolnik został tutaj potraktowany niemal jak coś, co w dzisiejszej nomenklaturze prawnej nazwalibyśmy aportem do spółki – rodzaj wkładu niepieniężnego do wspólnego przedsięwzięcia, do którego drugi wspólnik dokłada pracę w postaci edukacji niewolnika. Po trzecie wreszcie, z naszej dzisiejszej perspektywy szokuje fakt, że prawnicze emocje rozpaliła nie sama śmierć niewolnika, bądź co bądź istoty ludzkiej, ale to, komu ma przypaść odszkodowanie z powodu straty – właścicielowi czy temu, który swoim staraniem przyczynił się do podwyższenia kwalifikacji zabitego. Uszkodzenie ciała lub zabicie niewolnika stanowiło przede wszystkim uszczerbek w mieniu jego właściciela. Właśnie na tym aspekcie, a nie na losie nieszczęśnika, koncentrowało się rzymskie ustawodawstwo i orzecznictwo.
Utożsamienie niewolnika z rzeczą szło tak daleko, że w świetle rzymskiego prawa, nawet gdyby właściciel go porzucił (tak jak my wyrzucamy coś do kosza i wyzbywamy się w ten sposób własności), niewolnik nie stawał się automatycznie człowiekiem wolnym. Przeciwnie: wciąż był tylko rzeczą. Rzeczą NICZYJĄ. Rzeczą, którą każdy mógł sobie wziąć i w ten sposób stać się jej nowym właścicielem. Zupełnie jak dzisiaj, gdy ktoś przygarnia porzuconego, błąkającego się w lesie pieska…
Porzucony niewolnik stawał się rzeczą niczyją, którą każdy mógł sobie wziąć i w ten sposób stać się jej nowym właścicielem
Prawny status niewolnika w Rzymie sprowadzał się przede wszystkim do tego, że jako pozbawiony osobowości prawnej (naturalna konsekwencja bycia „rzeczą”), nie mógł być podmiotem żadnych praw i obowiązków cywilnoprawnych, a wszelkie odstępstwa w tym zakresie miały charakter bardziej zwyczajowy niż prawny. Niewolnik nie mógł być stroną żadnej umowy, nie mógł również nabywać żadnych przedmiotów na własność. Stroną każdej umowy, którą zawarł za zgodą swego pana, był właściciel. Każdy przedmiot, który nabył – bez względu na podstawę nabycia – automatycznie przechodził na własność jego pana. Jak wspomniałem, zwyczajowo akceptowano zbieranie przez niewolników niewielkich sum, które mogły później posłużyć im do wykupienia się z niewoli. Niekiedy też Rzymianie „dawali” niewolnikom pewien majątek w zarząd: mógł to być np. sklep, warsztat, a nawet okręt. Majątek taki zwano peculium, a niewolnik gospodarujący na nim mógł zatrzymać dla siebie pewną część dochodów. Należy jednak pamiętać, że właściciel mógł niewolnikowi takie peculium przydzielić, ale mógł je też w każdej chwili zabrać, bez żadnego uzasadnienia. Znów mamy więc do czynienia z pełną formą zależności jednego człowieka od drugiego, a peculium w żadnym razie nie może być uważane za formę przyznania niewolnikowi czegokolwiek na własność.
Niewolnik formalnie nie mógł założyć rodziny. Niewolny mężczyzna nie mógł mieć żony, a kobieta – męża. Wszelkie nieformalne związki istniejące między niewolnikami mogły istnieć tylko za zgodą właściciela, ale nawet jeżeli ten je tolerował, pozbawione były jakiejkolwiek prawnej doniosłości. Co więcej, właściciel mógł dowolnie „łączyć” swoich niewolników w pary żyjące ze sobą niczym mąż i żona. Wspomniany Katon szczegółowo opisuje w swym dziele O gospodarstwie rolnym obowiązki niewolnika, któremu powierzył zarząd farmą (vilicus), oraz niewolnicy przydzielonej mu do pomocy (vilica). Nie wchodząc w szczegóły, warto zauważyć, że Katon podkreśla, że vilicus ma się zadowolić kobietą, którą właściciel mu wyznaczył jako „żonę”. Innymi słowy – ma nie szukać zaspokojenia swych potrzeb, jakiejkolwiek byłyby one natury, u innych kobiet, a zwłaszcza u innych niewolnic.
Jak już wcześniej wspominałem, podstawowym źródłem napływu niewolników do Rzymu były wojny. Jednak Rzymianie nie mogli pominąć w swym ustawodawstwie najbardziej oczywistej cechy niewolniczego inwentarza – podobnie jak zwierzęta domowe, niewolnicy się rozmnażali, co powodowało cały szereg zagadnień prawnych, które juryści nad Tybrem musieli rozstrzygnąć. Naturalnie przyjęto rozwiązanie najkorzystniejsze dla właścicieli: status niewolnika był dziedziczny, a ponieważ ojcostwa nigdy nie można było być pewnym, najprościej było uznać, że przechodzi on po linii matki. Innymi słowy: bez względu na to kim był ojciec, jeżeli matka była niewolna, również dziecko rodziło się jako niewolnik.
Współżycie niewolnych mężczyzn z wolnymi kobietami nie będącymi ich właścicielkami było społecznie potępiane
Oczywiście bogactwo sytuacji życiowych zmusiło Rzymian do rozwinięcia tych przepisów, by uwzględnić możliwe kombinacje i zróżnicowanie stanów faktycznych: a co, jeżeli męski niewolnik współżyje z wolną kobietą wbrew woli swego właściciela? Jak postępować, gdy wolna kobieta popadnie w niewolę już po poczęciu? Jeżeli wolny mężczyzna współżył z cudzą niewolnicą w przekonaniu, że jest wolna, jego dzieci zrodzone z takiego związku mają być cudzymi niewolnikami? Instytucje Gajusza starają się precyzyjnie odpowiadać na wszystkie te pytania, ale trzeba podkreślić, że szczegółowe rozwiązania zmieniano w zależności od epoki –niektóre zasady po jakimś czasie traciły aprobatę społeczną i były przez cesarzy modyfikowane.
Współżycie niewolnych mężczyzn z wolnymi kobietami, które nie były ich właścicielkami, samo w sobie było społecznie potępiane, ponieważ burzyło hierarchię społeczną. Stosunek seksualny był w Rzymie nie tylko aktem miłosnym, ale w pewnych okolicznościach także wyrazem dominacji. Jakże więc wolna kobieta miałaby się poddać dominacji ze strony niewolnego mężczyzny? Abstrahując jednak od czysto społecznego odbioru tego zjawiska, z prawnego punktu widzenia uznawano je przede wszystkim za niedopuszczalną ingerencję obcej osoby w prawa właściciela niewolnika. Można to obrazowo porównać do współczesnej sytuacji, w której ktoś bez wiedzy i zgody właściciela byka albo ogiera przyprowadza po kryjomu krowę lub klacz i doprowadza do krycia. Aby zapobiegać takim sytuacjom za panowania cesarza Klaudiusza Rzymianie sięgnęli po rozwiązanie drastyczne – kobieta dopuszczająca do takiej sytuacja sama traciła wolność i stawała się niewolnicą tego, którego niewolnika uwiodła. Jej dzieci z takiego związku również rodziły się niewolnikami. W tym przypadku prawo okazuje się być lustrem, w którym odbija się rzeczywistość rzymskiego społeczeństwa. Wynika z niego bowiem, że nieformalne związki między osobami różnych stanów nie mogły stanowić rzadkości i że bariera wolności nie stanowiła przeszkody dla nawiązywania relacji uczuciowych, nawet jeżeli musiały być one ukrywane przed właścicielem niewolnika. O sile tych relacji wnioskować możemy choćby z tego, że niektóre kobiety gotowe były nawet zawierać swoiste umowy z właścicielem niewolnika, na mocy których z jednej strony właściciel wyrażał zgodę na współżycie wolnej kobiety z niewolnikiem (dzięki czemu ona sama unikała niewoli), ale w zamian za prawo własności do dzieci przez nią zrodzonych. Spróbujmy sobie wyobrazić, jak silne uczucia musiały lec u podstaw takiej umowy, która skazywała potomstwo kochanki na zostanie niewolnikami w dniu narodzin… Nieludzki charakter tego przepisu sprawił, za podobnych porozumień zakazano za Hadriana: jeżeli właściciel niewolnika zezwolił na współżycie, zrodzone w wyniku tego dzieci wolnej kobiety zawsze także miały być wolne (nie uchylono jednak przepisu mówiącego o utracie wolności przez kobietę, która współżyła z niewolnikiem bez zgody jego właściciela).
Z Instytucji Gajusza dowiadujemy się także, że zdarzały sią sytuacje odwrotne: gdy wolny mężczyzna współżył z niewolnicą. Oczywiście obowiązywała tu zasada ogólna, że dzieci niewolnicy zostają automatycznie niewolnikami. Ale czy zasada ta obowiązywała nawet wówczas, gdy mężczyzna pozostawał w uzasadnionym przekonaniu, że jego partnerka jest osobą wolną i liczył na wspólne z nią potomstwo? W tym miejscu rzymscy prawnicy się zawahali. W patriarchalnym społeczeństwie, dowiedzenie się przez niczego nieświadomego wolnego mężczyznę, że jego dzieci są w rzeczywistości niewolnikami kogoś innego, stanowiło na tyle duży problem, że zaproponowano odstępstwo od reguły ogólnej. Uczyniono to jednak w sposób bardzo niekonsekwentny, ponieważ uznano, że tylko chłopcy zasługiwali na wolność. Dziewczynki urodzone w takiej sytuacji miały zawsze dzielić status prawny matki. Ostatecznie sami Rzymianie zauważyli absurdalność takiego rozróżnienia, ale skutkowało to tylko tym, że przepisy nakazały powrót do dawnej zasady ogólnej – bez względu na wiedzę mężczyzny o statusie prawnym jego partnerki, dzieci zrodzone z niewolnicy, jakiejkolwiek byłyby płci, miały zostać niewolnikami.
W tej bezwzględnej konstrukcji prawnej dziedziczenia stanu niewolniczego uczyniono jeden istotny wyłom: jeżeli niewolnica była w okresie ciąży choć przez chwilę wolna, dziecko rodziło się wolne. Oto jeden z rzadkich przykładów „ludzkiego odruchu” rzymskiego legislatora.
Gdy religią państwową stało się chrześcijaństwo, system niewolniczy wciąż funkcjonował w najlepsze
Zakres uprawnień pana względem niewolnika opisywany ogólnie jako „prawo życia i śmierci”, nie stanowił przedmiotu nadmiernego zainteresowania rzymskich legislatorów. Państwo zasadniczo starało się nie ingerować w relacje między właścicielami i ich ludzkim inwentarzem (dlaczego, o tym opowiem w kolejnej części). Bardzo powoli i nieśmiało w rzymskim systemie prawnym pojawiały się przepisy ograniczające wszechwładzę panów nad swymi sługami: zakaz bezpodstawnego (sic!) zabicia niewolnika, zakaz znęcania się nad niewolnikiem „bez przyczyny” (!), zakaz porzucania niewolnika starego lub schorowanego, zakaz prostytuowania niewolnic. Trudno jednak mówić w tym wypadku o zmianach prawnych istotnie zmieniających naturę niewolnictwa – stanowiły co najwyżej próbę wyeliminowania niektórych jego najbardziej patologicznych skutków. Niewolnictwo było tak głęboko zakorzenione w społeczeństwie i w ludzkiej mentalności, że nawet gdy religią państwową stało się w Rzymie chrześcijaństwo, system niewolniczy wciąż funkcjonował w najlepsze.
Kluczowe pytanie wydaje się brzmieć: jak wyglądały rzeczywiste relacje między niewolnikami i ich panami? Czy codzienność była równie okrutna, jak opisane wyżej prawo? Gdy uchylić zasłonę utkaną z surowych przepisów, realia często wyglądały zgoła odmiennie. O tym już w kolejnej części.
[1] W tym artykule korzystam z tekstu Instytucji w przekładzie autorstwa Piotra Hoffmana.
[2] Przy opracowaniu niniejszego artykułu korzystałem tekstu O gospodarstwie Marka Porcjusza Katona w przekładzie Ireneusza Mikołajczyka (Wydawnictwo Naukowe Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, Toruń 2009).
Hiszpania jest mi bardzo bliska – w ostatnich latach to właśnie tam, poza Włochami i Izraelem, spędzam najwięcej czasu, bowiem w Andaluzji mają swój drugi dom moi rodzice. Południe Półwyspu Iberyjskiego zjeździłam już wzdłuż i wszerz; zachwyca mnie tamtejszy klimat, historia, architektura, przyroda. Nie to jest jednak najważniejsze.
Według badania przeprowadzonego jakiś czas temu przez CocaCola Inst., mieszkańcy Hiszpanii należą do najszczęśliwszych ludzi na świecie. Szczęście pojmują zaś oni przede wszystkim jako spędzanie czasu z drugim człowiekiem. To razem z nim przeżywają codzienność i delektują się jej najpiękniejszymi chwilami, bez względu na wiek – tak we wczesnym dzieciństwie, jak i w jesieni życia. Dzięki rodzinie, przyjaciołom i licznym znajomym – z nieznajomego bardzo łatwo się w znajomego przerodzić! – czują się bezpieczni, bo są częścią wspólnoty. Ja, Słowianka, od moich hiszpańskich przyjaciół nieustannie uczę się spontaniczności, otwartości i radości życia, która mnoży się, gdy dzielimy ją z gronem życzliwych nam ludzi. To właśnie za tę lekcję jestem Hiszpanom wdzięczna najbardziej.
Autorka Entre amigos z pasją opisuje najpięknieksze andaluzyjskie miasta. W naszym sklepie znajdziesz poszewki na poduszki inspirowane barwami Kordoby (na zdjęciu), Kadyksu czy Malagi. Zapraszamy do działu DOM!
Najnowsza książka Moniki Bień-Königsman, autorki doskonałej Hiszpanii dla dociekliwych, pokazuje, że wdzięczność tę odczuwam nie tylko ja. Publikacja zatytułowana Entre amigos. Hiszpański przepis na szczęście stanowi bowiem prawdziwą odę do Andaluzji, a jej tytuł, “Wśród przyjaciół”, dobitnie podkreśla, co jest w tym regionie najważniejsze. Wspólnota, więzy, solidarność. Brzmi nazbyt wzniośle? Zejdźmy więc na ziemię dodając, że najpiękniej rozkwitają karmione smakowitymi kąskami w postaci barwnych tapas. To właśnie te niezwykle różnorodne barowe przysmaki, podawane obowiązkowo w towarzystwie lokalnego wina, sprawiają, że rozmowa toczy się gładko, serce się cieszy, a głowa odpoczywa.
Format przyjęty przez autorkę przypomina bestsellerową serię Do zjedzenia Bartka Kieżuna. Mamy więc wędrówkę przez wybrany rejon świata, rozdziały uporządkowane według nazw przywoływanych miejscowości, piękne, niebanalne zdjęcia, wreszcie liczne, starannie wypróbowane przepisy kulinarne. Do życzenia, w moim odbiorze, pozostawia redakcja tekstu. Zdarzają się powtórzenia i stylistyczne niezręczności, a bardzo bezpośredni ton i kolokwialny język, w którym autorka zwraca się do czytelnika, kontrastuje, nie zawsze korzystnie, z wysmakowaną oprawą graficzną. Najważniejszy cel książki wydaje się jednak osiągnięty – miłośniczka Andaluzji dzieli się swoją pasją i wiedzą, raczy nas ciekawostkami i anegdotami i sprawia, że sami zaczynamy marzyć o podróży w jej ulubione strony. Jak już powiedziano, swe opowieści przeplata propozycjami oryginalnych hiszpańskich potraw. Instrukcje ich przygotowania uwzględniają specyfikę realiów, w których będziemy je odtwarzać, z zachowaniem szacunku dla sezonowości składników. Ja straciłam głowę dla krewetek z szafranem (gambas al azafrán), smażonych bakłażanów z miodem (berenjenas fritas con miel), którymi zawsze zajadam się w Maladze, ale także dla montadito z kiełkami, konfiturą z cebuli i… serem korycińskim. To jedna z kilku propozycji autorki, w których Andaluzja spotyka się z Polską, na naszym talerzu. Okazuje się, że przepis na szczęście może zawierać całkiem swojskie elementy. Na próżno więc szukać wymówki od radosnego spędzania czasu w kuchni i przy stole. Skoro składniki mamy dosłownie pod ręką, czas zabrać się za cieszenie chwilą!
Do wspólnego biesiadowania wspaniale przydadzą się nasze maty stołowe Ronda, dostępne tutaj
Monika Bień-Königsman, Entre amigos. Hiszpański przepis na szczęście, Pascal, Bielsko-Biała 2021
Preludium uroczystości Pasji Chrystusa w greckim kościele to wspomnienie wskrzeszenia Łazarza. Ma to miejsce w ostatnią sobotę Wielkiego Postu, poprzedzającą Niedzielę Palmową. Fragmenty Ewangelii czytane podczas liturgii przypominają scenę spotkania Jezusa ze zmarłym przyjacielem. W wielu częściach Grecji w tzw. Sobotę Łazarza dzieci wędrują od domu do domu, śpiewając pieśni związane z tym wydarzeniem. Podczas odwiedzania sąsiadów niosą one ze sobą ikonę świętego. W nawiązaniu do tej celebracji badacze starożytności wysuwają nieśmiałe wnioski, że postać wskrzeszonego mężczyzny może być kontynuacją starożytnego mitu o Adonisie, który po swej tragicznej śmierci został szczęśliwie przywrócony do życia.
Nabożeństwa Wielkiego Tygodnia mają swój oficjalny początek w Niedzielę Palmową. Ich porządek to zarówno liturgie o wczesnej porze, jak i adoracje wieczorne, przeciągające się nierzadko do późnych godzin nocnych. W tym niezwykłym okresie kultywowane są także lokalne tradycje i zwyczaje. Na wyspie Patmos w Wielki Czwartek ma miejsce ceremonia znana jako niptyra. Odbywa się ona na pamiątkę obmycia stóp apostołom przez Chrystusa. W dniu tym przeor klasztoru Apokalipsy, modląc się w centralnej części stolicy, Chory, publicznie myje nogi dwunastu zakonnikom. Wyjątkowo długa wielkoczwartkowa liturgia opiera się o aż 12 czytań opowiadających historię ukrzyżowania. W czasie modlitwy do kościołów wnoszone są krzyże obrazujące męczeństwo Jezusa. W całej Grecji biją dzwony przypominające ludziom o wydarzeniach sprzed 20 wieków.
Kościółek w Paros
Pogrzeb Boga
Wielki Piątek jest najsmutniejszym dniem w ciągu całego roku. Wszystkie flagi – zawieszone przy szkołach, urzędach, szpitalach czy budynkach ministerialnych – zostają opuszczone do połowy masztu. Podczas porannej liturgii, kończącej się koło południa (nabożeństwa prawosławne trwają często kilka godzin), z krzyża zostaje zdjęte wyobrażenie ciała Chrystusa, które wierni zawijają w biały całun i składają wewnątrz świątyni. Nosze, na których złożony zostanie wizerunek zmarłego Chrystusa, kobiety dekorują świeżymi, pachnącymi kwiatami i spryskują wodą różaną. Symboliczny grób noszący nazwę Epitafio (gr. Επιτάφιο) jest najważniejszym elementem kościelnych ceremonii Wielkiego Piątku. W wielu miastach odbywają się konkursy na najpiękniejszą jego dekorację.
W godzinach wieczornych odbywa się druga część piątkowej liturgii, stanowiąca swoisty pogrzeb Jezusa. Po odśpiewaniu żałobnych psalmów, Epitafio z symbolicznym ciałem Chrystusa zostaje wyniesione z kościoła na zewnątrz. Zaczyna się procesja wiernych, której trasa prowadzi przez główne ulice danej parafii. W tłumie nie może zabraknąć notabli, polityków, dziennikarzy czy literatów. W Atenach w procesji za Epitafio wędrują najważniejsi kapłani, prezydent i premier oraz ministrowie – wszyscy ze świecami. Wydarzenie to przybiera wymiar pogrzebu państwowego, a smutny nastrój pogłębiają wojskowe, policyjne i strażackie orkiestry dęte, którym wtórują wszystkie możliwe kościelne dzwony. Grecja pogrążą się w żałobie. Kiedy ciało Chrystusa powraca do świątyni, zostaje złożone przed częścią ołtarzową. Zaczyna się czas nocnej adoracji.
Na wyspie Samos procesja z Epitafio dociera do bram cmentarza, a następnie przechodzi przez aleje, zatrzymując się przy grobach, gdzie stojący obok wierni proszą o modlitwę za dusze swoich zmarłych. W Kamini na wyspie Hydra oraz w mieście Kalamia na Tinos grób zabiera z wybrzeża niewielki statek, który, oddalając się od portu, wypływa w przestrzeń ciemnego nocnego morza. Ceremonii towarzyszą bijące nieustannie dzwony, których dźwięk słychać w każdym zakątku wioski. Biorący udział w uroczystości wyglądają powrotu łodzi, która przywozi ciało Chrystusa przybrane naręczami kwiatów. Dopiero wówczas zaczyna się właściwa procesja.
W trakcie wielkopiątkowej procesji na Paros organizowanych jest 15 stacji upamiętniających wydarzenia Męki Pańskiej. Każda z nich to inscenizacja danego elementu Pasji przygotowana przez młodych aktorów, najczęściej dzieci i młodzież. Na nabrzeżu miasta Nafpaktos gromadzi się cała społeczność, oświetlając sobie drogę wielkimi pochodniami. Zwyczaj ten wiąże się ze wspomnieniem lokalnego bohatera, który podpalił turecki statek zakotwiczony w tutejszym porcie. Natomiast w wioskach położonych na północy Grecji w okolicy miasta Serres kobiety zakopują dzbany z nasionami soczewicy i innymi szybko rosnącymi roślinami. Niewykluczone, że jest to kolejny zwyczaj zaczerpnięty z pogańskich Adonii. Naczynia z nasionami, nazywane niegdyś „ogrodami Adonisa”, dziś niesione są wraz z Epitafio. Z kolei na niektórych wyspach, na przykład na Zakintos czy Skiatos, procesja pogrzebowa Wielkiego Piątku odbywa się w środku nocy.
Plaka w Atenach, fot. Robert Wallace / Flickr, CC BY-NC-ND 2.0
Nabożeństwa sobotnie
Podczas kolejnego nabożeństwa – tym razem w sobotni poranek – kapłan przypomina wiernym znaczenie zejścia Chrystusa do świata podziemnego. W niektórych świątyniach, na przykład w kościele św. Konstantyna nieopodal placu Omonia w Atenach, liturgia ma bardzo głośną oprawę, co ma upamiętniać przekroczenie przez Jezusa bram piekielnych.
W stolicy wyspy Korfu sobotnie przedpołudnie poświęcone jest wspomnieniu lokalnego świętego, niejakiego Spirydona, który wielokrotnie miał uratować tutejszą społeczność przed głodem i innymi nieszczęściami. Podczas porannej procesji wierni składają pokłon jego relikwiom. Po zakończeniu ceremonii, w asyście głośnego bicia dzwonów świątyń, mieszkańcy wyrzucają ze swych okien i balkonów wypełnione wodą wazy, dzbany i inne naczynia. Nie jest znane do końca źródło tego zwyczaju, ale wierzy się, że dopełnienie tej tradycji ma zachować lud od kolejnych nieszczęść.
W sobotnią noc przy greckich świątyniach gromadzi się niemalże całe społeczeństwo. I chociaż najważniejsza w kalendarzu liturgia zaczyna się o godzinie 23.00, wszyscy i tak czekają na północ. Jest to godzina, kiedy na progu świątyni staje duchowny dźwigający ogromny paschał, zapalony od Świętego Ognia z Jerozolimy. Kantorzy opiewają zwycięstwo Dobra nad Złem, życia nad śmiercią. Poprzedzający Zmartwychwstanie psalm opowiada o odnalezieniu pustego grobu, który nie oznacza końca, lecz który daje życie.
Gdy kapłan wyśpiewa słowa Grób jest pusty, bo Chrystus prawdziwie zmartwychwstał, wierni zaczynają padać sobie w ramiona, ściskać się i całować. Rodziny, bliscy, przyjaciele, sąsiedzi, znajomi i nieznajomi życzą sobie Dobrej Paschy, wypowiadając do sobie charakterystyczne słowa Christos Anesti (“Chrystus zmartwychwstał”) i odpowiadając Alithos Anesti (“prawdziwie zmartwychwstał”). Starając się zabrać jerozolimski ogień do swych domostw, wierni zapalają tzw. lambady. Jest to rodzaj gromnicy, która może być udekorowana ikonami, biżuterią, zabawkami, światełkami, brelokami do kluczy, kosmetykami, zakładkami do książek – dosłownie wszystkim, co można uznać za świąteczny prezent.
Równo o północy zaczynają się także wystrzały i wybuchy petard, a statki oraz promy, zakotwiczone w niezliczonych greckich portach włączają swe syreny i systemy alarmowe, by głosić światu radosną nowinę Zmartwychwstania.
W drodze powrotnej Grecy wstępują do tawern i restauracji na konsumpcję tradycyjnej zupy mageritsa, przyrządzanej z podrobów jagnięcych i ryżu. Spożycie tej potrawy – często grubo po północy – kończy surowy, kilkutygodniowy post. Warto wspomnieć, że wierni ortodoksji poszczą nad wyraz wytrwale. Począwszy od Czystego Poniedziałku, rozpoczynającego czas 40-dniowej wstrzemięźliwości, prawosławni nie powinni jeść mięsa, produktów mlecznych, serów, jajek i ryb. Wolno im natomiast spożywać pokarmy zawierające oliwę oraz owoce morza czyli małże, krewetki, ośmiornice, kalmary czy mątwy. W środy i piątki Wielkiego Postu zaleca się odstawienie nawet tłuszczów roślinnych – jak oliwa z oliwek – a także zawierających je potraw. Zwyczaj nakazuje, aby w dniach tych spożywać tylko chleb, surowe owoce i warzywa czy kompoty. Podczas postnych wtorków i czwartków wierni powinni jeść gorące jedzenie bez masła; a w soboty i niedziele – pokarm z użyciem oleju roślinnego. Natomiast po ryby można sięgnąć tylko w święto Zwiastowania Matki Bożej (przypadające zwyczajowo na czas postu) oraz w Niedzielę Palmową. W Sobotę Łazarza pozwala się jeść kawior rybi. Kulminacja postu to Wielki Piątek, kiedy nie wolno spożywać jakiegokolwiek pokarmu aż do chwili wyniesienia Całunu, czyli godzin wczesnopopołudniowych. Po tak surowej, 40-dniowej wstrzemięźliwości rezurekcyjny talerz mageritsy, konsumowany z radością nawet w połowie nocy, wydaje się w pełni zrozumiały.
Santorini, fot. Klearchos Kapoutsis / Wikimedia, CC BY 2.0
Tymczasem w Jerozolimie
O podobnie podniosły przebieg uroczystości troszczą się również lokalni namiestnicy greckiego kościoła ortodoksyjnego w Jerozolimie. Od wieków niezwykle ważnym elementem świąt jest wspomniany wyżej Święty Ogień. Jak wierzą członkowie ortodoksyjnego Kościoła, dd ponad 1500 lat, po nabożeństwie pod przewodnictwem prawosławnego patriarchy Jerozolimy, lampa znajdująca się w Grobie Pańskim zapala się w nadprzyrodzony sposób; często towarzyszą temu głośne grzmoty, błyski, jak również samoistne odpalenia lamp i świec znajdujących się w różnych miejscach Bazyliki. Warto dodać, że przed rozpoczęciem wielkosobotniej ceremonii Świętego Ognia, odbywającej się pod zadaszeniem jerozolimskiej Bazyliki Grobu, jego przestrzeń sprawdzana jest pod kątem zapałek czy innych łatwopalnych materiałów. Około południa patriarcha znika we wnętrzu Grobu, aby po kilku minutach wynieść ogień, który podaje setkom stojących dookoła wiernych. Chwilę później ten sam płomień jest uroczyście transportowany do Tel Awiwu, a stamtąd do Aten; towarzyszą mu przedstawiciele greckiego państwa oraz kościoła. Następnie światło z Jerozolimy dostarcza się błyskawicznie do wszystkich części Grecji – zaangażowane są wojskowe awionetki, statki i szybkie auta. Do północy każdy kościół i kaplica w kraju winny otrzymać jerozolimski płomień, uniesieniem którego kapłani oznajmią radość Zmartwychwstania Pańskiego. W Atenach ogień przewozi się do kościoła Ag. Anargiroi na Place, skąd dystrybuowany jest on do innych świątyń stolicy.
Bazylika Grobu w Jerozolimie, fot. Jorge Láscar / Flickr, CC BY 2.0
Dzień Zmartwychwstania
Zmartwychwstanie Pańskie ma w Grecji ścisły związek z wiosną, kiedy do życia powraca przyroda. Po całotygodniowych modlitwach i przygotowaniach do świąt, Niedziela Wielkanocna to dzień spędzany z najbliższymi, poświęcony wypoczynkowi, zabawie i jedzeniu. Najważniejszym wydarzeniem jest wspólne pieczenie jagnięcia na świeżym powietrzu oraz stukanie się barwionymi na czerwono jajkami. Osoba, której jajko wytrzyma najwięcej uderzeń, może liczyć na nadchodzące długoterminowe szczęście.
Niedzielne nabożeństwo, tzw. Liturgia Miłości (Agape), odbywa się zwykle w godzinach popołudniowych. W niektórych kościołach istnieje zwyczaj czytania w różnych językach fragmentów Ewangelii, opowiadających o Zmartwychwstaniu. Po nabożeństwie wierni przechodzą na centralny plac swej miejscowości, gdzie, oprócz poczęstunku tradycyjnymi pokarmami, mogą również liczyć na wesołą zabawę. Tańce inicjuje zwykle prawosławny kapłan ze swymi bliskimi, do których radośnie dołączają inni. W Ierrissos na Chalkidiki zabawę otwierają najstarsi mieszkańcy, upamiętniając tym samym masakrę 400 mieszkańców, którzy zostali zamordowani przez Turków. Natomiast w mieście Megara, przed tamtejszym kościołem Świętego Jana Tańczącego, dwa dni po święcie organizowane są tańce kobiet i dziewcząt ubranych w tradycyjne kostiumy. Całotygodniowe zabawy wielkanocne mają również miejsce w wiosce Lakka Soulou, położonej niedaleko miasta Ioannina.
Na Lesbos Zmartwychwstanie jest dniem poświęconym także świętemu Teodorowi, patronowi tej wyspy. Po liturgii zwierzchnik lokalnego kościoła spożywa wino z ozdobnego srebrnego naczynia, które następnie wyrzuca ze swego balkonu. Osoba, która je znajdzie, otrzyma od biskupa pieniądze i tradycyjne czerwone jajka.
W okresie bizantyjskim istniał w tym dniu szeroko rozpowszechniony zwyczaj wędrowania ze świętymi ikonami przez pola uprawne, ogrody oraz domostwa. Miało to służyć pobłogosławieniu wszystkich przestrzeni, potrzebnych człowiekowi do życia. W wielu miejscach tradycja ta jest kontynuowana do dziś. Ikony oraz relikwie, niesione w procesji przez większe i mniejsze osady, wstępują również do lokalnych świątyń oraz do prywatnych domów.
Czerwone greckie pisanki, fot. ccarlstead / Flickr, CC BY 2.0
Wspomnienia z Aten
Rzekomo najlepszym miejscem na spędzenie greckiej Wielkanocy jest skromna miejscowość ukryta wysoko w górach lub mała wioska portowa położona na jednej z wielu tutejszych wysp. Gdziekolwiek byśmy nie pojechali, z pewnością nie zabraknie tam ateńczyków. W okresie paschalnym stolica Grecji pustoszeje, natomiast zaludniają się wszystkie spokojne i senne osady. W Atenach zostają ci, którzy muszą, między innymi politycy, którzy powinni pokazać się w wielkopiątkowej procesji z Epitafio, wychodzącej z kościoła metropolitalnego i przechodzącej przez centralne ulice miasta. Jeśli grecka Wielkanoc zastanie nas w stolicy, warto wykorzystać ten niezwykły czas. Do konduktu gromadzącego się w okolicy głównego placu Konstytucji może dołączyć każdy, a przejście orszaku, dzięki orkiestrze wojskowej, słychać z daleka. Razem z nami na chodnikach przystanie wiele osób – Greków i cudzoziemców, a z mijanych na trasie sklepów wyjdą pracownicy trzymający zapalone świece.
Procesja rusza zwykle około godziny 21. Pierwsza wędruje orkiestra, żałobną melodią oznajmiając światu smutek śmierci i żal płynący z rozstania. Choć wszyscy wiedzą, że za niecałe dwa dni świętować będą czas Zmartwychwstania, na twarzach zgromadzonych Greków widać duże wzruszenie. Za orkiestrą niesione jest Epitafio z symbolicznym ciałem Chrystusa. Za marami wędrują najważniejsi hierarchowie kościoła greckiego oraz politycy, łącznie z premierem i członkami jego gabinetu. Można odnieść wrażenie, że cała Grecja – zarówno ludzie znani, jak i anonimowi – idą w tej godzinie w procesji za ciałem Chrystusa, czcząc wydarzenia, które miały miejsce 2 000 lat temu. Dobę później o północy Grecy znów będą razem, aby w asyście głośnych dzwonów, kolorowych petard, błyskających fajerwerków oraz przywiezionego z Jerozolimy Świętego Ognia usłyszeć, że grób jest pusty. Płynąca z tego wydarzenia żarliwa egzaltacja oraz wzruszający nastrój tej niezwykłej nocy dowodzą, że mieszkańcy tego kraju nie chcą zostawić takich wieści wyłącznie dla siebie.
Adam Łukaszewicz, W słońcu Egiptu. Z dziejów podróży nad Nil, PWN, Warszawa 2020
Adam Łukaszewicz, papirolog i archeolog śródziemnomorski, jest osobą, której miłośnikom państwa nad Nilem nie trzeba przedstawiać – jego Kleopatra – ostatnia królowa starożytnego Egiptu (2005) to najciekawsza i najlepiej opracowana polska biografia słynnej władczyni. Tym razem profesor zaprasza nas do odbycia wspólnej podróży do dawnego państwa faraonów w towarzystwie licznych odkrywców, pielgrzymów i wędrowców. Egipt oglądamy ich oczami, z perspektywy zależnej od epoki, kraju pochodzenia, wykształcenia i wcześniejszych doświadczeń. Autor po raz kolejny udowadnia, że jest nie tylko badaczem i wykładowcą, ale także wspaniałym gawędziarzem. Dla miłośników historii będzie to fascynująca lektura.
Alberto Angela, Kleopatra. Królowa, która rzuciła wyzwanie Rzymowi, tłum. T. Kwiecień, Czytelnik, Warszawa 2021
Kleopatrze, a raczej jej portretom w literaturze i sztuce włoskiej, poświęciłam swój doktorat; Alberto Angela jest zaś moim ulubionym popularyzatorem historii. Nic dziwnego, że zrobiłam wszystko, by wersja oryginalna jego opowieści o ostatniej ptolemejskiej władczyni Egiptu trafiła w moje ręce od razu w dniu premiery, w 2018 roku. Zachłanna lektura pozostawiła mnie jednak z mieszanymi uczuciami. Choć wyczerpująca i rzetelnie przygotowana, książka o mojej ukochanej postaci historycznej zmęczyła mnie swym egzaltowanym stylem (wielokropki!) i sposobem narracji, który świetnie sprawdza się w telewizji, nie przekonuje jednak na piśmie. Czyżby Angela zmienił redaktora? Jego poprzednie książki czytało się przecież wyśmienicie!
Dziś, gdy Kleopatra trafia do polskiego czytelnika, cieszę się na tę publikację ogromnie – zdałam sobie bowiem sprawę, że poprzeczka, jaką postawiłam autorowi, znalazła się być może zbyt wysoko. Na niekorzyść Angeli zadziałał fakt, że mam za sobą lekturę dziesiątek opracowań poświęconych królowej; nie pomogło też paradoksalnie moje uwielbienie dla wcześniejszych publikacji firmowanych jego nazwiskiem. Tymczasem jego opowieść o Kleopatrze zapewne sprawdzi się w wypadku czytelników, którzy, być może, z postacią tą stykają się po raz pierwszy. Entuzjastyczne opinie o książce, jakie widzę w Internecie, zdają się moje przeczucie potwierdzać. I dobrze, bo Kleopatra zasługuje na poznanie przez szerokie grono współczesnych czytelników. Istotny jest również fakt, że przekładu książki na język polski podjął się Tomasz Kwiecień – tłumacz dokładny, staranny i sumienny. Pół żartem, pół serio dodam, że podobnie jak ja nie lubi on wielokropków… Tekst, nad którym pracował, nie powinien Was więc rozczarować.
Peter Hessler, Pogrzebana. Życie, śmierć i rewolucja w Egipcie, tłum. Hanna Jankowska, Czarne, Wołowiec 2021
Do sięgnięcia po nową propozycję Czarnego zachęcił mnie facebookowy wpis Piotra Ibrahima Kalwasa, autora doskonałej książki Egipt. Haram halal. Wysoka nota wystawiona przez polskiego dziennikarza i znawcę kraju wydała mi się gwarancją interesującej lektury. Hessler spełnił moje oczekiwania z nawiązką. Dając świadectwo doskonałemu reporterskiemu warsztatowi, Amerykanin serwuje nam opowieść o życiu codziennym w kraju, w którym szaleje rewolucja, jednocześnie zapraszając do poznania wybranych tajemnic jego wielowiekowej przeszłości. Wnikliwość autora, jego inteligentne poczucie humoru, zdolność analizy i czuła otwartość względem innej kultury sprawiają, że tę pokaźnych rozmiarów książkę czyta się jednym tchem. I to właśnie ją znajdziecie teraz w naszym sklepie.
Po mocnych wrażeniach smakowo-zapachowych, jakie stają się naszym udziałem na palermitańskich bazarach, przychodzi pora na sztukę. Przy piazza Marina, w Palazzo Chiaramonte zwanym Steri, oglądać można monumentalny, zachwycający obraz Renata Guttusa pt. Vucciria – najsłynniejsze dzieło tego pochodzącego z Sycylii malarza, poświęcone właśnie głośnemu targowisku.
Obraz Vucciria powstał w latach ’70, kiedy artysta mieszkał w Lombardii, jednak palermitańskie targowisko fascynowało go od dawna. Po raz pierwszy zachwycił się nim w latach ’30, gdy przybył do Palermo na studia z rodzinnej Bagherii
Ukończona w 1974 r. praca to olej na płótnie – i to płótnie ogromnym, bo o wymiarach 3 na 3 metry. Patrząc na nie, przenosimy się na zatłoczoną uliczkę Vuccirii. Klienci przechodzają się między stoiskami. Po prawej rzeźnik tnie mięso, tuża za nim swą klientkę obsługuje sprzedawca serów. W głębi widzimy piętrzące się owoce. Sprzedawca ryb stoi nad ladą, na której ułożył pociętego miecznika. Vucciria Guttusa pulsuje życiem.
Renato Guttuso w 1960 roku
Renato Guttuso (1911–1987) uważany jest za przedstawiciela włoskiego neorealizmu i ekspresjonizmu. Miał lewicowe poglądy; należał do Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Włoch, a o jego politycznym zaangażowaniu zdecydowało podobno otrzymanie reprodukcji obrazu Guernica Pabla Picassa. Związany był z mediolańską grupą artystów zwaną Corrente.
Obrazy Guttusa osiągają wysokie ceny na aukcjach. Powyżej Człowiek jedzący spaghetti sprzedany za ponad 145.000 euro przez dom Christie’s
Uprawiał między innymi sztukę zaangażowaną – chętnie malował robotników, proletariat, zwykłych ludzi zajętych swoimi sprawami. Postaci na jego obrazach wydają się posągowe, a zarazem pełne ekspresji.
Guttusa określa się mianem świetnego kolorysty. Niezwykłe wrażanie robią jego martwe natury, np. eksplodujące czerwienią arbuzy (na zdjęciu obraz z 1986 roku z kolekcji Galleria d’Arte Maggiore w Bolonii). Podobno, kiedy malował Vuccirię, kazał przysłać sobie warzywa i owoce z Palermo, aby dokładnie odwzorować ich barwę i kształt; od miejscowego rzeźnika w Varese wypożyczył też wielki kawał mięsa, który “pozował” mu podczas malowania
Ze względu na polityczne zaangażowanie artysty chętnie pokazywano jego obrazy w krajach tzw. demokracji ludowej, także w Polsce. W 1956 r. w warszawskiej Zachęcie zorganizowano wystawę 46 dzieł Guttusa. Krytyk filmowy Konrad Eberhardt pisał potem, że widzi w nich poetyckość w podnoszeniu konkretów, scen zwykłych, wydarzeń codziennych do rangi symbolu, w tej tendencji do wielkich przenośni, jakie potrafią odkrywać współcześni realiści włoscy w kręgu otaczającej ich rzeczywistości. (www.zacheta.art.pl). Dziś jego obrazy znajdują się między innymi w kolekcji Muzeum Narodowego w Warszawie.
Sycylijskie targi to nie tylko miejsce robienia zakupów, ale także spotkań, wymiany informacji i konsumpcji. Targ Vucciria w Palermo jest labiryntem wąskich uliczek i zaułków z maleńkim placykiem Caracciolo. Nazywany jest sercem i żołądkiem Palermo; trwa w tym samym miejscu od kilkuset lat. Nie wjeżdżają tu samochody, jedynie jednoślady. Ponieważ targowisko znajduje się w centrum i traktowane jest jako kultowe, przybywa tu mnóstwo turystów. Wieczorami w klimatycznych zaułkach, z muzyką na żywo, wśród piramid owoców i warzyw handel ustępuje miejsca lokalnej gastronomii.
Na zdjęciach, które zrobiłam w odstępie zaledwie kilku lat, widać, jak ogromne i szybkie zachodzą tu zmiany. Ta sama uliczka, te same odrapane domy, ale zamiast stoiska oświetlonego gołą żarówką i gablotki z Madonną – nowa restauracyjka. Coraz szybciej odchodzi dawny świat; o dawnym Palermo przypominają już tylko tylko przychodzący codziennie na Piazza Caracciolo meusari ze swoim kramem gotowanej śledziony. Choć i tu rodzi się pytanie: kto dziś jest amatorem tego miejscowego przysmaku, miejscowi czy żądni wrażeń turyści?
Czarny smak morza
Na szczęście na targu nadal funkcjonuje mały warsztat, gdzie przy okazji zakupów można naostrzyć noże; nadal obecny jest stary sprzedawca dorsza z kolorową, ręcznie pomalowaną starą wagą, pięknie komponującą się z bielą rybnych kawałków i czerwonych pomidorów. Niedaleko jest też nadal mały bar ze smażonymi owocami morza i warzywami (frittura di paranza). Obok kilka stolików, przy których można zjeść te chrupiące smakołyki (w tym małe rybki w całości z oczami i wnętrznościami), oraz ściana z najsłynniejszym miejscowym obrazem pędzla znanego sycylijskiego malarza Renata Guttusa, przedstawiającym uliczkę na Vucciria pełną obfitości. Sycylijski pisarz Leonardo Sciascia zatytułował go Marzenie głodnego.
Na Vucciria można od rano pokosztować czegoś miejscowego. Otwarto właśnie nowe stoisko z różową, gotowaną ośmiornicą (polpo bollito, po sycylijsku purpu vugghiutu). Sprzedawca proponuje też kolejną miejscową atrakcję – nero di seppia. Ciekawscy zaglądają z niedowierzaniem, a on, żeby zachęcić do konsumpcji, zanurza wielką chochlę w garze czarnego, smolistego płynu. To aromatyczny sos sporządzony z użyciem czarnego jak smoła atramentu z kałamarnicy. Daje on nie tylko niezwykły kolor, a przede wszystkim oryginalny morski smak. Trzeba odwagi, ale z pewnością warto skosztować!
Śledziona samotna lub zamężna
Pani câ meusa (po włosku paninocon la milza) to typowe i znane danie ulicy Palermo. Składa się z miękkiej bułki vastedda, nadziewanej pokrojonymi w plasterki cielęcymi płuckami i śledzioną, czasami także tchawicą. Podroby są najpierw gotowane, a następnie smażone na smalcu. Podaje się dwie wersje potrawy: maritatu, czyli dosłownie zamężna, a więc wzbogacona tartym serem caciocavallo lub ricotta, oraz bez sera – schettu czyli single. Pochodzenie tego dania sięga średniowiecza, kiedy ubojem zwierząt w Palermo zajmowali się głównie Żydzi. Jako zapłatę otrzymywali pozostałe wnętrzności, które przyrządzali i sprzedawali z chlebem i serem. Codziennie można skosztować tego dania ubogiej kuchni z bułką i cytryną, podawane wprost do ręki.
Bułkę ze śledzioną, ale także inne specjalności sycylijskiego street foodu, jak foccacia, pizza na grubym cieście z sosem pomidorowym i anchois, czy panelle, czyli placki z mąki z ciecierzycy, można też zjeść nieco bardziej elegancko. Niedaleko, obok kościółka San Francesco w dzielnicy Kalsa, znajduje się lokal Antica Focacceria San Francesco, którego początki sięgają 1834 roku. Czarne berety sprzedawców w białych koszulach i dawne, wypolerowane sprzęty niczym rekwizyty dopełniają staroświeckiej atmosfery restauracji. Z pewnością warto tu zajrzeć, żeby zobaczyć typowe dania palermitańskiej kuchni w innym niż targowy klimacie.
Jeśli chodzi o potrawy ze zwierzęcych wnętrzności to Palermo proponuje zresztą coś jeszcze: stigghiole (po sycylijsku budella), których amatorami są raczej miejscowi. Można je znaleźć na grillowych rusztach na mieście, a często poczuć już z daleka po charakterystycznym zapachu. Owcze lub jagnięce jelita obmyte w osolonej wodzie, na szpikulcu pieczone na rożnie, doprawia się natką pietruszki. Stigghiularu (sprzedawca stigghiole) podaje danie na gorąco z odrobiną soli i cytryny. Można także trafić na stoiska ze stekami z koniny, smażonymi na oleju panierowanymi rybkami alici czy z pieczonymi jesienią kasztanami.
Cibo di strada
Poza Vuccirią w Palermo są jeszcze dwa targi: Capo i Ballarò. To właśnie na tym ostatnim po pierwszy raz skosztowałam panelle, bardzo popularnego palermitańskiego jedzenia ulicznego, czyli cibo di strada. Takie placki z mąki z ciecierzycy można nabyć w wielu miejscach. Smażone są na wielkich patelniach pełnych wrzącej oliwy; gorące i chrupiące podaje się je w bułce z sezamem. Ich długi rodowód sięga ponoć czasów arabskich. Powstają na bazie niezwykle prostych i tanich składników: mąki z ciecierzycy, wody i natki pietruszki; doprawia się je solą, pieprzem i cytryną. Często serwowane są razem z krokiecikami ziemniaczanymi (crocchè). Te nieco spłaszczone małe walce z masy ziemniaczanej także smaży się we wrzącym oleju.
Frittola – wdzięczna nazwa rzeźnych odpadów
Na targ Ballarò warto przyjść głodnym, żeby pokosztować różnych specjalności kuchni ulicznej. Są gotowane ośmiornice, różowe i poskręcane, poukładane w cząstkach na talerzykach z ćwiartką cytryny. Jest stoisko z oliwkami, gdzie jako przekąskę można zamówić garstkę w woreczku za 1 euro i przegryzać sobie po drodze. Na końcu ulicy czeka stoisko pełne ożywionej klienteli, którą przyciąga chyba zapach i wielki napis frittola (po palermitańsku frittula). To tania potrawa wykorzystująca resztki podrobów cielęcych i… odpady rzeźne. Najpierw są one gotowane, a następnie smażone na smalcu z dodatkiem liści laurowych i pieprzu. Frittularu czyli sprzedawca tego smakołyku podaje je gorące, a trzyma w specjalnym, dużym wiklinowym koszu (panaru). Przykryty jest on szczelnie ściereczką, żeby zatrzymać ciepło – złośliwi mówią jednak, że chodzi raczej o to, by kupujący nie widzieli, jak wygląda… Frittola ma zresztą spore wzięcie; klientami są głównie mężczyźni. Sprzedawca co chwilę wsuwa rękę pod ściereczkę i wyciąga garstki ciepłych mięsnych skrawków. Wkłada je do bułki i suto skrapia sokiem z cytryny, umieszcza w pojemniku na wynos lub też podaje do ręki na papierze, w sam raz do szybkiej konsumpcji.
Fragmenty pochodzą z książki pt. Lampart w pomarańczach. Sycylijskie zapiski kulinarne, która ukaże się w maju nakładem Wydawnictwa Bernardinum.
22 kwietnia 1451 roku, przyszła na świat jedna z najwybitniejszych władczyń nowożytnej Europy, kobieta, która nie tylko zjednoczyła swoje królestwo, ale również rozciągnęła jego potęgę na nowy kontynent: Amerykę. Wraz ze swym małżonkiem wzniosła fundamenty, na których jej wnuk zbudował światową potęgę. Jej rządy przeobraziły skłócone, niepozorne państewka w imperium, które na ponad sto lat miało wieść prym w ówczesnej polityce europejskiej. Ostatnia wielka królowa średniowiecza i pierwsza wielka władczyni doby renesansu to Izabela Kastylijska.
Izabela przyszła na świat jako córka króla Kastylii Jana II Kastylijskiego i Izabeli Aviz, wnuczki króla Portugalii Jana I Wielkiego. Jej uroda była dość nietypowa jak na standardy iberyjskie, gdyż po swojej babce, Katarzynie Lancaster, odziedziczyła jasną karnację, zielone oczy i kasztanowe włosy, które przekaże później swoim córkom. Jako młoda dziewczyna była ponoć dość wątłej postury, toteż możni zachodzili w głowę, jak też podoła trudom i obowiązkom Korony. Izabela okazała się jednak żelazną damą. Twardy i nieugięty charakter zaprezentowała po raz pierwszy w wieku lat osiemnastu, kiedy to sprzeciwiła się swojemu bratu, Henrykowi Bezsilnemu, podejmującemu próby narzucenia jej małżonka. Jak na ironię, za Henrykiem stał cały szereg dostojników, urzędników i innych możnowładców, jednym słowem cały ówczesny hiszpański establishment. Izabeli nie popierał zgoła nikt, zwłaszcza, że sprzeciwiła się ona żądaniom magnaterii dotyczącym rozpoczęcia przez nią walki o sukcesję z bratem. Izabela uznając prawa boskie za niepodważalne uznała Henryka za prawowitego władcę, jednocześnie zmuszając go do podpisania traktatu w Toros de Guisando, w którym wyznaczał ją na jedyną spadkobierczynię praw do tronu. Mając w garści ów dokument, Izabela – wbrew jego woli – samozwańczo wyszła za mąż za następcę aragońskiego tronu, Ferdynanda. Historia ta przyprawiona jest szczyptą romantyzmu, gdyż młody, siedemnastoletni zaledwie Ferdynand, ranny w bitwie, miał się przebrać za służącego i w takim stroju przemierzyć całą Kastylię, aby połączyć się z wybranką swego serca. W oczach młodej księżniczki mógł przeto zyskać wizerunek szlachetnego rycerza.
Wybór małżonka, a następnie potajemny ślub zawarty 14 października 1469 roku w Valladolid, doprowadził do sporu z bratem, który na następczynię tronu wyznaczył swą domniemaną córkę, Joannę. Jej pochodzenie było raczej niepewne, bowiem po wszystkich królestwach krążyła plotka, jakoby król był niesprawny w łożnicy małżeńskiej. Sama postać brata Izabeli oscyluje między komizmem a tragizmem: król cierpiał na gigantyzm, impotencję i inne dolegliwości, a jego żona, jak wieść niesie, miała zostać poddana pierwszemu w dziejach historii sztucznemu zapłodnieniu przez specjalną złotą rurkę. Jak było, do końca nie wiadomo. Podejrzewano jednak, że w procesie powołania na świat królewskiej córki (bratanicy Izabeli) miał swój udział główny zarządca króla, Beltrán de la Cueva, stąd przydomek niedoszłej królowej – La Beltraneja (który miał wydźwięk raczej niepiękny). Gdy w 1474 roku król Henryk wyzionął ducha, między dwiema pretendentkami doszło do wojny, w której wygrała Izabela stając się de facto i de iure królową Kastylii. Co ciekawe, ostateczne uznanie praw Izabeli ze strony Portugalii – bo i o nią otarła się wojna, jako że Joanna wyszła za mąż za portugalskiego króla Jana II – miało miejsce dopiero 4 września 1479. Ponieważ jednak Izabeli nie wystarczył tytuł królowej Kastylii, doszła do porozumienia ze swym małżonkiem, aby zjednoczyć oba królestwa – Kastylię i Aragonię – pod jednym berłem. Ferdynand ochoczo na to przystał, sądząc zapewne, że odtąd będzie tytułowany królem całej Hiszpanii. Musiał się jednak srodze rozczarować, gdyż inteligenta – i zapewne przebiegła – Izabela zmusiła go do uznania wyższości Kastylii nad Aragonią: sztandar Kastylii niesiony był zawsze przed sztandarem Aragonii. Oficjalnie królestwo stanowiło wprawdzie jedność, ale oboje małżonkowie zachowali niepodważalne prawa do swych pierwotnych królestw, przy czym o ile Izabela nie ingerowała zbytnio w sprawy Aragonii, o tyle Ferdynand żywo interesował się kwestiami kastylijskimi i z cichym przyzwoleniem małżonki decydował o sporej ich liczbie.
Zjednoczenie królestwa nie dokonało się, rzecz jasna, w ciągu jednego dnia. Dwór Izabeli i Ferdynanda był typowym wędrownym dworem późnośredniowiecznej Europy. Małżonkowie sporą część swej młodości spędzili na różnych polach bitew, na rozstrzyganiu lokalnych sporów, umacnianiu swojej władzy w strategicznych hiszpańskich miastach; jednym słowem, przez 6 pierwszych lat panowania byli w nieustannej podróży po całym kraju, a towarzyszył im cały sztab ludzi. Nawet gdy w końcu królewska para osiadła w Valladolid, to i tak kontynuowała politykę objeżdżania kraju wzdłuż i wszerz, by spotykać się z poddanymi. Metoda ta sprawdzała się jeszcze za czasów panowania wnuka Izabeli i Ferdynanda, Karola I Habsburga, który również odbywał podróże po Hiszpanii w ramach swego panowania nad połową Europy. Dopiero ich prawnuk Filip II osiadł na stałe w Escorialu pod Madrytem, skąd rządził potężnym już wówczas imperium.
Miejsce narodzin królowej w Madrigal de las Altas Torres (Ávila, Hiszpania), fot. Cruccone, CC BY-SA 3.0 ES
Podbój Grenady i zakończenie rekonkwisty
Królowa Izabela przeszła do historii jako ta, która ostatecznie wygnała Maurów z Hiszpanii. Należy w tym miejscu zaznaczyć, że u schyłku średniowiecza królestwo islamu na ziemiach Półwyspu Iberyjskiego skurczyło się ogromnie w porównaniu z początkiem muzułmańskiej konkwisty i w latach 90. XV wieku obejmowało praktycznie już tylko Grenadę. Miasto zostało zablokowane w 1491 roku, co skutkowało, jak można się spodziewać, głodem, epidemiami i ogólnym pogorszeniem warunków życia jego mieszkańców; dodatkowo pod murami Grenady co rusz ginął kwiat rycerstwa. Nie widząc innego wyjścia, ostatni muzułmański władca na Półwyspie Iberyjskim, Nasrid Boabdil (Muhammad XII Abu Abdallah), zdecydował się na kapitulację w dniu 1 stycznia 1492 roku. Początkowo Izabela zadeklarowała łaskę dla zwyciężonych, obiecując wszystkim muzułmanom możliwość pozostania w Hiszpanii. Szybko jednak zmieniła zdanie i wraz z małżonkiem wydała edykt, w którym nakazano wyznawcom islamu opuszczenie królestwa w ciągu 3 miesięcy. Decyzja ta, podobnie jak sam fakt zdobycia miasta, wywołała euforię w świecie chrześcijańskim. W Londynie Henryk VII Tudor wydał z tej okazji hymn pochwalny ku czci świętego Pawła, a kardynał Rodrigo Borgia zorganizował w Rzymie procesje i walki byków. Już jako papież Aleksander VI wydał w 1496 roku bullę, która nadawała Izabeli i Ferdynandowi dożywotnio tytułu Królów Katolickich (Reyes Catolicos). W oczach Europy miał on uczynić hiszpańskich monarchów równorzędnymi władcom Francji, noszącym tytuł „królów arcychrześcijańskich”.
Tytuł ten nadany został również za inną „przysługę”, jaką królowie hiszpańscy wyświadczyli chrześcijańskiemu światu, a mianowicie wypędzenie sefardyjskich żydów z królestwa. Nastąpiło to 3 miesiące po wygnaniu muzułmanów, a Sefardyjczycy (od hebrajskiej nazwy Hiszpanii – Sefarad), osiedlający się początkowo w sąsiedniej Portugalii, zostali stamtąd również wydaleni. Ostatecznie naród, który wnosił do kultury hiszpańskiej jakże cenny ładunek w postaci nauki, poezji, literatury, a także rozwiniętego handlu, udał się na wschód, do Egiptu, Imperium Osmańskiego i Wenecji (spora część sefardyjskich żydów trafiła też do Polski, do cittàideale, jakim był Zamość), zubożając Hiszpanię pod względem intelektualnym i materialnym. Tych, którzy pozostali, zmuszono do przyjęcia chrztu, co bynajmniej nie polepszyło ich sytuacji, jako że określani pogardliwym mianem marranos (świnie, wieprze), padli ofiarą religijnych prześladowań.
Cel, jakim było zjednoczenie królestwa, został jednak osiągnięty i królowie mogli skoncentrować się na kolejnym planie, śmiałym, a nawet szalonym, jakim była zamorska wyprawa Krzysztofa Kolumba.
Alhambra w Grenadzie
Novus Mundus
Kiedy jeszcze w połowie lat 80. XV wieku królowa rozmawiała z genueńskim kupcem, wdowcem po córce gubernatora Madery, wydawać by się mogło, szaleńcem lub najprzebieglejszym człowiekiem na świecie, nie przyszło jej zapewne do głowy, że jedna jej decyzja zmieni przeciętne, a nawet niepozorne, zacofane i ubogie, świeżo zjednoczone państewko w światowe imperium, nad którym, jak mawiano, słońce nigdy nie zachodzi. Królowa po wielu namowach, negocjacjach i prośbach uległa Kolumbowi, zastrzegając wszakże, że będzie mogła spełnić daną mu obietnicę dopiero po zakończeniu sprawy z Maurami. Gdy królowie uporali się już z tym problemem, nadszedł czas na wypełnienie przyrzeczenia. Należy pamiętać, że głos decydujący w sprawie wyprawy do Indii drogą zachodnią miała Izabela. To ona prowadziła rozmowy z Kolumbem i to ją za pośrednictwem zaufanych ludzi namawiał do tego niebezpiecznego przedsięwzięcia. W sierpniu 1492 roku trzy karawele wypłynęły z niewielkiego portu w Palos, by w październiku dotrzeć do dzisiejszych Bahamów i Antyli (a stricte na Hispaniolę – obecnie Haiti). Tym samym Kolumb przetarł szlak, którym iść będzie konkwista hiszpańska i późniejsza kolonizacja. W ślad za pierwszą wyprawą podążyła niebawem druga, trzecia i czwarta, a dla potwierdzenia hiszpańskich praw do odkrytych lądów 7 czerwca 1494 roku Hiszpania i Portugalia podpisały w Tordesillas specjalny traktat. Następnie wydana została bulla papieska potwierdzającą ich prawa do wszystkich ziem położonych 100 mil na zachód od portugalskich Wysp Zielonego Przylądka.
Podbój Nowego Świata następował w błyskawicznym tempie, jednak królowa nie dożyła efektów swojej decyzji. Natomiast do końca życia zachodziła w głowę, czy mieszkańcy nowego podbitego terytorium powinni być traktowani jak czarnoskórzy mieszkańcy Afryki, którzy sprzedawani byli w niewolę (spora część portugalskiej szlachty i bogatych mieszczan szczyciła się faktem posiadania takiego niewolnika), czy też może powinno się ich traktować jak istoty obdarzone dusz i rozumem. Ostatecznie Kościół doszedł do wniosku, że Indianie mają duszę, jednak nastąpiło to już post mortem królowej.
Krzysztof Kolumb przed obliczem Władców Katolickich
Inkwizycja
Izabela Kastylijska zapisała się na kartach historii jako władczyni, która powołała do życia Inkwizycję. W zasadzie można powiedzieć, że niejako przywróciła ją życiu, gdyż struktura ta znana była z wieków wcześniejszych – w średniowieczu również funkcjonowały trybunały. Zapotrzebowanie na tę organizację pojawiło się – zdaniem królowej – ze względu na spory pomiędzy ludnością chrześcijańską i żydowską, a przede wszystkim z powodu samosądów wykonywanych na żydach. Drugim palącym problemem było rozpasanie przedstawicieli Kościoła na Półwyspie Iberyjskim, którzy bynajmniej nie kryli się ze swoim dalekim od uduchowionego trybem życia. Myślą przewodnią Izabeli było zatem umocnienie wiary katolickiej wśród poddanych i przywołanie niesfornych duchownych do porządku. Zgodę na utworzenie inkwizycji w Andaluzji nadał specjalną bullą w 1478 roku papież Sykstus IV. Pierwszy trybunał rozpoczął funkcjonowanie w 1481 roku w Sewilli; w kolejnych latach powstały trybunały w Kordobie (1482), Toledo (1483), Saragossie i Walencji (1484), Llerena (1485), Barcelonie (1487), Valladolid (1488). Pierwszym Inkwizytorem Generalnym (Iinquisitor General) był spowiednik królowej, fray Tomas de Torquemada, którego nazwisko przywodzi na myśl płonące stosy. Inkwizycja hiszpańska była całkowicie podporządkowana Królom Katolickim, a z biegiem czasu przestała w ogóle podlegać władzy Rzymu. Co ciekawe, lwia część jej działalności (4/5, czyli ok. 2 000 ofiar) przypada na rządy Królów Katolickich; w późniejszych dekadach i stuleciach Inkwizycja trochę ostudziła swoje zapędy. Jej głównym powołaniem stała się walka z muzułmanami i żydami, a gdy tych zabrakło – z różnej maści heretykami, co odbywało się poprzez denuncjację; w tym celu powstała nawet osobna instytucja, tak zwana Santa Hermandad, której przedstawiciele zapamiętale wyszukiwali wszelkich wrogów Kościoła. Trzeba przyznać, że działalność Inkwizycji była Królom Katolickim bardzo na rękę, gdyż majątki konfiskowane ofiarom przejmowała Korona. Co ciekawe, koszt drewna na stos, na którym płonął skazaniec, finansowany był przez niego samego, podobnie jak koszty procesu, w którym go na ów stos skazywano. Inkwizycja stanowiła bez wątpienia skazę na pozytywnym wizerunku Izabeli Kastylijskiej, należy jednak pamiętać, że królowa kierowała się w tej kwestii swoją niewątpliwie żarliwą wiarą, podsycaną przez hiszpańskich duchownych. Mówi się, że Torquemada posiadł klucze do duszy i sumienia Izabeli, która w późniejszym wieku ulegała jego nie zawsze bogobojnym namowom.
Żona i matka
Związek Izabeli i Ferdynanda podyktowany był przede wszystkim względami politycznymi, jednak historycy zgodnie twierdzą, że między małżonkami panowało prawdziwe uczucie, przywiązanie i szacunek. Podczas gdy Izabela była przykładną żoną i matką, Ferdynandowi zdarzały się miłostki i przelotne romanse, które królowa tolerowała. Małżonkowie mieli ze sobą pięcioro dzieci, z których troje przeżyło matkę. Ulubieńcem Izabeli był Juan de Asturia, który zmarł w wieku 19 lat. Córki służyły ambitnym planom politycznym matki, które de facto zostały osiągnięte. Dzięki małżeństwu drugiej córki, Joanny Szalonej (Juana la Loca) z synem cesarza Maksymiliana, Flipem Pięknym, potomkowie Królów Katolickich rządzili Hiszpanią jako reprezentanci dynastii Habsburgów, najpotężniejszego rodu panującego w Europie do 1700 roku. Trzecia w kolejności córka, Maria Aragońska, zastąpiła swą zmarłą siostrę na dworze Manuela I Szczęśliwego, dając tym samym późniejszym władcom Hiszpanii prawną podstawę do pretensji portugalskiego tronu. Najmłodsza z królewskich córek, Katarzyna Aragońska, została wydana za księcia Walii, Artura Tudora, a następnie za jego starszego brata Henryka VIII. Ostatecznie król Anglii unieważnił to małżeństwo, a Katarzyna zmarła w odosobnieniu jako księżna Walii. Panuje opinia, że o ile Izabela była wzorową żoną, o tyle nie była stworzona do roli matki. Jej dzieci wychowywały się z dala od rodziców, w Alhambrze w Grenadzie, gdzie rzadko widywały swą rodzicielkę. Izabela zadbała natomiast o wszechstronne wykształcenie wszystkich dzieci, w tym również córek, pod okiem najlepszych włoskich humanistów.
Pośmiertny portret Izabeli pędzla Luisa Madrazo
Ocena
Izabela Kastylijska żyła w czasach trudnych, kiedy powoli umierało średniowiecze, a w bólach rodził się renesans. Tkwiąc jedną nogą w Starych Wiekach, drugą dotykając nowożytności, musiała wykazać się niezwykłym hartem ducha, niezłomnością i innymi cechami, których zazwyczaj nie przypisywano niewiastom. Mówiono o niej Żelazna Królowa i faktycznie żelazną ręką rządziła i dzieliła na Półwyspie Iberyjskim, mimowolnie spychając swego małżonka na drugi plan. Zmieniający się w zawrotnym jak na owe czasy świat postawił ją przed poważnym zadaniem przemiany feudalnego państwa w nowożytne imperium. Bez wątpienia dokonała wielkiego czynu jednocząc skłócone do tej pory, słabe hiszpańskie królestwa w jeden silny organizm, a co więcej, kończąc trwającą 800 lat walkę z muzułmanami. Pozwoliła również dokonać niemożliwego swemu admirałowi, który zdobył dla niej nowe lądy, pośrednio czyniąc z Hiszpanii światową potęgę na ponad 150 lat. Jej wiara była niezachwiana, a obronę katolicyzmu na Półwyspie należy zaliczyć królowej na plus, chociaż metody, jakimi się posługiwała, mogą się wydawać obecnie szokujące i niezgodne z zasadami humanitaryzmu. We wszystkim, co robiła jako królowa, przyświecała jej jednak szczera troska o królestwo i swoich poddanych, których chciała widzieć pobożnymi chrześcijanami. W trakcie swych wieloletnich podróży odwiedzała zamki i miasta, aby być bliżej ludu. Wspierała ludzi nauki i kultury, jakkolwiek zawsze miała zrozumienie dla nowych, humanistycznych prądów epoki. Dzięki temu, że posługiwała się tylko mową kastylijską, uważana była za „swoją”, rodzimą hiszpańską władczynię, podczas gdy jej wnuk traktowany był jako „obcy”. Była pierwszą i ostatnią wielką hiszpańską władczynią.
Do jej błędów zaliczyć należy przede wszystkim wygnanie muzułmanów i żydów, co świadczy o jej krótkowzroczności i nadmiernym uzależnieniu od osób duchownych. Emigracja obu tych nacji sprawiła, że w Hiszpanii podupadać zaczęło rolnictwo, handel, hodowla owiec oraz nauka, co odbiło się negatywnie wraz z końcem epoki, którą zapoczątkowała – Siglo de Oro, Złoty Wiek. Gdy umierała, epoka ta właśnie się rozpoczynała i nie bez powodu dwadzieścia lat po jej śmierci uznano, że hiszpańska królowa, zwana Izabelą, nie miała sobie równych na tej ziemi.
Pierwsze skojarzenie z Rzymem, jaki znamy, to obraz gwarnego miasta z milionami turystów, skąpanego w promieniach słońca. Gdybyśmy chcieli zajrzeć do statystyk ruchu turystycznego, dowiedzielibyśmy się, że w latach poprzedzających pandemię stolicę Włoch odwiedzało corocznie około 10 milionów osób, a zwiedzających wciąż przybywało. Jeszcze w styczniu 2020, aby zrobić efektowne zdjęcie pod Koloseum, bez wszechobecnych kolejek do kas w tle, trzeba było cierpliwie odczekać dłuższą chwilę. Zaraz później życie na całym świecie właściwie się zatrzymało. Globalna pandemia wymusiła na nas wkroczenie w nową epokę; w nowej rzeczywistości żyje także Wieczne Miasto, które zmieniło się nie do poznania.
Wieści o pierwszych przypadkach koronawirusa w Italii przyjmowano w Rzymie z nieufnością, potem z coraz większym niepokojem; pojawiało się zdezorientowanie, poprzez panikę, aż do akceptacji sytuacji. Zapytani o pierwsze wrażenia rzymianie pewnie wspomnieliby o znikających w okamgnieniu ze sklepów i aptek maseczkach i żelach do dezynfekcji, w tym o słynnej Amuchinie. Śledzenie krzywej wzrostu zakażeń, pnącej się nieustannie w górę, wzmagało nerwowość. Ostatecznie zarządzono lockdown. Wieczne Miasto zamarło i wyludniło się; z tłumów na ulicach pozostało może 10%. I choć szczęśliwie stolica Włoch nie poniosła strat tak dużych, jak miasta lombardzkie, w tym Bergamo – uznane poniekąd za symbol tej epidemii w Italii – to jednak i tu, w sposób nieunikniony, odczuwa się skutki przetoczenia się żywiołu, który ogarnął cały kraj.
Kilka pięter nad ziemią
Gdy dla całych Włoch ogłoszono kwarantannę, a gwarne dotąd ulice opustoszały, włoski temperament i poczucie humoru dały się poznać z nowej strony. Życie towarzyskie toczyło się na balkonach, a pogawędki z sąsiadami z piętra stały się kluczowym elementem codzienności. Właśnie to odkrywanie na nowo, czym jest społeczność i jak ważna jest bliskość drugiego człowieka, nadały w dużej mierze ton pierwszym miesiącom epidemii. Próby znalezienia odrobiny normalności w nienormalnych czasach uwiecznili na zdjęciach Alex Majoli i Marco Di Lauro, twórcy The COVID-19 Visual Project. Majolego pandemia zastała w Reggio Emilia – tam zrobił pierwsze zdjęcia. Potem przeniósł się do Palermo, by następnie fotografować także inne ważniejsze miasta, w tym Rzym i Mediolan. Czarno-białe fotografie skupiają się na emocjach towarzyszących pierwszym miesiącom pandemii. Drugi artysta, Marco Di Lauro, na swoich zdjęciach uwiecznił przede wszystkim stolicę, gdzie spędził lockdown. Jego Rzym jest cichy, wręcz wymarły. Na wyludnionych ulicach i placach wzrok przyciągają detale, wcześniej umykające w tłumie i w feerii barw. Na zdjęciach z innej serii widzimy ludzi toczących codzienne życie na balkonach swych kamienic: uprawiają sport, łapią pojedyncze promienie słońca, gawędzą z sąsiadami. Przez pierwsze dni lockdownu o 18:00 wychodzą na tarasy, by śpiewać uprzednio wybrane piosenki, poczynając od hymnu Mameliego. Ich świat przeniósł się ponad miasto. W oknach rozwiesza się plakaty i banery z podnoszącymi na duchu napisami; wśród tych, które zostały na dłużej, jest Andrà tutto bene (“Wszystko będzie dobrze”), widoczne nawet na balkonie burmistrza Rzymu na Kapitolu.
Mimo zamkniętych okiennic do mieszkań dociera także to, co nadwątla nadzieję – jak dźwięk karetek pędzących do szpitali. Pacjentów z koronawirusem przyjmuje nie tylko Spallanzani (Narodowy Instytut Chorób Zakaźnych Lazzaro Spallanzani przy via Portuense – przyp. red.); centra covidowe utworzono także w Poliklinice Gemelli i wojskowym szpitalu na wzgórzu Celio. Do badań antygenowych tworzą się kolejki. W tym względzie niewiele się zmieniło – jeszcze długo stanowić będą szarą rzeczywistość miasta. Podobnie jak wszechobecne maseczki i rękawiczki, żele dezynfekcyjne i mierniki temperatur przy wejściach do sklepów, muzeów, kościołów. Kolejki tworzyły się też, siłą rzeczy, do sklepów spożywczych. Stano więc cierpliwie, kilometrami, w odpowiedniej odległości, nie tylko na zewnątrz, lecz i w… Internecie. Zdecydowana większość rzymian kupowała najpotrzebniejsze produkty z dostawą do domu; gigantyczne zainteresowanie tą usługą sprawiało, że podstawowe artykuły znikały w kilka sekund, a system się przeciążał. Nie tylko w Polsce drożdże zostały hitem zakupowym – także w stolicy Włoch toczono o nie walki, najczęściej w środku nocy.
Kolejki i puste sklepowe półki to jednak nie jedyne problemy, z jakimi musiała zmierzyć się stolica. Wiele biznesów zamknęło swoje drzwi na zawsze, tak w Rzymie, jak i w okolicznych miasteczkach, na przykład w małym Tivoli, gdzie tuż po zakończeniu lockdownu większość barów i sklepików stała wciąż zamknięta. Na szczęście swe podwoje, nie tylko online, otworzyły przynajmniej muzea i atrakcje turystyczne. Można wręcz pokusić się o stwierdzenie, że zabytki pozostały jedną z niewielu rzeczy niezmiennie trwających od czasów sprzed pandemii.
Zarazy stare jak świat
Koronawirus to zresztą nie pierwsza pandemia, jaką przeżyło Wieczne Miasto, i nie pierwsza zaraza, jaka wkroczyła w jego mury. O epidemiach w starożytnym Rzymie wspominał już Tytus Liwiusz, pisali także poeci, jak Wergiliusz czy Lukan. Choć tak naprawdę najbardziej zaraźliwe choroby zaczęto rozróżniać i nazywać dopiero od około XV wieku, to już od czasów starożytnych znano chociażby gruźlicę i malarię. Plagom łatwiej było się rozprzestrzeniać i mutować, biorąc pod uwagę warunki i styl ówczesnego życia, w którym każdy myślał tylko o sobie, jak gorzko zauważył w Dekameronie Boccaccio. Czy zresztą tak wiele się od dawnych czasów zmieniło? Jedną z bardziej znanych epidemii jest ta, która wybuchła niedługo po zagładzie Pompejów, za panowania Tytusa. Regularnie choroby przynosiła wojna, stanowiąca przecież niemal podstawę istnienia antycznego świata. Jedna z największych pandemii starożytności przybyła do stolicy imperium wraz żołnierzami, którzy brali udział w starciach z Partami. Skala zarazy Antoninów, jak ją potem nazywano, była bardzo duża: zmarło ponad 5 milionów ludzi. Zapiski historyczne sugerują, że ofiarą epidemii padł także cesarz Marek Aureliusz. Kolejny atak śmiercionośnej choroby, zwany plagą Cypriana – od imienia biskupa Kartaginy, który ją opisał – mógł być kolejnym wybuchem tego, co spowodowało zarazę Antoninów; także wówczas w samym Rzymie umierało dziennie tysiące osób. W 593 roku jeszcze jedna epidemia w mieście, równie śmiercionośna, miała zostać zatrzymana także dzięki wsparciu ikony Salus Populi Romani, przed którą także w następnych wiekach papieże będą prosić o wstawiennictwo. Po tak zwanej dżumie Justyniana (750 r.), która niemal zaważyła na upadku imperium, zapanował chwilowy spokój. W końcu jednak plaga powróciła, choć zastała już nie stolicę wielkiego imperium, a miasto stanowiące część Państwa Kościelnego. Czarna śmierć, przekleństwo XIV-wiecznej Europy, nie oszczędziła Wiecznego Miasta, leżącego na skrzyżowaniu szlaków i stanowiącego cel wielu pielgrzymek. Co ciekawe, właśnie wtedy zaczęto wprowadzać coś, co poprzedziło pojęcie dzisiejszej kwarantanny. Zarówno osoby chore, jak i te, którym dżuma zabrała życie, były lokowane w miarę możliwości poza miastem. Choroba wróciła jeszcze raz, w 1894 roku. Wtedy to właśnie ulicami Rzymu przeszła procesja z krzyżem z kościoła św. Marcelego, przed którym o ustanie pandemii modlił się rok temu papież Franciszek.
Szczęśliwie plagi po czarnej śmierci ustały na stulecia, aż do czasów bardziej nam współczesnych. W 1837 roku przez Europę przeszła cholera, a najstarsi mieszkańcy Wiecznego Miasta byli maleńkimi dziećmi, gdy, wiosną 1918 roku, trafiła doń epidemia grypy hiszpanki. W swoim okrutnym żniwie zabrała ona między innymi wszystkich mieszkańców jednej z kamienic na via Chiana. Raz jeszcze więc w historii dały o sobie znać wojenne okopy, przyczyniając się ponadto dotkliwie do zubożenia sporej części Włoch. Tym razem jednak medycyna mogła stanąć do walki z groźnym przeciwnikiem. Z początkiem roku 2020 przyszedł koronawirus.
Świat po apokalipsie
Jak po każdej pladze z przeszłości, także teraz miasto zdaje się odżywać. Mimo częściowo powracających obostrzeń, przywraca powoli swój dawny charakter. I choć pełnia swobody wciąż nie jest możliwa, to życie na ulicach zagościło od nowa i nie zamierza się już nigdzie wycofać.
Równo rok po poprzednim lockdownie, także i te święta wielkanocne Włosi spędzili ograniczeni surowymi restrykcjami – cały kraj stał się strefą czerwoną. Poświąteczne dni przyniosły jednak poluzowanie tych zasad, a czerwone pozostają jedynie cztery regiony: Kampania, Apulia, Sardynia i Valle d’Aosta. Pozostały obszar kraju, w tym Lacjum, objęty jest strefą pomarańczową. Nie znaczy to jednak, że dopuszczona jest całkowita swoboda, wręcz przeciwnie. Wciąż obowiązuje godzina policyjna – od 22 do 5 rano. Spotkania nie są rekomendowane. Dla najmłodszych klas otwiera się jednak szkolnictwo, i, jak zostało potwierdzone, ministerstwo przygotowuje się także do powolnego dopuszczania do tradycyjnej formy nauczania wyższych klas, na razie z ograniczeniami obecności. Powoli do życia wracają także bary i restauracje, dotychczas niestrudzenie pracujące w formie “na wynos” i “na dowóz”. Po ostatnich protestach restauratorów zapowiedziano jednak, że w końcu kwietnia i przez cały maj podjęta zostanie próba odmrażania tego sektora.
Wirus niestety wciąż daje o sobie znać, a kliniki są przepełnione. W rzymskich szpitalach liczba osób oczekujących jednocześnie na pogotowiu waha się od około 20 do nawet 100 w Poliklinice Gemelli. Chorzy ciężko przechodzący koronawirusa trafiają najczęściej na intensywną terapię, która ma bardzo ograniczoną liczbę miejsc. Pod znakiem zapytania pozostaje więc dalszy powrót do całkowitej normalności, a w bliższej perspektywie – także wakacje. Jak podaje “Il Messaggero”, wielu Włochów już teraz zdecydowało się spędzić tegoroczne urlopy na pokładach wynajętych statków lub na mniejszych wyspach. Ich mieszkańcy przygotowują się na przybycie turystów między innymi poprzez masowe szczepienia, choć zdania zarządzających poszczególnymi regionami dość mocno się w tej sprawie różnią. Regiony nadmorskie, jak Liguria, gdzie łatwo można zarezerwować wakacyjne domy, także starają się optymistycznie patrzeć w przyszłość.
Rzym, choć wciąż podtrzymuje ofertę wirtualnych podróży po muzeach, nieśmiało otwiera się już także poza Internetem. Jak do tej pory, sporadyczne wizyty, głównie Amerykanów i Brytyjczyków, nie pomogły jednak hotelarzom, którzy w okresie świątecznym znów ponieśli w tym roku straty. Wszyscy liczą jednak na poprawę sytuacji. W ostatnich miesiącach otwarto dla zwiedzających odrestaurowane Mauzoleum Augusta – historia miejsca przyciągnie z pewnością wielu turystów. Najnowszy przewodnik wydany przez Lonely Planet, a poświęcony 48 godzinom, jakie można spędzić w Wiecznym Mieście, ma równie dużą szansę ożywić ulice włoskiej stolicy. Liczy ona jednak przede wszystkim na rodzimych odwiedzających. Wciąż nie wiadomo bowiem, jakie rozwiązania zostaną podjęte na świecie w kwestii podróży lotniczych. Bardzo prawdopodobne jest, że poza obowiązkowymi badaniami na obecność wirusa, chcąc przekroczyć granice Włoch, trzeba będzie okazać paszport potwierdzający szczepienia. Miałby on wejść w użycie na terenie Unii jeszcze przed wakacjami. Jak chciałby minister ds. turystyki, Massimo Garavaglia, badania antywirusowe miałyby być szybkie i jak najczęstsze – wykonywano by je więc nie tylko przy wjeździe do kraju, ale i w wypadku przemieszczania się wewnątrz, po upływie tygodnia w jednym miejscu. Takie obowiązkowe testy wewnętrzne funkcjonują już chociażby na największych wyspach – Sardynii i Sycylii.
Dziś, w obliczu trzeciej fali, mówi się, że dotychczasowa liczba ofiar pandemii w Italii stanowi równowartość ogółu mieszkańców Florencji. Niektórzy uważają, że jest znacznie większa niż zapisana w oficjalnych danych. 18 marca obchodzono po raz pierwszy dzień pamięci o ofiarach koronawirusa – stanowił on jednocześnie rocznicę najsmutniejszych chwil w najnowszej historii Bergamo, gdy przez opustoszałe miasto przejeżdżał konwój ciężarówek z trumnami. W Rzymie i całych Włoszech liczba zakażeń rośnie, lecz, podobnie jak w Polsce, ludzie przyzwyczaili się już do abstrakcyjnej, nowej rzeczywistości. Broni jednak nie składają, mając nadzieję, że uda im się podnieść. Tym bardziej, że pojawiło się przysłowiowe światełko w tunelu. Region Lacjum wykonuje szczepienia jako jeden z najszybszych w kraju, dzieląc podium z Lombardią i Veneto. Mieszkańcy Wiecznego Miasta są tacy, jak ich stolica – nawet jeśli nie wieczni, to w jakiś sposób niepokonani, próbując wyjść cało z opałów, bez większych szkód. I choć każda epidemia wydaje się groźniejsza od poprzedniej, to zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie chciał spacerować po rzymskich forach, w cieniu Koloseum. Dopóki ono stoi, to stać będzie także Rzym.
Zdjęcie główne: Lespinas Xaviere
Pozostałe zdjęcia: Gabriella Clare Marino
Do rodzaju określanego mianem narcyza należy kilkadziesiąt gatunków kwiatów, z których pierwsze pochodziły prawdopodobnie z Półwyspu Iberyjskiego; od wieków rosną one także w innych krajach śródziemnomorskich, jak również w Europie Środkowej i w Azji. Jako rośliny ozdobne uprawia się je w ogrodach i hoduje na kwiaty cięte.
Obraz Van Gogha Undergrowth with two figures pokazuje narcyzy w w prowansalskim Saint-Rémy (1890)
Piękno odbite w tafli wody
Narcyz kojarzony jest przede wszystkim z mitem o chłopcu wielkiej urody, który nie chciał odwzajemnić uczuć miłującej go nimfy Echo. Groźna bogini sprawiedliwości i przeznaczenia, wielka Nemezis, ukarała go za to miłością do własnego odbicia w tafli wody. Młodzieniec zmarł nieszczęśliwy, uschnąwszy z tęsknoty do samego siebie; inni podają, że pochłonęła go woda, gdy próbował ucałować swoją własną twarz. Na jego grobie wzniesionym przez nimfy wyrósł zaś kwiat, któremu nadano jego imię – metamorfozę tę opisał oczywiście Owidiusz. Według Wergiliusza, łzy Narcyza zostały zamknięte w koronie kwiatu. Do dziś przypomina nam on, że życie w samotności, bez miłości drugiego człowieka, nie może być spełnione i szczęśliwe, a nazbyt wybujała miłość własna może doprowadzić nas do zguby. Od końca XIX wieku w piśmiennictwie medycznym używany jest termin “narcyzm”, rozpropagowany przez Sigmunda Freuda i stosowany dla określenia charakterystycznego zaburzenia osobowości. Osoba nim dotknięta skupia się nadmiernie na sobie i pozbawiona jest empatii.
Do najsłynniejszych interpretacji mitu o zakochanym w sobie chłopcu należy bez wątpienia ta poczyniona przez genialnego Caravaggia, który ukazał go spowitego w mrok mający zapowiadać dramatyczny finał historii. Narcyza malowało też wielu innych, jak choćby Poussin czy Dalí – więcej przeczytasz o tym tutaj, zaś o Dalim i jego Narcyzie obszernie pisaliśmy w antologii śródziemnomorskiej Metamorfozy, dostępnej tutaj
Miłość, śmierć i odrodzenie
W mitologii greckiej narcyz był także kwiatem, który, na słonecznej Sycylii, zerwała Persefona tuż przed porwaniem przez Hadesa. Bóg ten nosił zresztą chętnie wieniec z narcyzów, w czym naśladował go czasami Dionizos. Narcyz kojarzony jest też często z innymi bóstwami podziemnymi. Poeci twierdzili, że rósł gęsto na brzegach rzeki Styks, że kochały go Parki i Furie. Homer w Odysei opisuje elizejskie łąki jako pola wyściełane kwiatami – Teofrast z Eresos, przyjaciel Arystotelesa, był przekonany, że chodziło o narcyzy; podobnie utrzymywało wielu innych myślicieli. Nie jest jednak w pełni jasne, czy nie chodziło raczej o spokrewnione z nimi asfodele (złotogłowe). Jak podkreśla Maria Immacolata Macioti, w świecie grecko-rzymskim wieńce z narcyzów wkładano na szyje umarłym. Zapach tych kwiatów określano zaś mianem “odurzających” czy “narkotycznych” – Pliniusz utrzymywał nawet, że stąd wywodzi się ich nazwa. Co ciekawe, zajmując się florystyką, warto mieć na uwadze fakt, że cięte narcyzy przyśpieszają więdnięcie innych kwiatów, wydzielając lepki, szkodliwy dla innych roślin sok. Śródziemnomorze to jednak kraina kontrastów – nic więc dziwnego, że, z drugiej strony, jako jedna z pierwszych kiełkujących cebulek, a także kwiat, który, jak pisze Macioti, wynurzył się z wód śmierci, jest narcyz symbolem odnowienia i odrodzenia. Z tego względu używany jest na całym świecie jako znak organizacji dobroczynnych, szczególnie tych zajmujących się pomocą osobom chorującym na raka.
Żonkil, którego pełna nazwa brzmi narcyz żonkil, to kwiat o nazwie wywodzącej się od hiszpańskiego słowa junquillo – zdrobnienia od junco (trzcina, sitowie). Szczególnie chętnie używany jest w perfumiarstwie – olejek z niego pozyskiwany charakteryzuje się najintensywniejszym ze wszystkich narcyzów
Chwała bohaterom
Ze względu na tradycję powołaną do życia przez Marka Edelmana i coroczną akcję Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN, żółty narcyz, czyli żonkil, stanowi symbol pamięci o Powstaniu w Getcie Warszawskim, które wybuchło 19 kwietnia i trwało do 16 maja 1943 roku. Jak opowiadała w “Polityce” Ewa Budek, pomysłodawczyni akcji “Żonkile”, w książce Zdążyć przed Panem Bogiem Hanny Krall przywołana jest historia o tym, że Edelman, strażnik pamięci o powstaniu, co roku otrzymywał żółte kwiaty od anonimowej osoby. W kolejne rocznice powstania przychodził też pod pomnik Bohaterów Getta, by oddać hołd towarzyszom broni i złożyć kwiaty. Często były to żonkile. – Żółty kwiat, żonkil stał się naturalnym kandydatem – tłumaczyła Budek, przyznając, że z jednej strony jest żonkil podobny do żółtej Gwiazdy Dawida, którymi naznaczano Żydów w czasie wojny, z drugiej zaś, jest jak słońce, jak życie.
W sklepie Lente kupić możesz piękną biżuterię z narcyzem – kwiatem o niezwykle bogatej symbolice.
By przejść do sklepu, kliknij TUTAJ.
Liwia. Matka bogów jest już czwartą powieścią Michała Kubicza, której akcja rozgrywa się w starożytnym Rzymie. Tym razem – po Agrypinie, Tyberiuszu i Kaliguli – autor zaprasza nas na spotkanie z Liwią, przyszłą żoną cesarza Augusta i panią świata, koncentrując się na jej wczesnej młodości, jeszcze przed ślubem z rzymskim imperatorem. Przeżyją razem długie lata, a ich relacja uchodzić będzie za wzór dla kolejnych pokoleń. Przedtem jednak dużo musi się jeszcze wydarzyć…
Nie mam żadnej wątpliwości, że “Liwia. Matka bogów” jest najlepszą z dotychczasowych powieści Michała Kubicza. Poszczególne rozdziały otwierają fragmenty z pamiętnika Liwii Druzylli, uzupełniane następnie trzecioosobową narracją. Akcja powieści toczy się między innymi w Rzymie, na Sycylii oraz w Grecji. Książkę z autografem autora kupić można w naszym sklepie (kliknij tutaj)
Podobnie jak we wcześniej opublikowanych książkach, autor pieczołowicie, z wielką dbałością o szczegóły, odmalowuje tło wydarzeń składających się na fabułę powieści. Zachwyca znawstwem antycznych obyczajów, imponuje orientacją w zawiłościach starożytnej polityki, genealogii, topografii. Po raz kolejny daje też dowód znajomości licznych zakamarków ludzkiej duszy, oferując czytelnikowi psychologiczną analizę wielu bohaterów o różnym pochodzeniu i statusie społecznym. Po raz pierwszy jednak, z pełnym przekonaniem, mam potrzebę określenia jego książki mianem nie tylko znakomitego fresku, ale także pierwszorzędnej rozrywki. Jest to zasługa zaskakująco wartkiej, dynamicznej akcji, która sprawia, że od przeszło 500 gęsto zapisanych stron powieści naprawdę trudno się oderwać.
Wśród bohaterów książki znajdziemy m.in. małego Tyberiusza, przyszłego cesarza Rzymu, oraz Marka Antoniusza, triumwira, ukochanego Kleopatry
Perypetie głównej bohaterki, której młodość przypada na okres następujący bezpośrednio po śmierci Juliusza Cezara, obserwujemy z zapartym tchem. Większość z nich to wydarzenia historyczne opisywane przez dawnych kronikarzy, jednak, jak na beletrystykę przystało, uzupełnione wątkami, które narodziły się w fantazji pisarza. Niczym podczas wycieczki po antycznym forum, do nas należy wybór, czy poprzestaniemy na wysłuchaniu opowieści przewodnika, na podejrzeniu kilku ciekawych scen i zachwyceniu się pięknem architektury, czy też zdecydujemy kontynuować spotkanie z historią poprzez własne studia źródeł, sięgnięcie do innych tekstów kultury czy bardziej wnikliwe rozważania o czasach i postaciach opisanych przez autora. W obu wypadkach wyprawę rozpoczynamy w najwygodniejszej z lektyk, w towarzystwie wytrawnego przewodnika, przy pięknej pogodzie i świetnie zaplanowanej trasie. Pozostaje mi życzyć Wam po łacinie: Iter tutum facete. Dobrej podróży!
Pleciony słomkowy kosz nieznacznie chwieje się na głowie Hadidży. Zmęczona przystanęła na chwilę na stromej górskiej ścieżce, która prowadzi ją hen w dół, aż do przykucniętego wśród soczystej zieleni niebieskiego miasta. Słońce niedawno wstało, więc upał nie dokucza jeszcze tak bardzo. Zanim powietrze rozedrga się rozpalonym skwarem, będzie już prawie na miejscu. Schroni się w wąskich zaułkach, a nogi powiodą ją na główną ulicę, na której od wczesnego poranka mieszkanki wiosek ukrytych w górach Rif prezentują swoje towary. Postawi kosz na ziemi. Chwalić Boga, masło i ser dotrą w nienaruszonym stanie. Nikt nie robi ich lepiej od niej. Z dumą podniesie wzrok i pozwoli mu błąkać się pośród rozkrzyczanego tłumu.
Matka obudziła ich dzisiaj zbyt późno. Hajar wbiega do kuchni, chwyta kawałek gorącego jeszcze chleba, macza go w oliwie i niecierpliwie przeżuwa. Na pewno zdąży również wypić łyk herbaty. I może chwyci w przelocie daktyla. Przecież autobus zawsze się spóźnia. Nieco przygarbiona pod ciężarem plecaka z książkami, wybiega. Kiedy dociera na przystanek, jej koleżanki nadal czekają. Oddycha z ulgą i dołącza do nich, umierając z ciekawości, co też takiego sobie pokazują. El Grande Toto dodał nowy post na Instagramie! A ona tak uwielbia trap – czasami, gdy nikt nie widzi, zamyka się w pokoju i nagrywa własne filmiki do jego przebojów, skacze po łóżku, wymachuje rękoma, wykrzywia twarz w szalonych grymasach. Teraz nic nie będzie już w stanie zepsuć jej dnia: ani krzykliwa nauczycielka matematyki, ani nawet zapowiedziany wczoraj test z angielskiego. Z błogim uśmiechem na ustach wsiada do autobusu.
Przez uchylone nieznacznie drewniane żaluzje światło wślizguje się do tonącego w mroku pokoju. Jego promień wpada prosto w leniwie uchylającą się powiekę. Dłoń o pomalowanych na krwistoczerwono paznokciach pociera twarz, chwyta za kołdrę i niedbale zrzuca ją na ziemię. Podnosi rolety, a na wciąż zmęczone ciało zarzuca szlafrok. To naprawdę ciężki poranek. Spotkanie z koleżankami przeciągnęło się do późna i Soukaina właściwie wolałaby zostać w łóżku, nie niepokojona przez współpracowników z firmy, nie ścigana kolejnymi niemożliwymi do dotrzymania terminami. Nastawia ekspres do kawy i wlecze się do łazienki. Prysznic rozjaśnia jej w głowie. Wszystko zdaje się być znowu pod kontrolą. Napełnia filiżankę i sięga po nieco zeschnięty już rogalik z czekoladą. Pospiesznie wkłada prosty czarny kostium. Jeszcze tylko szpilki, teczka, ostatni łyk kawy. Jest gotowa. Trzaskają drzwi, a na korytarzu przez jakąś chwilę echo zwielokrotnia stukot obcasów.
Dom nadal śpi. Panuje zupełna, doskonała, upragniona cisza. Layla powoli wstaje z łóżka. Stara się wykonywać jak najmniej ruchów. Nie chce zbudzić leżącego tuż obok męża. Nakłada papucie i maszeruje do łazienki, by wygonić sen z rozgrzanego, rozleniwionego bezruchem ciała. Na piżamę narzuca domowy kaftan, przewiązuje się w talii zapaską. Również kuchnia wydaje się drzemać – wszystko jest tak, jak zostawiła wczoraj. Tylko tłusta mucha uporczywie bzyczy, obijając się o szybę w oknie. Sięga po mąkę, wodę, odrobinę oliwy. Jej zręczne ręce same odnajdują tak dobrze znany rytm. Rytm, z którym ciasto pokornie poddaje się naciskowi dłoni, przybierając znajomy okrągły kształt. Rytm wyznaczający początek każdego dnia. Srebrny czajniczek i pęczek mięty poczekają na swoją kolej, bo najpierw musi zanieść chleb do piekarni. Ulica już tętni życiem, sprzedawcy rozstawili swoje wózki. Już krzyczą z nich uwodzące kolorami warzywa i owoce: “weź, mnie proszę!”, “ależ skąd, spójrz tu, tylko mnie powąchaj…!” Layla odwraca głowę, to nie czas na zakupy. Przechodzi jeszcze kawałek i pozdrawia zgarbionego mężczyznę wychylającego się z mrocznej, półokrągłej niszy. Zamienia z nim parę słów, a później podaje mu owinięty w szmatkę surowy bochenek. Zawraca. Musi obudzić męża, ściągnąć z łóżek dzieci, za jakiś czas jedno z nich wysłać po upieczony już chleb. Cisza gdzieś przepadła. Nawet taca, na której ustawiła talerzyk z oliwkami oraz miseczkę z oliwą i miodem, zdaje się wibrować.
Ciężki metalowy klucz zgrzyta w zamku. Znowu się zaciął. Nie sposób przekręcić go ani w lewo, ani w prawo. Zupełnie nie ma siły na tę szarpaninę od samego rana… Wyrywa się jej przekleństwo, którego na szczęście nikt nie słyszy. Coś najwyraźniej zaskoczyło, klucz wchodzi głębiej, udało się. Całym ciężarem ciała pcha ciężkie drewniane drzwi i wreszcie wchodzi do środka koszmarnie spocona, pomimo wczesnej pory. Trzeba napełnić wiadra, przejrzeć zapasy mydła, rękawic, wymyć podłogę na przyjęcie nowego dnia. Zabiera się do pracy. Może zdąży, zanim pojawi się pierwsza osoba. Dzisiaj piątek, więc hammam przeżyje prawdziwe oblężenie. Otwiera drzwi i już z daleka widzi zbliżającą się szybkim krokiem Meriam, która, tak jak codziennie, pozdrawia ją, pyta o zdrowie, zagaduje o rodzinę. Rozmawiają przez chwilę, zanim tamta poda jej zawiniątko i odejdzie, a słowo „pokój” spłynie na Fatimę – i, spokojniejsza już, usiądzie, rozchyli kryjącą jasnożółty placek szmatkę i z radością zatopi zęby w miękkim, słodkawym cieście.
Dotyka tubek z henną. Są gorące, mimo że nie ma jeszcze południa. Wzdycha. Zapowiada się kolejny upalny dzień, a na placu nie ma się gdzie schronić. Tylko restauratorzy i sprzedawcy soków nie mogą narzekać. Ich stoiska wieńczą miłosierne zadaszenia. Nawet chusta, którą szczelnie okryła głowę, nie przyniesie ulgi w aż tak rozszalałym słońcu. Tuż obok Hakim rozłożył już swój wyświechtany koc. Z namaszczeniem wyjmuje z torby zasuszone ciałka jaszczurek, bukieciki ziół, miniaturowe puchate futerka jakiś zwierząt, słoiki kolorowych maści i wiele innych bardzo dziwnie wyglądających drobiazgów. Zazdrości mu trochę, bo szukający pomocy ludzie przystają tam częściej niż przy jej pogniecionym, obleczonym w plastik zeszycie. Otwiera go i patrzy na tak dobrze znane wzory tatuaży. Właściwie zna je już wszystkie na pamięć. Przeniosła je na niezliczoną ilość dłoni. Małych, średnich, młodych, starych, wypielęgnowanych, zniszczonych. Każda z nich jest inną historią.
W starożytnej Grecji funkcjonował zwyczaj, aby w trakcie zaślubin obdarowywać młodą parę gałązką bluszczu, wróżącą wieczną miłość i wierność. Skojarzenie z nieśmiertelnością i ciągłym procesem odradzania się natury stanowiło powód, dla którego bluszcz poświęcono egipskiemu Ozyrysowi – jego znakiem był wieniec bluszczu. Najbardziej kojarzony z tą rośliną jest jednak grecki Dionizos, w Rzymie nazywany Bachusem. To jego wyznawcy nosili na ramieniu tatuaż z listkiem bluszczu i wiotkie wieńce na głowie. Jak podaje Druga Księga Machabejska, do tych zwyczajów próbowano przymusić społeczność żydowską w trakcie hellenizacji Izraela przeprowadzanej przez Antiocha.
Mały Bachus widziany oczami Guida Reniego (XVII wiek). Bluszcz pojawił się chwilę po narodzeniu boga wina, aby ochronić noworodka przed ogniem trawiącym ciało jego matki, w którą uderzył piorunem wszechmogący Zeus. Odtąd, razem z winoroślą, bluszcz podkreślać miał podwójną, pełną kontrastów naturę Dionizosa, symbolizując światło i cień, upał i chłód, życie i śmierć – winorośl jest wszak rośliną wiosenno-letnią, bluszcz zaś – wiecznie zieloną i zimotrwałą
Bluszczu nie mogło oczywiście zabraknąć w trakcie świętowania greckich Dionizjów, a w Rzymie Bachanaliów. Uczestnicy pochodu zdobili swe skronie wiankami z wiecznie zielonych wici. Sam bóg wina nieraz portretowany był z tym atrybutem na głowie, a bluszcz oplatał także tyrs, czyli jego laskę uchodzącą za symbol płodności.
W Muzeach Watykańskich oglądać można posąg Antinousa, ukochanego cesarza Hadriana, który utopił się w wodach Nilu, przedstawionego jako Dionizosa-Ozyrysa. Trzyma on tyrs, a na głowie ma koronę z bluszczu. Fot. Carole Raddato / Flickr, CC BY-SA 2.0
Warto wiedzieć, że wśród atrybutów Dionizosa odnajdujemy także starą winorośl i topolę białą oplecione przez bluszcz. Wedle mitologii topola była niegdyś znakiem Attisa, bóstwa wegetacji pochodzenia frygijskiego, w którym kochała się bogini urodzaju i ziemi – Kybele. Połączenie to reprezentuje wieczny powrót oraz cykliczność śmierci i odrodzenia, a jego znaczenie przejęło przedstawienie samego bluszczu.
Bluszcz, winorośl czy dzikie wino? Oto jest pytanie! Wszystkie te rośliny mają pnący charakter. Tak zwane dzikie wino to inaczej winobluszcz – nie pochodzi jednak z krajów śródziemnomorskich, a z Ameryki Północnej
Bluszcz uznawano także za afrodyzjak, którym wzmacniano trunki. W starożytnej Grecji żuto go w trakcie orgii dionizyjskich, a w średniowieczu mieszano z napojami alkoholowymi, aby dodać im mocy. Ten zwyczaj dotarł nawet do Anglii, gdzie w Trinity College w Oksfordzie z lubością warzono piwo bluszczowe, a wizerunku krzewu lub wieńca bluszczu używano zamiast liści winorośli do oznakowania gospód i winiarni.
Trudno wyobrazić sobie Śródziemnomorze bez zielonych pnączy
Za mityczną personifikację hedery uznaje się młodzieńca z orszaku boga wina o wdzięcznym imieniu Kissos, co z greckiego oznacza bluszcz (gr. kissós). Był on słynnym skoczkiem, który zginął w trakcie jednego ze swoich wyczynów; dla upamiętnienia jego osiągnięć przemieniono go w roślinę. Wielu Greków wybierało pochówek w bluszczowym nakryciu głowy – dzięki nim do naszych czasów dotrwały misterne złote wianki, zdobione przedstawieniem liści i owoców bluszczu.
Złoty wieniec z bluszczu, Muzeum Archeologiczne w Atenach, IV w. p.n.e.
Pozytywne znaczenie bluszczu poszerza heraldyka, czyli nauka o znaczeniu herbów, gdzie staje się on symbolem przywiązania, mocy przyjaźni wystawianej na próby, dozgonnej miłości oraz nieprzemijającej pamięci. Podobnie według średniowiecznych przekazów jest bluszcz znakiem życia, radości i błogości Raju. Ze względu na potrzebę podparcia utożsamianego dawniej z płcią żeńską łączono go też z kobiecością, a starożytne Greczynki używały go do leczenia chorób ginekologicznych.
Bluszcz był także atrybutem muzy komedii Talii, która nosiła wieniec bluszczowy na głowie. Tak w XVIII wieku przedstawił ją francuski malarz Jean-Marc Nattier
Świat chrześcijański przejął pogańską symbolikę bluszczu jako znaku wiecznego życia i wierności, dodając jednocześnie nową warstwę znaczeniową związaną ze zmartwychwstaniem – dlatego tak chętnie sadzono bluszcz przy pochówkach. Elastyczne gałązki oplatające nagrobek zmarłego, prócz funkcji ozdobnej, miały stać się znakiem pamięci bliskich i wiary w życie po śmierci.
Z czasem roślinę zastąpiły ornamenty rzeźbione w kamieniu. Z upływem lat zapomniano jednak o tej szlachetnej symbolice i bluszcz otaczający zaniedbane grobowce zaczęto uznawać za zły omen, zabójczego pasożyta, który oplata to, co martwe. Charles Dickens tak pisał w Klubie Pickwicka: Tam, gdzie życie już zgasło w popiele, bluszcz pnie się – Dziwne, dziwne to ziele! (…) Tuczy się stary bluszcz jadłem ruin (…), gdyż najdumniejszy twór ludzki w końcu dla bluszczu jest tylko strawą.
Strona korzysta z plików cookies w celach statystycznych, zgodnie z Polityką prywatności.