Posted on

O Krzysztofie Kolumbie

Kolumb urodził się w Italii – pochodził ze skromnego rodu genueńskich tkaczy i kupców. Jego ojciec, Domenico Colombo, zamieszkiwał przy Porta dell’Olivella, gdzie w 1450 roku, między 25 sierpnia a 31 października, przyszedł na świat przyszły odkrywca. Jak wieść niesie, sztuki nawigacji Krzysztof nauczył się… pracując dla domu bankowego rodziny Centurionich. Jako przedstawiciel handlowy zobligowany był do częstych “wyjazdów służbowych”, które wówczas uskuteczniano nie inaczej niż na statkach.

Kupiec z Genui i portugalski bankier

Pierwszy morski pech spotkał go w 1476 roku, kiedy w czasie podróży handlowej do Lizbony i Flandrii na jego konwój napadła banda francusko-portugalskich zbirów, co znamienne, tuż przy Przylądku Świętego Wincentego (a więc niemal na końcu ówczesnego świata). Kolumb cudem wydostał się z tych tarapatów i dopłynął na ląd w pobliżu Lagos. Gdy już doszedł do siebie, udał się do Lizbony, gdzie podjął pracę w portugalskiej filii banku. W ramach swojej pracy wypływał w liczne morskie podróże, tym razem znacznie dalej – choćby do Anglii, na Maderę i do Gwinei. Prawdopodobnie to właśnie wtedy przyswoił sobie trudny język portugalski, którym ponoć posługiwał się na co dzień zamiast ojczystej mowy włoskiej.

Pobyt Kolumba w Portugalii zaowocował bardzo korzystnym dla niego małżeństwem – w 1479 roku poślubił o pięć lat młodszą Felipę Perestrello de Moniz, córkę ex-gubernatora Porto Santo. Był to dla niego bez wątpienia awans społeczny, gdyż jego małżonka pochodziła z wielce arystokratycznego rodu z wieloma koneksjami. To dzięki niej przyszły admirał zaczął „bywać” w wielkim świecie, co później pozwoliło mu uzyskać dostęp do króla Portugalii, Jana II, a następnie do hiszpańskich Królów Katolickich. W 1480 roku przyszedł na świat Diego, starszy syn Kolumba. Jednak małżeńskie szczęście nie trwało długo, gdyż pięć lat później Felipa zmarła. Wkrótce potem Kolumb – nie znalazłszy posłuchu u króla Jana w kwestii sfinansowania wyprawy do Indii drogą zachodnią – przeniósł się do Hiszpanii. Wiadomo, że wiódł tam w miarę spokojny żywot. Jego kolejna partnerka, Beatriz Enríquez, urodziła mu w 1488 roku drugiego syna, Fernanda.

Dom Kolumba w Genui, fot. Julia Wollner
Rzekomy dom Kolumba w Genui. Warto zauważyć, że aż 17 miast włoskich rości sobie prawo do twierdzenia, że są miejscem narodzin odkrywcy. Fot. Julia Wollner

 

Kontrowersyjna teoria pochodzenia

Jak to zwykle bywa w przypadku sławnych postaci historycznych, ulubioną rozrywką badaczy przeszłości jest doszukiwanie się ich “prawdziwego” pochodzenia. Nie inaczej było z Kolumbem, o proweniencję którego toczą się obecnie zażarte spory. Zdaniem jednego z hiszpańskich uczonych, Kolumb bynajmniej nie nosił imienia Krzysztof (kat. Cristòfor, wł. Cristoforo, hiszp. Cristóbal), ale przypisał je sobie sam, mianując się „Niosącym Chrystusa” – zapewne do Nowego Świata. W rzeczywistości miał on być synem właściciela sklepu, na chrzcie dano mu na imię Pedro. Jego nazwisko miało brzmieć:„Scotto”, a on sam miał z tego powodu dopatrywać się swoich korzeni w Szkocji. Nie mniej zdumiewająca teoria głosi, iż Kolumb był tak naprawdę Grekiem urodzonym na wyspie Chios.

Jednak najbardziej kontrowersyjna teoria o pochodzeniu Kolumba jest taka, że był on… synem polskiego króla Władysława Warneńczyka, który jakoby przeżył bitwę pod Warną i incognito udał się na portugalską Maderę, by tam pokutować. Owa pokuta nie trwała widocznie nazbyt długo, gdyż polski monarcha, uznany za zmarłego, przybrawszy w Portugalii bardzo niepolsko brzmiące imię Herique Alemao, czyli Henryk Niemiec, poślubił szlachciankę z Algarve, z którego to związku w 1450 roku przyszedł na świat syn, Zygmunt Henryk. Tym synem miał być nie kto inny, jak Krzysztof Kolumb. Istnieje dodatkowa teoria, według której Warneńczyk miał ponieść śmierć w wyniku spisku z inicjatywy polskich możnych, którzy nie mogli dopuścić do kuriozalnej sytuacji, w której na Maderze mieszkałby sobie oficjalny władca Polski, odmawiający zresztą powrotu do ojczyzny i przywdziania na powrót korony, podczas gdy w kraju panowałoby bezkrólewie. Jednym z rzekomych dowodów na to właśnie pochodzenie Kolumba miała być jego dość nietypowa jak na Włocha uroda – rudawe włosy, niebieskie oczy i blada cera. Był też ponoć zbyt wykształcony jak na syna genueńskiego kupca, a także odznaczał się zbyt dobrymi manierami; co więcej, zwracano się do niego pełnym szacunku tytułem „don”. Kluczową kwestią miał pozostać jagielloński orzeł widoczny w herbie Kolumba. Obecnie trwają badania nad materiałem genetycznym i trudno orzec, czy ta – zdawałoby się – niedorzeczna teoria ma rację bytu. Gdyby jednak była prawdziwa, mielibyśmy jeden powód więcej do narodowej dumy…

Wybrzeże Chios – niektórzy twierdzą, że to tam urodził się wielki podróżnik. Jarosław Molenda w swojej książce "Krzysztof Kolumb. Odkrywca z wyspy Chios" (Replika 2016) pisze, że trop grecki pozostaje do dziś niezbadany; wiadomo jednak, że wiedzie w stronę bizantyjskiego rodu Dishypatos oraz dynastii ostatniego cesarza Bizancjum Konstantyna XI. Czyżby Kolumb swą prawdziwą tożsamość musiał ukrywać z obawy o głowę? Turcy, którzy co dopiero zajęli Konstantynopol, nie chcieli, aby ktoś wzniecał bunty przeciwko ich władzy, zwłaszcza krewni cesarza...
Wybrzeże Chios – niektórzy twierdzą, że to tam urodził się wielki podróżnik. Jarosław Molenda w swojej książce “Krzysztof Kolumb. Odkrywca z wyspy Chios” (Replika 2016) pisze, że trop grecki pozostaje do dziś niezbadany; wiadomo jednak, że wiedzie w stronę bizantyjskiego rodu Dishypatos oraz dynastii ostatniego cesarza Bizancjum Konstantyna XI. Czyżby Kolumb swą prawdziwą tożsamość musiał ukrywać z obawy o głowę? Turcy, którzy co dopiero zajęli Konstantynopol, nie chcieli, aby ktoś wzniecał bunty przeciwko ich władzy, zwłaszcza krewni cesarza…

 

Naokoło świata do Indii

Nie do końca wiadomo, w którym momencie naszemu bohaterowi zaświtał niezwykły i jak na owe czasy nowatorski pomysł opłynięcia kuli ziemskiej, aby dotrzeć do Indii. Prawdopodobnie rozmyślał nad tym podczas swojego wieloletniego pobytu w Portugalii, gdzie zapewne miał dostęp do tamtejszych map i dokumentów. Być może bezpośrednią przyczyną było ujrzenie mapy słynnego florentyńskiego astronoma i matematyka Paola del Pozzo Toscanellego. Niewielki kraj, jakim była Portugalia, dysponował w owym czasie jedną z najsprawniejszych i najlepiej wyposażonych flot, a portugalscy śmiałkowie od co najmniej pięćdziesięciu lat podejmowali coraz odważniejsze wyprawy wzdłuż południowego wybrzeża Afryki. Celem portugalskich władców było odnalezienie drogi morskiej do Indii, które uchodziły wówczas za skarbnicę wszelkich bogactw. Do rozwoju floty przyczynił się Dom Henrique o Navegador, znany światu jako Henryk Żeglarz, trzeci syn króla Portugalii Jana I Dobrego, między innymi domniemany wynalazca karaweli. Założył on w Sagres pierwszą akademię morską na świecie, w której szkolili się piętnastowieczni pionierzy transoceanicznych wypraw. Niewykluczone, że Kolumb, mieszkając w Portugalii, miał możliwość zapoznania się z wiedzą przekazywaną przez tamtejszych nauczycieli. Był on człowiekiem bez wątpienia doskonale wykształconym, znającym matematykę, nawigację, astronomię, meteorologię i inne nauki. Poznał również sztukę konstruowania karaweli, co stanowiło w Portugalii nie tylko novum, ale również absolutną tajemnicę.

Kolumb studiował pisma antycznych i klasycznych pisarzy, takich jak Strabon, Seneka, Arystoteles, a także współczesnych mu humanistów. Jednym z dzieł, które bez wątpienia wywarły na nim ogromne wrażenie, był traktat Eneasza Sylwiusza Piccolominiego, znanego później jako papież Pius II. Historia rerum ubique gestarum, wydana w 1477 roku, zawierała zapisek odnośnie do pewnej tajemniczej mapy Oceanu Atlantyckiego: Z miasta Lizbony, w kierunku na zachód, jest na rzeczonej mapie […] 26 miar, a w każdej z nich 250 mil. […] Tyle jest od wyspy Anti(lia), którą nazywacie Wyspą Siedmiu Miast. […]. Bez wątpienia fragment ten zaintrygował Genueńczyka, gdyż wskazywał na istnienie lądu na zachód od wybrzeży Portugalii. Współcześnie uważa się, że portugalscy rybacy wyprawiali się na połów ryb hen na nowofundlandzkie łowiska i niemal ocierali się o brzegi Ameryki Północnej; prawdopodobnie znane im było również Morze Sargassowe. Te wszystkie informacje, objęte zresztą tajemnicą państwową, musiały w taki czy inny sposób do Kolumba dotrzeć, a ponieważ dysponował on nieścisłą wiedzą geograficzną, nabrał przekonania, że można dotrzeć do Azji płynąc na zachód, w ciągu kilkunastu dni żeglugi. Była to dla współczesnych teoria zdumiewająca – panowało powszechne przeświadczenie, że na zachodzie świat kończy się wielkim wirem prowadzącym prosto do piekła…

Pomnik Kolumba na Maderze
Pomnik Kolumba na Maderze. Co roku na portugalskiej wyspie Porto Santo, należącej do archipelagu Madery, organizowany jest festiwal na cześć Krzysztofa Kolumba. Podczas uroczystości można poczuć się jak za czasów portugalskich odkryć morskich oraz zobaczyć sceny z życia mieszkańców archipelagu w drugiej połowie XV wieku.Najważniejszym wydarzeniem festiwalu jest inscenizacja przybycia Kolumba na wyspę.


Dlaczego z Hiszpanii?

Nie mniej problematyczną sprawą pozostawała kwestia organizacji wyprawy. W drugiej połowie XV wieku to Portugalia nadawała ton odkryciom geograficznym– w 1415 roku Portugalczycy zdobyli Ceutę, ważny port na wybrzeżu mauretańskim, który otworzył przed nimi nieograniczone możliwości. Następnie odkryli i skolonizowali Azory i Maderę, aby w latach 70. rozpocząć wyprawy wzdłuż wybrzeża Afryki. Udało się im dotrzeć do Zatoki Gwinejskiej i dzisiejszego Kamerunu. W roku 1488 Bartolomeu Dias przypadkiem odkrył Przylądek Dobrej Nadziei (por. Cabo da Boa Esperança, pierwotnie Przylądek Burz – por. Cabo das Tormentas), czyli bramę do Indii, do których drogę morską wytyczono ostatecznie w 1498 roku. W połowie wieku Portugalia była już imperium morskim mogącym śmiało konkurować z Wenecją. Wydawać by się mogło, że projekt wytyczenia nowego szlaku przez zachodnie wody powinien spodobać się portugalskiemu królowi, a jednak tak się nie stało. Jan II uważał to za zbyt wielkie ryzyko, na dodatek bardzo kosztowne. Poza tym Portugalczyków pochłaniała wówczas kwestia przetarcia szlaku wzdłuż wschodniego wybrzeża Afryki do Indii. Kolumb w oczach króla pozostawał marzycielem i awanturnikiem.

Zupełnie inaczej miały się sprawy w Hiszpanii. W połowie XV wieku daleko jej było do miana morskiego imperium. Przez ostatnie 7 stuleci Półwysep Iberyjski „okupowany” był przez arabskich najeźdźców, którzy w 711 roku pod wodzą Tarika zalali ówczesną wizygocką Hiszpanię aż po Góry Kantabryjskie. W odpowiedzi chrześcijanie dość szybko się zorganizowali i rozpoczęli rekonkwistę, której ostatnia pieśń rozbrzmiewała w Hiszpanii w latach 80. i na początku lat 90. XV wieku. Nie bez znaczenia pozostawał fakt, że najważniejsze królestwa iberyjskie – Aragonia i Kastylia – połączyły się w roku 1479 na skutek małżeństwa infantki Izabeli z Kastylii i infanta Ferdynanda z Aragonii, dając początek prawdziwemu mocarstwu. Jednak w chwili, gdy Kolumb przybył do zjednoczonego już kraju w roku 1485, Królowie Katoliccy pochłonięci byli zgoła czym innym niż organizowaniem zamorskich wypraw. Interesowało ich zdobycie Granady, ostatniego bastionu Maurów na Półwyspie.

Jak to się w ogóle stało, że Kolumb znalazł się ze swoim projektem przed obliczem Izabeli? Prawdopodobnie uczynił to dzięki pomocy jej spowiednika, Francisca Jimeneza Cisnerosa, prowincjała zakonu franciszkanów. To właśnie do bram franciszkańskiego klasztoru Santa Maria de la Rabida w Andaluzji zapukał Kolumb w roku 1485 w towarzystwie swego syna Diega, aby przedłożyć kardynałowi swój nowatorski plan. Jak wieść niesie, klasztor ten słynął ze swego bogatego księgozbioru i posiadał obserwatorium astronomiczne. Cisneros mógł zainteresować się projektem Genueńczyka do tego stopnia, że postanowił mu pomóc i za pośrednictwem kompetentnych osób skierował go przed oblicze monarchini.

Izabela Kastylijska okazała zainteresowanie projektem, jednak udzielając przyszłemu odkrywcy audiencji zastrzegła, że zorganizowanie tego przedsięwzięcia będzie możliwe dopiero po zdobyciu Granady. Królowa zdawała sobie sprawę, że po tym doniosłym wydarzeniu, jakim było w jej oczach zakończenie rekonkwisty, Hiszpania potrzebować będzie nowych źródeł bogactwa – a ponieważ droga wschodnia do Indii znajdowała się aktualnie w rękach Portugalczyków, należało wytyczyć nową trasę do azjatyckiego raju. Niezwykle istotną rolę odegrał również plan chrystianizacji podbitych terenów, czyli „zaniesienia Chrystusa” do Indian – tym mianem Europejczycy określali wówczas mieszkańców Indii. Biorąc pod uwagę wszelkie „za” i „przeciw”, Izabela Kastylijska dała swoją zgodę na wyprawę. Teraz Kolumbowi pozostawało jedynie czekać na zdobycie Granady, żeby urzeczywistnić swoje marzenia.

Jedna z wielu replik okrętu "Santa Maria"
Jedna z wielu replik okrętu “Santa Maria”. W 2003 roku zespół amerykańskich oceanografów odkrył wrak statku u północnych wybrzeży Haiti; po publikacji Barry’ego Clifforda – archeologa podwodnego kierującego akcją – w maju 2014 roku, media informowały, że chodzi o okręt Kolumba. Kilka miesięcy później UNESCO zaprzeczyło jednak tym rewelacjom.


Cztery zamorskie wyprawy

Ten moment nastąpił 1 stycznia 1492 roku. Izabela dotrzymała słowa – w sierpniu zakończono przygotowania do wyprawy w nieznane. Kolumb przybył do niewielkiego portu w Palos już w maju 1492 roku, gdzie zgodnie z królewskim nakazem czekały na niego dwie karawele „Niña” i „Pinta”. Statki miały około 20 metrów długości i 7 metrów szerokości. Na swój flagowy Kolumb wybrał karakę „Santa Marię”, którą wydzierżawił od Juana de la Cosy.  Wyprawa w części została sfinansowana ze skarbu państwa, a częściowo zasponsorowała ją bogata rodzina Pinzonów. Załoga liczyła zaledwie 90 osób, jako że powodzenie wyprawy stało pod dużym znakiem zapytania, a sam rejs był jedną wielką niewiadomą. Flota pod dowództwem Kolumba wypłynęła z Palos 3 sierpnia 1492 roku. Na Wyspach Kanaryjskich zarządzono postój w celu uzupełnienia zapasów, po czym ostatecznie 5 września podniesiono kotwice i ruszono na zachód. Kapitan, jako się rzekło, błędnie oszacował wielkość globu, wobec czego przekonał załogę, że rejs nie potrwa dłużej niż 2 tygodnie. W rzeczywistości trwał on i trwał… i tak przez 37 dni. Nic dziwnego, że w marynarzach dojrzewał bunt. Aby zapobiec jego wybuchowi, Kolumb prowadził dwa dzienniki pokładowe; jeden prawdziwy, a drugi fałszywy, w którym zapisywał nieprawdziwe dane, aby zmylić załogę. Wreszcie jednak Rodrigo de Triana z Sewilli zauważył światło księżyca odbijające się od piasku na plaży stałego lądu. Było to miesiąc i 3 dni od podniesienia kotwicy w Las Palmas.

Statki wylądowały prawdopodobnie u wybrzeży Wyspy Waitinga w archipelagu Bahamów, którą Kolumb ochrzcił imieniem San Salvador w ramach podziękowań Opatrzności za ocalenie. Stając na lądzie, dowódca uzyskał prawo do tytułu Wielkiego Admirała Oceanu, który miał nosić dożywotnio. Po kilku dniach statki ruszyły na południowy zachód i 28 października osiągnęły wybrzeże Kuby, a stamtąd wyruszyły dalej, aby 6 grudnia odkryć Haiti, nazwane przez Kolumba Hispaniolą. Wyspa tak bardzo przypadła admirałowi do serca, że postanowił na niej wznieść swą kwaterę główną, wobec czego przystąpiono do budowy osady La Navidad. Niestety podczas penetrowania okolicznych wybrzeży „Santa Maria” utknęła na mieliźnie, a w trakcie burzy utracono kontakt z „Pintą”, wobec czego Kolumb postanowił osobiście udać się na „Niñii” do Hiszpanii i zdać Królom Katolickim raport z wyprawy. Tak też uczynił i 15 marca 1493 roku zawinął do portu w Palos. Stamtąd, w iście bajkowym pochodzie, udał się na dwór królewski do Barcelony. Naprzodzie niezwykłego orszaku szli wysłannicy ze złotem i kolorowymi papugami, przyciągając zewsząd uwagę gapiów.

Jak można się było spodziewać, z pierwszej wyprawy Kolumb powrócił w glorii chwały. Królowie Katoliccy z niezmiernym zainteresowaniem wysłuchali jego barwnej i w wielu miejscach nieco ubarwionej relacji. Swą ukochaną wyspę opisał w następujący sposób: Wyspa Hispaniola to istny cud. Wszystko jest tam wspaniałe, łańcuchy górskie i szczyty, a także doliny. Ziemia jest tam doskonała i żyzna, zdaje się nadawać do zasiewów i wszelkiej uprawy. Co się zaś tyczy portów morskich, trudno uwierzyć komuś, kto tego na własne oczy nie zobaczył. Wiele rzek szerokich o wodzie doskonałej, a w większości z nich toczy się złoto, tyle ile człowiek może zapragnąć. Jest tam wiele korzeni, kopalnie złota wielkie i innych kruszców pod dostatkiem. Swoje wystąpienie zakończył prośbą o pomoc w zorganizowaniu kolejnej wyprawy, obiecując, że w zamian przywiezie do Hiszpanii złota, ile kto zechce i tylu niewolników, ilu kto zapragnie mieć. Rzecz jasna,Izabela dała się skusić na te obietnice i już wkrótce oddała Kolumbowi do dyspozycji 17 okrętów i ponad 1 200 marynarzy. Wśród wyruszających, obok krawców porzucających swój zawód i różnego rodzaju awanturników mających nadzieję na szybkie wzbogacenie, znaleźli się również misjonarze.

Druga wyprawa ruszyła 25 września 1493 roku i zaowocowała odkryciem części Małych Antyli: Dominiki, Marie-Galante, Gwadelupy, Antigui i Portoryko. W listopadzie flota dotarła do Hispanioli, gdzie okazało się, że po osadzie La Navidad pozostały zgliszcza. Płynąc wzdłuż południowych wybrzeży, Kuby Kolumb dokonał odkrycia Jamajki. Druga ekspedycja nie przebiegła jednak dokładnie tak, jak admirał się spodziewał – przede wszystkim nie natrafiono na obiecywane bogactwa, co, w połączeniu z coraz bardziej autokratycznym zachowaniem dowódcy, doprowadziło załogę do buntu. Część marynarzy – głównie tych rekrutujących się spośród łowców przygód – oderwała się od wyprawy, aby szukać złota na własną rękę; inni powrócili do Hiszpanii, zanosząc na admirała wiele skarg. Było to po myśli wrogów Genueńczyka, którzy tylko czekali na sposobność pozbawienia go nadanych wcześniej przywilejów. W takich okolicznościach Kolumb postanowił wracać do Hiszpanii, gdzie ostatecznie dotarł 11 czerwca 1494 roku. Zdołał co prawda oczyścić się z zarzutów, ale na kolejną podróż do „Indii” musiał czekać aż 4 lata.

Trzecia wyprawa wyruszyła 30 maja 1498 roku i trwała 2 lata. Tym razem admirał otrzymał do dyspozycji tylko sześć okrętów. Trzy z nich odesłał na Hispaniolę, a z pozostałymi trzema popłynął na południe, docierając wreszcie do kontynentu amerykańskiego u ujścia Orinoko (z czego najprawdopodobniej nie zdawał sobie sprawy). Płynąc wzdłuż wybrzeża, odkrył wyspę o wielce wymownej nazwie „Trójca Święta” – Trynidad. Po tym wydarzeniu pożeglował na Hispaniolę, gdzie w międzyczasie powstało pierwsze europejskie osiedle – Santo Domingo. Niestety przez wzgląd na swój charakter Kolumb mocno naraził się podwładnym, którzy wystosowali odpowiednie pismo do władz w Hiszpanii. Całości negatywnej opinii o admirale dopełniła frustracja załogi z powodu braku poważniejszych sukcesów ekonomicznych wypraw i trudności w stosunkach z autochtonami. W efekcie po Kolumba przybyła specjalna jednostka, którą dowodził Francisco Fernández Bobadill. Po zapoznaniu się z faktami postanowił on aresztować Kolumba, jego brata Bartolomea oraz syna Diega, i całą trójkę wysłał do Hiszpanii… w kajdanach. I tym razem Kolumbowi udało się oczyścić z zarzutów, a także wrócić do łask pary królewskiej.

W efekcie zorganizowano czwartą – dla Genueńczyka ostatnią – wyprawę zamorską. Tym razem wynikała ona również z pobudek politycznych, gdyż Portugalczycy dopiero co odkryli wreszcie drogę do Indii (tych prawdziwych), należało więc udowodnić, że trasa proponowana przez Kolumba jest szybsza i łatwiejsza. Nikomu nadal nie przychodziło do głowy, że zamiast do Azji, okręty hiszpańskie zawitały na nowy kontynent. Zgodnie ze swoimi obliczeniami Kolumb spodziewał się, że na zachód od Kuby odnajdzie w końcu szlak wodny, który zaprowadzi go do indyjskiego wybrzeża, toteż tam właśnie się skierował. Zamiast jednak do Kalkuty, dotarł do Wybrzeża Moskitów i do dzisiejszego Hondurasu, gdzie do jego uszu dotarły opowieści o bogactwach Majów i o wielkim morzu – prawdopodobnie chodziło o Ocean Spokojny. Mimo podejmowanych wysiłków nie udało mu się jednak przedostać w owe cudowne miejsca. Nic dziwnego – Kanał Panamski umożliwiający taki rejs miał powstać dopiero za 4 stulecia. Podczas ostatniej wyprawy Kolumba dosięgnął pech; stracił 2 z 4 okrętów, a po dotarciu na Jamajkę zmuszony został do osadzenia pozostałych dwóch na mieliźnie i do budowy nowego osiedla mieszkalnego. Jeden z uczestników wyprawy, Diego Mendez, udał się w indiańskiej łodzi na poszukiwanie pomocy, jednak udało mu się ją sprowadzić dopiero w 1504 roku, kiedy Kolumb zmagał się już z ciężką chorobą. W takim właśnie pożałowana godnym stanie wrócił w listopadzie do Hiszpanii. Jego sen o Indiach dobiegł końca.

 

XIX– wieczny obraz Johna Vanderlyna ukazujący przybycie Kolumba do Ameryki. Warto przypomnieć, że palma pierwszeństwa nie do końca się Kolumbowi należy.
XIX– wieczny obraz Johna Vanderlyna ukazujący przybycie Kolumba do Ameryki. Warto przypomnieć, że palma pierwszeństwa nie do końca się Kolumbowi należy. O ile nieprawdziwe są zapewne teorie przypisujące dotarcie do Nowego Świata starożytnym Egipcjanom, Fenicjanom, templariuszom czy irlandzkim mnichom, o tyle do terenów dzisiejszej Kanady i wschodniego wybrzeża USA dopłynęli najprawdopodobniej wikingowie – około roku 1000.

 

Ciemne oblicze admirała

Warto zapytać, co sprawiło, że wielki admirał, odkrywca i zdobywca utracił cały prestiż, jakim otoczył się po powrocie z pierwszej wyprawy. Odszedł wszak z tego świata w ogólnej wzgardzie i zapomnieniu, nie doczekawszy kolejnej audiencji przed obliczem monarchy (królowa Izabela już wówczas nie żyła) ani wypełnienia obiecanych mu wcześniej przywilejów. Otóż Genueńczyk posiadał też inne oblicze niż zazwyczaj przedstawiane w opracowaniach historycznych, gdzie ukazuje się go jako dzielnego, sprawiedliwego i pobożnego (przy czym pobożny niewątpliwie był, o czym świadczyć może fakt, że codziennie uczestniczył we mszach, a odkryte lądy chrzcił takimi nazwami jak „Święty Zbawca” czy „Święta Trójca”). Rzadko kiedy mówi się o jego okrucieństwie, chciwości, braku skrupułów i nade wszystko niepohamowanej pysze i żądzy władzy.

Swoje alter ego odsłonił po raz pierwszy po przybyciu na Hispaniolę. Wyspa zamieszkiwana była przez Indian z nieistniejącego już plemienia Awaraków. Jak na przyjaznych gospodarzy przystało, powitali oni hiszpańskich najeźdźców podarunkami i pożywieniem. W zamian Kolumb kazał im rozdać nic nie warte błyskotki, o czym sam wspominał w swoim dzienniku: Aby pozyskać ich przyjaźń – zdawałem sobie bowiem sprawę, że byli to ludzie, którzy poddaliby się nam i nawrócili na naszą świętą religię raczej przez miłość niźli siłą – kazałem rozdać niektórym czapeczki kolorowe oraz naszyjniki szklane, które zawieszali na szyjach, a także inne drobiazgi oraz przedmioty niewielkiej wartości, z czego wielką radość mieli i przywiązali się do nas nad podziw. Jego żądza bogactwa okazała się na tyle silna, że niedługo później siłą uprowadził kilku Indian na swój okręt, by wyjawili mu, gdzie się znajduje złoto. Ledwie przybyłem do Indii, siłą porwałem kilku miejscowych na pierwszej odkrytej wyspie, aby nauczyli się naszego języka i aby udzielili mi wiadomości o wszystkim, co znajduje się w tych stronach. Ponieważ nie odnalazł tyle cennego kruszcu, ile pragnął, postanowił zabrać ze sobą do Hiszpanii indiańskich niewolników. Reszta, która pozostała na wyspie, zmuszana była do niewolniczej pracy, na co admirał dawał pełne przyzwolenie. Pisał: Można by z nich zrobić doskonałych robotników, są inteligentni, widzę bowiem, że powtarzają od razu wszystko co im się mówi. 50 ludzi wystarczyłoby zupełnie, aby utrzymać ich w ryzach i kazać wykonywać wszystko, cokolwiek by się od nich żądało.

Jako że zapotrzebowanie na złoto było ogromne, a jego przychód znikomy, podczas swojej drugiej wyprawy Kolumb posunął się do szczególnego okrucieństwa. Rozkazał wszystkim indiańskim mężczyznom powyżej 14 roku życia, aby zbierali złoto we wszystkich rzekomo złotonośnych miejscach i co 3 miesiące dostarczali mu określoną ilość kruszcu. Ci, którym udało się wypełnić zobowiązanie, otrzymywali odznaki z miedzi, które musieli nosić na szyi. Tym, którzy zadania nie wykonali lub nie zrobili tego należycie, Hiszpanie na polecenie Kolumba odcinali dłonie i pozostawiali samych sobie, aby się wykrwawili. Właśnie w taki sposób admirał zdobywał bogactwa dla siebie i swoich królów.

Mówi się, że spośród ćwierćmilionowej populacji Arawaków w ciągu tylko 2 pierwszych lat pobytu Hiszpanów na wyspie zmarła blisko połowa. Przyczyniała się do tego bez wątpienia zbyt ciężka praca, jaką tubylcy wykonywali na rzecz Europejczyków dla zaspokojenia ich żądzy bogactwa. Według relacji jednego z uczestników wyprawy, Bartolomeade las Casas, który ze swej strony przyczynił się do powstania tak zwanej „Czarnej Legendy” (La leyenda negra) Hiszpanii, do najcięższej pracy należała ta w kopalni. Dominikanin opisał ją następująco: (…) wzgórza plądruje się od góry do dołu i z dołu do góry, tysiące razy. Indianie przekopują zbocza, kruszą skały, przenoszą kamienie, dźwigają na plecach ziemię, aby ją płukać w rzece. Ci zaś, którzy przepłukują złoto, tkwią przez cały czas w wodzie, tak bardzo pochyleni, że plecy mają stale zgięte. A gdy woda wdziera się do korytarzy kopalni, najżmudniejsze ze wszystkich zadań polega na ich osuszeniu poprzez czerpanie wody naczyniami i wylewanie jej na zewnątrz. W wyniku takiej pracy, która trwała średnio od 6 do 8 miesięcy, śmierć zwykle ponosiło około jednej trzeciej każdej z grup wykonujących ją Indian.

W ramach wypraw, a później zarządzania osadami, na porządku dziennym znalazły się z biegiem czasu morderstwa, gwałty i inne okrutne zabawy z udziałem autochtonów, takie jak wypróbowywanie broni na ciałach Arawaków czy odcinanie głów indiańskim chłopcom. Dochodziło do makabrycznych sytuacji, kiedy kobiety podawały swoim dzieciom trujący maniok, by je uchronić przed okrucieństwem ze strony Hiszpanów. Wszelkie – i nieliczne zresztą – powstania tubylców przeciwko najeźdźcom były od razu krwawo tłumione. Kobiety z wycieńczenia przestawały zachodzić w ciążę, co skutkowało spadkiem przyrostu naturalnego, a niemowlęta umierały z głodu, ponieważ przepracowane matki nie miały pokarmu. Można się co prawda spierać, na ile Kolumb był odpowiedzialny za te akty okrucieństwa. Wszak przez dłuższy czas pozostawał nieobecny, bądź to przebywając w Hiszpanii, bądź eksplorując kolejne wybrzeża. Jednak zgodnie z relacjami nie zainterweniował ani razu w celu ukrócenia tego rodzaju praktyk przez swoich podwładnych, nie wydał żadnego zakazu mordowania Indian, de facto nie interesował się ich losem wcale, gdyż liczył się dla niego wyłącznie zysk. Tak czy inaczej przyczynił się do zdziesiątkowania, o ile nie do całkowitej eksterminacji rdzennych mieszkańców Haiti, których liczba w 1515 roku wynosiła 15 tysięcy, a w 1550 – 60 lat po odkryciu wyspy – było ich zaledwie 500. Los chciał, że Kolumb nie trafił na złotonośne góry. W tym zakresie poszczęściło się innemu zdobywcy, który zapisał się na kartach historii jako pogromca imperium Inków i założyciel Meksyku – Hernánowi Cortésowi.

Grobowiec Kolumba w Sewilli, fot. Jakub Klawiter / Wikimedia Commons, CC BY-SA 4.0
Grobowiec Kolumba w Katedrze Najświętszej Marii Panny w Sewilli. Jest to ponoć największa gotycka świątynia na świecie, wzniesiona jako symbol potęgi i bogactwa miasta. Po zakończonej właśnie rekonkwiście miała dobitnie podkreślać, jaka religia zwyciężyła na Półwyspie Iberyjskim. Według jednej z legend na spotkaniu fundatorów kościoła miało paść zdanie: “Zbudujmy świątynię tak piękną i ogromną, że każdy, kto ją zobaczy, pomyśli, że jesteśmy szaleńcami”. Fot. Jakub Klawiter / Wikimedia Commons, CC BY-SA 4.0

 

Próba oceny

Trudno jednoznacznie ocenić, kim tak naprawdę był Kolumb – bohaterem czy ludobójcą. Przesiąknięty był z jednej strony głęboką religijnością, z drugiej typową dla ówczesnych możnowładców żądzą bogactwa. Indianie w jego oczach byli zwykłymi „dzikusami”, co do których nie było wiadomo, czy w ogóle posiadają duszę i czy jako tacy zaliczają się do gatunku ludzkiego. Debaty nad tym problemem trwały jeszcze bardzo długo. Ostatecznie w roku 1542 cesarz (i król Hiszpanii) Karol V wydał Las leyes nuevas, w których nakazywał traktować mieszkańców Nowego Świata na równi z Europejczykami. Inną kwestią pozostaje, czy były one faktycznie przestrzegane…

O tym, że Kolumb był człowiekiem chciwym, świadczy chociażby fakt, że nie wypłacił Rodrigowi de Trianie należnej mu pensji w wysokości 10 000 maravedi, która należała mu się za dostrzeżenie stałego lądu. Na owe czasy była to kwota równająca się rocznym zarobkom marynarza i powinna być wypłacona zgodnie z prawem. W swoim dzienniku, co prawda, admirał wskazał na Trianę jako tego, który pierwszy ujrzał ląd, jednak po przyjeździe do Hiszpanii „zapomniał” o tym, twierdząc, że osobiście ujrzał światło księżyca odbite odpiasku już noc wcześniej. Na Hispanioli dał się też poznać jako autokrata i propagator nepotyzmu. Obsadzał stanowiska swoimi faworytami, co nie przysparzało mu przyjaciół. Ostatecznie zraził do siebie większość podwładnych, co zaowocowało usunięciem go – na zawsze – ze stanowiska dowódcy w Indiach Zachodnich.

Z drugiej strony bez wątpienia Kolumb wpisuje się na listę wielkich w historii świata. Udowodnił, że ocean nie kończy się bynajmniej wielkim wirem ani wodospadem prowadzącym ku otchłani, ale stanowi jedynie pomost do nowych lądów. Niewielu śmiałków poważyłoby się na podobny wyczyn, jakkolwiek Portugalczykom mało brakowało. Bez wątpienia należało mieć nie lada odwagę, by rzucić się na bezkresne wody, które nie bez powodu zwano w średniowieczu Mare Tenebrarum, by popłynąć w nieznane, by wreszcie stanąć na obcym lądzie i zapuścić się w jego głąb. Przecież mogło okazać się, że Indianie nie są pokojowo nastawieni (jak tubylcy napotkani przez Magellana na Filipinach), że są przerażającymi kanibalami albo potworami, jak ich sobie wyobrażano. Płynąc do Nowego Świata Kolumb ryzykował wszystko z własnym życiem na czele, a nie miał żadnej gwarancji, że jego wyprawa zakończy się sukcesem, jakkolwiek byłby o nim przekonany. Nie bez powodu zatem ku niebu wznoszą się jego pomniki, a w Ameryce celebruje się Columbus Day.

Wielki Admirał Oceanu odszedł 20 maja 1504 roku w Valladolid. Jego ciało zostało tam pochowane, jednak po trzech latach przeniesiono je do Sewilli. Do ostatecznego miejsca wiecznego spoczynku admirał przybył w roku 1537. Znajduje się ono w katedrze w Santo Domingo na jego ukochanej Hispanioli, w miejscu, które zawładnęło jego sercem. Mówi się jednak, że ciało odkrywcy w kolejnych wiekach powróciło do Hiszpanii – ukończone w 2006 roku badania DNA kości z domniemanego grobu w Sewilli potwierdziły bliskie pokrewieństwo zmarłego z pochowanym w tym samym mieście bratem Krzysztofa Kolumba, Diego. Wyniki  badań podają w wątpliwość badacze z Dominikany.

 

Zdjęcie główne: domniemany portret Kolumba pędzla Sebastiana del Piombo z 1519 r.
Posted on

Socca czyli farinata

Tradycyjna nicejska wersja jest minimalistyczna: chrupiące kawałki ciasta się bez dodatków, ewentualnie oprószone odrobiną pieprzu. Genueńczycy obkładają farinatę karczochami, cebulą i smażonymi w głębokim tłuszczu malutkimi rybkami, gianchetti. Inni Włosi kawałki farinaty smarują pesto lub rozkosznie tłustym stracchino, kremowym lombardzkim serem. W Toskanii placek z ciecierzycy nazywa się cecina lub torta di ceci. Często podaje się go tam pomiędzy dwoma kawałkami focacci, jako wypełnienie kanapki. Liguryjska fainâ jest popularna w Argentynie i Urugwaju, gdzie przywieźli ją włoscy emigranci na przełomie XIX i XX wieku. Podobne danie jest znane również na północy Afryki jako karantita. Na ulicach Algieru serwuje się go na gorąco z kuminem i harissą.

 

Przepis na soccę jest tak prosty, że za pierwszym razem wydawało mi się to zbyt piękne, żeby było prawdziwe. Wystarczy wymieszać mąkę z ciecierzycy z wodą i oliwą, odczekać i upiec placek na gorącej blasze. Do ciasta można dodać ulubione przyprawy, tradycyjnie sól, pieprz i rozmaryn. Soccę możemy obłożyć dodatkami, tworząc szybszą, bezglutenową wersję pizzy.

  

Przepis: Socca z pesto i pieczonymi brokułami 

4 porcje

 

Ciasto:

1 szklanka mąki z ciecierzycy

1 ½ szklanki wody

2 łyżki oliwy

2 łyżeczki płatków drożdżowych

szczypta soli

 

Dodatki:

4 łyżki pesto

pęczek brokułów gałązkowych

3 łyżeczki orzeszków piniowych

 

Do podania:

liście ziół lub sałaty

grubo zmielony czarny pieprz

 

Mąkę z ciecierzycy mieszamy z wodą do uzyskania konsystencji kwaśnej śmietany – możliwe, że będziemy musieli dodać odrobinę mniej lub więcej wody.

Dodajemy oliwę, płatki drożdżowe i sól, mieszamy.

Odstawiamy na minimum dwie godziny, by ciasto odpoczęło.

 

Piekarnik rozgrzewamy do 200 stopni, razem z formą do zapiekania (najlepiej żeliwną).

Gorące naczynie ostrożnie wyciągamy i natłuszczamy odrobiną oliwy.

Wlewamy ciasto, rozprowadzamy je równomiernie po formie i wstawiamy do piekarnika.

 

Podpiekamy przez około 15 minut, aż wierzch lekko się zezłoci, a krawędzie zaczną odstawać od brzegów.

 

Podpieczony placek smarujemy ulubionym pesto.

Układamy na nim brokuły, posypujemy orzeszkami piniowymi.

Wstawiamy do piekarnika do ponownego zapieczenia na około 10 minut.

 

Przed podaniem posypujemy ziołami i grubo zmielonym czarnym pieprzem.

 

 

Posted on

Narodziny egiptologii. Historia odkryć nad Nilem

Trudno sobie wyobrazić dzisiejszy Egipt bez zapierających dech w piersiach zabytków – starożytność wychyla się tam z każdego zakątka. Perełki egipskiej archeologii są jednymi z najstarszych w basenie Morza Śródziemnego; ich historia zaczyna się około 5 000 lat temu, choć czasem  ginie w mrokach dziejów i nie sposób wyznaczyć jej czasowej granicy. To, co dziś stanowi atrakcję turystyczną, przyciągającą rzesze zwiedzających, jeszcze 200 lat temu znajdowało się w dużej części pod piaskiem pustyni. Sahara zawzięcie strzegła swych tajemnic niemal całe średniowiecze i przez część epoki nowożytnej. Do największych skarbów bez wątpienia należał długo ukryty przed Europejczykami Karnak, a do największych zagadek – grobowiec Tutanchamona.

Egipska prearcheologia

Pewien wenecki kupiec, Pietro della Valle, odwiedziwszy Egipt w celach handlowych pomiędzy rokiem 1616 a 1626, spisał swoje relacje z pobytu nad Nilem, a jako pamiątkę przywiózł koptyjskie manuskrypty. Jakiś czas później do Egiptu zawitał jego rodak, niejaki Tytus Liwiusz Burattini, architekt i wynalazca. Ów miłośnik starożytności gościł w państwie faraonów w latach 1637–1641 i sporządził dokładną jego mapę na podstawie systemu triangulacyjnego. Jako zapalony badacz przeprowadził również pomiary piramid, których na szczęście Sahara nie zdołała przykryć, jednak – ku rozpaczy następnych pokoleń naukowców – ten cenny zbiór pomiarów, zapisków i map zaginął. O bytności Burattiniego nad Nilem poświadczyć mógł jeden skarabeusz.

Swój wkład w odkrywanie Egiptu mieli również mieszkańcy Wysp Brytyjskich, a w szczególności matematyk i miłośnik antyku, John Graves. W roku 1642 wydał on dzieło Piramidografia czyli rozprawa o piramidach w Egipcie, stanowiące zapis jego dwukrotnych odwiedzin w państwie faraonów. Uczony ten był jednym z pierwszych badaczy piramid; podczas swoich dwóch pobytów w Gizie miał on okazję dokonać ich pomiaru i zbadania, co skrupulatnie opisał w książce, konfrontując swoje wnioski ze starożytnymi tekstami. Anglik odwiedził też sąsiadującą z Gizą Sakkarę, gdzie również prowadził badania naukowe. Były to pierwsze tak dokładnie przeprowadzone prace – jednak nie zostały wliczone do osiągnięć archeologicznych.

Swoista moda na Egipt pojawiła się w naukowych kręgach Europy nowożytnej mniej więcej w końcu wieku XVII. Do pionierów w dziedzinie odkrywania egipskiej starożytności należał francuski jezuita Claude Sicard, który z polecenia regenta Francji dokonał badań zabytków Górnego Egiptu. Opierając się na źródłach antycznych, Francuz zdołał odnaleźć Teby, Kolosy Memnona i Dolinę Królów. Wśród oświeceniowych badaczy Egiptu wymienić można też Duńczyka Federika Lidwiga Nordena, którego dzieło na temat podróży po Egipcie, hojnie opatrzone ilustracjami, cieszyło się ogromną popularnością aż do końca XVIII wieku. Swoisty boom na egiptologię przypadł jednak na przełom wieku XVIII i XIX, a wszystko za sprawą niepozornego, wydawać by się mogło, człowieka, który rzucił ogromny cień na egipskie piramidy…

Jednym z najnowszych odkryć archeologicznych (2018 rok) dokonanych w Egipcie jest odnalezienie… sera. W jednym z grobowców na nekropolii w Sakkarze włoscy badacze odkryli w ser w dzbanie sprzed ok. 3200 lat. Według badaczy jest to prawdopodobnie najstarszy zachowany ser na świecie.
Jednym z najnowszych odkryć archeologicznych (2018 rok) dokonanych w Egipcie jest odnalezienie… sera. W jednym z grobowców na nekropolii w Sakkarze włoscy badacze odkryli w ser w dzbanie sprzed ok. 3200 lat. Według badaczy jest to prawdopodobnie najstarszy zachowany ser na świecie.

 

Napoleon u stóp piramid

Mowa, rzecz jasna, o cesarzu Francuzów. Napoleon postanowił pójść w ślady Aleksandra Wielkiego i w swojej wojnie z resztą świata podbić Egipt. Nie miał, co prawda, w planach obwoływania się bogiem w oazie Siwa, jak to uczynił przed wiekami Aleksander (wystarczyło mu zapewne, że się obwołał cesarzem), ale jego plan wyprawy do Egiptu podjęty został z iście makiawelicznych pobudek. Otóż Napoleon doszedł do słusznego skądinąd wniosku, że zdobywając Egipt zaszkodzi swemu głównemu politycznemu przeciwnikowi – Anglii,  zagrażając tym samym jej interesom w Indiach. Plany wielkiego wodza spaliły jednak na panewce. Armia francuska znalazła się w 1798 roku w pobliżu Aleksandrii, ale została zablokowana przez eskadrę angielską pod dowództwem admirała Horatio Nelsona. Francuzi zdołali pokonać oddział Mameluków w bitwie pod piramidami, kiedy to cesarz wygłosił jedną ze swych najsłynniejszych sentencji: „czterdzieści wieków patrzy na was ze szczytu tych piramid”, jednak nie udało im się utrzymać dominacji nad Nilem z tego względu, że nie zdobyli przychylności egipskich duchownych.

Obecność Francuzów w Egipcie miała jednak jeszcze inny wymiar: naukowy. Wraz z napoleońską armią nad Nil ściągnęła rzesza uczonych, których pragnieniem było zbadanie tego fascynującego kraju. Jednym z nich był Dominque Vivant Denon, który sporządził dokładne rysunki zabytków egipskich. Był on artystą, dyplomatą, pisał sztuki teatralne, zajmował się archeologią i dekorowaniem wnętrz. Po bitwie pod piramidami to właśnie on dokonał pierwszego rozpoznania nekropolii w Gizie, a także zbadał komorę grobową w piramidzie Cheopsa oraz opisał głowę Sfinksa (gdyż reszta jego lwiego ciała znajdowała się jeszcze pod piaskiem pustyni).  Pod jego kierunkiem odkopano kilkaset mumii ibisów w Sakkarze. Wielkie były również zasługi Denona w studiowaniu sztuki egipskiej. Uczony ten miał szczęście „zwiedzić” świątynie w Denderze, Luksorze, Karnaku, Kom Ombo, Esna i Edfu; widział Kolosy Memnona w Tebach Zachodnich i badał Dolinę Królów. Praca Vivanta Denona, zatytułowana Podróż po dolnym i Górnym Egipcie ukazała się w 1802 roku.

Pod wielkim wrażeniem Egiptu pozostawał sam Napoleon. Ponoć cesarz Francuzów spędził samotną noc w Wielkiej Piramidzie, co wstrząsnęło nim do tego stopnia, że nie chciał się z nikim dzielić wrażeniami z tego przedsięwzięcia. Poddając się matematycznej refleksji Bonaparte dokonał obliczeń, według których z kamienia użytego do budowy trzech piramid w Gizie mógłby otoczyć całą Francję murem wysokości 3 m i 30 cm. Napoleon założył w Kairze Instytut Egipski, który prowadził badania powierzchniowe. Zebrał on bardzo bogaty materiał: 27 rzeźb, kilka sarkofagów, odlewy, kopie, rysunki. Największym znaleziskiem kojarzonym z wyprawą Napoleona okazał się jednak słynny Kamień z Rosetty. Był to dwujęzyczny, grecko-egipski napis kapłanów z Heliopolis skierowany do króla Ptolemeusza VI. Posłużył on uczonemu francuskiemu Jeanowi-François Champollionowi do odczytania hieroglifów egipskich w 1822 roku.

Kamień z Rosetty
Kamień z Rosetty w British Museum w Londynie, fot. Hans Hillewaert / Wikimedia, CC BY-SA 4.0

 

Odczytanie hieroglifów

 

Warto zatrzymać się przy postaci tego wybitnego uczonego. Można go śmiało określić mianem cudownego dziecka swojej epoki – biegle władał wszystkimi językami Bliskiego Wschodu! Co ciekawe, rozszyfrowywaniem napisów z Kamienia z Rosetty zajmował się podczas dwuletniego pobytu w areszcie domowym za wyrażanie sympatii pro-napoleońskich już po upadku cesarza. Champollion wykorzystał do tego celu kopie napisów hieroglificznych przywiezione mu przez kolegę po fachu, Jeana Nicolasa Kuyota, porównując je z tekstem z kamienia. Champollion skorzystał także z inskrypcji, jakimi pokryty był odnaleziony w 1815 roku obelisk z File. Dokonując również porównań kartuszy Kleopatry z kartuszami wyrytymi na Kamieniu z Rosetty, zdołał uzyskać wstępne wyniki, niezbędne do odczytania pisma hieroglificznego. W 1822 roku francuski uczony dokonał ostatniej analizy porównawczej inskrypcji z Rosetty oraz języka koptyjskiego, będącym ostatnią fazą rozwojową języka starożytnych Egipcjan. Tym samym zwieńczył swe dzieło i udowodnił, że egipskie hieroglify opierały się na zasadzie fonetyczności zapisu.

Champollion zapisał się w historii odkryć egipskich dzięki swej wyprawie, którą śmiało można nazwać jedną z pierwszych profesjonalnych wypraw archeologicznych. Miała ona miejsce w latach 1828–1829, a udział w niej wziął również włoski archeolog i egiptolog, Ippolito Rosellini. Rzecz jasna, nie obyło się bez licznej grupy architektów i rysowników, którzy towarzyszyli parze uczonych. Podczas wyprawy nie prowadzono co prawda prac wykopaliskowych, ale odczytywano inskrypcje hieroglificzne w takich miejscowościach jak Memfis, Amarna, Abu Simbel i Dendera. Francusko-włoska ekspedycja miała to szczęście, że trafiła akurat na trwające wykopaliska w Karnaku, jakkolwiek odkrycia były stosunkowo skromne. Na nekropoli tebańskiej, na skraju pustyni pomiędzy Ramesseum a świątynią Setiego I w wiosce Gurna odsłonięto kilka nienaruszonych grobów, ponadto odsłonięto m.in. 10 alabastrowych naczyń z depozytu fundacyjnego królowej Hatszepsut. Wyprawa Champolliona zaowocowała przywiezieniem do Europy kilku tysięcy dokładnych rysunków sporządzonych w świątyniach i grobowcach, z którymi nie mogły konkurować te przywiezione z wyprawy napoleońskiej. Po trudach trwającej 16 miesięcy wyprawy Champollion powrócił do Francji, gdzie został członkiem Akademii Inskrypcji i Literatury, a w roku 1831 uzyskał profesurę na wydziale egiptologii w utworzonej dla niego katedrze w Collège de France.

 

Sfinks, fot. David Berkowitz / Flickr
Sfinks, fot. David Berkowitz / Flickr, CC BY 2.0


Odkrycie Karnaku

 

Jak łatwo się domyślić, duża część zabytków starożytnego Egiptu stała się na wiele wieków własnością pustyni. Tak właśnie przedstawiały się sprawy z Karnakiem, jedną z najwspanialszych świątyń Górnego Egiptu. Warto nadmienić, że w tym starożytnym mieście (a w zasadzie w starożytnej dzielnicy Teb) znajduje się kompleks świątynny poświęcony bogom tebańskim. Centralne miejsce tegoż kompleksu zajmuje tak zwany Wielki Hypostyl. Jest to świątynia z salą kolumnową, poświęcona Amonowi-Ra. Od północy przylega do niej świątynia Montu – boga wojny, na południu zaś leży sanktuarium bogini Mut, mitologicznej żony Amona. Turyści odwiedzający Egipt z pewnością kojarzą ów kompleks jako świątynię z Aleją Sfinksów, gdyż właśnie tego rodzaju aleja procesyjna, ozdobiona posągami 40 sfinksów o baranich głowach (należy pamiętać, że baran to zwierzę poświęcone Amonowi), prowadziła do pierwszego pylonu od strony Nilu i tą właśnie drogą do świątyni wkraczał posąg Amona podczas rytualnej procesji z okazji święta Opet. Każdy sfinks trzymał w łapach posąg faraona. Za pierwszym pylonem znajdował się wielki dziedziniec, który od drugiej sali hypostylowej oddzielał pylon z ustawionymi przed nim wyrzeźbionymi w różowym granicie posągami Ramzesa II. O tym, że kompleks pochodzi ze znacznie wcześniejszej epoki, świadczyć mogą choćby obeliski o wysokości 30 metrów, postawione przy pylonach na polecenie Hatszepsut. Niestety do naszych czasów zachował się tylko jeden z nich.

Ta wspaniała świątynia ulegała zniszczeniu – najczęściej celowemu – już od schyłku starożytności. W późnym antyku i we wczesnym średniowieczu aktów dewastacji dokonywali Koptowie, natomiast później dzieła dokonywali muzułmanie, którzy pozyskiwany ze świątyni kamień użytkowali do budowy swoich meczetów (i wszelakich innych konstrukcji). Dzieła zniszczenia dopełnił sam Nil, który rokrocznie zalewał świątynię, jako że jego wody od czasów starożytnych podniosły się aż o 3 metry. Do XVIII wieku Europejczycy nie mieli pojęcia o istnieniu tak wspaniałej budowli. O jego istnieniu dowiedzieli się na samym końcu egiptologicznego boomu, który miał miejsce po wyprawie Napoleona. Przyczyną tego smutnego stanu rzeczy był gąszcz budowli oraz przestrzeni, na której rozpościerały się świątynie. Pierwsze szkice Karnaku wykonane zostały przez niejakiego kapitana Nordena, osiemnastowiecznego duńskiego podróżnika i rysownika (nota bene, pozostawił on po sobie informację o czwartej piramidzie w Gizie), natomiast pierwszy plan wykonał angielski duchowny i podróżnik Richard Pococke. Jak można się domyślać, inicjatorem odkryć archeologicznych na terenie Karnaku był nie kto inny, jak sam Napoleon, a następnie badania kontynuowane były między innymi przez wspomnianego już Champolliona. Niestety odkrycia niosły za sobą negatywne skutki uboczne w postaci masowego wywożenia z Karnaku zabytków – najpierw tych mniejszych, potem coraz większych. Rozbierano reliefy, a ich fragmenty umieszczano w różnych europejskich muzeach, następnie zabrano się za obeliski. Ów haniebny proceder prowadzony był pomimo wydanych w 1835 roku ustaw o ochronie zabytków starożytnych, a przyczyniali się do niego sami zainteresowani utrzymaniem zabytków w dobrym stanie, czyli Egipcjanie, którzy używali świątynnych fragmentów do użyźniania pól – w tym celu wykorzystywali sebach, rodzaj nawozu pozyskiwanego z cegieł mułowych zawierających słomę. W 1843 roku nastąpiło apogeum kradzieży zabytków z Karnaku, kiedy to francuski archeolog Prisse d’Avennes wywiózł cenne reliefy z Komnaty Przodków do Luwru.

Właściwe odkrywanie Karnaku rozpoczął dopiero w latach 1858–1860 Auguste Mariette, znany z założenia w Muzeum Egipskiego Kairze. Ten francuski historyk i archeolog został wysłany do Egiptu z zadaniem pozyskania eksponatów do kolekcji w Luwrze – manuskryptów koptyjskich, arabskich, syryjskich i etiopskich. Zasłynął między innymi z odkrycia Serapeum w Sakkarze, czyli podziemnego cmentarzyska świętych byków Apisów. Odkopał on również z piasków okolice Wielkiego Sfinksa, odsłaniając zbudowaną z granitu i wapienia Świątynię Sfinksa w Gizie. To właśnie on przyczynił się do ochrony i uratowania wielu bezcennych skarbów kultury i sztuki Starożytnego Egiptu. W latach 1896–1917 pracami w Karnaku kierował Georges Legrain, który przyczynił się do zakończenia restauracji i anastylozy sali hypostylowej. Prace wykopaliskowe w Karnaku trwały dalej w okresach od 1921 do 1926 roku, a następnie od 1926 do 1954 z przerwą w latach 1940–1945. Dzięki pracy odkrywców i konserwatorów można dziś podziwiać ten wspaniały zabytek, jakim jest Karnak, niemal w pełnej okazałości. Bez wątpienia świątynia ta stanowi jeden z najcenniejszych obiektów wśród egipskich pomników starożytności. Poraża swą monumentalnością, a jednocześnie niezwykłym kunsztem w wykończeniu detali. W zasadzie nie sposób pominąć tej perełki podczas zwiedzania Egiptu.

 

Otwarcie grobu Tutanchamona, 1922 r.
Najpiękniejsze przedmioty ze skarbca grobowego Tutanchamona znajdują się w Muzeum Egipskim, ale na miejscu pozostała mumia faraona, kilka lat temu umieszczona w szczelnej klimatyzowanej gablocie z przezroczystego pleksi, i zewnętrzny sarkofag ze złoconego drewna. Na zdjęciu: otwarcie grobu Tutanchamona w 1922 r.


Archeologiczna klątwa

W listopadzie 1922 roku dwaj angielscy badacze, Howard Carter i Georg Herbert, hrabia Carnarvon, otworzyli w Dolinie Królów wrota do jednego z najwspanialszych grobowców, jakie kiedykolwiek odkryto – miejsca spoczynku młodego faraona Tutanchamona, rządzącego Egiptem w latach 1333–1323 p.n.e.  Odkrycie to zakrawało na sensację, jako że grobowiec zachował się, co dziwne i niespotykane, w stanie nienaruszonym, i, co bardziej istotne, zawierał jedyną zachowaną in situ mumię w Dolinie Królów. W tym czasie rejon ten był obiektem wykopalisk od co najmniej stu lat.

Faraon Tutanchamon, aż do momentu odkrycia jego grobowca, pozostawał jednym z najmniej znanych władców Egiptu. Ze źródeł wiadomo, że urodził się w Amarnie w Środkowym Egipcie, a późniejsze badania DNA dowiodły, że jego ojcem był faraon Echnaton – heretyk usiłujący wprowadzić w Egipcie monoteizm, co ostatecznie doprowadziło do buntu i przejęcia władzy przez generała Horemcheba. Po dojściu do władzy w wieku ośmiu lat, następca tronu otrzymał imię „Tutanchamon”, które oznacza „żywy wizerunek Amona”.Wyznaczyło to nowy kierunek linii religijnej i politycznej podległej kapłanom Amona.

Sam grobowiec nie przedstawiał sobą z pozoru imponującego widoku, gdyż pierwotnie przeznaczony był dla osoby nie pochodzącej z rodziny królewskiej, toteż wydrążono go w litej skale. Dla faraona zgodnie z obyczajem przygotowywano znacznie bardziej reprezentacyjne miejsce na wieczny pochówek, jednak Tutanchamon odszedł do bogów w wieku lat siedemnastu w wyniku wypadku, toteż należało czym prędzej wyprawić go w drogę na tamten świat. Grobowiec składa się ze schodów długości 4 m i szerokości 1,6 m, korytarza długości 7,6 m i szerokości 1,7 m oraz czterech komór: przedsionka, komory bocznej, komory grobowej i skarbca. Wymiary komór były raczej skromne, jednak już ozdoby na ścianach i suficie okazały się dużo bardziej imponujące. Do dziś podziw budzą malowidła na tle w kolorze ochry, przedstawiające między innymi faraona w towarzystwie bogini Hathor i Anubisa.

Nie mniej imponujące było wyposażenie grobowca. Ponieważ w obiekcie tym nie dokonano grabieży, a przynajmniej nie doszło do nich w sali grobowej (jakkolwiek już w czasach starożytnych włamywano się do grobowca), oczom archeologów ukazał się cały splendor, z jakim faraonowie odradzali się do drugiego życia. Wśród znalezionego wyposażenia grobowca młodego władcy znalazły się między innymi trzy złote łoża, złoty tron, cztery złocone rydwany, drewniana skrzynia ze wspaniałymi malowidłami (stanowiąca jedno z najcenniejszych dzieł rzemiosła staroegipskiego), liczne posągi bóstw, a do tego złocone posągi bóstw opiekuńczych. Sama mumia Tutanchamona spoczywała w sarkofagu z kwarcytu, w którym znajdowały się trzy włożone w siebie trumny w formie wykonanej ze złotej blachy figury faraona. Największą sławę zyskała jednak maska Tutanchamona, istne jubilerskie cudo ważące 10.23 kg i mierzące 54 cm wysokości, zdobione barwionym szkłem, fajansem, kwarcem, karneolem, obsydianem i lapis lazuli. Maska znajduje się obecnie w Muzeum Kairskim i stanowi jeden z obowiązkowych punktów zwiedzania tego obiektu. Należy przyznać, że spoglądanie „w twarz” młodemu faraonowi stanowi niezapomniane przeżycie i na zawsze zapada w pamięć.

Tutanchamon nie był jednak chyba zadowolony z faktu stania się sensacją roku, gdyż odkrywców miejsca jego spoczynku bardzo szybko dotknęła jedyna w swoim rodzaju archeologiczna klątwa (znana oczywiście pod nazwą klątwy Tutanchamona). Do 1930 roku z całego zespołu pracującego przy odkryciu zmarli wszyscy jego członkowie za wyjątkiem samego Cartera i jego córki, lady Evelyn. Jako pierwszy ofiarą klątwy padł lord Carnarvon, który niecałe sześć miesięcy po odkopaniu grobowca zmarł nagle w Kairze. Nagły zgon Carnarvona miał zapoczątkować serię tajemniczych śmierci osób związanych z odkryciem grobowca. Zgodnie z wymyśloną naprędce legendą, archeolodzy podczas wykonywania swojej pracy mieli zignorować wyrytą na drzwiach grobowca inskrypcję zawierającą klątwę, która groziła śmiercią osobom zakłócającym wieczny sen króla. W rzeczywistości większość przypadków śmierci osób z „Ekipy Tutanchamona” spowodowana była czynnikami naturalnymi lub chorobą. Sam Carnavon został ukąszony przez moskita, umarł natomiast w wyniku komplikacji zdrowotnych spowodowanych tym zdarzeniem. Howard Carter publicznie zaprzeczał istnieniu jakiejkolwiek klątwy, porównując ją do historyjek o duchach. On sam pożegnał się z tym światem w roku 1939, w wieku sześćdziesięciu czterech lat.

 

Karnak
Świątynia Amona-Re w Karnaku to zespół budowli wzniesionych w okresie Nowego Państwa i czasach późniejszych. Do kompleksu należą: świątynia Ptaha z czasów XVIII dynastii oraz wielka świątynia Amona-Re z czasów XVIII i XIX dynastii. Z okresu XX dynastii pochodzą: świątynia Ramzesa III (świątynia jubileuszu) oraz świątynia Chonsu. W XXV dynastii, za czasów króla Taharki, powstała kolumnada wzdłuż osi dziedzińca, z której zachowała się do naszych czasów tylko jedna kolumna.

Odkrycia archeologiczne w Egipcie są tak liczne, że nie sposób naprędce je opisać; co więcej, z każdym rokiem ich przybywa. W 2018 roku we wnętrzu jednej z piramid w Sakkarze znaleziono grobowiec liczący sobie ponad 4 400 lat. Co ciekawe, grobowiec ten, nieznany dotąd, stanowi jedyną w swoim rodzaju galerię sztuki staroegipskiej. Znajduje się w nim trzydzieści jeden płaskorzeźb oraz dwadzieścia cztery starannie pomalowane pomniki. Ściany są w dalszym ciągu ozdobione malowidłami i hieroglifami. Obecnie trwają badania nad tym najnowszym egipskim znaleziskiem, a zapaleni egiptolodzy i archeolodzy zacierają ręce, twierdząc, że piaski Sahary mogą skrywać znacznie więcej tego rodzaju wspaniałości, które będzie można odkryć dzięki nowoczesnej zaawansowanej technologii.

Może więc dobrze się złożyło, iż osiemnasto- i dziewiętnastowieczni odkrywcy nie dysponowali dzisiejszymi zdobyczami nauki, gdyż wszystkie zabytki starożytnego Egiptu zostałyby już poznane. Całe szczęście, że dla współczesnych badaczy sporo jeszcze zostało, bo dzięki temu będziemy mogli uczestniczyć w dalszym odkrywaniu jednej z najwspanialszych cywilizacji w dziejach świata.

 

 

Zdjęcie główne: Christopher Michel / Flickr, CC BY 2.0
Posted on

Gorąca czekolada po hiszpańsku

Gorąca czekolada nie jest może najważniejszym odkryciem ludzkości, ale na pewno jednym z najprzyjemniejszych. Pierwszy czekoladowy napój powstał prawdopodobnie prawie 3 000 lat temu w imperium Majów. Przygotowano go z rozgniecionych ziaren kakaowca rozrobionych z wodą, mąką kukurydzianą i chili. Starożytni Aztekowie czekoladę pili na zimno, z dodatkiem wanilii. Wierzyli, że ziarna kakaowca są darem od potężnego boga Quetzalcoatla, a czekoladowy napój podawali żołnierzom na wzmocnienie. W Meksyku w upalne dni do dzisiaj można schłodzić się zmrożonym chilate – napojem na bazie kakao, ryżu, cynamonu i cukru, często podawanym ze smażonymi okrągłymi pączkami, buñuelos.

Do Europy kakao i przepis na czekoladowy napój przywiózł na początku XVI wieku Hernán Cortés – hiszpański konkwistador, odkrywca i zdobywca Meksyku. Początkowo gorzki napój pito jako lekarstwo; wkrótce Europejczycy wpadli jednak na pomysł, żeby czekoladę osłodzić cukrem lub miodem. Słodka czekolada szybko zdobyła popularność na hiszpańskim dworze i wśród europejskiej arystokracji. W europejskich stolicach zaczęły powstawać pierwsze pijalnie czekolady; wtedy też wymyślono, żeby napój przygotować z mlekiem zamiast wody. Napój nadal mieszano z przyprawami: pieprzem, chili, wanilią i cynamonem.

Filiżanka czekolady i talerz gorących churros to tradycyjne hiszpańskie śniadanie. Hiszpańska gorąca czekolada jest gęsta i intensywna w smaku. Nawet bez dodatkowych kalorii w postaci churros, chocolate caliente poprawi nam humor w ponury dzień.


Przepis: Gorąca czekolada po hiszpańsku

2 porcje

100 g gorzkiej czekolady, startej
250 ml mleka
1 łyżeczka mąki kukurydzianej
1 łyżeczka cynamonu

W małej miseczce ucieramy mąkę kukurydzianą z łyżką mleka na pastę.

W rondelku podgrzewamy mleko, aż będzie gorące, ale nie wrzące.

Zdejmujemy z ognia.

Do mleka dodajemy czekoladę, cynamon oraz pastę kukurydzianą, cały czas mieszając trzepaczką, aż czekolada się rozpuści.

Podgrzewamy na małym ogniu, mieszając, aż napój lekko zgęstnieje.

Przelewamy do dwóch filiżanek i podajemy od razu.

Posted on

Nicola Chiaromonte, Listy do Muszki

Pisząc na łamach “Lente” o jego Notatkach, wydanych przez Fundację Terytoria w roku 2015, podkreślałam, że nie uwodzą one czytelnika, ale zmierzają do samej esencji sensu. Podobnie jest z listami wysyłanymi przez ostatnie lata życia do Muszki, jak zwali ją najbliżsi, wspaniale przetłumaczonymi na język polski przez Alinę Kreisberg. Nie ma tu gry ani z dzisiejszym czytelnikiem listów, sztucznie zresztą ustanowionym, ani z ich właściwą adresatką. Jest za to kwintesencja życia, gdzie dyskusje o Platonie przeplatają się z zachwytem dla dziko rosnących stokrotek, a poszukiwanie Boga – z kroniką codzienności.

 

W jednym z listów do Melanie von Nagel Chiaromonte pisał tak: Kiedy u Homera słowo wychodzi z ust ważnej postaci, zawsze jest >>uskrzydlone<<. Dlaczego? Nie tylko dlatego, jak sądzę, że biegnie od jednej postaci do drugiej, niewidocznie pokonuje przestrzeń i przez jakiś czas pozostaje w pamięci – ale dlatego, że nigdy nie jest zwykłym dźwiękiem ani zwykłym znakiem, lecz zawsze pośredniczy znaczeniu – komunikuje żywą “rzeczywistość” ludzką – jest symbolem żywej duszy i samej ludzkości.

Ja podobnie odbieram słowo włoskiego myśliciela; to skierowane do Muszki wydaje się zaś uskrzydlone szczególnie. Dziękujemy Pani Alinie Kreisberg, że poprzez swój przekład pozwoliła nam być częścią jego podróży.

 

Nicola Chiaromonte, Listy do Muszki, przełożyła Alina Kreisberg, Fundacja Terytoria Książki, Gdańsk(2016)/2018

Pani Alina Kreisberg za przekład Listów do Muszki została uhonorowana Nagrodą Literacką im. L. Staffa.

 

Posted on

Serenissima. Poruszające odkrycia, czyli odkrywanie przez poruszenie

Ruchoma czcionka drukarska to przedmiot niewielki. Metalowy prostopadłościan wieńczy główka w kształcie litery – a dokładnie jej lustrzanego odbicia. Niby drobiazg, lecz zmienił świat.

Choć ruchomą czcionkę znano już w XI wieku w Chinach, w Europie upowszechniła się dopiero dzięki działalności złotnika i drukarza pochodzącego z Moguncji. U schyłku lat 40-tych XV wieku Johann Gutenberg, opierając się na doświadczeniach wcześniejszych drukarzy, introligatorów, złotników, a nawet płatnerzy, opracował sposób odlewania pojedynczych czcionek drukarskich. Zecer mógł dzięki temu w odpowiednich formach zestawiać słupki identycznych rozmiarów, różniące się jedynie kształtem główek z literami, w dowolne układy znaków. Gutenberg zaprojektował także specjalny rodzaj prasy drukarskiej, a wreszcie – stworzył nowoczesną drukarnię. Zastosowanie nowej techniki druku wyraźnie przyspieszało powstawanie książek, a także znacząco obniżało koszt ich wytwarzania. Wraz z odkryciem przez świat zachodni ruchomej czcionki rozpoczął się okres przemysłowej produkcji książek, która umożliwiła szybkie rozprzestrzenianie się wiedzy, poglądów i idei.

Nie dziwi więc, że owo doniosłe odkrycie leżące u podstaw nowej technologii  bardzo szybko wzbudziło zainteresowanie poza granicami Niemiec. Najważniejszym ośrodkiem wydawniczym po drugiej stronie Alp, działającym prężnie już pod koniec XV wieku, była Wenecja. Duża w tym zasługa Francuza Nicolasa Jensona. Jako mistrz królewskiej mennicy przybył on do Moguncji w 1458 roku, aby poznać nową technologię druku. Pozostaje tajemnicą, czy uczył się u samego Gutenberga, czy u innego lokalnego drukarza. Wiadomo jednak, że już kilka lat po opuszczeniu niemieckiej kolebki nowoczesnego drukarstwa osiedlił się w Wenecji. Tu w 1470 roku otworzył własną drukarnię, a już po siedmiu latach był w stanie wykorzystywać w niej jednocześnie aż 12 pras wydawniczych. Co więcej, opracował nowy rodzaj czcionki – antykwę. Czcionka ta, wyraźnie różniąca się od pisma gotyckiego, wzorowana była na eleganckim odręcznym piśmie florenckich humanistów. Doskonałe proporcje liter i piękno typografii sprawiły, że w ciągu kolejnego stulecia Wenecja pozostała wiodącym centrum wydawniczym Europy. Spod pras tamtejszych oficyn wychodziły tysiące zadrukowanych kart, które później uzyskiwały formę książek, książek ilustrowanych, ale także druków ulotnych i pojedynczych rycin. Warto pamiętać, że rewolucja druku wiązała się nie tylko z upowszechnianiem słowa pisanego, ale także z powielaniem na masową skalę wizerunków pod postacią rycin. Coraz większe rzesze odbiorców mogły posiadać na własność jakiś obraz, bez konieczności bezpośredniego zatrudniania lub opłacania pracy artystów.

Mapa świata autorstwa Fernanda Bertellego z wizerunkami potworów, 1565
Mapa świata autorstwa Fernanda Bertellego z wizerunkami potworów, 1565, fot. FotoGuy 49057 / Flickr, CC BY 2.0

A czy ktokolwiek oparłby się pokusie odkrycia odległych lądów, o których tak barwnie opowiadają marynarze? Kto nie chciałby zobaczyć, jak wyglądają mieszkańcy innych miast, odwiedzanych przez kupców przybywających do Wenecji?  Kto nie byłby ciekawy tego, w co ubierają się przedstawiciele innych kultur, o których piszą podróżnicy odkrywający nowe zakątki świata? Jak wyglądają tajemnicze miejsca, w których wytwarza się jedwab i gdzie pozyskuje aromatyczne przyprawy? Serenissima była miejscem, w którym stosunkowo łatwo można było znaleźć odpowiedź na takie pytania. To właśnie tu od wieków przecinały się szlaki handlowe Wschodu i Zachodu. Była jak okno na świat łączące krainy znajdujące się za wielką wodą z tymi na stałym lądzie – równie dalekimi i fascynującymi.

Ryciny oraz książki ilustrowane zaspokajały do pewnego stopnia tę palącą ciekawość, głód wiedzy, czy wreszcie marzenie o samodzielnych podróżach i odkryciach. W handlowym mieście, tak tętniącym życiem, można było je nabyć wszędzie. Rytownicy, drukarze i wydawcy lokowali swoje warsztaty i sklepy w najbardziej uczęszczanych dzielnicach miasta. Znaleźć je można więc było na uliczkach dochodzących do placu św. Marka, a szczególnie na tych łączących plac z mostem Rialto, gdzie działali złotnicy. Dystrybucją luźnych rycin i pomniejszych druków zajmowali się także obnośni handlarze. W dni świąteczne mieli oni zezwolenie na sprzedaż rycin w dzielnicy Merceria i na placu św. Marka. O tym, jak skrzętnie korzystano z tego prawa, świadczą zapisy archiwalne. Dzięki nim wiadomo, że w latach 80-tych XVI wieku na największym placu Wenecji podczas niezwykle ważnego dla Republiki Weneckiej święta Wniebowstąpienia Pańskiego (La Sensa) można było nabyć… obsceniczne ryciny.

Wśród licznych i liczących się wydawców weneckich na szczególną uwagę zasługuje rodzina Bertellich. Nazwisko to odnaleźć można na wielu szesnasto- i siedemnastowiecznych drukach weneckich. Umieszczane w nich adresy oficyn wydawniczych wskazywały właśnie na dzielnicę Marceria (oficyny Donata, Fernanda, Orazia, Luki Bertellich). Działali również poza Wenecją, głównie w  Padwie (oficyny Pietra, Francesca i Luki Bertellich) oraz utrzymywali ścisłe kontakty z Rzymem, Weroną i Vicenzą. Osiągnęli sukces dzięki przedstawieniu rozbudowanej i szerokiej oferty. Szeroką gamę produkcji umożliwiało posiadanie dużej liczby płyt graficznych. Matryce do odbijania rycin wydawcy pozyskiwali więc w różnoraki sposób. Skupowali stare płyty z innych oficyn wydawniczych, wchodzili z nimi we współpracę, wymieniali matryce pomiędzy odległymi ośrodkami drukarskimi. Zlecali rytownikom wykonanie nowych matryc, które powielały istniejące już kompozycje, lub też zamawiali całkiem nowe ryciny, współpracując z najważniejszymi rytownikami i drukarzami w Wenecji. Niekiedy nawet sami parali się rytownictwem. Rynek graficzny opierał się więc na ciągłym ruchu: wymianie idei, pomysłów, towarów, rzemieślników, a finalnie – gotowych produktów.

Mapa wyspy Zakintos autorstwa Donata Bertellego, 1574, Wikimedia Commons, CC BY-SA 4.0

Mapa wyspy Zakintos autorstwa Donata Bertellego, 1574, Wikimedia Commons, CC BY-SA 4.0

Sukces każdego wydawcy, który działał w tak prężnym ośrodku jak Wenecja, zależał od tego, czy uda się przykuć uwagę odbiorcy, zainteresować go i zaproponować mu produkt jak najbardziej pożądany. Przedstawiciele rodziny Bertellich produkowali więc to, czego nie mogło zabraknąć w portowym i handlowym mieście – mapy. Na mapach tych, poza wizerunkami lądów, częstokroć odnaleźć można, zgodnie z gustem epoki, statki o wzdętych żaglach oraz czyhające w głębinach morskie potwory (patrz zdjęcie mapy Fernanda Bertellego). Mapy wskazujące drogę podróżnym nie mogły całkowicie zaspokoić głodu ich ciekawości. Wychodząc naprzeciw oczekiwaniom odbiorców, Bertelli stali się w Wenecji prekursorami w produkcji widoków miast, a także warownych fortec. Jednym z ciekawszych przykładów jest dzieło Pietra Bertellego Theatrum Urbium Italicarum. Druk wydany w 1599 roku powstał z inicjatywy biskupa kujawsko-pomorskiego Hieronima Rozrażewskiego i jemu też został zadedykowany. W owym Przedstawieniu miast Italii Bertelli zaprezentował widoki oraz krótkie opisy pięćdziesięciu siedmiu miast włoskich, które w trakcie swoich podróży odwiedził lub pragnąłby odwiedzić polski biskup. Stąd też, obok największych metropolii, takich jak Rzym, Florencja czy Neapol, w zbiorze znalazły się i mniejsze miasta. Bertelli przedstawił położoną na wzgórzach Sienę z sięgającymi nieba wieżami, idealne miasto na planie gwiazdy Palmanova, budowane od zaledwie sześciu lat przez Republikę Wenecką, czy też fortecę Tarent, którą, zgodnie z legendą, miał założyć syn Posejdona Taras. Theatrum zostało pomyślane jako pamiętnik podróży odbytych, planowanych i wymarzonych przez zleceniodawcę. Jednocześnie stawało się przewodnikiem – opowieścią o miastach Italii. Pozwalało ludziom odkrywać, poznawać i kontemplować odległe miasta, do których być może nigdy się nie wybiorą.

 

 

Theatrum Urbium Italicarum Pietra Bertellego okazało się propozycją znakomicie odpowiadającą  gustowi i zapotrzebowaniu odbiorców. O popularności druku świadczą liczne wznowienia publikacji i jej naśladownictwa. Jednak nie był to jego jedyny sukces wydawniczy. W latach 1589, 1591 i 1594 ukazały się kolejno trzy tomy innego dzieła: Diversarium nationum habitus. Była to seria  ukazująca stroje charakterystyczne dla mieszkańców różnych miast, krajów i kontynentów. Zbiory tzw. kostiumów cieszyły się wówczas dużym zainteresowaniem. W swoich drukach Bertelli – zarówno jako wydawca, jak i samodzielny rytownik – inspirował się wcześniejszymi publikacjami tego typu, powielał istniejące wzory, a nawet używał starych matryc. Dzięki tym zabiegom stworzył olbrzymi katalog niezwykłych postaci, obyczajów i kultur.


Wertujący karty wspomnianych druków dowiadywali się, że zimą morze w Zatoce Botnickiej zamarza, dzięki czemu można się po nim poruszać nawet ciężkimi, wieloosobowymi saniami, zaś żyjąca w tym regionie ludność wyprawia się na polowania z łukiem, mając na nogach specjalne buty z płozami. Odkrywali, że żony towarzyszące niemieckim żołnierzom w ich szlaku bojowym noszą na sobie cały dobytek – warunek przetrwania –  oraz niezbędną broń. Mogli podziwiać zwinność ćwiczących celność tureckich jeźdźców, a także splendor uroczystych pochodów weneckich Dożów.

 

 

Mając do dyspozycji tak liczną grupę przedstawień, uważny odbiorca mógł delektować się znajdowaniem podobieństw i różnic, np. w strojach kobiet z różnych miast Italii, Europy i całego świata. Bertelli swoją serię rozpoczął od przedstawienia strojów mieszkańców rodzinnego miasta. Wśród ukazanych Wenecjanek znaleźć można przedstawicielki wszystkich stanów. Sportretowane zostały więc panny i wdowy zakrywające głowy welonami, a także bogate mężatki i równie strojne kurtyzany. Widoczna obecność kurtyzan na ulicach Wenecji, jak i fakt, że swoim wizerunkiem celowo upodabniały się  do tzw. „uczciwych kobiet”, bulwersował władze miejskie. Manifestowały one swoje bogactwo na równi z żonami lokalnych patrycjuszy, przez co te ostatnie bywały zaczepiane nie tylko przez zagranicznych gości, ale nawet Wenecjan. Wygląd kurtyzan w równym stopniu budził zgorszenie wśród weneckich oficjeli, co zachwycał przybyszów. Zwracali oni uwagę na bogato zdobione suknie, kosmetyki podkreślające urodę i klejnoty. Kurtyzany nosiły perły – powszechnie uważane za odpowiednią formę zapłaty za cielesne uciechy – z równą dumą, co bogate wenecjanki, których przywilejem było publiczne prezentowanie klejnotów otrzymanych od mężów. Stała obecność  kurtyzan w przestrzeni publicznej, którą odzwierciedlała seria Bertellego, uznawana była przez władze miejskie za palący problem. Został on wkrótce rozwiązany dzięki wprowadzeniu prawnych regulacji. Oficjalnie zakazano im wstępu do kościołów i na główne place, na których odbywały się uroczystości religijne. Zakaz ten okazał się skuteczny, choć  przyniósł nieoczekiwane efekty. Ambasador brytyjski w Wenecji zauważył, że święto Wniebowstąpienia Pańskiego w 1617 roku było mniej okazałe od poprzednich. Zaznaczył przy tym, że w uroczystej paradzie wzięło udział zdecydowanie mniej gondoli niż dawniej – właśnie przez wzgląd na nowe prawo, wykluczające kurtyzany.

Relacja zagranicznego gościa unaocznia oczywistą prawdę, zgodnie z którą najbardziej pociągające staje się to, co zakazane. Bertelli znakomicie zdawał sobie z tego sprawę, dlatego też w swoim druku zastosował dość rzadki zabieg. Odwołując się do wrodzonej, niekiedy wręcz grzesznej ciekawości odbiorców, wzbogacił wybrane ilustracje o dodatkową warstwę. Jej uniesienie pozwalało odkryć ukrytą tajemnicę. Wizerunek kurtyzany, tak podobny do przedstawień bogobojnych wenecjanek, pozwalał bowiem… poderwać jej spódnicę. Widzowi, wchodzącemu wówczas w rolę podglądacza, ukazywał się widok bielizny kurtyzany (sic!) oraz nóg obutych w wysokie platformy (tzw. chopine) chroniące buciki pań przed błotem i wilgocią. Podobny zabieg zastosował też w ilustracji przedstawiającej szlachetnie urodzoną neapolitankę. Niesiona ulicami miasta w zakrytej lektyce dama powinna pozostać niewidoczna, jednak uniesienie kotary pozwalało wtargnąć w jej prywatną przestrzeń.

 

 

Podobne rozwiązania wykorzystali w swoich rycinach także współpracujący z Pietrem Ferrando i Donato Bertelli, którzy stworzyli nieco bardziej rozbudowane kompozycje tego typu. Ich prace można znaleźć w weneckim druku Le vere imagini et descritioni delle piv nobilli citta del mondo z 1578 roku. Rycina określana jako Kurtyzana i ślepy Kupidyn ukazuje aniołka mierzącego z łuku do weneckiej kurtyzany. Tak jak w ilustracji z Diversarium nationum habitus, uniesienie spódnicy obnażało skrywaną pod nią bieliznę. Na kolejnej pracy artysta przedstawił płynącą gondolę z budką częściowo zakrytą kotarą. Pasażerka w pięknej sukni i jej szczelnie zakryta płaszczem towarzyszka wydawały się przyzwoitymi kobietami. Jednak uniesienie kotary zasłaniającej budkę pozwalało podejrzeć parę kochanków oddających się karesom – a tym samym odkryć profesję płynących gondolą kobiet.

Ferrando Bertelli, 1563
Ferrando Bertelli, 1563

 

Ferrando Bertelli, 1563
Ferrando Bertelli, 1563

 

Przywołane przykłady druków Bertellich wykazują, jak dogłębną znajomością natury ludzkiej i pomysłowością wykazywali się weneccy rytownicy i wydawcy. Zrozumieli, że pozwalając swoim klientom na odkrywanie nieznanych lądów, odległych miast i ich mieszkańców, mogą odnieść zawodowy i finansowy sukces. Co więcej, mieli świadomość, że najbardziej pociągają ludzi tajemnice, a zakazy skłaniają do tego, żeby je łamać. Dzięki prostemu zabiegowi doklejania do rycin ruchomych elementów zachęcali więc czytelników do działania. Proponowali im zabawę w odkrywców, gdyż zadaniem doklejonych elementów było maskowanie i ukrywanie tego, co ukazano pod nimi. Kusili, by odbiorca trzymający w dłoniach książkę lub rycinę wyszedł ze swojej roli biernego widza i samodzielnie odsłaniał tajemnice, które skrywały ich dzieła – a zarazem tajemnice, które oferowała nieodmiennie fascynująca Serenissima.

 

 

 


Anthony Grifiths, The Print Before Photography. An introduction to European Printmaking 1550–1820, London 2016

Art and Love in Renaissance Italy, ed. By Andrea Bayer, New York 2008

Bronwen Wilson,  REPRODUCING THE CONTOURS OF VENETIAN IDENTITY IN SIXTEENTH-CENTURY COSTUME BOOKS, “Studies in Iconography” 25: 2004, s. 221–274

Encyklopedia wiedzy o książce, red. Aleksandra Birkenmajer, Bronisław Kocowski, Jan Trzynadlowski, Wrocław-Warszawa-Kraków 1971

Michael Bury, The Print in Italy (1559-1620), London 2001

Sebastian Dudziak, „Theatrum Urbium Italicarum” Pietra Bertellego – przedsięwzięcie wydawnicze biskupa Hieronima Rozrażewskiego podczas jego podróży do Rzymu, w: „Archiwa, biblioteki i muzea kościelne” 109: 2018, s. 95–134

 

 

Posted on

O Włoszech inaczej

Kiedy przeszło dwadzieścia lat temu wyjeżdżałam na stałe do Włoch, niektórzy kiwali z politowaniem głowami. Przestrzegali przed mafią, lekceważącym stosunkiem do kobiet, tuczącym makaronem i wścibskimi teściowymi.  Za to teraz, gdy wracam do kraju, na wieść, że mieszkam w Italii, ludzie się rozpromieniają. Nie dziwię się, wszak wielu z nich spędza we Włoszech wakacje.

Na włoskiej ziemi

Moje prywatne włoskie impresje nie mają nic wspólnego z opowieściami o Don Corleone, ale nie sprowadzają się też do przyjemności sączenia aperitifu na skąpanej w słońcu promenadzie. Lubię być we Włoszech, choć wgryzanie się w obcą rzeczywistość zajęło mi sporo czasu. Wyuczone wcześniej schematy rozbijały się o tutejsze kody kulturowe, mijające się oczekiwania, a także wyobrażenia miejscowych na temat Polski. W połowie lat dziewięćdziesiątych nasz kraj kojarzono głównie z Karolem Wojtyłą, Lechem Wałęsą i obozami hitlerowskimi w Oświęcimiu. Wielu uważało, że Polska to jedna z byłych republik sowieckich. Pewna leciwa signora żyła w przekonaniu, że należymy do Niemiec. Jej wiedza geopolityczna zatrzymała się na etapie II wojny światowej. Innym razem, gdy okazało się, że pochodzę z Polski, ktoś zapytał: – A skąd, z Pragi? Wielu sądziło też, że mamy syberyjski klimat. Pierwsi rodacy, którzy przyjeżdżali do Włoch do pracy, myli szyby zatrzymujących się na światłach samochodów. Włosi twierdzą nawet, że to Polacy wymyślili ten biznes! Zdarzali się pojedynczy wykładowcy z Polski – w Genui istnieje od lat wydział polonistyki. Przede wszystkim jednak spotykało się opiekunki osób starszych, pomoce domowe, dziewczyny do towarzystwa, no i Polki, które poślubiły Włochów. One w przekonaniu ogółu otrzymały bilet do raju. W moim przypadku do Golfo Paradiso, czyli do Rajskiej Zatoki.

Liguryjska perła: Cinque Terre, fot. Linh Nguyen
Liguryjska perła: Cinque Terre. Autorka tekstu mieszka w zatoce zwanej Golfo Paradiso, której wybrzeże rozciąga się od Genui do przylądka Portofino. Fot. Linh Nguyen

 

Przedproża Edenu

Kiedyś próbowałam opowiedzieć włoskiej znajomej, że czasem brakuje mi mojego kraju. Spojrzała na mnie zdziwiona i stwierdziła, że przecież tu jest ładniej! Nie rozumiała, że w życiu można mieć też inne potrzeby. Mimo urody otoczenia brakowało mi poczucia bycia u siebie. Wrażenie, że jest się ciągle na wakacjach, na dłuższą metę bywa męczące. Wszystko nowe i do tego w języku, którego dopiero się uczyłam. Nie znałam włoskiego, ponieważ męża poznałam w Londynie; rozmawialiśmy po angielsku. Co prawda Polacy szybko opanowują włoski na poziomie podstawowym, ale to nie wystarcza, by swobodnie konwersować, wyrażać myśli i emocje. Gdy nie wyczuwa się niuansów cudzych wypowiedzi i nie nadąża za tempem rozmowy, człowiek czuje się obco i infantylnie. Gdy nie rozumie się radia i telewizji, nie czyta książek i gazet, wytwarza się próżnia. Mózg bombardowany tysiącem nieznanych dźwięków błaga o litość. Jakże wtedy cieszą drobne odkrycia! Na przykład, że dentista pochodzi od słowa dente (ząb), że divano to wcale nie dywan, ale tapczan, a colazione to śniadanie! Na szczęście Włosi nie są snobistyczni i raczej lubią obcokrajowców. Sami nie są poliglotami, ale pomagają sobie poczuciem humoru. Zresztą polski jest dla nich nieporównanie trudniejszy. Matka mojego męża uważa, że nasz słowiański język zbliżony jest do chińskiego! Mało kto potrafi wymówić poprawnie moje imię. Nazywają mnie więc Anieską, Aniuszką, Anie, albo Agni, a czasem nawet Heidi! We Włoszech zamężne kobiety pozostają przy panieńskim nazwisku, za każdym razem muszę więc objaśniać, jak się nazywam, sylabizować lub dyktować litera po literze, a wszyscy krzywią się i dziwią, że można to w ogóle wymówić. Taki los sobie wybrałam; na szczęście z czasem zaczęłam ten świat poznawać i oswajać. Metodą obserwacji uczestniczącej.

 

Co kraj to obyczaj

Czułam się ciągle nieodpowiednio ubrana. Gdy zakładałam kostium, teściowa komentowała, że ubrałam się jak do biura. Spódniczki mini, które na świecie nie dziwią już nikogo od kilku dziesięcioleci, zbywała wymownym spojrzeniem lub milczeniem. Gdy na urodziny znajomej założyłam letni żakiet i krótkie spódnico-spodnie, usłyszałam: – A co ty? Myślałaś, że idziesz na wesele? Przekaz był prosty: za bardzo się wystroiłam. W Ligurii kobiety preferują granatowe spodnie, koszulową bluzkę, masywne sportowe buty marki Hogan i naszyjnik z pereł. Genua, wbrew temu, co sądzi się o włoskim wyczuciu stylu, jest modową peryferią. W pewnym momencie próbowałam się do tego stylu dostosować, ale zaliczyłam kolejną wpadkę. Gdy ubrana po genueńsku pojawiłam się na obiedzie urodzinowym w Polsce, któraś ciotka spytała mnie bez ogródek: – Powiedz mi, jak wy się tam właściwie ubieracie? A mówią, że nie szata zdobi człowieka. Generalnie wszystko jest tu easy i casual, nikomu nie chce się wysilać. Może to faktycznie typowa włoska cecha? Do świątecznego stołu nierzadko zasiada się w swetrze, a czasami nawet (o zgrozo!) w dresie, chodzi w starych, rozdeptanych butach żeglarskich i spłowiałym podkoszulku. Znudzonym dobrobytem matronom często nie chce się już nawet wyciągać rodowych serwisów, preferują papierowe talerze z okolicznościowym nadrukiem Merry Christmas. Przesyt obraca się w banał. Włosi, jak już wspominałam, raczej nie znają języków, ale używają wielu angielskich wyrażeń, oczywiście o odpowiednio uproszczonej wymowie. Najbardziej lubię Eppi Ałer (Happy Hour) i czun gaj (chewing gum). Etykieta w tradycyjnym znaczeniu jest raczej w zaniku. Jeżeli jakiś mężczyzna przepuści w drzwiach kobietę, to znaczy, że oboje są przynajmniej po osiemdziesiątce. Podobno panie same sobie ten los wybrały, gdy w 1968 roku zawalczyły o równouprawnienie… Młodzież nie ustępuje miejsca w autobusie, choć podobno w Polsce też już się tak porobiło. Ani osobom starszym, ani matkom z dziećmi. Na te ostatnie wręcz krzywo patrzą, zwłaszcza, jeśli wsiadają one z wózkiem. Do niedawna istniał obowiązek składania wózka i trzymania go w ręce. Dziecko na drugim ramieniu. Zapewniam, że taka jazda bez trzymanki wymagała nie lada hartu ducha i przynajmniej podstaw ekwilibrystyki. Gdy wiele lat temu rozsiadłam się wygodnie z córeczką, torbą i złożonym przepisowo wózkiem na dwóch siedzeniach w pustym autobusie, jedyna oprócz mnie, zrzędliwa pasażerka wypaliła na całe gardło: – Wy, Niemcy, jesteście niewychowani! Brano mnie już za Rosjankę, Ukrainkę, Szwedkę lub Amerykankę; tym razem okazało się, że również za Niemkę o terytorialnych zakusach. Kilka dni temu w nowym modelu autobusu ze wzruszeniem dostrzegłam pustą przestrzeń oznaczoną symbolem dziecięcego wózka. Jak to dobrze, że społeczeństwa ewoluują! Aczkolwiek przekonanie, że Włosi lubią dzieci, jest już chyba tylko stereotypem. Pomoc dla matek i opieka nad dziećmi jest słaba. Żłobki i przedszkola nie mają pieniędzy, zatrudniają wolontariuszy. Dzieci chodzą do szkół publicznych z własnym mydłem i papierem toaletowym, państwowe szpitale są nieremontowane latami. Zresztą dzieci rodzi się coraz mniej; Włosi żenią się późno albo wcale. Społeczeństwo się starzeje, nie ma komu pracować na emerytury. Ale, jak w filmie Felliniego, statek płynie…

 

Jazda włoskim autobusem może wymagać nie lada hartu ducha, fot. Andrea Ferrario
Jazda włoskim autobusem może wymagać nie lada hartu ducha. Fot. Andrea Ferrario

Tacy już są

Pomijając niechlubne wyjątki, stosunki międzyludzkie są tu jednak całkiem dobre. Czasem Włosi bywają uprzejmi inaczej, ale generalnie są życzliwi i przynajmniej na zewnątrz pogodni. Grzeczność jest formą, która ułatwia życie. Nieraz przybiera śmieszną postać tytułomanii i przesadnego uniżenia. I tak rzeźnik, żeby podłechtać klienta, już od progu krzyczy “Dzień dobry panie magistrze!”, choć wcale nie jest pewien, czy ten kiedykolwiek przekroczył progi uniwersytetu. Znam synową, która przez całe życie zwracała się do teścia-lekarza “Panie Doktorze”, i taką, która mówiła “Panie Inżynierze”, a ja z trudem powstrzymywałam śmiech, wspominając serial Czterdziestolatek. Na szczęście formalizmy te są już coraz rzadsze, a do rodziców współmałżonka najczęściej mówi się po imieniu. Włoskie społeczeństwo z pozoru jest egalitarne. W rzeczywistości istnieją zakorzenione podziały, których w tym przypadku nie zaorał pług komuny. Świetną diagnozę  społeczeństwa zdominowanego przez elity przedstawił Alessandro Baricco w ostatniej książce The Game. Spod przykrywki poprawności politycznej przebija dawna klasowość. Są ci bogaci od pokoleń, pewni siebie i nonszalanccy. figli di papà – czyli “synkowie tatusiów”, z majątkiem i koneksjami, i to oni nierzadko rozdają karty. Trudno tu znaleźć stałą posadę bez rekomendacji. Po drugiej stronie barykady – świat pracy. Zbuntowany, zdawałoby się, że wszystkowiedzący, niezbyt dobrze zorganizowany i polemiczny. Trochę jak Ruch Pięciu Gwiazd. Na na styku tych dwóch światów – napięcie, zwłaszcza, że Włosi uwielbiają dźwięk własnego głosu i dzielenie włosa na czworo. Głośne, niekończące się dysputy na tematy ważne i nieważne to wypełniacz dnia codziennego. Ponad wszystkim unoszą się gestykulujące dłonie i… chrapliwy głos włoskich kobiet, który świetnie opisał Jarosław Mikołajewski: “(…) większość włoskich kobiet mówi tak, jak gdyby przedzierały się z potrzebą wykrzyczenia jakiejś prawdy przez chroniczną chorobę krtani. Rzadko wybija się ponad ich gardłowanie głos czysty i dźwięczny, zdrowy. I chyba nie nazwałbym ich głosu ochrypłym, lecz zardzewiałym, jak od brudnej mowy zmieszanej z nadmiarem słów.” No właśnie, w samo sedno.


Włoszki

Lubią być autorytarne. Włoska mamma nadal rości sobie prawo do decydowania o wszystkim, w domu i w rodzinie. Stoi murem za własnymi dziećmi, jak trzeba o wszystko się wykłóci, zwłaszcza w szkole. Znam taką, która na zamieszczoną w dzienniczku uwagę nauczycielki, że synek w czasie lekcji dłubie w nosie, odpisała krótko: To niemożliwe. W sferze publicznej i społecznej emancypacja dokonuje się dopiero w ostatnich pokoleniach. Może dlatego Włoszki, które walczą o swoje miejsce, są nierzadko oschłe w sposobie bycia i zasadnicze. Mają wysokie wymagania, opinie wyrażają tonem niecierpiącym sprzeciwu, zwłaszcza, gdy są singielkami. Jeszcze dwadzieścia lat temu małżeństwo było poważną instytucją, decyzją z życiowymi konsekwencjami, ceremonią, do której przygotowywano się z przynajmniej rocznym wyprzedzeniem i po kilku latach narzeczeństwa. Ta wizja chyba w końcu wielu przeraziła. W tej chwili klasycznych kościelnych ślubów jest o wiele mniej, natomiast bardzo dużo rozwodów. Mimo to własny mężczyzna to jeszcze ciągle wyznacznik pozycji społecznej. Gdy zaproponowałam przyjaciółce wspólną kolację i pogaduszki w restauracji, wystraszyła się, że uznają nas za lesbijki. Kobieta zamężna ma nadal swój status. Przekonałam się o tym na własnej skórze. Kiedy jeździłam do Włoch jako narzeczona, wszyscy podrywali mnie niemal na każdym kroku, zwracali się per ty. Wiadomo, blondynka i straniera (cudzoziemka), czyli wszystko wolno. Opinię łatwego łupu miały tu przede wszystkim bezpruderyjne Skandynawki. Z obrączką na ręku, stałam się signorą, czasem zwracano się do mnie  niemal z przesadną jak na mój młody wówczas wiek estymą. Dziwimy się Arabkom, które zakrywają twarze, ale i w europejskich Włoszech przekonania na temat kobiecego ciała bywają zaskakujące. Miałam w Rzymie przyjaciółkę, która przez całe upalne lato chodziła w cienkim kardiganie, ponieważ odsłonięte ramiona uważała za zbyt erotyczne. Potrafię zrozumieć takie obostrzenia w kościele, ale na ulicy? W kościele zresztą też bywa zabawnie. Znajomy proboszcz umieścił przy wejściu do świątyni kosz z chustami i szalami. Miejscowość jest turystyczna, wiele osób przechadza się w kąpielówkach. Po paru dniach musiał dołączyć kartkę z prośbą o zwrot garderoby. No, cóż istnieje taki typ człowieka, który jak tylko nadarzy się okazja, żeby coś podprowadzić, nie zawaha się nawet w kościele.

Z wyjątkiem skromnych genuenek, przeciętne Włoszki raczej lubią eksponować swoją kobiecość. Kochają wyrazisty makijaż, długie włosy (w miarę możliwości rozjaśnione na blond), wyeksponowany biust, wysokie obcasy i dużo biżuterii. Wbrew obiegowej opinii dbają o linię.

Włoszki zwykle dbają o linię, folgując sobie tylko w weekendy, fot. Gints Gailis
Włoszki zwykle dbają o linię, folgując sobie tylko w weekendy. Fot. Gints Gailis

 

Pasta e basta?

Północne Włochy to nie Sycylia. Na co dzień jada się raczej lekko. Kawałek pizzy, minestrę, kanapkę albo sałatę. Panie, żeby oszukać głód, chrupią surowe warzywa albo krakersy, czasem w ogóle obywają się bez obiadu. Niektóre nawet w ciąży stosują specjalną dietę, żeby za bardzo nie przytyć. Za to wszyscy folgują sobie w weekend, organizują tavolate, czyli grupowe spotkania przy stole. Zwołują rodzinę i znajomych. Jeśli uczta odbywa się w domu, wtedy zazwyczaj każdy z gości coś przygotowuje. Zapraszają cię na kolację, ty z grzeczności, pytasz, co przynieść, a potem przez pół dnia stoisz i pichcisz. Na szczęście działa to w obie strony i można liczyćna rewanż. Przy wspólnym wyjściu do restauracji każdy płaci za siebie, albo rachunek dzieli się po równo, zwyczajem alla romana. Czasem w ten sposób organizuje się przyjęcia urodzinowe – jubilat co najwyżej pokrywa koszty tortu, a na prezent robi się zrzutkę.

Kuchnia liguryjska jest prosta. Uwielbiam pastę z pesto, ale z początku nie byłam w stanie zjeść więcej niż kilka widelców. Ze zdziwieniem patrzyłam też, jak można jeść na śniadanie tłustą i słoną focaccę maczaną w cappuccino! Dziś robię to samo. Przez lata brakowało mi jednak naszych polskich potraw. Gdy wracałam do Polski, dosłownie rzucałam się na kiszone ogórki, kapustę i razowy chleb. Przywoziłam ze sobą do Włoch całe torby zapasów. Teraz po dwóch tygodniach polskiej kuchni marzy mi się skropiona oliwą mozzarella i talerz spaghetti, a do tego koniecznie kieliszek wina.

O sole mio!

Włosi jak jaszczurki zastygają w bezruchu na słońcu, kochają opaleniznę. Mnie niemal o każdej porze roku jest tu za gorąco. Latem nawet w nocy temperatura nie spada poniżej 30 stopni, a wilgotność powietrza jest niemal stuprocentowa. Sytuację ratuje bliskość morza. Sezon plażowy trwa w Ligurii pięć miesięcy, a kiedy się kończy, i tak każdemu żal jest lata. Wylegiwać się można na plaży publicznej albo w ośrodku kąpielowym (tzw. bagni). Ze względu na ceny są to raczej miejsca dla uprzywilejowanych. Stali bywalcy od pokoleń wynajmują kabinę – niewielką przebieralnię w tym samym ośrodku.Są tam parasole i leżaki, mała restauracja, kanapy i telewizor. Na kamienistym brzegu co roku dokładnie ci sami plażowicze zajmują z góry ustalone pozycje. Niewtajemniczonym trudno upolować miejsce w pierwszym rzędzie. Panie rzadko wchodzą do wody, choć zazwyczaj mają po kilka kostiumów kąpielowych na zmianę. Gdy już się zanurzą, to w pełnym rynsztunku złotej biżuterii. Bywa, że złoty pierścień znika w morskiej toni. Znajoma, która zawsze chodzi obleczona w drogocenności, twierdzi, że woli mieć je na sobie ze względu na… złodziei. Szczególnie latem, gdy lud zajęty jest kanikułą, zdarzają się włamania do mieszkań, a więc lepiej nie zostawiać kosztowności w domu. U nas też już byli kilka razy. Gdy zawiadamiamy karabinierów, robią poważną minę i pocieszają, że również sąsiadów okradli, ale złodziei nie łapią. Co przezorniejsi mają skrytki w bankach i tam przechowują cenne przedmioty, a nawet… zimowe futra.

Jeśli nie padają ulewne deszcze i nie wieją porywiste wiatry, bardzo ciepło bywa nawet w styczniu – aż trudno wysiedzieć w kawiarence na promenadzie. Mnie mocne białe światło w środku zimy  denerwuje. Tęsknię wtedy za szarym, polskim niebem, za mrozem i śniegiem albo za lekką mgiełką i zapachem jesiennych liści. Natomiast ukołysani własnym szczęściem tubylcy czytają gazety, jedzą i dyskutują. O pogodzie, futbolu i polityce. No i o tym, co mają na talerzu, bo temat jedzenia – jak wiadomo – leży im zawsze na sercu.Przy dobrej pogodzie niektórzy nawet w Boże Narodzenie korzystają jeszcze z plaży. Zimowy zmrok zapada dopiero po 17.00.

 

Fot. Benjamin Jopen
Fot. Benjamin Jopen

Święta

Grudniowe zachody słońca są tu najpiękniejsze. Pomarańczowa kula znika powoli w uśpionym morzu, niebo tonie w złocieniach, fioletach i czerwieniach. W dali bielą się ośnieżone szczyty Alp. Dojrzewają cytryny i mandarynki. Obramowane sznurami świątecznych lampek kontury domów i kościołów przypominają tradycyjne włoskie szopki. Jest nastrojowo, ale nie ukrywam, że trudno było mi przestawić się na te klimaty. Zwłaszcza, że w Ligurii nie ma tradycji Wigilii. Świętuje się 25 grudnia w porze obiadowej. Dzieci po przebudzeniu znajdują prezenty pod choinką lub przy szopce, przekonane, że przyniosło je Dzieciątko Jezus. Czasem zamiast drzewka przystraja się gałęzie laurowe albo zwykłe rośliny doniczkowe. Ja ubieram choinkę, przygotowuję barszcz, pierogi i pierniki, ale w tych śródziemnomorskich warunkach trudno wypatrywać pierwszej gwiazdki; mniej świątecznie smakuje makowiec, inaczej brzmią kolędy. Włosi świętują do 6 stycznia. Święto Trzech Króli to po włosku Epifania – słowo to zresztą oznacza objawienie, olśnienie lub odkrycie.

Zupełnie inaczej jest za to w Wielkanoc. Kiedy kwitną magnolie i glicynie, oblekają się w amarant drzewa judaszowe, tak jak wszyscy Włosi przygotowuję jagnięcinę z karczochami, rozbijam czekoladowe jaja i cieszę się wiosną. Oj, nie tęsknię za śnieżną polską Wielkanocą! Mimo tej samej religii, tradycje wielkopostne są tu trochę inne. Piątkową wstrzemięźliwość od pokarmów mięsnych zachowuje się tylko w czasie Wielkiego Postu, zresztą chyba mało kto już o tym pamięta. Grób Pański, czyli Sepolcro,przygotowuje się w Wielki Czwartek, a już w Wielki Piątek, jeszcze przed Ukrzyżowaniem, się go likwiduje. Do dziś nie udało mi się zrozumieć, dlaczego! Nie święci się jedzenia i nie maluje jajek. W Lany Poniedziałek urządza się piknik, żeby dokończyć resztki z wielkanocnego stołu, a po Wielkanocy księża rozpoczynają kolędę. Taki to świat na opak. Stosunek Włochów do świąt i obrzędów jest z reguły mniej podniosły. Mniej dramatyczny wydaje się również ich stosunek do śmierci. Gdy zmarła babcia mojego męża, przez dwa dni leżała w domu na łóżku, odświętnie ubrana i obłożona kwiatami, a rodzina w pokoju obok spożywała codzienne posiłki. Przychodzili znajomi i krewni, żeby ją pożegnać, wszyscy starali się być pogodni, wspominali zabawne zdarzenia. Może nawet trochę mnie ta niefrasobliwość raziła, ale w sumie podobała mi się ta ich lekkość i, co najważniejsze, wzajemna bliskość. Opisuję, rzecz jasna, północne Włochy – nie mamy tu sycylijskich karawanów, czarnych wdów i płaczek.

 

Religia narodowa

Upust trudnym emocjom dają Włosi przy innych okazjach. Religią narodową jest futbol i chyba nigdzie nie spotkałam tylu kibiców, co tutaj. Drużynom sekundują całe rodziny. Potrafią płakać z powodu przegranego meczu, spędzają niedzielne popołudnia z małym radyjkiem przy uchu, żeby nie uronić choćby jednej akcji lub zagrania. Często zastanawiam się, o co w tym wszystkim chodzi – chyba przede wszystkim o sens zbiorowy i silne poczucie przynależności. Włosi lubią być razem, a stadion stwarza ku temu świetną okazję. Pamiętam, że w dniu katastrofy smoleńskiej news otwierający serwis informacyjny dotyczył rezultatu meczu jednej z rzymskich drużyn piłkarskich, wiadomość o katastrofie polskiego samolotu znalazła się na drugim miejscu. Zresztą to kolejność typowa dla tutejszych zainteresowań. Najpierw sport, a potem cronaca nera. Katastrofy, zamachy i zabójstwa, oprócz wyników meczów, należą do ulubionych tematów włoskich mediów. Znany dziennikarz Mario Calabresi opowiadał ostatnio o tzw. gigantyzmie włoskiej prasy, czyli o tendencji do wyolbrzymiania i rozdmuchiwania gorących tematów. Porównał serwisy informacyjne kilku europejskich gazet w związku z zamachami we Francji (Charlie Hebdo, Bataclan itp.). Okazało się, że włoskie gazety poświęcały tym wydarzeniom najwięcej miejsca, i w dodatku prawie dwa razy więcej niż gazety francuskie! W dzieleniu włosa na czworo Włosi są nie do pobicia.

Grudniowy zachód słońca w północnych Włoszech, fot. Cristina Gottardi
Grudniowy zachód słońca w północnych Włoszech, fot. Cristina Gottardi

  

Odkrywcy Europy

Należę do pokolenia Polaków, które po upadku komuny odkrywało świat zza żelaznej kurtyny. Mogliśmy wreszcie podróżować, i gdy tylko nadarzała się okazja, wyruszaliśmy niemal bez grosza przy duszy, podekscytowani i trochę wylęknieni. Chcieliśmy być jak ludzie z Zachodu. Gładcy, wyluzowani i dobrze ubrani. Głód wrażeń z początku dotyczył przede wszystkim sfery materialnej, wszak w piramidzie Maslowa to one stanowią podstawę wszelkich potrzeb. Przyjmowano nas z ostrożnym zaciekawieniem, mieszaniną wyższości i pobłażliwości, zarezerwowaną dla imigrantów albo ludzi zajmujących niższe szczeble w społecznym rankingu. Autokary przywożące pierwszych turystów ze Wschodu (z oberwaną rurą wydechową albo oknem zabitym dyktą) budziły zażenowanie miejscowych; dziwiła ich też słowiańska mowa, niemodny wygląd, braki w uzębieniu, kolor farby do włosów. Tacy byliśmy – my, ludzie z Demoludów. Kiedy po raz pierwszy usłyszałam, że jestem ze Wschodu, poczułam się urażona. Ukraińcy owszem, ale my? Wszyscy stosujemy jakieś podziały, lubimy czuć się lepsi. Z czasem musieliśmy się wzajemnie poznać i dotrzeć, bywało, że pokonać niechęć. Po obu stronach mieliśmy do nadrobienia wiele zaległości. My ze Wschodu jechaliśmy za granicę, nie znając tamtejszej kultury i zwyczajów, czasem z wygórowanymi oczekiwaniami. Ze strachu i z powodu kompleksów bywaliśmy przewrażliwieni. Oni tam na Zachodzie trochę się nas obawiali. Szufladkowali według własnych stereotypów, nie mieli pojęcia o naszej kulturze i bohaterach,  którzy siedzieli w komunistycznych więzieniach, przeżyli wojnę lub Sybir. Nie znali naszych babć i mam spędzających noce w kolejkach u rzeźnika, kupujących buty na kartki i wyczarowujących cuda ze starych ubrań czy farbowanych pieluch. Rzadko czytali naszych autorów.

 

Zaskoczenie

Dziś młodzi Polacy przyjeżdżający do Włoch na studia czy do pracy są obywatelami Europy. Znają języki i przede wszystkim czują się równi. W międzyczasie Włosi poznali polskie miasta. Niedawno znajomy lekarz wrócił z kongresu medycznego zorganizowanego w Warszawie – zachwycony organizacją, działaniem komunikacji i czystością. Chwalił naszą kuchnię i kontakty z kolegami po fachu. Moja dwudziestoletnia córka bardzo lubi Polskę. Jest dwujęzyczna i dumna z tego powodu, ale tak zwyczajnie – bez dramaturgii, darcia szat i wymachiwania narodową flagą. Ja zaś myślę sobie, że to my, młodzież z początku lat dziewięćdziesiątych*, dzięki naszej znajomości języków nabytej jedynie z płyt i książek oraz wielkiej chęci podróżowania, przekraczaliśmy trudne granice niewiedzy i wzajemnych uprzedzeń. I jeżeli miałabym dziś odpowiedzieć prof. Ziółkowskiemu, co najbardziej zaskoczyło mnie w moim społeczeństwie, to byłyby to dwa odkrycia. Po pierwsze – jak bardzo czuję się z tym społeczeństwem związana. Zrozumiałam to z oddalenia. Po drugie – że to, czego z początku się wstydziłam, stało się moją duchową wartością. A ludzie są wszędzie tacy sami. Ważne, by spotkać tych, z którymi można dzielić emocje i budować wspólne doświadczenia. Włosi bywają niezorganizowani, gadatliwi i banalni, ale także odważni, wrażliwi, serdeczni i solidarni. Może i są powierzchowni, ale gdy trzeba, z tym swoim luzem i jedną ręką w kieszeni potrafią przenosić góry. Zresztą tak jak i Polacy.

 

* Do tego pokolenia należy noblistka Olga Tokarczuk, która w latach dziewięćdziesiątych pracowała w Londynie jako pokojówka. Przekraczanie granic jest formą życia….

 

 Zdjęcie główne: Jace & Afsoon / Unsplash
Posted on

Anthony Everitt, Chwała Aten. Dzieje najwspanialszej cywilizacji na świecie

Jako miłośniczka starożytnego Rzymu wiem sporo o antycznej Grecji – z jej kultury Roma czerpała przecież pełnymi garściami. Nie są dla mnie jednak jasne wszystkie zawiłości tamtejszych systemów politycznych, a i najważniejsze daty z greckiej historii domagają się odświeżenia w pamięci. Po książkę Chwała Aten sięgałam z lekkim niepokojem, obawiając się suchego naukowego dyskursu. Kilka dni później nadal nie mogę się od niej oderwać! Wykład Everitta przepełnia pasja. Doskonale wybrane cytaty z prac starożytnych polityków i myślicieli pozwalają bliżej poznać ducha epoki, a ciekawie przedstawione życiorysy – od Solona do Temistoklesa, od Peryklesa do Demostenesa – zrozumieć, jak wiele zawdzięczamy tym zręcznym, silnym jednostkom, które budowały niezwykłą społeczność.

Powagę, z jaką – zdaniem Solona – Ateńczycy powinni traktować politykę, podkreśla jeden z najciekawszych podjętych przezeń zabiegów. Zarządził bowiem, aby gdy w czasie dyskusji w sprawach stronnictw i wielkiej polityki obywatel wstrzyma się od głosu i nie zaangażuje ani nie opowie po żadnej ze stron, powinien utracić prawa obywatelskie i wpływ na rządy nad miastem – pisze Anthony Everitt, autor wydanej przez Rebis opowieści o dziejach najwspanialszej cywilizacji na świecie.
Powagę, z jaką – zdaniem Solona – Ateńczycy powinni traktować politykę, podkreśla jeden z najciekawszych podjętych przezeń zabiegów. Zarządził bowiem, aby gdy w czasie dyskusji w sprawach stronnictw i wielkiej polityki obywatel wstrzyma się od głosu i nie zaangażuje ani nie opowie po żadnej ze stron, powinien utracić prawa obywatelskie i wpływ na rządy nad miastem – pisze Anthony Everitt, autor wydanej przez Rebis opowieści o dziejach najwspanialszej cywilizacji na świecie

Przyklaskuję skwapliwie Solonowi, a chwilę później podziwiam, strona po stronie, kolejne niezwykłe pomysły Ateńczyków, którzy przecierali nam szlaki w polityce, sztuce i wielu innych dziedzinach. Everett prezentuje ich postaci w ciekawie nakreślonym, szerokim kontekście. Nie znajdziemy tu polemiki z innymi naukowcami czy otwartych pytań, nad którymi głowi się środowisko akademickie – Chwała Aten to raczej synteza dominujących poglądów na temat starożytnego polis, zbudowana, pomysłowo i rzetelnie, poprzez oddanie głosu najbardziej utalentowanym i ambitnym Ateńczykom. Czyta się ją jednym tchem, choć liczba stron publikacji (przeszło 500) może w niektórych wzbudzać obawy.

Na szczęście do wiosennych wyborów zostało nam jeszcze kilka miesięcy.

 

Anthony Everitt, Chwała Aten. Dzieje najwspanialszej cywilizacji na świecie, tłumaczyli Jacek Środa i Adam Bukowski, Rebis, Poznań 2017
Posted on

Wielkie włoskie odkrycia geograficzne

Dawni żeglarze tęsknie spoglądali na horyzont. Zastanawiali się, co kryje się za tajemniczą linią łączącą niebo i morze. Przez wieki Ziemię wyobrażano sobie jako płaską, okrągłą tarczę, którą oblewają morskie wody. Powoli rozwijała się jednak nauka i ludzie coraz dalej zapuszczali się na morza.

Romantyzm romantyzmem, ale możni panowie i władcy inwestowali pieniądze w zamorskie wyprawy przede wszystkim po to, by uzyskać w miarę szybki dostęp do bogactw Orientu. Choć włoskie republiki nie organizowały wielkich wypraw geograficznych na przełomie XV i XVI wieku, to jednak żeglarze z Półwyspu Apenińskiego zapisali się w historii odkryć geograficznych złotymi zgłoskami. A była to historia pomyłek, szaleńczego uporu i wielkich rozczarowań.

Genueńczyk Krzysztof Kolumb, który jako pierwszy Europejczyk dopłynął do Ameryki w 1492 roku,  był przekonany, że dotarł do Indii. Opromieniła go sława i chwała, ale nowy kontynent swą nazwę wziął od imienia innego odkrywcy, florentczyka Ameriga Vespucciego. Wiadomo jednak, że już dużo wcześniej, bo na początku drugiego tysiąclecia nowożytnej epoki, do wybrzeży obu Ameryk – Południowej i Północnej – przybijały statki wikingów i normandzkich żeglarzy. Warto jeszcze wspomnieć o innych, trochę zapomnianych włoskich podróżnikach, m.in. pływającym na angielskich okrętach Janie Cabocie, który jako pierwszy dopłynął do Labradoru i Zatoki Hudsona, oraz o Giovannim da Verrazzano, który pod francuską banderą odkrył Zatokę Świętego Wawrzyńca.

W XIII wieku Europa poszerzała swoje kontakty ze Wschodem. Czasy były niespokojne, rosła ekspansja muzułmańskich Mameluków, tatarskie oddziały ruszały na podbój nowych ziem. Tymczasem potężne włoskie republiki morskie prowadziły swą działalność handlową. Kupcy zwozili dobra z odległych stron, a Wenecja, Genua, Piza i Amalfi rosły w siłę. Najprężniej rozwijały się Wenecja i Genua. I stamtąd wywodzili się najznamienitsi żeglarze i podróżnicy….

 

XIX-wieczna rycina przedstawiająca podróże Marca Polo
XIX-wieczna rycina przedstawiająca podróże Marca Polo

 

Odkrywcy zapomniani

Zanim jednak Kolumb i Vespucci wyruszyli na morskie trasy, w 1277 roku genueńscy żeglarze po raz pierwszy przepłynęli Cieśninę Gibraltarską i wypłynęli na Atlantyk. Pod koniec XIII wieku opłynęli Europę i tak dotarli z Genui do Londynu.

Mgła tajemnicy okrywa wyprawy Ugolina i Vadina Vivaldich, kupców i podróżników z Republiki Genui. W 1291 roku bracia wybrali się w podróż, by opłynąć Afrykę. Dążyli od Indii. Opierali się na ówczesnej wiedzy geograficznej i wierzyli, że jeśli popłyną na zachód, to niechybnie dotrą do celu. Podobną drogą, prawie 200 lat po nich, wyruszył inny Genueńczyk, Krzysztof Kolumb. Braciom się nie udało, ich statki zaginęły. Być może mało brakowało, a współcześni Amerykanie, zamiast święcić Dzień Kolumba, czciliby pamięć braci Vivaldich.

Czas, rozwój nauki i techniki sprawiły jednak, że rosły możliwości techniczne statków, budowano nowe przyrządy nawigacyjne, rysowano mapy. Podróże stawały się łatwiejsze, a odkrycia coraz bardziej prawdopodobne.

 

Długie lata na obczyźnie

Azję przemierzali w XIII wieku m.in. panowie z osiadłej w Wenecji kupieckiej rodziny Polo, z której pochodził Marco Polo, autor pierwszej obszernej książki podróżniczej, czyli Opisania świata. W jego wspomnieniach zaczytywali się Kolumb i Vespucci.

Zanim Marco Polo dotarł do Chin, podróżowali tam jegoojciec Niccolò i stryj Matteo, dwaj kupcy weneccy. W 1253 roku, kilka miesięcy przed narodzinami Marca, wybrali się na wieloletnią wyprawę. W Konstantynopolu założyli faktorię i rozwinęli kontakty handlowe, co zajęło im ok. sześciu lat. Potem zawędrowali m.in. na dwór Berke-chana, wnuka Czyngis-chana, władcy Złotej Ordy. Odwiedzili też innego wnuka Czyngis-chana, Kubilaja, pierwszego cesarza Chin. Azjatycka podróż braci Polo trwała ponad 15 lat. Do domu powrócili bezpiecznie dzięki glejtowi, który dał im Kubilaj. Władca chciał nawiązać kontakty z papiestwem i przekazał Wenecjanom list do władcy Kościoła. Niestety, gdy pojawili się w Królestwie Jerozolimskim, okazało się, że zmarł papież Klemens IV, a nowego jeszcze nie wybrano. Pojechali więc do Wenecji, gdzie czekał na nich 15-letni Marco. Po dwóch latach wyruszyli już we trójkę z powrotem na Wschód.

Marco Polo, jego ojciec i stryj spędzili w Azji 24 lata. Marco został zaufanym człowiekiem Kubilaj-chana, jego emisariuszem. Ze swoich podróży po azjatyckich krainach przygotowywał dla Kubilaja szczegółowe relacje. Popłynął też m.in. ze specjalną misją do Indii. Po powrocie do Wenecji Marco nie cieszył się długo spokojem. Pod koniec XIII wieku ze zdwojoną siłą wybuchł konflikt między Wenecją a Genuą, które walczyły ze sobą o rynki zbytu. Marco Polo przysposobił do walki galerę i stanął w 1298 roku na jej pokładzie jako dowódca. Po przegranej przez siły weneckie bitwie u wybrzeży Dalmacji wzięto go do niewoli i trafił do więzienia w Palazzo di San Giorgio w Genui. Tam spotkał Rustichella z Pizy, który spisał jego wspomnienia. Tak powstało Opisanie świata, w którym Polo opowiedział swoim współczesnym o Chinach, Jawie, Japonii i Indiach. Jego wspomnienia pełne są informacji zgoła fantastycznych. Dlaczego je tak ubarwił? Czy uczynił to on sam? Umberto Eco we wstępie do jednego z wydań Opisania świata napisał, że jest to jeden z pierwszych reportaży podróżniczych na świecie. Podkreśla jednak, że Polo był kupcem, nie erudytą. Poza tym, wyrusza w pierwszą podróż jak siedemnastolatek, powraca, gdy ma lat czterdzieści jeden, a w ciągu trzech kolejnych lat walczy na polu bitwy, zostaje jeńcem wojennym i dyktuje wspomnienia. Nie mógł czytać zbyt wielu dzieł europejskich, najwyżej legendy, o których napomyka w tekście, natomiast bajki, którym najwyraźniej daje wiarę, usłyszał w Kataju [średniowieczna nazwa Chin – przyp. red] (…) A piękne w panu Marco Polo jest to, że mimo wszystko należy do swej epoki i nie potrafi wyzwolić się spod wpływu jej ksiąg – których być może wcale nie czytał – uczących go, jak należy patrzeć. Najbardziej znaczący jest fragment o jednorożcach, spotkanych przezeń na Jawie. Co do tego, że jednorożce istnieją, człowiek średniowiecza nie miał najmniejszych wątpliwości[1].

 

Portret Krzysztofa Kolumba widzianego oczami Ridolfa del Ghirlandaio (1520)
Portret Krzysztofa Kolumba widzianego oczami Ridolfa del Ghirlandaio (1520)


Droga do Indii       

Mijały dziesięciolecia, a morskiego szlaku z Europy do Indii nie udawało się odnaleźć. Udało się to dopiero Portugalczykowi Vasco da Gamie, który ze swoją flotyllą złożoną z czterech okrętów zawinął 23 maja 1498 roku do Kalikatu w Indiach.

Inny szlak do Indii próbował znaleźć Genueńczyk Krzysztof Kolumb. On postanowił płynąć na zachód przez Atlantyk, a swoje teorie podróżnicze popierał założeniami wysuniętymi przez Paola dal Pozzo Toscanellego, fizyka i matematyka z Florencji, który głosił, że Ziemia ma kształt kulisty. Kolumb był uparty, długo szukał pieniędzy na wyprawę, jego pomysł wydawał się szalony władcom portugalskim, francuskim i angielskim. W końcu pieniądze i okręty dała mu Izabella Kastylijska. 3 sierpnia 1492 roku z portu Palos de la Frontera okręty „Santa Maria”, „Pinta” i „Nina” pod dowództwem Krzysztofa Kolumba wypłynęły w poszukiwaniu zachodniej drogi do Indii. 12 października tego samego roku flotylla Kolumba dopłynęła do San Salwadoru, który uznano za japońską wyspę. Kolumb opłynął Kubę oraz Haiti i w glorii wrócił do Hiszpanii. Potem zorganizował jeszcze trzy wyprawy do Nowego Świata, ale aż do śmierci w 1506 lub 1507 roku był przekonany, że badał Indie.

Zamorskie szlaki penetrował także pochodzący z Florencji Amerigo Vespucci. Co ciekawe, to on czuwał nad ekwipunkiem drugiej i trzeciej wyprawy Kolumba.  Tak jak słynny Genueńczyk, Vespucci także pracował na usługach Hiszpanów. Wielokrotnie uczestniczył w ekspedycjach hiszpańskich żeglarzy. Wraz z Juanem de la Cosą dopłynął do wybrzeży Wenezueli, której nazwę nadał właśnie Vespucci, a oznacza ona „małą Wenecję”. Wzięła się stąd, że przy jeziorze Maracaibo żeglarz ujrzał domy na palach. Warto podkreślić, że wcześniej rejony te badał Kolumb. Vespucci dość szybko zdał sobie sprawę, że nie dotarł do Indii, ale postawił stopę na zupełnie innym, nieopisanym do tej pory kontynencie. Efekt był taki, że w 1507 roku ogłosił, że odkrył nowy ląd. I wtedy niemiecki geograf Martin Waldseemüller zaproponował, by ziemię tę nazwano Ameryką, od imienia Vespucciego.

 

Plotki, podania, legendy 

O życiu Polo, Kolumba i Vespucciego powstały liczne książki, filmy i seriale. Nie ma chyba jednej, kanonicznej wersji biografii żadnego z nich. Ponieważ wiele szczegółów pozostaje nieznanych, co jakiś czas świat elektryzuje kolejne odkrycie. Np. w 2012 roku portugalski historyk Manuel Rosa opublikował książkę Kolumb. Historia nieznana, w której postawił tezę, że słynny odkrywca był synem króla Polski i Węgier Władysława Warneńczyka. Kilka lat temu ogłoszono też, że to Marco Polo jako pierwszy Europejczyk dotarł do Ameryki. Świadczyć ma o tym mapa Polo, odnaleziona w archiwach Biblioteki Kongresu Stanów Zjednoczonych, na której widnieje kształt wybrzeża Alaski. Jeśli autentyczność mapy zostałaby potwierdzona, okazałoby się, że Marco Polo wyprzedził Kolumba o ponad 200 lat!  W Opisaniu świata podróżnik nic o takim epizodzie ze swoich peregrynacji nie wspomina i koncentruje się na relacjach z Azji. Ale sam twierdził, że nie udało mu się opowiedzieć o co najmniej połowie swoich podróży.

Giuseppe Arcimboldo, Rudolf II jako Wertumnus
Giuseppe Arcimboldo, Rudolf II jako Wertumnus (1590)


Zamorskie specjały

Za czasów renesansu, bo na tę epokę przypadały wielkie odkrycia geograficzne, bardzo zmieniała się kuchnia włoska. Pojawiły się nowe rośliny jadalne i przyprawy. Głównym miastem-państwem, które handlowało aromatycznymi dodatkami, była Wenecja. Z Ameryki przybyły do Europy m.in. kukurydza i pomidory, czyli podstawowe produkty spożywcze, tak charakterystyczne dla kuchni wielu włoskich regionów. O kukurydzy pisał w sprawozdaniu ze swych podróży Kolumb. On też przywiózł jej ziarna do Europy. W XVI wieku kukurydza stała się tak popularna, że jej kolby pojawiają się w sztuce. Malował je np. na swoich alegorycznych obrazach Giuseppe Arcimboldo. Kukurydza stała się też podstawą do wyrobu gęstej kaszki, zwanej polentą, podstawy wyżywienia włoskiej biedoty. Zanim rozpowszechniła się kukurydza, polentę robiono z mąki kasztanowej.

O ile Włosi przychylnie przyjęli kukurydzę, o tyle nie udało się zadomowić we włoskiej kuchni innym gościom zza oceanu, czyli ziemniakom. Za to ich krewniacy z rodziny psiankowatych, czyli pomidory (pomi d’oro), stali się symbolem włoskiej kuchni. Chłopi z południa Włoch zajadali się pomidorami już w połowie XVI wieku. Dave DeWitt w Kuchni Leonarda da Vinci (wyd. Rebis, 2007) napisał, że pierwszą włoska książką kucharską, w której ukazał się przepis na danie z pomidorami, był Lo scalco alla moderna (‘Nowoczesny stolnik’) Antonia Latiniego z lat 1692-1694. Podał tam, jak zrobić sos na bazie opiekanych pomidorów, przyprawiony posiekaną pietruszką, ziołami, octem i oliwą.

Zza oceanu przywędrowały też do Europy indyki, które francuski smakosz Jean Anthelme Brillat-Savarin uważał za najcenniejszy dar Ameryki dla Starego Kontynentu. Jak podaje Elena Kostioukovitch w Sekretach włoskiej kuchni (wyd. Albatros, 2010), wiele przepisów na przyrządzenie indyczego mięsa podawał w wydanej w 1570 roku książce Opera Bartolomeo Scappi, kucharz papieża Piusa V. W Operze znajdziemy także m.in. przepis na zupę z kukurydzy.

Co byśmy zrobili bez wielkich odkrywców? Musielibyśmy zabrać się do roboty sami. Teraz czekają na nas kosmiczne szlaki!

 

[1]M. Polo, Opisanie świata, wstęp U. Eco, tłum. A. L. Czerny, J. Was, Warszawa 2010, s. 11.

Posted on

Nagroda Literacka im. L. Staffa. Wręczenie nagród V edycji

Kapituła Literackiej Nagrody im. Leopolda Staffa po raz piąty organizuje galę wręczenia nagród za wybitne osiągnięcia naukowe, translatorskie, edytorskie i popularyzatorskie związane z literaturą i kulturą włoską. Laureatów tegorocznej, jubileuszowej edycji poznamy podczas uroczystości, która odbędzie się 20 października o godz. 13:00 w Muzeum Literatury przy Rynku Starego Miasta 20 w Warszawie.

Konkurs odbywa się w tym roku pod patronatem i we współpracy z Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza w Warszawie oraz Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury. Gościem specjalnym gali będzie Krystyna Janda, która przeczyta fragmenty bajek i aforyzmów Leonarda Da Vinci, z okazji 500. rocznicy śmierci artysty.

Serdecznie zapraszamy!  Wstęp wolny.


W gali wezmą udział członkowie Kapituły Konkursu Literackiego im. Leopolda Staffa

(w porządku alfabetycznym, bez tytułów naukowych i honorowych):

Jarosław Mikołajewski – przewodniczący Kapituły;

Tessa Capponi – historyk, znawczyni włoskiej historii, autorka;

Jacek Cygan – poeta, twórca polskich piosenek, znawca piosenki włoskiej;

Jolanta Dygul – italianistka, literaturoznawczyni;

Ewa Nicewicz-Staszowska – italianistka, tłumaczka, badaczka literatury włoskiej XIX i XX w.;

Joanna Ugniewska – literaturoznawczyni, italianistka, profesor zwyczajny Uniwersytetu Warszawskiego, tłumaczka literatury włoskiej, eseistka;

Julia Wollner – redaktor naczelna magazynu śródziemnomorskiego „Lente”, literaturoznawczyni, dziennikarka;

Janusz Zaorski – reżyser, znawca filmu i sportu włoskiego.

 

Nagroda Literacka im. Leopolda Staffa przy Antich’Caffè powstała w 2015 roku z inicjatywy Jarosława Mikołajewskiego, italianisty, tłumacza, poety i publicysty. W skład Kapituły weszli uznani znawcy włoskiej literatury, kultury i sztuki. Do zorganizowania konkursu zostali zaproszeni Magdalena i Marcin Ujmowie, właściciele warszawskiej restauracji o włoskim profilu  Antich’Caffè Skorosze.
Logo oraz plakietę Nagrody zaprojektowali Stasys Eidrigevičius oraz Sebastian Kudas i Joanna Rusinek.
Patronat medialny objął magazyn śródziemnomorski “Lente”.

Pomysł na pierwszą tego rodzaju nagrodę w Polsce zrodził się z tęsknoty za znanymi we Włoszech i Francji kawiarniami, których marką są związki z literaturą. Wydarzeniu patronuje Leopold Staff, który był nie tylko wielkim poetą, ale także znakomitym tłumaczem zafascynowanym kulturą śródziemnomorską. Nagroda jego imienia jest przyznawana corocznie za wybitne osiągnięcia naukowe, translatorskie i popularyzatorskie związane z kulturą włoską. W ocenie Kapituły brane są pod uwagę istotne walory poznawcze twórczości nominowanych autorów, a także oryginalność opinii, precyzja myśli i piękno słowa.

Posted on

W szczelinie między czuwaniem a snem. Sto dziesięć wierszy włoskich poetów współczesnych

Poetów tej antologii, której tytuł wyprowadziłem z linijki obecnego w niej Tiziana Broggiato, łączą może tylko dwie rzeczy: że są poetami i żyją w tym samym czasie. Od kilku lat wydaję w Austerii (współpracującej z Włoskim Instytutem Kultury w Krakowie) wybory wierszy klasyków włoskiej poezji XX wieku: Pavesego, Ungarettiego, Quasimoda, Leviego, Merini…. Tym razem oddaję do druku wybór poetów, których trudno określić tym słowem. A przecież czytelnik znajdzie w tym tomie poetę (Valeria Magrellego) obecnego także w tamtej serii –  na znak, że „klasyczność”, czyli przypuszczalnie trwałe miejsce w historii literatury, nie wyklucza żyjącego poety ze współczesności. Nie odbiera mu prawa do tego, by wciąż dopowiadał coś do własnego dorobku i do tradycji, by bawił się słowem jak nieprzewidywalne dziecko. A także w nadziei, że poeci, którzy tworzą teraz, w tej chwili, w zmiennym świetle bieżących pór roku, mogą łatwo zostać uznani za klasyków. Wystarczy, że ktoś tak ich nazwie. Że ich uzna.

Dwanaścioro poetek i poetów tej antologii to nie jest grupa wyodrębniona jakimiś wyraźnymi kryteriami od pozostałych piszących dzisiaj po włosku. Nie są lepsi ani gorsi. Moim zamiarem było wprowadzić dzisiejszego czytelnika poezji na plac, na którym we Włoszech czyta się wiersze. Na przykład na boczny czy centralny plac festiwalu poezji, gdzie jedni po drugich, w alfabetycznym, czyli najbardziej z przypadkowych porządków, wychodzą na scenę i czytają wiersze. Każdą i każdego z obecnych ktoś chciał tu zaprosić, choć jedni woleliby kogoś bardziej, a kogoś mniej. Lub woleliby kogoś zupełnie innego. Są to – jako się rzekło – poeci połączeni przez czas. Ten czas. Przez kapryśne wybory, chwiejne wdzięczności, trwałe uznanie, pod sugestią własnego przekonania lub zaufania do kogoś, kto ich wskazał.

Są wśród tej dwunastki poeci sławni także poza Włochami, są też tacy, którzy uprawiają swoje artystyczne zadanie cicho, cierpliwie, prawie w zapomnieniu. Są wśród nich moi przyjaciele, ale są też poeci, którym nigdy wcześniej nie poświęciłem chwili uwagi, a o których wartości zapewnił mnie ktoś ze środowiska Światowego Centrum Poezji i Kultury imienia Giacomo Leopardiego w Recanati – inspiratora tej książki. Nie wszystkie sugestie przyjąłem, a do tych, które zaakceptowałem, dopisałem kilka własnych. Kilka, nie więcej, ale przecież wciąż czytam i tłumaczę tych, których w niej brakuje, choćby przyjaciół: Biagia Guerrerę, Annalisę Comes, Renata Gabriele… Wciąż zastanawiam się nad antologią włoskich poetów dialektalnych, nad regionalnymi wyborami w poezji włoskiej… Długu wdzięczności wobec nich i wielu innych nie przestałem spłacać. Na święto poezji tym razem nie trafili, ale co z tego. Są i będą na innych, i to nie zawsze w grupie. Może z oddzielną książką wydaną w języku Miłosza, Herberta, Szymborskiej, Hartwig. Nic się nie kończy, wszystko może się zacząć. Każdy z poetów tego wyboru może wrzucić swoje słowo jak kamyk do stawu naszej mowy i wywołać nieobliczalne kręgi. Czytelnikowi sugeruję raz jeszcze: niech poczuje się jak na włoskim placu, gdzie poeci o znanych i nieznanych imionach czytają wiersze. Wzajemnie niedobrani. Niezestawialni. Tacy, jacy są. Jedni osadzają swoje myśli i wyobraźnię w pejzażu Marche, inni w krajobrazie Umbrii, Sardynii, Mediolanu. Jedni patrzą na rzekę, inni w głąb siebie, nazywając figury i przedmioty wewnętrzne, pokazując świat od strony podszewki. Jedni w skupieniu destylując ciemne słowa, inni rozrzucając lśniące serpentyny karnawału.

A przecież jednak jest coś, co łączy ich wszystkich. Ufność. Mówią o swoich bliskich, ukochanych, o przodkach, o swoich rozmówcach i świadkach, ufając, że te same postaci – choć pod innymi imionami, w innych sylwetkach, w innych sceneriach – należą także do naszego świata. Poeci nie troszczą się o wyjawianie tożsamości swoich bohaterów. Troszczą się o ich szczególność i trwanie. I jeśli poezja jest podaniem ręki – a jest właśnie tym, także tym – lirycy obecni w tej książce podają nam dłoń na ten swój sposób. Nazywając swój świat, i świat wspólny, z własnej perspektywy, najtrafniej jak potrafią, z wiarą, że ich świat trafi do innych. Że to jest wspólny świat, który odsłania się dla nas w tej samej istocie choć w różnych odsłonach, że oglądają go i uczestniczą w pozornej tylko samotności, która, nazwana, okaże się ludzką wspólnotą. Mają nadzieję, że ktoś inny, także w naszym języku, znajdzie własnego wujka w wujku Fernandzie, własną matkę w matce włoskiej, która pierze nad rzeką, a jej mąż przychodzi i mówi, że wybuchła wojna. Własne niedorosłe myśli w myślach chłopca, który odwiedza ciocię zakonnicę, odciętą kratami od świata.

Nie ma poetów obiektywnie gorszych, nie ma lepszych. Są tacy, którzy znaleźli swoich czytelników, i tacy, którzy na nich czekają. Wyrażają siebie i szukają przyjaciół, rzeźbiąc w języku najbardziej nieobliczalne figury lub opowiadając myśli codziennego, nauczycielskiego życia. „Wszystko jest poezją”, powiedział Edward Stachura. Ładne zdanie, tylko trudno powiedzieć: czy jest ono definicją poezji, czy wszystkiego. Poetą się nie bywa. Poetą się jest. Bo poeta, jeśli jest poetą, zawsze czuwa przy świecie, ostrząc narzędzia mowy. U poetów włoskich, jak u Stachury, czasem wszystko się staje poezją, czasem najpierw przychodzi poezja, i dopiero ta trudna łaska okazuje się wszystkim. Słowa przenikają się z niewysłowionym, świat dotykalny ze snem. I wszystko to, to kolejne wszystko, zrodzone ze wszystkiego – istnieje „w szczelinie”.

Oddając tę antologię, jeszcze raz wrócę do wstępnego założenia, do tej mojej prośby. Niech czytelnik poczuje się jak na placu we włoskim mieście, gdzie odbywa się festiwal poezji. Niech posłucha i podda się różnorodności. Niech spróbuje zobaczyć w niej rozmaitość zainteresowań, wrażliwości, sposobów bycia człowiekiem i poetką, poetą. A jeśli któryś z głosów go porwie, niech pozwoli się porwać, niech podąży, pomyśli, czy jest w stanie znaleźć miejsce dla tego głosu w polszczyźnie.

W szczelinie między czuwaniem a snem. Sto dziesięć wierszy włoskich poetów współczesnych, przełożył i wstępem opatrzył Jarosław Mikołajewski, Austeria, Kraków-Budapeszt-Syrakuzy 2019
Posted on

O zapożyczeniach z języków środziemnomorskich

Pierwsze zapożyczenia w polszczyźnie pochodzą z łaciny i greki. Obydwa te języki są tak silnie związane kulturowo, że nierzadko trudno jest stwierdzić, któremu z nich zawdzięczamy dany wyraz. Stąd ich nazwa: greko-latynizmy. Należą do nich m. in.: charakter, forma, historia, informacja, kolega, minuta, moment, numer, problem, sens.

Wiele grecyzmów i latynizmów dotyczy nauki i edukacji (akademia, filozofia, idea, literatura, matematyka, profesor), życia społecznego (agora, demokracja,  forum, publiczność) i religijnego (eucharystia, ewangelia, katolik).

Ile Śródziemnomorza w codziennym języku?

Z racji przynależności do Kościoła Zachodniego w kulturze polskiej podkreśla się rolę latynizmów, które napływały do nas nieprzerwanie od wczesnego średniowiecza aż do XIX wieku. Widoczne jest to szczególnie w dobie średniopolskiej (XVII – XVIII wiek), skąd pochodzi zjawisko makaronizowania, czyli nadmiernego wtrącania w rozmowie i tekstach pisanych słów łacińskich. Wyglądało to mniej więcej tak, jak w opisie jednorożca zamieszczonym w encyklopedii czasów saskich przez Benedykta Chmielowskiego: „Ten animal czy re vera jest na świecie, niemała jest między uczonemi kontrowersyja. Pismo święte unicornem expresse wspomina, a tym samym zda się stabilire zdanie trzymających existetniam jednorożca”.[1]

Makaronizowanie z łaciną, podobnie jak późniejsze nadużywanie licznych galicyzmów (czyli zapożyczeń z języka francuskiego), miało spotkać się z protestem środowisk literackich doby Oświecenia. Pisali o tym zjawisku Julian Ursyn Niemcewicz, Adam Czartoryski i Stanisław Kostka Potocki.

Zapożyczenia z francuskiego także mają w języku polskim długą historię. Należy dodać, że francuski dał polszczyźnie nie tylko swoje słowa, lecz był językiem pośredniczącym dla łaciny. Wiele wymienionych wyżej latynizmów znalazło się w naszym języku dzięki francuskiemu właśnie. Nasilenie galicyzmów przypada na wiek XVI, kiedy polska inteligencja wyjeżdżała na studia do Francji, a następnie na XVII stulecie, z racji kontaktów między monarchiami (dwie królowe – Maria Ludwika Gonzaga i Marysieńka Sobieska). Kolejny okres, w którym język francuski wzmocnił swoją pozycję w Europie i w Polsce, to wiek XVIII i Oświecenie. Ostatnia epoka wielkiego wpływu francuszczyzny na język polski przypada na czas wojen napoleońskich i Wielkiej Emigracji. W XX wieku rola galicyzmów znacznie zmalała, choć wciąż pojawiają się nowe słowa, które reprezentują tę wielką kulturę europejską. Zapożyczenia francuskie w naszym języku dotyczą militariów – batalia, dywizja,  kadet, szarża, życia dworskiego – dama,  fryzjer, gorset, karesy, mody – ażur, biżuteria, butik, krem, makijaż, satyna, kuchni – bagietka, beszamel, majonez, sos, winegret, waza, zupa, turystyki – bagaż, bilet, kuszetka, warunków życia i mieszkania: apartament, balkon, fotel, sofa. Niektóre z nich nieco się zestarzały, ale większość jest w codziennym użyciu.

Inną widoczną w polszczyźnie grupą są zapożyczenia z języka włoskiego. Wprawdzie nie są zbyt liczne, jednak nie sposób nie zauważyć brokułów, kalafiora, pomidorów, sałaty i szparagów, czy też banku, kredytu, fortecy, parapetu, pompy i tortu. Historia zapożyczeń z języka włoskiego sięga doby średniopolskiej. Zapoczątkowały je kontakty Polaków wyjeżdżających do Włoch na studia, przyjazdy włoskich uczonych, architektów, budowniczych, artystów oraz przybycie w XVI wieku do Polski królowej Bony.

Ze wschodu przez Ruś napłynęły natomiast do Polski wyrazy z języka tureckiego. Miały one związek z ekspansją osmańską i jej wpływem na życie codzienne, dlatego do dziś mamy w języku takie słowa jak: bazar, dywan, horda, jasyr, kaftan, kajdany, kaleta (czyli torba, stąd – kaletnik) kobierzec, sandala (dziś sandał), szarawary, tapczan, wataha.

Długowiekowe i głębokie relacje polsko-żydowskie zaowocowały licznymi zapożyczeniami z hebrajskiego i jidysz. Za pośrednictwem łaciny i greki do polszczyzny weszło wiele hebrajskich wyrazów biblijnych takich jak amen, eden, hosanna, sabat (stąd oczywiście polska sobota). Dużo więcej jest w polszczyźnie zapożyczeń z jidysz, którym posługiwali się Żydzi północnoeuropejscy – stąd słowa takie jak chałka, maca, plajta, trefny oraz cały wielki inwentarz słów związanych z żydowską obyczajowością i religią, a więc cheder, jarmułka, kibuc, koszerny, rabin, pejsy.

I wreszcie ostatnia grupa interesujących nas zapożyczeń: to niewielka, ale rozpoznawalna i ważna grupa orientalizmów związanych z kulturami arabską i perską oraz dziedzictwem babilońskim. Są to liczne terminy matematyczne, takie jak: algebra, algorytm, cyfra, szyfr, zero, a także wyrazy związane z kuchnią, takie jak alkohol, cukier, kawa, sezam. Przenikały one do polszczyzny najczęściej poprzez inny język orientalny, czyli turecki, rzadziej przez grekę i łacinę.


Cytaty, hybrydy i kalki

Część zapożyczonych słów została włączona do języka w niezmienionej formie. Nie mają one polskich końcówek, nie odmieniają się przez przypadki, liczbę i rodzaj.  Są to tak zwane cytaty. Najwięcej zaoferował nam ich język francuski: déja vu, en face, faux pas, grand prix, vis-à-vis, à propos, oraz włoski: biennale, impresario, triennale. Wśród włoskich kalk są liczne terminy muzyczne: andante, allegro, moderato, lente, i kulinarne: espresso, latte, penne, spaghetti. Co ciekawe, do grupy „nieodmiennych makaronów” powinniśmy włączyć lasagne, tymczasem nie dość, że adaptujemy je do zasad polskiej fleksji, dodając końcówkę żeńską i odmieniając  („smaczna lazania”, „jem lazanię”), to w przeszłości utworzyliśmy polski (językowo i kulturowo) odpowiednik tego słowa, czyli łazanki.

Niektóre pożyczki mają postać hybrydy, czyli składają się z dwóch członów z różnych języków. Najpopularniejszy z nich to telewizja, gdzie pierwszy element pochodzi z greki, a drugi z łaciny. We współczesnych językach europejskich mamy liczne hybrydy związane z nowymi mediami, takimi jak: internet, interfejs, gdzie pierwsza cząstka pochodzi z łaciny, druga zaś angielskiego, a także z życiem codziennym,takie jak autokar (grecko-angielski), fotokącik (grecko-polski), minispódnica (łacińsko-polski).

Kolejną interesującą grupą są kalki językowe, których rodowód jest słabo rozpoznawalny, co wynika z ich natury, czyli dokładnego tłumaczenia na język polski. Język francuski dostarczył nam na przykład wielu zwrotów związanych z modą, takich jak: ubierać się na cebulkę, głęboki dekolt, złamane kolory, a także sztuki piękne racja stanu.

Wiele kalk pochodzi z języka hebrajskiego, który wzbogacił polszczyznę o zwroty takie jak: chleb powszedni, co do joty, pracować w pocie czoła, poruszyć niebo i ziemię, strzec jak źrenicy oka.

 

Imiona własne i eponimy

Językom bliskowschodnim zawdzięczamy znaczącą liczbę imion. Biblijni Elżbieta, Jan, Jakub, Józef, Magdalena, Mateusz, Maria, Paweł, Piotr, Tomasz, Weronika czyli najchętniej nadawane w Polsce imiona pochodzą z hebrajskiego i aramejskiego, a także greki i łaciny.

Ciekawą grupę zapożyczeń tworzą eponimy, czyli nazwy pospolite pochodzące od nazw własnych. Najpopularniejszym przykładem w polszczyźnie są adidasy i rower (od nazw firm produkujących te artykuły), ale Śródziemnomorze dało nam starsze i równie mocno osadzone w języku eponimy, takie jak: mokka od nazwy miasta w Jemenie, cappuccino od koloru habitu kapucynów, chama i beniaminka od imion biblijnych synów Noego i Jakuba. Bardzo wiele eponimów oferuje greka, dzięki której mamy w polszczyźnie ksantypę i penelopę (ich imiona określają pewne cechy charakteru), kasandryczne wizje, a także platoniczne uczucie i stoicki spokój.

Francuszczyzna jest kolejnym językiem, który podarował językowi polskiemu  dużą liczbę eponimów: bardotkę, którą nosiła aktorka Brigitte Bardot, dżinsy, czyli bleu de Gênes (błękit z Genui), gilotynę (od nazwiska konstruktora tego wynalazku) i pasteryzację (od nazwiska Ludwika Pasteura). Z francuskim językiem związane są znane frazeologizmy eponimiczne, takie jak np. francuski piesek oraz bajońskie sumy. Pierwsze z wyrażeń oznacza osobę,  z którą należy obchodzić się delikatnie; drugie związane jest z miejscowością Bayonne, w której w 1808 roku Napoleon zawarł z Polakami niekorzystny układ finansowy. Zaoferował naszym rodakom wierzytelności pruskie w zamian za gotówkę, której wysokość i zobowiązanie spłaty okazały się zabójcze dla strony polskiej.

Kulturze włoskiej zawdzięczamy m. in. dantejskie sceny  i tajemnicę Poliszynela. Pierwsze z wyrażeń nie wymaga objaśnień, bo pochodzi od Dantego; dużo bardziej tajemnicza (nomen omen) jest postać Poliszynela, a właściwie Pulcinelli, bohatera komedii dell’arte, któremu przypisuje się gadulstwo i głupotę. Te cechy sprzyjały nieumiejętności utrzymania danej informacji w sekrecie, stąd wyrażenie eponimiczne.

Interesująca jest historia nazwy krawat, które pochodzi od słowa Chorwat, czyli po francusku Croat. Jest to eponim związany z historią chorwackiego regimentu najemników w armii Ludwika XIV. Nosili oni kolorowe jedwabne chusty, które wyróżniały ich spośród innych żołnierzy, i dały początek krawatowi. Chorwaci dumni są z tego „wynalazku” i poświęcili mu chętnie odwiedzane przez turystów muzeum w Zagrzebiu.

 

Nie tłumaczymy tego, co nieprzetłumaczalne,

…bo straci lokalny koloryt, właściwości związane z miejscem. Dlatego pizza zawsze będzie pizzą, a nie plackiem z sosem pomidorowym, kneset wyłącznie parlamentem izraelskim, a wezyr  nie będzie sprawował władzy w Europie Środkowej. Do najpopularniejszych nietłumaczonych słów z języków basenu Morza Śródziemnego należą: turecki jasyr i arabski suk, francuskie fondue, greckie meze i jego hiszpański odpowiednik, czyli tapas. Ciekawostką jest duża obecność tego typu słów z języka hiszpańskiego, który ma ogólnie niewielką reprezentację w języku polskim. Zapożyczenia, o których mowa, mają jednak charakter międzynarodowy; ich oddziaływanie na inne języki i moc kulturowa są tak duże, że i w polszczyźnie zakorzeniły się dobrze. Za przykład weźmy: corridę, gaspacho, macho, torreadora, sjestę, paellę i wiele innych.

 

Tylko w pewnym sensie,

…czyli  zapożyczamy, ale  zmieniamy. Lub modyfikujemy znaczenie. Zawężamy, albo poszerzamy. Dowartościowujemy, albo nadajemy sens pejoratywny. Przykładem niech będzie włosko-francuska afera: znaczenie tego wyrazu w polszczyźnie jest zdecydowanie negatywne i tylko takie. W językach romańskich i innych, które zapożyczyły to słowo (jak np. w angielskim affair) jest to wyraz, który ma więcej znaczeń, niekoniecznie nacechowanych.

Podobnie jest ze słowami melina czy bajzel, które dziś w polszczyźnie mają znaczenie negatywne, tymczasem w językach żydowskich melina oznaczała gospodę, oberżę, zaś bajzel to mały dom modlitwy. Wierni odmawiali owe modlitwy na głos, wszyscy w tym samym momencie, co sprawiało wrażenie chaosu.

Z drugiej strony używamy słów międzynarodowych, żeby dodać opisywanemu zjawisku prestiżu, stąd mamy np. kliniki paznokcia i ambasadorki firmy kosmetycznej (obydwa słowa zapożyczone z języka francuskiego).

Czasami modyfikację znaczenia wymuszają zmiany cywilizacyjne. Współczesny tapczan, słowo pochodzące z języka tureckiego, nie oznacza dziś tego samego, co w czasach osmańskich; wtedy tapczanem nazywano ławę lub inne proste legowisko.

Bywa, że dane słowo zapożyczane jest dwa razy, w dwóch różnych epokach i znaczeniach. Tak było ze słowem kariera: pierwotnie w epoce staropolskiej z języka włoskiego jako termin z zakresu jazdy konnej, po raz drugi w XIX wieku, w zupełnie innym znaczeniu, które również uległo modyfikacji. Kariera zapożyczona ponownie oznaczała zawód, stanowisko, fach, tymczasem dzisiaj wyrażenie to używane jest jako synonim awansu, szybkiego przesuwania się w hierarchii zawodowej, społecznej czy politycznej.

Niektóre słowa zmieniają lub modyfikują znaczenie z powodów nie do końca jasnych. Pochodzące z greki słowo cerkiew (gr. kyriake) do XVII wieku odnosiło się do  kościoła, jednak w późniejszych czasach jego znaczenie zostało zawężone do świątyni Kościoła Wschodniego. Kościół, który pochodzi z łaciny (castellum), został zapożyczony za pośrednictwem języka czeskiego. Można przypuszczać, że za zmianą cerkwi na kościół stoi właśnie chęć zaznaczenia, z jakim obrządkiem mamy do czynienia. Nie jest to jednak praktyka stosowana we wszystkich językach słowiańskich – w Chorwacji crkva to wciąż świątynia chrześcijańska, w tym katolicka, zaś Czesi, którym zawdzięczamy wiele pożyczek z greki i łaciny, zachowali obydwa słowa, a więc cirkev i kostel. Pierwsze oznacza jednak wspólnotę, drugie zaś odnosi się do miejsca, budynku.

Żeby nieco skomplikować sprawę, dodajmy jeszcze, że łacińskie castellum niekoniecznie miało związek ze świątynią i dało początek francuskiemu château, włoskiemu castello i angielskiemu castle, a więc wyrazom o zupełnie innym znaczeniu. W języku polskim zostawiło swój ślad w postaci słowa kasztel.

 

Sokrates i Ksantypa – rycina Otto van Veena
Sokrates i Ksantypa – rycina Otto van Veena


Gramatyka nie taka straszna,

…jeśli uświadomimy sobie, że niemal wszystkie jej kategorie istnieją w większości języków. Ucząc się dowolnego języka obcego, możemy z łatwością je porównywać. To greccy filozofowie wymyślili opis poszczególnych elementów mowy. Za autora pierwszych opracowań do gramatyki greckiej (za pomocą słownictwa łacińskiego) uważa się Dionizjusza Traka, a także jego kontynuatorów w czasach późnorzymskich – Donata i Pryscjana. Najważniejsza spuścizna, którą pozostawili, to opis podstawowych kategorii, takich jak np. osoba, rodzaj i liczba. W opracowaniach Donata prezentowane  są definicje, właściwości i odmiana rzeczowników, przyimków, czasowników, przysłówków, imiesłowów, spójników,  przyimków, wykrzykników. Przez ponad 1500 lat jego dokonania były  uważane za najważniejsze w nauczaniu łaciny. Cechowała je przejrzysta forma i jasna terminologia oraz innowacyjność prezentowanych treści. Pryscjan natomiast wskazał analogie miedzy łaciną i greką, uszczegółowił i unaukowił Ars Donati, przeprowadził wnikliwe analizy kategorii rodzaju, a także odmian regularnych i nieregularnych w łacinie.

Dziewiętnastowieczna kodyfikacja łaciny opiera się w znacznym stopniu na pracach Donata i Pryscjana, a prace obu autorów były inspiracją do powstania wielu gramatyk europejskich: czeskiej, niemieckiej, staroangielskiej, kastylijskiej, toskańskiej, które w kolejnych wiekach były wzorem dla pozostałych języków naszego kontynentu.

Zwraca uwagę filozoficzne zainteresowanie antycznych i późnoantycznych propagatorów gramatyki językiem jako podstawowym kluczem do poznania form i mechanizmów funkcjonowania rzeczywistości pozajęzykowej. Uniwersalny charakter opisu gramatycznego ma związek z tym, co nas otacza. Rzeczownik, na przykład, w większości języków europejskich odpowiada rzeczy, zjawisku lub osobie; czasownik – czynności lub stanowi, przymiotnik związany jest z przypisywaniem danej cechy.

Jeśli uświadomimy sobie te związki, nauka gramatyki dowolnego języka europejskiego stanie się łatwiejsza i przyjemniejsza.

 

 

Bibliografia:

Maciej Czeszewski, Katarzyna Foremniak Ludzie i miejsca w języku,Warszawa, 2011

Bogdan Walczak, Zarys dziejów języka polskiego, Wrocław, 1999

Zenon Klemensiewicz,  Historia języka polskiego, Warszawa, 1999

Katarzyna Leszczyńska, Wpływ języków żydowskich na język polski, Wrocław, 2014

Andrzej Markowski, Kultura języka polskiego, Teoria. Zagadnienia leksykalne,Warszawa, 2008

Józef Reczek, Polszczyzna i inne języki w perspektywie porównawczej, Wrocław – Kraków – Warszawa, 1991

Stanisław Stachowski, Słownik historyczno-etymologiczny turcyzmów w języku polskim,Kraków, 2014

Małgorzata Witaszek–Samborska, Zapożyczenia z różnych języków we współczesnej polszczyźnie,  Poznań, 1993

 

 

[1] „ To zwierzę czy naprawdę jest na świecie, niemała jest między uczonymi kontrowersja. Pismo święte jednorożca wprost wspomina, a tym samym zdaje się potwierdzać zdanie tych, którzy utrzymują, że jednorożec istnieje.”

Posted on

Poznaj samego siebie

Pępek. Tajemnicza część ciała. Trochę zagmatwana, na wpół skryta, na wpół wyeksponowana. Znaczy drogę do tego, co intymne, najwrażliwsze; przypomina o lęku wobec przyszłości, o tęsknocie za przeszłością. Za bezpiecznym schronieniem w łonie matki.

Delfy wzniesiono podobno w miejscu, które stanowi pępek świata. Może dlatego początkowo znajdowało się tam sanktuarium Gai, czyli Ziemi, odwiecznej Pramatki. Na zboczach malowniczej góry, pokrywającej się z krzywiznami jej krągłego, matczynego ciała, stał Omphalos, kamień znaczący centrum wszystkiego. Ale Gaia nie była zazdrosna, prędko oddała sanktuarium bogini sprawiedliwości, Tetydzie, a ta przekazała je kapryśnemu artyście, Apollinowi. Tak zakończyło się niemowlęctwo ludzkości.

Delfy
Delfy, fot. Julia Wollner

Bóg słońca z chęcią przyjął dar, zapierające dech w piersiach widoki, uniżenie wiernych. Do dziś przesiaduje na stromych skałach Parnasu, obserwuje nieustające od wieków tłumy odwiedzających i uśmiecha się z lekką ironią. Bawi go nasza pozornie dorosła naiwność – przecież wyrocznia nie wie niczego, czego nie wiemy my sami. I choć napis na frontonie delfickiej świątyni dobitnie o tym przypominał, człowiek woli do dziś zapytać wyrocznię, niż poznać samego siebie, rozplątać osobiste węzły. Poszukać odpowiedzi wewnątrz.

Na stanowisku archeologicznym w Delfach, tak dzisiaj, jak i przed tysiącami lat, panuje cisza. Nawet najbardziej hałaśliwi turyści zdają się uważać, że obowiązuje tu powaga i powściągliwość. Czy jednak słuchają siebie, czy też jak lidyjski król Krezus kupują gotowe scenariusze, które poprowadzą ich na manowce? Przysiadam na porzuconym wśród chabrów kapitelu antycznej kolumny. Postanawiam, że w nadchodzących miesiącach nie będę cicho, nie przyjmę naiwnie cudzych prawd. Głośno i żywo podyskutuję za to –
– sama z sobą.

 

 


Poznaj samego siebie
(gr. γνῶθι σεαυτόν) – jedna ze słynnych maksym delfickich, znajdująca się na frontonie tamtejszej świątyni.

Posted on

Wyspa. Opowieści podróżne

Fragment ziemi ze wszystkich stron otoczony wodą – oto najprostsza definicja wyspy. Jak nietrudno zgadnąć, twórcy antologii nie ograniczyli się do niej, choć morze wydaje się w tomiku wszechobecne. Dariusz Fedor, redaktor naczelny “Kontynentów”, nie ukrywa, że najważniejszym skojarzeniem, jakie przychodzi mu do głowy w związku z tytułem książki, jest cytat z Thomasa Mertona: żaden człowiek nie jest samotną wyspą. I rzeczywiście – bohaterowie reportaży oddaleni są od nas o tysiące kilometrów, jednak, przynajmniej na chwilę, stajemy się ich wiernymi towarzyszami. To człowiek i jego historia są w każdym rozdziale najważniejsze.
Mnie słowo “wyspa” kojarzy się podobnie, jak redaktorowi Fedorowi, z tą różnicą, że wspomniany cytat zapamiętałam nie z Mertona, a z najsłynniejszego bodaj dzieła Ernesta Hemingwaya Komu bije dzwon. Wielki amerykański prozaik napisał tam: Żaden człowiek nie jest samoistną wyspą: każdy stanowi ułamek kontynentu, część lądu. Jeżeli morze zmyje choćby grudkę ziemi, Europa będzie pomniejszona, tak samo jak gdyby pochłonęło przylądek, włość twoich przyjaciół czy twoją własną. Śmierć każdego człowieka umniejsza mnie, albowiem jestem zespolony z ludzkością. Przeto nigdy nie pytaj, komu bije dzwon: bije on tobie.

 

 

Słowa Hemingwaya dźwięczały mi w głowie, gdy, już po raz kolejny, czytałam opowieści Jarka Mikołajewskiego o Lampedusie, i gdy Paweł Cywiński przejmująco opisywał historię włoskiego jezuity Paola Dall’Oglio, działającego i porwanego w Syrii. To choćby dla ich tekstów warto sięgnąć po Wyspę – a później dać się zaprosić m.in. na Cypr, dokąd zabiera nas Witold Szabłowski w reportażu Tęsknię za tobą, Greku, oraz na Korsykę, dokąd pojedziemy z Anną Arno. Lektura bez wątpienia wzmocni w nas przekonanie, które zdawał się podzielać amerykański noblista: że każdy z nas jest człowiekiem Śródziemnomorza. Wszyscy, jak powiedział, jesteśmy przecież zespoleni.

 

Wyspa. Opowieści podróżne, różni autorzy, Kontynenty, Zielonka 2019
Książka jest dostępna w sprzedaży wyłącznie na magazynkontynenty.pl.
Posted on

Karty tarota. Znaki nieskończoności

Spotkanie podróżnych, którzy z nieznanych nikomu przyczyn nie mogą porozumiewać się ze sobą za pomocą słów, ale choć mają do dyspozycji jedynie podlegające interpretacjom obrazy, pragną opowiedzieć o swoich losach – ta wizja pozwoliła pisarzowi spisać z kart tarota powieść. Italo Calvino odkrył w ich liniowych ułożeniach niekończące się możliwości powoływania do życia historii. To symboliczna wykładnia tego, co owa talia oznaczała dla posługujących się nią ludzi. Moim zdaniem jest zgodna z rzeczywistością.

Pragnęli wygranych. Bogactwa, władzy, spełnienia miłosnych snów. Czy może nas dzisiaj dziwić, że historia kart tarota rozpoczęła się od gry w triumfy? Włoscy arystokraci na średniowiecznych dworach licytowali przy nich stawki i liczyli punkty. Trionfi – zdobione wizerunkami świętych i chrześcijańskimi symbolami – uczyły ich wtedy zdawać się na intuicję, łut szczęścia, wyrażać zgodę na niepewność planów. Grający nie mieli żadnej kontroli nad rozdaniem. Tuż po wygranej mogli wszystko stracić. Ryzyko poznali także i władcy – niedługo po stworzeniu talii, którą uważa się dzisiaj za pierwszą zachowaną wersję tarota, musieli porzucić swoje pyszne zamiary. Choć mediolańskie karty powstałe na zlecenie Franciszka Sforzy ok. 1450 roku wprowadziły modę na przedstawianie wizerunków żyjących królów i ich dworu, niedługo później z niej zrezygnowano. Pewien Król Kielichów rządzący we Francji – Henryk III Walezy – przy pomocy dekretu zakazał nawet artystom nawiązywać w ich taliach do rzeczywistego świata. Nie podobało mu się, że odmalowano go z wachlarzem, jak damę… Cóż – pewnie zdawał sobie sprawę, że owe karty bywały niekiedy na dworach narzędziem męskiej rywalizacji. Zachowały się przekazy, że używano wówczas talii tarota do miłosnych podbojów, a wspólne odczytywanie symboliki poszczególnych kart mogło być rodzajem erotycznej zabawy. Mimo to już w 1540 roku powstał pierwszy poważny podręcznik kartomancji – Le Sorti Francesca Marcolina da Forlì. Jeśli bowiem przy tarocie nie grzeszono, modlono się poprzez medytację nad systemem jego znaczeń. A może bywało i tak, że modlono się do wizerunków świętych o spełnienie grzesznych pragnień? Alegoryczne wizje, które tworzyli artyści, pobudzały wyobraźnię do uprawiania hazardowej gry duchowej – poznawania własnego charakteru. Nawet Tarot Viscontich-Sforzów, choć zawierał głównie karty figuralne, miał w sobie przedstawienie teologalnych cnót. Inne popularne talie, jak tarot Mantegny (ilustracje przypisywano początkowo wielkiemu włoskiemu malarzowi), ukazywały natomiast ludzką kondycję – w nawiązaniu do układu planet, żywiołów czy znaków Zodiaku.

Le sorti di Francesco Marcolino, 1540
Le sorti Francesca Marcolina, 1540 r.

Tarot wydawał się tajemnicą, która opowiada się sama, ledwie słyszalnym szeptem – tym, którzy jej nasłuchują. Zanim odkrył bramy prowadzące do mistycznych światów i przypomniał o istnieniu uniwersalnych praw, ukazał ludziom ich chciwość, lubieżność i pychę. Jak jedna z kart – Diabeł – podsycał pokusy, drażnił dumę, podszeptywał strach, aby wysłać każdego na spotkanie z jego własnym cieniem. Magiczne znaczenie talii służącej do gry przypisał ostatecznie sam człowiek, który – trzymając ją w dłoniach – usłyszał nagle w sobie pewną historię. Obrazy mówiły bez słów, ale Zamkiem krzyżujących się losów był skromny pokój w XVII-wiecznym Paryżu. Mieszkał w nim producent kart do gry, Jacques Viéville, uznawany dzisiaj za twórcę Tarota Marsylskiego (z ustaloną liczbą kart: 22 Arkanów Wielkich i 56 Arkanów Małych), z którego wywodzi się większość stworzonych później talii. Słowo „arkana”, pochodzące od łacińskiego słowa arcanum, oznacza „wtajemniczenie” – nawiązujące do tradycji ezoterycznych symbole miały otworzyć wrota do nieskończoności. W XVIII wieku rozróżniano już karty przeznaczone do wróżbiarstwa i gry hazardowej, a Tarot de Marseille stał się przedmiotem uwagi środowisk okultystycznych. Doszukiwano się przy tym związków kart tarota z kabałą i przypisywano im litery hebrajskiego alfabetu, widziano w nim dzieło Szatana czy też graficzny przekaz wiedzy wyniesionej przez Adama z Raju. Wizerunki widniejące na kartach podniecały, rozbudzały pragnienie rozmowy z zaświatami. Na dłuższy czas zafascynowała Paryż teoria, że tarot – pochodzący od staroegipskiego słowa tar („droga”) i sufiksu ro, ros lub rog („król”, „królewski”) – jest w istocie starożytną księgą, pełną tajemnej mądrości otrzymanej od egipskiego boga Thotha. Autor tej hipotezy, Antoine Court de Gébelin, dopatrywał się w symbolach kart hieroglifów opisujących wędrówkę ku doskonałości. Prowadzić miał przez nią Arkan Głupiec. Gdy w początkach XIX wieku odkryto specyfikę hieroglificznego zapisu i nauczono się go odczytywać, pomysł Gébelina stanowczo odrzucono. Zanim to się jednak stało, Paryż poznał swojego pierwszego zawodowego wróżbitę. Jean Alliette, o pseudonimie Etteilla, połączył w swojej praktyce symbolikę tarota z wiedzą z zakresu astrologii i mistyki liczb, a dla zwiększenia zysków na wszelki wypadek rozpowiedział na królewskim dworze, że jako jedyny z żyjących ludzi poznał wizerunki kart zaginionej egipskiej księgi. Własnoręcznie przez niego wykonana talia o magicznych własnościach, znamionująca jednocześnie umysł ścisły i wielką fascynację numerologią, zniknęła w chwili jego śmierci i nigdy jej nie odnaleziono. Być może jednak, jak głosi legenda, widział ją później Napoleon, któremu Marie Lenormand wywróżyła z niej klęskę wyprawy na Moskwę?

Tarot marsylski, ok. 1500 r.
Tarot marsylski, ok. 1500 r.

Chociaż pochodzenie tarota pozostało nieznane, pod koniec XVIII wieku ustaliło się już jego znaczenie. Ci, którzy pragnęli na tym zarobić, twierdzili, że karty mogą służyć do przepowiadania przyszłości. Coraz częściej jednak traktowano je jako narzędzie badania i doskonalenia ludzkiej psychiki – mentalne widzenie osoby czytającej miało umożliwić pytającemu głębsze zrozumienie przyczyn i skutków podejmowanych działań, rozpoznanie własnej kondycji, ujrzenie samego siebie w nieprzerwanym procesie zmian. Tarot spełniał funkcję pośrednika pomiędzy człowiekiem a energią kosmosu. Działający w XIX wieku Hermetyczny Zakon Złotego Brzasku, który dopracował kształt obecnego tarota, rozpatrywał go jako przedstawienie procesu inicjacji i przechodzenia przez kolejne etapy poznawania świata duchowego. Najczęściej używane dziś talie – Tarot Aliestera Crowleya i Tarot Ridera-Waite’a, obie oparte na systemie kabały, mają tę samą strukturę. Warto dodatkowo zaznaczyć, że zatrudniona przez Crowleya malarka tworzyła karty w stanie hipnozy. Tarot stanowił przedmiot zainteresowania, a niekiedy i narzędzie pracy, Sigmunda Freuda. Rozprawę na temat zawartych w nim archetypów napisał Carl Gustaw Jung, a jego uczniowie wykorzystali symbole tarota w badaniach nad psychologią głębi.

Nie był wyrocznią, a jedynie wskazywał drogę. W dzisiejszych czasach mało kto dziś zresztą z tarota „wróży”, chociaż wciąż są osoby, które pragną łączyć użycie kart z umiejętnością jasnowidzenia – jak nietrudno się domyślić, nie zawsze wykazują się przy tym uczciwością. W większości przypadków tarota się dzisiaj „czyta”, a kierunek, w jakim rozwija się ta praktyka, całkowicie wyklucza możliwość głoszenia przepowiedni. Gdy talia tych niepozornych kart znajduje się w dłoniach osoby obdarzonej intuicyjnymi zdolnościami, przekazuje… skądś (bo owo źródło pozostaje nieznane) odpowiedź na postawione pytania, ale przypomina to wyobrażenie zawarte w powieści Calvina. Karty opowiadają historię osoby pytającej, czyniąc to w sposób bezstronny, pozbawiony osądu, a nawet wykazujący się pewnym rodzajem obojętności w stosunku do tego, jak ona sama pragnęłaby ją opowiedzieć. Wzbudzają wątpliwość, czy emocje i oczekiwania nie przysłoniły jej prawdy. Tarot przypomina o podróży, w której losy nieustannie się krzyżują. Doskonale opisuje ludzkie postawy, odczucia, nadzieje i lęki. Ostrzega. Podpowiada, w jakim kierunku podążyć. Każda z kart przypomina jednak człowiekowi o istnieniu wolnej woli, przedstawiając jedynie możliwe sposoby działania. Nigdy nie określa przy tym czasu i miejsca wydarzeń. Udziela odpowiedzi o uniwersalnym charakterze – posługuje się przecież symbolami opisującymi życiową drogę i jej etapy. Wielkie Arkana, z których każdy ma swoją nazwę, ukazują głębokie przeobrażenia zachodzące w sferze umysłu i uczuć człowieka. Arkana Mniejsze sytuują je w przestrzeni nieustannie zmieniających się nastrojów i okoliczności. Ogromne znaczenie mają też w tarocie żywioły. Woda (Kielichy) opowiada o emocjach i związkach między ludźmi. Ziemia (Denary) jest symbolem ciała, zmysłowości i dobrobytu. Powietrze (Miecze) to przestrzeń dla zdobywania wiedzy, intelektualnego rozwoju, chłodnej refleksji. Ogień (Buławy) wskazuje na inicjatywę i działanie. W skład koloru wchodzą cztery karty figuralne – Król, Królowa, Rycerz i Paź, a każda z tych postaci, w zależności od otaczających kart, wskazywać może zarówno na postawę osoby pytającej, jak i stopień jej wtajemniczenia w sferę danego żywiołu. Przykładowo: Paź Kielichów jest osobą niedojrzałą uczuciowo, z trudnością rozpoznaje własne emocje. Czeka go długa droga, zanim stanie się Królem. Karty sąsiadujące dostarczają mu wskazówek.

Tarot posiada własny system numerologiczny. Arkan Głupca – 0 – to początek wędrówki, symbolizuje wejście w poszukiwania; można do niego powracać nieskończenie wiele razy. Kartą pierwszą jest w tarocie Mag, który dysponuje nieograniczonymi możliwościami (jego atutami są symbole wszystkich elementów, a dodatkowo posiada też różdżkę) i to, co z nich stworzy, zależy tylko od jego woli. Jedynka w Małych Arkanach przypisana jest natomiast Asom – symbolizującym życiowe szanse, które można wykorzystać lub stracić. Dwójka, zarówno w Małych, jak i Wielkich Arkanach, obrazuje dwoistość rzeczywistości, potrzebę znalezienia harmonii i równowagi. Przypisana jej jest Kapłanka, jedna z najbardziej zagadkowych kart tarota, przedstawiająca kobietę czerpiącą mądrość z ksiąg i własnej intuicji. Nic nie jest dla niej jednoznacznie dobre albo złe. Wszystkiemu przygląda się z dystansem i ciekawością. Zachęca pytającego do znalezienia odpowiedzi w sobie. Twierdzi, że sam dobrze ją zna. Trójki w tarocie symbolizują płodność, twórczość i wzrost. Opisują życie pośród ludzi. Karta Cesarzowej jest spokojna, przypomina o mądrości natury. Jednak Cesarz – IV – choć jest symbolem stabilności, mówi też o potrzebie zmuszania innych do dopasowania się do jego potrzeb. Stanowi to zapowiedź energii kart Piątych – walki z innymi i w sobie, w której odnaleźć się można jedynie przy wykorzystaniu wiedzy i wiary, tak jak czyni to Papież. Każdy z tych konfliktów powinno się rozwiązać – w Szóstce znajdują się wszystkie karty-bramy, które należy przekroczyć, żeby wyjść z ciemności ku światłu. Kochankowie (VI) w Wielkich Arkanach nie symbolizują więc wcale szczęścia w miłości, ale związaną z nim niepewność, głębokie wahanie. Wyjaśnienia dla tych wątpliwości można szukać jedynie w sąsiadujących kartach. Ustalenie sposobu myślenia pozwala na przejście do Rydwanu i Małych Arkan znajdujących się w energii Siódemki. Każda z nich jest introspektywna, pozwala po raz ostatni przemyśleć sobie kierunek dalszej drogi, zadaje pytanie o wyznawane wartości. Jest ono konieczne przed zderzeniem się z Siłą i kartami Ósmymi; tam już spotykają się ze sobą przeciwne moce, a zadaniem człowieka jest zintegrowanie ich w sobie. Aby mógł to zrobić, musi skierować się wewnątrz – zostać Pustelnikiem (IX). Numerologiczne znaczenie wszystkich kolejnych Arkan będzie go prowadzić do wartości początkowych, jak symbolizujące zakończenie cyklu Koło Fortuny (X: 1 + 0 = 1). Przykładowo: Wieża (XVI), energia rozpadu wszelkich układów ograniczających rozwój, to 1 + 6 = 7, a więc konieczność ewaluacji. Karta Śmierci, XIII: 1 + 3 = 4, symbolizuje nagłe i nieoczekiwane zmiany, zmuszające do wewnętrznej transformacji i porzucenia dawnych przekonań. Dialoguje to z energią Czwórki – przedstawieniem człowieka pragnącego zapanować nad światem materialnym i zapominającym o świecie duchowości.

Karta z symbolami tarota pochodząca z Ferrary we Włoszech, ok. 1500 r.
Karta z symbolami tarota pochodząca z Ferrary we Włoszech, ok. 1500 r.

Uwięziony w perspektywie wyobrażeń o codzienności, niepewny swego, od początku istnienia kart tarota pragnie, by dostarczały mu poczucia kontroli nad rzeczywistością. Nie rozmyśla przy nich nad absolutem. Nie pragnie poznawać Boga. Nie interesują go prawa kosmosu ani mądrość przodków. Bardzo się boi. Chce przekonać się o własnej wielkości i czekających go triumfach. Wciąż pragnie obstawiać stawki i liczyć punkty – znajdować drogi do władzy, bogactwa i wygranych miłosnych. Jak w powieści Calvina: Oto ustawiłem wszystko jak należy. Przynajmniej na papierze. Wewnątrz mnie wszystko pozostało jak wcześniej. Tarot odpowiada zawsze z wyrozumowanym spokojem, w procesie naturalnej zmienności decydującej o względności zjawisk, którą trudno od razu pojąć. W Arkanie VIII (Siła), któremu patronuje znak Lwa, przedstawiona na karcie kobieta bez obaw, z łagodnością, zamyka paszczę bestii. Stanowi to symbol wewnętrznej mocy wynikającej z umiejętności pogodzenia w sobie zwierzęcej namiętności i potrzeb ducha. W tradycyjnym przedstawieniu widnieje na tej karcie odwrócona ósemka – znak nieskończoności. To do niej prowadzi „królewska droga”. Wymaga odwagi i pokory. Niewielu chce na nią wstąpić.

Posted on

Chamsa znaczy 5

Nazwa “ręka Fatimy” nawiązuje do córki Mahometa; “ręka Miriam” – do siostry Mojżesza, która uratowała go od niechybnej śmierci. Jednak chamsa ma historię dużo dłuższą, niż wielkie monoteistyczne religie. W moc dłoni wierzyli już mieszkańcy antycznego Egiptu, którzy cenili amulet zwany Mano Pantea. Palec wskazujący i środkowy symbolizują w nim Izydę i Ozyrysa, zaś kciuk – ich syna Horusa. Znak ten miał chronić dzieci przed złymi duchami. Kobieca dłoń – a czasem srom, uzyskujący w obrysie zbliżony kształt – była także symbolem używanym przez starożytnych Kartagińczyków (dzisiejsza Tunezja). Uważali oni, że za jej pośrednictwem działa na ziemi bogini Tanit – fenicka opiekunka płodności, księżyca i wojny.

Rysunki dłoni archeologowie znaleźli także na licznych artefaktach pochodzących z Mezopotamii, a więc okolic współczesnego Iraku – najprawdopodobniej łączono je z boginią Isztar. W wielu źródłach wspomina się również o wierze w błogosławieństwo, które poprzez otwarcie dłoni obwieszczała Afrodyta-Wenus. Warto zwrócić uwagę, że podobny gest pojawia się często w ikonografii przedstawiającej Matkę Bożą. We wszystkich wypadkach mamy do czynienia  z ruchem mającym wyrażać przychylność i opiekę, a więc także odganiać złe moce, wzmacniać, wzmagać płodność, przynosić szeroko pojęte szczęście.

Chamsy – w różnych kolorach i kształtach, wykonane z rozmaitych materiałów – mogą stać się ciekawym elementem wystroju wnętrza. Amulety przywiezione przez nas z Maroka i Izraela kupić można teraz w sklepie internetowym Lente w dziale "Śródziemnomorskie różności".
Chamsy – w różnych kolorach i kształtach, wykonane z rozmaitych materiałów – mogą stać się ciekawym elementem wystroju wnętrza. Amulety przywiezione przez nas z Maroka i Izraela kupić można teraz w sklepie internetowym Lente w dziale “Różności”

 

Magia liczb

Chamsa, jako talizman odnoszący się bezpośrednio do liczby 5, wyjątkowo silnie obecny jest w kulturze żydowskiej, gdzie wiara w moc liczb wydaje się szczególnie intensywna (patrz artykuł o kabale). Ładunek symboliczny niosą tu zwykle liczby nieparzyste, jak choćby 7 dni tygodnia; liczby parzyste uważane są za zamknięte, zupełne, jak 12 proroków czy 12 plemion. Piątka cieszy się niezwykłym uznaniem dzięki skojarzeniu z Pięcioksięgiem, czyli Torą – według wyznawców judaizmu najważniejszym tekstem objawionym.  Zapewnia dobrobyt i pomyślność. Nic dziwnego więc, że na przykład podczas Mimuny, czyli uroczystych obchodów końca święta Paschy celebrowanych przez Żydów marokańskich, liczba 5 powinna być wszechobecna na zastawionym jadłem stole (np. poprzez ułożenie 5 płatków migdałów na cieście).

Na niektórych chamsach umieszczane są dodatkowo inne symbole lub napisy. Tutaj: słowo "haj", oznaczające życie, a w mistyce żydowskiej odpowiadające liczbie 18, przynoszącej szczęście. Życie własnymi dłońmi uratowała Mojżeszowi siostra Miriam, która przebywała w pobliżu, gdy córka faraona odnalazła jej maleńkiego braciszka w koszyku pływającym po Nilu, a potem poszła poszukać dlań niańki, którą stała się rodzona matka. Chamsa ze zdjęcia jest do nabycia w naszym sklepie internetowym.
Na niektórych chamsach umieszczane są dodatkowo inne symbole lub napisy. Tutaj: słowo “haj”, oznaczające życie, a w mistyce żydowskiej odpowiadające liczbie 18, przynoszącej szczęście. Życie własnymi dłońmi uratowała Mojżeszowi siostra Miriam, która przebywała w pobliżu, gdy córka faraona odnalazła jej maleńkiego braciszka w koszyku pływającym po Nilu, a potem poszła poszukać dlań niańki, którą stała się rodzona matka. Chamsę tę znajdziesz w naszym sklepie (tutaj)

 

Jak najlepsze skojarzenia mają też z 5 muzułmanie, którym liczba ta kojarzy się z filarami ich wiary (1 – jej wyznaniem, 2– modlitwą, 3– jałmużną, 4– postem i 5– pielgrzymką do Mekki). Wyjątkowo pomyślnym momentem w kalendarzu jest dla nich czwartek – według wschodniej rachuby piąty dzień tygodnia. Uważają go za najlepszy czas do odprawiania magicznych rytuałów oraz pielgrzymek w święte miejsca, które mają na celu zapewnienie sobie ochrony przed wszelkim złem. Nieczyste moce, zawiść, zazdrość i wszystko, co nie pochodzi od Boga, piątką odganiać można także werbalnie, jak czynią Izraelczycy, powtarzając “chamsa, chamsa, chamsa, tfu tfu tfu” wtedy, kiedy my Polacy odpukujemy w niemalowane.

 W języku arabskim khamsa znaczy 5. Słowo to pochodzi od semickiego źródłosłowu chms. Amulet używany przeciwko "złemu oku" przedstawia zwykle otwartą dłoń, liczą naturalnie 5 palców. Co ciekawe, chamsy żydowskie miewają czasem 6 palców, prawdopodobnie ze względu na zakaz przedstawiania żywych stworzeń obowiązującyn w judaizmie. W środku dłoni często pojawia się oko – symbol opieki ze strony Stwórcy. Trudno nie doszukać się tu podobieństwa do egipskiego oka Horusa, symbolu odrodzenia i powrotu do zdrowia. Na zdjęciu chamsy z mojej kolekcji.
W języku arabskim khamsa znaczy 5. Słowo to pochodzi od semickiego źródłosłowu chms. Amulet używany przeciwko “złemu oku” przedstawia zwykle otwartą dłoń, liczącą naturalnie 5 palców. Co ciekawe, chamsy żydowskie miewają czasem 6 palców, prawdopodobnie ze względu na zakaz przedstawiania żywych stworzeń obowiązujący w judaizmie. W środku dłoni często pojawia się oko – symbol opieki ze strony Stwórcy. Trudno nie doszukać się tu podobieństwa do egipskiego oka Horusa – symbolu odrodzenia i powrotu do zdrowia. Na zdjęciu chamsy z mojej prywatnej kolekcji

 

Maroko, Algeria i ukochany symbol Izraela

Pojęcie opiekuńczej dłoni jest obecne w judaizmie od czasów najdawniejszych – wystarczy wspomnieć o wyprowadzeniu Żydów z Egiptu. Prowadziła ich wszak silna ręka Pana (“Pamiętajcie o dniu tym, gdyście wyszli z Egiptu, z domu niewoli, gdyż potężną ręką wywiódł was Pan stamtąd”, Księga Wyjścia, 13, 3). W sztuce żydowskiej chamsa pojawia się w późnym antyku i symbolizuje zwykle Bożą interwencję na ziemi. Wydaje się, że bardzo dużą popularnością cieszyły się chamsy wśród średniowiecznych Żydów osiedlonych w Hiszpanii, choć historia związana z Karolem V, który w 1526 roku, po zakończeniu rządów muzułmanów w Hiszpanii, zakazał używania znaku otwartej dłoni, zdaje się  świadczyć, że większość mieszkańców Półwyspu Iberyjskiego kojarzyła chamsę z ludnością arabską. Decyzja władcy miała podkreślać wiarę w to, że Hiszpanie nie pozwolą już osobom postronnym rządzić nimi i narzucać swoich przekonań. Z całą pewnością jednak to Żydzi, a nie Arabowie, szczególnie upodobali sobie chamsę jako motyw zdobniczy, chętnie stosowany np. w druku – do dziś pojawia się ona często na ketubach (kontraktach ślubnych zawieranych przez narzeczonych) czy w Hagadzie (książeczce z opowieścią o wyjściu z Egiptu, czytanej podczas uroczystej kolacji na święto Pesach). W dzisiejszym Izraelu stała się zaś ważną składową tamtejszej popkultury, modnym motywem przynoszącym szczęście i widniejącym absolutnie wszędzie – od biżuterii po breloczki do kluczy, od pocztówek po podeszwy obuwia, od mydeł po plażowe ręczniki.

 Chamsy przyjmują najróżniejsze formy. Palce przedstawionej dłoni mogą być szeroko otwarte na kształt tarczy chroniącej przez złem bądź połączone, by wspólnie przyciągać dobre moce. Mogą kierować się ku dołowi lub ku górze, a także na boki – mały palec nierzadko upodabnia się do kciuka. Na zdjęciu: ulubiona chamsa moich dzieci, kupiona przez ich dziadka w Muzeum Izraela w Jerozolimie.
Chamsy przyjmują najróżniejsze formy. Palce przedstawionej dłoni mogą być szeroko otwarte na kształt tarczy chroniącej przez złem bądź połączone, by wspólnie przyciągać dobre moce. Mogą kierować się ku dołowi lub ku górze, a także na boki – mały palec nierzadko upodabnia się do kciuka. Na zdjęciu: ulubiona chamsa moich dzieci, kupiona przez ich dziadka w Muzeum Izraela w Jerozolimie

Jednak otwarta dłoń chroniąca przed złym okiem wydaje się nie znać granic i różnic kulturowych. Wszechobecna, poza Izraelem, jest choćby w Maroku, gdzie nie tylko produkuje się niezliczone ilości ozdobnych amuletów, ale także pamięta o symbolice piątki w codziennym życiu: uniesienie rozpostartej dłoni to często używany gest pogardy, odganiający osobę, która budzi negatywne uczucia. Spotkamy go także w kolejnym kraju, Algerii, gdzie zawitał nawet do państwowego godła. We współczesnym Egipcie troskliwe matki własnoręcznie szykują dla swych dzieci tzw. chamsaje – amulety złożone z 5 chams, przyczepiane do ubranek lub włosów. Bez wątpieniwa świadczy to o żywym wspomnieniu Fatimy, która pewnego dnia była świadkiem spotkania swojego męża z inną kobietą. Córka Mahometa tak bardzo przeżyła widok ukochanego z nową konkubiną, że bezwiednie włożyła dłoń do garnka z gotującą się wodą. Jakiś czas później Ali, obserwując cierpienie poparzonej małżonki, zrozumiał, jak bardzo jest mu oddana, i oddalił nałożnicę. Odtąd kobieca dłoń stała się symbolem ochrony przed tym, co zniszczyć może szczęśliwe życie.

Chamsa jest bardzo chętnie wykorzystywanym motywem biżuteryjnym. Na zdjęciu ja w kolczykach o kształcie chamsy.
Chamsa jest bardzo chętnie wykorzystywanym motywem biżuteryjnym. Szczególnie lubują się w nim Marokanki. Na zdjęciu ja w kolczykach o kształcie chamsy

 

Broszka-agrafka z chamsą z kolekcji Lente (do kupienia tutaj)
Broszka-agrafka z chamsą z kolekcji Lente (do kupienia tutaj)

 

Jeśli przyjmiemy, że także chrześcijanie nie stronią od wyobrażeń opiekuńczej dłoni – w tej religii, jak już wspomniano, najczęściej wiązanej z Maryją – będziemy mogli stwierdzić, że chamsa to znak, który łączy różne wierzenia i kulty, rożne grupy etniczne i narodowości. Staje się poniekąd symbolem pokoju, nadziei i współistnienia. Może zechcecie zawiesić go w swoim domu?

Korzystałam z książki Khamsa, khamsa, khamsa. The evolution of a motif in contemporary Israeli art, wydanej przez L.A. Mayer Museum for Islamic Art w Jerozolimie (2018)

Posted on

Paolo Giordano, Samotność liczb pierwszych

Liczby pierwsze w nomenklaturze matematycznej oznaczają liczby podzielne wyłącznie przez same siebie oraz przez cyfrę 1. Mimo że łączy je ta wspólna, wyjątkowa cecha, w ciągach liczbowych nigdy nie występują one razem, lecz zawsze osobno, oddzielone od siebie jedną lub zbiorem liczb. Ponadto te, które dzieli tylko jedna liczba, nazywamy liczbami pierwszymi bliźniaczymi. Co ciekawe, analizując ciągi liczbowe, można łatwo zaobserwować, że wraz ze wzrostem wartości, maleje częstotliwość występowania tych nietypowych, bliźniaczych par liczb.

Mimo że wstęp niczym nie zapowiada, że będziemy mówić o literaturze, tak właśnie  się stanie, ponieważ świat liczb stanowi klucz do zrozumienia jednej z bardziej oryginalnych książek włoskiej literatury popularnej ostatnich lat.

 

Młody, zaledwie trzydziestodwuletni mężczyzna, doktor nauk ścisłych, zajmujący się na co dzień fizyką atomową, w 2008 roku oddał w ręce wydawnictwa Mondadori powieść, która zatrzęsła rynkiem wydawniczym nie tylko włoskim, lecz także światowym. Książka Samotność liczb pierwszych autorstwa Paola Giordano w samej Italii sprzedana w roku wydania w ponad milionie egzemplarzy, przetłumaczona na dziewiętnaście języków, przyniosła autorowi wiele prestiżowych nagród, w tym, najważniejsze literackie wyróżnienie we Włoszech – Premio Strega.

Autor za sprawą niebanalnej metafory zaczerpniętej ze świata matematyki oddał w sposób nader sugestywny sytuację dwojga młodych, ważnych dla siebie ludzi, którzy z racji ciężkich doświadczeń z okresu dzieciństwa cierpią na lęk przed bliskością. Główni bohaterowe książki, Alice i Mattia, już od pierwszego spotkania czują, że są do siebie podobni i mogliby być sobie bardzo bliscy, jednak przez całe życie przyciągają się i odpychają, pozostając stale w „bezpiecznej” odległości, która nie pozwala im na prawdziwe zaangażowanie. Autor przedstawia historię pary, ukazując fragmentami kolejne etapy ich życia, zaczynając od dzieciństwa, przez okres adolescencji aż po wiek dojrzały, mimo że prawdziwej, emocjonalnej dojrzałości żadne z bohaterów nigdy nie osiągnie.

 

Alice jest córką adwokata, despotycznego ojca, który od najmłodszych lat próbuje „ulepić” dziewczynkę na wzór swoich marzeń. Nie daje jej prawa wyboru nawet w najdrobniejszych dotyczących jej kwestiach. Pewnego poranka kończy się to dla niej tragicznie. Podczas zajęć w szkółce narciarskiej, której Alice szczerze nienawidzi, dziewczynka ma wypadek, w wyniku którego zostaje trwale okaleczona.

Mattia natomiast rodzi się jako brat bliźniak dotkniętej autyzmem Micheli. Jako że sam jest geniuszem, rodzice nie potrafiący poradzić sobie z tragedią, która ich spotkała, nieświadomie obarczają syna za niepełnosprawność córki. W konsekwencji Mattia jako mały chłopiec obciążony jest nie tylko stałą odpowiedzialnością za siostrę, np. w szkole, gdzie dziewczynka sama nie jest w stanie sobie poradzić, lecz także poczuciem winy, które rodzice zasiali w nim, gdy tylko siostra okazała się być inna od rówieśników. Mimo że przez długi czas Mattia dzielnie znosi swój los, przychodzi w końcu moment, gdy ugina się pod dźwiganym ciężarem. Nielubiany w klasie, utożsamiany z „tą nienormalną”, gdy w końcu zostaje zaproszony wraz z siostrą na urodziny jednego z chłopców, przed przyjęciem postanawia zostawić Michelę w parku, by choć jeden raz poczuć się „normalnie”. I choć jest to jedyna chwila słabości, na którą mały Mattia sobie pozwala, będzie jej żałował do końca życia…

W pierwszych rozdziałach autor celowo ukazuje odrębne, a jednocześnie paralelne dwa światy bohaterów, by w końcu, gdy Alice i Mattia mają po 15 lat, pozwolić im się spotkać. W wieku nastoletnim bohaterowie są już utwierdzeni w przekonaniu, że nie zasługują na miłość jako taką, tym bardziej na akceptację ze strony rówieśników. Alice szuka powodów swojej niskiej samooceny w niedoskonałościach swojego ciała, wpada w anoreksję. Mattia, by utrzymać dyscyplinę, którą wprowadzili w jego życie rodzice, samookalecza się, szczególnie w chwilach, gdy czuje się doceniony. Wszystkie te zachowania mają doprowadzać bohaterów do stanu, który poznali, będąc dziećmi, przywoływać w nich uczucia, które są im bliskie, choć znienawidzone.

W dniu spotkania bohaterów rodzi się nadzieja, że bliźniacze liczby pierwsze pokonają cienki mur,  który ich dzieli, lecz książka nie pozostawia złudzeń.

Samotność liczb pierwszych nie porusza tematów łatwych, a mimo to czyta się ją lekko, jednym tchem. Zawdzięczamy to ciekawej strukturze książki oraz oryginalnej narracji, emocjonalnej i lapidarnej zarazem. W 2010 roku książka Giordana doczekała się także adaptacji filmowej w reżyserii Saveria Costanza, lecz film zawiódł oczekiwania publiczności, nie dorósł do dzieła, które dało mu początek.

 

Paolo Giordano, Samotność liczb pierwszych, tłumaczyła Alina Pawłowska-Zampino, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2010
Posted on

Od bakterii i grzybów do Mesjasza. 5 rzeczy, których nie wiedzieliście o Morzu Martwym

Morze Martwe (arab. ألبَحْرألمَيّت, Al-Bahr al-Majit, hebr.  יָםהַ‏‏מֶ‏ּ‏לַ‏ח, Jam haMelach, Morze Soli) jest tak naprawdę słonym jeziorem bezodpływowym, położonym w tektonicznym Rowie Jordanu, na pograniczy Izraela, Palestyny i Jordanii, między Górami Judzkimi a płaskowyżem Moabskim. Zbiornik mierzy ok. 50 km długości i 15 km szerokości i stanowi wielką atrakcję turystyczną.

1.  Najniżej położony punkt na Ziemi

Tafla Morza Martwego uważana jest za najniżej położony punkt na świecie. Szacuje się, że mówimy tu o 430.5 m poniżej poziomu morza, choć liczba ta różni się w zależności od źródeł. Jako że zbiornik nieustannie paruje i wysycha, wartość ta nieustannie się obniża. Niezmienne wydaje się póki co położenie najniżej usytuowanej autostrady na świecie, tzw. Highway 90 (ok. 393 m poniżej poziomu morza).
Warto wiedzieć, że linia brzegowa Morza Martwego uważana jest za bardzo niebezpieczną – znajdują się tu tysiące lejów krasowych, powstających na skutek wysychania wody. Zapadliska te wyglądają niewinnie, jednak spacer po nich może skończyć się tragicznie. Wizyty nad Morzem Martwym należy więc ograniczyć do wyznaczonych plaż.

Fot. Yair Aronshtam / Flickr
Fot. Yair Aronshtam / Flickr, CC BY-SA 2.0


2. Morze, które wysycha

Poziom wody w Morzu Martwym nieustannie spada – przez ostatnie 40 lat obniżył się o ok. 30%, w chwili obecnej obniża się już o ponad 1 metr rocznie. Naukowcy przewidują, że w najbliższym czasie pobije własny rekod najniżej położonego miejsca na Ziemi; istnieje także ryzyko, że w połowie naszego wieku zupełnie zniknie. Sytuacja ta spowodowana jest głównie zmieniającymi się warunkami atmosferycznymi oraz intensywnemu rozwojowi przemysłu (przede wszystkim turystycznego i kosmetycznego). W kwietniu 2013 roku władze Izraela w porozumieniu z Jordanią zdecydowały o budowie kanału łączącego Morze Martwe z Morzem Czerwonym, którym słone jezioro byłoby zasilane wodą z tego ostatniego. Niestety jak na razie prace nad tzw. Tunelem Mórz niestety nie rozpoczęły się; pojawiają się też wątpliwości, czy mieszanie wód z różnych zbiorników nie zakończy się katastrofą ekologiczną.

Dodatkową ciekawostkę stanowi fakt, że bliskowschodni zbiornik miał już podobny epizod wysychania w dalekiej przeszłości. Kilka lat temu dokonano badań poprzez wwiercenie się w dno jeziora celem poznania jego przeszłości geologicznej. W ich wyniku uznano, że podczas okresu globalnego ocieplenia ok. 120 tysięcy lat temu Morze Martwe wytrąciło cało swą sól i doszczętnie wyparowało.

 

3. Wiele historii, jeszcze więcej legendy

Wysychające morze-jezioro ma niezwykle bogatą historię i odegrało niebagatelną rolę w dziejach naszej kultury. Według legend, to właśnie na jego dnie spoczywają ruiny biblijnych miast: Sodomy i Gomory. Jak czytamy w Księdze Rodzaju, Abraham podzielił ziemię kananejską pomiędzy siebie a swego bratanka Lota, który osiadł na w pobliżu Sodomy – miasta pełnego ludzi niegodziwych i rozpustnych. Zagniewany Bóg zamierzał ich zgładzić, jednak po namowach Abrahama obiecał darować mieszkańcom życie, jeśli znajdzie się wśród nich przynajmniej dziesięciu sprawiedliwych, co niestety się nie udało. Aniołowie wyprowadzili Lota, jego żonę i dwie córki za miasto i nakazali uciekać w góry bez oglądania się za siebie. Małżonka Lota nie wytrzymała próby i wbrew woli Boga obejrzała się, natychmiast przemieniając się w słup soli. Niedaleko południowego brzegu Morza Martwego znajduje się dziś wzgórze Sodom, zbudowane prawie wyłącznie z halitu (a więc soli kamiennej właśnie). Na skutek erozji oddzielił się od niego filar, który przyjęło się nazywać “Żoną Lota”.

Fot. Yair Aronshtam / Flickr, CC BY-SA 2.0
Fot. Yair Aronshtam / Flickr, CC BY-SA 2.0

 

4. Wody i plaże pełne zdrowia

Dzięki bardzo wysokiemu zasoleniu (do niedawna wynoszącemu ok. 33% – dziś liczba ta podlega sporym wahaniom), woda w zbiorniku jest bezpieczna nawet dla osób niepotrafiących pływać – kąpiący unoszą się na powierzchni bez żadnego wysiłku. Według historyków, nie mógł w to uwierzyć rzymski cesarz Wespazjan, który w I w.n.e. wrzucał do Morza Martwego jeńców wojennych. Szybko przekonał się, że nie doprowadzi tym sposobem do ich śmierci, a wręcz odwrotnie, przyczyni do poprawy zdrowia ze względu na bogactwo występujących tu minerałów. Jak już wspomniano, 12 z nich nie znajdziemy w żadnych innych wodach na świecie. Kąpiel w Morzu Martwym wspaniale działa na skórę i cały organizm, łagodząc objawy chorób takich, jak łuszczyca czy reumatyzm, regulując ciśnienie krwi, usprawniając działanie tarczycy. Doceniali to już m.in. król Herod i egipska władczyni Kleopatra, znana z dbałości o urodę. Co więcej, w tej części Izralea oddychać możemy bardzo czystym powietrzem. Ze względu na specyficzne położenie tych terenów, zawiera ono do 10% więcej tlenu. Uważa się, że wypoczynek nad Morzem Martwym jest szczególnie korzystny dla osób z chorobami serca.

I jeszcze jedna ciekawostka – mało kto zdaje sobie sprawę, że nad Morzem Martwym można opalać się bez nakładania kremów z filtrem, choć słońce świeci tu mocno przez cały rok, a temperatura potrafi oscylować w granicach 40 stopni Celsjusza. Dla spokoju ducha nie zapomnijcie o nałożeniu kosmetyku, jednak wiedzcie, że dzięki specyficznemu ukształtowaniu terenu i niskiemu położeniu, wypoczywający nad Morzem Martwym są naturalnie chronieni przed poparzeniami słonecznymi.

 

 

5. Od bakterii i grzybów do przyjścia Mesjasza

Morze Martwe nie jest zbiornikiem o największym zasoleniu na świecie – wyprzedza je m.in. jezioro Parience w Kanadzie oraz staw Don Juan na Antarktydzie. Niemniej jednak warunki w nim panujące są nie do zaakceptowania dla większości organizmów; żyją tu jedynie niektóre bakterie i grzyby. Zabłąkane ryby, które dopływają do Morza Martwego z zasilającego je Jordanu, giną natychmiast, potwierdzając słuszność nazwy nadanej zbiornikowi. W średniowieczu uważano, że gromadzą się nad nim trujące opary, a samo zbliżenie się do jego brzegów może skończyć się tragicznie.

Według proroctwa Ezechiela, przyjście Mesjasza poprzedzi m.in. odradzanie się życia w wodach Morza Martwego. W ostatnich dniach pojawiły się pogłoski, wedle których w jeziorze pojawiły się żywe ryby, choć poziom zasolenia zwiększa się, wody ubywa, a tzw. Tunel Mórz nie został nawet zbudowany. Czyżby zwiastowało to wielkie wydarzenia dla całego świata? Cóż, pożyjemy, zobaczymy…

 

Zdjęcie główne: tsaiproject  / Flickr, CC BY 2.0