Tym razem Shafak opowiada nam o Cyprze – śródziemnomorskiej wyspie, dla której minione 100 lat okazało się szczególnie trudne. Przechodziła z rąk do rąk – najpierw z osmańskich do brytyjskich, później do greckich i tureckich, by wreszcie, na skutek wojny domowej, w latach 70. XX wieku podzielić się na Cypr północy (turecki) i południowy (grecki). Podział ten do dziś nie został zresztą uznany przez większość krajów świata. Co jednak najważniejsze, nie został także zaakceptowany przez samych mieszkańców.
Opowieść tureckiej pisarki rozpoczyna się pod koniec lat 70. XX wieku. Co ciekawe, całą historię poznajemy z dwóch perspektyw: ludzkiej i… figowej – autorka, której kwestie ekologiczne mocno leżą na sercu od wielu lat, oddaje głos drzewu. Figowiec nie tylko komentuje wydarzenia, których jest świadkiem, ale także opowiada nam o świecie cypryjskich roślin i zwierząt.
W cieniu figowca toczą się zaś trudne losy Greka Kostasa i Turczynki Dafne. Ich związek obarczony jest plemiennymi, jak nazywa je Shafak, animozjami – konfliktem między dwoma zwaśnionymi narodami. Ich miłość rozkwita w najtrudniejszym możliwym momencie – w przededniu wspomnianej już wojny domowej, w której sąsiedzi nagle stali się wrogami. Spoglądamy na ich relacje z perspektywy rodziny i przyjaciół, a także ich córki Ady. W obliczu rodzinnego dramatu, jakim jest śmierć matki, nastolatka próbuje poznać losy swojej rodziny, zrozumieć, dlaczego rodzice jeszcze przed jej narodzinami wyprowadzili się do Londynu, czemu nigdy nie poznała żadnego członka rodziny. Usiłuje pojąć, przed czym chcieli ją chronić rodzice, nie opowiadając jej o swojej przeszłości.
Podział Cypru nigdy nie został zaakceptowany przez wielu jego mieszkańców
Elif Shafak bardzo dobrze oddaje emocje towarzyszące wszystkim bohaterom tej historii. Nie zawsze opisuje je dosłownie; pozwala czytelnikowi zmierzyć się z całym wachlarzem odczuć i przeżyć. Zmusza do refleksji nad zachowaniem ludzi w obliczu niewyobrażalnych dramatów, jakim są przymusowe przesiedlenia, znikanie najbliższych w niewyjaśnionych okolicznościach czy brutalne morderstwa.
Do tej naprawdę dobrej książki mam tylko jedno zastrzeżenie. Otóż wpisuje się ona doskonale w obecne trendy obowiązujące w literaturze popularnej. Mamy tu więc motyw ekologiczny z motywami ocieplenia klimatu i wpływu człowieka na ekosystem, mamy wegetarianizm, mamy toksyczne działanie mediów społecznościowych oraz wątek związany z LGBT+. Zgadzam się, że pisanie o każdej z tych kwestii jest istotne, nie akceptuję jednak wpychania tego wszystkiego na siłę do każdej nowo powstałej powieści. Myślę, że gdyby Shafak poprzestała na ekologii, jej tekst byłby wystarczająco wymowny. Znajomość świata roślin i zwierząt, jakim wykazała się autorka, oraz niezwykle sprawne połączenie go z ludzkimi emocjami, przeżyciami i konfliktami, są naprawdę zachwycające. Myślę, że to jedna z najlepszych książek autorki, które miałam w ręku. A przy okazji – polecam wyprawę na Cypr.
Elif Shafak, Wyspa zaginionych drzew, tłumaczyła Natalia Wiśniewska, Wydawnictwo Poznańskie 2022
Laudacja Joanny Ugniewskiej dla Katarzyny Skórskiej (nagroda za przekład Uliczników P.P. Pasoliniego, Officyna 2021)
Wszystko wskazuje na to, że Katarzyna Skórska wyrosła nam na najznakomitszą w swoim pokoleniu tłumaczkę włoskiej prozy współczesnej. Dowodzą tego m. in. przekłady Starnone, Parrelli, Janeczek, przekłady zaś autorów bardziej wybitnych, takich jak Mari, Malerba, czy właśnie Pasolini, pokazują, jakim świetnym warsztatem i wyczuciem polszczyzny dysponuje tłumaczka.
Przekład Uliczników Pasoliniego był nie lada wyzwaniem, poczynając od tytułu (Ragazzi di vita), a przede wszystkim od kwestii języka: mieszanki języka literackiego i rzymskiego dialektu. Z odwiecznym problemem: jak oddać po polsku dialekt, Katarzyna Skórska poradziła sobie znakomicie, stosując język potoczny, celowo niedbały z elementami żargonu. Mimo dystansu czasowego (lata pięćdziesiąte), wszystko w tej powieści żyje dzięki talentom tłumaczki: rzymskie peryferie, postaci, dialogi.
Laudacja Julii Wollner dla Piotra Kępińskiego (nagroda za książkę Szczury z via Veneto, Czarne 2021)
Reportaż, który pragniemy dzisiaj nagrodzić, to rzetelna i szczera opowieść o stolicy Włoch, jakże inna od dominującej narracji przedstawiającej Italię jako nową Arkadię, ziemski raj. Ukazuje ona codzienność miasta, która toczy się wśród politycznych zawirowań, ekonomicznego kryzysu, pandemii, uprzedzeń i braku pomysłu na jutro. Miasta, które, wydawałoby się, winno rozliczyć się ze swoją własną mitologią; jest jednak zbyt zajęte walką z brudem, mafią, szczurami i dziurami w chodnikach. Przez to jednak – wcale nie mniej warte opisania.
Piotr Kępiński, tegoroczny Laureat Nagrody im. L. Staffa w kategorii “Esej”, podjął wyzwanie, przedstawiając Rzym w sposób nieszablonowy, krytyczny, co nie znaczy: pozbawiony sympatii. Tę ostatnią Autor wyraża nie przez okrzyki zachwytu, ale poprzez głód rozmowy z miejscowymi; nie przez pretensjonalne popisy rzekomej erudycji, ale przez sumienną kwerendę i solidne przygotowanie materiału.
Jan Parandowski mawiał, że każdy ma taki Rzym, na jaki zasługuje. Uznawszy, że współczesny polski czytelnik zasługuje na Rzym dzisiejszy, niepudrowany i prawdziwy, z radością nagradzamy Szczury z via Veneto.
Laudacja Jarosława Mikołajewskiego dla Krzysztofa Żaboklickiego (nagroda za przekład Dantego Alessandra Barbero, Marginesy 2022)
Za refleks, z jakim na 700. rocznicę śmierci Dantego Alighieri przetłumaczył jego nową monografię, łączącą przystępność niełatwej opowieści…
Za styl i poetykę przekładu, w którym ludziom oczytanym w jego własnym pisarstwie, choćby w książkach o Giovannim Boccacciu czy Carlo Goldonim, łatwo dostrzec autorską zasługę i udział w atrakcyjności dzieła…
Za lekcję naukowego rygoru, której udzielił adaptując nie tylko główną narrację, lecz także przypisy, uwalniając je od gatunkowego „przynudziarstwa”…
Za jednoczesną rozpoznawalność języka autora, lecz również własnego pisarstwa naukowo-popularyzatorskego…
Za to i za różnorodną wielość innego, Kapituła Nagrody Literackiej im. Leopolda Staffa honoruje profesora Krzysztofa Żaboklickiego za przekład książki Alessandra Barbero, uznając tę Nagrodę za zaszczyt przede wszystkim dla siebie.
Posłuchaj moich opowieści o Morzu Śródziemnym – teraz na Spotify, Youtube, Apple i innych popularnych platformach podcastowych oraz bezpośrednio tutaj, na stronie magazynu “Lente”.
Zapraszam Cię do mojego śródziemnomorskiego domu! Usiądź wygodnie na mojej kanapie, rozgość się, poczęstuj jednym z dań kuchni śródziemnomorskiej, które dla nas przygotowałam. Poszukaj inspiracji i czuj się jak u siebie. Wyrusz w wyjątkową podcastową podróż!
W czwartym odcinku podcastu rozprawiamy o wychowaniu dzieci. Sama mam ich troje, więc jest o czym rozmawiać! Jak podchodzi się do maluchów we Włoszech, a jak w Izraelu? Co zaskoczyło mnie, gdy w ciąży wybrałam się do Rzymu, i co dziwi Polaków obserwujących rodziny izraelskie? Co Włosi wieszają przy kołysce i czym karmią swoje brzdące? Dlaczego jako mama małych pół Izraelek naprawdę z trudem znajduję czas na pracę? Magda Miśka-Jackowska pyta mnie też o rodzinne rytuały w naszym polsko-śródziemnomorskim domostwie, o celebrację świąt osadzonych w różnych religijnych tradycjach oraz o to, jaki biznes nie wyszedł w Polsce mojemu przedsiębiorczemu mężowi.
Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej o kwestiach poruszonych w naszej rozmowie, zapraszamy serdecznie do lektury artykułów w magazynie “Lente”:
Wystawa w Bolonii, zrealizowana pod kierunkiem Maria Grimaldiego, powstała dzięki współpracy między stolicą Emilii-Romanii oraz neapolitańskiego Museo Archeologico Nazionale. Kampański przybytek wypożyczył z tej okazji ponad 100 dzieł antycznych malarzy pochodzących m.in. z Domu Poety Tragicznego w Pompejach czy Willi Papirusów w Herkulanum.
Wystawa I Pittori di Pompei opowiada o postaci starożytnego malarza. Poznajemy go zarówno jako artystę, jak i rzemieślnika, choć w świadomości antycznych Rzymian funkcjonował przede wszystkim jako anonimowy twórca domowych dekoracji, niezbędnych do podkreślenia statusu rodziny.
Ekspozycja przedstawia warsztat twórców słynnych fresków w willach Pompejów, Herkulanum i innych miast okolicy Wezuwiusza; omawia techniki, zainteresowania tematyczne, założenia poszczególnych stylów. Opisuje także położenie malarzy w kontekście społeczno-gospodarczym epoki.
Wśród ciekawych eksponatów, obok wielu znanych malowideł, szczególną uwagę zwracają przykłady XVIII-wiecznych fałszerstw dzieł sztuki, antyczne prace wykonane na marmurze z użyciem pigmentu oraz bogate polichromie.
W Museo Civico Archeologico di Bologna pokazano także pompejańskie przedmioty codziennego użytku wykorzystane w ramach rekonstrukcji przestrzeni mieszkalnej wybranych starożytnych willi.
Profesor Joanna Ugniewska jest długoletnią wykładowczynią literatury włoskiej w Katedrze Italianistyki Uniwersytetu Warszawskiego oraz wybitną tłumaczką. W jej dorobku translatorskim znajduje się ponad 70 przekładów na język polski – między innymi dzieł takich włoskich znakomitości, jak Antonio Tabucchi, Claudio Magris, Umberto Eco czy Oriana Fallaci.
Joanna Ugniewska jest również uznaną eseistką. Nakładem wydawnictwa Zeszytów Literackich ukazały się jej teksty Podróżować, pisać (2011) oraz Miejsce utracone (2014); publikowała m.in. w “Przeglądzie politycznym”, “Tygodniku Powszechnym” oraz w kwartalniku “Zeszyty Literackie”. Jesienią 2022 roku wydawnictwo Pogranicze zaproponowało czytelnikom nowy zbiór tekstów Ugniewskiej, zatytułowany Zamieszkiwanie pamięci. Obejmuje on eseje, które wcześniej ukazały się we wspomnianych czasopismach, zmienione i uzupełnione.
Tom poświęcony jest przed wszystkim rozważaniom na temat literatury. Autorka dzieli się refleksjami dotyczącymi dzieł włoskich autorów przez siebie tłumaczonych – jak Eco, Magris, Tabucchi czy Leopardi – oraz komentowanych (jak Chiaromonte czy Malaparte). Wiele miejsca poświęca również pisarzom spoza Italii, których, jak zauważył Marek Zagańczyk, łączy “M” na początku nazwiska. Mamy tu więc niedawno zmarłego Javiera Maríasa, genialnego Sándora Máraiego czy Predraga Matvejevica. Ugniewska opowiada także o Włoszech jako kraju wrażeń, o Wenecji rozdartej między mitem a stereotypem, o włoskim faszyzmie oraz o literaturze wschodnioeuropejskich Żydów. To wszystko postaci i wątki zamieszkujące pamięć wybitnej italianistki. Nas spotyka wielki przywilej – móc do tej pamięci wejść, rozejrzeć się i rozgościć.
W dniu 22 października o godzinie 13:00 w warszawskim Muzeum Literatury (rynek Starego Miasta 20) odbędzie się spotkanie z Joanną Ugniewską prowadzone przez Jarosława Mikołajewskiego. Serdecznie zapraszamy! Szczegółowe informacje dostępne są tutaj.
Geograficznie rzecz biorąc, Albania to kraj śródziemnomorski, położony nad Adriatykiem oraz Morzem Jońskim. W Pani książce nie znalazłam jednak zbyt wielu odniesień do tego faktu. Czy kulturowo Albania w ogóle jest śródziemnomorska?
W pewnych kontekstach na pewno. Śródziemnomorski jest tutejszy klimat i przyroda, a one mają bezsprzeczny wpływ na to, co robi człowiek. Bez wątpienia śródziemnomorskość mocno obecna jest na przykład w albańskiej kuchni – wyjątkowo smacznej, stanowiącej ciekawą mieszankę z zauważalnymi elementami bałkańskimi, tureckimi czy włoskimi. Druga rzecz to pewien luz w podejściu do życia. Włosi mówią piano piano, Grecy siga siga, w Albanii powtarza się: avash avash, czyli powoli powoli. Żyje się tu bez zbędnego pośpiechu, a relacje międzyludzkie pozbawione są nadmiernej formalności, podobnie jak w wielu innych krajach Południa.
Przyroda, o której wspomniałam na początku, jest w Albanii przepiękna, niezwykła. Specjalnie dla czytelników Lente zdradzę, że w branży turystycznej ten bałkański kraj określa się nieraz mianem drugiej Toskanii. Porównanie to upowszechniło się po wizycie premiera w jednej z tutejszych winnic, podczas której okoliczny krajobraz przyrównał on do tego we włoskim regionie. To oczywiście anegdota, ale warto ją przywołać, bo może pomóc wyobrazić sobie albańskie pejzaże. Mamy tu piękne góry, które zajmują ponad 70% powierzchni kraju, cudowne wybrzeże adriatyckie i jońskie, wspaniałe plaże. Nie bez powodu kierunek ten już jakiś czas temu odkryli niezależni podróżnicy, a potem zarówno biura podróży, jak i turyści.
Reasumując – nie wiem, czy Albania jest bardzo śródziemnomorska, ale na pewno znajdziemy w niej wiele elementów, które Śródziemnomorzem pachną i smakują, a do tego bardzo śródziemnomorsko wyglądają.
Ksamil w okręgu Saranda, fot. Artur Malinowski / Flickr, CC BY 2.0
Kulturowo to jednak Bałkany pełną gębą.
Tak, bo w Albanii nade wszystko czujemy ferment. I to są właśnie Bałkany – ze swoją różnorodnością kulturową, religijną, ze wszystkim tym, co dzieje się podczas zderzenia tradycji i współczesnej mody. Mamy rozwój, progres, Zachód. I mamy to, co trzyma nas blisko korzeni. Poznając Albańczyków, odnajdziemy w nich w zasadzie każdą cechę, którą cenimy u mieszkańców Bałkanów: gościnność, pewną prostotę życia, otwartość w stosunkach międzyludzkich.
A co wobec tego Albanię wyróżnia? Każdy kraj regionu ma przecież swoją specyfikę.
Pierwsza rzecz, która przychodzi mi do głowy, to język. W odróżnieniu od większości języków tej części świata, nie należy on do języków słowiańskich. Jest to przy tym język autochtoniczny, a więc również bardzo stary. Albańczycy są z niego ogromnie dumni, także, a może przede wszystkim dlatego, że daje im poczucie wyjątkowości, odrębności. A narodowa duma, poczucie tożsamości, identyfikacji z miejscem, z którego się pochodzi, są tu moim zdaniem szczególnie silne. Duma odnosi się przy tym przede wszystkim do korzeni i do tradycji, co łączy się też z rodzinnością oraz patriotyzmem. Mówi się czasem, że Albańczycy nie wierzą w nic, nie wierzą nawet w Boga, ale wierzą w albańskość. To chyba oddaje istotę sprawy.
Park Narodowy Doliny Valbony w północnej Albanii, fot. Les Haines / Flickr, CC BY 2.0
Z czego są Albańczycy dumni szczególnie?
Poza językiem, o którym wspomniałam – i co powtórzę, bo to istotny element – dodam także historię, która pokazuje, że nigdy nie zatracili swojej odrębności, już od czasów Ilirów, którzy zamieszkiwali te tereny od schyłku epoki brązu. Są też dumni z tego, jak walczyli o niepodległość. W sposób szczególny społeczeństwo albańskie dało temu oczywiście wyraz podczas zmagań z okupacją turecką.
Myślę, że moglibyśmy uczyć się od Albańczyków patriotyzmu. Jego przejawy nie są tu tak często jak w Polsce pełne zadęcia i nadmiernej powagi. Mam wrażenie, że w kierunku tradycji zwracają się oni z dużą naturalnością, z czułością, a nie z patosem. Mnie osobiście bliskie jest także tutejsze podejście do drugiego człowieka: mniej formalne, bez nadmiernego dystansu, z większą ilością uśmiechu i dobrego słowa.
A czy Albańczycy czegoś się wstydzą? Widzą jakieś swoje narodowe wady, nad którymi warto byłoby popracować?
Gdybym ja miała wymienić największą wadę Albańczyków, to zdecydowanie wspomniałabym o ogromnych problemach z utrzymaniem porządku w przestrzeni publicznej. Co ciekawe, mogę potwierdzić, że w albańskich domach panuje idealny porządek! Mimo że albańskie społeczeństwo powoli ewoluuje także w kierunku podziału domowych obowiązków między partnerami, to jednak wciąż istnieje tradycyjne przeświadczenie, że domem powinna zajmować się kobieta. Podejrzewam,
że ta męska „pogarda dla rzeczywistości” związana jest z silnie zakorzenionym przekonaniem, że zawsze jest ktoś, kto może coś zrobić za mnie, zwłaszcza jeśli chodzi o takie przyziemne sprawy, jak czystość. W szerokiej perspektywie ten „ktoś” to państwo, a w skali mikro – mama lub żona. Czy Albańczycy wstydzą się tego przed innymi? Ja na pewno mam wokół siebie osoby, które mają świadomość, że stereotyp Albańczyka nie umiejącego zadbać o porządek nie wziął się z powietrza. Czy całe społeczeństwo odczuwa z tego powodu jakiś dyskomfort? Tego nie potrafię powiedzieć, ale mam wątpliwości.
Druga rzecz, dużo zresztą ważniejsza, o której trzeba wspomnieć, to kanunowa zemsta krwi. Niektórym osobom przeszkadza fakt, że nadal kojarzy się ona z Albanią; większość natomiast zupełnie nie zaprzątają sobie tym głowy. Wiele zależy od pokolenia, od osoby, od miejsca, w którym się wychowała. Jednak, jak już powiedziałam wcześniej, Albańczycy są przede wszystkim bardzo, ale to bardzo dumnym narodem. Kiedy zastanawiam się nad Pani pytaniem głębiej, to stwierdzam, że brak mi pewności, czy wstydzą się czegokolwiek, co łączy się z ich tożsamością.
Dotykamy tu kwestii stereotypów, którymi Europa południowa wydaje się szczególnie mocno obciążona. Z jakimi uprzedzeniami na temat Albańczyków musi się Pani mierzyć jako osobamieszkająca w Albanii i opowiadająca o niej?
Niestety jest ich wiele; co więcej, są to stereotypy dość mocne i groźne. O ile patrzenie na Włochów przez pryzmat dolce vita i włoskiego słońca nie wydaje mi się nadmiernie szkodliwe (choć na pewno w dłuższej perspektywie i ono może być krzywdzące), o tyle przedstawianie Albanii jako kraju dzikiego i niecywilizowanego jest bardzo niebezpieczne. Wizja Albańczyków jako fundamentalistów biegających wszędzie z kałasznikowami dotyka boleśnie zarówno mnie, jak i moją rodzinę. Z książki dowiecie się zresztą, czy mam taki karabin w domu!
A jednak mam wrażenie, że jest Pani gotowa sporo znieść, aby edukować na temat Albanii, pokazywać jej inną stronę.
Jeśli ktoś jest otwarty na rozmowę, na naukę, to jak najbardziej. Mam poczucie misji, ale przyznam, że znika ono, gdy pyta się mnie, ile razy dziennie bije mnie mój mąż… Chcę się jednak Albanią dzielić, bo to kraj, który stał się moją drugą ojczyzną. Na początku wiele było we mnie pasji neofity – przyjechałam, zakochałam się w tym miejscu, wszystko mnie w nim fascynowało. Z upływem czasu i ja zaczęłam dostrzegać pewne wady Albanii, ale nadal kocham ten kraj i z radością o nim opowiadam. Poczucie misji, o którym wspomniałyśmy, odczuwam teraz ze względu na moich bliskich, na rodzinę, a także albańskich przyjaciół i znajomych. Co ciekawe, ma je także moja mama, która stała się wielką orędowniczką Albanii i bardzo serdecznie powitała w rodzinie mojego męża. Albańczycy, dodam, również przyjęli mnie bardzo ciepło. Są oni otwarci wobec innych nacji.
Kruje w centralnej Albanii, fot. Dr Bob Hall / Flickr, CC BY-SA 2.0
Zahaczamy tu o temat tolerancji, o który nie mogę nie zapytać. Wiem już, że w Albanii nie stanowi problemu inna narodowość czy wyznanie; jak jest z innymi kwestiami? Myślę na przykład o mniejszościach seksualnych, których sytuacja w społeczeństwach o silnym przywiązaniu do tradycji bywa szczególnie skomplikowana.
Społeczeństwo albańskie rzeczywiście ma bardzo silne normy tradycyjne, więc starszemu pokoleniu pewne rzeczy nadal jest bardzo ciężko zaakceptować. Powiedziałabym, że temat LGBT+ leży tutaj w powijakach; dużo jest kwestii tabu, o innych rozprawia się w atmosferze skandalu. W Tiranie, stolicy Albanii, wygląda to oczywiście inaczej, natomiast przyznaję – w małych miejscowościach może być trudno.
Jeśli chodzi o inność w sensie narodowości czy koloru skóry – to rzeczywiście, jak już powiedziałyśmy, zauważam tu bardzo dużą otwartość, choć przyznam, że Albańczycy bywają zazdrośni o osiągnięcia obcokrajowców mieszkających na ich terytorium. Z drugiej strony sami długo musieli się zmagać z różnymi stereotypami, a nawet ze złym traktowaniem na Zachodzie, i myślę, że to ich dużo nauczyło. Na pewno przybysze z innych krajów mogą się tu czuć bezpiecznie.
Pojawiło nam się już hasło “tabu”, a to kojarzy mi się z kolejną kwestią, o której bardzo ciekawie pisze Pani w swojej książce. Albańczycy bardzo liczą się z opiniami innych na swój temat. Podejmują wszelkie życiowe decyzje, biorą pod uwagę, co ludzie powiedzą.
O tak, tabu ma się w Albanii bardzo dobrze! Brudy pierze się wyłącznie w rodzinie, o wielu sprawach nie rozmawia się publicznie. Szczególnym przypadkiem jest tu z całą pewnością seks, o którym po prostu nie wypada mówić. To zresztą bardzo ciekawe, bo jesteśmy przecież w ciepłym kraju, przesyconym wakacyjnym klimatem, a do tego uważa się, że mieszkańcy Bałkanów mają naprawdę gorącą krew. A jednak starsze pokolenie – mam tu na myśli ludzi po pięćdziesiątce – jest zupełnie zamknięte, niechętne jakimkolwiek zmianom w myśleniu. Ja wstydziłabym się użyć słówa “seks” w ich towarzystwie.
Oczywiście, o ile brak rozmów o kwestiach łóżkowych nie jest jakimś życiowym dramatem, o tyle zamiatanie pod dywan spraw takich, jak przemoc domowa, to problem społeczny. Podobnie rzecz ma się z opinią innych: znieść można niepochlebne komentarze na temat nowej fryzury, ale już te, które odnoszą się do wyboru innej drogi życiowej, zawodu czy na przykład nieposiadania dzieci, mogą poczynić wiele szkody. Tym bardziej, że wszystko, co nie jest zgodne z tradycją, w Albanii pojmuje się w kategorii zdrady.
Przedstawicielka starszego pokolenia mieszkańców Albanii, fot. Carlotta Roma / Flickr, CC BY 2.0
To bardzo mocne słowa, które od razu kierują moje myśli ku kwestii prawa Kanunu. Co to jest? Myślę, że nie wszyscy Czytelnicy “Lente” zetknęli się z tym terminem.
Kanun to zbiór praw zwyczajowych, coś na kształt dawnego kodeksu cywilnego i karnego, przekazywany ustnie przez długie wieki. Opisuje on szereg zachowań społecznych, norm, i zasad. Od dawna staram się odczarować pewną aurę, która spowija wszystko, co się z Kanunem łączy, bowiem wpływa ona na szerzenie się szkodliwych stereotypów. Rzeczywiście jednak pewne elementy Kanunu, jeśli uważane za obowiązujące w XXI wieku, mogą być bardzo niebezpieczne, jak na przykład rodowa zemsta krwi. Dużo tu zachowań podobnych do tych, które Czytelnicy znają zapewne z książek o włoskiej mafii. Dawna tradycja bazująca na zasadzie “oko za oko” nadal się tutaj tli.
Szkoda, że Włochy pojawiają nam się właśnie w takim kontekście, ale mimo wszystko skorzystam z okazji i od razu o nie spytam. Albanię dzieli od Italii tylko 70 kilometrów Cieśniny Otranto, łączy wiele elementów wspólnej historii. Jak dziś patrzą na siebie te dwa kraje?
W tej chwili stosunki albansko-włoskie są naprawdę doskonałe. Przed II wojną Włochy miały tu bardzo silne wpływy; kulturowo stanowiły pewne antidotum dla tradycji tureckiej, osmańskiej; po wojnie kojarzyły się z tęsknotą za Zachodem, którego były symbolem. W latach ‘90 Italia to prawdziwa ziemia obiecana; rusza do niej wielka fala emigracji. Oczywiście wielu wyjeżdżających, poza znalezieniem lepszego życia, miało tam także pewne negatywne doświadczenia, ale trzeba uczciwie przyznać, że Włosi bardzo Albanii pomagali. Dziś kurz, jeśli gdzieś się wcześniej osadził, to już opadł. Jest sporo mieszanych rodzin, wielu Albańczyków nadal decyduje się na życie we Włoszech, ale i w drugą stronę: Włosi chętnie przeprowadzają się do Albanii, szczególnie emeryci. Oba kraje współpracują też gospodarczo, są równorzędnymi partnerami, co bardzo cieszy.
Ja cieszę się z tego pozytywnego akcentu, którym będziemy mogły zakończyć naszą rozmowę, zapraszając Czytelników “Lente” do lektury Pani książki. Zaczyna się ona rozważaniami na temat kamyczków moizaiki…
Mozaika i orzeł to moje dwa najważniejsze skojarzenia z Albanią. Piękny drapieżny ptak, a w zasadzie dwa połączone ptaki, obecne są na fladze kraju, stanowią tutejszy symbol narodowy, i chyba słusznie: orzeł to zwierzę silne i dumne. Natomiast mozaiki to coś, co zauważyłam już podczas pierwszej wizyty w Albanii. Miałam wtedy wrażenie, że są dosłownie wszędzie: starożytne, współczesne, komunistyczne… Siadając do spisania swych refleksji w książce, uznałam, że te wielokorowe elementy, tak różne, a jednocześnie idealnie składające się na większą całość, stanowić będą dobra metaforę tego kraju.
Zdjęcie główne: Izabela Nowek (archiwum prywatne)
Materiał powstał we współpracy z Wydawnictwem Poznańskim.
W swojej najnowszej książce Ateny do zjedzenia Bartek Kieżun zabiera nas do greckiej stolicy, ale nie tylko. Razem z nim zwiedzimy także sanktuarium w Eleusis, przylądek Sunion, klasztof Dafni w Chaidari, Korynt, wyspę Eginę i Salaminę, a wyliczanka ta nie wyczerpuje listy pięknych miejsc, które opisuje dla nas autor.
Poza ramy wyznaczone przez tytuł Kieżun wykracza zresztą nie tylko w sensie geograficznym. Dzięki koncepcji książki, przygotowanej jako połączenie kulinarnego przewodnika i pamiętnika z podróży, za wspólną wyprawę wdzięczne będą nam nie tylko żołądek i podniebienie, ale także głowa i serce. Bartek, który za swoje poprzednie publikacje otrzymał szereg prestiżowych nagród, doskonale wie, że kuchnia jest nierozerwalnie związana z kulturą, a opowiadanie o smakach staje się jeszcze bardziej wyborne, jeśli okrasimy je przywołaniem dawnych historii, mitów, wspomnieniem miejsc i zabytków. Najlepiej opisanych w sposób jak najbardziej subiektywny, od serca, bez pseudoerudycji, o którą tak łatwo otrzeć się, pisząc o tym, co najważniejsze dla europejskiej kultury.
Każdy rozdział książki to wspomnienia z wyprawy do wybranego zakątka Aten lub ich okolic oraz wybrany przepis gotowy do wypróbowania w domowych pieleszach – od najprostszej sałatki horiatki po bardziej wymyślne dania. Ateny do zjedzenia kupisz w naszym sklepie TUTAJ
Swą opowieść o Atenach zaczyna Kieżun od przywołania początkowych obaw, jakie towarzyszyły mu w wyprawie do nich. Grecka stolica cieszy się bowiem opinią miasta trudnego, chaotycznego i mało przyjaznego. I choć z całą pewnością nie da się jej scharakteryzować przymiotnikiem “uporządkowana”, to okazała się też pełna serdecznych mieszkańców, dobrej energii i radości życia. Tego rodzaju pozytywne zaskoczenie może czekać niektórych czytelników w wypadku książki Bartka. Myślę na przykład o tych, którzy obawiają się sięgnięcia po pięknie wydane książki o kuchni. Takim publikacjom zdarza się przecież onieśmielać, szczególnie tych, którzy nie osiągnęli jeszcze wirtuozerii w dziedzinie gotowania. Miła niespodzianka spotka także każdego, kto sięgnie po Ateny do zjedzenia, bojąc się spotkania z wielką historią, jakże często kojarzoną z nudnymi szkolnymi lekcjami. Autor pokazuje, że wyśmienite potrawy nie muszą być skomplikowane i nadmiernie wyszukane, a piękno antyku, mitologii i architektury to coś, co dostępne jest absolutnie każdemu.
W spisie treści Aten do zjedzenia znalazłam swoją ukochaną bougatsę (chrupiące ciasto nadziewane kremem ze skórką pomarańczową) oraz kalafiora duszonego w sosie pomidorowym z cynamonem. Jest też feta pieczona z miodem tymiankowym i drożdżowy chleb z oliwkami i rozmarynem – wszystkie moje ulubione greckie smaki!
Dla mnie Ateny są, zaraz po Rzymie, najukochańszym śródziemnomorskim miastem. Uważam je za stolicę niezwykłą, piękną urodą nieoczywistą, a jednocześnie dostarczającą przeżyć głębokich jak mało które miejsce na ziemi (Bartku, nie tylko Tobie uginają się kolana przy każdym wejściu na Akropol). Uwielbiam też tamtejszą kuchnię: prostą i skromną, a przecież zupełnie nie do podrobienia. I myślę sobie dziś: przed wiekami mieszkańcy Aten otrzymali od córy Zeusa drzewo oliwne. Dziś inny wspaniały dar trafia w NASZE ręce: Ateny do zjedzenia opisują najpiękniejsze smaki tego miasta. Szykujmy się na prawdziwie boską ucztę!
Bartek Kieżun, Ateny do zjedzenia, Buchmann, Warszawa 2022
Magazyn “Lente” jest patronem medialnym publikacji.
Posłuchaj moich opowieści o Morzu Śródziemnym – teraz na Spotify, Youtube, Apple i innych popularnych platformach podcastowych oraz bezpośrednio tutaj, na stronie magazynu “Lente”.
Zapraszam Cię do mojego śródziemnomorskiego domu! Usiądź wygodnie na mojej kanapie, rozgość się, poczęstuj jednym z dań kuchni śródziemnomorskiej, które dla nas przygotowałam. Poszukaj inspiracji i czuj się jak u siebie. Wyrusz w wyjątkową podcastową podróż!
W trzecim odcinku podcastu rozmawiamy o domu bardzo konkretnie. Jak go udekorować, by przypominał wnętrza śródziemnomorskie? Co łączy rozmaite południowe style i czy każdy może pozwolić sobie na śródziemnomorskie aranżacje? Dyskutujemy także o kornikach w biurku mojej babci, freskach w mojej sypialni, stole i bidecie jako obowiązkowym elementach wyposażenia włoskiego gospodarstwa domowego oraz wszystkich niespodziankach, jakie czekają na Was w izraelskich mieszkaniach.
Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej o kwestiach poruszonych w naszej rozmowie, zapraszamy serdecznie do lektury artykułów w magazynie “Lente”:
W rocznicę śmierci Dantego Alighieri redaktorka naczelna “Lente” Julia Wollner gościła w audycji Radia RMF Classic pt. “Spis treści”. Rozmowa dotyczyła biografii włoskiego wieszcza pióra znanego włoskiego historyka Alessandra Barbero.
Wyobraźmy sobie, że skrawek ziemi o powierzchni niemal trzy razy mniejszej od województwa mazowieckiego kryje całe bogactwo różnorodnych darów natury: dzikie i potężne masywy górskie schodzące prosto do morza, długie plaże nad ciepłym i nadal krystalicznie czystym Adriatykiem, najgłębszy w Europie kanion i najwyżej położone miasto, największe jezioro na Bałkanach, a nawet jedyny w Europie Południowej fiord, czyli Bokę Kotorską. Wśród gajów oliwnych (to w Czarnogórze, w Mirowicy, znajduje się najstarsze drzewko oliwne na świecie!) i ogrodów cytrusowych kryją się światowej klasy zabytki, częstokroć wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Są wśród nich monastery i kościoły, starożytne twierdze i średniowieczne osady, a także charakterystyczne pozostałości panowania weneckiego. Nie bez powodu Czarnogórcy z dumą przytaczają słowa wypowiedziane kiedyś przez lorda Georga Byrona: …w momencie powstawania naszej planety najpiękniejsze połączenie ziemi z morzem przypadło wybrzeżu Czarnogóry.
Jednocześnie, w porównaniu z innymi państwami Południa, Czarnogóra to nadal kraj nieodkryty; idealny dla tych, którym plażowanie szybko się nudzi, pragnących poczuć zew prawdziwej bałkańskiej przygody. Znajdziemy tu idealną równowagę pomiędzy spontanicznym temperamentem a spokojnym, wręcz leniwym rytmem życia, odrobiną szaleństwa a bezpieczeństwem, kulturą a naturą, dzikością a cywilizacją. Wydawać by się mogło, że to do Montenegro, a nie Chorwacji, odnosi się slogan reklamowy sprzed lat – „Przyjedź tu, zanim pojawią się tłumy”. Trzeba się jednak spieszyć, bo niełatwa sztuka przyciągania turystów chyba jednak się Czarnogórcom udała. Według prognoz Światowej Rady Podróży i Turystyki, Czarnogóra jest obecnie jednym z najszybciej rozwijających się obszarów turystycznych na świecie.
Jezioro Czarne, fot. Jshnay / Wikimedia, CC BY-SA 4.0
Waleczna i sprytna
Choć historia niezależnej państwowości Czarnogóry liczy zaledwie 16 lat – w referendum niepodległościowym zorganizowanym w 2006 roku jej mieszkańcy ostatecznie zadecydowali o odłączeniu się od Serbii – to jednak początki kraju sięgają czasów starożytnych. Pierwszym ludem, który w VII wieku p.n.e. zamieszkiwał tereny obecnej Czarnogóry, było iliryjskie plemię Dokleatów, od których wzięło nazwę antyczne czarnogórskie miasto Duklja. Później, za czasów rzymskich, tereny Czarnogóry wchodziły w skład prowincji Dalmacji, a po rozpadzie Cesarstwa Rzymskiego należały do Bizancjum. Następnie zasiedlający Bałkany Słowianie stworzyli na czarnogórskich terenach Księstwo Zeta, asymilując się stopniowo z miejscową ludnością. W czasie wielowiekowego panowania tureckiego na Bałkanach, Czarnogóra wykorzystała swój największy geograficzny atut – wysokie, niedostępne góry, stając się jedynym państwem regionu, którego nie udało się nigdy do końca podbić. W XIX stuleciu Czarnogóra uzyskała suwerenność, zaś po II wojnie światowej weszła w skład Republiki Jugosławii.
Dzisiejsza Czarnogóra stawia przed sobą ambitne, ale całkiem realne cele: liberalizuje gospodarkę i unowocześnia infrastrukturę, tak, aby jak najdobitniej potwierdzić swoją europejską przynależność i zapewnić sobie pełnię bezpieczeństwa. Dość szybko stała się członkiem ONZ i Rady Europy, a także kandydatem do NATO i Unii Europejskiej. Zapewne z akcesem będzie musiała jednak jeszcze trochę poczekać, szczególnie, że na wstępie negocjacji akcesyjnych podpadła instytucjom unijnym: wykazując się właściwą sobie determinacją, wprowadziła walutę euro tuż przed ogłoszeniem przez Unię zakazu podobnych procederów, choć nie spełnia wymaganych do przyjęcia euro kryteriów ekonomicznych.
Tak zielona, że aż czarna
Nazwę Montenegro (Czarnogóra), która obowiązuje w większości krajów zachodnich, stworzyli ponoć Wenecjanie, zachwyceni oszałamiającymi miejscowymi widokami. Surowe, majestatyczne górskie szczyty, tak gęsto porośnięte zielonym lasem, że z daleka wydają się prawie czarne, ostro kontrastują z błękitnymi wodami północnej części Morza Śródziemnego. Nic dziwnego więc, że Czarnogóra często jest określana jest mianem Czarnej Perły Adriatyku, której wyjątkowość tkwi właśnie gdzieś na styku dwóch jakże odmiennych sił natury.
Sezon turystyczny w Czarnogórze trwa okrągły rok. Późna wiosna i całe lato zachęcają do plażowania na rozległej riwierze, gdzie mamy niemal stuprocentową gwarancję, że pogoda nie spłata nam figla: jest upalnie i prawie bezchmurnie, a temperatura powietrza i wody utrzymuje się powyżej 20 stopni nawet do końca października. Jesień to najlepszy czas na piesze wędrówki, rowerowe wycieczki, zdobywanie górskich szczytów czy intensywne zwiedzanie zabytków. Fascynująca jest także czarnogórska zima – na wybrzeżu panuje łagodny, śródziemnomorski klimat, zaś w górach z hukiem otwierany jest sezon narciarski.
Zatoka Kotorska
Rolling Stones i milionerzy
Ciągnąca się wzdłuż niemal całego 300 km wybrzeża Riwiera Czarnogórska błyskawicznie stała się najlepszą wizytówką kraju, choć tu i ówdzie enklawy luksusu przeplatają się z dobrze nam znaną, siermiężną „prowizorką” rodem z minionej epoki. Jest jednak w czym wybierać: od „wyspy milionerów” i „europejskich Hawajów” po mniejsze miejscowości do złudzenia przypominające włoskie nadmorskie miasteczka czy porty rybackie; schowane zatoczki, dzikie plaże i małe, skaliste wyspy z ruinami średniowiecznych zamków; od pięciogwiazdkowych hoteli, poprzez prywatne kwatery i rodzinne pensjonaty, po kempingi i pola namiotowe. Niezależnie od tego, gdzie i jak będziemy wypoczywać, dzielimy te same krajobrazy: plaże w otoczeniu gór, pachnące modrzewiem, sosną i świerkami, oraz historyczne zabudowania. W Czarnogórze nie stworzono sztucznych kurortów, ale raczej rozwinięto potencjał miejscowości najpiękniej położonych.
Największym i najbardziej popularnym kurortem, porównywanym nieco na wyrost z Monako czy Miami, jest zarazem jedną z najstarszych osad na całym wybrzeżu Morza Adriatyckiego, z historią sięgającą 2500 lat wstecz: Budva. Odkryli ją starożytni Grecy i Rzymianie, ale to dopiero obdarzeni kreatywną inwencją i dobrym smakiem Wenecjanie, do których miasto należało przez blisko 400 lat, stworzyli tu w XV wieku prawdziwe dzieło sztuki architektonicznej: położone na skalistym cyplu Stare Miasto z charakterystycznymi kamienicami o czerwonych dachach. Nie bez powodu Budva nazywana jest „miniaturą Dubrownika”. Podobieństwo jest rzeczywiście uderzające: zachwyca wysunięta na półwysep Starówka, otoczona potężnym średniowiecznym murem obronnym. Nad nią góruje antyczno-średniowieczna cytadela, z której można podziwiać okolice i w której latem, podczas corocznego Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego, odbywają się spektakle teatralne. To jednak nie chorwacką perłę, lecz budviańską plażę Jaz wybrał na swój koncert w 2007 roku zespół The Rolling Stones. W ten sposób Budva przeszła do historii jako najmniejsze miasto, w którym kiedykolwiek zagrała ta legendarna grupa, gromadząc 35 tysięcy fanów, czyli… dwukrotnie więcej, niż wynosi liczba jej mieszkańców.
Budva to nie tylko najbardziej zabytkowy i najpiękniej położony kurort, ale również miejsce najgłośniejsze i najbardziej rozrywkowe na całym wybrzeżu. Tuż za murami miasta rozciąga się długa na 1600 metrów plaża Slovenska z tętniącą życiem ekskluzywną promenadą. Domy i ziemię lubią tu kupować milionerzy z całego świata: już obecnie Budva może się pochwalić jednym z najwyższych wskaźników milionerów na świecie. W niespełna 15-tysięcznym miasteczku mieszka ich ponad 500!
Kraina luksusu
Niedaleko Budvy znajduje się wyspa św. Stefana. Jest to bez wątpienia najczęściej uwieczniany na pocztówkach i folderach reklamowych kurort, przypominający jednocześnie zamknięty elitarny klub i bajkową krainę – na tyle sławny i luksusowy, że za wstęp tutaj trzeba płacić! Ściśle rzecz biorąc, nie jest to nawet prawdziwa wyspa, ponieważ łączy ją z brzegiem cienki przesmyk, na którym odnosi się nieodparte wrażenie wkraczania do innego świata. Na szczycie góry wznosi się przepiękna, kameralna XV-wieczna cerkiew, otoczona potężnymi murami, służącymi niegdyś do obrony przed piratami, a całe miasteczko stanowi labirynt wąskich i krętych uliczek, kamiennych schodów i studni. Na wyspie św. Stefana znajduje się też, niezmiennie niedostępny dla zwiedzających, najdroższy hotel w Europie, pełen międzynarodowych gwiazd.
Budva
Piasek i spokój
Ci, którzy wolą wypoczywać z dala od nocnych klubów, przepychu i zgiełku miasta, powinni koniecznie popłynąć łodzią lub rowerem wodnym na bliską Budvie wyspę św. Mikołaja, nazywaną przez mieszkańców „europejskimi Hawajami”, choć prawdziwą nazwę zawdzięcza XVI-wiecznemu kościółkowi św. Mikołaja. Z najwyższego klifu wyspy roztacza się wspaniały widok na Budvę i okolice; w gęstym, świerkowym lesie żyją jelenie, a większość plaż nadal pozostaje dzika i odludna. Równie spokojnym miejscem jest również pobliskie miasteczko Petrovac, z czterema fantastycznymi plażami, wenecką fortecą z XVI wieku i mozaikami liczącymi sobie prawie 1800 lat. Amatorów nielicznych w Czarnogórze piaszczystych plaż przyciąga natomiast położona tuż przy albańskiej granicy „Adriatycka Copacabana”, czyli 13-kilometrowa plaża Velika oraz drugi co do wielkości kurort kraju – Ulcinj. Wyróżnia go charakterystyczny orientalny klimat, który najsilniej odczuć można podczas dni targowych, gdy miejscowość zdaje się buzować emocjami.
Śladami Byrona
Odległości w Czarnogórze są na tyle niewielkie, że grzechem byłoby nie ruszyć z się z plaży w inne rejony tego kraju, tym bardziej, że bez względu na obrany kierunek zbyt daleko od morza nie uciekniemy. Najlepszym rozwiązaniem jest podróżowanie samochodem, samo w sobie stanowiące nie lada atrakcję i prawdziwe wyzwanie dla kierowców – wąskie kręte drogi, strome zjazdy i podjazdy, serpentyny i niesamowite widoki w dole dostarczą niemałej dawki adrenaliny. Podróż warto rozpocząć od wspomnianej już, położonej tuż przy granicy z Chorwacją Boki, czyli Zatoki Kotorskiej. Zdaniem wielu jest to najbardziej malowniczy punkt nad Adriatykiem: w miejscu, gdzie tafla wody styka się z lądem, nagle zaczynają piąć się wysokie góry, wcinając się w zatokę i tworząc jedyny na południu Europy fiord. Co ciekawe, nazwa tego cudu natury pochodzi od włoskiego rzeczownika bocca, czyli „usta”, bo taki właśnie zmysłowy kształt przybiera zatoka widziana z lotu ptaka.
W zatoce tej znajdziemy zabytkowe, a mniej skomercjalizowane i bardziej kameralne miejscowości, które przycupnęły u wybrzeża Morza Adriatyckiego. Pierwsze z nich, Herceg Novi, nazywane jest często „miastem kwiatów”: dzięki cyprysom, palmom i drzewkom cytrusowym ma zdecydowanie śródziemnomorski charakter; na całym świecie znane jest jednak przede wszystkim ze wszechobecnej tu żółtej mimozy. Na końcu fiordu czeka nas deser: wpisany na światową listę UNESCO, jeden z najlepiej zachowanych średniowiecznych grodów Europy – Kotor. Stare miasto, które tworzy labirynt uliczek i placów, a także zabytkowe świątynie i budynki w różnorodnych stylach (romańskim, gotyckim, renesansowym i barokowym) otaczają warowne, szerokie średniowieczne mury miejskie, łączące się z twierdzą położoną na wysokim Samotnym Wzgórzu. Warto poświęcić trochę czasu na wspięcie się na szczyt, aby zobaczyć panoramę miasta czy zwiedzić katedrę św. Tripuna z XII wieku i kościół Mihovila z renesansowymi freskami.
Po drodze zaś warte zatrzymania się są trzy mniejsze miasteczka. W Risanie, najstarszej osadzie Zatoki, podziwiać możemy ruiny willi rzymskiego patrycjusza z II wieku n.e. z antyczną mozaiką; maleńki, bo liczący sobie około 300 mieszkańców, Perast urzeka nieco sennym, dekadenckim klimatem, wenecką architekturą oraz widokiem na jedyną sztuczną wyspę na Adriatyku (Matka Boska na Skale). Tivat, nazywany najbardziej słonecznym miastem Zatoki, słynie natomiast z malowniczo położonego na półwyspie lotniska, portu z zabytkowymi okrętami i licznych plaż.
Dary natury
Nie zapominajmy jednak, że Czarnogóra to przede wszystkim różnej wysokości góry, zajmujące przeważającą cześć powierzchni, nadal nie do końca poznane i tajemnicze. Z tych niższych, najlepszych na piesze wędrówki i dla początkujących narciarzy, godny uwagi jest park Biogradska Gora w porośniętym pięciusetletnimi borami paśmie Bjelasica oraz położony niedaleko Zatoki Kotorskiej w Górach Dynarskich Park Narodowy Lovćen, w którym schronienie znalazło wiele rzadkich gatunków zwierząt i ponad 2000 gatunków roślin. To również jedno z najważniejszych miejsc dla mieszkańców Czarnogóry. Tu, na skalistej górze Jezerski, wznoszącej się prawie 1700 metrów n.p.m., pochowano największego czarnogórskiego poetę okresu romantyzmu – Petara Petrovića Njegoša.
Jednak zdecydowanie unikatowe na miarę światową są przede wszystkim niezwykle malownicze góry masywu Durmitor, należące do rezerwatu biosfery UNESCO. Bazą wypadową do wspinaczki wokół polodowcowych jezior i jaskiń jest Žabljak – najwyżej położone miasto w Europie. Rozciąga się tu majestatycznie najgłębszy na naszym kontynencie kanion, liczący ponad 1300 m głębokości i ustępujący tylko amerykańskiemu Kolorado. Dla lubiących adrenalinę, rafting kanionem rzeki Tara jest obowiązkowy, tym bardziej, że to właśnie z tej perspektywy podziwiać można najpiękniejsze widoki – pionowe ściany skał mają czasem ponad kilometr wysokości. Miłośników ornitologii zachwyci najgłębszy na Bałkanach zbiornik wodny – krystalicznie czyste i prawie bezwietrzne Jezioro Szkoderskie. Jest to ostatnie w Europie miejsce, gdzie naturalnie żyją pelikany i hipopotamy; znajduje się tu także ogromny rezerwat ptaków. Wśród obecnych nad jeziorem 280 gatunków wypatrzeć można objęte ochroną kormorany małe, czaple, ibisy czy pliszki.
Mistrzowie lente
A co ze współczesną stolicą kraju i zarazem największym, najbardziej rozwiniętym miastem Czarnogóry, Podgoricą? Niestety oprócz rzymskiego akweduktu, ruiny twierdzy i wieży zegarowej nie zachowało się w nim zbyt wiele zabytków. Jednak ze względu na swoje położenie stanowi idealne miejsce wypadowe we wszystkie rejony kraju: od Gór Dynarskich po Adriatyk. Tu też produkowane jest najsłynniejsze czarnogórskie wino Vranac, wyrabiane ze szczepu winogron o tej samej nazwie – czerwone, wytrawne i tak gęste, że prawie czarne. Nadal kosztuje ono jedynie 2 euro za butelkę, choć trunek, którego nazwa oznacza karego rumaka, etykietuje się i patentuje. Czarnogórcy są także mistrzami w pędzeniu domaća rakija, czyli rakii domowej roboty, wytwarzanej ze wszystkich dostępnych owoców (śliwki, kiwi, jabłka, gruszki, pomarańczy, cytryny), często z dodatkiem ziół, np. rozmarynu. Rakiję robi się podobnie jak wino: najpierw w wielkiej kadzi owoce muszą sfermentować, potem lądują w kotle nad ogniskiem, a cienka rurka łączy ją z drugą beczką, gdzie po niecałej godzinie zaczyna bardzo wolno kapać. Aby była mocniejsza, dodaje się doń spirytusu; nie pijemy jej tradycyjnie jednym łykiem, lecz sączymy powoli w ramach aperitifu.
Każdy czarnogórski gospodarz ma na rakiję własną, oczywiście najlepszą recepturę, którą z chęcią przedstawi swoim gościom. Wspólne spędzanie czasu w większym gronie jest tutaj nieodłącznym elementem kultury, podobnie jak dosyć beztroskie, zrelaksowane nastawienie do świata. W krajach bałkańskich krąży żart, wedle którego typowy Czarnogórzec po przebudzeniu siada przed domem na stołeczku, żeby… odpocząć po przespanej nocy.
Vercelli jest niewielkim miasteczkiem leżącym we wschodnim Piemoncie, w nizinnej części regionu graniczącej z Lombardią. Od wczesnej nowożytności do dziś jego okolice, nawadniane kanałami zasilanymi przez rzeki spływające z Alp, są najważniejszym terenem upraw włoskiego ryżu. Kiedy powstawało, krainę tę nazywano Galią Cisalpińską (czyli “po-tej-stronie-Alp”); zamieszkiwali ją Galowie, jak nazywali ich Rzymianie, zaś w ich własnym języku – Celtowie. Przez blisko 200 lat przed narodzeniem Chrystusa ziemiami tymi interesowała się rosnąca w siłę Republika, ale rzymskie panowanie ugruntowało się tam ostatecznie dopiero w czasach galijskich wojen Juliusza Cezara (prowadzonych za Alpami – tereny te były kluczowe dla przemarszu wojsk), a potem za Oktawiana Augusta.
Vercelli musiało być ważnym ośrodkiem miejskim, skoro stało się stolicą trzeciej diecezji w północnej Italii (po Akwilei i Mediolanie). Chrześcijaństwo w pierwszych trzech wiekach swojego istnienia instytucjonalizowało się powoli. We wciąż bardzo synkretycznym religijnie społeczeństwie powstawały, głównie w miastach, najpierw samorządne wspólnoty chrześcijan; więcej diecezji kierowanych przez biskupów znajdowało się wówczas w Azji Mniejszej i Afryce niż na zachodzie Cesarstwa. Kiedy ok. 345 roku pochodzący z Sardynii biskup Euzebiusz fundował diecezję Vercelli, stabilizowała się dopiero w Kościele nie tylko jego struktura administracyjna, ale także doktrynalna. W tamtym czasie w Konstantynopolu ponoć nawet przekupki na targach kłóciły się o słuszność doktrynalnych twierdzeń dotyczących natury Chrystusa. Hasła: „Bóg z Boga”, „zrodzony, a nie stworzony” były wówczas wśród chrześcijan obiektem zażartych polemik; oni sami zaś, o czym warto pamiętać, stanowili wciąż tylko część ludności cesarstwa, od niedawna dopiero w pełni tolerowaną. By zrozumieć dalszy obrót wydarzeń, weźmy tamten spór pod lupę.
Dzisiejsze Vercelli – widok na Piazza Cavour, fot. Alessandro Vecchi, CC BY-SA 3.0
Moment doktrynalny
Stronnictwo, którego wiara ukorzeniła się później w Kościele (już wówczas nazywające siebie katolikami), dowodziło na podstawie pism Nowego Testamentu, że Jezus, Syn Boży, był wcielonym Słowem (Logos), drugą osobą Trójcy Świętej, Synem istotowo tożsamym (współistotnym) z Ojcem, który jako taki nigdy nie miał początku i na równi z Ojcem miał być czczony jako Bóg. Przeciwnego zdania byli arianie, idący za nauczaniem biskupa Ariusza – głosił on, że zrodzony przez Ojca Logos nie może być w takim samym sensie uznawany za Boga jak Ojciec, Bóg jest bowiem niepodzielny; w ten sposób chciał uniknąć ześlizgnięcia się chrześcijaństwa w politeizm. Mimo to w swoim credo arianie zachowali formułę „Bóg z Boga”, uznając, że Syn został zrodzony przed wszystkimi aniołami, odmówili jednak używania słowa „współistotny”. Rozprawianie o „istocie” było dla nich filozoficzną nowinką nie znaną ludowi chrześcijańskiemu, a termin ten nie figurował w żadnej z ksiąg biblijnych. Zamiast tego proponowali dla Syna określenie „podobny” do Ojca.
Dla każdego ze stronnictw zanegowanie jego credo oznaczało stanięcie poza jednością Kościoła; wewnętrzny i publiczny akt wiary musiał odnosić się do prawdziwego, adekwatnie opisanego Boga, by mógł powodować mistyczną jedność wierzących. Ariusz został wcześnie potępiony przez Kościół instytucjonalny, jednak znalazł oparcie w cesarzu: Konstantyn Wielki zwołał sobór w Nicei właśnie po to, by rozdzierający Kościół spór został rozstrzygnięty. Cesarz nie tak dawno wydał w Mediolanie edykt o tolerancji dla chrześcijan, który miał zażegnać konflikt głęboko dzielący obywateli rzymskich (313 r.). Dekadę później nie chciał więc oglądać narodzin nowej wojny, tym razem pomiędzy chrześcijanami. W okresie, o którym mowa, chrześcijaństwo nie było jeszcze religią panującą, jednak w Rzymie, podobnie jak w wielu innych religiach starożytnego Śródziemnomorza, religia tradycyjnie miała charakter państwowy. Cesarze uważali za swoje zadanie prowadzić politykę religijną – czczącą skutecznych bogów (lub skutecznego boga) i mającą za jeden ze swoich celów pokój w państwie.
Sobór powszechny potępił twierdzenia Ariusza i sformułował wyznanie wiary, tak zwane nicejskie credo, do dziś głoszone, co niezwykłe, przez prawosławnych, katolików i wielu protestantów. Ariusz usunął się w cień, ale pozostawał pod ochroną cesarza. Stronnictwo, któremu przewodził, miało nabrać wiatru w żagle dopiero po śmierci – jego i cesarza Konstantyna. Kolejny imperator, Konstancjusz II, zdecydowanie popierał już Arian, szerząc chrześcijaństwo zgodne z ich credo. Zwoływał sobory, które musiały zatwierdzić tę zmianę na poziomie Kościoła powszechnego, konsekwentnie postanowił też pozbawić diecezji biskupów, którzy podtrzymywali wyznawanie credo z Nicei. Wśród nich, obok biskupa Mediolanu, był również Euzebiusz z Vercelli, który należał do grona ludzi pracujących nad formułowaniem doktryny katolickiej.
Ruiny Scytopolis (dzisiaj Bet Sze’an), fot. Bert Kaufmann / Flickr, CC BY-NC 2.0
Moment heroiczny
Euzebiusz, wraz z towarzyszącymi mu prezbiterami, przebywał na wygnaniu w latach 355–361. W tym okresie pozostawał pod nadzorem w mieście Scytopolis w Palestynie (dzisiejsze Bet Sze’an w Izraelu), skąd, w bliżej nieokreślonym momencie, napisał bardzo czuły list do swoich wiernych z Vercelli, Novary, Ivrei i Tortony (wszystkie te miasta należały wówczas do jego diecezji). Zaczynał od tego, że tęskni za nimi i wolałby umrzeć, niż być ciągle daleko od nich. Wspominał, jak bardzo cieszy go rozwój ich wiary, ich doczesne bezpieczeństwo i dobrobyt, którym potrafią się dzielić z potrzebującymi – zasiane przez Euzebiusza ziarno miało wydać piękny owoc w postaci konkretnego wsparcia finansowego, które przesłali także jemu. Wreszcie skarżył się na złe warunki, w których jest przetrzymywany i wrogość arian, którzy nie tolerują tego, że rozdawał biednym datki otrzymane od swych wiernych. Zacytował też w całości inny list, wysłany do oprawców, w którym wykazał, jak łamią oni ludzkie i boskie prawo – w stosunku do niego i uwięzionych wraz z nim prezbiterów (kapłanów). Zżymał się, że arianie nie mają wstydu, przez co uwięzili nie tylko jego i towarzyszy, ale także panny poświęcone Bogu. Nie mogę więcej pisać. Dlatego proszę tylko, byście pilnie strzegli wiary, zachowali zgodę między sobą, a pochylając się w modlitwach pamiętali bezustannie o nas, aby Pan raczył wyzwolić swój Kościół, który pracuje na całej kuli ziemskiej i byśmy my, uwolnieni z ucisku, mogli radować się razem z wami.
Warto mieć na uwadze, że w liście sporo jest publicystki mającej postawić przeciwników w jak najgorszym świetle. Głównym rozgrywającym w całym sporze – tym, który szafował wygnaniami i stał za usuwaniem biskupów z ich diecezji – był jednak cesarz. W liście Euzebiusza złość i rozżalenie rozbrzmiewają bardzo wyraźną nutą, jednak ciepło i troska o zostawionych w Italii wiernych wydają się szczere. Tekst z całą pewnością nie pozostawia obojętnym.
Pragnienie powrotu do swoich spełniło się po śmierci cesarza Konstancjusza. Choć na tron wstąpił Julian zwany Apostatą, który podjął próby wskrzeszenia dawnej religii rzymskiej pod znakiem kultu Słońca, dla katolików nastały lepsze czasy. Euzebiusz wrócił do Vercelli i spędził tam ostatnie lata swojego życia do 371 r., a ze względu na opisane przez siebie prześladowania, których doznał w Scytopolis, po śmierci został określony męczennikiem.
W ikonografii święty Euzebiusz przedstawiany jest jako biskup w szatach pontyfikalnych, czasami jako wygnaniec. Jego atrybutem jest zwykle księga. Tu: ilustracja z “Dizionario biografico degli uomini illustri di Sardegna” Pasqualego Toli, 1837
Moment cielesny
Czym jeszcze zapisał się Euzebiusz?
Tu przechodzimy do tematu materialnego, można wręcz powiedzieć: cielesnego, tego artykułu. Do rzeczy, która pilnie strzeżona znajduje się w Vercelli, w bibliotece kapituły. Choć można by powiedzieć: jest, ale jakby jej nie było, bo wydobyć ją, zobaczyć na własne oczy, a tym bardziej dotknąć, graniczy z niemożliwością. Może jednak warto mieć marzenia i wyruszyć w długą i pełną niebezpieczeństw drogę, by tego dokonać?
Mowa o książce. Kodeksy – pliki kart zszytych ze sobą na grzbiecie, które można było przewracać – właśnie w IV wieku zaczęły przewyższać popularnością papirusowe zwoje. A książka, o której mowa, to najstarszy znany nam rękopis zawierający fragmenty Biblii po łacinie. Pochodzi z połowy IV wieku; zawarty tam przekład czterech Ewangelii oraz spisanie go w tym właśnie kodeksie a tradycja przypisuje samemu Euzebiuszowi. Dlaczego to takie ważne, dlaczego tak bardzo działa na wyobraźnię? Mnie w drżenie wprawia już sama świadomość istnienia tak starego artefaktu i to znacznie bardziej, niż gdyby chodziło o biżuterię, broń, monety albo ceramikę. To jest książka, coś spisanego na miękkim materiale, a więc w co człowiek musiał przelać tak swoje myśli, jak i swój pot. I nie zmienia tego fakt, że nie jest to tekst autorski, wymyślony przez tego, kto go spisał. Był przecież czytany i przeżywany już od kilku setek lat, a przez kolejne stulecia, aż do dziś, miał wypełniać i zmieniać życie milionów ludzi.
Co więcej, jest to przekład: najstarszy znany nam łaciński kodeks spisanych po grecku Ewangelii. Być może jako pierwszy wprowadził do głów ludzi w Europie niektóre wydarzenia i opisy, wraz z ich drobiazgowymi szczegółami (Zacheusz, człowiek niewielkiego wzrostu, wspinający się na sykomorę, kobieta z przypowieści biegająca z miotłą po domu w poszukiwaniu zagubionej drachmy). Europa, mówiąc ściśle, jeszcze wtedy nie istniała, ale rysował się już wyraźny podział pomiędzy wykształconym, wysublimowanym, greckojęzycznym Wschodem, a intelektualnie dużo prostszym, przyjmującym liczne rzesze barbarzyńskich imigrantów, łacińskojęzycznym Zachodem.
To przekład być może pierwszy, ale na pewno jeden z wielu. Na tychże starych przekładach, poprzedzających kanoniczną przez wiele kolejnych wieków Wulgatę (o której za chwilę), bazowała, sporządzona również w IV w., gocka wersja Ewangelii – pierwsze jej tłumaczenie na język ludzi północy. Można by zaoponować: skoro przez poprzednie 300 lat nie znający greki ludzie stawali się chrześcijanami, musieli wcześniej usłyszeć po łacinie opowieści o życiu Jezusa. Oczywiście, lecz ustną wiadomość trzeba przekazać osobiście, zaś pisany tekst ma ogromną moc pozostania pamiątką i świadectwem nawet pod nieobecność tego, kto go spisał. Istnienie codex Vercellensis jest na to dobitnym dowodem.
Słynny obraz Caravaggia ukazujący Hieronima w trakcie tłumaczenia Biblii
Ten kodeks jest jedynym spośród dziś znanych, który pamięta czasy świętego Hieronima. Ów pochodzący z Ilirii (na dzisiejszych Bałkanach) biskup otrzymał pod koniec IV w. zadanie przełożenia z hebrajskiego i greki na łacinę całej Biblii, Starego i Nowego Testamentu. Efektem tej pracy była tak zwana Wulgata, łaciński tekst Pisma Świętego, używany przez Kościół jako kanoniczny aż do XX w. Hieronimowy przekład Ewangelii mógł być w dużej mierze po prostu rewizją przekładów wcześniejszych. Bibliści w oparciu o pogłębione badania różnych starołacińskich (poprzedzających Wulgatę) wersji przekładu stwierdzili, że jednym z tekstów, który miał w ręku, była wersja z kodeksu z Vercelli. A zważywszy na wiek tej księgi, być może korzystał właśnie z niej.
Tu otwieram mały techniczny nawias. Ktoś zapyta: dlaczego mowa o wielu przekładach poprzedzających Hieronima, skoro tylko jeden kodeks pamięta jego czasy? Na podstawie danych lingwistycznych możemy stwierdzić, że różne, odmienne od Wulgaty łacińskie wersje są od niej starsze, choć kodeksy, w których je znajdujemy, są tylko kopiami lub kopiami kopii ksiąg, dziś już nieistniejących, w których znajdowały się oryginalne przekłady. Taką właśnie rekonstrukcją genealogii i stopni pokrewieństwa manuskryptów zajmuje się krytyka tekstu, spośród nauk humanistycznych chyba najbardziej przypominająca pracę detektywa, próbującego, w oparciu o materialne dowody, zrekonstruować dużo większą historię, która zdarzyła się wcześniej. A możliwość dotknięcia i przekartkowania manuskryptu mającego wiele setek lat jest dla niektórych wystarczającym argumentem, by zająć się tą dyscypliną.
Hieronim wspominał o Euzebiuszu z Vercelli jako o tłumaczu jednego z greckich traktatów o Psalmach. Czy mogli znać się osobiście? Prawdopodobnie nie, ale nie jest to wykluczone – w ostatnich latach życia Euzebiusza, gdy ten wrócił już do swojej diecezji, młody Hieronim uczył się w Rzymie gramatyki. W każdym razie być wspominanym jako tłumacz przez autora Wulgaty to nie lada honor. Wszak to właśnie Hieronim patronuje dziś wszystkim adeptom sztuki przekładu, którzy w jego wspomnienie, 30 września, obchodzą swoje święto. Dzięki niemu możemy pamiętać Euzebiusza nie tylko jako Biskupa, Teologa i Wygnańca, ale także jako Tłumacza.
Z serca dziękuję Emilii Żochowskiej za fachową konsultację, która wpłynęła na ostateczny kształt tego artykułu.
Posłuchaj moich opowieści o Morzu Śródziemnym – teraz na Spotify, Youtube, Apple i innych popularnych platformach podcastowych oraz bezpośrednio tutaj, na stronie magazynu “Lente”.
Zapraszam Cię do mojego śródziemnomorskiego domu! Usiądź wygodnie na mojej kanapie, rozgość się, poczęstuj jednym z dań kuchni śródziemnomorskiej, które dla nas przygotowałam. Poszukaj inspiracji i czuj się jak u siebie. Wyrusz w wyjątkową podcastową podróż!
W drugim odcinku podcastu rozmawiamy… o rozmawianiu. Jak wygląda ono w rodzinie wielokulturowej? Czym jest relatywizm językowy i czy język może wpływać na nasze postrzeganie świata? Dlaczego, gdy mąż mówi o mnie “szafa”, odbieram to jako komplement? Jakich włoskich słów najbardziej brakuje mi w polskim i jak to możliwe, że Izraelczycy używają dziś języka sprzed tysięcy lat? Dyskutujemy także o znaczeniu imion, ulubionych słowach oraz o tym, co wspólnego mają ze sobą moja córka Roma oraz Luciano Pavarotti.
Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej o kwestiach poruszonych w naszej rozmowie, zapraszam Cię serdecznie do lektury artykułów w magazynie “Lente”:
Nagranie i tym razem przygotowałam wraz z przyjaciółką, dziennikarką radiową i podcasterką Magdą Miśką-Jackowską (Score&the City). Produkcją zajął się Michał Woźniak.
Kolejny odcinek pojawi się za 2 tygodnie. Porozmawiamy wówczas o śródziemnomorskiej dekoracji wnętrz.
Co wiedziałam dotąd o Albanii? Bardzo niewiele. Że to państwo położone na Bałkanach, że ma dostęp do Adriatyku i Morza Jońskiego. Że przed wiekami zamieszkiwali je Ilirowie. Że jego stolicą jest Tirana. Że w latach ’70 ubiegłego wieku pobudowano tam kilkaset tysięcy schronów, popularnie nazywanych bunkrami. Że na jej terytorium leży część Jeziora Ochrydzkiego, o którym tak pięknie pisze Kapka Kassabova. I to chyba tyle… W tej niewiedzy – trudno bowiem określić inaczej tę króciutką wyliczankę – trwałabym zapewne nadal, gdyby nie kolejna ciekawa książka, ukazująca się w ramach bardzo przeze mnie lubianej serii podróżniczej Wydawnictwa Poznańskiego. W księgarniach już w za kilka dni zadebiutuje bowiem Albania. W szponach czarnego orła.
Podobnie jak w wypadku poprzednich publikacji – np. polecanej tu kiedyś Sobremesy Mikołaja Buczaka – mamy do czynienia z tekstem bezpretensjonalnym, stosunkowo lekkim, a jednocześnie obfitującym w wiele ciekawych informacji. Jego autorką jest Izabela Nowek, filolożka mieszkająca w Albanii od ponad dekady. Prowadzi ona stronę Moja Albania; opublikowała szereg przewodników i artykułów o Albanii oraz Kosowie, gdzie pracowała jako tłumaczka dla Polskiego Kontyngentu Wojskowego KFOR. O kraju, który stał się jej domem, mówi z pasją, ale i sporą dozą krytycyzmu. Opisuje wszystko to, czego Polacy szukają zawzięcie w Internecie: albańskie pejzaże, morze i jedzenie, ale także – a dla mnie przede wszystkim – kwestie religijne, społeczne, historyczne. Z jej opowieści dowiecie się na przykład, czym jest dla Albańczyków honor i hańba, jaka jest w Albanii pozycja kobiet, czy zastosowanie ma nadal prawo zwyczajowe oraz jak patrzy się dzisiaj na czasy totalitaryzmu. I choć po lekturze W szponach czarnego orła Albania pozostaje jednym z najmniej znanych przeze mnie krajów śródziemnomorskich, to wiem już, że warto rozpocząć stopniowe jej odkrywanie. Bez pośpiechu, czy, jak to mówią Albańczycy, avash avash. Podobnie jak mieszkańcom sąsiedniej Grecji oraz Włoch – oddalonych o zaledwie 70 kilometrów! – bliska jest im przecież idea lente.
Izabela Nowek, Albania, W szponach czarnego orła, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 2022
Początki wcale nie były proste. Wynikało to bezpośrednio ze sposobu prowadzenia narracji: jednocześnie poznajemy losy kilkorga bohaterów, których historie się przeplatają. Zanim uda nam się zacząć ich rozróżniać, mamy już za sobą pierwsze sto stron książki. Sytuację dodatkowo komplikuje fakt, że podążamy także więcej niż jedną ścieżką czasową: starożytną, XV-wieczną, XX-wieczną, współczesną i tą z przyszłości. Mimo wstępnych trudności warto jednak wytrwać, poćwiczyć pamięć, czasem przewertować kilka stron do tyłu, ewentualnie zajrzeć do specjalnego przewodnika przygotowanego przez wydawcę. Jeśli pozwolimy historii się rozwinąć, czeka nas wspaniała nagroda. Mniej więcej w połowie książka staje się bowiem niezwykle wciągająca.
Jedną z postaci, dzięki której Chmurokukułków przetrwał, jest Anna. Jej losy zaciekawiły mnie szczególnie. Ta obdarzona wyjątkowo silnym charakterem sierota wraz z siostrą została przyjęta do pracy przy wyszywaniu ornatów. Łamiąc wszelkie zasady, weszła w posiadanie manuskryptu; to on pomaga jej przetrwać najtrudniejsze chwile. A jest z czym się borykać: Anna żyje w Konstantynopolu w 1453 roku. Nie są to najciekawsze czasy dla biednej, chrześcijańskiej panny
Wspomniani już liczni bohaterowie nie zostali dobrani przypadkowo. Łączy ich pewien starożytny manuskrypt Antoniusza Diogenesa, przedstawiający historię niejakiego Aetona – prostego pastuszka, który marzy o tym, by zmienić się w ptaka i pofrunąć do dalekiej, utopijnej krainy, czyli tytułowego miasta w chmurach, zwanego Chmurokukułkowem. Warto dodać, że Antoniusz Diogenes (Ἀντώνιος Διογένης) żył naprawdę w II wieku naszej ery; był autorem powieści w języku greckim, które niestety nie przetrwały do naszych czasów. Doerr zainteresował się jego twórczością zauważywszy, że noszą podobne imię i nazwisko. Z rozmaitych przekazów wywnioskował, że powieści Diogenesa charakteryzowała prawdziwa gatunkowa żonglerka: mieszał on mity z traktatami historycznymi, a relacje z podróży przeplatał romansami i opowieściami o duchach. Doerr również skrupulatnie tka swą powieściową sieć, powoli odsłaniając przed nami powiązania poszczególnych osób z manuskryptem i to, jaki wpływ wywierał on na liczne wydarzenia.
Opisany w książce Konstantynopol to miasto fascynujące i niebezpieczne; jego wielka chwała i dorobek kulturalny chylą się ku upadkowi. Na naszych oczach zostaje zrujnowane przez muzułmańskich najeźdźców. Wśród nich jest Omeir – urodzony z zajęczą wargą, uważany za opętanego przez dżina chłopiec, który za sprawą swej szczególnej relacji ze zwierzętami zostaje siłą wcielony do armii osmańskiej…
Z wielowątkowej historii opowiedzianej przez Doerra wyniosłam dwie istotne lekcje. Po pierwsze, autor dobitnie przypomniał mi znaczenie literatury: łączącej ludzi niezależnie od tego, gdzie i kiedy żyją, inspirującej, mobilizującej do przemiany i szukania właściwych ścieżek. Nie zawsze daje ona proste odpowiedzi, ale wskazuje, że droga do ich znalezienia potrafi być nie tylko fascynująca. Może też stanowić naukę samą w sobie. Po drugie, amerykański pisarz w przejmujący sposób udowadnia, że nawet w mieście marzeń gdzieś czai się zło; dzięki niemu jesteśmy w stanie docenić dobro. Ucieczka od doczesności ku marzeniom i utopii koniec końców prowadzi co najwyżej do wniosku, że powroty mogą być naprawdę piękne.
Za sprawą momentami baśniowej atmosfery Miasto w chmurach to propozycja również dla młodego czytelnika. Myślę, że prawdziwą radość znajdą w niej jednak przede wszystkim znawcy dawnej śródziemnomorskiej literatury. Zauważą oni zapożyczenia z wielu różnych starożytnych tekstów, w tym Iliady i Odysei, odniesienia do Metamorfoz Owidiusza czy Don Kichota Miguela de Cervantesa. Doerrowi zdarza się zarówno cytować klasyczne teksty wprost, jak i delikatnie puszczać oczko do bardziej wtajemniczonych. Szukanie nawiązań może stanowić doskonałą zabawę, zaś mniej oczytanych zmobilizować do sięgnięcia po oryginalne, często już zapomniane utwory. Czytania przecież nigdy za wiele!
Anthony Doerr, Miasto w chmurach, tłumaczył Jerzy Kozłowski, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 2022
Korzenie musaki nie są dokładnie znane: mogła narodzić się w Cesarstwie Bizantyjskim albo w starożytnej Persji. Tak naprawdę trudno nawet ustalić listę składników: najczęściej są to smażone plastry bakłażanów oraz mielone mięso, zwykle jagnięcina, duszone w sosie pomidorowym. Połączenie bakłażanów, mięsa i pomidorów rozpowszechniło się prawdopodobnie w czasach Imperium Osmańskiego i dzisiaj różne wersje tego dania można zjeść w Turcji, Grecji, na Bałkanach i w krajach Bliskiego Wschodu. Najbardziej znana wersja musaki — ta, która kojarzy nam się z wakacjami w Grecji — powstała w pierwszej połowie ubiegłego wieku. Jej autor, pochodzący z wyspy Sifnos Nikolaos Tselementes, to jedna z najsłynniejszych postaci greckiej gastronomii i twórca kultowej książki kucharskiej. Był biegły w kuchni francuskiej — jej tajniki poznał, gotując w ekskluzywnych restauracjach Nowego Jorku — i wpadł na pomysł, żeby tradycyjne danie przykryć smakowitą chmurką beszamelu. Wtedy niektórzy uznali to za barbarzyństwo; dzisiaj trudno wyobrazić sobie grecką zapiekankę bez francuskiego sosu.
W Albanii, Bułgarii i Rumunii zamiast bakłażanów do musaki trafiają smażone plastry ziemniaków, które przykrywa się gęstym jogurtem wymieszanym z surowymi jajkami. W Turcji musaka nie jest daniem warstwowym, tylko jednogarnkowym sosem z plastrami bakłażana, mięsem, papryką i pomidorami, zazwyczaj podawanym z ryżem i sosem tzatziki. W krajach Lewantu musaka przypomina sycylijską caponatę: pokrojony w kosteczkę bakłażan gotuje się w pomidorach, czasem z dodatkiem ciecierzycy i podaje na zimno jako element mezze. W Egipcie danie zapieka się bez beszamelu, przekładając plastry bakłażanów sosem pomidorowym i, w wersji mięsnej, smażoną wołowiną. W różnych częściach Grecji eksperymentuje się z różnymi warzywami: na Cykladach do musaki dodaje się karczochy, w innych przepisach można znaleźć cukinię, ziemniaki albo czerwoną paprykę. Grecką musakę zapieka się z dojrzewającym owczym serem kefalotiri.
Moja wersja dania powstała z aromatycznego sosu z soczewicy, przekładanego warstwami grillowanych bakłażanów. Dla ułatwienia przygotowałam go w naczyniu żaroodpornym w piekarniku. Zrezygnowałam też z beszamelu — wymieszanie jogurtu greckiego z jajkami i startym parmezanem (z braku kefalotiri) jest szybsze i co najmniej równie smaczne.
Javier Marías, pisarz hiszpański, zmarł 11 września 2022 roku, 9 dni przed 71. urodzinami. Był autorem 16 powieści, felietonistą „El País”. Nie dostał Nagrody Nobla.
Powyższe informacje przewijają się w większości artykułów o pisarzu, jakie opublikowano, podawszy wiadomość o jego śmierci. W telegraficznym skrócie opisują życie, w którym zawierusza się opowieść o człowieku. Ta o Maríasie wymaga przeczytania jego książek, poszukania relacji osób trzecich, spojrzenia nań jak na postać innego formatu niż jest to obecnie przyjęte wobec znanych postaci. Nie dowiemy się zapewne, jaki był w życiu codziennym, ponieważ w mediach społecznościowych nie istniał. Nie sprawdzimy w żadnej z aplikacji, jakie palił papierosy (a palił ich podobno bardzo, bardzo dużo), co jadał, gdzie jadał i z kim. Prywatność pozostała prywatnością, bo unikał epatowania sobą i nie prezentował ekshibicjonistycznej postawy człowieka pragnącego sławy. Zamiast tego – był pisarzem tworzącym piękne książki, intelektualistą kreślącym felietony dla opiniotwórczego czasopisma oraz… królem. Te trzy źródła – literatura, gazeta i królewskie edykty – opowiadają o nim więcej niż ewentualne kanały internetowe z dopiskiem „_official”.
Felietony Maríasa dostępne są powszechnie dla władających językiem hiszpańskim. Jego książek wydano w Polsce sporo – ponad 10 powieści, wszystkie w bardzo dobrych tłumaczeniach Tomasza Pindela, Ewy Zaleskiej, Carlosa Marrodana Casasa i Wojciecha Charchalisa. Doskonale przełożyli oni na polski język Mariasa, jego charakterystyczny styl: długie zdania wielokrotnie złożone, wypełnione szczegółami, dygresjami, a przy tym absorbujące, skupiające uwagę. Kilka minut rozmowy dwóch bohaterów to nierzadko setka stron; snucie i rozwijanie opowieści bogatej w drobiazgi, niemal jak filmowe kadry. Bohaterowie ci myślą i czują, nie przypominając przy tym postaci rodem z kina wewnętrznego niepokoju. Nie przeprowadzają na sobie wiwisekcji – zastępuje ją wnikliwa analiza dokonana przez innych. Marías do budowania fabuły i dekoracji wykorzystuje wątki ze swojej biografii, jednak nie jako proces autobiograficznego przeżywania. W swe opowieści wplatał więc historię ojca, Juliana Maríasa – filozofa, ucznia i współpracownika José Ortegi y Gasseta, pozbawionego przez reżim Franco prawa do wykładania na hiszpańskich uczelniach. Wykorzystywał też własne doświadczenia z pracy na Uniwersytecie Oksfordzkim oraz jako tłumacza nagradzanego za przekłady z klasyków języka angielskiego. W roku 1997, już po zdobyciu znacznego rozgłosu powieściami Serce tak białe i znakomitą Jutro, w czasie bitwy, o mnie myśl, Javier Marías został zaś uznany za króla.
Wybitni i niepokorni Maríasowi byli skłonni mówić: Wasza Wysokość
Swoimi rządami objąć miał Redondę, małą skalistą wysepkę na Morzu Karaibskim, odkrytą przez Krzysztofa Kolumba. Geneza powołania go do pełnienia owej funkcji jest zawiła; informacje o tym niezwykłym tworze geopolitycznym, który nierozerwalnie łączy się z literaturą, zainteresowani Czytelnicy znajdą jednak z łatwością. Zaszczytny tytuł przyjął Marías wraz z imieniem Xavier I. Władzę sprawował do śmierci.
Jako król zasłynął edyktami nadawania tytułów książęcych wraz z ziemiami ludziom, których cenił i szanował. Edykty te odsłaniają trzecie, być może najważniejsze, oblicze Maríasa. Obok komentatora codzienności i pisarza ukrytego za zasłoną własnych opowieści ukazuje się człowiek obdarzony poczuciem humoru i rzadko spotykanym dystansem do siebie. To właśnie z jego rąk tytuły otrzymali i przyjęli m.in. Pedro Almodóvar (Książę Tremuli), Winfried Georg Sebald (Książę Vertigo), Eduardo Mendoza (Książę Isla Larga), Francis Ford Coppola (Książę Magalopolis) czy António Lobo Antunes (Książę Cocodrilos). Wybitni, niepokorni. Jemu byli skłonni mówić: Wasza Wysokość.
Javier Marías ufundował także najcenniejszą nagrodę literacką na świecie. Kapituła, w której skład wchodził król wraz z książętami, poza gratyfikacją pieniężną obdarowywała zwycięzcę tytułem książęcym, ziemią oraz miejscem w swoim gronie. Z listy laureatów wymienić warto chociażby nazwisko Claudia Magrisa (Książę Segunda Mano). Niestety niemedialność Maríasa i odcięcie nagrody od wszelkich działań promocyjnych – w swym założeniu miała realizować czystą ideę nagradzania piękna literatury – przełożyło się na jej znikome docenienie przez opinię publiczną. Xavier I zniósł więc jej przyznawanie kolejnym edyktem. Korzystając ze swoich królewskich praw, w 2000 roku założył natomiast małe wydawnictwo o nazwie Reino de Redonda, publikujące książki autorów, których uznawał za istotnych.
Wraz z jego śmiercią Redonda utraciła władcę. W jedynym Królestwie Słowa na świecie zapanowało bezkrólewie.
Zapraszam Cię do mojego śródziemnomorskiego domu! Usiądź wygodnie na mojej kanapie, rozgość się, poczęstuj jednym z dań kuchni śródziemnomorskiej, które dla nas przygotowałam. Poszukaj inspiracji i czuj się jak u siebie. Wyrusz w wyjątkową podcastową podróż!
W pierwszym sezonie podcastu Lente, zgodnie z hasłem roku, rozprawiać będziemy śródziemnomorskim domu. Na naszej stronie internetowej przeczytać możecie różnorodne teksty poświęcone tej tematyce, a traktujące o literaturze, historii, społeczeństwie. Podcast Lente ma natomiast bardziej osobisty charakter – opowiadam w nim o mojej wielokulturowej rodzinie, naszych zwyczajach i codzienności. Będąc przekonaną, że trudno o formę bardziej śródziemnomorską niż dialog, nagrania przygotowałam wraz z przyjaciółką, dziennikarką radiową i podcasterką Magdą Miśką-Jackowską (Score&the City). Produkcją zajął się Michał Woźniak.
Kolejne odcinki pojawiać się będą co 2 tygodnie.
Miłego słuchania!
Strona korzysta z plików cookies w celach statystycznych, zgodnie z Polityką prywatności.