Posted on

Dionisios Sturis, Kalimera. Grecka kuchnia radości

Jest marzec 2020 roku. Zapada decyzja o lockdownie. Jak wszyscy, rzucam się więc do sklepów i zaopatruję w podstawowe artykuły żywnościowe, nie wiedząc, co przyniesie jutro.

„Jutro” okazuje się nieco dłuższe niż dwa tygodnie zamknięcia, a zapasowe kasze, ryże i makarony znikają. Powoli przejadają się  cenione wcześniej zestawy obiadowe, które sama szykuję. Lubię gotować, robię to od lat regularnie, ale niekoniecznie chcę, żeby  zajęcie to stanowiło główną atrakcję odrywającą mnie od codziennej zdalnej pracy. Niby wszystko jak dawniej, ale smakuje nie tak. Widzę, że znajomi coraz rzadziej przechwalają się w mediach społecznościowych samodzielnie wypiekanymi chlebami – chyba i oni, po pierwszej ekscytacji „powrotem do rodzinnego biesiadowania”, trochę się poddają. Wszyscy zaczynamy zdawać sobie sprawę, że wakacji w tym roku chyba nie będzie. Jedzenie na mieście też niekoniecznie powróci, a siedzenie w domu i samodzielne przygotowywanie posiłków potrwa dłużej.

I wtedy na fejsbukowym profilu znanego reportera Dionisiosa Sturisa pojawia się post  z przepisem na greckie danie; potem zaś następny i następny. Autor odsyła do strony internetowej, gdzie swoje kulinarne propozycje opisuje ze szczegółami i ilustruje zdjęciami oraz filmikami. Nie pamiętam już, które ze znanych greckich dań było pierwsze. Nieważne. Jednostajne pandemiczne dni nagle nabrały trochę więcej smaków i aromatów. Okazuje się, że polski autor o greckich korzeniach, piszący świetne książki o Grecji (Grecja. Gorzkie pomarańcze, Nowe życie oraz ostatnio – Zachód słońca na Santorini. Ciemniejsza strona Grecji), ma sporo do zaoferowania w kwestii kuchni.

Jego przepisy będą dla wielu bywalców greckich wakacji miłym zaskoczeniem. Przyzwyczajeni do fety i baklawy, czasem ewentualnie jakiegoś dania z baraniną czy jagnięciną, niekoniecznie spodziewamy się tego, co proponuje Sturis: przede wszystkim strączków. Serwuje ich dużo i smacznie: fasolkę szparagową, groszek, cieciorkę, soczewicę w wersji śródziemnomorskiej. Dla mnie najlepsze są strączki w sosie pomidorowym ze szczyptą cynamonu. Kapitalna kombinacja!

Ponadto ziemniaki. Rodacy, dla których ziemniaki to stały element codziennej rutyny, powinni spróbować ziemniaków z fetą, oregano, warzywami typu bakłażan, pomidor, papryka i tak dalej. I na pewno spróbować zrobić samodzielnie briam.

Ciasto filo: tutaj najbardziej oporni poddają się całkowicie. Na słodko, na słono, ze szpinakiem, z fetą z miodem, z orzechami, z kremem – wszystko to jest niewiarygodnie smakowite.

Receptury Dionisiosa Sturisa zachęcają do wspólnego biesiadowania. Dania mogą być podawane na ciepło lub zimno i – zgodnie z jedną z zasad autora podanych we wstępie – dowolnie dzielone, co sprzyja przesiadywaniu w większym gronie i rozkoszowaniu się dobrym jedzeniem oraz towarzystwem
Receptury Dionisiosa Sturisa zachęcają do wspólnego biesiadowania. Dania mogą być podawane na ciepło lub zimno i – zgodnie z jedną z zasad autora podanych we wstępie – dowolnie dzielone, co sprzyja przesiadywaniu w większym gronie i rozkoszowaniu się dobrym jedzeniem oraz towarzystwem

Kilka dni temu kulinarne propozycje Dionisiosa Sturisa ukazały się w formie książkowej. Kalimera. Grecka kuchnia radości to ponad 70 świetnych przepisów w jednym albumie. Autor poprzedza je pięknym wstępem, stanowiącym rodzaj hołdu dla Mamy, która miała ogromny wpływ na jego zainteresowanie kuchnią. Wspomina też swój pobyt na stypendium w greckiej Joaninie, gdzie miał okazję jadać w studenckiej stołówce. Miejsce to okazało się źródłem inspiracji i wiedzy na temat gotowania w regionie.

Wstęp zawiera też kilka kanonicznych zasad związanych z grecką kuchnią. Ma być dużo, smacznie, prosto; jedzeniem mamy się dzielić, a cały posiłek ma zawierać przynajmniej jeden ze składników takich jak: feta, oliwa, oregano, świeże warzywa, ciasto filo.

Książka podzielona jest na rozdziały poświęcone przystawkom, daniom głównym, pitom z ciasta filo, deserom i kawie. Przy każdym przepisie podana jest liczba porcji, czas potrzebny do przygotowania danej potrawy i informacja o tym, czy danie zawiera gluten. Fundamentalne znaczenie ma fakt, że autor jest wegetarianinem, wobec tego wszystkie przepisy są bezmięsne. Pomiędzy przepisami znajdziemy też osobiste wspomnienia autora i ciekawostki historyczne związane z kuchnią.

Lektura książki powoduje, że mamy ochotę natychmiast rzucić się do gotowania. Wiele przepisów ma nieskomplikowaną formułę, a nawet jeśli są trudniejsze, to autor rozgrzesza nas z wprowadzenia pewnych ułatwień: ciasto filo, któremu poświęca cały rozdział i opowieść rodzinną, nie musi być pracowicie wałkowane (albo jak mówią Grecy – otwierane). Można je po prostu kupić w sklepie i zająć się przygotowaniem dodatków. Nabiera się też ochoty na eksperymenty: ziemniaki można upiec i posypać oregano i kruszoną fetą, cukinię usmażyć i podać z sosem jogurtowym, groch ukręcić i podać w formie pasty fawa. Do tego samodzielnie upiec chlebki pita, dołożyć kilka oliwek, na deser świeżego arbuza i już. Albo – pójść o krok dalej i oddać się cukierniczemu szaleństwu: upiec rawani, czyli  kokosowo-cytrynowe ciasto, milopitakię, czyli grecki strudel, albo bugatsę – niewiarygodny przysmak z kremem. Wprawdzie autor zaznacza, że najpyszniejszą bugatsę można zjeść w wybranych miejscach w Grecji, ale próbować zawsze warto! Na koniec wypijmy kawę po grecku, czyli, w zasadzie, po… turecku. Odniesień do Turcji, Bliskiego Wschodu, Bizancjum, Bałkanów, tradycji macedońskich i wołoskich  znajdziemy tu zresztą sporo. Kuchnia grecka bowiem, jak wszystkie kuchnie świata, stanowi najlepszy dowód na to, że narody, kultury i smaki wspaniale się mieszają. I to właśnie te mieszanki są zwykle najbardziej wyborne.

Dionisios Sturis, Kalimera. Grecka kuchnia radości, Wielka Litera, Warszawa 2021
Posted on

Dionisios Sturis, Zachód słońca na Santorini. Ciemniejsza strona Grecji

Od dawna szukałam książki, która objaśni mi Grecję. Kraj ten fascynuje mnie i przyciąga; jednocześnie zmagam się jednak z kompleksem italianistki. Włochy poznałam dogłębnie i z książek, i z życia; na kolejne uniwersyteckie studia nie miałam już ani chęci, ani czasu, a samodzielne wyprawy do Aten czy na wyspy nie dawały wystarczających odpowiedzi. Brak znajomości języka uniemożliwiał zbudowanie obrazu, który dałby mi poczucie objęcia myślą jakiejś bliżej nieokreślonej greckiej całości. Czekałam więc na opowieść, która pozwoli mi zobaczyć więcej. Więcej niż pokazują foldery w biurach podróży, ale też więcej, niż widzą moje oczy podczas krótkiego pobytu. Dzięki Dionisiosowi Sturisowi wreszcie się doczekałam.

 

 

Zachód słońca na Santorini, książka wydana kilka tygodni temu przez Wydawnictwo Poznańskie, to poruszający reportaż, w którym ostrość zmienia się raz po raz; zachowuje on przy tym, jak najlepszy optyczny przyrząd, wyjątkową precyzję. Przeplata osobistą historię autora, poszukującego i mozolnie budującego własną tożsamość, oraz losy współczesnej Grecji, targanej szeregiem dramatycznych kryzysów: ekonomicznym, społecznym, migracyjnym, wreszcie, a może przede wszystkim, tożsamościowym właśnie. Pokazuje trudny fragment życia pisarza, badającego własne korzenie i próbującego określić własną kulturową przynależność, oraz bolesny i być może decydujący wycinek liczącej wiele wieków historii, upływający pod znakiem nacjonalizmu, faszyzmu i ksenofobii. Oburza, przeraża, złości i trwoży, ale także daje nadzieję i uczy odwagi. Obie przydadzą się czytelnikowi i we własnych życiowych zmaganiach, i w świadomym przeżywaniu najnowszej historii – tak greckiej, jak i tej najbliższej, polskiej. Paralelizmów znajdziemy wszak wiele.

Sturis napisał książkę ważną i mądrą. Pokazał Grecję, która równo dwieście lat temu rodziła się w bólu, a dziś w bólu kona – lub rodzi się ponownie. Chcę myśleć, że jesteśmy świadkami tego drugiego. W międzyczasie zaś zapisuję ważne zdanie zamieszczone w ostatnim rozdziale: Skąd jesteś a kim jesteś – to nie to samo. Stanowi najtrudniejszą, ale i najjaśniejszą stronę Dionisiosowej opowieści.

 

Dionisios Sturis, Zachód słońca na Santorini. Ciemniejsza strona Grecji, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 2021

 

Zdjęcia książki zrobiłam w greckich delikatesach Spitiko w Warszawie przy ulicy Kniaźnina 8.

Posted on

Spaghetti z bobem i serem pecorino

U nas bób to zdecydowanie smak lata, ale we Włoszech kojarzy się z wiosną. Pierwsze zbiory zielonych strąków na Półwyspie Apenińskim przypadają na początek piątego miesiąca. Mieszkańcy Rzymu celebrują święto Pierwszego Maja wycieczkami na wieś i piknikami, na których podają świeży bób, dojrzały ser pecorino romano i schłodzone białe wino. Fave e pecorino to ulubione połączenie smakoszy: słodycz bobu i ostry smak owczego sera to wszak naprawdę udana kombinacja.

Bób jest jedną z najstarszych roślin uprawnych na świecie. Prawdopodobnie wywodzi się z Bliskiego Wschodu. Gęsto porastał dolinę Nilu, a jego zielone nasiona stanowiły podstawowy pokarm wielu Egipcjan. Podobno kapłani nie mogli go jednak spożywać: był wykorzystywany w religijnych ceremoniach jako ofiara dla zmarłych. Na szczęście dzisiaj nikt nie ma podobnych wątpliwości: z bobu robi się egipskie falafele, a narodowe danie Egiptu, ful medames, to suszony bób gotowany z kuminem na kremową pastę, podawany z chlustem oliwy, siekanymi pomidorami i świeżymi ziołami. Starożytni Grecy wierzyli, że w strąkach bobu chowają się dusze zmarłych. Być może dlatego Pitagoras zalecał swoim uczniom, żeby bobu unikali. Podobno matematyk był jednym z największych przeciwników bobu w starożytności.

Owczy ser pecorino również może pochwalić się antycznymi korzeniami. Pochodzi z Lacjum i jest jednym z najstarszych włoskich serów. Z uwagi na możliwość długiego przechowywania, stanowił jedną z podstaw diety rzymskich legionistów. Dzisiaj produkuje się go przede wszystkim z mleka owiec pasących się na równinach Lacjum i wzgórzach Sardynii. Ten, który wykorzystujemy do tarcia i doprawiania potraw, musi dojrzewać przez co najmniej 8 miesięcy.

Świeży bób w strąkach, kawałek owczego sera, ewentualnie cieniutkie plasterki guanciale wystarczą, żeby stworzyć włoski piknik. Połączenie fave e pecorino stwarza jednak więcej kulinarnych możliwości: na przystawkę można podać crostini z bobem, pecorino i podsmażonym na chrupiąco guanciale albo wytrawną tartę z farszem z pecorino i bobu.

Z bobem i owczym serem można zrobić makaron, risotto albo sałatkę: z oliwą i dodatkiem świeżych ziół; najlepiej pasuje mięta, koper włoski lub pietruszka.

Poniżej prosty i szybki przepis na spaghetti z bobem i pecorino, inspirowany włoską kuchnią.

Przepis: Spaghetti z bobem i pecorino czyli spaghetti con fave e pecorino

porcja dla 2 osób

200 g spaghetti
200 g bobu, ugotowanego i obranego*
100 g pecorino, startego tarką o drobnych oczkach
1 łyżka oliwy
1/2 łyżeczki świeżo startego czarnego pieprzu
kilka listków mięty

*Bób dokładnie płuczemy i gotujemy w osolonym wrzątku przez 5 minut.

Odcedzamy, chłodzimy w zimnej wodzie i obieramy ze skórek.

Spaghetti gotujemy w osolonym wrzątku zgodnie z przepisem na opakowaniu.

Zachowujemy 1/4 szklanki wody z gotującego się makaronu.

W dużym garnku z grubym dnem rozgrzewamy oliwę, dodajemy bób i smażymy przez 3-4 minuty. Dolewamy wodę z gotowania makaronu, zagotowujemy.

Dodajemy ugotowany makaron, mieszamy i zdejmujemy z ognia.

Dodajemy pieprz i pecorino, mieszamy do uzyskania gładkiego sosu.

Dzielimy na porcje i podajemy od razu.

Posypujemy dodatkowym pecorino, pieprzem i listkami mięty.

Posted on

Sycylia zachęca, by myśleć. Rozmowa z Jarosławem Mikołajewskim i Pawłem Smoleńskim

Pawle, większość czytelników kojarzy Cię z Izraelem, bo to chyba właśnie o nim pisałeś i piszesz najwięcej. Ciekawa jestem, czy widzisz jakieś podobieństwa między Bliskim Wschodem a Sycylią, o której, wraz z Jarkiem, opowiadasz teraz w książce Czerwony śnieg na Etnie?

Paweł Smoleński: Przyznam, że nie; nie widzę podobieństw między Izraelem a Sycylią, zupełnie. Bez względu na to, co chcieliby widzieć i co mówią Izraelczycy, ich krajowi, moim zdaniem, zdecydowanie bliżej jest do Ammanu, do Damaszku, do Kairu, niż do Europy. Wielu widzi w Izraelu mieszankę sztetla i Opery Wiedeńskiej; ja uważam, że w rzeczywistości Erec jest państwem czysto bliskowschodnim. Sycylia w porównaniu z nim jest bardzo europejska, choć, nie da się ukryć, w sposób specyficzny – także dlatego, że jest wyspą, a na wyspach naprawdę wszystko się dzieje inaczej. Wyspy są inne z natury rzeczy, to zupełnie osobne mikrokosmosy.

Czy Jarek wczuwał się w rolę przewodnika po tym mikrokosmosie? Odkąd się znamy, zawsze bardzo chciałam gdzieś z nim pojechać – tylko po to, by słuchać, jak czule opowiada o wybranym kawałku świata.

PS: Oczywiście, że tak. Ja nie mówię po włosku, co więcej – nawet nie zamierzam się go uczyć. Na Sycylii byłem po raz pierwszy i po raz drugi, więc nie było mowy o żadnej samodzielności. Uważam, że przy nieznajomości miejsca nie wolno brać się za żadne pisanie, bo wychodzi z tego bełkot. Nie cierpię besserwisserstwa. Wielu dzisiejszych reporterów jedzie gdzieś, pobędzie w danym miejscu miesiąc i od razu, tonem specjalisty, zaczyna pisać książkę. Uważam to za oszustwo. Żeby coś opisać, trzeba to najpierw dogłębnie poznać. Ja miałem możliwość poznać dogłębnie jakiś wycinek sycylijskiej rzeczywistości właśnie dzięki Mikołajewskiemu. To większy Sycylijczyk niż sam Don Corleone!  Jego przewodnictwu poddałem się i oddałem. I to dzięki niemu mogłem też coś, z czystym sumieniem, napisać.

Jarku, lubisz być przewodnikiem? Objaśniałeś Sycylię Pawłowi?

Jarosław Mikołajewski: Nie, nie objaśniałem, raczej byłem obok. Byliśmy razem, obok siebie. W Katanii na przykład – szliśmy rano na śniadanie na placu, on, jak na Polaka przystało, jadł kanapki, ja, italianista, wybierałem cornetto. A potem wskazywałem mu targ rybny. Szedł tam sam – to w końcu dorosły, samodzielny chłopak! (śmiech) Wracał ze swoją garścią nieopowiedzianych mi na szczęście wrażeń…

Dlaczego na szczęście? W wywiadzie dla “Sensu”, kiedy obwieściłam Wam, że najbardziej lubię podróżować sama, Paweł podkreślał znaczenie wymiany wrażeń w podróży.

JM: Cóż, w tym wypadku, gdyby mi je opowiedział, to z pewnością bym go zamordował! One MIAŁY czekać na książkę. Ja w międzyczasie stałem i, jak może pamiętają czytelnicy, obserwowałem w tłumie swojego nieżyjącego, kulejącego ojca. Tak chyba wygląda wspólne podróżowanie dwóch facetów, którzy mają własne światy. Każdy z nas odnajdywał na wyspie coś swojego, bo Sycylia jest szalenie uniwersalna i wielowymiarowa. Weźmy na przykład taką Ortigię, należącą do Syrakuz wysepkę na wyspie. Przejście od brzegu do brzegu, i to wolnym krokiem, zajmuje tam 7 minut, a po drodze spotkamy ślady wszystkich kultur świata.

PS: Wiesz, Jarek jest towarzyszem doskonałym, bo pięknie pokazuje, ale pozwala w tym wszystkim na wolność opinii, nie narzuca swojego zdania. Po prostu wskazuje, naprowadza. W ten właśnie sposób pokazał mi na przykład śliczną Najwiętszą Panienkę w kościółku w Taorminie. Sam bym tam nie wszedł, bo kościółek niczym się nie wyróżniał – były ładniejsze. Pokazał mi też paskudnego słonia w Katanii. Boże, jaki on brzydki! W obu wypadkach – i w wielu innych – zostawił mnie samego z moimi wrażeniami, ale nie w sensie zaniedbania, tylko pozwolenia na ich przeżycie.

Rozdziały Czerwonego śniegu na Etnie podpisane są rozmaicie: Paweł, Jarosław, Paweł i Jarosław albo Jarosław i Paweł. W wypadku tych sygnowanych jednym imieniem zwykle nie trzeba sięgać do końca, aby zobaczyć, kto jest autorem – Wasz styl jest od razu rozpoznawalny. Oto, jak Ty, Pawle, piszesz o rzeczonym słoniu z Katanii: Jedno z podań głosi, iż słonia wykuł gość, który miał apetyt na fotel biskupa Katanii, a kiedy mu nie wyszło, poświęcił się czarnej magii – musiał być bardzo złym czarownikiem, a z pewnością marnym artystą, nie ma co. Zwierzę ma doskonale debilny wyraz pyska i białe gałki oczne, co sugeruje, że cierpi na genetyczną ślepotę. (…) Uchodzi za symbol miasta i w odgrywaniu tej roli jest znakomity, bo kapitalnie sekunduje depresji i myślom samobójczym, a te bezsprzecznie są objawem bajzlu w sercu i we łbie.

PS: Mikołajewski na pewno napisałby to zupełnie inaczej i bardziej poetycko. Żeby pokazać te różnorodne spojrzenia, są właśnie te rozdziały podwójne, które ktoś zaczynał, a ktoś kończył. Oczywistym jest, że ja nie będę wtrącać się w wywiady po włosku ani pisać o sycylijskich modraszkach – to zadanie dla poety, którym jest Jarek. To, co oglądaliśmy razem, mogliśmy jednak pokazać czytelnikowi z dwóch stron, z dwóch perspektyw. Czasem było tak, że ja coś pisałem, a Jarek coś mieszał i doprawiał, a czasem odwrotnie. Nie pamiętam przy tym, żeby Jarek ingerował w cokolwiek, co ja napisałem; ja również starałem się tego nie robić.

Nie narzuca zdania o tym, co pokazuje, nie ingeruje w tekst… Coś za słodko mi to wygląda!

PS: Nie, dlaczego? Ja zresztą też przy niczym się nie upierałem, korzystałem z jego wiedzy i doświadczenia. Co ja będę Mikołajewskiego poprawiał?!

JM: Wiesz, Julko, napisałem niedawno dramat Sztuka wywiadu, próbując zrozumieć, ile w wywiadach jest prawdy. A jest chyba tak: słuchasz, potem zaś dokonujesz pewnej syntezy, starając się pozostać lojalnym wobec rozmówcy. Innymi słowy: w duchu największej lojalności streszczasz jego opowieść. Z reportażem jest podobnie. To nie jest wyrwany, idealnie odtworzony kawałek rzeczywistości. Każdy z nas coś widział i coś streszczał, z najlepszymi intencjami. Byliśmy tego świadomi i z tym pogodzeni. I rzeczywiście nic sobie nie poprawialiśmy. Raz za to wdaliśmy się w polemikę, à propos chłopaków w Taorminie. W XIX wieku niemiecki fotograf, baron Wilhelm von Gloeden wykonał około 3.000 erotycznych zdjęć miejscowych młodzieńców, stylizowanych na antyczną modłę. Dziś patrzą oni na nas z co drugiego sklepu z pamiątkami. Nasze starcie na ten temat było jednak odkrytą, autentyczną dyskusją, nie czymś udawanym. Tutaj doszliśmy po prostu do pewnego “non possum” i tyle.


Czego nauczyła Cię ta pokazana przez Jarka Sycylia, Pawle?

PS: Uświadomiła mi swoją ważną cechę: jest prowincją, a zarazem centrum wszechświata. Leży na uboczu, a z drugiej strony jest tak otwarta, tak mądra, że może rywalizować z Nowym Jorkiem. Tak bardzo zachęca do tego, by myśleć! Jest w niej też dużo podobieństwa do Polski – takiej Polski mojego dzieciństwa, trochę zahukanej, ale pełnej jakiejś takiej wrodzonej mądrości właśnie.

Jarku, a czego Paweł nauczył o Sycylii Ciebie, starego wyjadacza?

JM: Na pewno świeżości spojrzenia, której  zresztą uczy mnie w każdej sytuacji. Paweł jest po prostu anty-oczywisty; on na oczywistości i na banały nie pozwala. Bardzo to cenię. Nieustająco uczy mnie nonszalancji wobec wszelkich świętości (śmiech).

Kurczę, a ja tu właśnie o świętościach chciałam, odnosząc się zresztą do pewnej oczywistości – że Sycylia to miejsce spotkań. Europejczyków z przybyszami chociażby. Sam, Jarku, napisałeś, odnosząc się do słów Kapuścińskiego, że nie zatrzyma się kogoś, kto ucieka od wojny i głodu, a jedyną rzeczą, jaką można zrobić, jest przygotowanie siebie na przyjazd gości i metamorfoza własnej kultury. Klepsydra została odwrócona. Piasek przesypuje się z dołu do góry. Wędrówka tra. I nigdy już się nie zatrzyma – czytamy w jednym z rozdziałów. Dla mnie spotkania z Innym stanowią właśnie jakiś rodzaj świętości. Wiesz doskonale, że uwielbiam cytat z M. Bubera: Całe prawdziwe życie jest spotkaniem. Powołuję się na niego nieustannie.

JM: Herbert napisał kiedyś: Jeśli podróżować, to tak, żeby ta podróż była na zawsze. U Herberta, jak wiemy, metafora przeważała nad realizmem, możemy się więc domyślać, że chodziło mu nie tyle o czas jej trwania, ale o to, że każda podróż musi być ważna, angażująca. Takie były nasze dwa wspólne wyjazdy na Sycylię i takie właśnie były nasze, tam odbyte, podróżne spotkania. Jedne mniej, inne bardziej, niektóre – bardzo. W rozmowach najczęściej wracamy do spotkania z Don Pippo.

PS: Tak, myślę, że nawet w tamtych warunkach jest to człowiek wyjątkowy. Poświęciliśmy mu rozdział Chrystus z San Berillo, o której napisałem, że to poharatane serce Katanii, bez paciorków z lawy, bez bransoletek i naszyjników, bez malowanych wózeczków, bez marionetek, tamburynów i porcelanowych wazonów w kształcie tandetnie dumnych wąsaczy. Do San Berillo, w którym nie wyszła nowoczesność, tracąca dziewictwo z wiarołomnym kochankiem wszechwładnej korupcji, przyszły doły. Emigranci, prostytutki wszystkich możliwych płci, wszelkiej maści odmieńcy. A potem przyjechał ksiądz Pippo…

San Berillo w Katanii, fot. currystrumpet / Flickr, CC BY-SA 2.0
San Berillo w Katanii, fot. currystrumpet / Flickr, CC BY-SA 2.0


To jeden z najpiękniejszych rozdziałów książki – cieszę się, że do niego wróciliśmy. Sycylia jest jednak nie tylko miejscem spotkań; Jarek powiedział o niej też, że jest metaforą – bo jest esencją, samym zagęszczonym sensem
. I nie wyczerpuje się w swoim byciu. Jak rasowy kujon od razu podchwyciłam to w mojej recenzji: “zupełnie jak literatura”! Czy moglibyście, chcielibyście napisać wspólnie jeszcze jakąś inną książkę, o innym miejscu?

PS: Zacznijmy od Sycylii. Jedna nasza podróż miała miejsce wiosną, druga jesienią. Pomiędzy nimi minęło półtora roku. Działy się w innej porze, więc nawet wizualnie się od siebie różniły: podczas drugiego pobytu było mniej światła, a w niektóre dni paskudnie lało. I zawsze zaczynało lać, kiedy bary były jeszcze zamknięte! To jest w takim miejscu  prawdziwy dramat. A mówiąc poważnie – to były krótkie podróże, w czasie których nie sposób wyczerpać zainteresowania jakimś miejscem. Także dlatego Sycylia pozostaje dla mnie niewyczerpana w sposób zupełnie przyziemny i dosłowny. A Jarka chętnie wziąłbym do Izraela.

O, Jarku, to najpierw pojedziesz z Pawłem, a potem ze mną.

PS: Może potem coś o tym napiszemy? Nie mam cienia wątpliwości, że Mikołajewski czułby się w Erec znakomicie. Już w Tel Awiwie miałby te swoje ukochane mistyczne przeżycia, ale potem, gdy wsadziłbym go do pociągu do Jerozolimy, dopiero by się działo…

Książka "Czerwony śnieg na Etnie" dostępna jest w naszym sklepie pod tym linkiem
Książka “Czerwony śnieg na Etnie” dostępna jest w naszym sklepie pod tym linkiem


Ja zawsze zastanawiam się, co Jarek powiedziałby w Bazylice Grobu, gdzie kobiety płaczą i drą szaty, a stara drabina opowiada smutną historię rodzaju ludzkiego.

PS: Nie lubię tego miesca, więc dokonałbym innego wyboru. Otóż posadziłbym Jarka na Wzgórzu Świątynnym. Jest tam kilka takich punktów, w których, jeśli człowiekowi dopisze szczęście, można sobie posiedzieć w cieniu nawet w bardzo słoneczny i gorący dzień. Posiedzieć i popatrzeć na to bardzo, ale to bardzo interesujące społeczeństwo.

Jarku, a Ty gdzie byś zabrał Pawła?

JM: Do Brery w Mediolanie, oglądać święte obrazki. Do Udine, żeby zobaczył prawdziwe alpejskie klimaty i przekonał się, czym jest szczęśliwa, idylliczna starość –  seniorzy  piją tam od rana grappę i grają w bocce. A potem do Sieny albo pod Sienę. Tak, zdecydowałbym się chyba na taką prostą, chłopską Toskanię. Pilibyśmy wino, oglądali złocenia na aureolach, a potem znowu coś napisali. ©

 

Posted on

Nie tylko pięta. Ciekawostki o Achillesie

Książka Pieśń o Achillesie Amerykanki Madeline Miller, znanej już w Polsce z wydanej kilka lat temu doskonałej Kirke, to niezwykle udane połączenie mitologicznego fantasy, powieści historycznej i psychologicznej. Nic dziwnego, że przez długie tygodnie nie schodziła ze szczytu listy bestsellerów “New York Timesa”; została także nagrodzona Orange Prize for Fiction. Dzięki inicjatywie wydawnictwa Albatros błyskotliwy debiut Miller możemy dziś czytać w polskim przekładzie. Przy okazji warto poznać garść ciekawych faktów dotyczących bohatera powieści. Może jeszcze bardziej zachęcą Was do lektury tej wspaniałej książki?

 

To co z tą piętą?

Wszyscy znamy mit o Achillesowej pięcie – jedynej części ciała herosa, która była podatna na zranienie. Co ciekawe jednak, Homer wcale nie wspomina o tym w Iliadzie. Antyczne greckie wazy pokazują często Achillesa jako wojownika o przebitym strzałą torsie. Thomas Bulfinch, XIX-wieczny amerykański popularyzator mitów, zastanawiał się zaś, po co Achillesowi zbroja i tarcza, skoro jego ciało było odporne na wszelkie rany. Wnikliwi badacze twierdzą, że o Achillesowej niezniszczalności, od której wyjątek stanowiła pięta, jako pierwszy wspomniał dopiero rzymski poeta Stacjusz w I w. n.e. Wątek ten został ciekawie – i realistycznie – ujęty przez Wolfganga Petersena, reżysera filmu Troja (2004). Pokazał on Achillesa przeszytego przez Parysa dziesiątkiami strzał, które stopniowo osłabiają jego ciało. Udaje mu się wyciągnąć każdą z nich – poza tą, która zraniła jego stopę (scenę można obejrzeć tutaj).

Giovanni Battista Tiepolo, Tetyda pocieszająca Achillesa (1757)
Giovanni Battista Tiepolo, Tetyda pocieszająca Achillesa (1757)

Achilles w Wietnamie

Postać Achillesa fascynowała nie tylko wielkich poetów (w tym np. Dantego, Goethego, Leopardiego i Wyspiańskiego) czy malarzy (od Rubensa po Tiepola czy Delacroix). Jego historia dała także początek wielu pracom zupełnie nietypowym. Amerykańskiego psychiatrę Jonathana Shaya biografia Achillesa zainspirowała do stworzenia publikacji, w których porównuje on doświadczenia weteranów z Wietnamu z przeżyciami bohaterów Iliady i Odysei (Achilles in Vietnam: Combat Trauma and the Undoing of Character oraz Odysseus in America: Combat Trauma and the Trials of Homecoming). Książki poświęcone są PTSD, czyli zespołowi stresu pourazowego. Jak przekonuje Shay, cierpiał na niego już syn Tetydy i Peleusa. Do objawów PTS należą: nadmierna aktywność, unikanie myśli i osób związanych z wydarzeniem trudnym dla cierpiącego w obawie przed utratą równowagi, ciągłe „trzymanie się na baczności”, nieustanne napięcie i podenerwowanie, kłopoty ze snem.

Achilles pojawia się też w piosence kultowego rockowego zespołu Led Zeppelin. Chodzi o przeszło 10-minutowy utwór Achilles’ Last Stand (“Ostatnia walka Achillesa”), napisany w 1975 roku przez Jimmy’ego Page’a i Roberta Planta zaraz po jego wypadku samochodowym w Grecji. Niektórzy sugerowali, że tytuł piosenki odnosi się do złamanej kostki Planta. Jimmy Page przyznał kiedyś, że Achilles’ Last Stand jest jego ulubionym utworem z repertuaru Led Zeppelin. Grupa grała go rzeczywiście na prawie każdym koncercie (np. tutaj).

Kot, żółw czy jaszczurka?

Zaskakiwać może również Achilles jako… kot, sportretowany tak przez brytyjską artystkę Susan Herbert, autorkę Historii sztuki z pazurem. Herbert nawiązała do neoklasycystycznego obrazu Gavina Hamiltona Achilles opłakujący śmierć Patroklosa; w jej wizji kochankowie mają jednak ogony i kocie wąsy. Pracę zobaczyć można tutaj. Swoją drogą, imieniem Achillesa nazwano także inne zwierzę, a mianowicie gatunek pewnej jaszczurki, Anolis achilles, której łapy charakteryzują się nietypowym kształtem.

A skoro jaszczurka, to może i… żółw? Zenon z Elei, posługując się postacią Achillesa, stworzył jeden ze swoich słynnych paradoksów, mających ukazać trudności w rozumieniu czasu i przestrzeni jako wielkości ciągłych, które, w związku z tym, można dzielić w nieskończoność. Żyjący w V w. p.n.e. grecki filozof przekonywał, że jeśli Achilles, zwany przecież szybkonogim, i żółw, stanowiący symbol powolności, staną do wyścigu na dowolny skończony dystans, to Achilles nigdy nie dogoni żółwia.

Liczące sobie ponad 3.000 lat greckie drzewo oliwne w Vouves, być może najstarsze na świecie. Drzewa oliwne były w starożytności symbolem długowieczności, której nie udało się osiągnąć Achillesowi, ale także pokoju, który również nie stanowił części jego doświadczenia
Liczące sobie ponad 3.000 lat greckie drzewo oliwne w Vouves, być może najstarsze na świecie. Drzewa oliwne były w starożytności symbolem długowieczności, której nie udało się osiągnąć Achillesowi, ale także pokoju, który również nie stanowił części jego doświadczenia

Złowroga rzeka

Peleus i Tetyda, rodzice Achillesa, mieli w sumie aż siedmioro dzieci. Wszystkie poza naszym bohaterem zmarły we wczesnym dzieciństwie. Niektóre źródła sugerują, że “dopomogła” im w tym własna matka, choć nie celowo – robiła po prostu wszystko, by zapewnić im… nieśmiertelność. Jedną z takich praktyk było hartowanie malutkich ciałek poprzez wkładanie ich do ognia. Kiedy urodził się Achilles, Tetyda smarowała też jego skórę ambrozją, czyli pokarmem bogów, oraz – co wiadomo powszechnie – zanurzała w rzece Styks, która płynie przez Krainę Umarłych. Kiedy ojciec chłopca dowiedział się o jej poczynaniach, porzucił Tetydę i postanowił, że syn będzie znajdował się pod jego wyłączną opieką.

Co ciekawe, rzeka Styks naprawdę istnieje – jest strumieniem w greckim regionie Arkadia. Choć zanurzenie w wodach Styksu miało zapewniać nieśmiertelność, to wypicie ich powodować mogło poważną chorobę i śmierć. Według niektórych przekazów to właśnie w ten sposób umarł sam Aleksander Wielki. Amerykańscy naukowcy, zbadawszy wodę pobraną z rzeki, orzekli niedawno, że nie jest to niemożliwe – skały Styksu wytwarzają silnie toksyczną substancję zwaną kalicheamycyną, która powoduje uszkodzenia DNA, z początkowymi objawami osłabienia, zmęczenia i bólu, a następnie zapaścią narządów wewnętrznych i układu nerwowego i, ostatecznie, śmierci.

Pieśń o Achillesie wśród liści długowiecznego drzewa oliwnego w Vouves. Książka dostępna jest w naszym sklepie pod tym linkiem
Pieśń o Achillesie wśród liści długowiecznego drzewa oliwnego w Vouves. Książka dostępna jest w naszym sklepie pod tym linkiem

Walka i rozpacz

Achilles stał się na przestrzeni dziejów jedną z ulubionych postaci rodziców, którzy stracili dziecko – jego matka robiła wszak co mogła, by zapewnić mu nieśmiertelność. I choć nie dopięła swego, to chwała, która okryła jej ukochanego syna, trwa do dziś. Neoklasycystyczny angielski rzeźbiarz Thomas Banks przedstawił Achillesa jako bezbronne niemowlę trzymane przez matkę za stopę podczas zanurzania w wodach Styksu. Pierwotni właściciele dzieła, Thomas i Jane Johnes, najprawdopodobniej życzyli sobie, by pokazywało ono ich osobistą walkę o ochronę zdrowia i życia dzieci: Tetyda ma rysy Jane, a Achilles – córki pary, małej Mariamne. Trzy lata przed powstaniem rzeźby małżeństwo straciło synka. Rzeźbę Banksa oglądać można w Victoria and Albert Museum w Londynie.

Słynna rzeźba Thomasa Banksa (1789), fot. Sebastià Giralt / Flickr, CC BY-NC-SA 2.0
Słynna rzeźba Thomasa Banksa (1789), fot. Sebastià Giralt / Flickr, CC BY-NC-SA 2.0

Między Korfu a Elblągiem

Prawdziwym hołdem złożonym Achillesowi jest Achilleion – pałac cesarzowej Elżbiety Bawarskiej na Korfu, uwielbiany przez turystów i znany z filmu o przygodach Jamesa Bonda Tylko dla twoich oczu (1981). Rezydencję wzniesiono w końcu XIX wieku według projektu neapolitańskiego architekta Raffaela Caritto. Sissi uwielbiała Grecję, najchętniej zaś odpoczywała właśnie na Korfu. Jednak piękny architektoniczny kompleks, stworzony wokół postaci herosa, miał tragiczny rodowód. Cesarzowa utożsamiała z Achillesem swojego syna Rudolfa, który przedwcześnie zmarł w niewyjaśnionych okolicznościach – z ręki własnej lub mordercy. Zrozpaczona matka nakazała, by posąg umierającego Achillesa dłuta Ernsta Hertera, umieszczony w posiadłości, miał twarz arcyksięcia. Podobieństwi było ponoć tak uderzające, że Sissi kazała odwrócić rzeźbę tyłem do pałacu, bo jej widok rozrywał jej serce.

Umierający Achilles z Korfu, fot. Jean-Pierre Dalbéra / Flickr, CC BY 2.0
Umierający Achilles z Korfu, fot. Jean-Pierre Dalbéra / Flickr, CC BY 2.0

Bliźniacza rzeźba, także dłuta Ernsta Hertera, znajduje się w rodzimym Elblągu. Jak czytamy w elbląskiej gaziecie internetowej portel.pl, Achilles z wyspy Korfu nosi sygnaturę z datą 1884, elbląski zaś datowany jest na rok 1886. Oba posągi należały do cesarzowej Sisi; ten elbląski trafił do Polski jako dar niemieckiego ministerstwa kultury i sztuki.

Zdjęcie główne: ja z książką Pieśń o Achillesie na greckiej plaży. W podobnym miejscu spotykali się Tetyda i Achilles, o czym przeczytać możecie na kartach powieści Madeline Miller.
Posted on

Sofonisba i Artemisia

O malarstwie kobiet wiadomo niewiele; na kartach historii zapisały się tylko nieliczne nazwiska. Przez całe stulecia panowało przekonanie, że kobiety nie potrafią uprawiać sztuki. Nie były dopuszczane do cechów malarskich, rzemiosła uczyły się najczęściej w ukryciu: w pracowniach swoich ojców, braci, mężów lub innych krewnych. Mało wiadomo o malarkach starożytnych i średniowiecznych, choć do naszych czasów przetrwały przecież wzmianki o malarzach. Nawet renesans dość nieprzychylnym okiem spoglądał na kobiecą kreatywność, jakkolwiek to właśnie wtedy sięgnęły po pędzle pierwsze zawodowe artystki.

Przyjrzyjmy się postaciom wybitnym: dwóm włoskim mistrzyniom, których prace do dziś wywierają ogromne wrażenie na widzach podziwiających je w muzeum. Wielu z nich, patrząc na płótno, nadal zadaje sobie pytanie: czy to możliwe, że ten obraz namalowała kobieta?

Autoportret Sofonisby Anguissoli (1554)
Autoportret Sofonisby Anguissoli (1554)


Sofonisba. Renesansowa mistrzyni pędzla

Malarka przyszła na świat w rodzinie, która pozwoliła jej dobrze zacząć karierę: ojciec, uczony o wysokich ambicjach, chciał wyedukować swoje dzieci zgodnie z renesansowym modelem humanistycznym. Nie bez powodu swoje młodsze córki nazwał Minervą i Europą. Jednak rodzice Sofonisby pokładali największe nadzieje właśnie w niej. W 1546 r. wysłali ją wraz z siostrą Heleną na studia w pracowni Bernardina Campiego, drugiego najmodniejszego kremońskiego artysty. Kiedy po trzech latach udzielania nauki Campi wyjechał do Mediolanu, Sofonisba przez kolejnych kilka lat studiowała malarstwo u Bernardina Gattiego, nauczyciela o pseudonimie Il Sojaro. Warto w tym miejscu zaznaczyć, że studia malarskie Sofonisby trwały łącznie tylko 6 lat, podczas gdy studia mężczyzn trwały kilkanaście – poczynając od wczesnego dzieciństwa spędzonego w pracowni mistrza. W tym czasie namalowany został podwójny portret, na którym Sofonisba uwieczniła siebie i swojego pierwszego nauczyciela. Obraz zasłynął z realizmu przedstawionych na nim postaci.

Decyzja rodziców w sprawie edukacji artystycznej córki wyróżniała się na tle epoki. W owym czasie kształcenie kobiety w malarstwie było po prostu niemożliwe; świat artystyczny pozostawał zamknięty dla płci pięknej i tylko córki malarzy mogły się czegoś nauczyć, studiując we własnym domu. W 1554 roku Sofonisba przybyła do Rzymu, gdzie poznała twórczość słynnych mistrzów. We wszystkich działaniach była wspierana przez ojca, który stał się najlepszym promotorem swojej córki. Amilcare przedstawił ją dworom Mantui i Ferrary, gdzie malowała znane i wpływowe postacie, a jej obrazy trafiły do kolekcji papieskiej. Wysłał dzieła Sofonisby swoim wpływowym przyjaciołom w zamian za względy i ochronę. Szukał wsparcia u samego Michała Anioła, który był znany z udzielania pomocy młodym artystom. Na jego polecenie dziewczyna stworzyła rysunek z przedstawieniem niezwykle trudnego tematu: płaczącego chłopca. Praca ta, zatytułowana Chłopiec uszczypnięty przez raka, w 1554 roku wraz z rysunkiem Michała Anioła została wysłana do Kosmy Medyceusza, mecenasa wielu wybitnych artystów.

Rodzina malarki – Minerva, Amilcare i Asdrubale Anguissola (1557)
Rodzina malarki – Minerva, Amilcare i Asdrubale Anguissola (1557)

Amilcare dążył do tego, by Sofonisba malowała bogatych arystokratów. Wierzył, że ich uznanie zapewni jej rozpoznawalność i odpowiednią pozycję. Wysiłki Anguissoli opłaciły się – niebawem Sofonisba zyskała sławę tak wielką, że w 1559 roku wyjechała do Madrytu na dwór Filipa II, gdzie została nauczycielką i damą dworu królowej Elżbiety de Valois. Przebywała tam przez 15 lat, najpierw jako nadworna dama i nauczycielka malarstwa królowej Elżbiety, a po jej śmierci – królowej Anny, późniejszej żony króla. W tym okresie powstało wiele portretów oraz scen z życia rodziny królewskiej, które można dziś oglądać w Muzeum Prado. Artystka korespondowała także z papieżem Piusem IV, dla którego namalowała portret królowej.

Filip II, podobnie jak jego żona, miał wielki szacunek dla nadwornej malarki. Nie tylko otrzymała ona znaczną pensję; król zadbał także o jej przyszłość. Ponieważ Sofonisba w wieku 40 lat nie miała jeszcze męża, Filip II zorganizował ślub artystki z Fabriziem Moncadą Pignatellim, drugim synem księcia Paterno. Król zapewnił jej wspaniały posag i roczną pensję, aby mogła bez przeszkód tworzyć. Para zamieszkała w budynku rodzinnym Moncadów w Paternie. Dzięki fortunie Sofonisba mogła wspierać brata i rodzinę, gdy jej ojciec popadł w tarapaty finansowe i zmarł w 1557 r.

W 1579 roku mąż malarki padł ofiarą wypadku – podczas podróży do Hiszpanii, w pobliżu Neapolu, jego statek został zaatakowany przez algierskich piratów. Fabrizio stawiał opór, nawet udało mu się uciec z rąk atakujących, ale nie był w stanie dopłynąć do brzegu i utonął. Filip II zaoferował wdowie powrót na dwór, jednak malarka nie chciała opuszczać Italii. Półtora roku później wyszła za mąż po raz drugi. Swojego przyszłego wybranka poznała, płynąc do Genui. Bardzo młody Orazio Lomellini, kapitan statku, pochodził z zamożnej rodziny, zajmował się także handlem. Państwo młodzi pobrali się pomimo protestów brata Sofonisby i wiosną 1580 roku przybyli do Genui, gdzie mieszkali do 1620 roku. Majątek męża i roczne wynagrodzenie króla Filipa pozwoliły Sofonisbie wieść wygodne życie. Mogła poświęcić cały swój czas  malowaniu.

Gra w szachy (ok. 1555)
Gra w szachy (ok. 1555)

W wieku 80 lat Sofonisba nadal tworzyła – nie tylko portrety, gdyż na starość, podobnie jak w młodości, spod jej pędzla wychodziły także obrazy religijne. Ostatni autoportret namalowała w 1620 roku. Jej sława sprawiła, że zamieszkana przez nią posiadłość stała się domem dla wielu znanych malarzy, w tym młodych adeptów sztuki, którzy chcieli naśladować jej charakterystyczny styl. Jednym ze słynnych gości Sofonisby był młody Antoon van Dyck. Odwiedził ją w lipcu 1624 r., wykonał wiele szkiców, a później namalował jej portret. Jak się okazało – ostatni. Van Dyck zauważył, że 92-letnia malarka miała zaburzenia widzenia, ale niezwykle bystry umysł. Sofonisba zmarła w październiku 1625 r. Została pochowana z wielkimihonorami w Palermo, w kościele San Giorgio dei Genovesi.

Przypadek Sofonisby sprawił, że w kręgach arystokratycznych malarstwo kobiece zaczęto traktować z szacunkiem. Decyzja Amilcara o wykształceniu córki stała się precedensem. Artyści zaczęli przyjmować kobiety jako uczennice. Giorgio Vasari, włoski malarz i architekt, autor Żywotów najsłynniejszych malarzy, rzeźbiarzy i architektów – pierwszej historii sztuki włoskiej przeznaczonej dla szerszej publiczności – wymienił cztery nazwiska malarek. Najczęściej kopiowały one jednak cudze dzieła.

Jeden z obrazów Sofonisby, Gra w szachy, znajduje się Polsce, w Muzeum Narodowym w Poznaniu. Przedstawia siostry artystki: Lucię, Minervę i Europę, oraz starszą kobietę, prawdopodobnie piastunkę. Praca może zachwycać starannością realizacji, dbałością o szczegóły strojów lub materiału tureckiego, na którym spoczywa deska. Jednak same postacie również są warte uwagi. To nie tylko portret, lecz scena rodzajowa. Cechą charakterystyczną malarstwa Sofonisby jest oryginalna inscenizacja i to, że była ona w stanie przekazać charakter portretu. Giorgio Vasari chwalił go za to, że wygląda jak żywy.

Autoportret jako alegoria malarstwa, Artemisia Gentileschi (1638)
Autoportret jako alegoria malarstwa, Artemisia Gentileschi (1638)


Artemizja. Światłocienie baroku

Artemisia Gentileschi namalowała wiele obrazów wielkoformatowych przedstawiających tematy mitologiczne lub biblijne. Wszystkie mają cechę wspólną: ich bohaterkami są kobiety. Gentileschi zajęła się trudnym tematem zagrożenia seksualnego ze strony mężczyzn. Jako przeciwwagę ukazała solidarność kobiet jako wyraz siły. Ta niezwykła malarka urodziła się 8 lipca 1593 r. w Państwie Kościelnym. Jej matka, Prudentia Montone, zmarła, gdy Artemisia miała zaledwie 12 lat, więc wychował ją ojciec, Orazio Gentileschi, słynny włoski malarz. Jako trzynastoletnia dziewczynka Artemisia ujawniła swój wielki talent, malując pierwszy obraz Matki Boskiej.

Na jej malarstwo, a także na obrazy jej ojca, duży wpływ wywarł Caravaggio i jego technika światłocienia. Zastosowanie światła dla podkreślenia dramatyczności sceny będzie widoczne na wszystkich obrazach malarki. Około 1610 roku powstał pierwszy obraz olejny, którego autorstwo przypisuje się córce i ojcu. Jest to scena biblijna Zuzanny i starcy, ukazująca na płótnie mężczyzn patrzących na dziewczynę przedstawioną w wyjątkowy sposób. Zuzanna jest naga, ma rysy Artemisii (widoczne również na wielu innych płótnach) i wyraźnie broni się przed pożądliwym zainteresowaniem wielbicieli.

Zdaniem niektórych badaczy obraz powstał nieco później, po tragicznym wydarzeniu, jakie spotkało malarkę – jej dręczyciel, ciemnowłosy mężczyzna po lewej stronie płótna, został przedstawiony jako jeden ze starców. Jednak przyjmując datowanie z 1610 roku, można stwierdzić, ze obraz został namalowany jeszcze przed spotkaniem z niejakim Agostinem Tassim. W 1611 roku Orazio, który malował z nim freski na Kwirynale, postanowił wysłać do niego córkę na nauki. Malarz zgwałcił młodą kobietę i, obiecując małżeństwo, wysuwał dalsze żądania.

Zuzanna i starcy (1610)
Zuzanna i starcy (1610)

Sprawa znalazła finał w sądzie, a dokumenty z procesu przetrwały do ​​dziś. Gwałciciel został aresztowany, jednak Artemisia musiała wykazać, że została pozbawiona dziewictwa. Zgodnie z ówczesną procedurą wartość zeznań świadków potwierdzano torturami. Malarka została trzykrotnie poddana torturze miażdżenia palców polegającej na włożeniu sznurka między palce i zaciśnięciu go z kołowrotkiem. Na szczęście zabiegi te nie spowodowały u niej niepełnosprawności, która uniemożliwiłaby malowanie. Zgodnie z zachowanymi dokumentami, Artemisia została również zbadana w celu sprawdzenia, czy niedawno straciła dziewictwo. Tassi oskarżył ją o posiadanie wielu kochanków, a także zaprzeczył, że odbył z nią stosunek. Jego przyjaciel zeznał jednak o Agostinie, który chwalił się swoimi podbojami seksualnymi, że opowiadał mu o młodej Gentileschi. Zła reputacja Tassiego, który wcześniej był sądzony za zabójstwo swojej żony i nielegalne relacje z szwagierką, również zadziałała na jego niekorzyść.

Krótko po procesie Artemisia namalowała pierwszą wersję obrazu Judyta i Holofernes. Dzieło powstało w latach 1612–1613; dziś można je podziwiać w Galerii Uffizi we Florencji. Obraz przedstawia fragment historii bohaterki biblijnej, pięknej wdowy z Betulii, Judyty. Ukazuje moment, w którym bohaterka obcina wodzowi głowę. Judyta ma cechy Artemisii, a Holofernes stanowi wizerunek jej oprawcy, Tassiego. Wódz leży na bogato przykrytym łóżku, przytrzymywany przez pokojówkę. Ręce wciąż chcą walczyć o życie, ale oczy już uciekają w głąb. Judyta trzyma włosy lewą ręką, a w prawej dzierży miecz. Mocnym gestem przecina szyję. Krew spływa z jedwabnego prześcieradła i płynie w stronę kobiety. Gentileschi z pewnością była zainspirowana dziełem Caravaggia o tym samym tytule, ale w jej spektaklu tematem jest siła kobiet pracujących razem. Motyw biblijny ze sceną morderstwa był wielokrotnie podejmowany przez malarkę. Można powiedzieć, że wizerunek zemsty kobiety na mężczyźnie intrygował Artemisię przez dziesięciolecia. Jedna z wersji Judyty została zakupiona przez samego księcia Kosmę II.

Rok 1612 był także rokiem, w którym artystka weszła w związek małżeński. Ponieważ po procesie w Rzymie, gdzie mieszkała do tej pory z ojcem, nie mogła pozostać w mieście, Orazio wydał ją za mąż za Pietra Antonia di Vincenzo Stiattesiego, florenckiego malarza, z którym później miała córkę. We Florencji uczęszczała na zajęcia w Akademii Rysunku, w której do tej pory zdobywali wykształcenie tylko mężczyźni. Edukacja na tym prestiżowym uniwersytecie dała jej niezależność. Mogła rozporządzać własnymi aktywami, kupować nieruchomości, wynajmować służących, utrzymywać się i zarządzać swoimi pieniędzmi. Artemisia zyskała mecenasa w postaci wielkiego księcia Toskanii Kosmy II, a rodzina Medyceuszy zleciła jej malowanie różnych obrazów. Zgodnie z nowymi trendami w sztuce, Artemisia zwracała szczególną uwagę na kompozycję, która powinna być jak najbliższa rzeczywistości. Zachwycała w swych obrazach kolorami i rysunkami, a emocje malowane na twarzach postaci stały się jej znakiem rozpoznawczym.

Nawrócenie Marii Magdaleny (1615)
Nawrócenie Marii Magdaleny (1615)

W roku 1616 Artemisia stała się pierwszą kobietą przyjętą do Akademii Sztuki i Rysunku (Accademia delle arti del Disegno) we Florencji. Dzięki temu mogła kupować zapasy farb i podpisywać własne umowy bez zgody męża. We Florencji Gentileschi opracowała nowy styl malowania. W przeciwieństwie do wielu artystów, Artemisia specjalizowała się w tworzeniu wizerunków historycznych i religijnych, zamiast malować portrety i martwe natury.

Podczas pobytu we Florencji powstał m.in. obraz Maria Magdalena. Ta pokutująca święta, która otrzymała rysy twarzy artystki, namalowana została z wielką dbałością o szczegóły. Rysunek jest doskonały, kolory niebywale intensywne, światło wydobywa uczucia z twarzy Marii Magdaleny, której postać jest bardzo zmysłowa. We Florencji powstała również kolejna wersja Judyty. Artystka przedstawiła moment jej ucieczki z obozu wroga. Głowa Holofernesa spoczywa w koszu trzymanym przez jej pokojówkę, częściowo owinięta zakrwawionym materiałem. Obie kobiety patrzą za siebie, jakby bały się pogoni. Bogactwo stroju i biżuterii Judyty jest uderzające.

Problemy finansowe oraz romans Artemisii stały się źródłem napiętych stosunków w małżeństwie. Po śmierci Kosmy II w 1621 r. artystka wyjechała z Florencji do Rzymu i wznowiła współpracę z malarzami ze środowiska Caravaggia. Niektóre obrazy powstałe podczas jej pobytu w Rzymie mają też wyraźne wpływy weneckie. Na podstawie zachowanej korespondencji można przypuszczać, że pod koniec pobytu w Rzymie artystka odwiedziła Najjaśniejszą. Na obrazach z końca lat dwudziestych XVII wieku pojawiają się różne kolory, jasność i luminizm. Najlepszym tego przykładem jest obraz Śpiąca Wenus.

Około 1630 roku Artemisia Gentileschi przeprowadziła się do Neapolu. Prace takie jak różne wersje Batszeby w kąpieli czy Lot i jego córki zostały stworzone właśnie tu. Artystka próbowała odnaleźć równowagę między gustami swoich klientów a własnymi preferencjami malarskimi. Trzy lata później wyjechała do Londynu, gdzie jej ojciec pracował na dworze króla Karola I. Razem malowali freski na suficie domu królowej Henrietty w Greenwich. Krótko po zakończeniu pracy Orazio zmarł i został uroczyście pochowany jako jeden z największych malarzy swoich czasów. Portrety namalowane przez Artemisię w Londynie nie zachowały się.

Lot i jego córki (1635–1638)
Lot i jego córki (1635–1638)

W 1639 roku Artemisia stworzyła słynny Autoportret jako alegorię malarstwa, w której jest ukazana w bardzo nietypowy i oryginalny sposób – pracująca nad sztalugą. Zgodnie z ówczesną konwencją na płótnie znajdują się alegoryczne atrybuty malarstwa: złoty łańcuch, maska i kolorowa sukienka. W 1640 lub 1641 roku Gentileschi wróciła do Neapolu. Malowała tam różne wersje Dawida i Batszeby. Niewiele wiadomo o ostatnich latach życia Artemisii. List z 1650 roku sugeruje, że pracowała jako malarka do końca swych dni. Dokładna data śmierci pozostaje jednak nieznana. Niektórzy historycy twierdzą, że Gentileschi mieszkała i pracowała w Neapolu do 1654 roku, inni podejrzewają, że zmarła w 1666 r. w wyniku epidemii, która zdziesiątkowała miasto.

Artemisia Gentileschi jako niezależna i samozatrudniona malarka była niespotykanym zjawiskiem w epoce baroku. Zachowane dokumenty i obrazy ukazujące siłę kobiet wskazują na jednostkę przebojową, która przez całe życie musiała radzić sobie z traumą. Podejmowane przez nią tematy i poruszająco malowane emocje sprawiły, że jej prace podlegają dokładnym studiom także obecnie, a historia jej działalności otwiera dyskusję o tym, czy sztukę kobiet można zaangażować politycznie i społecznie.

Posted on

Agnieszka Kwiatek, W labiryncie południowych Włoch

Da się? Da się! Można napisać lekką książkę o Włoszech bez uciekania się do wyświechtanych zwrotów, toskańskich słońc, błękitów nieba i słodkich lodów na piazza, spożywanych przy niezbędnym akompaniamencie mandoliny. Zachować prostotę i skromność wypowiedzi, nie pretendując do miana literata roku. Przekazać informacje ciekawe i przydatne, podzielić się doświadczeniem i zachęcić czytelnika do zgłębienia tematu. Opublikować naprawdę sympatyczny tekst. Zrobiła to właśnie Agnieszka Kwiatek – gdańszczanka, filolożka, od 2007 roku mieszkająca na południu Italii.

W labiryncie południowych Włoch to utrzymana w nieformalnym stylu opowieść o życiu autorki w Neapolu i Palermo. Agnieszka opisuje to, co ją we Włoszech zaskoczyło – i, uwierzcie mi, w wielu przypadkach zaskoczy i Was, tak jak zaskoczyło mnie, która przecież we Włoszech mieszkałam. Matki dla przyjemności spędzające czas w przychodniach lekarskich, młodzi rodzice pozostawiający graffiti na porodówkach, telefony na podsłuchu, sąsiedzi grillujący na klatkach schodowych… Południowa część Półwyspu (Neapol) i największa śródziemnomorska wyspa (Sycylia) to jednak światy odrębne i różne od mojego Rzymu; krainy, które rządzą się swoimi własnymi prawami. Poznać można je tylko wtedy, kiedy sami staniemy się ich częścią. Agnieszka, obserwując i odnotowując liczne ciekawe zjawiska, szczodrze się nimi podzieliła.

 

 

Oczywiście w książce znajdą się i wątki dobrze znane wszystkim, którzy spędzili we Włoszech trochę czasu. Ja uśmiechałam się do siebie na przykład, czytając fragment poświęcony tytułom i formom grzecznościowym. Do dziś pamiętam, jak jeden z włoskich przyjaciół skrupulatnie poprawiał moje podania o pracę, zamieniając zwrot Gentile Signore (“Szanowny Panie”) na Gentile Dottore (Szanowny Panie Magistrze”). Ja uważałam go za nadgorliwego, on oburzał się, twierdząc, że przy zachowaniu wybranej przeze mnie formy nikt nie tylko nie zaprosi mnie na rozmowę kwalifikacyjną, ale wręcz uzna za niegrzeczną i obcesową (!).

Powiedzieć, że co kraj, to obyczaj, to nic nie powiedzieć. Dlatego lepiej poczytać – na przykład tę bezpretensjonalną książkę, która ukazała się właśnie nakładem wydawnictwa Księży Młyn.

 

Agnieszka Kwiatek, W labiryncie południowych Włoch, Dom Wydawniczy Księży Młyn, Łódź 2021
Magazyn “Lente” jest patronem medialnym publikacji.
Posted on

Polacy w Opatii

Rozwój turystyki kuracyjnej w Europie obserwowano szczególnie w drugiej połowie XIX wieku. Na ziemiach polskich popularne były przede wszystkim Zakopane na południu i Sopot na północy. Ten drugi, ze względu na opresyjną politykę Prus, bywał jednak bojkotowany przez elity, które rozglądały się za alternatywą dla nadmorskiej miejscowości. Poszukiwaczom nowych kierunków i morskiego wybrzeża przyszedł w sukurs rozwój kolei; wyprawa do kurortu nad Adriatyk nie wydawała się już tak uciążliwa jak wcześniej. W 1873 roku otwarto linię Wiedeń–Fiume, która umożliwiała dostanie się nad Adriatyk w ciągu zaledwie 14 godzin. Fiume czyli dzisiejsza Rijeka, miasto w zatoce Kvarner, oddalone było od Opatii o zaledwie 15 kilometrów. Można było wysiąść ciut wcześniej w miejscowości Matuglie (dzisiaj chorwackie Matulji) albo dojechać do końca. Z Fiume do Opatii płynęło się stateczkiem, a na początku XX wieku powstała linia tramwajowa łącząca obydwa miasta.

Należy zaznaczyć, że nazwa “Opatia” (Opatija) upowszechniła się dopiero po II wojnie światowej. Austro-węgierski kurort, o którym mówimy, zwany był wcześniej Abacją. Abacja to spolszczona nazwa włoskiej Abbazii (Opactwa); Opatia jeszcze wyraźniej odnosi się do pozostałości miejscowego klasztoru benedyktynów. Początkowo nie była jedna szczególnie lubiana, kojarząc się z pobliskim półwyspem Istria, uważanym wówczas za miejsce latem spalone słońcem, a zimą smagane zimnymi wiatrami. Słaba baza hotelowa, brak rozrywek, nudna pustka z kilkoma pieczarami do zwiedzania – takie opinie pojawiają się w zapiskach ówczesnych bywalców tego regionu. Nie wyglądało to na wymarzone miejsce wypoczynku i rekreacji.

Opatia na starej pocztówce
Opatia na starej pocztówce

Jak to się stało, że Abacja rozkwitła? W połowie XIX wieku pewien kupiec z Fiume, niejaki Iginio Scarpa, wybudował tam pałacyk i nazwał go imieniem swojej przedwcześnie zmarłej żony: Angiolina. Do willi udało mu się zaprosić cesarzową Marię Annę Sabaudzką, która, zachwycona tym miejscem, nakłoniła do przyjazdu do Abacji wielu swoich prominentnych znajomych, w tym samego cesarza Ferdynanda  I. Drugim skutecznym promotorem wypoczynku w Abacji był Fryderyk Schüler, dyrektor Austriackiej Kolei Południowej. Schüler wykupił “Angiolinę”, zainwestował w kolejne obiekty wypoczynkowe oraz przepiękny zespół parkowy.

Od lat osiemdziesiątych XIX wieku aż do II wojny światowej Istrię i sąsiadujące z nią kurorty w Abacji i Lovranie coraz częściej odwiedzało też polskie ziemiaństwo i bohema artystyczna. Polacy brali przykład z europejskiej arystokracji, przedstawicieli świata polityki, biznesu i bohemy artystycznej, którzy, mimo pierwotnie kontrowersyjnej reputacji, tłumnie przybywali do Abacji. Wypoczywali tu wspomniany wcześniej Franciszek Józef I, cesarz Prus Wilhelm Hohenzollern II,  pisarze James Joyce i Antoni Czechow. Ten drugi napisał na riwierze kwarnerskiej opowiadanie Ariadna. Gustaw Mahler skomponował w Abacji wiele swoich symfonii. Na początku XX wieku gościł tu Włodzimierz Lenin ukrywający się pod pseudonimem “dr Jerzonkiewicz”. W Zatoce Kvarner, w tym w Abacji i Rijece, bywała też ekscentryczna tancerka Isadora Duncan. Spośród naszych rodaków odwiedzających Abację należy wyróżnić kilka nazwisk; są to przede wszystkim Maria Konopnicka, Stefan Żeromski i Stanisław Witkiewicz (choć ten ostatni wolał wypoczynek w sąsiadującym z Abacją Lovranie). Sporo czasu spędził tu Józef Piłsudski.

O tym, jak popularna była Abacja, świadczy fraszka Tadeusza Boya-Żeleńskiego pt. "Stefania". Autor tego frywolnego utworu pisze: "Kto poznał panią Stefanią, / Ten wolał od innych pań ją. / Coś w niej już takiego było, / Że popatrzyć na nią miło. / Oczy miała jak bławatki / I na sobie ładne szmatki. (…) / Jeździła aż do Abacji / Po temat do konwersacji". Na zdjęciu: pałacyk Angiolina, fot. Volker KÖDITZ / Flickr, CC BY-NC-SA 2.0
O tym, jak popularna była Abacja, świadczy fraszka Tadeusza Boya-Żeleńskiego pt. “Stefania”. Autor tego frywolnego utworu pisze: “Kto poznał panią Stefanią, / Ten wolał od innych pań ją. / Coś w niej już takiego było, / Że popatrzyć na nią miło. / Oczy miała jak bławatki / I na sobie ładne szmatki. (…) / Jeździła aż do Abacji / Po temat do konwersacji”. Na zdjęciu: pałacyk Angiolina, fot. Volker KÖDITZ / Flickr, CC BY-NC-SA 2.0

 

Najbardziej znanym bywalcem Abacji był jednak Henryk Sienkiewicz. Wprawdzie w korespondencji z podróży narzekał na trudy przemieszczania się pociągiem i ceny na wybrzeżu, jednak Abacja ogromnie mu się podobała; spędził tam sporo czasu między 1887 a 1909 rokiem. Powietrza i ciszy nie brak – pisał do swojej szwagierki Jadwigi Janczewskiej. – Park, bardzo piękny i bardzo obszerny, przypomina ogrody w Monte Carlo, ale ładniejszy od nich, bo cienisty i bardziej zarosły. Schodzi on do samego morza. Tu i ówdzie budynki, altany, kawiarnie bardzo eleganckie, ale pełne miejsc zacisznych. To w Abacji Sienkiewicz napisał Pana Wołodyjowskiego i przygotował wstępną wersję Quo vadis. To tu świętował też otrzymanie Nagrody Nobla.

W Abacji, jak już wspomniano, bywała też Maria Konopnicka. Nie przyjeżdżała tam, niczym jak bohaterka Boya-Żeleńskiego, “po temat do konwersacji”, nie szukała też innych rozrywek. Na wybrzeże adriatyckie trafiła przede wszystkim w celu podratowania zdrowia. Mieszkała skromnie, wynajmowała najtańsze pokoje, odżywiała się biednie. Dużo czasu poświęcała na kąpiele, inhalacje i pisanie. Sama Abacja jej nie zachwycała. W liście do córki w grudniu 1895 roku pisała: Nie sezon, (…) drogo; pokoiczyna taki mały i lichy, a 10 guldenów tygodniowo – bez usługi – bez światła – bez opału – no i oczywiście bez żadnego jedzenia. (..) Abacja to tylko wąski pas ziemi pomiędzy morzem i górami, które ją od północy osłaniają. Na stoku gór domki, potem błotnista droga i potem znów domki ku morzu, nad sam brzeg. Niezbyt pochlebnie wyrażała się  o miejscowej ludności: Tu wszyscy po kroacku mówią. Kroatów łatwo zrozumieć, ale oni są mało inteligentni, żeby podobieństwo językowe pochwycić  i tylko rozdziawiają gębę. Po miesiącu czuła się tam jeszcze gorzej; pisała, że ma dość i że planuje „zaryzykować” 18 godzin drogi i pojechać do Rzymu. Wiadomo, że ten plan wyjazdu na południe udało się jej zrealizować. Co ciekawe, mimo niechęci wracała do Abacji, odwiedzając ją w latach 1907– 1909.

Opatia na starej pocztówce
Opatia na starej pocztówce

Abacja nie zrobiła też pozytywnego wrażenia na innym naszym rodaku, Stanisławie Witkiewiczu. Od modnego i zatłoczonego kurortu wolał pobliski Lovran. W Abacji należało się pokazać, a Lovranie można było się leczyć – podkreśla Tomasz Bocheński w eseju Witkiewiczowie w Lovranie. Witkiewicz trafił nad Adriatyk pod koniec życia, dzięki stypendium ufundowanemu przez Sienkiewicza. Cierpiący na gruźlicę, wyniszczony i osłabiony, w Lovranie znalazł spokój i korzystny klimat. Lovran opisywał tak: W morzu przegląda się zieleń gór, która z sadzami błękitu gra jak te ptasie skrzydła, na których przez seledyn i szmaragd przechodzą metaliczne tony w ciemny granat. Kwitną bzy, kosaćce, zwykłe kasztany i kapryfolium. Ale morze nie ma tych jesiennych świetnych barw. Leży ciągle gładkie­ – wielka filiżanka nalana po brzegi niebem. Tęsknił za górami i Zakopanem, jednak Lovran, położony u stóp malowniczego masywu górskiego Ućka (po włosku Monte Maggiore),   łagodził mu poniekąd tęsknotę za ukochanymi Tatrami.

Na wybrzeżu adriatyckim gościł też dwukrotnie sławny krewny Stanisława Witkiewicza, Józef Piłsudski. W Opatii i Lovranie „leczył” się z lęków i rozterek sercowych. Pierwsza przypadłość wiązała się z silnym stresem po napadzie na rosyjski pociąg, współorganizowanym z bojówkarzami PPS-u; druga – z kryzysem małżeńskim i romansem z Aleksandrą Szczerbińską.

Opatia dzisiaj
Opatia dzisiaj

W okresie międzywojennym Abacja, podobnie jak wiele innych uzdrowisk, przeżyła kryzys; II wojnie światowej wydawało się, że nie wróci już do dawnej świetności. Od 1945 roku znalazła się w granicach Jugosławii. Komuniści początkowo nie byli zainteresowani rozwojem turystyki. Na szczęście niedługo potem, bo już w latach ’50, rząd w Belgradzie postanowił zostawić wiele swobody poszczególnym republikom wchodzącym w skład federacji, co umożliwiło Chorwacji i Słowenii intensywnie odbudowanie zaplecza turystycznego w regionie. Na przełomie lat ’50 i ’60 powstało wiele biur turystycznych. Jedno z najsłynniejszych to „Kvarner Express”, dynamicznie zarządzające transportem w zachodniej części kraju. Do Jugosławii zaczęli przyjeżdżać licznie Włosi, Austriacy i Niemcy; jugosłowiański system polityczny postrzegany był przez przybyszy z Zachodu jako “socjalizm z ludzką twarzą”. Turyści z demoludów, także liczni Polacy, uważali Jugosławię za najbardziej “zachodni” z krajów bloku wschodniego. Kolejny kryzys turystyczny miał miejsce po rozpadzie Jugosławii w wojennych latach ’90, ale już pod koniec XX wieku miłośnicy chorwackich plaż wrócili tłumnie w okolice Opatii, Lovranu i na Istrię.

Dzisiaj Opatia to jedno z najprzyjemniejszych miejsc na mapie Chorwacji. Miasteczko jest niewielkie, liczy niecałe 7 tysięcy mieszkańców, lecz w sezonie tłumnie odwiedzają je obcokrajowcy i miejscowi. Nasi licznie przybywający do Chorwacji rodacy znajdą tu wiele śladów pobytu Polaków, w tym tablice upamiętniające Sienkiewicza, Piłsudskiego, wille, w których mieszkali, a także miejsca, w których bywali. Mogą zajrzeć do najsłynniejszego pałacyku w mieście, który dał początek słynnemu kurortowi, czyli „Angioliny”. W tej chwili znajduje się tam Muzeum Turystki ze wspaniałymi wystawami godnymi najlepszych placówek tego typu w Europie. Opatia zdecydowanie zasługuje na odwiedziny. A może… nie? Może jest tak, jak pisał Stanisław Witkiewicz przed kolejną wyprawą na wybrzeże adriatyckie? Nie mam żadnego do krain południowych, jako takich, interesu – uważam to za straszną konieczność życia, którą trzeba mądrze odrobić – nic więcej.

 

Źródła:
Tomasz Bocheński, Witkiewiczowie w Lovranie, Poznań 2010
Izabela Gass, W drodze do wód, kurorty belle époque, Abacja i Lovran, Warszawa 2017
Kazimierz Karolczak, Moda na Abację, Polacy na Istrii w drugiej połowie XX wieku, Kraków 2010
Uwe Rada, Adriatyk, Miejsca, ludzie, historia, Kraków 2016

 

 

Posted on

Gambas al azafrán (krewetki z szafranem)

Składniki (porcja dla 4–5 osób):

600 g obranych i ugotowanych krewetek
5–6 pręcików szafranu
1 cebula
1 łyżeczka mąki kukurydzianej
50 ml oliwy z oliwek
½ filiżanki wody
25 ml białego wina
20 ml brandy (może być też whisky lub koniak)
natka pietruszki lub kolendry
sól

 

Zaczynamy od przygotowania cebuli, którą musimy zetrzeć na tarce i odstawić. W zimnej wodzie rozpuszczamy łyżeczkę mąki kukurydzianej, tak aby nie było grudek, i również odstawiamy. Na patelnię wlewamy oliwę i ją podgrzewamy. Wrzucamy cebulę i czekamy, aż się lekko zarumieni; powinna jednak pozostać przezroczysta. Dodajemy szafran i mąkę rozpuszczoną w wodzie. Całość mieszamy i gotujemy przez kilka minut. Po uzyskaniu jednolitej konsystencji dolewamy wino i brandy, doprawiamy solą i dodajemy pokrojoną natkę pietruszki. Całość znów przez chwilę gotujemy. Jeśli sos okaże się dla Was zbyt gęsty, można go odrobinę rozcieńczyć wodą. Na koniec do sosu dodajemy krewetki i podsmażamy je przez 4–5 minut. Serwujemy z białym schłodzonym winem. Szafran zawijamy w folię aluminiową i przez chwilę podgrzewamy na patelni. Następnie zalewamy go ciepłą wodą i zostawiamy na godzinę. Teraz możemy użyć go do przygotowania dania.

Przepis pochodzi z książki Entre amigos. Hiszpański przepis na szczęście, która ukazała się nakładem wydawnictwa Pascal.

Zdjęcie główne: Marco Verch Professional Photographer / Flickr, CC BY 2.0
Posted on

Ludzie potrzebują opowiadania historii. Rozmowa z telawiwską arteterapeutką Charlie Kesem

Izrael jest przez wielu uważany za główne centrum storytellingu. W miejscowości Giwatajim pod Tel Awiwem każdej jesieni odbywa się głośny International Storytelling Festival, zaliczany do największych tego typu imprez na świecie; rozkwitają stacje radiowe, na antenie których przez całą dobę emitowane są tylko prawdziwe historie słuchaczy, a na małe i duże przyjęcia zaprasza się zawodowych opowiadaczy, którzy nie tylko dostarczą gościom rozrywki, ale też zainspirują i skłonią do refleksji. Izraelskie rodziny wynajmują pisarzy, którzy za opłatą spisują opowieści i wspomnienia najstarszych członków, a młodsze pokolenia tłumnie zapisują się na kursy zwane „retell your story”, mające – poprzez grupową pracę nad opowiadaniem swojej historii – pomóc spojrzeć na własną biografię z nowej perspektywy, docenić swoje mocne strony, a przeżyte trudności przekuć we wzbogacające doświadczenia. O moc prawdziwych historii pytam pochodzącą z Londynu, a mieszkającą w Tel Awiwie Charlie Kesem.

Wywiad dostępny jest tutaj: KLIK.

 

Posted on

O czystku czyli labdanum

Czystek jest rodzajem krzewów, których rodzina, wraz z mieszańcami, liczy przeszło 50 gatunków. Stanowią one istotny składnik makii, czyli śródziemnomorskich zarośli występujących w miejscach po usuniętych lasach dębowych, sosnowych lub cyprysowych, oraz frygany, porastającej suche, skaliste siedliska we wschodniej części regionu.

Większość gatunków czystka występuje w basenie Morza Śródziemnego, od Maroka i Portugalii po Bliski Wschód. Znajdziemy go także na Wyspach Kanaryjskich. Do najpopularniejszych czystków należy czystek szary (siwy) o kwiatach koloru różowego, kwitnący w zachodniej części Śródziemnomorza; czystek kreteński – także różowy; czystek purpurowy (Portugalia, Hiszpania, Włochy) oraz występujący w całej prawie Europie Południowo-Zachodniej czystek ladanowy, obdarzony wyjątkowo dużymi kwiatami o białych płatkach, często z ciemnoczerwonymi plamkami u nasady.

W przeszłości, ze względu na miejsce występowania, czystek nazywano często różą skalną. Bywa on także określany różą z Sharon, w nawiązaniu do tekstu Pieśni nad Pieśniami, jednak termin ten używany jest również w odniesieniu do innych kwiatów, na przykład hibiskusa.

Labdanum, zwane też ladanum, otrzymywano niegdyś poprzez wyczesywanie czystka z z sierści kóz i wełny owiec wypasanych w zaroślach; z czasem powstały specjalne narzędzia wykorzystywane do tego celu, wykonane z drewna i przypominające grzebień lub wachlarz. Dziś labdanum otrzymuje się przez gotowanie gałązek wraz z liśćmi i ekstrakcję rozpuszczalnikiem. Na ilustracji: XVIII-wieczne narzędzie do uzyskiwania labdanum

 

Czystek, a właściwie żywica z niego, charakteryzuje się intensywnym, słodkim, żywicznym zapachem, od stuleci wykorzystywanych w perfumiarstwie. Jest on często określany mianem bursztynowego, ambrowego; przypomina także aromat propolisu. Podobnie do miodu, ma zresztą niezwykłe działanie terapeutyczne. Dawniej żywica z czystka używana była przez pasterzy do smarowania skóry kóz, które okaleczyły się podczas wypadu wśród skał. Starożytni wykorzystywali ją także do okadzania pomieszczeń; do dziś zresztą labdanum, czyli właśnie żywica z czystka, stanowi składnik kadzideł w Kościele wschodnim.

O labdanum, opisywanym hebrajskim słowem lōţ, wspomina w kilku miejscach Biblia. W Księdze Rodzaju na przykład wymieniane jest ono jako prawdziwe bogactwo: „Zabierzcie (…) w wasze wory to, co w naszym kraju jest najcenniejszego i zanieście owemu człowiekowi w darze: nieco wonnej żywicy, nieco miodu, wonnych korzeni, olejków, owoców, pistacji i migdałów” (Rdz 43,11). We fragmencie tym w języku polskim pojawia się słowo “żywica” – oryginał nie pozostawia jednak wątpliwości, że chodzi konkretnie o labdanum.

Niezwykłe właściwości czystka możesz poznać, korzystając z olejku eterycznego z cypryjskiego labdanum, dostępnego w naszym sklepie (kliknij tutaj)
Niezwykłe właściwości czystka możesz poznać, korzystając z olejku eterycznego z cypryjskiego labdanum, dostępnego w naszym sklepie (kliknij tutaj)

 

W lecznictwie i kosmetyce wykorzystywano także olejek z czystka. Może mieć on formę absolutu lub produktu destylacji z liści i gałązek, pozostając więc żywicą w formie olejku. Dziś, w każdej formie, przeżywa czystek swój wielki renesans, co nie dziwi, zważywszy na szereg jego terapeutycznych właściwości. Ma on działanie przeciwkrwotoczne, przeciwwirusowe i przeciwbakteryjne, stymuluje układ immunologiczny, pomaga w infekcjach oddechowych, biegunce, reumatyzmie i artretyzmie, przynosi ulgę w stanach niepokoju i pobudzenia nerwowego, a nawet działa wygładzająco na skórę (zarówno w wypadku trądziku, jak i zmarszczek). Posiada więcej antyoksydantów niż zielona herbata, nie wykazuje działań ubocznych i jest bardzo bezpieczny w stosowaniu –  nie można go przedawkować. Grzechem byłoby nie spróbować!

 

Zdjęcie główne: kwiat cistus ladanifer, fot. Alvesgaspar / Wikimedia, CC BY-SA 4.0
Posted on

Niewolnicy Rzymu, Rzym niewolników. Za zasłoną okrutnego prawa

Realia niewolnicze w Rzymie miały tyle twarzy, ilu było niewolników i ich właścicieli. Często wskazuje się, że status ekonomiczny i życiowy ludności niewolnej zależał od tego, czy ktoś służył w domu jako osobisty służący, czy w gospodarstwie rolnym, czy np. w kamieniołomach. To zróżnicowanie trąci jednak oczywistością: praca w charakterze pokojówki jest co do zasady fizycznie lżejsza niż praca w kopalni. Dlatego warto przyjrzeć się zagadnieniu bliżej – w starożytnym Rzymie wszystko było dużo bardziej złożone, niż nam się wydaje z dzisiejszej perspektywy. Abstrahując od statusu prawnego, rzeczywista sytuacja życiowa i warunki bytowania niewolnika mogły być przecież dużo lepsze niż obywatela cieszącego się pełnią praw. Czy aby na pewno człowiek wolny, marznący z kilkoma innymi mu podobnymi na przeciekającym poddaszu obskurnej insuli, gnieżdżący się w maleńkim, ciemnym i dusznym pokoiku albo nielegalnie zajmujący stary grobowiec przy Via Appia, miał lepsze życie niż osobisty służący bogatego patrycjusza, śpiący w cieplutkim cubiculum i żywiący się tym, czego jego pan nie zdołał zjeść? Czy wolny człowiek utrzymujący się wyłącznie z cesarskiego rozdawnictwa żywności rzeczywiście zaliczał się do społecznej elity w porównaniu do osobistego sekretarza lub księgowego jakiegoś zamożnego kupca czy urzędnika? Czy sytuacja prawna niewolnika była dużo gorsza od wolnego mężczyzny podległego apodyktycznemu ojcu?

Wolność wolności nierówna

Wychowani w naszym własnym systemie wartości i w duchu konwencji międzynarodowych definiujących prawa człowieka, mamy tendencję do postrzegania systemu niewolniczego w kategoriach zerojedynkowych. Uważamy, że każdy człowiek ma dzisiaj z urodzenia pełnię praw. Ich ograniczenie może być wynikiem popełnienia przestępstwa, jednak nawet wówczas następuje jedynie w dosyć wąskim zakresie. W naszym systemie wartości nikt, nawet najgorszy przestępca, nie może być zamieniony w „rzecz”. Tymczasem w realiach starożytnego Rzymu wolność i niewola to stany nie dające się wtłoczyć w ramy naszych czarno-białych wyobrażeń. Cały system społeczny Rzymu opierał się na niuansowaniu zakresu praw poszczególnych grup ludzi, więc Rzymianie przyzwyczajeni byli do tego, że jedni mają ich pełnię, inni tylko część, a jeszcze inni nie mają ich wcale. Pozbawienie niewolników prawnej osobowości ani trochę mieszkańców Rzymu nie szokowało.

Weźmy na przykład typowy układ rzymski rodzinny, w którym ojciec – pater familias – sprawował pełnię władzy nad swoimi dziećmi. Dopóki żył, z powodu przysługującej mu tzw. patria potestas (władzy ojcowskiej) jego synowie, choćby byli dorośli, nie mogli posiadać żadnego majątku ani we własnym imieniu zawierać umów. Właścicielem wszystkiego pozostawał ojciec. To on miał prawo decydować o każdym aspekcie ich życia. Miał też prawo ich karać – formalnie przecież zgodnie z prawem pater familias miał prawo życia i śmierci nad swymi wolnymi (!) domownikami, podobnie jak nad niewolnikami (jakie były konsekwencje skorzystania z niego, to już inna sprawa). Idźmy dalej: wolna kobieta podlegała całemu szeregowi ograniczeń – z jednej strony poddana była władzy swego męża lub męskiego krewnego, z drugiej zaś, ze względu na płeć, nie mogła samodzielnie wykonywać wielu czynności.

W realiach starożytnego Rzymu wolność i niewola to stany nie dające się wtłoczyć w ramy naszych czarno-białych wyobrażeń

Czy więc podległość niewolnika władzy swego pana aż tak bardzo różniła się od sytuacji wielu „wolnych”? Zaryzykowałbym stwierdzenie, że w niektórych przypadkach niewolnik, któremu właściciel przyznał w zarząd pewien majątek (tzw. peculium), mógł mieć większy zakres faktycznej swobody niż wolny mężczyzna zmuszony znosić kaprysy swego ojca-tyrana. Cóż, jak widać stopa życiowa i status prawny w Rzymie były od siebie tak niezależne, że trudno opisać je współczesnymi kategoriami.

Na wypadek, gdyby ktoś jeszcze nie zauważył, jak cienka granica dzieliła stan niewoli od stanu podległości członków rodziny jej pater familias, przypomnę kolejny szczegół zacierający różnicę między władzą ojcowską a władzą nad niewolnikami. Otóż ojcowie mogli zezwalać swym dzieciom na wyjście spod ich władzy: wykorzystywano w tym celu pewien kruczek prawny wywodzący się z zamierzchłej przeszłości, skutkiem czego wyzwolenie syna spod władzy ojca formalnie dokonywane było przez jego trzykrotną pozorną sprzedaż. Jak niewolnika…

 

NOWĄ POWIEŚĆ MICHAŁA KUBICZA POŚWIĘCONĄ MŁODOŚCI CESARZOWEJ LIWII KUPISZ TERAZ W NASZYM SKLEPIE – TAKŻE W ZESTAWIE "KOCHAM ANTYK"
NOWĄ POWIEŚĆ MICHAŁA KUBICZA POŚWIĘCONĄ MŁODOŚCI CESARZOWEJ LIWII KUPISZ TERAZ W NASZYM SKLEPIE – TAKŻE W ZESTAWIE “KOCHAM ANTYK”

 

Rządzieni twardą ręką. Czy zawsze?

Nie ma co ukrywać, że Rzymianie zasadniczo mieli do niewolników twardą rękę. Czy należy im się dziwić? W pierwszym artykule z tego cyklu wskazałem, jak liczne były masy ludności niewolnej w Rzymie, w Italii i w całym Imperium. Postawmy się zatem na miejscu rzymskiego właściciela otoczonego w domu dziesiątkami sług, od których de facto zależał w takim samym stopniu, jak oni od niego. Choć Rzymianie pewnie nigdy by się do tego nie przyznali, ich stosunek do służby podszyty był nieustającą obawą przed buntem, a pamięć o największej z rebelii, powstaniu Spartakusa, wciąż tkwiła głęboko w rzymskiej pamięci zbiorowej. Ponoć rzucony ongiś w senacie pomysł, by nakazać niewolnikom nosić specjalny, wyróżniający ich ubiór, upadł, gdy ktoś zwrócił uwagę, że to by tylko im uświadomiło, jak są liczni i jak wielką siłę razem przedstawiają.

Przyjrzyjmy się zwłaszcza werystycznym wizerunkom rzymskich patrycjuszy z okresu końca republiki. To nie są mili starsi panowie o łagodnym usposobieniu. Przeciwnie – z ich rysów biją surowość i bezwzględność: cechy niezbędne do utrzymania posłuchu w wielkim domu wypełnionym liczną służbą. W swym traktacie poświęconym starości Cyceron z podziwem wypowiada się na temat jednego z sędziwych arystokratów, który, pomimo swego wieku, w domu wypełnionym sługami, wyzwoleńcami i liczną rodziną był w stanie wszystkim narzucić bezwzględną dyscyplinę. Prawda jest taka, że rzymscy właściciele nie mogliby sobie pozwolić na okazanie wobec własnych niewolników nawet najmniejszej słabości, a surowość i prawo nakładania dowolnych kar (ze śmiercią włącznie) stanowiły główny sposób wymuszania posłuszeństwa.

Jednak czy rzeczywiście rzymscy właściciele aż tak bezwzględnie wykorzystywali prawa, które im przysługiwały względem niewolników? Jak wspomniałem, w każdym domu i u każdego właściciela sytuacja mogła wyglądać inaczej. Podejrzewam, że w większości przypadków do wymuszenia posłuchu wystarczyła sama groźba zesłania do pracy na roli w gospodarstwie wiejskim pana, albo sprzedaży do kopalni lub kamieniołomów. Właściciel nie musiał czynić użytku ze swych praw. Niewolnikom w zupełności wystarczała świadomość, że ich pan je ma.

Co więcej, w społeczności, w której każdy znał wszystkich dokoła, stosunki społeczne były znacznie mniej anonimowe niż dzisiaj, a każdy krok bacznie obserwowany przez czujne oczy sąsiadów, nadużywanie posiadanych uprawnień przez pana domu, czy to względem podległych mu członków rodziny, czy względem niewolników, było piętnowane i spotykało się z potępieniem otoczenia. Wspomnijmy chociażby najbardziej drastyczny przypadek: żyjący w czasach Augusta niejaki Wediusz Pollion, niezwykle bogaty syn pewnego wyzwoleńca (jak na ironię…), stosował wyjątkowo okrutne kary wobec swych sług. Gdy któryś zawinił, wrzucał go do stawu, w którym hodowano drapieżne mureny pożerające nieszczęśnika żywcem. Postępowanie Wediusza zostało odnotowane przez historię nie z tego powodu, że tak zachowywali się wszyscy bogaci Rzymianie, ale właśnie dlatego, że wykraczało poza przyjęte społeczne normy i szokowało nawet współczesnych. Gdy Wediusz zmarł, August kazał zburzyć jego dom i zbudować w tym miejscu budynek publiczny – tzw. Portyk Liwii. W ten sposób potępił ostentacyjne bogactwo i sposób życia Wediusza.

Rzucony ongiś w senacie pomysł, by nakazać niewolnikom nosić wyróżniający ich ubiór, upadł, gdy ktoś zwrócił uwagę, że to by tylko im uświadomiło, jak są liczni i jak wielką siłę razem przedstawiają

Z tego samego powodu Petroniusz, autor powieści Satyrykon, opisuje, jak do drzwi domu obrzydliwie bogatego wyzwoleńca przybito tablicę z napisem ostrzegającym, że każdy niewolnik, który wyjdzie bez zgody pana, otrzyma sto batów. Nie należy tej informacji traktować jako wyznacznika traktowania sług przez Rzymian. Przeciwnie – całe dzieło ma charakter satyryczny i wyśmiewa przywary nowobogackich wyzwoleńców, uwypuklając je i wyolbrzymiając. W tym przypadku ostrze dowcipu Petroniusza skierowane było w stronę nadmiernej surowości właścicieli niewolników i ich złudnego przekonania, że nakazami i zakazami będą w stanie w pełni kontrolować każdy krok swej familii.

Pan nie musiał szanować swego niewolnika; mógł go w majestacie prawa dowolnie poniżać i pewnie wielu właścicieli tak właśnie postępowało. Ale nie znaczy to, że Rzymianie takie zachowania pochwalali. Ten sam Petroniusz umieścił w swym dziele scenę, w której Trymalchion publicznie oddaje mocz do nocnika trzymanego przez sługę, po czym w symbolicznym geście skrapia dłonie ledwie paroma kroplami wody (co wszak trudno uznać za umycie rąk…), a potem wyciera je o czuprynę niewolnika stojącego obok. Skoro Petroniusz o tym wspomina, zapewne takie zachowania sporadycznie miały miejsce, ale z drugiej strony pocieszające jest, że autor je wyśmiewa – można mieć nadzieję, że spotykały one się ze społeczną dezaprobatą.

Prawne i literackie przykłady pokazują, że wspomniane wyżej surowe traktowanie niewolników nie było powszechne. W jednym z listów Seneki do Lucyliusza odnajdujemy pochwałę ludzkiego, wręcz przyjacielskiego traktowania sług: Bardzo to przystoi twej roztropności i twemu wykształceniu. „Są to niewolnicy”. Owszem, lecz i ludzie. „Są to niewolnicy”. Owszem, lecz i współtowarzysze. „Są to niewolnicy”. Owszem, lecz i pokorni przyjaciele. „Są to niewolnicy”. Owszem, lecz i współtowarzysze niewoli, jeśli zważysz, że los ma tę samą moc nad niewolnikami i nad panami. Toteż śmieję się z tych, którzy za poniżenie mają obiadowanie razem ze swym niewolnikiem. Bo dlaczegóż mamy tak sądzić? Chyba tylko dlatego, że najbardziej tyrański zwyczaj otoczył biesiadującego pana całym tłumem stojących niewolników. W innym miejscu Seneka zauważa: (…) zważ, że ten, którego zwiesz niewolnikiem, wziął początek z takiegoż jak ty nasienia, że korzysta z tego samego powietrza, że tak samo oddycha, że tak samo żyje, że tak samo umiera? Równie dobrze ty możesz go zobaczyć wolnym, jak on cię niewolnikiem. (Seneka, Listy moralne do Lucyliusza w przekładzie Wiktora Kornatowskiego, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2010, s. 140).

Oczywiście z wywodu Seneki nie należy wyciągać wniosku, że on sam potępiał system niewolniczy. Przeciwnie, jako człowiek, który w czasie panowania cesarza Nerona zbił majątek i stał się jednym z najbogatszych ludzi Imperium, posiadał zapewne tysiące niewolników, z których wielu – zwłaszcza tych, którzy nie mieli z nim bezpośredniego kontaktu – było bezwzględnie wykorzystywanych i eksploatowanych. Nie należy też sądzić, że postawa Seneki była powszechna; reprezentował on co najwyższej głos elity i to pewnie tylko jej dosyć niewielkiej części. Niemniej właśnie takie głosy jak ten pozwalają odbudować naszą wiarę w ludzkie odruchy rzymskich właścicieli niewolniczych mas.

Nie należy rozciągać podejścia Seneki na wszystkich Rzymian, ale z drugiej strony błędem byłoby też sądzić, że rzymskie społeczeństwo było en masse pozbawione jakiegokolwiek współczucia dla doli niewolników. Pouczająca w tej materii jest reakcja plebsu na bezwzględne konsekwencje zbrodni popełnionej w afekcie przez pewnego niewolnika, który doprowadzony przez swego właściciela Pedaniusza Sekunda na do granic rozpaczy, zamordował go. Karę śmierci zgodnie z prawem wymierzono wszystkim niewolnikom zamordowanego. Decyzję o zabiciu niewinnych ludzi (kobiet i mężczyzn, starców i dzieci) rzymska opinia publiczna przyjęła z gwałtownym oburzeniem, a protesty słychać było z każdej strony – wśród plebsu, jak i w kręgach senatorskich. Może więc Rzymianie nie stosowali w praktyce rad Seneki, ale rzeź niewolników uznali za przejaw ustawowego barbarzyństwa (na marginesie: wyrok niestety wykonano, ze strachu przed skutkami poluzowania posłuchu wśród niewolników).

 

Rzecz czy osoba?

Czy możemy wierzyć, że ludzie wolni naprawdę postrzegali niewolników tak jak stanowiło prawo – niczym rzeczy pozbawione ludzkich przymiotów?

W samych przepisach tworzonych przez Rzymian zawarte są wskazówki, że rzeczywistość była zgoła odmienna. Przepisy regulujące status prawny dziecka zrodzonego przez kobietę wolną, ale poczętego przez niewolnika, uświadamiają, że nie tylko seksualne relacje, ale i związki uczuciowe nie znały prawnych i klasowych barier. Pokazuje to, że rzymskie społeczeństwo było świadome całkowitej sztuczności stanu niewoli, którego istnienie uznawano równocześnie jako oczywistą konieczność. Sztuczność podziałów klasowych potwierdzają także słowa Horacego, wielkiego poety czasów Augustowskich, który w jednej ze swych pieśni wprost pochwala miłość do niewolnicy, porównując ją do zauroczenia Achillesa wziętą do niewoli Bryzeidą:

Nie wstydź się tego, że cię opętała
Miłość do sługi, boć i bohatera
Achilla także czarowała
Bryzeidy cera.

(Do Ksantjasza, Horacy, w przekładzie Kazimierza Morawskiego)

Jak widać, miłość Sienkiewiczowskiego Petroniusza do Eunice nie jest całkiem wyrwana z rzymskich realiów historycznych.

Żyjący nieco później poeta Marcjalis w jednym ze swych epigramów naśmiewa się z kobiety, która zdradza własnego męża z niewolnikami. Kolejne jej dzieci o rysach zarządcy domowego, kucharza czy muzykanta mają na twarzach wymalowany dowód cudzołóstwa kobiety matki. Czy byłoby to możliwe, gdyby niewolnik był tylko rzeczą?

Bogacz Wediusz Pollion wrzucał nieposłusznych niewolników do stawu, w którym hodowano drapieżne mureny pożerające nieszczęśników żywcem

W literaturze rzymskiej pojawia się niekiedy motyw bardzo ciepłych uczuć między panami i ich niewolnikami. W jednym z listów Marek Tuliusz Cyceron zwierza się swemu przyjacielowi Pomponiuszowi Attykowi: Nie mam już o czym ci pisać, zresztą piszę ten list całkiem, dalibóg, wytrącony z równowagi. Odszedł z tego świata mój lektor Sozyteusz, przemiły chłopiec, a jego śmierć przejęła mnie bardziej, niż śmierć niewolnika powinna (Cyceron, Listy do Attyka, tom I, księgi 1-2, przeł. Katarzyna Różycka-Tomaszuk, ISKŚiO UWr, Wrocław 2016, s. 81). Nie ma powodów, by sądzić, że w tym prywatnym liście nie pisał szczerze. Wielki polityk, któremu zmarły sługa towarzyszył podczas codziennej lektury, wydaje się autentycznie poruszony tym, co go spotkało.

Trudno się dziwić tym dowodom ludzkiego oblicza relacji między panami i sługami. Do wiernych, sprawdzonych niewolników właściciele się przywiązywali: słudzy cieszyli się z narodzenia każdego potomka właściciela, asystowali latorośli w niemal każdym dniu jej życia aż do osiągnięcia dorosłości. Choć podległość i obowiązek służenia były z pewnością nieustannie podkreślane, a do nadmiernego spoufalenia nikt by nigdy nie dopuścił, nie sposób zaakceptować myśli, że przez wiele lat dorastania w domu pełnym niewolników, między dziećmi właściciela i jego niewolnikami nie dochodziło do nawiązania żadnej więzi. Więzi, która przecież nie gasła, gdy własność inwentarza domowego przechodziła na kolejne pokolenie. Jaki charakter taka więź mogła mieć? Cóż, znów zapewne wszystko zależało od domu: pewnie niekiedy bywało tak, że uczucia pana do niewolnika przypominały nasze przywiązanie do psa lub kota, a kiedy indziej relacja przypominała bardziej tę łączącą filmowego Bruce’a Wayne’a (Batmana) i służącego mu Alfreda.

 

Dobrowolne niewolnictwo

Kolejny paradoksem systemu niewolniczego w Rzymie jest to, że znajdowały się w Rzymie osoby, które nieprzymuszone przez okoliczności i całkowicie dobrowolnie wyzbywały się swej wolności i stawały się cudzymi niewolnikami. Dlaczego? Mechanizm ten dzisiaj trudno nam zrozumieć, ale stanowi on element rzymskich realiów. Paradoksalnie powodem oddania się w niewolę była ogromna władza, jaką właściciel sprawował nad niewolnikiem. Niekiedy bowiem wolny człowiek, który chciał pracować dla kogoś innego na odpowiedzialnym i wymagającym zaufania stanowisku, oferował swą wolność jako swoistą rękojmię lojalności i rzetelnej pracy. Jego „pracodawca”, mając nad nim prawo życia i śmierci, zyskiwał człowieka, któremu mógł całkowicie powierzyć swe tajemnice i zadania wymagające nawet największego zaufania.

Powyższymi wywodami nie zamierzam wykazywać, że system niewolniczy w Rzymie był zjawiskiem dobrym albo że wszyscy niewolnicy byli traktowani łagodnie. Jestem przekonany, że zdecydowana większość niewolników nie miała możliwości służyć w domu swego pana, tylko ciężko pracowała: na budowach, w warsztatach, w cegielniach, w foluszach, w kopalniach, w kamieniołomach, na polach itd. Chciałem jednak pokazać, że czym innym są twarde przepisy gwarantujące absolutną władzą pana nad sługą, sprowadzające tego ostatniego do rangi „rzeczy mówiącej”, a czym innym realia, w których niewolnicy się obracali. Rzeczywistość była bardzo złożona, a życie niektórych niewolników było bardziej komfortowe niż wielu wolnych, lecz klepiących biedę.

 

Posted on

Madeline Miller, Pieśń o Achillesie

Przeczytawszy debiutancką powieść Amerykanki Madeline Miller w oryginale, przez dłuższy czas zastanawiałam się, jak jej tytuł brzmiałby w naszym rodzimym języku. Dziś, trzymając w ręku nowe polskie wydanie książki The song of Achilles, wiem już, każdy lingwistyczny wybór podkreślałby inny aspekt tej wielowymiarowej historii.

Pieśń o Achillesie, bo tak zdecydowano się zatytułować udany przekład autorstwa Urszuli Szczepańskiej-Bukowskiej, to opowieść Patroklosa poświęcona jego najbliższemu przyjacielowi i ukochanemu. Jest nim znany wszystkim bohater Iliady Homera, heros, największy wódz greckiego świata. Jak część z nas zapewne pamięta, niewidomy grecki poeta wybrał narracyjną technikę in medias res; Patroklos, prowadzony przez utalentowaną Madeline Miller, przedstawia wydarzenia w formie retrospekcji. Opis wojennej pożogi Illionu poprzedza więc obraz dzieciństwa i młodości bohaterów. To wówczas rodzi się ich niezwykła relacja, mająca przetrwać dłużej, niż krótka, choć burzliwa egzystencja. Patrząc wstecz na swoje życie, nieodłącznie i po wsze czasy związane z postacią Achillesa, tworzy Patroklos wzruszającą, mądrą i ponadczasową pieśń o tym, który był mu najdroższy.

Powieść Madeline Miller pt. Pieśń o Achillesie dostępna jest w naszym sklepie pod tym linkiem.
Powieść Madeline Miller pt. Pieśń o Achillesie dostępna jest w naszym sklepie pod tym linkiem

Powieść, która ma dziś swą premierę w Polsce, nie jest jednak tylko subiektywną “pieśnią o…”, jest także pieśnią samego Achilla. Definicja tego gatunku literackiego zakłada przecież, że może on stanowić wyodrębnioną kompozycyjnie część eposu lub poematu epickiego, ale także samodzielną formę. Pieśnią słynnego herosa są więc jego czyny, jego wybory, jego decyzje. Czy w pełni autonomiczne – nad tym można oczywiście debatować. Wszak każdy ruch składający się na jego biografię uważnie śledzą mieszkańcy Olimpu, często nie mogąc powstrzymać się od osobistej interwencji. A jednak, mimo cienia, jaki rzuca na historię Przeznaczenie, mamy tu przecież znaną każdemu śmiertelnikowi mozolną, bolesną walkę z własnym ego, która, może nawet bardziej niż wojna trojańska, zdaje się podstawą historii wybranej przez Miller. Jednocześnie Patroklos, narrator książki i piewca swojego ukochanego, stanowi w jakiś sposób alter-ego Achillesa. Jest jego sumieniem, kotwicą, drugą, łagodniejszą połową, niczym w opisach Platona, który w swojej Uczcie, kilka wieków po upadku Troi, zamieścił opis dusz rozdzielonych na dwie uzupełniające się i wiecznie poszukujące części.

Książka filolożki klasycznej Madeline Miller, znanej już w Polsce z wydanej kilka lat temu doskonałej Kirke, to niezwykle udane połączenie mitologicznego fantasy, powieści historycznej i psychologicznej. Zachwyca nie tylko znajomością eposu Homera i fabułą świadczącą o przebogatej wyobraźni; pokazuje także wnikliwość autorki, jej uważność na ludzkie bolączki, które pozostają niezmienne od wieków. Tym jednak, co przed laty uderzyło mnie najbardziej, jest czułość przepełniająca opowieść Patroklosa. Dziś, gdy sięgam po jej polski przekład, dzieje się podobnie. Zamykając okładkę, uświadamiam sobie, że pieśń to po grecku melos (μελος). Mimo innej długości samogłoski “o”, rzeczownik ten brzmi zaskakująco podobnie do czasownika melo (μέλω) – dbać, opiekować, troszczyć się. Moje językowe rozważania o tytule znajdują swą klamrę: Patroklosowa pieśń o Achillesie jawi się jako wyraz troski właśnie, przejmujący gest czułości i dowód wielkiego uczucia. Posłuchajcie, jak śpiewa ją na przekór ludziom, bogom i Fatum.

 

Madeline Miller, Pieśń o Achillesie, tłumaczyła Urszula Szczepańska-Bukowska, Wydawnictwo Albatros, Warszawa 2021
Posted on

Akka. Małe miasto, wielka historia

Aromat kawy, przypraw, świeżych wypieków i słodyczy miesza się z zapachem ryb, potu i morskiej wody. Wokół stłoczone stoiska, wąskie zaułki, towary i ludzie. Wszędzie porozwieszane kolorowe chusty, torebki, orientalne ubrania. Nieustannie ktoś nawołuje, zagaduje, aby pokazać, a przede wszystkim sprzedać swój towar. To część tradycji. Stare śródziemnomorskie miasta od wieków były podporządkowane handlowi.

Jestem na targu ulicznym w samym sercu starówki Akki (albo, jak kto woli, Akko, Acre, Akry), jednego z najbardziej wielokulturowych i wieloreligijnych miast w Izraelu, którego dzieje kapitalnie odzwierciedlają burzliwą historię tej ziemi. Zostało ono ukształtowane przez Fenicjan, Rzymian, Turków, krzyżowców, Greków, mameluków, Bizantyjczyków i Brytyjczyków. Od wieków stanowiło łakomy kąsek dla wszelkiej maści mocarstw, więc też często przechodziło z rąk do rąk.

Historia miasta sięga epoki brązu, jednak najbardziej znana jest z okresu wypraw krzyżowych, kiedy to Akka stała się jednym z centrów świata. W XII wieku była już największym i najbogatszym miastem w królestwie krzyżowców, a także jego najważniejszym portem i, wreszcie, ostatnim bastionem w Ziemi Świętej.

Arabskie stoisko na targowisku w Akce, fot. Ray in Manila / Flickr, CC BY 2.0
Arabskie stoisko na targowisku w Akce, fot. Ray in Manila / Flickr, CC BY 2.0

Dziś w Akce żyją koło siebie żydzi, chrześcijanie i muzułmanie. Miasto, choć niewielkie, oszałamia, zachwyca i poszerza horyzonty. Wpływy europejskie mocno przenikają się i mieszają z kulturą arabską; wciąż czuć tutaj duchową obecność Imperium Osmańskiego. Miejsce jest wręcz nasączone wielokulturowością i historią, co widać chociażby w toponimach: wiele nazw placów, ulic, charakterystycznych miejsc nawiązuje do zagranicznych miast czy postaci historycznych. Znajdziemy tu plac Genueński, Wenecki czy Pizański, ulice imienia Juliusza Cezara, Marca Pola czy Napoleona,  a także malowniczy Turecki Bazar.

Temu ostatniemu warto przyjrzeć się bliżej. Zbudowany pod koniec XVIII wieku, został odrestaurowany w 2011 roku i od tamtego czasu stanowi jedną z atrakcji Starego Miasta. Na terenie Tureckiego Bazaru można znaleźć małe galerie, kawiarnie i sklepy sprzedające ręcznie robione pamiątki. Bazar jest jednym z najstarszych rynków sztuki na świecie, a odwiedza go ponad 400 000 turystów rocznie.

Zwiedzanie Akki warto zresztą zacząć właśnie od bazarów, zwanych w Izraelu szukami. Bliskowschodnie targowiska kuszą przyjezdnych ‌orientalną egzotyką, zapachami i kolorami, które sprawiają, że zmysły szaleją. Od rana ‌do ‌wieczora ‌sprzedaje się tutaj ‌setki różnego ‌rodzaju artykułów, od przedmiotów codziennego ‌użytku, po wyroby skórzane, ręcznie ‌wykonaną biżuterię oraz bogaty asortyment badziewia, kiczu i tandety, ze szczególnym uwzględnieniem chińskich zabawek dla dzieci. Po spędzeniu dłuższej chwili na szuku podróżnik może poczuć znużenie. Tłok miejscowych i turystów, gwar, ścisk, hałas, narzucający się sprzedawcy – to wszystko sprawia, że mózg zaczyna się męczyć. Wtedy najlepiej skręcić w jedną z wielu okolicznych alejek i zaułków. Całe tutejsze Stare Miasto stanowi ich plątaninę, a wędrowanie po nich przynosi ukojenie, pozwala się wyciszyć się i odpocząć w cieniu wiekowych kamienic. Większość z nich kres świetności ma już dawno za sobą; mury usypują się, ściany odpadają, wnętrza mieszkań niszczeją. Ludzkie życie dawno już stąd zniknęło, za to prawie na każdym kroku spotykamy koty. Jasne, ciemne, pręgowane, spacerują po uliczkach, krążą po restauracyjnych stolikach, leniwie pokładają się na murkach i maskach samochodów.

Koty są w Akce wszechobecne. Fot.: symmetry_mind / Flickr, CC BY-SA 2.0
Koty są w Akce wszechobecne. Fot.: symmetry_mind / Flickr, CC BY-SA 2.0

Akka uchodzi za jedno z biedniejszych izraelskich miast. Starówka, zasiedlona w większości przez ludność arabską, przez wiele dziesięcioleci była zaniedbywana. Izraelskie władze bardziej inwestowały w nowoczesne osiedla położone na obrzeżach, zamieszkiwane głównie przez społeczność żydowską – to tam powstają apartamentowce, szkoły i centra handlowe. W 2001 roku wpisano jednak Starą Akkę na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO; od tamtego czasu coraz częściej remontuje się budynki, przekształca w bazy noclegowe albo restauracje.

Snując się bez celu po uliczkach, natrafiam na meczet Al-Dżazzara, znany w języku arabskim jako Jama El-Basha (Meczet Paszy), a wcześniej jako Jama El-Anwar (Meczet Świateł). Otaczają go smukłe, wysokie palmy. Jest to drugi największy meczet w Izraelu – większa jest tylko Al-Aksa w Jerozolimie. Zbudowany przez Turków w 1781 roku, dominuje nad miastem, a jego charakterystyczna zielona kopuła przykuwa wzrok. Ponieważ meczet stanowi najwyższy punkt zabytkowego centrum, jest dla przybyszów doskonałym punktem orientacyjnym.

Tuż obok meczetu znajduje się cytadela. Zwiedzający mogą wejść na taras na szczycie dawnego donżonu zwanego Wieżą Skarbca (Burj el-Khazna). Cytadela została wzniesiona w XVIII wieku na ruinach budowli krzyżowców. Po pierwszej wojnie światowej Brytyjczycy urządzili w niej więzienie o zaostrzonym rygorze, w którym przetrzymywali arabskich więźniów politycznych oraz imigrantów żydowskich; wielu z nich skazano na śmierć przez powieszenie. Warto wspomnieć o tym, że jednym z więźniów cytadeli był Bahá’u’lláh, założyciel bahaizmu, a w mieście znajduje się także jego grób. Te dwa punkty stały się centralnymi miejscami bahaickiego kultu.

Następnym must see jest turecka łaźnia, mieszcząca się w oryginalnym otomańskim budynku w samym sercu starej części Akki. Została wybudowana w 1795 roku przez Dżazzara Paszę i nazwana od jego imienia. Prawdopodobnie powstała na ruinach wcześniejszej łaźni pochodzącej z czasów krzyżowców – mieszkańcy Akki relaksowali się i wypoczywali  w tym miejscu od pokoleń. Od 1954 roku mieści się tutaj Muzeum Miejskie, w którym oglądać można przestrzenne prezentacje ukazujące funkcjonowanie tureckiej łaźni.

Akka wydaje mi się gorąca, troszkę brudnawa, nasycona Orientem. Mówi jednocześnie po arabsku i hebrajsku, pachnie raz morską bryzą, a raz rozkładającymi się rybami. Na placykach mali chłopcy kopią piłkę, a dalej, przy domach, na drewnianych bądź plastikowych stolikach starsi arabscy mężczyźni leniwie sączą miętową herbatę albo kawę z kardamonem i popalają fajkę wodną.
Akka wydaje mi się gorąca, troszkę brudnawa, nasycona Orientem. Mówi jednocześnie po arabsku i hebrajsku, pachnie raz morską bryzą, a raz rozkładającymi się rybami. Na placykach mali chłopcy kopią piłkę, a dalej, przy domach, na drewnianych bądź plastikowych stolikach starsi arabscy mężczyźni leniwie sączą miętową herbatę albo kawę z kardamonem i popalają fajkę wodną. Fo. Amos / Flickr, CC BY 2.0

Włócząc się dalej labiryntami ciasnych uliczek, mijam budynki naznaczone radykalnymi zwrotami i zawieruchami tutejszej historii, a po drodze spotykam pojedynczych, nieśpieszących się nigdzie turystów. W końcu docieram do przystani morskiej. Kiedy Morze Śródziemne nie szaleje, jest to miejsce spacerów i spotkań. Na kamiennym nasypie przesiadują zarówno młodzi, jak i starsi ludzie. Można tam spotkać także rybaków łowiących ryby, które potem znajdą się na stole jednej z wielu lokalnych restauracji. Szum morza uspokaja, małe łodzie rybackie leniwie się kołyszą się na falach, jak miało to miejsce od wieków. Losy miasta od zawsze związane były z morzem. Przez wieki tutejszy port stanowił dla Europejczyków strategiczną „bramę do Lewantu”, czyli Palestyny, Jordanii, Syrii i Libanu. To właśnie do Akki przypłynął z Wenecji Marco Polo wraz z ojcem, aby następnie wyruszyć stąd w podróż do Chin. Drogą morską przybywali kupcy, pielgrzymi, najeźdźcy; tędy docierały rozliczne towary. Morze powodało cały zgiełk i ruch tego orientalnego miasta. Dziś sytuacja odwróciła się, a przystań morska dotkliwie straciła na znaczeniu na korzyść sąsiedniego miasta portowego – Hajfy. Dziś to tam znajduje się największy port w kraju, zaś samo miasto jest ważnym ośrodkiem naukowym, z dwiema światowej klasy uczelniami wyższymi oraz kilkoma ośrodkami naukowo-badawczymi znanych zagranicznych koncernów. Dla Izraela Akka to miasto przeszłości, zaś Hajfa staje się miastem przyszłości i innowacji.

Wzdłuż morza rozciągają się mury obronne wzniesione przez krzyżowców. Przypominają, że Akka to średniowieczna, niezdobyta twierdza, której w 1799 roku nie zdołał podbić nawet Napoleon Bonaparte. Po samych murach można się przejść, zobaczyć po drodze kościół oraz latarnię morską, albo po prostu usiąść i podziwiać z tego miejsca zachód słońca. Do listy miejsc wartych odwiedzenia z pewnością należy także dopisać podziemne miasto krzyżowców. Zwiedzanie sal i korytarzy bankietowych rycerzy to nie lada gratka dla miłośników historii.

Miasto było zamieszkane przez bogatych arystokratów i kupców prowadzących luksusowe życie. Specjalne prawa otrzymali tutaj kupcy z Genui, którzy mieli swoją dzielnicę, a także handlarze z Wenecji, Pizy, Amalfi i Marsylii. Byle kto nie osiedlał się w Akce, i byle kto nie handlował tu przyprawami czy jedwabiem. Te czynniki przyniosły skutek w postaci bogactwa, a dzięki bogactwu bujnie rozwinęła się architektura. Zarówno wygląd i zróżnicowanie zabytków, jak i kompozycje ulic budzą zainteresowanie. Na zdjęciu: port w Akce; z lewej strony widoczny jest meczet Al-Dżazzara. Fot. Dennis Jarvis / Flickr, CC BY-SA 2.0
Miasto było zamieszkane przez bogatych arystokratów i kupców prowadzących luksusowe życie. Specjalne prawa otrzymali tutaj kupcy z Genui, którzy mieli swoją dzielnicę, a także handlarze z Wenecji, Pizy, Amalfi i Marsylii. Byle kto nie osiedlał się w Akce i byle kto nie handlował tu przyprawami czy jedwabiem. Dzięki bogactwu bujnie rozwinęła się architektura. Zarówno wygląd i zróżnicowanie zabytków, jak i kompozycje ulic budzą zainteresowanie. Na zdjęciu: port w Akce; z lewej strony widoczny jest meczet Al-Dżazzara. Fot. Dennis Jarvis / Flickr, CC BY-SA 2.0

Po zwiedzaniu warto zatrzymać się w jednej z tutejszych knajpek. Chociaż Akka słynie z restauracji serwujących rozmaite gatunki ryb i owoców morza, możemy też spróbować tu innego, typowo bliskowschodniego specjału, czyli hummusu. W mieście można znaleźć co najmniej trzydzieści niezłych knajp serwujących ten przysmak. Izrael przyjął hummus jako swoje nieoficjalne danie narodowe, ponieważ odpowiadało ono żydowskim prawom kaszrutu (koszerności) – religijnym zasadom dotyczącym jedzenia i przygotowywania żywności. Nazwa tego dania oznacza po arabsku ciecierzycę, a chociaż samo pochodzenie hummusu nie jest do końca znane, na Bliskim Wschodzie spożywano tę gęstą pastę od tysiącleci. Średniowieczne książki z przepisami dowodzą, że jedzono ją zarówno w Egipcie, jak i w Lewancie, zanim dotarła do Turcji, Grecji i innych krajów basenu Morza Śródziemnego.

Od początku powstania Izraela hummus był podstawową potrawą mieszkańców. Według Sabra Salads, izraelskiego producenta hummusów, Izraelczycy spożywają dwa razy więcej hummusu niż ich arabscy ​​sąsiedzi. Najpopularniejsza wersja podawana jest na ciepło w dużej misce, z dodatkiem dużej ilości pasty tahini, posypana natką pietruszki. Ma konsystencję bardzo gęstej zupy i jest zgarniana gorącym chlebem pita. Na terenach palestyńskich hummus zazwyczaj podaje się na śniadanie, czasami z dodatkiem zimnego jogurtu zwanego labaneh i świeżych liści mięty. W ubiegłym wieku żydowscy imigranci z takich krajów, jak Irak, Jemen, Tunezja czy Maroko, przywieźli ze sobą swoje wyjątkowe nawyki hummusowe: Irakijczycy serwują hummus z sabichem (smażonym bakłażanem i jajkiem na twardo), a Marokańczycy uwielbiają Hasa Al Hummus, wegetariańską zupę z ciecierzycy.

Hummus doskonale symbolizuje tygiel izraelskiej kultury. Warto spróbować różnych wariantów, tak jak warto poznać wiele oblicz jednego z najbardziej orientalnych miast w Izraelu, czyli Akki.

 

Zdjęcie główne: Ray in Manila / Flickr, CC BY 2.0
Posted on

Sándor Márai, Śladami bogów

Ukazywanie sprzeczności między pozorem a istotą to jeden z największych talentów Sándora Máraiego, zaraz obok umiejętności tworzenia melodyjnej i rytmicznej frazy, która sama się czyta, sama poddaje refleksji, sama zapamiętuje. W szkicach podróżnych spisanych przez węgierskiego autora w młodziutkim wieku 26 lat jest już ten talent dobrze widoczny, choć objawia się inaczej, niż w tekstach późniejszych. Jak sam zauważył po przeszło dekadzie, bije z nich przekorny, uparty entuzjazm oparty na wierze, że świat wynaleziono, byśmy po nim podróżowali i z niego korzystali, bowiem urządzono go specjalnie dla nas i na naszą cześć.

Śladami bogów, dziennik z podróży na Bliski Wschód, to zbiór tekstów błyskotliwych, momentami buńczucznych, zuchwałych w tonie. Gdzieniegdzie przebłyskuje już ukochana przeze mnie Maraiowa liryczność; są już miejsca, gdzie jego reporterska surowość graniczy z poetycką tliwością. Przeważa jednak młodzieńcza pewność siebie, połączona z zadziwiającym u tak młodego autora warsztatem, który tylko czasem, dosłownie w kilku paragrafach, pozwala mu prawie niezauważalnie uprawiać exercice de style.

 

"Zajrzyj w puste ulice, w blade oblicza, z każdego gestu tych ludzi przemawiają gniew, nienawiść, rozpacz i pogarda – czego tu szuka, czego od nich chce, dlaczego uszczęśliwia ich swoimi czołgami i samolotami Europa?"
“Zajrzyj w puste ulice, w blade oblicza, z każdego gestu tych ludzi przemawiają gniew, nienawiść, rozpacz i pogarda – czego tu szuka, czego od nich chce, dlaczego uszczęśliwia ich swoimi czołgami i samolotami Europa?”

Opisując Egipt, Palestynę, Liban, Syrię i Turcję – miejsca, gdzie zrodziły się najważniejsze prądy duchowe naszej kultury – Márai nie skupia się na urodzie pejzażu czy wiekowych zabytkach; jak zwykle dużo bardziej interesuje go człowiek. Bliskowschodnią mentalność obserwuje i analizuje z czułością, która nie wyklucza ironii i sztychu; jednocześnie poddaje rachunkowi europejskie sumienie, analizując własny kontekst moralny, jakże bliski temu, w którym osadzeni jesteśmy my dzisiaj. Pokazuje, jak bardzo potrzebne jest nam światło nowej idei, jak bardzo powinniśmy odmienić spojrzenie na świat. Jest w tym proroczy, zachwycający i przerażający zarazem. Jego opowieść zapamiętam ujętą w dwa zdania z rozdziału Betlejem – to one staną się moim zapiskiem z lektury.

Kłonię głowę, pierwszy raz od lat coś zaczyna ściskać mi gardło.

Pokój ludziom.


Sándor Márai, Śladami bogów, tłumaczyła Irena Makarewicz, Czytelnik, Warszawa 2021
Posted on

O Żydach w Salonikach

Żydzi przybyli do Salonik prawdopodobnie z Aleksandrii, w 140 roku przed naszą erą. W czasach antyku i w średniowiecznym Bizancjum byli to tzw. Romanioci, mówiący  po judeo-grecku i trudniący się śródziemnomorskim handlem. To do nich kierował swoje słowa o Mesjaszu święty Paweł, który w przebywał w Salonikach około 50 roku n.e; do nich też adresował swą korespondencję z Werii (słynne Listy do Tesaloniczan), kiedy, wygnany z Salonik, pragnął podtrzymać wiarę tych, którzy mu zaufali.

Jednak największy napływ Żydów do Salonik obserwuje się w późnym średniowieczu, kiedy chrześcijańską Europę ogarnia fala antyżydowskich prześladowań. Osmanie postanawiają wykorzystać ten fakt i przyjąć u siebie uchodźców z Francji, Niemiec, a przede wszystkim z Hiszpanii. Najpierw, w XIV wieku, jeszcze w czasach Bizancjum, przybywają pierwsi Aszkenazyjczycy z Węgier i Niemiec, następnie, w  XV wieku, Sefardyjczycy z Iberii. Hiszpańska królowa Izabela Kastylijska zwana także Katolicką postanowiła wzmocnić wyznawaną przez siebie religię na Półwyspie Iberyjskim i w 1480 roku powołała w tym celu inkwizycję, która miała doprowadzić do pełnej katolicyzacji społeczeństwa hiszpańskiego. Dla islamskich Maurów z Andaluzji i lokalnych Żydów nie było w Hiszpanii miejsca. Część z nich zdecydowała się na przyjęcie chrześcijaństwa, pozostali opuścili kraj. Ci, którzy zdecydowali się na emigrację, przeprawili się przez Morze Śródziemne do Azji Mniejszej i na Bałkany. Znacząca grupa Żydów sefardyjskich, która na przełomie XV i XVI wieku została wygnana z Półwyspu Iberyjskiego, zamieszkała właśnie w Salonikach.

Dziewiętnastowieczni podróżnicy odwiedzający Saloniki pisali, że czują się w mieście jak na Półwyspie Iberyjskim

Osmanie udzielili schronienia Żydom z zachodniej Europy, ponieważ uznali, że jest to dobra inwestycja w, jak byśmy dziś powiedzieli, „kapitał ludzki”. Żydzi uchodzili bowiem za pracowitych i w wielu dziedzinach utalentowanych: już wcześniej dali się poznać jako zdolni lekarze, bankierzy, tłumacze. Ich zamiłowanie do handlu obrosło legendą. Osmanie wiedzieli, że wraz Żydami na Wschód przybywa know-how z wielu dziedzin życia. Żydzi pokazali im wynalazki związane z bronią i wojskowością, jako jedni z pierwszych na kontynencie znali także druk i techniki drukarskie.

Saloniki jako jeden z głównych europejskich portów skorzystały na przybyciu Żydów sefardyjskich najbardziej. Wygnańcy z Półwyspu Iberyjskiego bardzo szybko zaaklimatyzowali się w nowym mieście, a ważnym elementem zacieśniania więzów w ramach wspólnoty i łatwiejszej adaptacji do nowych warunków był język. Sefardyjczycy używający języka hiszpańskiego i ladino od razu odpowiednio nazwali swoje nowo powstałe w mieście synagogi (Espanya, Magrebi, Lisbon, Katalanya, Evora Portugal); zachowali też iberyjskie zabawy, błogosławieństwa i… przekleństwa. Ponieważ ladino używali w wielu sytuacjach codziennych, bliskich każdemu z nich, to do czasów niemal współczesnych przetrwały takie nazwy jak: pastel de kezo (placek z serem), fijones kon karne (duszona fasola z wołowiną), keftikes de poyo (paszteciki z kurczaka) oraz dulse de muze verde (konfitury z zielonych orzechów). Sefardyjczycy  pływali po zatoce vaporiko, a wieczorem zasiadali na swojej verandado. Obecność tych zwrotów zdumiewała podróżników europejskich jeszcze pod koniec XIX wieku. Pisali oni, że nie opuszcza ich wrażenie, jakoby znajdowali się w Iberii, a nie nad Zatoką Salonicką.

Ladino był językiem używanym w życiu codziennym, w liturgii i modlitwie, ale też w interesach. Mówili  nim rybacy w dokach i na targu, obnośni handlarze, rzemieślnicy w swoich zakładach i żydowska biedota. Sprzedawcy tekstyliów i drukarze. Ladino, język niezwykle giętki, plastyczny i sugestywny, słychać było wszędzie, ponieważ populacja Żydów w Salonikach bardzo dynamicznie rosła.

Wejście do Muzeum Żydowskiego w Salonikach
Wejście do Muzeum Żydowskiego w Salonikach

Na początku XVI wieku Wielka Porta zamówiła u salonickich Żydów mundury dla janczarów, co spowodowało, że miasto w ciągu stu lat wyrosło na głównego producenta i eksportera tekstyliów w całym Śródziemnomorzu. Żydzi wytwarzali materiały ubraniowe, skupując wełnę na rynku lokalnym, importując barwniki i inwestując w sprzęt przędzalniczy i farbiarski. Bardzo szybko zaczęli produkować nie tylko odzież dla osmańskiej armii, ale też ubrania dla ludności cywilnej.

Żydzi saloniccy, ku zadowoleniu Osmanów, którzy nie chcieli parać się handlem i logistyką, odpowiedzialni byli także za dostawy licznych towarów do stolicy imperium. Należały do nich zboża, sól i srebro, a także proch strzelniczy i sprzęt wojskowy. Dobre stosunki z Wielką Portą zaowocowały licznymi zwolnieniami podatkowymi dla Sefardyjczyków z Salonik. Oprócz tego Żydzi odpowiedzialni byli za ściąganie danin od miejscowych poganiaczy bydła i właścicieli winnic. Dzierżawili też koncesję celną dla Salonik, a także inwestowali w liczne podmiejskie saliny. Samo położenie Salonik sprzyjało rozwojowi wymiany handlowej: od północy inwestorzy mieli dostęp do rynków bałkańskich, na południu do szlaków handlowych w Persji, Jemenie i całej Azji aż po Indie oraz do Egiptu i Wenecji. Jako operatywni przedsiębiorcy finansowali wiele spektakularnych inicjatyw takich jak np. budowa portu w Splicie.

Saloniki stanowiły ośrodek handlowy i kulturalny – były największym centrum drukarstwa w regionie

Wraz z upływem czasu wpływy Żydów w Salonikach stawały się coraz bardziej znaczące. W pewnym momencie od ich kompetencji i pozycji zależała w dużej mierze wymiana handlowa Imperium Osmańskiego z Europą. Europejscy kupcy, chcąc eksportować z imperium wełnę, skóry, pszenicę i inne produkty, musieli skorzystać z usług żydowskich pośredników, którzy znali języki, rynek i, co ważne, kontrolowali rynek usług kredytowych niezbędnych do prowadzenia interesów. Osoby te mogły wykonywać te wszystkie zadania na rzecz europejskich kupców na mocy specjalnej licencji zwanej berat. Najlepsze licencje czyli beraty trafiały do rąk najbardziej pożądanych żydowskich pośredników, o których zabiegali kupcy i dyplomaci z kilku europejskich stolic. Pozycja pośredników była bardzo mocna; mieli oni specjalne przywileje podatkowe i mogli przebierać do woli w ofertach swoich zleceniodawców.

Bogaci saloniccy Żydzi uwielbiali zbytek. W swoich luksusowych rezydencjach zatrudniali liczną służbę, nosili ubrania przetykane złotem i dużo biżuterii. Ostentacja w ubiorze i stylu życia wywołała zdecydowaną reakcję salonickich rabinów, którzy w XVI wieku zakazali kobietom po osiągnięciu dojrzałości noszenia (poza domem, na targu i ulicy) złotych i srebrnych ozdób. Ostatecznie mieszkańcy Salonik przeciwstawiali się tym nakazom i starali się je omijać, jednak faktem jest, że takie regulacje zostały narzucone.

Żydzi sefardyjscy byli pionierami upowszechniania druku w tej części Śródziemnomorza. Dzięki umiejętnościom przywiezionym z Zachodu Saloniki szybko stały się największym centrum drukarstwa w regionie. Żydowskie książki wydawane w mieście poprzedziły o wiele lat te, które były publikowane po grecku, arabsku czy turecku. Ciekawostką jest fakt, że mimo wczesnego upowszechnienia druku, Saloniki dość późno w stosunku do Zachodu zaczęły wydawać własne gazety. Miało to związek z niechęcią do prasy wśród przedstawicieli miejscowego rabinatu. Tematyka poruszana w miejscowej prasie dotyczyła bezpieczeństwa, warunków sanitarnych w mieście, przestępczości, żebractwa i innych bolączek.  Istniało też sporo tytułów o bardziej specjalistycznej tematyce wykraczającej poza życie miasta. W połowie XIX wieku zaczęły wychodzić pierwsze tytuły, wśród których znalazł się sefardyjski „El lunar”. Między drugą połową XIX wieku a pierwszą wojną światową pojawiały się też następujące sefardyjskie tytuły: „La Epoca”, „El avenir”, „La revista populara” oraz „La libertad” i „La tribuna libera”, „Journal de labrador”, „La esperanza”, „Pro Israel”, „La renassencia judia”, „La accion zionista”. Muzeum Żydowskie w Salonikach odnotowuje 33 tytuły prasowe poświęcone bieżącym problemom, ruchowi robotniczemu, a także niezwykle żywej w owym czasie idei syjonizmu.

Współczesne Saloniki
Współczesne Saloniki

Okres międzywojenny i druga wojna światowa to niezwykle dramatyczne momenty dla społeczności Żydów salonickich. Nie tylko Sefardyjczyków, ale też Romaniotów i Aszkenazyjczyków zamieszkujących miasto. W 1917 roku gigantyczny pożar Salonik pozbawił dachu nad głową i miejsc pracy większość mieszkańców, a nowopowstałe ruchy antysemickie w międzywojniu spowodowały, że część Żydów udała się na emigrację. Największą tragedię zgotował jednak rok 1943. Zdecydowana większość ówczesnej  populacji Żydów salonickich (około 50 tysięcy osób) została przetransportowana do Auschwitz, gdzie zginęła w komorach gazowych. Społeczność salonickich Żydów przestała w ten sposób istnieć. Liczba ofiar tej grupy porównywalna jest jedynie do liczby ofiar wśród Żydów polskich.

Dziś trudno jest znaleźć ślady świetności miasta, którego ponad połowę populacji stanowili w przeszłości Żydzi. Maleńka żydowska dzielnica Ladadikia, licząca zaledwie kilka uliczek i skwerów, to przede wszystkim miejsce wypoczynku i atrakcyjne centrum gastronomiczne pełne niewielkich knajpek, pubów i winiarni. Z ponad trzydziestu synagog działają w tej chwili zaledwie dwie; ważnym miejscem pamięci jest Muzeum Żydowskie, a także pomnik ofiar Zagłady. Istnieją nieliczne żydowskie szkoły i przedszkola, dwa centra młodzieży, jeden klub sportowy i jeden żydowski dom starców. Saloniccy Żydzi, którzy przeżyli Zagładę i wrócili do domu, starają się odbudować wspólnotę.

Źródła:
Mark Mazower, Saloniki, miasto duchów, tłumaczyła Agnieszka Nowakowska, Czarne, Wołowiec 2017
Muzeum Żydów w Salonikach
https://www.aejm.org/members/jewish-museum-of-thessaloniki/
Zdjęcie główne: Saloniki w 1930 roku.
Posted on

Ewa Karolina Cichocka, Lampart w pomarańczach. Sycylijskie zapiski kulinarne

Sycylia kusi podróżników nie tylko pięknymi pejzażami i wielowiekową historią; coraz popularniejsze stają się też wyjazdy kulinarne na Trinacrię. Dzięki staraniom dziennikarki Ewy Karoliny Cichockiej, która od lat z pasją opisuje największą śródziemnomorską wyspę, najwspanialsze sycylijskie smaki i aromaty mają teraz szansę trafić na polskie stoły. Zanim to nastąpi, odwiedzimy jeszcze tamtejsze targowiska, przejdziemy się korytarzami eleganckich pałacyków, a nawet zawitamy na plan filmowy. Przyjrzymy się ulubionym smakołykom komisarza Montalbano; dowiemy się też, jakie sycylijskie potrawy zachwycają znanych Polaków związanych z Sycylią, w tym Krzysztofa Zanussiego czy Jerzego Stuhra. Później zaś możemy oddać się ucztowaniu, korzystając z kilkudziesięciu przepisów zebranych przez autorkę. Jak sama podkreśla, przeważają wśród nich dania na bazie warzyw i owoców morza, które zachwyciły ją swoją oryginalnością i, jednocześnie, prostotą wykonania.

Dwie opowieści Ewy Cichockiej, stanowiące dzisiaj część książki Lampart w pomarańczach, w odrobinę zmienionej formie ukazały się na internetowych łamach magazynu “Lente”. Są to Uczta Lamparta oraz Marzenie głodnego. Uliczne jedzenie w Palermo. Zachęcamy do ich lektury, a następnie do sięgnięcia po książkę!

Ewa Karolina Cichocka, Lampart w pomarańczach. Sycylijskie zapiski kulinarne, Bernardinum, Pelplin 2021
Posted on

Razem raźniej. Hiszpańskie sposoby na szczęśliwe życie

Socjologowie nierzadko określają Hiszpanów półżartobliwym mianem patologicznie towarzyskich. Rzeczywiście uwielbiają oni spędzać czas wspólnie, a im grono jest liczniejsze, tym lepiej i weselej. Nie bez powodu są miłośnikami wszelkich internetowych grup – czy to na Facebooku, czy na WhatsAppie. Tworzą je spontanicznie, a później szybko porzucają, przenosząc się do realu, bo dopiero kontakt twarzą w twarz daje im prawdziwą radość. Z uśmiechem obserwuję znajomych, którzy skrzykują się w mediach społecznościowych, by towarzyszyć w zakupach koledze. Zresztą i kameralne spotkania szybko zamieniają się tu w gromadne nasiadówki. – Jeśli zadzwonię do kogoś, zapraszając na kawę, raczej na pewno nie odpowie, że umówił się już z kimś innym, tylko zaproponuje, bym do nich dołączyła – mówi moja hiszpańska przyjaciółka Elisa. Dla mnie, Polki, spacer z nią to przedziwne doświadczenie. Oprowadzając mnie po swoim mieście, zagląda do co drugiego baru i sklepu, witając się wylewnie z właścicielami i pracownikami, z każdym ucinając sobie pogawędkę. Zakłada przy tym, że i ja będę w niej uczestniczyć. Cóż może być bowiem przyjemniejszego?

Ciąg dalszy artykułu dostępny jest w serwisie “Zwierciadło” pod tym linkiem.