Posted on

Egejska Odyseja. Cyklady

Cyklady cieszą się znacznie większą popularnością niż ich siostry z północy – Sporady. I nic dziwnego, na tle północno-egejskich wysp Cyklady sprawiają wrażenie drogich kamieni połyskujących w blasku greckiego słońca, tworzących swoisty pomost między Europą i Azją.

Co ciekawe, wielu turystów myli dwa archipelagi: Cyklady i Dodekanez, które de facto leżą obok siebie; o pomyłkę nietrudno, gdyż część wysp leżących w obrębie Cyklad należy już administracyjnie do Dodekanezu. W błąd mogą również wprowadzać oferty biur podróży, które proponują rejs po Morzu Egejskim, podając w programie zwiedzanie Cyklad, podczas gdy de facto zwiedza się jedną cykladzką wyspę i całą resztę należącą do innych archipelagów.

Kiedy myślimy o Cykladach, przed oczami pojawia nam się zapewne malownicza Santorini, ale stanowi ona tylko jedną z wielu cudownych wysp. Z geograficznego punktu widzenia Cyklady dzielą się na Cyklady Północne (Kea, Kithnos, Siros, Andros, Tinos, Mykonos oraz niezamieszkałe Giaros, Rinia i Delos); Cyklady Środkowe (Serfios, Sifnos, Paros, Antiparos, Naxos i Amorgos oraz tzw. Małe Cyklady, do których należą Donoussa, Schinoussa, Iraklia, Kato i Epano Koufonisia, oraz niezamieszkałe Keros i Antikeri) oraz Cyklady Południowe (Milos z Kimolos i Poliagos, Folegandros, Sikinos, Ios, Santorini (Thira) i Anafi)

Nazwa „Cyklady” jest nieprzypadkowa. Jej pochodzenie wiąże się z okręgiem (kyklos), jaki pozostałe wyspy tworzą wokół świętej wyspy Delos. Według mitologii Cyklady powstały w wyniku gniewu Posejdona, który zamienił nieposłuszne nimfy w wyspy. Jak widać, konsekwencje boskiego gniewu okazały się wspaniałe, zwłaszcza dla nas, potomnych, którzy możemy rozkoszować się urokami Cyklad. Niezaprzeczalne walory owych 2 200 wysp, z których tylko 33 są zamieszkane, doceniano już zresztą w neolicie, o czym świadczą znaleziska datowane na okres od 6 000 do 2 300 lat przed naszą erą. W trzecim tysiącleciu wyspy zostały opanowane w  mniejszym lub większym stopniu przez Minojczyków, którzy stworzyli wysoko rozwiniętą, niepowtarzalną kulturę. Przetrwała ona aż do najazdu Dorów w XIII wieku p.n.e.

Trudno sobie wyobrazić, że do połowy lat siedemdziesiątych mieszkańcy tych uroczych wysp żyli w nędzy; ratunkiem najczęściej była emigracja do Ameryki. Dopiero od czasów rozwoju turystki datuje się poprawa życia wyspiarzy


Delos – centrum okręgu

Delos uważana jest za jedną z najważniejszych wysp w kulturze starożytnej Grecji. To na niej znajdowała się wyrocznia Apollina (druga po delfickiej) oraz świątynia tego boga. Nie bez powodu zresztą – to tu Leto powiła swoje boskie bliźniaki, Apollina i Artemidę. Ołtarz Apollina, który niestety nie zachował się do naszych czasów, zaliczano do siedmiu cudów świata. Według legendy wzniósł go sam bóg i to w wieku zaledwie czterech lat, mając do dyspozycji rogi upolowanych kozic. Na Delos odbywały się igrzyska delijskie, a w latach 478–454 p.n.e. wyspa była siedzibą Związku Morskiego założonego przez Ateny.

Nazwa Delos nie jest rdzenna – wyspa nosiła ongiś nazwę Ortygia (nota bene tę samą, co dzisiejsza część sycylijskich Syrakuz), oznaczającą tyle, co „Wyspa Przepiórek”. Ponoć w starożytności ptaków tych było na Delos całkiem sporo. Na zdjęciu: antyczne ruiny na wyspie, fot. Bernard Gagnon / Wikimedia, CC BY-SA 3.0

W roku 1873 francuscy archeolodzy rozpoczęli na Delos prace wykopaliskowe, w wyniku których natrafiono na ogromny świątynny kompleks: dwie świątynie Artemidy i trzy świątynie Apollina. Potwierdzono też, że Delos była w starożytności bardzo ważnym centrum handlowym, o czym świadczyły choćby wykopaliska portu, miasta portowego i licznych prywatnych domów znajdujących się w jego obrębie. Delijczycy – w przeciwieństwie do większości mieszkańców Hellady – żyli w dostatnich warunkach. Powodziło im się aż do roku 69 p.n.e., kiedy to wyspa padła łupem piratów. Nie wiadomo, co stało się wówczas z ludnością – Pauzaniasz, który odwiedził Delos po tym wydarzeniu, pisał, że gdyby nie nadzorcy i strażnicy, wyspę można by uznać za całkiem wymarłą. Prawdopodobnie część mieszkańców straciła życie z rąk piratów.

Dziś Delos należy do wysp zamieszkanych; jest też jedną z najczęściej odwiedzanych cykladzkich perełek. O jej starożytnej potędze świadczą lwy dumnie wsparte na kamiennych postumentach, wpatrzone w horyzont, strzegące delijskich tajemnic.

Kea – przystanek żeglarzy

Dla przeciętnego turysty Kea (Tzia) stanowi wielką niewiadomą, podczas gdy żeglarzom jest doskonale znana – porty pękają tam w szwach niezależnie od poru dnia i roku. Dzieje się tak dlatego, że jachty wyruszające w rejs z przystani w Lavrio lub Atenach robią sobie na Kei pierwszy przystanek. Wyspa ozdobiona jest tysiącem zatoczek, z których każda nadaje się do cumowania statków. Nic więc dziwnego, że jest to istna mekka żeglarzy, którzy – podobnie jak starożytni – płyną w egejską odyseję od wyspy do wyspy.

Kea należy do „zielonych Cyklad” – w starożytności porośnięta była bujnymi lasami dębowymi, których owoce wykorzystywano w rozmaity sposób: osłonki żołędzi służyły do garbowania skór, a same żołędzie do karmienia świń, które tu hodowano, a także do produkcji mąki. Do dzisiaj na Kei można kupić mąkę z żołędzi oraz żołędziowy makaron, ciasteczka i… kawę, która przypomina w smaku naszą polską Inkę. Kea nie przyciąga turystów, stanowi za to sypialnię bogatych Ateńczyków – drugą po Eubei, uważanej zresztą za znacznie skromniejszą.

Kea to przede wszystkim miasta; najważniejsze z nich to Ioulis, stolica wyspy. Miasteczko to charakteryzuje się typowym greckim urokiem – pełne jest wąskich uliczek z przytulnymi kafejkami. Na szczycie wzgórza, na którym zostało ulokowane, zobaczyć można pozostałości po weneckiej twierdzy, natomiast w samym mieście godne odwiedzenia jest muzeum archeologiczne, a także budynek dawnego ratusza. Myli się ten, kto uważa, że wyspa nie była zamieszkiwana w starożytności. Była, a jakże. Jej antycznym strażnikiem jest lew, którego tajemniczy uśmiech przypomina nieco…uśmiech Mony Lizy. Przechodząc obok tego posągu z VI wieku p.n.e., można się zastanowić, nad czym też duma kamienny król zwierząt. Być może rozkoszuje się cudowną popołudniową sjestą w tak uroczym i wolnym od turystów zakątku Cyklad…

Cudowności na wyspie Kea, fot. Miltos Gikas / Flickr, CC BY 2.0

O tym, że Kea (podobnie jak pozostałe wyspy) zamieszkiwane były na długo przed Grekami i Minojczykami, świadczą ruiny prehistorycznej osady w Voukari, w zatoce Agios Nikolaos, w sąsiedztwie kościoła Świętej Ireny. Nie wiadomo, jakie ludy mieszkały w tym miejscu, natomiast sama osada służyła jeszcze ich następcom – Mykeńczykom. Jeżeli zaś chodzi o ślady cywilizacji greckiej, odnajdziemy ją bez wątpienia w mieście Karthea (Karathia), gdzie zachowała się świątynia Apollina, domy mieszkalne oraz teatr, który wykorzystywany jest do dzisiaj. W obiekcie tym, mogącym pomieścić z powodzeniem 800 osób, odbywają się koncerty muzyki klasycznej. Specyfika antycznych teatrów sprawia, że dźwięk niesie się doskonale, zatem koncertem może cieszyć się znacznie więcej melomanów.

Kea to także piękny, malowniczy krajobraz. Zatoki, większe i mniejsze, są ogromnie różnorodne: jedne wydają się całkowicie opuszczone, w innych tętnią życiem porty pełne żeglarzy. Część z nich wcina się głęboko w ląd, w innych zbocza łagodnie osuwają się ku morzu. Chwilami można tu mieć wrażenie pobytu na bezludnej wyspie, w oddali od cywilizacji. Tak musieli czuć się starożytni wyspiarze – dalecy od peloponeskich wojen, nieznający ateńskiej demokracji, słuchający cykania szmaragdowych cykad i spoglądający na daleką linię błękitnego horyzontu.

 

Mykonos

Na tej wyspie, zwanej wyspą wiatraków, spokoju trudno szukać, zwłaszcza w pełni sezonu, dlatego warto się tu wybrać raczej na początku jesieni lub wiosną. Nie bez powodu Mykonos nosi drugą nazwę „greckiej Ibizy”. Faktycznie pod pewnymi względami ją przypomina – odbywają się tu huczne i liczne imprezy. Mykonos to wyspa elit w dosłownym tego słowa znaczeniu – przyjeżdżają tu nie tylko turyści, ale również celebryci, gwiazdy, międzynarodowe sławy. Ceny na wyspie są wprost porażające, dla przeciętnego słowiańskiego turysty często niebotyczne, produkty w sklepowych witrynach oszałamiające, luksus wyzierający z każdego zakątka przyprawia o zachwyt. Tak, luksus, bo Mykonos nastawione jest na bogatych klientów z całego świata, aczkolwiek na lampkę greckiego wina i przekąskę w jednej z licznych tawern zapewne skusi się każdy. Najważniejszym miastem wyspy jest Chora. Zachęca labiryntem wąskich, krętych uliczek, bogactwem tawern, które znajdują się dosłownie jedna przy drugiej, a każda wabi zapachami, wystrojem albo wystawionymi na ulicę stolikami. Oszałamia gwarem, międzynarodowym tłumem, w którym człowiek czuje się jednocześnie swojsko i obco. Bardzo łatwo się w ten tłum wmieszać, zgubić wśród różnie brzmiących języków; zlewamy się z nim, a z drugiej strony zawsze jakoś wyróżnamy. To jeden z paradoksów takich miejsc jak Mykonos, gdzie poszczególne grupy turystów co godzinę dowożone są promami lub przypływają na luksusowych rejsowych statkach. Do całkowicie niewiarygodnych atrakcji tego miejsca należy potencjalność spotkania lub chociaż ujrzenia z daleka jakiejś sławnej osobistości, której na pierwszy rzut oka nie rozpozna się w falującym wieloetnicznym tłumie. Celebryci na Mykonos, szczególnie właśnie w Chorze, udają, że wcale celebrytami nie są i spokojnie popijają swoje schłodzone wino, zupełnie nic sobie nie robiąc z faktu, że wszyscy ich rozpoznają.

Czy to na pewno Grecja? Tak, to Mykonos!

Widoków i zabytków na Mykonos ze świecą w ręku szukać, ale też nie na tym polega niepowtarzalny klimat tej wyspy. Jej wizytówką, poza wiatrakami, jest biała cerkiew Panagia Paraportiani. Ten jedyny w swoim rodzaju obiekt przypomina bryłę soli; w rzeczywistości stanowi połączenie kilku odrębnych kościołów. Budowa świątyni rozpoczęła się w 1425 roku i trwała aż do XVII wieku. Drugą atrakcję stanowi tzw. „Mała Wenecja”, czyli rząd domów zbudowanych na palach, wzniesionych w XVIII i XIX wieku. Z rzeczywistą Wenecją mają poza palami niewiele wspólnego – ich wizerunek jest typowo grecki, o czym świadczą urokliwe niebieskie i czerwone balkony i tarasy. Najsłynniejszym elementem miejscowego krajobrazu są rzecz jasna wiatraki – młyny wzniesione w XVI wieku. Przywodzą nieco na myśl Hiszpanię, ale wystarczy skręcić nieco i wrócić do labiryntu białych uliczek, by przypomnieć sobie, że jest się jednak w Grecji, i to w jej najpiękniejszej bez wątpienia części, jaką są Cyklady.

 

Santorini (Thira)

Choć wyspie tej można bez wątpienia zarzucić, że jest przereklamowana, to jednak Santorini stanowi prawdziwy must w programie zwiedzania Cyklad. Jej charakterystyczny kształt półksiężyca ze stożkiem wciąż aktywnego wulkanu w środku jest pamiątką po niesławnym (albo właśnie bardzo sławnym) wybuchu wiele setek lat przed naszą erą. Wybuch ten przyczynił się między innymi do upadku pierwszych pałaców na Krecie, gdyż spowodował ogromne tsunami, które błyskawicznie dotarło do położonej raptem 110 km na południe Krety. To, co zwiedzamy obecnie, to kaldera, czyli pozostałość po kraterze wulkanu (reszta wyspy została zatopiona), w dodatku jedna z największych na świecie, bo licząca sobie 10 km średnicy. Pierwotna nazwa Santorini brzmiała prawdopodobnie Strongili, czyli okrągła, po wybuchu zaś przemianowano ją na Thirę. Nazwa ta funkcjonowała aż do XIII wieku naszej ery, kiedy to wyspę ochrzczono raz jeszcze od imienia świętej Ireny.

Istniały teorie, wedle których wybuch, a co za tym idzie, unoszące się nad Morzem Egejskim popioły, które zasłoniły słońce na odległość do 300 tys. kilometrów kwadratowych, miały związek z zajściami w Egipcie i tak zwanymi plagami (więcej na ten temat w notce pod artykułem)

Nadal trwają spory o dokładną datę wybuchu wulkanu; naukowcy umiejscawiają go w przedziale od 1750 roku p.n.e. aż do roku 1540. Najnowsze badania wskazują na wczesny wiek XVI. Faktem pozostaje, że do owego feralnego dnia Thira, a zwłaszcza dzisiejsze miasto Akrotiri, stanowiło centrum kultury egejskiej, podobnej do kultury minojskiej na Krecie. Charakteryzowała się ona bardzo wysokim stopniem rozwoju oraz – co ciekawe – uprzywilejowaną pozycją kobiet.

Samo wpłynięcie na tutejsze wody stanowi nie lada przeżycie. Na wyspę zazwyczaj płynie się z Krety; Santorini jest doskonale widoczna już po mniej więcej godzinie rejsu, jakkolwiek dotarcie do niej zajmie co najmniej kolejne 90 minut. Im bliżej jesteśmy, tym wyżej wznoszą się szczyty niegdysiejszego wulkanu, potężne niczym niezdobyta forteca. Do zatoki wpływa się przez stosunkowo wąski  przesmyk, by zaraz zderzyć się z potęgą natury: brunatne klify przyprawiają o dreszcze. Statki cumują w niewielkiej przystani, skąd trzeba dostać się na szczyt kaldery, ponieważ miasta na Thirze – Oia, Akrotiri, Fira czy Emporio – znajdują się właśnie tam. Drogi do nich są dwie: albo wybierze się kolejkę linową, dość powszechny i mało interesujący środek transportu, albo… pojedzie się na grzbiecie muła krętą kamienną ścieżką na sam szczyt. Jazda na mułach dostarcza dość emocji i wrażeń na kilka kolejnych dni, zwłaszcza gdy muł zdecyduje się wybrać stronę zewnętrzną, czyli tuż nad oszałamiającą przepaścią. Plusem tego wyboru są niewątpliwie przecudne widoki (im wyżej, tym piękniejsze), o ile jeździec usiłujący okiełznać niesforne zwierzę ma jeszcze siły i taką podzielność uwagi, by podziwiać je bez przysłowiowego „serca w gardle”. Po drodze zdarzyć się nam mogą rozmaite przygody: bywa, że muł postanowi porozmawiać sobie z innym i stanie w poprzek wąskiego szlaku, albo, co gorsza, zdecyduje się nagle zawrócić. Uśmiech bohaterów, którzy dotrą na szczyt, mówi najczęściej sam za siebie.

Panuje powszechne przekonanie, że Santorini, pod względem imprez, knajp, turystów i tłumu celebrytów, przypomina Mykonos. Na szczęście Santorini to przede wszystkim historia: stanowisko archeologiczne w Akrotiri, które każdy miłośnik starożytności musi zwiedzić; białe cerkwie z błękitnymi kopułami, które w blasku zachodzącego słońca nabierają odcienia głębokiego bursztynu; osadzona na klifie wioska Oia; plątanina uliczek, które prowadzą wszędzie i nigdzie; najlepsza na świecie mrożona kawa w kawiarni naprzeciwko wulkanicznego stożka. Ten skrawek ziemi, liczący sobie bez mała kilka tysięcy lat, oddycha wciąż w rytm pulsującej w wulkanie lawy; sam wulkan zaś, na razie uśpiony, choć czuwający, wydający z siebie raz po raz pomruk.

Santorini to słony zapach migoczącego morza, powiew suchego wiatru we włosach, słoneczny blask odbijający się od białych fasad małych domków. Żal ją opuszczać, toteż gdy statek już odpływa, świeżo zakochany w wyspie człowiek stoi długo na rufie wpatrzony w oddalający się za horyzont ląd


Cyklady mniej znane, a nie mniej piękne

Cyklady to nie tylko Mykonos i Santorini, ale ponad dwa tysiące innych nie mniej pięknych wysp i wysepek. Jeśli chcemy doświadczyć ich czaru i uroku, wybierzmy się na Naksos, mitologiczne miejsce narodzin Zeusa. Znajdziemy tu góry i morze, jaskinie i morski brzeg, starożytne ruiny i bizantyjskie kościoły. Nie omińmy Paros, wyspy marmuru, z którego wykonano choćby Wenus z Milo i Nike z Samotraki – do dziś można tu zwiedzać tunele starożytnych kamieniołomów. Niewątpliwą atrakcję wyspy stanowi marmurowe miasto Parkiia – w całości wzniesione z tego właśnie budulca. Udajmy się też na Milos, do ojczyzny słynnej Afrodyty odnalezionej tu w 1820 roku, obecnie rezydującej w Luwrze. Milos stanowi zresztą prawdziwy raj dla miłośników starożytności – mogą oni zwiedzić amfiteatr, ołtarz dionizyjski i fragmenty gimnazjonu. Jeśli pragniemy zaspokoić potrzeby religijne, pojedźmy na Tinos, gdzie znajduje się cerkiew Zwiastowania z cudowną ikoną Matki Bożej. Niewątpliwie wyjątkowym miejscem na Cykladach jest też Ios – w jednym ze starożytnych grobowców pochowany miał być sam Homer, a współczesny port uważany jest za jeden z najpiękniejszych na Cykladach. Jeśli zaś chcemy całkowicie uciec od cywilizacji i innych turystów, udajmy się na Folegandros, niewielką wysuszoną na wiór wysepkę, gdzie jedyną turystyczną atrakcją jest znajdująca się na szczycie wzgórza niewielka cerkiew. Poza nią nie znajdziemy nic oprócz przypominających kostki cukru domków, wszechobecnych kotów i paru niewielkich tawern. Jest za to spokój nie mający sobie równych, jest błękitne morze, blask słońca i cykady umilające czas odpoczywającym mieszkańcom… i gościom.


Z Egejskiej Odysei czas wracać

Kto raz ujrzał Cyklady, nimfy zamienione w wyspy, nigdy nie przestanie darzyć ich miłością i tęsknić za ich ponownym spotkaniem. Mówi się, że „wyspiarska” Grecja jest zupełnie inna niż lądowa, i to bez wątpienia prawda. Jest pełna błękitu i bieli, tętniąca życiem lub przeciwnie – cicha i spokojna, wręcz leniwa, trwająca od wschodu do zachodu słońca. Nic dziwnego, że olimpijscy bogowie tak ukochali Cyklady, że właśnie na nich najchętniej widzieli miejsca swego kultu. Zawieszone w połowie drogi między Grecją a Egiptem, między Persją a Kartaginą, później zaś przechodzące z rąk bizantyjskich do weneckich i tureckich, wyspy nasiąkały wielokulturową atmosferą, jednocześnie pozostając tak bardzo, do bólu wręcz greckie. Odwiedzane rokrocznie przez miliony turystów, trwają we właściwym sobie statecznym bezruchu, skąpane w kobalcie morza, oblewane srebrzystymi falami, jakby ów napływ masy ludzkiej w ogóle ich nie dotyczył.

W naszym sklepie znajdziesz teraz kolczyki w kolorze intensywnego turkusowego błękitu z jaśniejszym wzorem, inspirowane Cykladami – zerknij tutaj

 

Bogdan Kupis w Historii religii starożytnej Grecji (Krajowa Agencja Wydawnicza, Warszawa 1989, str. 53–54) tak pisze o wybuchu na wulkanicznej wyspie w odległości około 100 km od Krety. Wyspa rozpadła się, a z niej powstały następujące wyspy: Santoryn (star. Thera), Therasia i Aspronisi. Wtedy miały ulec zniszczeniu osady i miasta przybrzeżne na Krecie, a ocalała ludność przeniosła się do zachodniej części wyspy (są też tacy, którzy wybuch wulkanu na Therze wiążą z Exodusem, czyli wyjściem Żydów z niewoli egipskiej; wysoka fala wody wlewająca się od strony morza do delty Nilu miałaby zatopić pościg Egipcjan za Żydami, którym udało się przejść bezpiecznie przez tzw. Morze Sitowia; najostrożniej powiedzieć można, że autor opisujący wyjście Żydów z Egiptu musiał coś niecoś wiedzieć o lokalnym kataklizmie wystąpienia wysokiej fali od strony morza i że związał to z faktem udanej ucieczki Żydów z niewoli). 
Posted on

Konkurs. Wygraj książkę Sekrety włoskiej kuchni Eleny Kostioukovitch!

Gruby tom Sekretów włoskiej kuchni przywodzi na myśl prawdziwe sekretne księgi – zgodnie z tytułem, który obiecuje przedstawić nam tajemnice włoskiego gotowania. Okładka zdobiona XIX-wiecznymi botanicznymi rycinami zachwyca. Dołącza do niej kremowy, pachnący papier, klimatyczne fotografie przepuszczone przez nostalgicznie złocisty filtr, czytelny, klarowny podział na rozdziały. I treść. Żadnych przepisów – w dzisiejszych czasach wystarczy kliknięcie w klawiaturę, by znaleźć kilka wersji każdej wyszukiwanej potrawy. Zamiast nich Kostioukovitch serwuje nam gęstą, aromatyczną i pełną smaku opowieść o włoskiej kulturze – jedzenia, ale nie tylko.

Weź udział w naszym konkursie i zawalcz o swój egzemplarz Sekretów włoskiej kuchni Eleny Kostioukovitch!

Jak to zrobić?

Pod niniejszym postem zostaw komentarz stanowiący rozwinięcie myśli: Sekretem mojej kuchni jest…

Na wpisy czekamy do niedzielnego wieczoru. Lentkowa ekipa wybierze trzy najciekawsze wypowiedzi i nagrodzi je książkami. Laureaci zostaną powiadomieni o swojej wygranej na naszym fanpage’u na Facebooku w poniedziałek 10 sierpnia.

Szczegółowy regulamin konkursu dostępny jest tutaj: Regulamin konkursu SEKRETY WŁOSKIEJ KUCHNI

Miłej zabawy!

Posted on

O brzuchu w sztuce

Dawno temu ze świątyni Apollina w Delfach wypuszczono dwa orły, które, pofrunąwszy w różnych kierunkach, okrążyły ziemię. Po ponownym spotkaniu ustanowiły jej środek, uznany za pępek świata – omphalos. Świat, w którym żyjemy, został przez antycznych Greków porównany do człowieka, do jego ciała. Ciało to było od zarania dziejów punktem wyjścia do wszystkiego, do wszelkich obliczeń odległości, wagi, długości. W I p.n.e. Witruwiusz rozpisał własny kanon sylwetki człowieka w słynnym traktacie o architekturze; na jego rozważaniach oparł się Leonardo da Vinci, wpisując sylwetkę mężczyzny w kwadrat i koło – dwie figury idealne. Ich środkiem był pępek. Część ciała wydająca się zbędną. W środku brzucha, jego miękkości, płaskości, ciążowej wypukłości lub obfitości mamy coś, co tylko przez chwilę spełnia swoją rolę; później staje się blizną. Fizyczną i emocjonalną.

Brzuch jest dzisiaj najmniej docenianą i najbardziej retuszowaną częścią ludzkiego ciała, w szczególności ciała kobiety. Zdumiewające, prawda? Brzuch, który daje życie, który zamyka w sobie przeponę – mięsień pozwalający oddychać całemu ciału, brzuch z pępkiem, który jest pozostałością po tunelu do karmienia i dowodem naszego istnienia. Dziś, według badań i statystyk, stanowi najbardziej wstydliwą część kobiecego ciała w kontaktach intymnych. A jak było przez stulecia? Jakie dowody na obecność brzucha pozostawiła nam historia sztuki?

Brzuch antycznej bogini

Geometria, harmonia i poszukiwanie idealnych proporcji w czasach antyku zaczęło się od ciała męskiego, jednak szybko zaczęto przedstawiać także kobiece akty. Najpiękniejsze boginie rzeźbiono z estymą, a ich idealne brzuchy były miękkie, lekko wypukłe, z wgłębieniem na pępek; czasem załamywały się tuż nad łonem. Nie była to obfitość pramatki, płodnej kobiety Wschodu, obdarzonej charakterystyczną wąską talią. Brzuch bywał idealizowany, ale bez wątpienia pozostawał brzuchem żywej kobiety, a rzeźbiarzowi nie zdarzało się zapomnieć o pępku. Wydaje się, że greckie i rzymskie boginie nie uprawiały sportów, a ich mięśnie ukrywały się pod pięknie modelowanym, rozkosznie miękkim brzuchem. Afrodyty i Wenus skromnie zasłaniały łono, Gracje tańczyły w półprzezroczystych szatach, boginie łowów i nimfy prężyły się pełne wdzięku. Grecja i Rzym idealizowały lub skromnie przesłaniały ciało kobiety: bogini była idealna i niedostępna. Jak powiedziano, antyczne ciało kobiece bywało idealizowane, ale pozostawało anatomicznie poprawne.

Wenus z Milo w paryskim Luwrze – marmurowa rzeźba z okresu hellenistycznego (ok. 130–100 r. p.n.e.). Warto wiedzieć, że sekcje zwłok w antycznej Grecji były prawdopodobnie zakazane, chociaż wiemy ze źródeł, że w III wieku p.n.e. w Aleksandrii odbywały się takie praktyki służące poznaniu anatomii ciała ludzkiego

 

Idealna kobieta średniowiecza

Długie średniowiecze i rozkwit religii chrześcijańskiej ukryły ciało ludzkie pod obfitymi szatami, ujawniając jedynie twarz, szyję i dłonie. Można się pokusić o stwierdzenie, że średniowiecze zdewaluowało ciało ludzkie na rzecz duchowości. Jedynie Ewy, pierwsze kobiety na ziemi, podczas zrywania owocu lub późniejszego wygnania z Raju, nadal malowano nago; Madonny i święte ukrywają ciała pod sukniami.

Z całą pewnością nikt nie malował ciała, by następnie pokryć je kolejną warstwą farby, czyli ubraniem. Takie praktyki pojawiły się dopiero w renesansie. Kobiety średniowiecza miewały wystające brzuchy, choć często nie wiemy, czy to nie moda na suknie z podwyższonym stanem powodowała złudzenia obfitości ciała w tym dającym życie miejscu. Okrągłe brzuszki Ewy na obrazach późnośredniowiecznych mistrzów z Europy Północnej ukazywały ówczesny ideał figury, chociaż, patrząc na ramiona i klatkę piersiową, trudno oprzeć się wrażeniu, że nie malowano ich z natury. Brzuch w średniowieczu był podkreślony, bo kojarzył się z płodnością. Ciało jako takie stało się natomiast tematem tabu i przedmiotem dyskusji o poczuciu winy, bo Adam i Ewa wstydzili się nagości i świadomości jej widzenia.

Fresk Giotta pokazujący zaślubiny Marii (ok. 1304 – 1306 r.). Wszystkie towarzyszące parze kobiety mają wypukłe brzuchy. Z punktu widzenia rozwoju medycyny, ciało istniało, było przedmiotem badań, a sekcje zwłok, chociaż wymagano do nich zgody Kościoła, bywały wykonywane. Zachowało się sporo przekazów o średniowiecznych badaniach anatomii człowieka, bo już od XI wieku sięgano do traktatów greckich i arabskich, które tłumaczone na łacinę. Traktaty zoologiczne Arystotelesa czy przekłady z arabskiego stały się podstawą wciąż pogłębianej wiedzy

 

Akty kobiece epoki nowożytnej

W XV wieku, wraz z rozwojem mecenatu świeckiego, wzrosło zapotrzebowanie na tematykę mitologiczną oraz portrety, często alegoryczne. Mitologia oferowała okazję do zaprezentowania ciała ludzkiego, głównie kobiecego; na obrazach i rzeźbach sławiono piękno pogańskich bogiń, a artystom pozowały żywe modelki. Ciało kobiety zaczęto traktować jak estetyczny przedmiot pożądania, a posiadanie w swoich zbiorach aktu kobiecego legitymowano symbolicznym tytułem. W kardynalskich i książęcych pałacach wystarczył tytuł Trzy Gracje i już bez poczucia winy można było rozpatrywać technikę malarską, geniusz artysty, i, przede wszystkim, urodę modelek. Przedstawianie nagości rozpowszechniło się szczególnie w XVI wieku; aby być uczciwym, należy postawić znak równości między aktem kobiecym i męskim. Oficjalny zakaz przeprowadzania sekcji zwłok nie powstrzymywał renesansowych mistrzów przed zgłębianiem tajemnic anatomii na martwych ciałach. Budowa mięśni, ścięgien, kości w artystycznych przedstawieniach zyskała nowy wymiar; jeśli postać w obrazie podnosiła rękę, napinały jej się odpowiednie mięśnie i ścięgna, natomiast kościec w widocznych partiach dłoni, stóp, żeber czy mostka odmalowany był jak najbardziej realistycznie. Publiczne pokazywanie ciała kobiecego wciąż pozostawało tajemnicą, a nazwiska modelek pozostają nieznane. Inaczej rzecz się miała z mężczyznami, którzy, występując pod swoim imieniem i nazwiskiem, jak choćby Andrea Doria jako Neptun czy Kosma I jako Orfeusz,  byli mocno idealizowani.

Wenus z Urbino Tycjana (1538 r.)

Wśród świętych kobiet nader często przedstawiano Marię Magdalenę, osłoniętą jedynie włosami. Była to jednak kontynuacja tradycji średniowiecznej, bowiem pojawiły się także postacie biblijne, których erotyka z całą pewnością była świadomym zabiegiem. Popularnością cieszyły się Zuzanna, Judyta i Batszeba. Ich wizerunki, począwszy od XV wieku, malowano zgodnie z estetyką epoki, podobnie, jak antyczne boginie: smukłe, choć z nieco większymi, zwiastującymi już XVI wiek ramionami, piersiami, często mocnymi nogami. Brzuchy ponownie lekko uwypuklano, a pozy stawały się coraz bardziej zmysłowe. Wiek XVII przyniósł jeszcze więcej zmysłowości, a ekstazy św. Teresy czy św. Ludwiki Berniniego oscylują na granicy przyzwoitości; sankcjonuje je tylko świętość i historia życia bohaterek.

Święta Ludwika Albertoni widziana oczami Berniniego (1674 r.)


Kod mitologiczny i biblijny

Dopóki nagi brzuch kobiety był brzuchem zawstydzonej Ewy albo brzuchem bogini, nie stanowił publicznego problemu, chociaż na pewno bywał dyskutowany. Zachowała się korespondencja między Pietrem Aretinem a Michałem Aniołem dotycząca nagości na fresku Sąd Ostateczny. Michał Anioł nie legitymizował swoich przedstawień kontekstem na skraju hipokryzji, jak działo się w przypadku innych obrazów czy rzeźb. Za przykład takiej postawy weźmy historię Wenus z Urbino, która pozostaje przecież nagą kobietą leżącą na łóżku, a wszelki kontekst matrymonialny, jak skrzynia w tle, doniczka z mirtem czy róża, nie spowodowały, że dzieło miało charakter mniej erotyczny. Jego zleceniodawca chciał mieć na płótnie wizerunek nagiej kobiety, a umożliwiały mu to właśnie tytuł i atrybuty. Tycjan sam musiał czuć się zawstydzony, bo łono kobiety zostało zacienione, a nic nie wskazuje na to, że akurat tam cień powinien był się znaleźć.
Erotyzm Zuzanny, którą podgląda dwóch starców, albo zgwałconej przez Tarkwiniusza Lukrecji był sposobem na przekazanie zasad moralnych renesansowym narzeczonym i młodym mężatkom, ale też, w zawoalowany sposób, uczył je zachowania w sypialni. Scenami z życia biblijnych czy antycznych bohaterek dekorowano skrzynie wianne – cassoni, wezgłowia łóżek albo naczynia, w których podawano młodym mężatkom pierwszy posiłek po porodzie. Czasy kontrreformacji, kiedy jednocześnie kwitła moralna sztuka kościelna i malarstwo gabinetowe, pokazały te skrajności zwłaszcza w Hiszpanii. Wenus z lustrem czy Maja naga były obrazami malowanymi na indywidualne zamówienia i tak, jak niewielkie Madonny służyły prywatnej dewocji, tak akty kobiece były prywatnie „kontemplowane”.

Maja naga (ok. 1800 r.) Francisca Goi

Retusz brzucha

Kiedy patrzymy na przedstawienia zmysłowych bogiń od czasów antyku po wiek XIX, każda z nich dumnie prezentuje brzuch: a to miękkie ciało z zagłębieniem pośrodku – niczym muśnięcie palcem w kremowej masie, a to kaskady bogatej tkaniny spiętrzone tak, by sugerowały większą wypukłość. Mamy Botticellowskie Wenus, Flory, Gracje, których małe brzuszki wystają przez zwiewne tkaniny; patrzymy na piękności Giorgionego i Tycjana i wiemy, że oddychały przeponą, brzuchem nie wciąganym na potrzeby wizerunku. Rubensowskim kobietom brzuchy fałdowały się niczym najlepszy deser z lodów i bitej śmietany. Apetyczne i świetliste ciała są piękne, bo prawdziwe. Kiedy ferment artystyczny doprowadził do portretowania nagich kobiet bez nadawania im tytułów mitologicznych, Olimpia pokazała lekko wypukły brzuch, który ułożył się w naturalne fałdy podczas śniadania na trawie. A co stało się później? Co wydarzyło się w XX wieku, że doprowadziliśmy do mody na płaski brzuch, w którym grafik wymazał pępek? Środek, wokół którego kształtuje się człowiek, blizna po matce, jak mawiała o nim polska artystka, został usunięty w szale pozbywania się zbędnych kilogramów. Ciało kobiece, przez stulecia potępiane, wciąż jest jednak przedmiotem pożądania. Dziś w większości same decydujemy o tym, jak ono ma wyglądać, jednak konia z rzędem tej, która na wyświetlającą się nachalnie reklamę „jak sprawić, że twój brzuch będzie płaski” w końcu w nią nie kliknie. A szkoda, bo przecież przez stulecia kobiety miały brzuszki piękne i wystające brzuszki, a idealizacja omijała brzuch – dawcę życia – szerokim ruchem pędzla lub dłuta.

 

Do pielęgnacji skóry na brzuchu i całym ciele, także w czasie ciąży, polecamy naturalne śródziemnomorskie oleje, na przykład eliksir pachnący kwiatem pomarańczy, dostępny tutaj
Do pielęgnacji skóry na brzuchu i całym ciele, także w czasie ciąży, polecamy naturalne śródziemnomorskie oleje, na przykład eliksir pachnący kwiatem pomarańczy, dostępny tutaj
Posted on

Elena Kostioukovitch, Sekrety włoskiej kuchni

Szaleje pandemia, więc kartony z książkami, które ciągle przynoszą do mnie kurierzy, stoją zwykle dzień-dwa w przedpokoju, praktycznie niezauważone. Wraz z potencjalnymi zarazkami, które, jak wierzę, znikają z nich po kilkudziesięciu godzinach, nierzadko wyparowuje ze mnie także entuzjazm, który odczuwam jeszcze w chwili, gdy dostawcy dzwonią do drzwi. Książkowych premier, wznowień, wydań poprawionych mamy ciągle sporo; to, co efektownie prezentuje się w materiałach reklamowych, często zawodzi jednak na żywo. Treść całości nie zawsze jest równie interesująca, jak wybrane przez wydawcę cytaty; do życzenia pozostawia redakcja i korekta tekstu, a oprawa graficzna – choć nie zwykłam oceniać książek po okładce – nie cieszy zmysłów, nie przyciąga uwagi.

Okładkę i wnętrze książki zaprojektowała Kasia Meszka

Książkę Eleny Kostioukovitch miałam okazję przeczytać jeszcze przed premierą; widziałam także projekt okładki i wnętrze po składzie. Prowadzony przeze mnie magazyn “Lente” udzielił publikacji swojego patronatu – wiedziałam, że chodzi o ciekawy i wartościowy tekst. W czwartek przyszedł kurier. Karton stanął w przedpokoju. Do premiery brakowało jeszcze kilku dni. Zajęłam się czym innym, roboty mam w bród.

Z dumą dołączyliśmy do patronów publikacji

W weekend wzięłam się za sprzątanie, karton trzeba było usunąć z korytarza. Postanowiłam rozpakować przesyłkę i… sprzątanie wzięło w łeb. Bo jak tu sprzątać, gdy masz przed sobą takie cudo!

Grubaśny tom przywodzi na myśl prawdziwe sekretne księgi – zgodnie z tytułem, który obiecuje przedstawić nam tajemnice włoskiego gotowania. Okładkę zaprojektowano chyba specjalnie dla mnie – kwiaty pomarańczy, listki i gałązki, w środku wyklejka z XIX-wiecznymi rycinami przedstawiającymi jeszcze więcej cytrusów, brzoskwiń i przynoszących szczęście włoskich papryczek. Kremowy, pachnący papier; klimatyczne fotografie przepuszczone przez nostalgicznie złocisty filtr. Czytelny, klarowny podział na rozdziały i podrozdziały; wyodrębnione poszczególne regiony; listy lokalnych potraw. Żadnych przepisów – w dzisiejszych czasach wystarczy stuknięcie w klawiaturę, by znaleźć kilka wersji każdego dania. Zamiast nich Kostioukovitch serwuje nam gęstą, aromatyczną i pełną smaku opowieść o włoskiej kulturze – jedzenia, ale nie tylko. Umberto Eco, przyjaciel autorki, który opatrzył jej dzieło firmowanym przez siebie wstępem, zaznaczył, że poznawanie tej kultury równoznaczne jest z odkrywaniem głębokich różnic w zakresie gustów, mentalności, kreatywności, poczucia humoru, zachowań w obliczu żałoby i śmierci, gadatliwości lub skłonności do milczenia, które odróżniają Sycylijczyka od mieszkańca Piemontu czy wenecjanina od Sardyńczyka. Być może we Włoszech bardziej niż gdzie indziej (…) poznanie kuchni oznacza poznanie duszy mieszkańców kraju. Jak pisałam już wielokrotnie w różnych tekstach – jedzenie to życie,  kuchnia to sacrum. Sacrum, w którym posila się nie tylko ciało, ale i serce. W tym wypadku dołącza do nich także umysł.

Książka, która zaczyna się w ten sposób, na pewno skradnie moje serce!

Weekend spędzam na notowaniu ciekawostek i faktów opisanych w książce. I choć na wizytówce, tuż pod nazwiskiem, drukuję z dumą “dr italianistyki” (nasiedziałam się w bibliotekach tyle, że nie mogę odmówić sobie radości z dzielenia się tym tytułem ze światem nawet za cenę wychodzenia na nieskromną i butną!), to podczas kolejnej, drugiej już lektury, czuję się jak dziecko w sklepie z cukierkami. Odnajduję nieznane kształty, barwy i smaki włoskiej rzeczywistości, choć wydawało mi się, że niewiele pozostało mi już do odkrycia w popularnych wydawnictwach. Magiczna księga obiecywała jednak sekrety – i tym razem nie jest to tylko banalne, wyeksploatowane marketingowo, puste hasło.

O tym, co najbardziej mnie u Kostioukovitch zaskoczyło, opowiem na łamach “Lente” już niebawem, w jedną z najbliższych śród. Dziś zostawiam Was po prostu z zachętą do sięgnięcia po tę pięknie wydaną i naprawdę wartościową lekturę, którą kupić możecie bezpośrednio w naszym Lentkowym sklepie oraz w większości dobrych księgarni w całej Polsce.

 

Elena Kostioukovitch, Sekrety włoskiej kuchni, przedmową opatrzył Umberto Eco, tłumaczył Jan Jackowicz, Albatros, Warszawa 2020
Posted on

Wenus z Eskwilinu

Afrodyta narodziła się z morskiej piany zapłodnionej przez boga nieba Uranosa i wyłoniła się z morza u brzegów Cypru. Taka była najbardziej rozpowszechniona wersja narodzin bogini miłości i piękności, przekazana na przełomie VIII i VII wieku p.n.e. przez Hezjoda, najstarszego po Homerze greckiego poetę. Związek bogini z morzem i wodą był niewątpliwie dla starożytnych naturalny i oczywisty. Nadawano jej różne przydomki odnoszące się do jej przyjścia na świat: Afrogeneja, zrodzona z piany morskiej, Anadyomene, ta, która wynurzyła się z fal, albo Kypris, Cypryjska. W Italii utożsamiono Afrodytę z Wenus, staroitalską boginią wiosny, ogrodów i kwitnienia, a zhellenizowana Wenus – jak wielu innych bogów – przejęła wszystkie cechy greckiej bogini oraz związane z nią mity.

Afrodyta i Wenus w sztuce

Każdemu z nas znanych jest co najmniej kilka artystycznych przedstawień Afrodyty-Wenus. Z łatwością przywołujemy w pamięci wizerunek półnagiej kobiety o klasycznej urodzie – jak Wenus z Milo, długowłosą, dziewczęcą Wenus Botticellego stojącą na muszli czy też Venere in conchiglia – całkiem inną Wenus, nieco nieporadnie pokazaną w pozycji leżącej przez nieznanego pompejańskiego malarza.

Do narodzin bogini i jej związku z morzem i wodą chętnie nawiązywano w greckiej i rzymskiej sztuce. Szczególnie atrakcyjny był motyw Afrodyty wyłaniającej się z morza, który pozwalał artystom ukazać boginię w pełnej krasie. Uosabiała bowiem miłość i piękno, zaś jednym z przejawów piękna było dla starożytnych nagie, harmonijnie zbudowane ciało, którego wizerunek wiąże się w ludzkiej świadomości z miłością.

Arcydziełem antycznej sztuki był – według źródeł literackich – obraz sztalugowy znany pod nazwą Anadyomene, namalowany przez słynnego malarza Apellesa, który tworzył w okresie Aleksandra Wielkiego. Na opisach tego niezachowanego dzieła miał się wzorować Botticelli.

Trudno jest dokładnie określić moment, w którym greccy artyści zaczęli ukazywać nagą Afrodytę. Warto pamiętać, że w sztuce greckiej znacznie wcześniej pojawiły się nagie postaci męskie. Przyjmuje się, że kobiecą nagość – jeśli nie liczyć przedstawień erotyczno-pornograficznych – zaczęto ukazywać w V wieku p.n.e. Być może jednym z pierwszych tego typu przedstawień była Afrodyta wychodząca z kąpieli wyrzeźbiona przez Fidiasza na tronie Zeusa Olimpijskiego. We wcześniejszych okresach greckie boginie z reguły ukazywano całkowicie odziane. Za pierwszy grecki posąg zupełnie nagiej bogini uznaje się Afrodytę Knidyjską Praksytelesa z połowy IV wieku p.n.e., posąg, który wielu starożytnych uważało za najpiękniejszy na świecie. Artysta ukazał boginię, która właśnie rozebrała się przed kąpielą; lewą ręką odkłada szatę na stojącą obok wazę, a prawą osłania łono. Jednak – jak pisze Maria Ludwika Bernhard w Sztuce greckiejukazywanie aktu było cechą sztuki greckiej i jeśli doszło do takiej koncepcji jak Afrodyta Knidyjska”, to na drodze stopniowego obnażania postaci[1].

Nie wiemy, czy pojawienie się pełnego aktu w sztuce Hellenów było zasługą Praksytelesa, ale z pewnością to on właśnie upowszechnił go w rzeźbie i to jego dzieła były tak często naśladowane przez Greków i Rzymian. Rzeźby typu Afrodyta Knidyjska, które nieco się między sobą różnią, znajdują się w wielu muzeach. Mamy więc na przykład Wenus Altemps z Museo Nazionale Romano – Palazzo Altemps, wersję z British Museum czy tors z Luwru. Do tego dochodzą liczne kopie samej głowy posągu dłuta Praksytelesa. Afrodyta z Knidos dała również początek całemu szeregowi przedstawień zaliczanych do typu Venus pudica (‘wstydliwa’), takich jak Wenus Medici z Florencji czy Wenus Kapitolińska. Ukazują one boginię, która jakby w instynktownym geście osłania dłońmi – lub raczej próbuje osłonić – piersi i łono albo jedno z tych intymnych miejsc.

Afrodyta ukazywana jako naga kobieta ulega w sztuce greckiej „uczłowieczeniu” – z Anadyomene przekształca się w „przygotowującą się do kąpieli” lub „wychodzącą z kąpieli”. W takim właśnie momencie ukazywana jest przez większość starożytnych rzeźbiarzy.

Wenus Eskwilińska

Venere Esquilina

W sali Ogrodów Lamiańskich (Horti Lamiani) w Muzeach Kapitolińskich przyciąga wzrok posąg stojącej, nagiej postaci kobiecej. Wyrzeźbiona w marmurze kobieta jest bardzo młoda. Ma klasyczne, subtelne rysy twarzy, a na czoło opadają jej regularne loczki w kształcie ślimaków. Pozostałości ramion, których większa część się nie zachowała, wskazują, że ukazana przez artystę dziewczyna zawiązuje przepaskę na włosach, podtrzymując jedną dłonią kok z tyłu głowy. Ciężar ciała opiera głównie na prawej nodze, podczas gdy lewa jest lekko zgięta w kolanie. Na stopach ma prawie niewidoczne sandały z cieniutkich rzemyków, które jednak nie zakłócają wrażenia zupełnej nagości.

Młodzieńcza Wenus z Eskwilinu nie jest kolejną kopią ani naśladownictwem Afrodyty Knidyjskiej Praksytelesa. Nie należy też do typu Venus pudica, nie przypomina więc Wenus Kapitolińskiej ani Venere Landolina z Syrakuz. Jej poza i modelunek ciała są inne. Głowa ma w sobie coś archaicznego, nawiązującego do stylu rzeźb greckich z V wieku p.n.e. Co sprawia, że ten posąg jest tak niebanalny i że mimo pewnych mankamentów, jak choćby nieco nienaturalne, zbyt geometrycznie rozmieszczone piersi, zachwyca – niezależnie od panujących kanonów urody? Być może jest to emanujący z marmurowej postaci młodzieńczy wdzięk, połączenie dziewczęcej kobiecości z klasyczną prostotą formy i jej ponadczasową elegancją.

Odkrycie

Wenus Eskwilińska została wydobyta na światło dzienne w 1874 roku w Rzymie, na terenie wzgórza Eskwilin, pod obecną Via Foscolo w pobliżu placu Wiktora Emanuela II. Znaleziska dokonano podczas prac archeologicznych wymuszonych przez plany urbanistyczne zakładające całkowitą zabudowę tego rejonu miasta, w tym obszaru starożytnych Ogrodów Lamiańskich (Horti Lamiani) i ogrodów Mecenasa. Ogrody Lamiańskie należały początkowo do konsula roku 3 n.e., Lucjusza Eliusza Lamii, a przypuszczalnie za Tyberiusza przeszły na własność cesarza. Podobnie jak ogrody Lukullusa czy Mecenasa stanowiły rodzaj parku, który dziś określa się w Rzymie słowem villa. Były zaprojektowane jako harmonijne połączenie natury, architektury i sztuki. Wenus Eskwilińską znaleziono wraz z grupą innych posągów zachowanych w doskonałym stanie. Prawdopodobnie zostały one tam przeniesione z innych miejsc w IV wieku, przypuszczalnie na rozkaz cesarza Maksencjusza, podczas przebudowy tej części miasta.

Prowadząc pośpieszne wykopaliska, archeolodzy ograniczyli się do wydobywania posągów, ciekawszych elementów architektonicznych i fragmentarycznego dokumentowania ważniejszych budowli, z których udało się zabezpieczyć tylko Audytorium Mecenasa. Plon dzieł sztuki rzeźbiarskiej był dość obfity, ale same wykopaliska przypominały raczej roboty ziemne, nie zaś naukowe badanie antycznych pozostałości. Pod zabudową mieszkalną i siecią ulic znikło bezpowrotnie wiele zabytków, poważnie uszkodzonych podczas prac budowlanych.

Greckie wzory i inspiracje w Rzymie

Kontakty między cywilizacją grecką a Italią istniały od najdawniejszych epok. Jednak wpływy kultury greckiej w Rzymie stały się wyjątkowo silne od czasów rzymskiego podboju wschodniej części basenu Morza Śródziemnego. Podboje umożliwiały zwycięzcom łupienie zdobytych krajów i miast, a także branie jeńców. Najcenniejszymi łupami były dzieła sztuki, a najbardziej wartościowymi niewolnikami – artyści. Już w III wieku p.n.e., podczas wojen prowadzonych przez Rzymian w południowej Italii i na Sycylii (I i II wojna punicka), do miasta nad Tybrem zaczęły trafiać zdobyte tam dzieła sztuki greckiej. Ich masowy napływ do Rzymu nastąpił w II wieku, w czasie wojen z Macedonią i miastami Grecji Środkowej (np. Koryntem). W I wieku p.n.e. pojawiła się dodatkowo moda na prywatne kolekcjonerstwo, które nie zawsze wiązało się ograbianiem prowincji, gdyż część Rzymian nauczyła się dzieła sztuki kupować (przykładem Cyceron).

W II i I wieku p.n.e. sztuka rzymska uległa w ogromnej mierze hellenizacji, choć nadal istniała w Rzymie silna rodzima tradycja rzeźby portretowej i posągów oficjalnych. Moda na greckie posągi sprawiła, że w drugiej połowie II wieku p.n.e. w Atenach i w Azji Mniejszej powstały ośrodki rzeźbiarskie tworzące kopie dzieł wielkich mistrzów greckich V i IV wieku p.n.e. na potrzeby Rzymian. Podobny ośrodek powstał w I wieku p.n.e. w samym Rzymie. Warto jednak dodać, że kopiowanie posągów praktykowane było także niekiedy przez samych Greków, a kopie – z punktu widzenia artystycznego – przeważnie nie były dziełami „gorszego gatunku”. Kopia, wykonywana najczęściej w marmurze, nie zawsze była też powieleniem oryginalnej rzeźby; w wielu przypadkach świadomie wprowadzano odchylenia od oryginału. Istnieje cała typologia kopii, obejmująca nie tylko repliki, lecz także przetworzenia, kontaminacje, imitacje czy adaptacje. Co więcej, wiele rzeźb zainspirowanych sztuką grecką charakteryzuje się wyraźnym eklektyzmem – harmonijnym połączeniem cech różnych stylów.

Posągi Afrodyty, przedstawiające boginię jako na wpół lub zupełnie nagą piękną kobietę, musiały należeć do najbardziej pożądanych spośród greckich rzeźb, które zalewały Rzym w II wieku p.n.e. Z drugiej jednak strony, dla Rzymian, mających odmienne niż Grecy zwyczaje i przywykłych do posągów togati i loricati (mężów w togach albo w zbrojach), posągi całkiem nagich postaci były zapewne początkowo szokującą nowością. Moda na wszystko, co greckie, była piętnowana przez część rzymskiej opinii publicznej tego okresu, której czołowym rzecznikiem był Marek Porcjusz Katon Starszy. Jednak większość Rzymian bogacących się wówczas na wielką skalę szybko zasmakowała w greckiej sztuce. Już w drugiej połowie II wieku p.n.e. pojawiła się moda na posągi achillejskie, ukazujące rzymskich wodzów jako nagich herosów o idealnych, atletycznych ciałach. Podobnie kazali się wcześniej przedstawiać królowie hellenistyczni.

Wenus Eskwilińska

 

Interpretacje i hipotezy

Zadziwiające, ile niewidomych może kryć jeden posąg i ile kontrowersji może wzbudzać. Archeolodzy i historycy sztuki przyjmują dość powszechnie, że rzeźba znaleziona na Eskwilinie przedstawia boginię Wenus. Bogactwo greckich wzorców, które mogły inspirować jej twórcę, sprawia jednak, że posąg ten jest różnie interpretowany, klasyfikowany i datowany.

Wenus została ukazana w chwili, gdy przygotowuje się do kąpieli. To nawiązanie do jednego z typowych przedstawień bogini. Wywodzi się ono od typu anadyomene, który z kolei dał początek typom „kąpiącej się”. Jednak Wenus ta przypomina jednocześnie pod wieloma względami posąg Diadumenosa Polikleta z V wieku p.n.e., przedstawiający młodego mężczyznę, który zawiązuje przepaskę wokół głowy. Dziewczęca postać z Eskwilinu – w bardzo podobnej pozie – zawiązuje przepaskę na włosach. Rzeźbiarz niewątpliwie korzystał więc również z przedstawień typu diadumenos.

Pewne elementy rzeźby, przede wszystkim charakterystyczna kobra na „egiptyzującej” wazie obok prawej nogi postaci, wskazują na związki z Egiptem. Według niektórych badaczy dzieło to mogło zostać zamówione przez któregoś z Ptolemeuszy, greckich władców Egiptu, albo było kopią takiego dzieła wykonaną w okresie klaudyjskim lub – szerzej – w okresie wczesnego cesarstwa.

Z informacji podawanych przez Muzea Kapitolińskie wynika, że wystawiana tam Wenus z Ekswilinu może być datowana na pierwszą połowę II wieku n.e., a ściślej panowanie cesarza Hadriana (117-138 r. n.e.). Taki okres powstania rzeźby został zaproponowany na podstawie analizy określonych typowych cech posągu, jak sposób ukazania draperii, sandałów czy dekoracji podpory.

Jak wiele innych posągów Wenus, ten wystawiony w filii Muzeów Kapitolińskich nie jest jedynym egzemplarzem, jest tylko najbardziej kompletny. Fragment innej marmurowej kopii, przedstawiający kobiecy tułów, znajduje się w Luwrze, gdzie został opisany jako Afrodyta, nazywana Wenus typu eskwilińskiego. Fragment ten jest także datowany na II wiek n.e., ale styl, jaki rzeźba reprezentuje, został umiejscowiony w okresie II-I wieku p.n.e.

Mogłoby stąd wynikać, że również posąg z Eskwilinu jest późniejszą kopią oryginału z II lub I wieku p.n.e. Wśród badaczy nie ma jednak co do tego zgodności. Co więcej, według niektórych z nich nawiązuje on wprawdzie do przedstawień bogini, ale ukazuje po prostu „kąpiącą się”, zwykłą śmiertelniczkę. Zaś jeszcze inni są zdania, że pod postacią Wenus została w tym przypadku ukazana Kleopatra VII, ostatnia władczyni Egiptu. Miałyby o tym świadczyć między innymi elementy nawiązujące do kultury Egiptu, przede wszystkim wizerunek kobry, która była symbolem władzy królewskiej i występowała na przedstawieniach faraonów jako ureus zdobiący koronę.

Taką interpretację posągu zaproponował w 1955 roku Licinio Glori, historyk-językoznawca. Około 40 lat później do takiego samego wniosku doszedł Paolo Moreno, archeolog z Rzymu, którego opinię w dużej mierze podziela znany archeolog niemiecki, Bernard Andreae, autor uznanych prac na temat sztuki rzymskiej. Praca naukowa Gloriego nie zyskała poparcia szerokiego grona uczonych, zapewne dlatego, że badacz ten – nie będący specjalistą w dziedzinie archeologii i sztuki starożytnej – był traktowany jako „amator”. Moreno, który amatorem nie jest, również jednak nie przekonał środowiska naukowego. Jego hipoteza, zaprezentowana po raz pierwszy w pracy Scultura ellenistica z 1994 roku, a nawet opinie Bernarda Andreae, nie są powszechnie akceptowane.

Według Paola Morena posąg tzw. Wenus Eskwilińskiej jest w rzeczywistości kopią posągu przedstawiającego Kleopatrę, wystawionego przez Juliusza Cezara w Rzymie, na Forum Cezara, obok posągu Venus Genetrix. Rzeźba miałaby powstać po narodzinach Cezariona, syna Cezara i królowej Egiptu, podczas pobytu młodziutkiej Kleopatry w Rzymie w latach 46-44 p.n.e. Taką interpretację miałaby potwierdzać krótka wzmianka historyka Appiana z Aleksandrii, tworzącego w połowie II wieku n.e. W II księdze Wojen domowych pisze on, że Cezar: (…) wzniósł też świątynię ku czci Wenery Rodzicielki, jak to ślubował przed podjęciem bitwy pod Farsalus, i otoczył świątynię okręgiem, który przeznaczył na miejsce zebrań dla Rzymian (…). Obok bogini umieścił piękny posąg Kleopatry (przekład Ludwika Piotrowicza). Czy jednak Cezar odważyłby się pokazać tradycyjnym Rzymianom, przeciwnym władzy królewskiej, Kleopatrę stylizowaną na boginię Wenus? Czy „piękny posąg” u Appiana oznacza rzeczywiście posąg nagiej królowej? Zamawianie posągów bogiń o rysach żon władców zdarzało się w państwach hellenistycznych, ale czy nie byłoby skandalem w Rzymie w ówczesnych warunkach politycznych?

Wielu sceptycznych uczonych podkreśla, że zdawkowa wzmianka u Appiana nie stanowi żadnego dowodu. Nie są też według nich wystarczającym potwierdzeniem interpretacji posągu jako wizerunku Kleopatry niektóre cechy anatomiczne postaci, wskazujące na sportretowanie konkretnej, niezbyt wysokiej młodej kobiety, która najprawdopodobniej niedawno powiła pierwsze dziecko, ani nawet elementy „egiptyzujące”, które mogą wynikać z pewnej mody. Nadal pozostaje wiele niewiadomych.

Niezależnie jednak od sporów naukowców, dla nas, zwykłych śmiertelników, Wenus z Eskwilinu pozostaje po prostu pięknym posągiem. Podziwiamy w nim zarówno artyzm bezimiennego starożytnego rzeźbiarza, jak i piękno ludzkiego ciała.

[1] M. L. Bernhard, Sztuka grecka IV wieku p.n.e., PWN, Warszawa 1974, s. 259

Zdjęcie główne: Edward Poynter, Diadumenè, 1883

 

Posted on

Norman Lewis, Głosy starego morza. W poszukiwaniu utraconej Hiszpanii

Nad morski brzeg zabiera nas Norman Lewis, angielski reporter, który zmęczony wojną ucieka z ojczyzny w poszukiwaniu spokoju. Odnajduje go w hiszpańskiej wsi Farol, gdzie czas się zatrzymał, a wskazówki zegara nadal wybijają początek stulecia. W rybackiej osadzie życie płynie w rytm przypływów i odpływów morza, egzystencja zależy od połowu sardynek, za rozrywkę służy wieczorna wizyta w barze, gdzie przy długim stole spotykają się mężczyźni, aby wydarzenia dnia omawiać… wierszem.  Koty wylegują się we wszystkich możliwych miejscach, ksiądz-miłośnik antyku wymyka się autobusem do niedalekiego Empurias, aby uczestniczyć w wykopaliskach… Każdy senny dzień podobny jest do poprzedniego, od szarego świtu do krwawego zachodu, kiedy słońce znów zanurzy się w zimnych morskich wodach.

Ale to już kres dawnej Hiszpanii, nadchodzą zmiany. Oczami Lewisa obserwujemy moment, kiedy kraj z zacofanej europejskiej prowincji przekształca się w światowe imperium turystyki. Wyznacznikiem jest pojawienie się bogatego przedsiębiorcy, który pragnie rozbudować wioskę, zmienić ją w kurort, uszczęśliwić na siłę mieszkańców, którzy, wsłuchani w głosy morza, nie pragną zmian. Niestety, na ich oczach dawna, nostalgiczna Hiszpania, cicha i spokojna, odchodzi do przeszłości. Od tej pory na Costa Brava głos morza zamilknie. Zastąpią go inne głosy. Gwarne, hałaśliwe, nieprzyjemne. Hiszpania dźwignie się z kryzysu, wyjdzie z izolacji – kosztem dziewiczych morskich wybrzeży, kosztem zamglonych, sennych wiosek, kosztem hołdujących tradycji rybaków, których świat wywróci się do góry nogami.

Powieść-reportaż Lewisa ukazuje nam Hiszpanię zupełnie inną niż ta, jaką znamy z przewodników turystycznych, współczesnych relacji podróżniczych i własnych wycieczek. To kraj wciąż krwawiący po bratobójczej wojnie, gdzie próbuje się wybaczyć i uzyskać wybaczenie, nade wszystko jednak – żyć w spokoju. To kraj zamknięty na wszelkie nowinki i wpływy z zewnątrz, odgrodzony łańcuchem Pirenejów i decyzją jednego człowieka. To kraj podziałów, nadal jeszcze widocznych, choć już niebawem przestaną mieć one znaczenie. To Hiszpania w przededniu zmian, spoglądająca w przeszłość, żyjąca historią, pełna nostalgii, która wpływała na twórczość poetów i pisarzy. To kraj wielkich kontrastów, w którym bogactwo lub nędza decyduje o charakterze życia. Ta Hiszpania, wsłuchana w głosy morza, zapatrzona w jego nieskończoność, odchodząca powoli, acz nieubłaganie, jest tak odległa w czasie, choć jeszcze całkiem niedawna. Takiej Hiszpanii już nie znajdziemy.

Książka pozostawia po sobie uczucie tęsknoty, żalem za czymś utraconym. Nostalgię. I refleksje nad przemijalnością czasu, nad nieodwracalnością zmian, nad niezmiennością ludzkiej natury, która wbrew pozorom nie dąży do metamorfozy, a raczej skłania się ku trwaniu w tym, co uważa za dobre. Po odstawieniu na półkę długo jeszcze będziemy wracać myślami nad viejo mar, na bezludną niemal Costa Brava, aby posłuchać morskiego głosu.

 

Norman Lewis, Głosy starego morza. W poszukiwaniu utraconej Hiszpanii, tłumaczył Janusz Ruszkowski, Wydawnictwo Czarne 2015
Posted on

Małmazja

Wino małmazja pochodzi z Peloponezu. Nazwa monemvasia na początku odnosiła się do  słodkiego miejscowego trunku, jednak Monemvasia to także toponim – średniowieczne miasto na półwyspie, które w czasach bizantyjskich połączone zostało z lądem jedną groblą. Moni emvasis znaczy bowiem po grecku „jedno wejście”.

Z Peloponezu wino małmazja zostało ”przesiedlone” przez weneckich kupców na Kretę, skąd wywędrowało do najdalszych zakątków Europy. Zdobyło popularność w całym basenie Morza Śródziemnego, a nawet poza nim. Pili je Francuzi, Włosi, Hiszpanie z kontynentu i z Wysp Kanaryjskich oraz Portugalczycy z Madery. Piją je wciąż Grecy i Chorwaci.

Monemvasia, fot. Napoleon Vier / Wikimedia, CC BY-SA 3.0

Do Polski małmazja dotarła w XVI wieku wraz z modą na wina z południa Europy. Sprowadzana była z Krety przez Bałkany. Powodzenie na stołach polskich zawdzięcza naturalnej słodyczy. Wina słodkie stanowiły alternatywę dla niezwykle popularnych miodów pitnych. Należy zaznaczyć, że w owym czasie nasi rodacy wyżej cenili wina słodkie niż północnoeuropejskie wytrawne, które wydawały się im zbyt ostre, nierzadko cierpkie. Powszechną praktyką było np. dosypywanie cukru do win reńskich. Oczywiście doskonałe szczepy z południa Europy, obdarzone bogatym, głębokim, wytrawnym smakiem, także miały wielu zwolenników, jednak to słodkie grona cieszyły się niesłabnącym zainteresowaniem.

Największe składy małmazji znajdowały się we Lwowie. Władysław Łoziński w książce Patrycjat i mieszczaństwo lwowskie w XVI I XVII wieku pisze, że handel w tym mieście charakteryzował się  rozdrobnieniem i niewielką specjalizacją, jednak pewne produkty sprzedawały się w dużych liczbach i nadawały charakter całej wymianie handlowej we Lwowie. Należały do nich wina południowe, takie jak muszkatel, ipsyma, alikant i kocyfał; prym wiodła wśród nich małmazja. Płacono za nią więcej niż za znane i łatwo dostępne wina węgierskie, jej popularność szybko rosła. Poeta i satyryk Piotr Zbylitowski na początku XVII wieku pisze:

Wino dowcip zaostrza, posila człowieka,
żołądkowi potrzebne i przyczynia wieka.
Frasunek, myśli próżne wybija nam z głowy,
Czemu żaden nie sprosta wymownymi słowy.
Dni wesołych matką jest, dobrą myśl sprawuje,
Winem głowa zagrzana kłopotu nie czuje.

Małmazja istarska, fot. Silverije / Wikimedia, CC BY-SA 4.0

 

Jest to jeden z wielu ówczesnych utworów sławiących zalety tych trunków. Wino było powszechnie pożądane na szlacheckich stołach – biednym musiał być ten, kto miłego gościa winem podjąć nie mógł.

Współcześnie małmazja, czyli malvasia lub malvazija, kojarzona jest, jak wspomniano na początku, z wytrawnym, orzeźwiającym winem, które nasi rodacy znają przede wszystkim z pobytu w Chorwacji – każdy chorwacki bar serwuje turystom jego cytrusową, morską odmianę. Chorwaci są zresztą bardzo do małmazji przywiązani; jej oryginalność podkreślają, nazywając ją malvaziją istarską (czyli małwazją z Istrii). Niektórzy mogli też natknąć się na jej doskonałą słoweńską siostrę pochodzącą z winnic Sutor. Tamtejsza małmazja przypomina inny popularny szczep – chardonnay.

 

Słodkie wina z Madery, fot. Frank Papenbroock

Gdy udamy się nieco dalej na zachód, okaże się, że w pozostałych zakątkach Śródziemnomorza małmazja ma do zaoferowania zupełnie inny smak. W Emilii-Romanii można spotkać małwazję półsłodką (a więc nawiązującą do pierwotnej wersji). Ciekawostką jest to, że w Parmie podaje się ją w towarzystwie słynnej miejscowej szynki. Szczepy małmazji wykorzystywane są też do produkcji Vin Santo, czyli włoskiego deserowego wina znanego w Toskanii. Małmazje to przede wszystkim wina białe, jednak Włosi uprawiają też szczep malvasia nera, stanowiący podstawę wielu czerwonych odmian popularnych na całym Półwyspie Apenińskim. W Hiszpanii i Portugalii małmazję traktuje się jako niezbędny składnik wielu kupaży miejscowych win białych, a lokalne winnice oferują ogromne bogactwo i różnorodność jej szczepów. Małmazja stanowi wreszcie bazę wzmocnionych słodkich win z Madery, które określa się nazwą Malmsey.

 

Zdjęcie główne: winne grona małmazji, fot. Scops~commonswiki / Wikimedia, CC BY-SA 3.0
Posted on

Maroko. Kobieca przestrzeń cielesnego rytuału

Emanujące energią, piękne, wzbudzające podziw doskonałością kształtów, ruchliwe, drżące w niecierpliwym oczekiwaniu, zrelaksowane, leniwie wygrzewające się w promieniach popołudniowego słońca, wystraszone, gotowe do ucieczki, krzyczące, przyciągające litościwe spojrzenia, kochane, odpychane, oceniane, chwalone, krytykowane, zasłonięte, wystawione na widok publiczny, takie, a nie inne. Dom i pamiętnik ludzkich namiętności, skomplikowana maszyneria życia. Ciało. Od zawsze poddawane pierwotnej potrzebie wspólnego doświadczenia – rytuałowi.

Już na wiele stuleci przed przybyciem na północnoafrykańskie ziemie nowej, monoteistycznej religii zwanej islamem, kobiety zamieszkujące między innymi tereny dzisiejszego Maroka odnalazły swą własną rytualną przestrzeń, sygnalizowaną układającymi się w symboliczne wzory tatuażami.

Berberyjska dziewczyna z Tunezji. Na czole i policzkach ma charakterystyczne tatuaże (1905 r.)

Pierwszy tatuaż, na ogół prosta niebieska linia biegnąca od dolnej wargi do podbródka, wykonywano, by uczcić pojawienie się miesiączki, a więc wejście dziewczyny w dorosłość. Tak jak wszystkie późniejsze, powstawał w ściśle kobiecym gronie, z dala od ciekawskich męskich spojrzeń oraz uszu, dla których zdecydowanie nie były przeznaczone ubarwiane pikantnymi szczegółami historie czy bezpruderyjne porady dotyczące małżeńskich taktyk. Kolejne wzory pojawiały się na ciele kobiety Amazigh (czyli Berberyjki) wraz z przełomowymi wydarzeniami, takimi jak ślub czy poród. Z biegiem lat jej skóra stawała się swoistą mapą, z której wprawne i zaznajomione z językiem symboli oko zdołałoby wyczytać historię i nadzieje całego życia. W palmach zdobiących policzki dostrzegłoby prośbę o ochronę i błogosławieństwo płodności, zaś w prostym księżycu pokorę istoty podlegającej upływowi czasu. Umieszczony na obojczyku okrąg przypomniałby mu o kojącej, wiecznej harmonii, a skromna kropka tuż nad kośćmi policzkowymi zdawałaby się szeptać o domu.

Umiejscowienie tatuaży, a także technika tatuującej, szybko zdradzały nazwę grupy, do której przynależała nosząca je kobieta. Każdy z nich opowiadał o czymś innym, ukazując jednocześnie te same lęki, potrzeby czy radości. Niczym talizman chronił przed wszechobecnym złem kryjącym się w zazdrosnym oku, w pożądliwym spojrzeniu sąsiada, w nieodgadnionej ciemności tuż za granicą ognia. Przez stulecia zapewniał poczucie bezpieczeństwa, ciągle na nowo mówiąc o związku z grupą, związku z kobiecą energią i seksualnością, związku z nieprzewidywalną, wspaniałą naturą. Przez wieki był symbolem piękna i kobiecej siły, tak różnej od siły mężczyzn.

Drogocenny olej arganowy, nazywany złotem Berberów, otrzymywany jest z owoców drzewa arganowego, występującego w południowo-zachodniej części Maroka. Stanowi prawdziwy eliksir piękna dla skóry i zapewnia doskonałą pielęgnację włosom.
Drogocenny olej arganowy, nazywany złotem Berberów, otrzymywany jest z owoców drzewa arganowego, występującego w południowo-zachodniej części Maroka. Stanowi prawdziwy eliksir piękna dla skóry i zapewnia doskonałą pielęgnację włosom. Kupisz go w naszym sklepie – kliknij tutaj

Wraz z nadejściem islamu, który potępiał modyfikowanie ciała, rytuał tatuowania stracił swe znaczenie i rolę, jaką pełnił do tej pory. Niezwykłe tatuaże Amazigh, niegdyś noszone z dumą, zaczęły być czymś wstydliwym, czymś, co uważano za oznakę niebezpiecznej inności.

Dziś można je dostrzec głównie na pooranych twarzach sędziwych kobiet. Nowe powstają niezwykle rzadko i tylko poza dużymi miastami. A mimo to te intrygujące, czytelne jedynie dla wtajemniczonych wzory pojawiają się także na skórach dziewcząt spacerujących dumnie po miejskich deptakach. Malowane henną za pomocą małego cienkiego patyczka lub strzykawki są częścią tego samego rytuału, który niegdyś stanowił tatuaż. Chronią najbardziej wrażliwe miejsca, strzegąc tym samym przed złem ukrytym w „oku”.

Wspólny ceremoniał zdobienia henną dłoni oraz stóp nie tylko podkreśla piękno, ale, tak samo jak tatuaż, tworzy typowo kobiecą przestrzeń, której w krajach religii monoteistycznych jest zwykle za mało. Tworzy ją również inne niezwykłe miejsce, od zawsze otoczone aurą tajemnicy: hammam czyli ukochana przez Marokańczyków łaźnia, osobna dla każdej z płci. Zgodnie z tradycją odwiedza się ją raz w tygodniu lub przy okazji niektórych ważnych wydarzeń. Cotygodniowe, na ogół piątkowe wyprawy do hammamu są dla kobiet bardzo ważne. Przekraczając drzwi łaźni, zanurzając się w szmery odległych rozmów, w mrok i ciepłą wilgoć kolejnych sal, wkraczają do swojego królestwa, królestwa, nad którym wszechobecny mężczyzna nie ma żadnej władzy. W pierwszym pomieszczeniu, pełniącym rolę przebieralni, zostawiają ubrania, by w samej bieliźnie, okrywającej zazwyczaj jedynie dolne partie ciała, przejść dalej i zanurzyć się w parę przesyconą zapachem henny, wszechobecnym aromatem mydła oraz porozrzucanych gdzieniegdzie skórek pomarańczy.

Trudno wyobrazić sobie marokańskie rytuały bez olejów. W naszym zestawie znajdziesz zarówno drogocenny argan, zwany marokańskim złotem, jak i eliksir o zapachu kwiatów pomarańczy. Doskonałym uzupełnieniem będzie olej z pestek opuncji. Zestaw dostępny jest w naszym sklepie, a dokładnie tutaj
Trudno wyobrazić sobie marokańskie rytuały bez olejów. W naszym zestawie znajdziesz zarówno drogocenny argan, zwany marokańskim złotem, jak i eliksir o zapachu kwiatów pomarańczy. Doskonałym uzupełnieniem będzie olej z pestek opuncji. Zestaw dostępny jest w naszym sklepie, a dokładnie tutaj

Pozostaną tu kilka godzin, rozkoszując się najprzyjemniejszym z rytuałów: poznanym u początku życia ceremoniałem utkanym ze zwierzeń, sąsiedzkich opowieści, płaczu wyrywających się matczynym dłoniom dzieci, śmiechu i pełnej zaufania siostrzanej miłości. Ich ciała poddadzą się doświadczonym rękom towarzyszek. Najpierw znikną pod bursztynową warstwą nawilżającego mydła beldi, a wkrótce potem poczują zbawienny dotyk szorstkiej rękawicy bez litości masującej całą powierzchnię skóry i zdzierającej z niej wszystko to, co przeszłe i zbędne. Włosy umyte zrodzonym z ziemi szamponem rhasool nabiorą aksamitnej miękkości. Każda z kobiet, bez względu na różnice, które mogą dzielić je w codziennym życiu, bez względu na wiek czy pochodzenie, ma szansę poczuć się wyjątkowo. Przypomnieć sobie, że jej ciało tak bardzo różne od innych ciał, być może młode i pełne energii, być może dojrzałe i naznaczone piętnem czasu, jest idealne.
I zanim uzbrojona w tę wciąż od nowa nabywaną wiarę opuści łaźnię, ponownie wkraczając w czekający tuż za progiem świat, położy się jeszcze na drewnianej ławie, by ochłonąć, wraz z innymi wypić filiżankę gorącej zielonej herbaty i tym samym domknąć magiczną przestrzeń kobiecego rytuału.

Zdjęcie główne: zdobienia henną na dłoniach autorki w dniu jej ślubu
Posted on

Izraelskie seriale, które warto obejrzeć

Rosnąca popularność seriali bez wątpienia przekłada się na ich jakość, dzięki czemu możemy cieszyć się produkcjami na naprawdę wysokim poziomie. W poniższym zestawieniu proponuję najciekawsze seriale fabularne opowiadające o Izraelu, które znajdują się na dostępnych w Polsce platformach internetowych. Zauważalny wzrost zainteresowania serialami akurat z tego kraju wiąże się zapewne ze specyfiką życia na Bliskim Wschodzie – zarówno tradycyjne żydowskie życie, jak i współczesne konflikty Izraela wzbudzają ciekawość i przykuwają uwagę. Na pewno nie bez znaczenia jest też to, że Naród Księgi snuje doskonałe opowieści… nie tylko na kartach książek.

Sztetl Shtisel

Shtisel jako jedna z pierwszych produkcji poświęconych religijnemu życiu w Izraelu zainteresował tak szerokie grono odbiorców. Jego akcja toczy się w jerozolimskiej dzielnicy Geula, zamieszkanej głównie przez ultraortodoksyjnych Żydów. Podglądanie ich (nie)codziennego życia, do którego w innych okolicznościach nie mamy dostępu, jest na pewno czynnikiem decydującym o popularności serialu. Główny bohater, grany przez jednego z najbardziej rozpoznawalnych izraelskich aktorów młodego pokolenia, Michaela Aloniego, w gruncie rzeczy jest everymanem. To bohater o uniwersalnych cechach, z którym widzowie mogą się utożsamić, choć jego życie wyznacza niezachwiany od wieków rytm tradycji i prawa religijnego.

Serial można obejrzeć na Netfliksie.

 

 


Konflikt i kontrowersje

Nasi chłopcy to najlepszy izraelski serial, jaki do tej pory oglądałam. Oparty na faktach obraz doskonale ukazuje demony współczesnego Izraela i wyniszczający konflikt izraelsko-arabski. Serial opowiada o wydarzeniach z 2014 roku, skupiając się na śledztwie dotyczącym zabicia arabskiego chłopca, które było odpowiedzią na wcześniejsze porwanie i zamordowanie trzech żydowskich nastolatków. Pośród części izraelskich widzów obraz wywołał kontrowersje, ponieważ według nich zbyt jednostronnie przedstawia konflikt i skupia się na terroryzmie żydowskim, tym samym ignorując arabski. W doskonałej roli śledczego Szin Bet po raz pierwszy na ekranie wystąpił reżyser filmowy Shlomi Elkabetz, brat zmarłej niedawno ikony izraelskiego kina, Ronit Elkabetz.

Serial można obejrzeć na HBO GO.

 

Nie pragnie pokoju

Fauda jest jedną z najbardziej popularnych izraelskich produkcji, więc nie będzie przesadą, jeśli nazwę ten serial kultowym. Jego światowy sukces został dodatkowo przypieczętowany zestawieniem „The New York Timesa”, w którym uznano Faudę za jeden z najlepszych seriali 2017 roku. Obraz opowiada o konflikcie izraelsko-arabskim, a dokładniej – o agentach służb specjalnych walczących z terrorystami Hamasu. Tu, odwrotnie niż w Naszych chłopcach, zagraniczni recenzenci zarzucili twórcom serialu jednostronność i ukazanie tylko izraelskiej perspektywy w konflikcie bliskowschodnim. Serial trzyma w napięciu i jest pełen zwrotów akcji, a główni bohaterowie wzbudzają wiele – czasem sprzecznych – emocji. W rolę Dorona, agenta, który po latach wraca na służbę, wcielił się jeden z twórców serialu, Lior Raz.

Serial można obejrzeć na Netfliksie.


Męska przyjaźń

When Heroes Fly to niemal przygodowa opowieść o czwórce znajomych, którzy przed laty służyli razem w wojsku. Wojenna trauma z jednej strony połączyła ich losy, a z drugiej strony jest ciągłym przedmiotem konfliktu. Ekranizacja powieści Amira Gutfreunda opowiada o kolejnej misji, na którą samozwańczo wyruszają bohaterowie. By odnaleźć kobietę uznawaną do tej pory za zmarłą, udają się do Ameryki Południowej, gdzie rozgrywa się dominująca część akcji serialu. Obraz ciekawie portretuje życiorysy młodych mężczyzn, którzy muszą poradzić sobie z zespołem stresu pourazowego jako konsekwencji obowiązkowej służby wojskowej. W porównaniu z innymi izraelskimi produkcjami jest to stosunkowo lekki i nieprzytłaczający serial z bardzo dobrze obsadzonymi głównymi rolami.

Serial można obejrzeć na Netfliksie.

 

Ultraucieczka

Choć Unorthodox nie porusza tematu życia w Izraelu, ale przedstawia życie w diasporze, to warto o nim wspomnieć choć na marginesie. Produkcja, która spotkała się z wielkim entuzjazmem wśród widzów, powstała na podstawie książki opartej na doświadczeniach życiowych Debory Feldman i opowiada o ucieczce bohaterki z ruchu chasydzkiego Satmar. Miniserial pokazuje ucisk kobiet i duchotę życia w zamkniętej ultraortodoksyjnej społeczności, gdzie każdy aspekt życia regulowany jest przez prawo religijne. Warto poznać zarówno tę, jak i inne historie pokazujące niepopularne do tej pory zakamarki żydowskiego życia.

Serial można obejrzeć na Netfliksie.

Posted on

Ładna, ale nudna. O Jeanne Hébuterne i Amedeo Modiglianim

Jej drugą bohaterką jest krucha, spokojna, często zatopiona w melancholii dziewczyna: Jeanne Hébuterne – chude i bladolice stworzenie z wiecznie podkrążonymi oczami i ustami nieskorymi do uśmiechu. Ma wspaniałe, gęste, ciemnokasztanowe włosy, które czesze z przedziałkiem pośrodku głowy i układa nisko na czole. Nie jest pięknością, choć na obrazach Modiglianiego prezentuje się prześlicznie, niczym prawdziwa Madonna – niewinna i ślepo zakochana w swoim Oblubieńcu.

Modigliani w swoim paryskim studiu, fot.: Paul Guilliaume, 1915 r.

Uczucie przychodzi nagle: wczesną wiosną 1917 roku. To wtedy zostają sobie oficjalnie przedstawieni przez ukraińską rzeźbiarkę Hannę Orlovą. Jednak ich drogi krzyżują się już wcześniej: Jeanne, jako młoda adeptka sztuki – studiowała w École des Arts Décoratifs oraz Akademii Colarossiego – co i rusz natrafia na Amedea podczas zajęć z rysunku, gdzie przystojny artysta radośnie wpada ze strofami Boskiej komedii na ustach. Oj tak, Modigliani wie, jak oczarować kobiety, jednak za maską bawidamka kryje się smutek i depresja, które próbuje ukoić alkoholem i narkotykami. Z Jeanne szybko staje się nierozłączny – obserwuje się, jak codziennie około godziny 19.30 wychodzą na włoską kolację do karmiącej zgłodniałych artystów Rozalii, a później udają się na tzw. ostatni kieliszek do „La Rotonde”, gdzie w towarzystwie stałych bywalców przesiadują do późnych godzin nocnych. Niestety, nie wszyscy akceptują ich związek. „Ładna, ale nudna” – opiniują znajomi artysty, zaś rodzina dziewczyny, na wieść o bliskich kontaktach z dużo starszym Żydem, w dodatku bankrutem i heroinistą, zrywa z nią wszelkie kontakty. Sytuacji nie zmienia nawet informacja o ciąży Jeanne, która jedynie potęguje rosnące napięcie. Nie bez przyczyny zresztą, bowiem sielanka między zakochanymi mija niepostrzeżenie, zastąpiona prozą życia.

Jeanne Hébuterne (1898-1920)

Wkrótce okazuje się, że Modi nie jest zdolny zająć się rodziną. Najważniejsza jest dla niego sztuka; prawdziwe życie wydaje się sprawą drugorzędną, stanowiącą przyczynę niekończących się trosk i kłopotów. Liczne nałogi Modiglianiego sprawiają, że para nie ma grosza przy duszy – artysta przepija każde wynagrodzenie, zarówno za sprzedane dzieła, jak i zaliczki na poczet tych, które dopiero miały powstać. Narodziny córki w listopadzie 1918 roku nie zmieniają jego zachowania. Dziewczynka często zostaje podrzucana znajomym, z rodziną marszanda Leopolda Zborowskiego na czele – rodzice nie potrafią się nią należycie zaopiekować. Do tego dochodzą coraz częstsze kłótnie; podczas jednej z nich dochodzi nawet do rękoczynów. W międzyczasie para decyduje się zalegalizować swój związek, jednak każda próba udania się do urzędu stanu cywilnego kończy się libacją w gronie przypadkowych znajomych. Tak destrukcyjne zachowanie, przy rozwijającej się od wielu lat gruźlicy Amedea, musi doprowadzić do smutnego finału.

Portret Jeanne Hébuterne wykonany przez Amedea Modiglianiego w 1918 roku

 

Pod koniec 1919 roku, gdy stan malarza gwałtownie się pogarsza, Jeanne spędza przy łóżku partnera całą dobę, codziennie zamawiając dla niego puszkę ukochanych sardynek i butelkę wina. Po kilkutygodniowych męczarniach, 24 stycznia 1920 roku, Modigliani umiera na gruźlicze zapalenie opon mózgowych. Jego wierna opiekunka nie pokazuje rozpaczy – z bujnej czupryny odcina sobie tylko maleńki kosmyk włosów i kładzie go na piersi kochanka. Na prośbę brata wraca do rodzinnego domu przy rue Amyot. Pogrążona w apatii, całymi godzinami wygląda przez okno. Wreszcie decyduje się na ostateczny krok – otwiera okiennice i skacze z piątego piętra. Umiera na miejscu, mając 21 lat i drugie dziecko w drodze. Ono także nie przeżywa upadku.

Nieszczęśliwi kochankowie nie zostają pochowani we wspólnym grobie. Dopiero po dziesięciu latach – dzięki wstawiennictwu brata Modiglianiego – rodzina Jeanne wyraża zgodę się na przeniesienie jej szczątków do wspólnej mogiły na cmentarzu Père-Lachaise. Na pomniku pojawia się napis: „Oddana towarzyszka w skrajnym poświęceniu”. Prawdziwy anioł o poważnej twarzy, który zamiast wznieść się ku niebu, wstąpił za ukochanym do piekielnych czeluści.

 

Zdjęcie główne: Amedeo Modigliani,  Jeanne Hébuterne (au chapeau), 1917 r.

Posted on

Lawendowe ciasteczka sablé

Sablé, tradycyjne francuskie ciasteczka maślane, pochodzą prawdopodobnie z Sablé-sur-Sarthe w północno-zachodnim regionie Kraj Loary. Przymiotnik sablé (“piaskowy”) świetnie opisuje konsystencję ciasteczek, którą zawszdziędzają szczodrej ilości masła. Sablé są delikatne, sypkie, przypominają drobny piasek. Rozpływają się ustach i kruszą pomiędzy palcami. W terminologii cukierniczej pâte sablée oznacza kruche ciasto.

Najprostsza wersja ciastek powstaje z masła, cukru, mąki i jajek. Ich smak mogą wzbogacić migdały, skórka cytrusów lub rodzynki. Ciasteczka można maczać w czekoladzie lub przekładać konfiturą. Ciastkarnie w bretońskich miasteczkach specjalizują się w prostych ciasteczkach z solonym masłem (beurre salé) z płatkami soli morskiej z Guérande. W Prowansji natomiast sablé pachną kwiatami lawendy i skórką cytryny.

Przepis: Lawendowe ciasteczka sablé

125 g miękkiego masła
1/3 szklanki cukru
1 łyżeczka skórki startej z cytryny
1 jajko
1 1/2 szklanki mąki
1 łyżka suszonych kwiatów lawendy
1/4 łyżeczki soli


Za pomocą miksera ubijamy masło z cukrem i startą skórką z cytryny na jasną, puszystą masę. Dodajemy jajko i ubijamy jeszcze przez minutę.

Dodajemy mąkę, lawendę i sól, szybko zagniatamy gładkie ciasto.

Ciasto owijamy folią i wstawiamy do lodówki na godzinę.

Piekarnik nagrzewamy do 180 stopni.

Dużą blachę wykładamy papierem do pieczenia.

Podsypujemy stolnicę mąką i rozwałkowujemy schłodzone ciasto na grubość około 5 milimetrów. Za pomocą foremki lub szklanki wycinamy okrągłe ciasteczka.

Ciasteczka układamy na blasze.

Studzimy w lodówce przez 15 minut.

Pieczemy w nagrzanym piekarniku przez około 10 minut, aż brzegi zaczną nabierać złotego koloru. Studzimy na blasze.

Posted on

O lawendzie

Lawenda, po łacinie Lavandula, jest wiecznie zieloną rośliną z rodziny jasnotowatych, charakterystycznej dla obszarów śródziemnomorskich. Obejmuje około 40 gatunków o  miłym dla człowieka zapachu, docenianym już w dalekiej starożytności.

Antyczni Grecy, którzy nazywali lawendę nardos (Rzymianie przejęli później rzeczownik nardus), wywodzili ją z syryjskiego miasta Naarda. Cenili ją jako roślinę miododajną – pyszny lawendowy miód jest zresztą śródziemnomorskim przysmakiem także dzisiaj. Biblijny król Salomon otrzymał lawendę – pojawiającą się też w Pieśni nad Pieśniami – w darze od królowej Saby, która przywiozła mu również drogocenną mirrę i kadzidło. Fioletowe kwiaty wysoko cenili także Rzymianie – według niektórych kalkulacji, jeden funt kwiecia kosztował w czasach Cesarstwa równowartość miesięcznej rolniczej pensji! Badania archeologiczne sugerują, że w początkach naszej ery nie tylko lubowano się w aromatycznych kąpielach z dodatkiem lawendy, ale także stosowano ją szeroko w gospodarstwach domowych – do aromatyzowania pomieszczeń, odstraszania insektów i prania tkanin. Późnołacińskie określenie rośliny, lavanda, znaczy zresztą tyle, co “rzeczy do uprania”; nie mamy jednak pewności, czy taka właśnie jest etymologia jej nazwy. Niektórzy badacze twierdzą, że pochodzi raczej od łacińskiego livens – “niebieskawy”, “siny”.

Wiemy, że miłośnikami pachnącego ziela byli rzymscy żołnierze – nie tylko chroniło ich przed komarami i innymi owadami, ale także pomagało w gojeniu się ran, dobrze robiło na trawienie, koiło zszargane nerwy. To zapewne właśnie rzymskie wojsko przywiozło lawendę na tereny dzisiejszej Wielkiej Brytanii, gdzie szybko zdobyła szerokie grono zwolenników.

Pierwsze pisemne wzmianki o leczniczych właściwościach lawendy pochodzą z czasów cesarza Nerona, a więc z I w. n.e. W swych pismach wspomina o niej grecki lekarz Pedanius Dioskurydes, podkreślając, że stosowana wewnętrznie pomaga w niestrawności i bólach głowy, zaś zewnętrznie – w dezynfekcji ran i oparzeń. Żyjący w tej samej epoce Pliniusz Starszy dodawał do tej listy zbawienny wpływ lawendy na choroby nerek, zaburzenia miesiączkowania i wszelkiego rodzaju obrzęki.

W średniowieczu lawendę uprawiano głównie jako roślinę leczniczą w ogrodach przyklasztornych. Rozpowszechniła się wówczas legenda, że lawenda jest rośliną, której sadzonkę Adam i Ewa zabrali z ogrodu Eden. Może właśnie stąd wywodzą się wierzenia, o których w swojej książce Mity i magie ziół pisze Maria I. Macioti. Wspomina ona, że w wielu zakątkach Śródziemnomorza kłosek lawendy uważany jest za skuteczny i dyskretny amulet przynoszący szczęście, urodzaj, bogactwo. A może wpływ na te przekonania miał aromat lawendy, który, jak dowodzi współczesna aromaterapia, uspokaja, relaksuje, ułatwia zasypianie? Lawenda, roznosząca wszędzie pogodę, świeżość, jasność (…) ma jakoby łagodzić charaktery, eliminować konflikty, zażegnywać niebezpieczeństwa –  pisze Macioti, a zwolennicy naturalnej medycyny proponują olejek lawendowy na szereg dolegliwości spowodowanych stresem i zbyt szybkim tempem życia. Docenia się także jej działanie antyseptyczne, którego świadomy był już człowiek średniowiecza. W ówczesnych miastach, podczas często powracających epidemii, suszoną lawendę dodawano do ognisk, aby oczyścić powietrze. Kiedy zaś, dzięki wpływom arabskim, do Europy powróciła wiedza o destylacji olejków eterycznych, lawenda stała się podstawą przemysłu perfumeryjnego w Prowansji. Podobno olejek lawendowy miał uchronić przed epidemią cholery mieszkańców miasta Grasse – tego, które do dziś słynie na całym świecie z produkcji naturalnych perfum.

Dziś większości z nas lawenda kojarzy się z barwnymi polami Prowansji, jednak warto wiedzieć, że ten piękny francuski region nie jest jedynym lawendowym królestwem. Prawo do tego tytułu rości sobie także chorwacka wyspa Hvar, a uprawy fioletowych kwiatów stają się coraz popularniejsze również w innych krajach.

Posted on

Krzysztof Bielawski, Delficki trójnóg. Sentencje delfickie

Punktem wyjścia do lektury publikacji Uniwersytetu Jagiellońskiego była dla mnie pięknie wydana książka do pisania Austerii, w której Krzysztof Bielawski zebrał najciekawsze delfickie sentencje. Okraszone wysmakowanymi fotografiami, z krótkim, acz treściwym komentarzem, zachwyciły mnie do tego stopnia, że zamarzyłam o przedłużeniu spotkania z Delfami, pępkiem świata i zrodzonymi tam słowami.

Delficki trójnóg to obszerne opracowanie 148 sentencji – przetłumaczonych z greki, opatrzonych refleksją filologiczną i kulturową. Jak mówi sam autor, chodziło o przywrócenie im leksykalnego, historycznego i literackiego kontekstu. Minimum dźwięku, maksimum sensu, jak definiował maksymę Mark Twain, objawia nam się tutaj w pełnej okazałości: ludowa mądrość dawnych Greków zawiera się w niewielu słowach, wskazujących jednak na imponującą intelektualną i językową pomysłowość. Od znanej każdemu Gnothi seauton (“Poznaj samego siebie”) po rozważania na temat greckiej percepcji czasu; od nakazu Tychen sterge (“Kochaj swój los”), pełnego czułości wobec świata, po jakże aktualne przed wyborami wezwanie w stan pogotowia (Dolon fobu, czyli “Bój się podstępu”) – lektura sentencji każe zastanowić się nad sobą i światem, nad naszym stosunkiem do rzeczywistości i nad tym, jak wiele moglibyśmy nauczyć się od naszych przodków.

Mędrzec i Pytia to dwie strony tego samego

Jak podkreśla Bielawski, sentencje ze świątyni delfickiej zawierają podwójny komunikat: z jednej strony przypominają wchodzącym do świątyni, że odpowiedzi Pytii zawsze mają w sobie tę mądrość, której z pozoru zdają się pozbawione, a z drugiej wskazują, że z trudem wypracowana mądrość mędrców dopiero w legitymizacji u delfickiego boga znajduje potwierdzenie swej wartości i siły. Mędrzec i Pytia to dwie strony tego samego. To dwa sposoby manifestacji podstawowych ludzkich potrzeb, pragnień, pytań i obaw, skupionych na dramatycznym napięciu między niewiedzą a poznaniem, wątpieniem w możliwości poznania a równoczesnym nieustannym zabieganiem o zdobywanie wiedzy. Chcemy wiedzieć, co jest ważne i dokąd zmierzamy, i pytamy albo mędrców, albo boga. Podpowiedz delficka mówi, że najlepiej uciekać się do jednego i do drugiego równocześnie. Że między irracjonalnością boskich natchnień i oświeceń sięgających poza słowa a racjonalizmem wyrażonym z siłą w lapidarnym słowie jest nie tylko wieczne napięcie, ale też wieczna równowaga i pełna komplementarność. Razem stanowią one zaproszenie do niezwykłej intelektualnej przygody, która jest równie wzbogacająca, co po prostu przyjemna.

Rozpoczynającym swą przygodę z Delfami serdecznie polecamy wspomniany zbiór 3o najważniejszych sentencji, który K. Bielawski przygotował dla wydawnictwa Austeria. Jest on dostępny w naszym sklepie pod tym linkiem

 

Krzysztof Bielawski, Delficki trójnóg. Sentencje delfickie, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2018
Posted on

Spełnione sny włoskich architektów. Zamość jako renesansowa città ideale

Pojęcie „miasta idealnego” rozumiane było na wiele sposobów i już od czasów starożytnych rozpalało umysły największych myślicieli epoki. Twórcą jednego z pierwszych opisów był Platon. Jego miasto miało być podzielone na dzielnice ułożone promieniście wokół centralnego punktu. Platon był także autorem pierwszej wizji Atlantydy, mitycznej krainy zamieszkałej przez niezwykle rozwiniętą cywilizację, którą po licznych trzęsieniach ziemi pochłonęły morskie wody. Średniowiecze, jako epoka początków i rozwoju chrześcijaństwa, swoje ideały opierało na innym tekście, pochodzącym z Apokalipsy św. Jana, dotyczącym Niebieskiego Jeruzalem – civitas sanctis, będącego wzorem średniowiecznej architektury sakralnej i urbanistyki. Jednakże dzisiejsza terminologia dotycząca modelu miejskiego wywodzi się z kręgu włoskiej kultury renesansowej, której ideały humanistyczne promieniowały także i na ziemie polskie. W poniższym tekście postaramy się sprawdzić, na ile poszczególne teorie urbanistyczne wpłynęły na kształt jednego z najpiękniejszych polskich miast – Zamościa, zwanego „Padwą Północy”.

Katedra Zmartwychwstania Pańskiego i św. Tomasza Apostoła w Zamościu, wzniesiona pod koniec XVI w. Fot.: Uri Wollner


Marzenia o mieście idealnym

Już pierwsze renesansowe traktaty poruszały w kompleksowy sposób zagadnienie miasta jako harmonijnego, doskonałego organizmu urbanistycznego, którego formy odpowiadałyby treści politycznej, gospodarczej, społecznej i kulturalnej. Wszystkim rozważaniom teoretycznym – filozoficznym i społecznym – towarzyszyły propozycje ukształtowania formalnego przestrzeni miejskiej. I tak jeden z pierwszych teoretyków miasta idealnego, Antonio di Pietro Averlino, znany jako Filarete, w napisanym w 1465 roku Trattato di architettura zalecał rozpoczynanie projektowania od rozważań nad odpowiednim usytuowaniem miasta, co ma kluczowe znaczenie dla jego przyszłego rozwoju. Miasto powinno być „piękne, dobre i wieczne” i, aby to osiągnąć, projektowanie powinno odbywać się w kilku etapach: najpierw należy szkicowo związać jego koncepcję (concetto) z terenem, potem wykonać projekt ogólny (disegno in di grosso), a dopiero w trzeciej fazie projektować szczegóły (disegno proporzionato), widoki perspektywiczne lub modele zespołu (disegno rilevato, modello). Te wszystkie założenia miała odzwierciedlać Sforzinda, miasto nazwane od imienia jej domniemanego fundatora Francesca Sforzy, powstałe na planie ośmioramiennej gwiazdy, z ośmioma wieżami i bramami, do których prowadziły szerokie aleje. Niestety, ten pomysł nie spodobał się Sforzy, co więcej – wielu czołowych teoretyków epoki, z Giorgiem Vasarim na czele, uznało ów traktat za najgłupszą książkę, jaką do tej pory napisano. Jak widać, nawet ponad 500 lat temu wizjonerzy nie mieli łatwego życia i potrzebowali czasu na pełne docenienie i zrozumienie.

Zamość zwany jest miastem arkad, fot.: Uri Wollner

W tym przypadku musiało upłynąć niemal 120 lat, bowiem dopiero w połowie lat 80. XVI wieku pojawiają się „poważne” prace o miastach renesansowych: traktaty autorstwa Bartolomea Ammanatiego i Giorgia Vasariego Młodszego. Obie prace, pomimo użycia słowa „idealny”, przedstawiały realistyczny i dosyć pragmatyczny charakter nowoczesnego miasta, najpełniej odpowiadającego wymaganiom człowieka nowej epoki. Miasto stało się ogniskiem postępu, cywilizacji, nauki i kultury, środowiskiem skupiającym aktywność gospodarczą i społeczną różnych warstw, a zwłaszcza patrycjatu miejskiego, przekształcającego się w zaawansowanych gospodarczo społeczeństwach w klasę dominującą.

Powyższe traktaty przykuwały uwagę naukowych środowisk europejskich, nie mogły zatem nie zostać zauważone przez niezwykle światłą postać, byłego rektora uniwersytetu w Padwie, utrzymującego kontakty z wieloma wybitnymi postaciami Europy – Jana Zamoyskiego.

Na dziedzińcu katedry, fot.: Uri Wollner


Zamość: „pamiątka po sobie, od piramid i pomników trwalsza”*

Pod koniec XVI wieku Zamoyski, będąc już właścicielem 24 miast i ponad 800 wsi, początkowo zapragnął wybudować „tylko” olśniewającą architektonicznie rezydencję, mającą stanowić główną siedzibę rodu. Koncepcja budowy miasta powstała we współpracy fundatora z włoskim architektem mieszkającym od 10 lat w Polsce, wenecjaninem Bernardem Morandem. Jesienią lub zimą roku poprzedzającego podpisanie przez króla Stefana Batorego przywileju dla Zamościa (12 czerwca 1580 roku), przesyła on Janowi Zamoyskiemu „malowanie rozmieszczenia placu na miasteczko”. Nie było to jedynie rozplanowanie siedzib dla przyszłych osadników, ale również koncepcja usytuowania zamku i kościoła, jak też zarys fortyfikacji. Był to rysunek projektowy miasta, wzorowany na teoretycznych koncepcjach architektów włoskich, lecz dostosowany do miejscowej sytuacji topograficznej. Miasto, powstałe na „surowym korzeniu”, miało mieć plan wieloboku z szachownicą ulic i centralnym rynkiem, otoczonymi obronnymi fortyfikacjami. Co ciekawe, układ najważniejszych budynków miał wykreślać sylwetkę człowieka. W miejscu głowy znajduje się pałac, od którego odchodzi przecinający kwadratowy rynek kręgosłup ulicy Grodzkiej. Serce przedstawione jest jako wieża ratuszowa, znajdująca się w niedalekiej odległości „płuc”, czyli kolegiaty i akademii. Po burzliwej i częstej korespondencji, program zostaje stopniowo wzbogacony o nowe funkcje i treści, ale również o kolejne akcenty plastyczne, harmonijnie związane z koncepcją przestrzenną miasta.

W najbardziej eksponowanej części Rynku Wielkiego Morando umieścił ratusz. Fot.: Julia Wollner

Pierwszy podstawowy okres budowy i organizacji miasta przypada na lata 1579-1648. Wtedy to zrealizowano wszystkie założenia zaplanowanej przez projektanta i fundatora inwestycji. „Plan ogólny miasta” wyznacza szachownica oparta na dwóch prostopadłych osiach. Główna oś poprzeczna wiązała trzy rynki: od północy Rynek Solny, centralny Rynek Wielki i od południa Rynek Wodny. W najbardziej eksponowanej części Rynku Wielkiego Morando umieścił ratusz. Jego wysoka wieża akcentuje plac rynkowy, otoczony kamienicami podcieniowymi z koronkowymi attykami. Kwadratowy Rynek Wielki, ukształtowany na wzór placów włoskich, został salonem miasta i do dziś pełni funkcję centrum życia kulturalnego i towarzyskiego. Jest jednym z najwspanialszych XVI-wiecznych placów w Europie.

Rynek Wielki w Zamościu, fot.: Uri Wollner

 

Obok głównego założenia kompozycyjnego miasta, występowało jeszcze drugie – kontrastujące. Jest to wątek trzech placów przybramnych, z których każdy przypisany został jednej ważnej dominancie, podporządkowującej sobie otoczenie w indywidualny sposób. Przybywających do miasta witają trzy instytucje: Kolegiata, Akademia i Gildia Kupiecka. Umieszczenie danej budowli w pobliżu konkretnej bramy wykazuje ścisły związek rozwiązań przestrzennych z koncepcjami ideowymi twórców miasta. Usytuowanie Gildii w pobliżu Bramy Lwowskiej należy tłumaczyć znaczeniem tego kierunku w handlu ze Wschodem. Z kolei przez Bramę Lubelską prowadziła droga z centrum kraju, ozdobiono ją więc patriotycznymi inskrypcjami, a w pobliżu zlokalizowano Akademię, która w pierwotnym zamyśle Zamoyskiego miała mieć profil szkoły rycerskiej. Brama Szczebrzeska łączyła Zamość z dobrami majątkowymi magnata. Można przyjąć, że tutaj kolegiata patronowała ordynacji i pomyślności mieszczan. Z budynkiem kolegiaty – dziś katedry – łączy się także inna interesująca funkcja. Będąc symbolem Civitas Dei, jest odwzorowaniem układu miasta w 15-krotnym pomniejszeniu. To tutaj występują w najdoskonalszej formie wysokie, smukłe arkady międzynawowe, będące jednym z najbardziej charakterystycznych motywów architektonicznych miasta. To one przyczyniły się do nazwania Zamościa „miastem arkad”.

Wnętrze katedry, fot.: Uri Wollner

Między Wschodem a Zachodem

Rozwinięcie programu, inspirowane niewątpliwie przez Zamoyskiego, wypełnienie rozplanowania formami architektonicznymi, odbiegającymi od kanonów renesansowej architektury włoskiej, wreszcie wprowadzenie pewnych struktur społeczno-gospodarczych, stworzyło dzieło, które wysunęło się daleko poza pierwsze koncepcje Moranda. Ogromny wpływ na to wywarła sama lokalizacja Zamościa, powstałego w centrum dawnej Rzeczpospolitej, na styku różnych kultur: polskiej, białoruskiej, litewskiej, ormiańskiej, tatarskiej, ukraińskiej czy żydowskiej. Przez kilka wieków Rzeczpospolita była krajem przenikania się wzajemnych wpływów, pomostem kulturalnym między Wschodem i Zachodem.

Zamość można zatem analizować pod dwojakim kątem: pierwszym – miasta idealnego z „pierwszego malowania” Moranda, utrzymanego w konwencji ogólnoeuropejskich teorii urbanistycznych renesansu, i drugim – miasta idealnego polskiego odrodzenia, powstałego jakby z polskiej fantazji i niekonwencjonalności. Tę niespotykaną mieszankę wpływów zawdzięczamy niezwykłej osobowości zarówno fundatora, który nie ukrywał, że miasto będące dziełem jego życia ma mu zapewnić wieczną sławę, jak i architekta, który to dzieło urzeczywistniał i miał z pewnością poczucie swej dziejowej misji. Architekt ten związał się ze swą kreacją już na resztę życia, pracował dla Zamościa aż do śmierci, tu pełnił urząd radnego i burmistrza. Przeżywszy ponad 30 lat w nowej ojczyźnie, dobrze poznał polskie tradycje i upodobania, z niezwykłym wyczuciem łączył włoską wiedzę z polskim doświadczeniem, zaspokajając zarówno sarmackie potrzeby Zamoyskiego, jak też mieszczaństwa, zapewniając wszystkim wygodne, kulturalne, estetyczne ramy życia. Idealne zrozumienie i doskonała współpraca fundatora miasta – Polaka wykształconego w Padwie, i architekta – Włocha przywiązanego do Polski, stanowią niewątpliwie źródło ich wspólnego sukcesu. Dlatego też gdyby Zamość był tylko czystym importem włoskim, gdyby brakowało mu indywidualnych cech polskich, nie można by go było zaliczyć do miast idealnych.

Urocze podwórka Zamościa, fot.: Uri Wollner

W 1992 roku zamojskie Stare Miasto i otaczające je mury wpisano na Listę Światowego Dziedzictwa Kultury UNESCO. Zamość wymieniony jest jako przykład jednego z największych osiągnięć budownictwa europejskiego i jeden z najcenniejszych zespołów zabytkowych na świecie. A to wszystko dzięki temu, że polski kanclerz koronny okazał się odważniejszy od przedstawiciela rodu Sforzów, zamawiając budowę miasta o utopijnych założeniach. Sforzinda pozostała tylko na papierze, Zamość natomiast przetrwał do dziś jako jedna z niewielu realizacji renesansowego miasta doskonałego. Sen renesansowych architektów w końcu się spełnił.

 

* Cytat pochodzi z relacji podróżniczej po Polsce Georga of Joris van der Does’a  (1598 r.).
Posted on

Biżuteria inspirowana ciałem. Twarze, oczy, dłonie

Niewątpliwie najpopularniejsze były od zawsze przedstawienia głów i twarzy. Już w starożytności rozpowszechniły się kamee – wklęsło lub wypukło rzeźbione kamienie i szkło z przedstawieniami ludzi oraz zwierząt. Biżuterię wypełniały mityczne postacie, anonimowe profile; kiedy indziej zaś płaskorzeźby zyskiwały indywidualne rysy.

Gemma rzymska z przedstawieniem Liwii i pierścień rzymski z intaglio

Główka Maura na pamiątkę

Już w początkach Imperium Rzymskiego ulubionymi elementami biżuterii stały się pierścienie, zwykle noszone po kilka na dłoni. Wiele z nich służyło tylko jako ozdoby, ale niektóre zyskały dodatkowe funkcje. Były talizmanami, oznakami sprawowanego urzędu, a także pieczęciami. Spośród licznych form wielu Rzymian wybierało sygnety z wklęsło rzeźbionym wizerunkiem – używali ich do pieczętowania dokumentów. Do tych celów wykorzystywano także często pierścienie z oprawioną monetą, na której widniało przedstawienie władcy. Monety spotykamy także wkomponowane w inne złotnicze ozdoby.

Wizerunek głowy nie ogranicza się tylko do alegorycznych, mitologicznych czy historycznych przedstawień. Wedle chorwackiej legendy, gdy Turcy napadli na miasto Rijeka, kobiety wymodliły grad kamieni, który spadł na wrogie wojsko. Nazajutrz, gdy mieszkańcy miasta wyjrzeli za mury, krajobraz wyściełany był niezliczoną liczbą białych turbanów przysypanych kamieniami. Od tej pory Chorwaci z miasta Rijeka z lubością sprawiali sobie precjoza z głową mauretańską, w których upatrywali niezwykłych ochronnych właściwości. Motyw afrykańskich główek był popularny już od XVI wieku i początkowo służył jako symbol jednego z czterech kontynentów. Figury reprezentujące Afrykę nazywano Maurami; określenie zaczerpnięto od Rzymian, którzy określali tak Berberów z Północnej Afryki, a następnie wszystkich Muzułmanów i osoby ciemnoskóre.

Główka Maura (szpilka z XIX w.)

Oko kochanka

Od dawna uważano, że oczy są oknem duszy, przez które możemy dojrzeć głęboko skrywane myśli i uczucia. W starożytnym Egipcie popularnym znakiem apotropaicznym było oko Uadżet, czyli oko Horusa przynoszące ochronę i uzdrowienie. Symbolicznie pojawiało się jako wszechwiedzące oko Boga, wykorzystywane przez Zakon Masoński, zaś w końcu XVIII wieku francuska partia rewolucyjna używała go jako znaku lojalności swoich członków.

Oko Horusa – pierścień i broszka ze Staatliche Museum of Berlin i Victoria & Albert Museum

Pod koniec XVIII stulecia pojawiły się też miniaturowe obrazy umieszczane w złotniczej oprawie, przedstawiające pojedyncze oko (patrz zdjęcie główne – przyp. red.). Zwano je “okiem kochanka”, choć z czasem ich znaczenie rozszerzono.  Początkowo symbolizowały skrytą miłość, gdyż tylko najbliższa osoba wiedziała, czyje oko zostało przedstawione na malunku. Następnie stały się znakiem przyjaźni, rodzicielskiego uczucia i lojalności politycznej oraz zyskały charakter sentymentalnej pamiątki po zmarłych.

Miniatury portretowe były niczym fotografie tamtych czasów. Spotykamy je niemal na każdym obrazie z epoki, jednak brakuje malowideł ukazujących biżuterię z okiem. Według przekazów część społeczeństwa uznawało portrety oczu za fanaberię mody. Między innymi dlatego ich  zwolennicy trzymali w ukryciu te bardzo intymne ozdoby. Niejednokrotnie na rewersie umieszczano motto lub romantyczną sentencję: Szczęśliwy ten, który widzi bez bycia widzianym. Zaakceptuj serce i portret tej, która cię kocha i będzie ci wierna.

Przyjmuje się, że kilkudziesięcioletnia moda na portrety oczu zaczęła się od miłosnej historii księcia Walii i Marii Fitzherbert, skąd rozprzestrzeniła się na całą Europę. Według inwentarzy miniaturzystów takie portrety powstawały już jednak wcześniej we Francji i to stamtąd trafiły do Anglii. Książę, późniejszy król Jerzy IV, pokochał i potajemnie poślubił wdowę i katoliczkę Marię, lecz ich związek nie został prawnie uznany przez jego ojca. Na pamiątkę uczucia kochankowie wymienili się miniaturami oczu. Może dlatego XX-wieczna amerykańska kolekcjonerka Edith Weber nadała tym ozdobom miano “oka kochanka”.

Dodatkowe treści niosły ze sobą elementy oprawy. Otoczka z pereł symbolizowała łzy tęsknoty. Diament reprezentował siłę i długowieczność. Koral chronił użytkownika oraz przedstawioną osobę przed krzywdą, granaty reprezentowały prawdziwą przyjaźń, a turkusy miały gwarantować zdrowie. Oko znajdujące się na tle nieba oznaczało, że sportretowana osoba opuściła ziemski padół. Popularnym zabiegiem było umieszczenie wokół portretu lub na rewersie plecionki z włosów ukochanej osoby. Od tego zabiegu wywodzi się cały nurt sentymentalnej biżuterii XIX-wiecznej.

W Turcji i krajach bliskowschodnich popularnym elementem biżuterii jest tzw. nazar, zwany też okiem proroka lub okiem Fatimy. Amulety nazar wykonuje się najczęściej ze szkła lub plastiku; mają one formę błękitnej kropli lub tarczy z namalowanymi koncentrycznie okręgami. Z tego względu bywają czasem nazywane „błękitnym okiem”. Zestaw bransoletek na kostkę z “oczkami” dostępny jest w sklepie Lente pod tym linkiem

 

Mano a fico

Najbogatsze w treści są precjoza z przedstawieniem dłoni: od prostych kościanych szpil do włosów, przez pięści wyrzeźbione w kamieniu, po misterne dłonie wykonane z koralu. Sposób ułożenia dłoni i palców reprezentuje różne znaczenia, jest środkiem do oddania przekonań i lęków oraz do ochrony przed nieszczęściem.

Na Bliskim Wschodzie niezwykle popularnym motywem biżuteryjnym jest tzw. chamsa (arab. خمسة, khamsa, dosłownie „pięć“; hebr.: חמסה), znana także jako ręka Fatimy lub ręka Miriam. Obszerny materiał na jej temat dostępny jest tutaj, natomiast w sklepie Lente zakupić można naszyjniki z medalionem z chamsą. Jest to biżuteria pachnąca – w medalionie umieszczamy specjalną wkładkę nasączoną olejkiem eterycznym

Wiara w nadprzyrodzone moce zawarte w amuletach, które mogły chronić właściciela przed chorobą i złymi marami, zwiększała ich popularność. Jednocześnie same dłonie potrafią wnieść ekspresję do przedstawienia. To właśnie gesty stały się wyrazicielem emocji w Ostatniej Wieczerzy Leonarda da Vinci. Niemal wszystkie postacie są statyczne, jedynie ich dłonie sugerują intencje bohaterów i ożywiają obraz. Twórcy biżuterii również wykorzystywali ten aspekt dłoni, aby zawrzeć w niej magiczną moc i głębszy przekaz.

Najbardziej popularny był motyw mano a fico (figa), czyli dłoni zaciśniętej w pięść z kciukiem wystającym pomiędzy palcem wskazującym a środkowym. Gest ten oznaczał pogardę i zniewagę, jednocześnie chroniąc właściciela przed „złym okiem” i przynosząc szczęście. Stosowano go od co najmniej czasów rzymskich i we wszystkich krajach Europy łacińskiej. We Włoszech amulet z figą jest nadal bardzo popularny.

Naszyjnik z koralu z ręką trzymającą amulety, Gioelli Museum di Vicenza; kryształowa zawieszka mano a fico z Metropolitan Museum of Art

Podobną funkcję miała złożona pięść z wyprostowanym palcem wskazującym i małym, skierowanymi ku ziemi. Była znakiem ostrzegawczym i ochronnym, oddalającym pecha; po skierowaniu dłoni ku górze gest nabierał obraźliwego znaczenia. Z tego gestu wywodzi się tzw. mano cornuta: dłoń imitująca rogaty łeb, kojarzona z satanistami i subkulturą heavy metal, gdzie prócz dwóch wspomnianych palców często błędnie rozprostowany jest także kciuk. Układ z wyciągniętym jedynie palcem wskazującym, niczym z obrazów Leonarda, niesie w sobie ostrzeżenie, aby trzymać się z daleka.

Natomiast współczesny symbol zwycięstwa i pokoju Victory, czyli wyprostowany palec wskazujący i środkowy ułożone w V, oznaczały kiedyś tyle, co “bardzo cię lubię”. Równie pozytywne emocje niosły pierścionki symbolizujące narzeczeństwo. We Włoszech popularne były mani in fede, pierścienie zaufania. Termin ten prawdopodobnie wprowadzili kolekcjonerzy XIX stulecia. Początkowo pierścienie fede zastępowały pierścionki zaręczynowe, aby z czasem stać się wizualną oznaką uczucia niezależnego od stanu cywilnego. Część ozdobną stanowiły splecione dłonie, które niekiedy tworzyły całą obrączkę. Używano ich już za czasów rzymskich, a popularność w Europie zyskały między XII a XVIII wiekiem. W niektórych przykładach z XV wieku dłonie znajdują się od spodu pierścienia, a góra ozdobiona jest wizerunkiem kobiety lub serca.

Obrączka-fede (Victoria & Albert Museum)

Pierścienie narzeczeńskie wykonywano także w formie tzw. puzzle ring, składających się z trzech do siedmiu zazębiających się obręczy, które po złożeniu przedstawiają połączone dłonie. Kiedyś zamiast zazębiających się kół, tworzących jeden pierścień, wykonywano dwie obrączki z pojedynczymi dłońmi, po jednej dla każdego z narzeczonych. Na niektórych obrączkach wykonywano inskrypcje miłosne, religijne lub magiczne. Motyw dłoni pojawiał się także w XVI-wiecznych łańcuchach małżeńskich.

Przedstawienia ciała ludzkiego stały się rzadsze w biżuterii XX wieku, chyba że nawiązywały do ujęć historycznych. Wyjątek mogą stanowić prace Salvadora Dalego czy wyszywane oczy autorstwa Céleste Mogador. Pojawiły się też w popkulturze, chociażby jako Hand of the King, brosza symbolizująca urząd namiestnika w Grze o tron G.R.R. Martina. Całe sylwetki i części ciała niosły ze sobą wiele znaczeń, nieraz więcej niż wizerunki zwierzęce i roślinne. Bez względu na to, czy wyrażają oddanie, sentyment czy ostrzeżenie, świadczą o tych, którzy je nosili, i społeczeństwach, w których powstały.

 

UWAGA! Do każdego zamówienia o wartości minimum 100 PLN dodajemy teraz bransoletkę z dłonią-chamsą umieszczoną na kolorowym sznurku (kolor wybierany losowo). Promocja trwa do końca sierpnia lub do wyczerpania zapasów.
Zapraszamy na lente-magazyn.com/sklep!

 

Zdjęcie główne: Oko kochanka (XVIII w.) ze zbiorów Victoria & Albert Museum

 

 

Posted on

Na Dzień Psa

Pierwszego lipca wszyscy miłośnicy psów mają nie lada okazję do świętowania razem ze swoimi pupilami – oto nadchodzi Międzynarodowy Dzień Psa. Canis lupus familiaris został udomowiony około 17 tysięcy lat temu, prawdopodobnie na terenach Eurazji, jednak jego szczątki z tego okresu pojawiają się również na terenie Bliskiego Wschodu. Egipcjanom towarzyszył już około 3800 roku przed naszą erą. Mieszkańcy państwa faraonów lubowali się w rasie tesem, obecnie wymarłej, stanowiącej prawdopodobnie protoplastę dzisiejszych chartów. Starożytni Persowie trzymali ponoć swoje psy w świątyniach, gdzie otaczano je najwyższym szacunkiem. Kiedy ktoś miał umrzeć, przyprowadzano do niego białego czworonoga, który miał pomóc przedostać się duszy do zaświatów; szedł też później w procesji pogrzebowej.

Psy towarzyszyły wreszcie Grekom i Rzymianom. Pierwszy znany w literaturze europejskiej pies pojawia się w Odysei, a jest nim wierny Argo, pies Odyseusza, który przez dwadzieścia (!) lat czeka na powrót swego pana, a następnie umiera u jego stóp. Być może niewidomy Homer oddał w ten sposób hołd własnemu psu przewodnikowi, który prowadził go przez świat…

Zarówno w Grecji, jak i w Rzymie psy traktowane były jako najlepsi przyjaciele człowieka. Tak, tak, nie my pierwsi wpadliśmy na to, że są wspaniałymi, wiernymi i kochającymi zwierzętami. Grecy korzystali z ich pomocy w opiece nad stadami owiec; najskuteczniejszą rasą do odstraszania wilków były molosy sprowadzane z Epiru. Psy towarzyszyły rolnikom w uprawie roli, zniechęcając ptactwo do wydziobywania ziarna z ziemi. Bogaci greccy obywatele posiadali też pieski pokojowe – co ciekawe, były to popularne do dnia dzisiejszego maltańczyki. Rasa ta pochodzi z adriatyckiej wyspy Meledy, uznanej mylnie za Maltę. Były to typowe greckie kanapowce.

 

Praktyczni Rzymianie wykorzystywali psy do polowań, o czym świadczą choćby rzymskie mozaiki (na przykład piękna mozaika z Villa Romana del Casale na Sycylii), a także, jeśli nie przede wszystkim, do działań wojennych. Zwyczaj ten przejęli od Germanów, którzy posługiwali się psami w czasie bitew. Sam Juliusz Cezar wypowiadał się bardzo pozytywnie na temat czworonogów: były w jego opinii najwierniejszymi sprzymierzeńcami, nigdy nie tchórzyły i służyły bez żołdu. Pliniusz wylicza w swych tekstach wszystkie psie nadzwyczajności, Cyceron trzeźwo ocenia psią czujność i wierność wobec pana, szybkość w polowaniu, odwagę i zażartość w walce. Żyjący na przełomie I w. p.n.e. i I w.n.e. Lucjusz Juniusz Moderatus Columella, w swoim dwunastotomowym dziele De re rustica, całą VI księgę poświęca małym zwierzętom gospodarskim, w tym psom. O tym, że Rzymanie posiadali psy w domach, świadczą również liczne mozaiki, przedstawiające psy na smyczy lub psy strzegące domu (słynne pompejańskie cave canem – patrz zdjęcie powyżej) oraz fibule (spinki do przytrzymywania płaszczy) w kształcie psa. Domową hodowlę psów luksusowych poświadczają liczne źródła pisane i materialne. Bez trudu można sobie wyobrazić eleganckie rzymskie damy spacerujące po Forum Romanum z pieskami w koszykach. Czyż nie jest to znajomy obrazek? Małe i większe czworonogi nierzadko traktowano na równi z członkami rodziny; stawiano im pośmiertne pomniki i nagrobki. Zdarzały się przypadki, kiedy ostatnim życzeniem właściciela psa było pochowanie go razem z ulubieńcem.

 

Ten posąg z Muzeów Watykańskich (II w. n.e.) pokazuje, że starożytni cenili psią urodę. Stawiali im zresztą nie tylko pomniki, ale także nagrobki ze wzruszającymi epitafiami. Jeden z nich brzmi na przykład: Przechodniu, jeśli przypadkiem idąc drogą zauważysz ten pomnik / Nie śmiej się proszę, że to jest grób psa. / Polały się łzy z tego powodu, a jego pan własnoręcznie usypał mogiłę / I wyrył te słowa na płycie grobowej.

 

Jak widać, starożytni doceniali psy nie mniej od nas dzisiaj. Były one dla nich stróżami, wartownikami, obrońcami, pasterzami, wojownikami i miłymi kompanami. Przede wszystkim jednak – przyjaciółmi i członkami rodziny. Gdyby nasi antyczni znajomi wiedzieli o Dniu Psa, zapewne wpisaliby go do kalendarza i świętowali. My życzymy wszystkim psiakom szczęśliwego Dnia Psa… oby wasze miski zawsze były pełne, a spacery nigdy się nie kończyły.

 

Zdjęcie główne: mozaika datowana na 200-150 r. p.n.e. Dowód na to, że niektórzy nigdy się nie zmieniają – na przykład psy! Ten uroczy gagatek z II wieku przed naszą erą rozlał wino gdzieś w Aleksandrii w Egipcie, a minę ma taką samą, jak współczesne polskie czworonogi, gdy coś zbroją. Mozaika pochodzi ze zbiorów Biblioteki Aleksandryjskiej.
Posted on

Grecki sposób na… śmieci

Wyspa Andros (Ανδρός) leży na Morzu Egejskim. Należy do archipelagu zwanego Cykladami. Na zachodzie wyspy wznosi się pasmo górskie, gdzie uprawia się winogrona, oliwki i cytrusy; rozwinięta jest też hodowla owiec. W starożytności, a szczególnie w okresie Cesarstwa, Andros była częstym miejscem zesłań; więziono na niej chociażby uczestników spisku Pizona. W późnym średniowieczu znajdowała się pod panowaniem weneckim. Dziś jest spokojną wyspą otoczoną błękitnymi wodami, czarującą ogromną ilością zieleni. Zamieszkuje ją ok. 9 000 osób. Na tutejsze widoki składają się charakterystyczne białe domki z niebieskimi okiennicami, piękne plaże i malownicze góry.

Jednak nawet w tak czarującej scenerii znajdą się elementy mało urodziwe. W wiosce Apoikia należały do nich kosze na śmieci. Nie tylko wyrzucano do nich odpadki, ale także składowano obok gruz, stare meble, materace i inne nieprzydatne przedmioty.

Jakiś czas temu mieszkańcy okolicy postanowili przemalować kontenery, nawiązując do tradycji cykladzkiej sztuki. Kilku wolontariuszy chwyciło za pędzle i farby, a efekt jest więcej niż zadowalający, co widać na zdjęciach, które obiegły Internet.

 

 

Jak niewiele trzeba, by upiększyć świat wokół nas! Może warto zainspirować się tym prostym greckim pomysłem?

Źródło: www.keeptalkinggreece.com

 

Posted on

Adam Wodnicki, Contrapunctus

Przed zaśnięciem lubię sprawdzić, co słychać w parku Doria Pamphilj w Rzymie. Na jego obrzeżach, tam, gdzie kończy się już manierystyczny ogród, a panowanie przejmują dzikie oliwki, sucha ziemia i chwasty, jako młoda dziewczyna spotykałam w sierpniowe popołudnia bożka Pana, chowającego się wśród krzewów bukszpanu. Powietrze było zawsze gorące, wibrujące, a parzący piasek wciskał się nieubłaganie do moich skórzanych sandałów. Ocierałam z twarzy pot, a nimfy, których twarzy nie udało mi się dojrzeć, chichotały zza wysokiej trawy, obserwując moje zmagania ze śródziemnomorskim upałem. Teraz, po latach, zaglądam do nich wieczorami, gdy zamiast cykad słyszę w ciemności rytmiczne oddechy moich śpiących dzieci. Myśl, jak u Verdiego, leci na złocistych skrzydłach, niepomna upływu czasu, nie bacząc na dystans.

Książka Adama Wodnickiego Contrapunctus dostępna jest w sklepie internetowym Lente pod tym linkiem

Adam Wodnicki, mój wielki mistrz, jeden z najukochańszych pisarzy, czarodziej eseju, artysta i poeta, przez wiele lat związany z krakowskim wydawnictwem Austeria, odszedł w czerwcu tego roku po długiej i ciężkiej chorobie. Jego ostatni tekst, Contrapunctus, to myśli frunące na złocistych skrzydłach – do Prowansji. Zgodnie z tytułem, nuta przeciw nucie, słowo przeciw słowu, zjednoczone wokół jednego tematu, ale bez fabuły, wybrzmiewające osobno. Ezoteryczny wiersz. Hermes siedzący na rozstaju dróg i grzebiący patykiem w białym kurzu drogi. Spojrzenie z góry na figowe drzewo, oparty o nie rower, kępy dzikiej mięty na poboczu, kozy skubiące gałązki tamaryszku. I dedykacja: tym, którzy wierzą w mity.

Z opowieścią autora mamy zrobić, co chcemy. Ja będę ją śnić, zaglądać do niej wieczornie, szukając ścieżek, jaskiń, świętych źródeł. Próbując rozpoznać ślady bogów i tęskniąc za tym, co ich spotykał, jak ja.

Adam Wodnicki, Contrapunctus, Austeria, Kraków 2020