„Pisanice od srca” to dar Chorwacji dla Krakowa. Rok temu dwumetrowe malowane jaja zdobiły przestrzeń pomiędzy Sukiennicami a kościołem św. Wojciecha. W tym roku ze względu na sytuację epidemiologiczną i brak jarmarku wielkanocnego okazałe pisanki nie pojawią się na płycie rynku.
Sama tradycja pochodzi z Kopřivnicy w środkowej Chorwacji. Mieszkańcy tego niewielkiego miasteczka od kilkunastu lat zajmują się organizowaniem wystawy malarzy sztuki naiwnej, którzy prezentują swoje dzieła w postaci olbrzymich pisanek. W 2008 roku otrzymały one status Chorwackich Dóbr Kultury Niematerialnej i rozsyłane są do wielu miejsc na świecie w dowód przyjaźni, miłości i radości związanej z Wielkanocą. Przekazywanie pisanek od serca poszczególnym krajom możliwe jest dzięki Chorwackiej Wspólnocie Turystycznej i ambasadom Chorwacji. Pisanki od serca można było podziwiać m. in. w Nowym Jorku, Paryżu, Brukseli, Rzymie, Mediolanie, Bilbao; od ubiegłego roku są także w Krakowie.
Druga oryginalna tradycja wielkanocna związana jest z opieką nad grobem Chrystusa przez strażników zwanych Žudije.
Nazwę trudno przetłumaczyć dosłownie; pochodzi ona prawdopodobnie od słowa „Żydzi”. Žudije znani są w Chorwacji od XIX wieku, a pojawili się po raz pierwszy w miasteczku Metković w południowo-wschodniej Dalmacji. Zwyczaj gromadzenia się przebranych w rzymskie kostiumy strażników przy Grobie Pańskim został ”zaimportowany” z włoskiego Loreto. Bardzo szybko rozprzestrzenił się w całej Dalmacji. Dzisiaj w całym kraju jest wiele stowarzyszeń strażników Grobu Pańskiego. Ponadto co roku w jednym z miast dalmatyńskich i chorwackich organizuje się Festival Žudija, w którym bierze udział lokalna społeczność. Jest to barwna impreza, na której oprócz stosownie ubranych strażników można podziwiać pochód pozostałych uczestników w kostiumach związanych z miejscowym folklorem. Najsłynniejsze festiwale odbywały się w Vodicach, jednak szybko zdecydowano, że należy co pewien czas zmieniać lokalizację obchodów. Pozwoliło to spopularyzować wydarzenie i urozmaicić jego formułę. W ten sposób Chorwaci mogą na przykład oglądać festiwale Žudija, podczas których strażnicy noszą mundury marynarki wojennej albo kostiumy związane z regionalnymi tradycjami. W jednej miejscowości na północy Chorwacji Grobu Pańskiego pilnują kobiety i to one są głównymi bohaterkami wydarzenia.
Fot. Šime Strikoman
W związku z sytuacją epidemiologiczną w tym roku po raz pierwszy Festival Žudija nie odbędzie się w takiej konwencji jak zwykle. Na stronie festiwalu Sime Stiković, jeden z pomysłodawców i fotograf uwieczniający rokrocznie jego przebieg, napisał, że obchody odbędą się w najskromniejszej z możliwych formie. W kościele w Vodicach będzie miało miejsce spotkanie czterech osób: księdza, jednej zakonnicy, jednego ze strażników i jego, czyli osoby fotografującej całość.
Crostata, czyli włoska tarta ze słodkim nadzieniem i charakterystyczną kratką z ciasta, jest popularna w całym kraju. Kruche ciasto najczęściej wypełnia się owocową marmoladą: z moreli, brzoskwiń, wiśni, truskawek, owoców leśnych. Bartolomeo Scappi — jeden z najsłynniejszych renesansowych kucharzy, który gotował na dworze Piusa V — w swojej obszernej książce kucharskiej Opera dell’arte del cucinare z XVI wieku podaje przepisy na crostatę ze śliwkami i wiśniami, z pigwą i z gruszkami. Współcześnie popularna jest wersja z nadzieniem z Nutelli. Na Sycylii crostatę wypieka się z nadzieniem ze świeżej ricotty, cytrusów i jajek. Podobny wypiek znany jest też w Neapolu, pod nazwą pastiera napoletana. Oprócz ricotty i jajek neapolitańczycy do nadzienia dodają ugotowane w mleku ziarna pszenicy i aromatyczną wodę pomarańczową.
Użyjcie najlepszej ricotty, jaką uda Wam się kupić, najlepiej owczej. Smak owczego sera i aromat cytrusów przeniosą Was na południe Włoch. Typowa crostata jest oczywiście okrągła, ja pozwoliłam sobie dla urozmaicenia nadać jej kwadratową formę. Możecie wykorzystać tradycyjną formę do tarty.
Przepis: Crostata z ricottą i czekoladą
Ciasto:
300 g mąki pszennej 200 g masła 1 jajko 1 żółtko + 1 białko do posmarowania ciasta 1 łyżka jogurtu
Masa serowa:
500 g owczej ricotty 150 g cukru pudru 1 łyżka skrobi kukurydzianej 1 jajko skórka starta z 1 cytryny 100 g kropelek z gorzkiej czekolady (lub niezbyt drobno posiekanej gorzkiej czekolady) szczypta soli
Masło siekamy z mąką.
Dodajemy jajko, żółtko i jogurt, zagniatamy gładkie ciasto.
Przykrywamy folią i odstawiamy do lodówki na co najmniej pół godziny.
Piekarnik nagrzewamy do 180 stopni.
Okrągłą lub kwadratową formę do tarty wykładamy papierem do pieczenia.
Ciasto dzielimy na dwie części (jedna powinna być nieco większą do drugiej).
Pierwszą część ciasta rozwałkowujemy na oprószonej mąką stolnicy.
Wykładamy spód i boki formy ciastem, dociskamy.
Nakłuwamy spód widelcem w kilku miejscach.
Miksujemy ricottę z cukrem pudrem, skrobią, solą, jajkiem, żółtkiem i skórką z cytryny.
Prowansalskie mimozy kwitną między styczniem a końcem marca. Żółte drzewka są ważnym elementem lokalnego dziedzictwa; istnieje nawet Szlak Mimozy, La Route du Mimosa — 130-kilometrowa trasa widokowa w południowo-wschodniej Prowansji. Szlak wiedzie z Bormes-les-Mimosa do Grasse, spora jego część przebiega wzdłuż Lazurowego Wybrzeża. Po drodze można odwiedzić kwitnące na żółto ogrody i parki, zatrzymać się w urokliwych miasteczkach, w których odbywają się mimozowe parady i festiwale, oraz, oczywiście, podziwiać pocztówkowe połączenie intensywnie żółtych kwiatów, lazurowego morza i błękitnego nieba.
Prowansalczycy podają oeufs mimosa podczas leniwych niedzielnych śniadań i świąt wielkanocnych. Przepis jest bardzo prosty i wymaga tylko kilku składników: świeżych wiejskich jajek, dobrego majonezu i ziół – natki pietruszki lub szczypiorku.
Przepis: Oeufs mimosa
4 jajka “zerówki” 3 łyżki majonezu 1 łyżka drobno posiekanego szczypiorku + 1 łyżeczka do dekoracji sól i pieprz, do smaku
Jajka gotujemy na twardo — około 8-10 minut od momentu zagotowania się wody (czas gotowania zależy od wielkości jajek).
Jajka studzimy, obieramy i kroimy na połówki.
Wydrążamy żółtka i dzielimy je na dwie części.
Połowę żółtek rozgniatamy ze szczypiorkiem, solą i pieprzem.
Sięgając po Wyjście z Egiptu znakomitego pisarza, eseisty i literaturoznawcy André Acimana, spodziewałam się sagi rodzinnej – gładkiej historii kilku pokoleń, lektury prostej, łatwej i przyjemnej. W kwestii ostatniego epitetu nie pomyliłam się ani odrobinę; co do pozostałych nie mogłam pomylić się bardziej.
Akcja tej niezwykłej powieści toczy się w Egipcie na przestrzeni niemal 70 lat. Autor przenosi nas do świata, którego już nie ma; świata, który odszedł wraz z rewolucją egipską i którego kres nastąpił w sposób brutalny i nieodwołalny. Jesteśmy w Aleksandrii: wśród wąskich zaułków, gdzie uliczni handlarze sprzedają swoje towary, a w tłumie kupujących spotkać można Egipcjan, Greków, Włochów, Turków, Francuzów, Hiszpanów; na szerokich alejach, którymi przechadzają się eleganckie damy; w bogatych domach, w których mieszkają wielopokoleniowe rodziny; na plażach, gdzie fale Morza Śródziemnego załamują się o piaszczyste brzegi. Jesteśmy w mieście, w którym piękne panie i panowie pozdrawiają się w nienagannej francuszczyźnie, a na sukach dobijają targu w ladino. Doświadczamy ulgi po zakończeniu pierwszej wojny światowej, strachu przed wkroczeniem wojsk niemieckich do Egiptu; cieszymy się prosperity lat ’40 i zanurzamy powoli w mroki lat ’50, kiedy Egipt zrzucił z siebie europejskie „jarzmo”, stając się republiką.
Na tę zmieniającą się rzeczywistość patrzymy oczami dwóch rodzin połączonych na skutek małżeństwa: sefardyjskich Żydów i włoskich Turków, którzy w latach ’20 zeszłego stulecia przybyli do Aleksandrii w poszukiwaniu lepszego życia. Można pokusić się o stwierdzenie, że wybór bohaterów ma wymiar niemal symboliczny: wyjście Sefardyjczyków, potomków Żydów wygnanych 500 lat wcześniej z Hiszpanii, z Egiptu, będzie już ostatnim w historii. Nie dokonają tego bynajmniej z własnej woli; nie poprowadzi ich też prorok, ale wypędzą uciemiężeni jeszcze przed chwilą Egipcjanie – służący, szoferzy, tragarze. Ci, którzy dzień wcześniej kłaniali się w pas swoim panom. Tu, w Aleksandrii, zabrzmi ostatnia sefardyjska pieśń, jaka pojawi się na kartach historii kraju nad Nilem – wyjadą stamtąd na zawsze, rozproszą się, jak to robili od wieków. Zamiast ojczyzny znajdą znowu wygnanie, diasporę, niepokój. Ich aleksandryjska “ojczyzna” została im tylko pożyczona; gościła ich przez pewien, ścliśle ograniczony, czas. Nasi bohaterowie doskonale zdają sobie z tego sprawę, pozostając w stałej gotowości do podjęcia wędrówki. Ich pożegnanie z Egiptem, owo ostatecznie wyjście, przebiegające w trudnych okolicznościach, po skonfiskowaniu majątku, odebraniu godności, pełne jest zarówno dramatyzmu, jak i prostoty. Z całym dobytkiem w jednej walizce opuszczają Aleksandrię, by nigdy więcej do niej nie powrócić. Podejmują wędrówkę, której kresu i sensu nie znają.
Autor “Wyjścia z Egiptu” przedstawia świat widziany oczami dziecka, istoty niewinnej i nieświadomej, która dopiero pod koniec książki (lub w pojawiających się retrospekcjach) patrzy na minione wydarzenia z punktu widzenia dorosłego człowieka. Czytelnik sam musi uporać się ze swoimi emocjami, a te mogą być niemałe, kiedy dostrzega się niuanse powieści – wewnątrzrodzinne konflikty, głuchotę matki, jawną niewierność ojca, przygody wuja-awanturnika, który w atmosferze skandalu wyjeżdża z Egiptu, wreszcie zderzenie z kulturą arabską. Wszystko to przyprawiono niemałą dawką nostalgii – niewypowiedzianej wprost, a jednak wszechobecnej.
Powieść André Acimana jest pozycją trudną z wielu powodów. Po pierwsze, przyczynia się do tego całe multum postaci – babcie, prababcie, ciotki, wujowie, wśród których, przynajmniej początkowo, nie sposób się rozeznać. Niełatwy jest też specyficzny język powieści – chaotyczny, jak gdyby autor chciał nas poczęstować aleksandryjską mieszanką językową tamtego okresu. Co więcej, akcja powieści toczy się w sposób raczej powolny, od jednego wydarzenia do drugiego, bez zachowania chronologii – raz jesteśmy świadkami rozmowy babci z wnuczkiem, a po chwili przechodzimy do momentu poznania się jego rodziców. Pogubić się nietrudno. A jednak taki styl pisania posiada też swój swoisty, niepojęty urok. Autorowi się nie spieszy – opowie wszystko w swoim czasie; czytelnik i tak zagłębi się w ów niepowtarzalny świat.
Wyjście z Egiptu to powieść o rodzinie, która, chcąc nie chcąc, została uwikłana w dramatyczne historyczne wydarzenia. Jest to książka o wojnie, o przemocy, o zależności człowieka od wydarzeń historycznych. Jest to powieść o tolerancji, o miłości i przyjaźni, o zdradzie i wybaczeniu, samotności wśród najbliższych, a nade wszystko o trudnych, czasem nieludzkich życiowych wyborach. To książka o świecie, który przeminął, a który w naszej kulturze nadal pozostaje nieodkryty.
André Aciman, Wyjście z Egiptu, tłumaczyła Elżbieta Jasińska, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2015
Podobno ugotowane w koszulkach jajka podane na kleksie gęstego jogurtu gościły na stołach osmańskich sułtanów już w XV wieku. Dzisiaj çilbir jest popularny w całym kraju. Wielu Turkom kojarzy się z rodzinnym domem, a połączenie kwaskowatego jogurtu i rozpływającego się na nim żółtka przywołuje wspomnienia smakowitego dzieciństwa. W Turcji na co dzień jada się bardzo gęsty, odsączony jogurt, u nas znany jako “grecki”. Możemy wymieszać go ze startym na puree czosnkiem, sokiem z cytryny, ziołami: posiekaną pietruszką, kolendrą, miętą lub koperkiem. Niektórzy do palonego masła dodają odrobinę oliwy i sproszkowaną paprykę Aleppo — bliskowschodnią odmianę ostrej papryki o lekko owocowym posmaku, w Turcji nazywaną pul biber. Zamiast niej dobrze sprawdzi się mocno wędzona papryka. Çilbir koniecznie podajemy z dobrym pieczywem: puszystą pitą, grubymi kromkami chleba pieczonego na zakwasie lub chrupiącą bagietką.
Przepis: Çilbir – jajka po turecku
2 jajka 1 łyżeczka octu 1 szklanka jogurtu greckiego sok i skórka z 1 cytryny 1 ząbek czosnku sól i pieprz, do smaku 2 łyżki masła 1 łyżeczka wędzonej papryki
Do podania: ½ łyżeczki sumaku kilka listków kolendry
Jogurt mieszamy z sokiem i skórką cytryny, startym ząbkiem czosnku, solą i pieprzem.
Rozkładamy na dwóch talerzach.
Masło rozpuszczamy w rondelku, gotujemy na średnim ogniu przez 2-3 minuty, mieszając.
Dodajemy wędzoną paprykę, mieszamy i zdejmujemy z ognia.
Przygotowujemy jajka w koszulkach.
Każde jajko ostrożnie wbijamy do miseczki i lekko skrapiamy octem.
Zagotowujemy wodę w dużym garnku.
Zmniejszamy ogień i delikatnie opuszczamy jajko do gotującej się wody.
Gotujemy przez 3 minuty.
Jajko wyjmujemy łyżką cedzakową i przekładamy na talerz z jogurtem.
Fresk Triumf Galatei zamówił jeden z głównych zleceniodawców Rafaela w Rzymie, bankier Agostino Chigi. Jego willa Farnesina była ogromną rezydencją z ogrodami i parkiem sięgającym Tybru. Chigi nie mieszkał tam na stałe, a jedynie bywał, organizując przyjęcia, spotkania intelektualistów, wieczory poetyckie lub teatralne. Program dekoracji willi obejmował erudycyjne sceny, które mogły być zrozumiałe dla oczytanych gości bankiera, chętnie wdających się w powszechną wówczas dyskusję na temat związków malarstwa i poezji.
Villa Farnesina, fot. Jeanne-Pierre Dalbera / Wikimedia, CC BY 2.0
Bezpośrednią inspirację dla powstania fresku Triumf Galatei stanowiły strofy z poematu Angela Poliziana, w których cyklop Polifem śpiewa pieśń miłosną pięknej nereidzie, Galatei. Galatea, roześmiana, pędzi po falach w rydwanie ciągniętym przez dwa delfiny, a towarzyszy jej cały orszak morskich bóstw. Scena utrwalona przez Rafaela jest bardzo dynamiczna, pełna życia, a kompozycja rozległa – w każdym miejscu dzieje się wiele i o każdej postaci można ułożyć historię. Jednocześnie, po chwili obserwacji, zwraca uwagę symetria dzieła, sprawiająca, że odbieramy je jako harmonijne – zgodnie z zachodnim poczuciem estetyki, opartym o kody stosowane przez stulecia twórczości artystycznej, pewne układy kompozycyjne postrzegamy jako piękne. Rafael skorzystał z symetrii, by stworzyć dzieło kompozycyjnie zrównoważone przy jednoczesnym ukazaniu ruchu.
Poddajmy analizie poszczególne postaci na fresku, by wyjaśnić uniwersalność postrzegania piękna. Trzy amorki unoszące się nad sceną oraz amor płynący obok rydwanu powtarzają swoje ruchy w parach. Chłopcy po lewej i prawej naciągają łuki tymi samymi rękami i podobnie układają nogi i głowy w locie. Chłopiec na samej górze znajduje się w jednej osi z chłopcem na wodzie, stanowiąc jego odpowiednik. Oś kompozycyjną stanowi Galatea, wokół której wirują bóstwa – one także, pomimo gestów różniących się na pierwszy rzut oka, są rozmieszczone w przemyślany sposób. Pozy dwóch częściowo zasłoniętych postaci dmących w muszle uchwycono w ruchu okrążania Galatei. Dwie pary bóstw oddające się miłosnym igraszkom – jedna ukazana z przodu, druga z tyłu – także powielają swoje gesty, które, choć nie identyczne, sprawiają wrażenie podążania za tą samą melodią i według tych samych reguł.
Postacie nimf, w tym sama Galatea, nie są zwiewnymi, eterycznymi i wątłymi boginiami. To mocne postacie z pracującymi mięśniami i zaznaczonymi brzuchami, ukazującymi całą swoją miękkość uginającą się pod dotykiem. To postacie żywe, z ciała i kości, bardzo zmysłowe, bo zgodne ze sobą. Ich oddechy są pełne, nie blokują się przy wciąganiu brzucha. Ich ruchy wydają się swobodne, miękkie; nie ogranicza ich myśl o pięknym wyglądzie. Przyjrzałam się im. Dzisiejsze kanony piękna nie przepuściłyby takiego zdjęcia – graficy mieliby sporo do zrobienia, prawie tak dużo, jak u Rubensowskich Gracji. A jednak nie chciałabym, żeby robili cokolwiek. Chcę patrzeć na zróżnicowane gesty i różne ciała, zachwycają mnie. Podobno kiedy jeden z dworzan Agostina Chigi spytał Rafaela, gdzie znalazł tak piękną modelkę do postaci Galatei, malarz odparł, że podążał za ideą stworzoną w swoim umyśle.
Stela Hegeso
Takie postrzeganie natury znane jest od czasów antyku, kiedy swój kanon piękna stworzył artysta stylu późnoklasycznego (IV w. p.n.e.), Praksyteles z Aten. Sztuka dawniejsza, sprzed czasów jego geniuszu, przedstawiała klasycznie pięknie ciała zastygłe w bezruchu. Zgeometryzowane formy i nieco kanciaste linie greckich posągów, przywodzące na myśl sztywność znaną ze sztuki egipskiej, z czasem przekształciły się w swobodne pozy – choć nie zawsze naturalne, to jednak odrzucające niewygodne ograniczenia. Draperie szat zaczęły harmonijnie falować. Dobrym przykładem jest Stela Hegeso (ok. 400 r. p.n.e.) – spokój sceny zawdzięczamy harmonijnemu układowi, miękkim liniom ramion, opadającym draperiom szat. Statyczność ciał pani i służącej nie wynika ze sztywnej pozy, jednak nadal są to ciała zastygłe w bezruchu. A Praksyteles poruszył ciało, napiął mięśnie, przemyślał układ kości, pracę skóry, wprowadził w postać ludzką oddech. Statyczność stworzonej przez niego Afrodyty z Knidos (ok. 360 r. p.n.e., oryginał nie przetrwał, rzeźbę znamy z kilku kopii) podyktowana jest napinaniem się i rozluźnianiem różnych mięśni. Ten oddech i swoboda ciała zostały rozwinięte w posągu Hermesa z małym Dionizosem (ok. 340 r. p.n.e.) – nie ma tu żadnej sztywności pozy, a ciało ukazano zgodnie z wnioskami, jakie płynęły z badania jego wyglądu, ruchu i pracy.
Grupa Laokoona
Kolejne pokolenia rzeźbiarzy także esplorowały ruch i ekspresję. Odkryta w 1506 roku rzeźba Laokoon i jego synowie (ok. 175–50 r. p.n.e.) powstała w czasie, gdy ludzi fascynowały dramatyczne sceny z aren cyrkowych i teatrów; także sama grupa Laokoona może być efektem takich zainteresowań. Nie umniejsza to jednak umiejętności greckiego artysty. Rafael znał rzeźbę – jej właścicielem był wówczas papież Juliusz II, uwieczniony przez Rafaela na portrecie powstałym w 1511 roku. Jak wiele innych antycznych posągów, także ten stanowił przedmiot studiów nad ludzkim ciałem. Jednak Rafael, wychowany i wykształcony w tradycji antyku, przekroczył w Triumfie Galatei pewną cienką granicę. Wykształcony jeszcze w czasach Praksytelesa model idealnego ciała w renesansie podlegał prawdziwej gloryfikacji; Rafael dodał mu siły, życia, oddechu; oparł się na klasycznym pięknie, ale zrezygnował ze schematu. To, co w Triumfie Galatei najważniejsze, to pokora wobec natury, a jednocześnie sięganie do antycznych wzorców – nie tylko na miarę epoki, ale z wyprzedzeniem jej o całe wieki. Wspomniałam o retuszowaniu fotografii przedstawiających kobiece ciała. Szczęśliwie jest tego coraz mniej. Idealizowanie natury powinno się odbywać na zasadzie gry z nią; dialogu, nie ulepszania, przy jednoczesnym pozostawianiu oddechu dla każdej części ciała. Rafael uczynił to pięć wieku temu. Teraz nasza kolej odrobić lekcję.
Cieniuteńka książeczka Duende Adama Wodnickiego ukazała się nakładem wydawnictwa Austeria w serii “Z rękopisów” – i właśnie tak się ją czyta. Jak intymny zapisek pomieszany z roboczą notatką; zeszyt, w którym, obok impresji i osobistych wspomnień, znajdzie się miejsce dla definicji, formuł i prawideł. W krótkiej opowiastce ujęto ducha zjawiska, któremu inni poświęcali długie traktaty. Takiej sztuki dokonać może niewielu – Wodnicki należy do wąskiej grupy mistrzów.
Książkę Adama Wodnickiego Duende kupić można w sklepie Lente, czyli tutaj
Czym jest duende – rdzeń i esencja flamenco, słowo, które w dosłownym tłumaczeniu znaczy tyle, co “elf” lub “goblin”, a któremu bliżej do ekstazy, euforii, mistycznego przeżycia? Dla Lorki duende rodzi się we krwi artysty – niemal bez metafory – pisze Wodnicki. Jest czymś, co czujemy, nie rozumiemy. Coś, co przeżywamy, nie, co tłumaczymy. Jest najbardziej pierwotnym i autentycznym stanem katharsis. Ogromną siłą, którą próbowano definiować, choć przecież najpełniej wyrażają ją nie głoski, ale muzyka, emocje i rytm. Dlatego od wyjaśniania znaczeń szybko przechodzi Wodnicki do wspomnienia: był świadkiem tanecznego oczyszczenia. – Przeżyłem misterium, doświadczyłem ducha duende – mówi, a my, z maleńką książeczką w dłoni, po jej lekturze możemy stwierdzić to samo.
Warunki kryzysowe u jednych wyzwalają szlachetność, u drugich – wręcz przeciwnie, bez względu na pochodzenie. Włosi, w tym oczywiście lekarze, wykonują bohaterską pracę, ale niektórym dzieje się krzywda, gdy syci, zdrowi i bezpieczni muszą chwilowo zmienić przyzwyczajenia zamiast podkulić ogon i dziękować Bogu, że nic im nie dolega. Pewnie, łatwo nie jest. Za oknem oślepiające słońce, kwitną glicynie, drzewa brzoskwini i jabłonie. Można by się już opalać, ale śródziemnomorskie plaże są puste, wstęp surowo wzbroniony. Wybuchła wiosna, a my oglądamy ją przez szybę, w najlepszym przypadku z tarasu lub ogródka. Oddajemy się domowy porządkom, hobby, lekturze, odcięci od naturalnego światła, ciepła i zapachu powietrza. Normalnie energię czerpiemy z przyrody, z kontaktów z innymi ludźmi. Rzeczywistość rozkwita w spotkaniu – pisała kiedyś Anna Janko. Dziś bliskość jest zakazana.
Kolejny weekend i puste ulice. – Damy radę! Będzie dobrze! – dodajemy sobie nawzajem otuchy, ale sytuacja jest bez precedensu i nie bardzo wiadomo, jak się zachować. Taki stan ogólnego zagrożenia Włochy przeżywają po raz pierwszy od czasu Czerwonych Brygad. Najpierw wszelkie ostrzeżenia przyjmują z niedowierzaniem, ale gdy liczba zakażonych rośnie, powoli dociera, że to już nie przelewki. Moment jest dramatyczny. Śmiertelność we Włoszech jest wyższa niż we wszystkich pozostałych krajach, z Chinami włącznie, lekarze zaczynają podejrzewać, że przyczyną może być czynnik genetyczny, ale to tylko jedna z wielu hipotez i niewiadomych. Zmarło przeszło 6 000 osób, jest ponad 60 000 zarażonych. Co prawda od dwóch dni nieśmiało śledzimy malejące liczby, ale okoliczności są ciągle absolutnie wyjątkowe. Ważne, abyśmy nadal nie wychodzili z domów.
Mediolan, marzec 2020 r., fot. Mick De Paola
Znakomita większość społeczeństwa zachowuje się odpowiedzialnie, ale, podobnie do innych krajów, po ulicach włóczy się jeszcze kilka procent imbecyli, jak pisze dziennikarz Gianni Mura. I tak przyłapano policjanta, który tłumaczył się, że wracał od… kochanki. Pewnie liczył na męską solidarność ze strony współbraci, ale się przeliczył, dostał karę i zyskał niemal międzynarodowy rozgłos. Jakiś chłopak na głodzie oświadczył, że wyszedł po narkotyki. Lekarz z miejscowości Castellaneta chory na koronawirusa zaraził siedmiu kolegów. Nie przyznał się do objawów i nie zachował podstawowych procedur, a kiedy źle się poczuł, udał się bezpośrednio na pogotowie, mimo, że od tygodni apeluje się, by tego nie robić. Starsi panowie uprawiający jogging w miejskim parku, mimo monitów i apeli, nadal trenują grupie; gdy zatrzymuje ich patrol, zaczyna się dyskusja. – To nie my stanowimy problem. Przecież pracują jeszcze fabryki, ludzie się ze sobą stykają… – próbuje mędrkować jeden z nich. Na szczęście policjanci szybko ucinają rozmowę.
Kwitnie politykierstwo i gadulstwo – znowu, jak w każdym kraju. Każdy ma swoją opinię i święte prawo do jej wyrażania. Wielu chciałoby radykalnych posunięć, postuluje, by wszystko pozamykać. Inni obawiają się, że, gdy sytuacja się unormuje, okaże się, że gospodarka leży w gruzach i rzesze Włochów znajdą się na bruku. Rząd szuka konsensusu, choć półśrodkami celu chyba nie osiągnie. Nie chce wprowadzać zbyt drastycznych posunięć, by nie naruszyć podstawowych praw obywatelskich. – Nie czas na pytania o wolność, kiedy trzeba ratować ludzkie życie – ripostuje profesor prawa Gustavo Zagrebelsky, który w posunięciach rządu nie widzi żadnych zagrożeń dla demokracji, a premier Conte i gubernatorzy poszczególnych regionów wprowadzają kolejne obostrzenia. W sobotę wszyscy czekają na specjalne wystąpienie premiera. Rząd po rozmowach ze związkami zawodowymi postanawia zamknąć również zakłady pracy, które w tym momencie nie są niezbędne do przetrwania. Zostanie zapewniona żywność, leki, środki czystości i usługi finansowe. Można poruszać się tylko w promieniu 200 metrów od miejsca zamieszkania, robić zakupy jedynie w najbliższych sklepach, psy wyprowadzać na krótko, na czas konieczny do załatwienia potrzeby.
Ilustracja stworzona przez Czytelniczki Lente: Aneta Koszowska, która uczy się od kilku lat włoskiego, wymyśliła tekst, a jej przyjaciółka artystka Ania Gardawska przygotowała grafikę
Pozbawiony zwykłej codzienności naród jednoczy się więc w sieci i na balkonach, śpiewa, wywiesza flagi narodowe, maluje tęcze, urządza flash moby i kolacje on line, kombinuje, jak zabić nudę. Niestety w Lombardii, a przede wszystkim w Bergamo, rozgrywa się tragedia. Ktoś robi zdjęcie długiej kolumny wojskowych samochodów, która wywozi z miasta ciała ofiar koronawirusa. Wrażenie jest piorunujące. Szpaler ciężarówek opuszcza w ciszy opustoszałe miasto. Satyryk Rosario Fiorello zwraca się do wszystkich z apelem: – Przestańcie się wreszcie wygłupiać, śpiewać i grać na balkonach! Zmarłym i ich rodzinom należy się cisza i szacunek. Powinniśmy zachować trzy dni żałoby narodowej.
Śledzimy z niepokojem liczby, nie zawsze pamiętając, że za każdą kryje się czyjaś dramatyczna historia i trudne emocje. Zdarza się, że w niektórych rodzinach umiera więcej niż jedna osoba. Wirus zabrał już kilkunastu lekarzy i kilku księży. Wszyscy odchodzą w samotności – ze względu na ryzyko zarażenia nikt z bliskich nie może im towarzyszyć. Parę dni temu ktoś sprezentował służbom medycznym dwadzieścia komputerów, aby przez Skype umożliwić umierającym kontakt z rodziną, by chociaż w ten sposób mogli się pożegnać. Czuwający w kościele ojciec Aquilino Apassiti przybliża do trumien telefon, przez który najbliżsi modlą się za zmarłych. Dziwny i wzruszający to czas. Wraz z rozwojem informatyki powoli oddalaliśmy się od siebie, zaabsorbowani ekranem komputera i telefonu. A teraz została tylko zimna elektronika.
Ostatnio wiele państw krytykowało Włochy za brak reakcji na ekspansję wirusa, dziś trudno jednak przecenić bohaterstwo włoskiego personelu medycznego i ludzi zaangażowanych w walkę z chorobą. Teraz wszystkie kraje europejskie korzystają z tutejszych doświadczeń. Czas pokazał, że w warunkach pandemii wszyscy są tak samo nieprzygotowani, podobni, równi. W Stanach Zjednoczonych, Francji, Wielkiej Brytanii i Hiszpanii – by tylko pozostać przy niektórych przykładach – wszyscy są tak samo bezbronni i bezradni. Chłodny pragmatyzm Donalda Trumpa czy realizm Borisa Johnsona przyprawia o dreszcze. Po dwóch tygodniach kwarantanny Włosi odnoszą już pierwsze zwycięstwa, a ja jestem dumna, że należę również do tego narodu, płaczę i śmieję się razem z nimi. Będzie dobrze, andrà tutto bene. Ważne, żeby nie odpuszczać.
Malarstwo ikonowe ma swoje początki w starożytności. W judaizmie odrzucano wszelkie przedstawienia Boga, co wynikało z prawa mojżeszowego; Grecy uważali, że oglądanie wizerunków bogów skutkuje ślepotą i szaleństwem. W Rzymie było już nieco inaczej. Wprawdzie nie istniał kult przedstawień bogów, jednak przywiązywano szczególną wagę do portretu cesarza: obecność wizerunku władcy odpowiadała jego obecności. A to już krok do specjalnego traktowania obrazu. W pierwszych stuleciach naszej ery w rzymskich katakumbach rozwinęła się sztuka chrześcijańska, na początku związana z przedstawianiem świętych męczenników, a później – z rozwijaniem i umacnianiem wiary neofitów.
Ikona anonimowego sycylijskiego mistrza
Z czasów wczesnego chrześcijaństwa pochodzi ważna legenda, którą przywołują twórcy i miłośnicy ikon: Apgar, król Edessy, pragnął przed śmiercią spotkać Chrystusa. Ten wiedział o swojej zbliżającej się męce na krzyżu i nie mógł udać się do Edessy. Postanowił więc odbić swoje oblicze na chuście i przesłać je królowi. W ten właśnie sposób powstał pierwowzór ikony.
Inna, równoległa historia mówi o świętej Weronice, która podała Chrystusowi chustę, gdy Zbawiciel szedł z krzyżem na śmierć. Połączenie łacińsko-greckie vera eikon (prawdziwy obraz, prawdziwa ikona) tłumaczy genezę imienia tej chrześcijańskiej świętej. Oblicze odbite na chuście, stworzone „nie ludzką ręką”, czyli po grecku acheiropoietos, to propotyp wszystkich przedstawień Chrystusa i świętych w sztuce ikonowej, z którego najważniejszym elementem wydaje się nadnaturalne pochodzenie i nieopisywalność Bóstwa w opisywalnym człowieczeństwie Zbawcy.
W IV wieku naszej ery cesarz bizantyjski Konstantyn „legalizuje” chrześcijaństwo – tym samym sztuka katakumbowa może ujrzeć światło dzienne, dosłownie i w przenośni. Konstantyn nakazuje budowę wielu finezyjnie dekorowanych świątyń. Sztuka ikonowa zaczyna rozkwitać.
Ikony z wczesnego Bizancjum łączą tradycję Zachodu i Wschodu. To drugie widoczne jest w przedstawianiu postaci świętych: widać tu wpływy tradycji staroegipskiej, na których portrety zmarłych przedstawiały ich oblicza en face o bardzo symetrycznym układzie z dużymi, szeroko otwartymi, patrzącymi przed siebie oczami. To jeden z charakterystycznych elementów ikon, który identyfikuje się z łatwością także dziś: twarz przedstawiana frontalnie. Drugą cechą przejętą przez twórców ikon od Egipcjan była technika malarska zwana enkaustyczną, polegającą na użyciu farb w spoiwie z wosku.
Pierwsze informacje o nazwie „ikona” pochodzą z soboru w Trullo z lat 691-692 i zawierają kanon przedstawiania Chrystusa na obrazach. Zaleca się, żeby nie był on prezentowany symbolicznie, czyli np. jako baranek boży, lecz jako człowiek – Wcielenie[i], dzięki któremu możliwe było zbawienie świata.
Chrystus Pantokrator – najstarsza ikona tego typu pochodząca z VI w. n.e. (Klasztor Św. Katarzyny, Synaj). Warto podkreślić, że w grece pisanie i malowanie wyrażane było tym samym słowem, które w różnych językach jest tłumaczone inaczej. Rosjanie i Ukraińcy „piszą ikony”, w literaturze zachodniej i w Polsce mówi się raczej o ich malowaniu.
Kontrowersje teologiczne wokół Wcielenia Chrystusa. Ikonoklaści i ikonofile
Opisany powyżej teologiczny termin Wcielenie określił rolę i pozycję obrazu we wczesnym średniowieczu: od tego momentu można mówić o kulcie ikony. Skoro Chrystus przyjął postać cielesną, to obrazująca go ikona jest tego Wcielenia przedłużeniem i świadectwem. Św. Jan Damasceński pisał: Ja nie czczę materii, ale jej Stwórca ze względu na mnie stał się materią. Przywołujemy tu imię Jana z Damaszku nieprzypadkowo: był on jednym z najważniejszych obrońców ikon w okresie, kiedy stały się one obiektem ataków ze strony ikonoklastów.
Ikonoklazm zrodził się w VIII wieku i nie stanowił jednorazowej erupcji nienawiści do obrazów: w historii średniowiecznej wybuchał kilkakrotnie. Jego inicjatorem był cesarz Leon III, który nakazał zdjąć obraz Chrystusa ze ściany swojego pałacu, aby zastąpić go krzyżem. Następnym krokiem była likwidacja wszystkich wizerunków świętych i wprowadzenie zakazu kultu ikon.
Wkrótce masowe niszczenie ikon stało się powszechne w całym cesarstwie. Ikonoklaści powoływali się na Stary Testament, który potępia kult obrazów. Według ikonoklastów skłaniają one do bałwochwalstwa, które ma swoje korzenie w praktykach pogańskich i pozwalają na utożsamianie ikony z czczoną postacią. Według przeciwników obrazów świętych było to nie do przyjęcia. Ikonoklaści bezwarunkowo odrzucają materialne oblicze Chrystusa wyrażone w dziele malarskim.
Ikonoklazm spotykał się jednak z gwałtowną reakcją ikonofilów; każdy wybuch protestu ze strony przeciwników ikon powodował odwet. Ikonofile bez skrupułów starali się zacierać ślady działalności teologicznej i intelektualnej swoich adwersarzy. Ta wojna ideologiczna miała tragiczne skutki dla dziedzictwa kulturowego Europy: do naszych czasów nie przetrwało wiele obrazów, mozaik i ikonostasów z jednej strony; z drugiej przepadły też dokumenty będące świadectwem wymiany myśli i polemik ikonoklastów z ikonofilami.
Prawomocność ikon potwierdził sobór w Nicei w 787 roku, a do przywrócenia ich roli w kościele przyczyniły się też dwie bizantyjskie cesarzowe: Irena i Teodora. Spór o miejsce i rolę ikony w chrześcijaństwie zakończył się w 843 roku zwycięstwem zwolenników kultu ikon. Zwany jest Triumfem Ortodoksji.
Archanioł Michał – koptyjska ikona z XVIII wieku (Muzeum Koptyjskie w Kairze)
Jak się tworzy ikony?
Jak pisze znawca Michel Quenot, ikona to widzialny znak niewidzialnej obecności – stąd specyficzne przedstawianie postaci świętych. W przeciwieństwie do malarstwa zachodniego, postacie nie mają cech naturalnych ani naturalistycznych. Są wyobrażeniem tego, co duchowe, nie zaś tego, co zmysłowe. Ciało na ikonie jest zawsze zasłonięte. Wyjątkiem jest Chrystus ukrzyżowany – Jego nagość nie służy jednak prezentowaniu piękna ludzkiego ciała, ale ukazaniu teologicznej prawdy.
Centralną częścią ludzkiego ciała na ikonie jest twarz. Jest ona zawsze przedstawiana frontalnie; jedynie osoby poboczne, nieświęte mogą być malowane z profilu. Proporcje całego ciała podporządkowane są głowie. Twarz jest często śniada, przypomina kolorem ziemię. Chrystus nazywany był wszak nowym Adamem – Adam po hebrajsku oznacza zaś ziemię i postać historyczną. Na pierwszych ikonach, silnie inspirowanych malowidłami egipskimi, w twarzach osadzone są nienaturalnie wielkie oczy. Są one otwarte na nadprzyrodzoność i wizję dzieł stworzenia. Wielkie oczy pozostały w późniejszym malarstwie ikonowym jako jeden z najmocniejszych znaków rozpoznawczych. Jako następny ważny element wymienić należy wypukłe i wysokie czoło, oznakę mądrości, a także wąski i długi nos – symbol szlachetności. Wąskie usta wykluczają wszelką zmysłowość. Uszy rozwinięte są przez słuchanie słów Pana; pozostają odporne na odgłosy świata zewnętrznego. Energiczny podbródek wyraża zdecydowanie. Twarz jest otoczona złotym nimbem symbolizującym światło spływające z Boga na świętego. Statyczność ciała to brak zmysłowości: jest przeciwieństwem dynamicznych pełnych energii oczu, w których żar i ufność wypływają z głębokiej wiary. Duchowy aspekt ikony i dematerializacja prezentowanej postaci widoczne są też w długich i cienkich palcach świętego. Wielkość osób przedstawianych na ikonie określa ich ważność i funkcję. Zdarza się, że osoby w drugim planie są większe niż te, które pojawiają się na pierwszym – wynika to też z braku perspektywy i odrzucenia idei trzech wymiarów.
Ikony rzadko występują samodzielnie. Na ogół stanowią część większej całości takiej jak ikonostas albo liczne malowidła w świątyni. Układ ikon w cerkwi, podobnie jak rozmieszczenie postaci, ich wielkość i proporcje na obrazach przypominają o transcendencji i służą kontemplacji. Oglądający ikony, może oddawać się praktykom medytacyjnym. Zgodnie z doktryną Kościoła Wschodniego, którą wyznawali ikonofile, obraz jest nie tylko wizerunkiem oglądanego świętego, ale uczestniczy w jego istocie. Do tego uczestnictwa zaprasza również odbiorcę ikony. Ikonostas, czyli ściana ikon oddzielająca nawę główną od prezbiterium, symbolizuje przejście ze świata zmysłowego do duchowego, od widzialnego, do niewidzialnego.
Sama ikona nie może być malowana przez przypadkową osobę. Materiały używane do tworzenia ikony mają pochodzenie mineralne albo roślinne – tworzy się je z materii danej od Boga. Malujący ikonę powinien być pobożny, pokorny, łagodny, nie może być gadatliwy ani kłótliwy, a do swojej pracy musi podchodzić z bojaźnią. Nie może się też zanadto śmiać, nieumiarkowanie jeść i pić; nie ma prawa być zazdrosnym czy mściwym. Musi powściągnąć swoje pragnienia, nie dać się ponieść negatywnym myślom i złym uczynkom. Ikonę tworzy najczęściej mnich, który modli się, milczy i poddaje ascezie. Przestrzega postu. Jak mówi Michel Quenot, malujący oczyszczonym spojrzeniem i sercem może tworzyć obraz przemienionego świata. Jego zadaniem jest uduchowienie rzeczywistości zmysłowej.
[i] Wcielenie jako jeden z dogmatów chrześcijańskich i terminów teologicznych zapisywany jest w literaturze wielką literą.
Źródła:
Judith Herrin, Bizancjum, Poznań 2009
Michel Quenot, Ikona, okno ku wieczności, Białystok 1997
Anna Agnieszka Wyparło, Rozważania wokół teologii ikony, Katowice 2005
Zdjęcie główne: spór o ikony przed cesarzem, ilustracja z kroniki Skylitzesa, XIII w.
Kult św. Korony rozpowszechniony jest w kościele greckim, etiopskim i łacińskim; w ramach tego ostatniego, szczególnie ważny wydaje się we Włoszech, gdzie imię “Korona” łączone jest ze słusznym lokowaniem środków pieniężnych oraz grą na loteriach. Ponadto, św. Koronie przypisywana jest ochrona wiernych przed katastrofami naturalnymi oraz epidemiami. Cóż za zbieg okoliczności zważywszy na fakt, że “korona” pojawia się także w nazwie pewnego groźnego wirusa…
Ilustracja z „Liturgii godzin” (Paryż, ok. 1480) przestawiająca męczenników Wiktora i Koronę
Według większości źródeł, Koronę zaliczyć należy do ofiar prześladowań w Syrii za panowania cesarza Antoninusa Piusa lub Marka Aureliusza. Imię “Korona” często łączone jest z innym męczennikiem, świętym Wiktorem. Jak wskazuje Martyrologium rzymskie, Wiktor, nie chcąc wyrzec się swej chrześcijańskiej wiary, został stracony przez rzymskiego prefekta Sebastiana w obecności swojej młodziutkiej żony, Korony właśnie (niektóre wersje tej historii wskazują, że Korona była małżonką przyjaciela Wiktora). Publicznie wychwalała ona męstwo męczennika, a następnie wyznała swoją wiarę w Chrystusa, na skutek czego sama została zamordowana poprzez rozciągnięcie i rozerwanie między dwoma drzewami palmowymi. Według jeszcze innych przekazów, Wiktor zginął w obecności swojego wiernego kompana, niejakiego Stefana. Imię Stefan zaś (Στέφανος, Stefanos) wywodzi się od greckiego rzeczownika oznaczającego znak zwycięstwa – wieniec lub koronę.
Najsłynniejszym włoskim ośrodkiem kultu wschodnich męczenników jest sanktuarium i bazylika pod ich wezwaniem, mieszcząca się w Feltre w północnych Włoszech (w regionie Wenecja Euganejska). Więcej informacji na temat świątyni znaleźć można na stronie www.santivittoreecorona.it.
Kreta została zasiedlona prawdopodobnie już około 6 000 lat przed naszą erą, natomiast najstarsze ślady ludzkiej bytności odkryte na tej wyspie liczą sobie około 5.7 miliona lat. Jej historia jest więc pod tym względem równa wielkim cywilizacjom Żyznego Półksiężyca. Wyłoniła się z pomroki dziejów około 15 milionów lat temu, stanowiąc pierwotnie fragment kontynentu europejskiego – była forpocztą Gór Dynarskich. Z niewiadomych powodów postanowiła się jednak nieco przemieścić i, przesuwając się z prędkością jednego centymetra na ćwierć wieku, zawędrowała na swoje obecne miejsce na Morzu Egejskim. Warto zaznaczyć, że Krecie dzisiejsza lokalizacja nadal nie w smak, wobec czego wyspa kontynuuje swą wędrówkę ku wybrzeżom Afryki, choć do spektakularnego spotkania może nigdy nie dojść, bo kontynent afrykański również przesuwa się na południe z podobną prędkością. Wyspa na swoje nieszczęście umiejscowiona jest na płycie tektonicznej, tak zwanej płycie egejskiej, która rozpycha się pod morzem i napiera nieustannie na płytę afrykańską, co powoduje trzęsienia ziemi. Jedno z takich antycznych wydarzeń przyczyniło się do upadku cywilizacji minojskiej – ale o tym za chwilę.
Domostwa pierwszych Kreteńczyków datuje się na lata 6 000-3 100 p.n.e, a zatem na epokę neolitu. Domy wznoszono z wypalanych cegieł, a gdy opady się zmniejszyły, stosowano wysuszoną glinę lub kamień. Gospodarka w tamtym okresie oparta była na rolnictwie i hodowli zwierząt. Co ciekawe, nie odnaleziono żadnych śladów po fortyfikacjach czy broni, co świadczyć może albo o pokojowym nastawieniu ludności kreteńskiej, albo o braku zagrożenia ze strony potencjalnych wrogów tej cywilizacji. Należy przy okazji wspomnieć, że Kreteńczycy nie należeli do ludów indoeuropejskich – te pojawiły się w Europie około 1 000 roku p.n.e., a ich migracja trwała mniej więcej do I wieku p.n.e.. Rdzenni Kreteńczycy reprezentowali grupę ludności zwaną Ludami Morza (termin peuples de la mer, spopularyzowany przez francuskiego egiptologa Gastona Maspero), do których zalicza się między innymi Kananejczyków, Hetytów, Asyryjczyków, Mykeńczyków i oczywiście Kreteńczyków. Zgodnie z tradycją były to ludy wojownicze – tym bardziej dziwi brak tego typu odniesień w stosunku do starożytnych mieszkańców Krety. Prawdopodobnie ludy te pochodziły z Azji i około XIII wieku przybyły w rejon basenu Morza Śródziemnego. Tym samym nie wiadomo, jakiego pochodzenia byli najwcześniejsi mieszkańcy wyspy.
Okres od 3 100 do 2 100 p.n.e. nazywamy w historii Krety okresem przedpałacowym lub też wczesnominojskim. W użyciu były wówczas narzędzia z brązu, znano koło garncarskie. Natomiast po roku 2 100 na wyspie zrodziła się tak zwana kultura minojska – jedna z najciekawszych i najwspanialszych antycznych kultur w Europie, której ślady można podziwiać na Krecie po dziś dzień.
Zachód słońca na Krecie
Jak to z Minosem było
Grecka mitologia bierze swoje początki w bogatym zbiorze legend kreteńskich, których źródło stanowi mit o porwaniu Europy przez Zeusa. Ten wiecznie głodny kobiecych wdzięków bóg pewnego razu ujrzał na łące księżniczkę fenicką, córkę Agenora, króla Tyru, i zapałał do niej miłością (jakkolwiek wszystko świadczy o innych zgoła uczuciach…) tak wielką, że postanowił ją uwieść, jak to miał w zwyczaju czynić wobec pięknych dziewcząt. W tym celu przybrał postać białego byka, którego ujrzawszy, Europa dla zabawy dosiadła. Zeus skwapliwie z tego skorzystał i w te pędy poniósł ją na grzbiecie przez Morze Egejskie aż na Kretę. Tam spędzili ze sobą jakiś czas, aż Europa wydała na świat dwóch synów – Minosa i Radamantysa (według niektórych podań: również Saperdona). Gdy Zeus oddalił się do swoich licznych obowiązków, Europa wyszła za mąż za Asteriona, króla Krety, który adoptował jej boskie dzieci. Po swym ojczymie królem został Minos.
Minos był silnym władcą, który doprowadził do hegemonii Krety na Morzu Egejskim. Pod jego panowaniem wyspa była na tyle potężna, że zmusiła odległe Ateny do płacenia jej trybutu. Na cześć Minosa, tego legendarnego władcy, który będąc znanym ze swej sprawiedliwości po śmierci miał zostać uhonorowany tytułem sędziego dusz w Hadesie, nazwana została kultura panująca na wyspie w latach około 3000/2000–1450. Jej największy rozkwit przypadł na lata 1675–1450, a jej upadek wiązał się z wybuchem wulkanu na Terze i najazdem Mykeńczyków. Według mitologii Minos ożenił się z Pazyfae, z którą miał kilkoro dzieci, w tym Ariadnę. Jego żona jednak, na skutek klątwy boga Posejdona (któremu Minos nie złożył w ofierze konia wskazanego przez boga), zapałała niezdrową żądzą do byka, z którym ostatecznie doczekała się potomka Minotaura. Legenda o tym tworze – pół-byku, pół-człowieku – wplata się w szereg kreteńsko-ateńskich opowieści: o Tezeuszu, Ariadnie i jej nici, a także o Dedalu, słynnym budowniczym Labiryntu, i Ikarze, jego synu, który chciał lecieć ku słońcu.
Pałac w Knossos
Perełki kultury minojskiej
Kultura minojska dzieli się zasadniczo na cztery pomniejsze okresy: przedpałacowy (3 000-2 000 p.n.e.), Starszych Pałaców (2 000-1 700 p.n.e.), Młodszych Pałaców (1 700-1 400 p.n.e.) i popałacowy (1 400-1 000 p.n.e.). Z archeologicznego punktu widzenia najbardziej interesujący jest okres Starszych Pałaców – wtedy bowiem powstały budowle, o których wspomina mitologia. Do najważniejszych i największych tego typu zabytków należy Pałac w Knossos. Jest najlepiej zachowany, a także częściowo zrekonstruowany przez archeologa Arthura Evansa. Pałac ten został odsłonięty podczas wykopalisk w latach 1 899-1 905. Ruiny zajmowały około 17 400 m², a sam pałac był prawdopodobnie wielokrotnie przebudowywany w latach 2 000-1 400 p.n.e. Evans nazwał obiekt pałacem Minosa lub też labiryntem, gdyż swym układem faktycznie go przypominał. Przypuszcza się, że pałac uległ częściowym zniszczeniom podczas trzęsień ziemi. Obszar zajmowany przez zwarte budynki tworzył nieregularny kontur dostosowany do warunków glebowych. Nie znaleziono śladu fortyfikacji, więc założono, że pałac ich nie miał. Do wnętrza budowli prowadziły dwa wejścia – południowe przez monumentalny portyk i schody oraz salę kolumnową, a także starsze, północne – przez labirynt korytarzy. Co ciekawe, pałac posiadał dwie kondygnacje, przy czym dolne składały się z licznych małych pokojów oddzielonych wąskimi korytarzami. Znajdowały się tam przede wszystkim pomieszczenia gospodarcze. Podczas wykopalisk odkryto pitosy (gliniane naczynia) wypełnione oliwą, zbożem i winem. Przypuszcza się zatem, że miejsce opuszczono nagle, być może w wyniku trzęsienia ziemi lub inwazji obcych wojsk. Rozległy pałac w czasach swojej świetności miał około 1300 pomieszczeń, w których przebywało nawet do 12 tysięcy ludzi. Stanowił zatem państwo w państwie – można powiedzieć, że lśnił własnym blaskiem i tętnił własnym życiem.
Pałac wzniesiono na 85-metrowym wzgórzu Kefalos u stóp góry Ida, która to, nota bene, miała być siedzibą bogini Rei i miejscem narodzin Zeusa, w odległości 4 km od północnego brzegu wyspy. Sale mieszkalne były ogrzewane, a wodę do łazienek sprowadzano ceramicznymi rurami. Podstawą całego pałacowego kompleksu był duży dziedziniec o rozmiarach 29 x 60 m. Wchodziło się z niego do poszczególnych sal reprezentacyjnych i kultowych oraz innych pomieszczeń. Do dnia dzisiejszego zachowało się niestety niewiele, jednak to, co stanowi o wyjątkowości tego pałacu, można podziwiać nadal, choć nie w wersji oryginalnej. Mowa oczywiście o freskach, świadectwie potęgi i wspaniałości kultury minojskiej. W Knossos zachowało się ich kilka, między innymi Książę wśród lilii, Paryżanka, Tauromachia, Gryf, Delfiny czy Kreteńskie damy. Część z nich – jak ostatnie dwa – podziwiać można w sali tronowej, część zdobiła korytarze. Charakterystyczną cechą malowideł, których powstanie datuje się najczęściej na XV wiek (a zatem tuż przed upadkiem cywilizacji) jest nawiązanie do stylu egipskiego, co uwidacznia się w pozycji ciała postaci oraz w sposobie wykonania makijażu.
Fontanna Morosini w Heraklionie, fot. Andy Montgomery / Flickr, CC BY-SA 2.0
Jeżeli jakiś miłośnik starożytności zapragnąłby oddać się kontemplacji oryginalnych fresków, powinien udać się do oddalonego o kilka kilometrów Heraklionu, a tam czym prędzej pobiec do Muzeum Archeologicznego, gdzie znajdują się artefakty znalezione podczas wykopalisk Evansa. W samym mieście znajduje się zresztą całkiem imponująca liczba tego typu przybytków – można odwiedzić między innymi Muzeum Historyczne, Muzem Ikon, a także Rocca al Mare (średniowieczną wenecką twierdzę znajdującą się w porcie) czy wybudowaną w 1628 roku fontannę Morosini z charakterystycznymi lwami.
W Knossos znaleziono również tabliczki z pismem linearnym A i B, nad rozszyfrowaniem którego uczeni spędzili kolejne dziesięciolecia. Przełom nastąpił w 1953 roku, kiedy dwaj brytyjscy badacze, Michael Ventris i John Chadwick, rozszyfrowali ową zagadkę starożytności. Ventris w jednym ze swoich artykułów wysunął hipotezę, że język minojski jest spokrewniony bardziej z językiem etruskim niż z greckim – co z kolei służy potwierdzeniu hipotezy, że Etruskowie pochodzili z Krety.
Kultura minojska upadła ostatecznie w 1 450 roku p.n.e. z powodu najazdu Achajów. Byli oni przedstawicielami cywilizacji mykeńskiej, która sprawowała hegemonię nad Helladą przez kolejne trzy i pół stulecia. Co ciekawe, do jej upadku z kolei przyczyniła się inwazja Ludów Morza – można rzec, że historia zatoczyła koło…
Wąwóz Samaria, fot. Miguel Virkkunen Carvalho / Flickr, CC BY 2.0
Nieprzebyty wąwóz
Kreta to jednak nie tylko atrakcje archeologiczne. Wyspa oferuje również rozrywki na łonie natury, w tym wyprawę przez najdłuższy europejski wąwóz, nie będący wąwozem rzecznym – Samarię. Turystom udostępnia się 16 z 18 kilometrów tego obiektu, który stanowił niegdyś schronienie dla rebeliantów i wyrzutków społeczeństwa. Jak głosi wyspiarska tradycja, kiedy ziemię tę przejęło państwo, całe wyjęte spod prawa towarzystwo musiało się z wąwozu wyprowadzić. Ponoć dzieci, które spędziły tam całe życie, na widok świateł ciężarówek mających przewieźć ich dobytek przeraziły się, sądząc, że to oczy potwora, po czym czmychnęły z powrotem między skalne ściany.
Pierwszy odcinek wąwozu prowadzi drewnianymi schodami w dół. Jest to odcinek stosunkowo łatwy – potem jest już tylko gorzej! Z poziomu 1 230 m schodzi się w dół dość śliskimi kamieniami, toteż nietrudno tu o wypadek. Należy zatem pamiętać, by wybierając się do wąwozu, zabrać ze sobą odpowiednie obuwie. Dalej ścieżka prowadzi wśród cyprysów, a także bujnej roślinności, której rośnie tu prawie 400 endemicznych gatunków. Około 4 kilometry od wejścia do wąwozu znajduje się wioska Samaria, zamieszkała co najmniej od XIV wieku, kiedy to schronili się w niej uciekinierzy przed okupującymi wyspę Wenecjanami. Zgodnie z legendą, wenecki dowódca garnizonu w Chora Sfakion próbował pocałować piękną Chryssomaloussę Skordilis, a gdy dziewczyna odrzuciła jego awanse, oficer odciął pukiel jej złotych włosów. Rodzina uznała to za tak straszną zniewagę, że wycięła w pień cały garnizon wraz z dowódcą, po czym uciekła właśnie do wąwozu. Chryssomaloussa została zakonnicą w klasztorze Ossia Maria, który dał nazwę osadzie założonej w wąwozie. Rodzina Skordilis dała zaś początek tradycji szukania schronienia między stromymi ścianami wąwozu. Warto dodać, że Samaria zamieszkana była do 1962 roku.
Po opuszczeniu Samarii droga wiedzie dalej – aż do najwęższego miejsca, w którym ściany wąwozu schodzą się tak blisko, że niemal można równocześnie dotknąć ich rękami. Miejsce to nosi nazwę „Sideroportes” – Stalowa Brama – i ma mniej więcej 3.5 m szerokości. W nowożytnej historii Krety brama ta spełniła podobną rolę co wąwóz Termopile podczas wojen perskich. To właśnie tutaj w 1770 roku, podczas powstania kreteńskiego,wąskie gardło ocaliło życie około 4 000 kobiet i dzieci. Turcy nie zdołali wedrzeć się do wnętrza wąwozu dzięki bohaterskiej obronie Giannisa Bonatosa i jego 200 ludzi. Dalej szlak przechodzi już w szeroką dolinę, którą dociera się do miejscowości Ajia Rumeli.
Niezwykłe kolory Elafonisi, fot. Miguel Virkkunen Carvalho / Flickr, CC BY 2.0
Plaże, plaże, plaże
Kreta to nie tylko zabytki i trekking, to także piękne morskie widoki. Największą popularnością cieszy się Laguna Balos zlokalizowana na północno-zachodnim krańcu wyspy, oferująca drobniutki różowo-biały piasek, ogromne przestrzenie i zachwycające obrazy, między innymi gór. Warto wspomnieć o niezwykłym kolorycie morza, które mieni się tutaj wszystkimi odcieniami kobaltu, turkusu i błękitu.
Na południowo-zachodnim krańcu wyspy znajduje się natomiast plaża Elafonisi, istne eldorado dla miłośników krystalicznie czystej wody. Jest to ulubione miejsce pasjonatów windsurfingu, toteż spotkać ich tu można w liczbach raczej dwucyfrowych. W odległości około 3 km na wschód znajduje się plaża Kedrodasos, pełna dzikiej natury, z charakterystycznym jałowcowym lasem, który niemalże wchodzi do wody. Piasek ma tu kolor biały z domieszką czarnego, natomiast woda jest przezroczysta – na tyle, że można w niej śmiało nurkować.
Zupełnie inny charakter ma plaża Falassarna, zaliczana do jednej z dziesięciu najpiękniejszych w Europie. Mówi się o niej, że jest to plaża rodzinna. Położona na zachodnim wybrzeżu, charakteryzuje się dnem pozbawionym całkowicie roślinności, za to zachwycającym bielusieńkim piaskiem.
Będąc na Krecie, nie można pominąć plaży Seitan Limania – maleńkiej zygzakowatej plaży słynącej z diabelnie trudnego dojścia (stąd jej nazwa: Szatańska Zatoka), która znajduje się na półwyspie Akrotiri, charakteryzującym się skalistym krajobrazem. Aby do niej dotrzeć, trzeba pokonać strome skaliste zejście, które niejednego turystę przyprawić może o gęsią skórkę. Trudy „podróży” wynagradza kąpiel w lazurowej wodzie i… obecność wszędobylskich kóz, które czyhają na torby z jedzeniem pozostawione przez taplających się w wodzie plażowiczów.
Ostatnia na liście wartych polecenia miejsc do plażowania jest Matala, jedno z najbardziej charakterystycznych miejsc Krety. Tej żwirowej plaży strzeże opadający do wody klif, w którym wydrążone są groty – w starożytności pełniły one rolę grobowców. Fakt ten bynajmniej nie zniechęcał hipisów, którzy tłumnie zamieszkiwali ten malowniczy obiekt w latach 60-tych ubiegłego stulecia.
Wizyta na Krecie to okazja do poznania tamtejszej kuchni i zwyczajów
Kreteńczycy – o mieszkańcach słów kilka
Można śmiało stwierdzić, że mieszkańcy Krety stanowią odrębną nację. Jakkolwiek przynależą do greckiego społeczeństwa, to jednak czują się przede wszystkim Kreteńczykami, a dopiero potem Grekami. I nic w tym dziwnego, skoro Kreta od najdawniejszych czasów stanowiła osobne państwo w państwie greckim. Odrębność Kreteńczyków wyraża się choćby w dialekcie kreteńskim, który zbliżony jest do języka greckiego, jednak widoczne są w nim pewne różnice. Mówi się, że jest to naród buntowników, którzy występowali przeciwko każdemu rodzajowi okupacji – weneckiej, tureckiej, czy wreszcie niemieckiej. Obecnie Kreteńczycy buntują się przeciwko władzom ateńskim, co wyraża się w rozmaity sposób – poprzez protesty, blokady dróg, dziurawienie znaków drogowych za pomocą broni palnej (której posiadanie jest nielegalne), unikanie płacenia podatków itp. Do dziś objawia się więc waleczność Ludów Morza…
Kreteńczycy to także naród, który jako najwyższą cnotę traktuje gościnność. Świadczy o tym podwójne znaczenie słowa ksenos – obcy lub gość. Goszczenie się i obdarowywanie prezentami tworzy w ich opinii nierozerwalne więzi. O gościnności Kreteńczyków najwymowniej świadczy fakt, że podczas II wojny światowej opiekowali się rannymi żołnierzami niemieckimi w swoich domach. Ma ona swoje źródło w tradycji antycznej, kiedy to prawo gościnności chroniło przybyszów na przykład od śmierci – nie wolno było zabić ani w żaden sposób skrzywdzić gościa, który pozostawał pod naszym dachem. Przejawia się to również w kontaktach z turystami, choć to akurat zależy od sposobu, w jaki się oni zachowują wobec mieszkańców wyspy.
Na Krecie zauważalny jest podział społeczeństwa na część „męską” i „żeńską”, co wyraźnie widać w miejscach spotkań jednej i drugiej grupy. Podczas gdy panowie prowadzą na ogół życie towarzyskie w tak zwanych kafenionach, czyli kawiarniach, panie spotykają się na zakupach czy pod kościołem. Warto tutaj zaznaczyć, że kawiarnie to nie tylko miejsca służące piciu kawy, ale swoiste centra kulturowe, gdzie rozważane są małe i wielkie sprawy polityczne, przekazywane są plotki i dobijane interesy. O ile mężczyźni „panują” na ulicach, o tyle w zaciszu domowym raczej milkną, oddając się władzy swoich żon, które mają decydujący głos w niemal wszystkich kwestiach.
Życie na Krecie toczy się o wiele wolniej niż na przykład w Atenach – mieszkańcy wyspy mają znacznie więcej czasu, który tam najwyraźniej zatrzymuje się wedle widzimisię Kreteńczyków. Turystę z Polski, który dnie spędza zazwyczaj w biegu (do pracy, z pracy i we wszystkie możliwe kierunki) zaskakuje ten spokój i owa rozciągliwość dnia i nocy. Dla Kreteńczyka, niczym dla rodowitego Hiszpana, „jutro” oznaczać może „za tydzień” lub nawet „nie wiem kiedy”. Z takim samym stoickim spokojem odnoszą się oni zarówno do własnych spraw, jak i do spraw turystów – co może się wydawać nieco szokujące. Ma też jednak swój niepowtarzalny urok. Weźmy za przykład obrazek grupki mężczyzn w średnim wieku, siedzących spokojnie w kawiarniach i raczących się rozmaitymi napojami, jakby nie istniał cały szereg obowiązków, lub kobiet plotkujących sobie spokojnie na chodniku, podczas gdy siatki z zakupami cierpliwie czekają na ciąg dalszy drogi do domu. Jest to widok jedyny w swoim rodzaju.
****************************
Freski z Knossos:
Książę wśród lilii – fresk odkryty w korytarzu procesyjnym pałacu w Knossos przez Arthura Evansa. Obecnie znajduje się w sali XVI Muzeum Archeologicznego w Heraklionie. Rekonstrukcji fragmentarycznie zachowanego malowidła dokonał Emile Gilliéron. Przedstawia ono młodą postać odzianą jedynie w przepaskę biodrową. Głowa, nogi i uda ukazane są z profilu, natomiast korpus od przodu. Długie, kręcone włosy postaci opadają na jej pierś i z tyłu głowy. Na szyi ma zawieszony naszyjnik, na głowie natomiast nosi strojną liliową koronę.
Paryżanka – nazwa nadana przedstawiającemu postać kobiecą fragmentowi fresku. Datowane na połowę XV wieku p.n.e. malowidło znajduje się obecnie na ekspozycji w sali XV Muzeum Archeologicznego w Heraklionie. Malowidło zachowało się na fragmencie tynku o wysokości 20 cm. Przedstawia młodą kobietę z zadartym nosem, pełnymi ustami, ekspresyjnie zarysowanym spojrzeniem i puklem czarnych włosów opadających na czoło. Zostało odkryte w 1903 roku i z powodu podobieństwa do ówczesnego ideału urody kobiecej ochrzczone przez Arthura Evansa mianem „Paryżanki”.
Tauromachia – datowane na połowę XVI wieku p.n.e. malowidło znajduje się obecnie na ekspozycji w sali XIV Muzeum Archeologicznego w Heraklionie. Fresk stanowi najpełniej zachowany spośród zabytków dokumentujących popularne na minojskiej Krecie widowisko kultowe polegające na skokach przez byka.
Wielu znanych Greków pochodziło właśnie z Krety. Wśród nich można wskazać takie sławy jak El Greco (malarz hiszpańskiego Złotego Wieku), Nikos Kazandzakis (pisarz, twórca „Greka Zorby”), Odiseas Elitis (noblista, jeden z największych greckich pisarzy), czy Aleksander V – średniowieczny antypapież.
Inne miejsca warte odwiedzenia:
Retimno – „weneckie” miasto na Krecie – znajdują się tu zabytki z okresu panowania Wenecjan na wyspie
Chania – miasto założone przez Wenecjan, słynie z atrakcyjnej nabrzeżnej dzielnicy portowej i charakterystycznej weneckiej zabudowy
Ajos Nikolaos – miasto, w którym znajdowała się najstarsza cerkiew na wyspie; warto zwiedzić tam Muzeum Archeologiczne
Heraklion – jedno z najstarszych miast na wyspie, znajdują się tam zabytki archeologiczne, muzea, centra turystyczne.
Przyznam, że po głośny tekst Tessy Capponi sięgnęłam w tych dniach po raz pierwszy, choć zadebiutował na rynku wydawniczym lata temu. Napisany w charakterystyczny dla autorki sposób – cudownie lekki i bezpośredni, pełen zarówno elementów osobistych, jak i błyskotliwych spostrzeżeń czy ciekawostek – jest książką, którą czytać można wielokrotnie, za każdym razem z wielką przyjemnością. Pierwsza lektura to duchowa podróż do Florencji – miasta, w którym Capponi urodziła się i wychowała; druga to spotkanie ze smakami, które, za sprawą przedstawionych przepisów, z kart książki wędrują wprost na nasze stoły. Przepisy Tessy są zresztą, dodajmy, naprawdę wspaniałe – jak na prawdziwą kuchnię włoską przystało, proste i bezpretensjonalne, a jednocześnie cudownie w tej prostocie wyszukane.
We wstępie do Mojej kuchni… Tessa Capponi-Borawska deklaruje, że kocha jeść i opowiadać historie. Dzięki obu pasjom karmi nas wyśmienicie – i ciało, i myśl. To ciało jest tu jednak zwycięzcą podwójnym – otrzymując nie tylko doskonałą strawę, ale także dowód, że może być, jak duch, równie mądre, ciekawe i ważne.
UWAGA! KONKURS!
Dzięki uprzejmości wydawnictwa Czarne, mamy dla Was 3 egzemplarze książki Moja kuchnia pachnąca bazylią. Aby zawalczyć o nagrodę, pod niniejszym postem należy zostawić komentarz stanowiący rozwinięcie myśli:
Moja kuchnia pachnie…
Na wpisy czekamy do niedzielnego wieczoru. Lentkowa ekipa wybierze 3 najciekawsze wypowiedzi i nagrodzi je książkami. Laureaci zostaną powiadomieni o swojej wygranej na naszym fanpage’u na Facebooku w poniedziałek rano.
Wszyscy kochają Purim. W powietrzu czuć już wiosnę, a w całym Izraelu Żydzi, bez względu na przynależność klasową, religijni i świeccy, zajadają się ciastkami o wdzięcznej nazwie hamantasze lub hamentasze (uszy Hamana), przebierają w najróżniejsze stroje i wspólnie tańczą, celebrując zwycięstwo nad przebiegłym perskim dostojnikiem.
Hag Purim Sameach (Wesołego Purim!) słychać wszędzie, a kraj bawi się i pije na umór. Shuk Ha-Carmel, główny bazar Tel Awiwu, zamienia się w otwartą imprezę, na którą ciągną tłumy z całego miasta. Podobnie jest w innych ośrodkach, gdzie zabawa rozpoczyna się 14-tego dnia miesiąca adar (szóstego miesiąca w żydowskim kalendarzu świeckim, a dwunastego w kalendarzu religijnym). Tymczasem Jerozolima zaczyna bawić się dobę później. Mieszkając w Jerozolimie i świętując swoje pierwsze Purim w roku 2014, cieszyłam się, jak każdy, że wraz z przyjaciółmi możemy pobawić się o jeden dzień dłużej. Dopiero później odkryłam, z czego wynika ta różnica. Jak wiele innych aspektów życia w Izraelu, również ten zdeterminowany jest przez Pismo.
Pyszne hamantasze, fot. Rebecca Siegel / Flickr, CC BY 2.0
Okazuje się, że termin obchodów święta nazywanego przez niektórych izraelskim Halloween zależy od lokalizacji danego miasta, a ściślej mówiąc od tego, czy w biblijnych czasach było ono otoczone murem. W przypadku Izraela jedynym takim miejscem jest Jerozolima. Skąd wziął się ten podział? Księga Estery, w której opisane zostały wydarzenia związane z Purim, nakazuje, by w miastach otoczonych murami świętowanie odbywało się jeden dzień później:
Żydzi zaś, którzy byli w Suzie, zgromadzili się trzynastego i czternastego dnia, a piętnastego odpoczęli i urządzili sobie tegoż dnia ucztę i zabawę. Dlatego Żydzi mieszkający w miastach obchodzą dzień czternastego adar jako dzień radości i ucztowania, i dzień zabawy oraz wzajemnego posyłania sobie darów z żywności.
(Księga Estery 9:18-19)
Opisane w Księdze Estery wydarzenia miały miejsce w czasach, kiedy stolicą Persji było miasto Szuszan, czyli obecna Suza w Iranie. To właśnie tam Żydzi odnieśli ostateczne zwycięstwo nad swoimi wrogami, którzy wraz z perskim namiestnikiem Hamanem planowali ich zagładę. Miało to miejsce o jeden dzień później niż w pozostałych miejscach imperium, w związku z czym ustanowiono tak zwany Szuszan Purim – święto obchodzone w miastach otoczonych murem. Wiadomo jednak, że w czasach, gdy Żydzi pokonali Persów, murów nie miało najprawdopodobniej żadne miasto Izraela. Mędrcy postanowili wówczas, że prawo do obchodzenia Purim 15-tego dnia miesiąca adar będą miały miasta otoczone murem w czasach Jozuego, który jako pierwszy walczył z Amalekitami (Haman był potomkiem ich króla). Jerozolima bez wątpienia zalicza się w ten poczet, dlatego właśnie Purim obchodzone jest tam dzień później niż we wszystkich innych miastach Izraela.
Istnieją w Izraelu miasta, co do których nie ma pewności, że w czasach Jozuego były otoczone murem (Safed, Jaffa), choć można tak przypuszczać. 15-tego dnia miesiąca adar odbywa się tam dodatkowe czytanie Księgi Estery, ale bez błogosławieństw. Powyżej: Estera oskarżająca Hamana (obraz Ernesta Normanda)
W Izraelu mawia się , żę “Hajfa pracuje, Tel Awiw się bawi, a Jerozolima się modli”. Na tę myśl, mającą obrazować styl życia największych izraelskich miast, natknęłam się po raz pierwszy w 2012 roku, przed moim pierwszym wyjazdem do Izraela. Z pozoru można uznać, że wiele w niej prawdy. Jeden spacer po plaży i wizyta w tamtejszym klubie od razu skłania do wniosku, że mieszkańcy Wzgórza Wiosny kochają życie i czerpią z niego pełnymi garściami. Opalone i wysportowane torsy, piękne kobiety i pyszne jedzenie oraz energia, która wylewa się z wszechobecnych kafejek i restauracji. 40 minut drogi autostradą na wschód i wysiadamy na dworcu autobusowym w Jerozolimie, gdzie religia miesza się z konfliktem politycznym, na tle którego za wszelką cenę stara się normalnie żyć mozaika ludzi. W szabat Jerozolima zamienia się w twierdzę, z której nie da się wyjechać, a w jej środku niewiele można zrobić.
I wtedy nadchodzi Purim. Święto, które udowadnia, że w Izraelu nic nie jest takie, jak się wydaje. Gdzie indziej można zobaczyć chwiejącego się na nogach ultraortodoksyjnego Żyda, który zatacza się dzień po celebracji, ledwo trzymając niemowlaka w rękach? Będąc tam, bawiąc się na Mahane Yehuda, które z targowiska zamienia się w istny festiwal, rewię kolorów i dźwięków, odniosłam wrażenie, że gdy Jerozolima się bawi, to nie oszczędza się ani trochę. Może to właśnie kontrast radości Purim z jerozolimską codziennością tak bardzo potęguje to wrażenie? A może po prostu Jerozolima jest, jak zawsze, bogobojna? Przecież to właśnie religijny nakaz stanowi, że w Purim należy upić się tak, aby nie być w stanie odróżnić wroga od przyjaciela…
Zdjęcie główne: obraz Ahaswer, Haman i Estera Rembrandta
Zwykle to, co w przypadku związku z Polakiem czy kimkolwiek innym. Uczucie, a jakże! Miłość i to zazwyczaj płomienna, bo też Egipcjanie, sami gorącokrwiści i emocjonalni, wzbudzają silne reakcje. Zakochać się w takim potomku faraona bardzo łatwo, szczególnie, że, jak to mieszkaniec Śródziemnomorza, zna się na wyrafinowanej sztuce oczarowywania kobiet. Egipcjanie robią to ze swoistym urokiem, z dyskretnym uśmiechem, z błyskiem w czarnych oczach, ale nie są napastliwi, nie naciskają, nie szukają też od razu kontaktu fizycznego. Dają kobiecie czas. Adorują. Robią to w taki sposób, że kobieta sama nie wie, w którym momencie trafia ją strzała Amora.
Jak szybko Egipcjanin się oświadcza?
Zazwyczaj szybko. Decyzja może zapaść po kilku randkach, przy czym nie należy mylić randki egipskiej z tradycyjną europejską. “Te rzeczy”, z pocałunkiem włącznie, następują zazwyczaj dopiero po ślubie… chociaż buziaka można dostać i przed, pod warunkiem, że stanie się to w domowym zaciszu, gdzie nie patrzy nikt poza rodziną. Egipcjanie mają dość ciekawe podejście do kwestii małżeństwa – w ich mniemaniu nie ma na co czekać, tylko zakładać rodzinę, bo o to przecież w życiu chodzi. Inna sprawa, że Egipcjanie w Europejkach upatrują bardzo często szansę wyjazdu do Europy, która w ich oczach nadal jeszcze uchodzi za krainę mlekiem i miodem płynącą. Gdyby takiego chętnego na wyjazd z Egiptu kandydata na narzeczonego zapytać o miłość, ten, wzruszając ramionami, odpowiedziałby, że przyjdzie ona z czasem, w trakcie małżeństwa. Takie nastawienie do spraw sercowych wpajane jest egipskim mężczyznom i kobietom od małego – małżeństwa są tam po dziś dzień aranżowane przez rodziców, a sami młodzi niewiele mają w tej kwestii do powiedzenia. Drugim bardzo przyziemnym powodem szybkiej decyzji o poważnym związku pozostaje kwestia relacji intymnych, a raczej ich brak i całkowity zakaz przed ślubem. To, co nam wydaje się nieprawdopodobne, w Egipcie stanowi chleb powszedni – młodzi nieżonaci mężczyźni żyją (przynajmniej oficjalnie) w celibacie, toteż raczej nie namyślają się długo, kiedy w grę wchodzi możliwość zmiany tego uporczywego stanu. Na ogół jednak między narzeczonymi uczucie istnieje, jakkolwiek praktyczne i dziwaczne z naszego punktu widzenia podejście mają do niego mieszkańcy kraju nad Nilem.
Piątek w Kairze
Jak się wychodzi za mąż „po egipsku”?
Tutaj sprawy nieco się komplikują. Do ślubu dochodzi zazwyczaj w Egipcie, gdyż małżonek bez wizy wydawanej na zaproszenie rodziny nie może udać się do Europy. Aby Polka mogła wyjść za mąż w Kairze – bo tam dokonuje się tego jakże wzniosłego aktu, zresztą w znacznie mniej wzniosłym przybytku – musi przyjechać do Egiptu uzbrojona w całą teczkę podstemplowanych, podpisanych, sygnowanych i co najważniejsze – właściwie przetłumaczonych zaświadczeń, pozwoleń, certyfikatów i aktów. Bez tego ani rusz. Najpierw więc musi udać się do właściwego USC we własnym kraju, otrzymać stosowne pozwolenie na zawarcie związku małżeńskiego zagranicą, a także odpis aktu urodzenia i zaświadczenie o stanie cywilnym. Dopuszczane są na szczęście trzy – panna, rozwódka i wdowa. Bezwzględnie należy się również zaopatrzyć w świadectwo chrztu, ponieważ dla egipskiego urzędnika wyznanie będzie miało ogromne znaczenie i zostanie uwzględnione w akcie małżeństwa. Następnie trzeba udać się do Ministerstwa Spraw Zagranicznych i zdobyć podpisy oraz stemple pod wszystkimi dokumentami. Na koniec przyszłą pannę młodą czeka wizyta w biurze tłumaczeń, gdzie tłumacz przysięgły dokona przekładu całej teczki na język arabski. Biada jednak, jeśli w odpowiednim miejscu nie postawi odpowiedniej kropki, która zmieni znaczenie wyrazu. W takim przypadku dokument w oczach urzędnika okaże się nieważny i nie udzieli on zgody na ślub.
Dla Arabów zawieranie małżeństw między wyznawcami islamu a chrześcijaństwa nie stanowi problemu wówczas, gdy chrześcijanką jest kobieta, a to z tego prostego powodu, że dzieci wychowuje się w wierze ojca. W przypadku rozwodu potomstwo pozostaje pod opieką ojca, matka może je widywać za jego zgodą. Jeśli jednak chrześcijanin pragnąłby pojąć za żonę muzułmankę, będzie musiał zmienić wyznanie – w przeciwnym razie do małżeństwa nie dojdzie. W przypadku kobiety konwersja jest mile widziana, aczkolwiek nie wymagana. Gdyby jednak narzeczona zapragnęła przejść na islam, wystarczy, że w obecności dwóch świadków wypowie trzykrotnie Szahadę – wyznanie wiary. Może tego dokonać również w bardziej uroczysty sposób, w meczecie przed obliczem imama. Zazwyczaj w takiej uroczystości uczestniczy cała rodzina przyszłego małżonka.
Gdy narzeczeni są już wyposażeni w komplety dokumentów, czas jechać do Kairu. Nie można zawrzeć „mieszanego” związku w innym mieście, gdyż to właśnie w stolicy znajduje się Ministerstwo Spraw Zagranicznych i odpowiedni jego departament. Warto zaznaczyć, że podróż do Kairu wcale nie oznacza sukcesu za pierwszym podejściem, gdyż egipscy urzędnicy są wyjątkowo drobiazgowi i skrupulatni, potrafią zniweczyć cały matrymonialny plan, dopatrując się lub nie dopatrując wcale jednej kropki lub kreski, która w ich mniemaniu zmienia całe słowo i w ogóle sens dokumentu. Nie interesuje ich, że w przypadku fiaska panna młoda zmuszona będzie wracać do kraju i na nowo uruchamiać żmudną procedurę zdobywania dokumentów. Bywa jednak, że małżeństwo uda się zawrzeć od razu bez żadnych komplikacji. Wówczas ślub bierze się „od ręki”, w asyście wielu innych par stojących potulnie w długim ogonku do odpowiedniego pokoju, przy czym nie zawsze są to pary mieszane – Egipcjanie z różnych powodów decydują się również na zawarcie związku w takiej właśnie formie. Związek zawiera się w obecności dwóch świadków, oczywiście mężczyzn, bez tłumacza, o ile któryś z panów zna język angielski, by przetłumaczyć pytania urzędnika. W odpowiednim momencie należy powiedzieć tradycyjne “tak”, po czym następuje wymiana gratulacji (arab. مُبَارَك mubarak) i podziękowań (arab شكرا szukran)… i można jechać do domu na przyjęcie weselne.
Cała późniejsza procedura “ściągania” egipskiego męża do Europy jest kilkuetapowa. Najpierw żona musi udać się do kraju sama, aby umiejscowić akt ślubu i otrzymać zaproszenie z Urzędu Imigracyjnego, a następnie z tymże dokumentem wrócić po małżonka do Egiptu. Trwa to zazwyczaj około dwóch, trzech miesięcy, w zależności od opieszałości miejscowego USC. Dalsza via dolorosa jest podobna jak przy zdobywaniu dokumentacji ślubnej, a jej finał ma miejsce przed obliczem konsula, znowu w Kairze, gdzie zostaje podjęta decyzja odnośnie do dalszego wspólnego życia małżonków. Nie trzeba chyba mówić, że w przypadku odmowy otrzymania wizy świat wywraca im się do góry nogami, oznacza to bowiem, że albo żona będzie musiała osiedlić się w Egipcie, albo męża i żonę czeka związek na odległość do czasu ponownego złożenia wniosku o wizę, co nastąpić może za pół roku. W najgorszych przypadkach małżonkowie decydują się zazwyczaj na rozwód – dzieje się tak wówczas, gdy starania o wizę nie przynoszą efektu, a dwie pierwsze opcje nie wchodzą w grę. Jeśli jednak konsul pozytywnie rozpatrzy wniosek wizowy, wówczas nic nie stoi na przeszkodzie podjęcia wspólnego życia w Europie.
Jak to jest po ślubie?
Po ślubie wiele rzeczy ulega zmianie, przede wszystkim sama relacja damsko-męska. Kobieta z narzeczonej staje się żoną, ze wszystkimi tego stanu przywilejami i ograniczeniami. Status mężatki w oczach Egipcjan cieszy się ogólnym szacunkiem; kobieta pełni wówczas funkcję matki rodziny i to bez względu na to, czy ma dzieci, czy jeszcze nie. Jeśli takie polsko-egipskie małżeństwo mieszka w Polsce (lub innym europejskim kraju), sytuacja kobiety na ogół nie ulega żadnej drastycznej zmianie – ot, wyszła za mąż i funkcjonuje jak setki i tysiące innych zamężnych kobiet. W Egipcie jednak nałożone są na nią wymagania identyczne, jak wobec tamtejszych kobiet. Przede wszystkim żona musi się zachowywać godnie – żadne nieprzyzwoite zachowanie nie wchodzi w grę. Egipcjanin nie będzie tolerował sytuacji, w których żona (w jego mniemaniu) go ośmieszy, splami jego honor, narazi na wstyd. Jeśli natomiast chodzi o relacje czysto rodzinne, wygląda to tak samo, jak w przypadku każdej rodziny. Egipcjanie są domatorami, okazują czułość, dość często zapewniają o swoim oddaniu. Są bardzo dobrymi ojcami – dzieci to zazwyczaj ich oczko w głowie. Nieprawdą jest również, że mąż musi mieć ostatnie zdanie we wszystkim – bardzo często to żona ma decydujący głos. Stronią od kłótni, wolą porozmawiać, przedyskutować problem. Natomiast faktem pozostaje, że są bardzo temperamentni i skorzy do wpadania w złość, jak to mieszkańcy Południa. Na szczęście burze przez nich wywołane raczej szybko cichną.
Inna sprawa, że panowie w Egipcie wychowywani są w przeświadczeniu, że za obowiązki domowe w pełni odpowiada kobieta. Dlatego Europejka nie powinna się dziwić, gdy odkryje, że jej mąż kompletnie nie potrafi odnaleźć się w kuchni i nie wie, do czego służy odkurzacz. Mężowie nad Nilem umieją co najwyżej zaparzyć wodę na herbatę, ewentualnie przygotować arabską kawę, ale na tym ich wiedza się kończy. Natomiast jeśli przełamią wewnętrzny opór przed gotowaniem i strach przed patelnią, bardzo szybko nadrabiają zaległości w edukacji i po jakimś czasie okazują się mistrzami kuchni. Nie wszyscy jednak dają się wyedukować. Większość na widok garnka i chochli ucieka gdzie pieprz rośnie. Natomiast do stołu egipskiego męża wołać nie trzeba. Jedzenie stanowi bardzo ważny element małżeńskiego – i w ogóle rodzinnego – życia. Warto dodać, że w Egipcie całe rodziny (szczególnie synowie) mieszkają często w jednym budynku, na kilku piętrach; obiady spożywane są na ogół w domu rodziców, a przygotowywane przez teściowe, synowe i szwagierki. Celebracja posiłku trwa całymi godzinami; należy przy tym głośno chwalić wszystkie dania, przyjmować bez sprzeciwu dokładki, a zupę obowiązkowo siorbać. Nieprawdą natomiast jest pokutujące w Polsce przekonanie, że przy egipskim stole dobrze widziane jest wydawanie innych odgłosów.
Al-Husajnijja
Czy to prawda, że egipscy mężowie stosują przemoc?
To pytanie pada bardzo często. Nasz europejski stereotyp mieszkańca Bliskiego Wschodu w zasadzie nie uwzględnia żadnej alternatywy. Nie można zaprzeczyć, że wśród Egipcjan – tak samo jak wśród wszystkich nacji – zdarzają się mężczyźni stosujący przemoc, jednak nie stanowi to reguły. Większość uważa bicie kobiet za coś ohydnego, niemoralnego i świadczącego o słabym charakterze mężczyzny. Zadaniem męża i ojca jest bowiem chronić rodzinę, a nie ją atakować. Egipcjanie stronią również od stosowana kar cielesnych wobec dzieci, a przynajmniej małych. Zdarza się natomiast, że krnąbrny potomek dostanie od zdenerwowanego ojca rodziny przysłowiowego klapsa, jednak w Egipcie przemoc fizyczna wobec dzieci uznawana jest za coś jeszcze gorszego, niż przemoc wobec kobiet.
Jak to jest mieszkać “tam”?
Na pewno trudno i na pewno interesująco. Zupełnie czym innym jest wyjazd do Egiptu na wakacje, a czym innym życie tam jako żona Egipcjanina. Trudność polega przede na wyobcowaniu i ogromnej kulturowej przepaści między Europejką a Egipcjanami. Pomimo najszczerszych chęci porozumienia, ogromną barierę stanowi też język. Arabski zajmuje wysokie miejsce w czołówce najtrudniejszych języków świata i opanowanie go nie stanowi kwestii kilku tygodni. Na ogół szybciej można zrozumieć rozmówcę na podstawie mowy ciała niż ust. Nie sposób natomiast zaprzeczyć, że bardzo często rodzina egipskiego męża jest nastawiona bardzo pozytywnie i emocjonalnie do europejskiej małżonki i robi co może, by jej nieba przychylić. Mieszkanie “tam” wiąże się też z wymogiem dostosowania do egipskich zwyczajów, w tym również w kwestii strojów. Kobieta musi prezentować się przyzwoicie, a zatem nie ma mowy o odsłoniętych przedramionach czy nogach; nawet podczas najgorszych upałów należy ubierać się “po egipsku”. Noszenie chusty jest kwestią indywidualną. Bywa mile widziane i aprobowane przez rodzinę; nikt jednak nie zgani Europejki za odmienne zdanie w tej akurat kwestii. Natomiast sprawą z pewnością uciążliwą, zwłaszcza w egipskich kurortach wypoczynkowych przeznaczonych dla tubylców, jest konieczność zażywania kąpieli morskich w odzieniu. Ostatnimi czasu Egipcjanie zaczynają przychylać się do burkini, jednak najczęściej kobiety wchodzą do wody w ubraniu i zwyczaj ten dotyczy również europejskich żon.
Problemem paradoksalnie może być też inny system pracy w Egipcie. Nie istnieje tam pojęcie weekendu; wolny jest tylko piątek. Po jakimś czasie oczywiście przywyka się do tego stylu życia, jednak początkowo może on nastręczać trudności. Kłopot może też stanowić brak zajęciaz. Bardzo często Europejka nie pracuje zarobkowo z prostego powodu: nie zna języka arabskiego. Oczywiście istnieją małżeństwa, w których żona spełnia się jako pilotka wycieczek, przewodniczka turystyczny, rezydentka itp., jednak nie zawsze tak bywa. Właśnie z tego powodu mieszane pary decydują się często na wyjazd do Polski. W naszym kraju istnieje więcej możliwości pracy dla obojga partnerów – w Egipcie, poza branżą turystyczną. o pracę raczej trudno i jest ona mało płatna. Sami Egipcjanie wyjeżdżają na ogół za chlebem do Emiratów i Arabii Saudyjskiej.
Kwestią najbardziej uciążliwą jest jednak brak możliwości częstego kontaktu z rodziną. W Egipcie Internet rzadko kiedy obecny jest w prywatnych domach. W celu porozmawiania z polską rodziną należy udać się do jednej z licznych, ale zawsze zatłoczonych kafejek internetowych.
Mieszkanie w Egipcie jest jednak z pewnością fascynujące, nawet jeśli po kilku miesiącach typowa Europejka – wbrew wszelkim deklaracjom o miłości do słońca – jest spragniona deszczu, chmur, chłodnego powietrza. Egipska kultura, tak odmienna od naszej, niewątpliwie wzbogaca, ukazuje zupełnie inny świat, poszerza horyzonty, podnosi poziom tolerancji. Mieszkając w Egipcie u boku egipskiego małżonka można przeżyć fascynującą przygodę – choćby mogąc patrzeć, jak co rano słońce wznosi się ponad pustynią, jak Nil toczy leniwie swe ciemnoniebieskie wody, jak Morze Śródziemne rozbija lśniące fale o afrykański brzeg; daktyle i pomarańcze pałaszować można, słuchając wieczornych porykiwań osłów i miauczenia tysiąca egipskich kotów. Wtedy, choć na chwilę, trudno nie poczuć się Egipcjanką.
Kairska starówka
Jak to jest w “tych sprawach”?
Oto pytanie, które pada zawsze! I nic dziwnego – “te sprawy” są nie tylko ważne, ale również interesujące. Zasadniczo nie odbiegają one przy tym od “tych spraw” w wydaniu europejskim! Można jednak uchylić rąbka tajemnicy i powiedzieć, że pewne kwestie w kulturze egipskiej stanowią tabu; przed egipskim mężem nie należy ujawniać niektórych preferencji, by nie wypaść niekorzystnie w jego oczach. Na ogół jednak pożycie układa się bez większych problemów, a tamtejsi mężowie bardzo dbają o stan zadowolenia swoich żon… również w “tych sprawach”.
A jeśli dojdzie do rozstania?
Czasem dochodzi. Odbywa się to jednak w atmosferze spokoju. Rozstanie, jeśli już ma miejsce, musi być odpowiednio umotywowane. Żony i dzieci się nie porzuca dla “widzimisię”. Kiedy jednak oboje małżonkowie dochodzą do wniosku, że kontynuacja relacji nie ma sensu, odbywają rozmowę, po czym ustalają warunki rozstania optymalne dla obu stron. Zwyczajem jest, że dzieci pozostają pod opieką ojca, jednak w praktyce matka również ma prawo się nimi opiekować. Powodem rozstania bardzo często jest bezdzietność spowodowana niepłodnością żony (rzadziej męża). O ile w Egipcie kwestia ta zostałaby rozwiązana poprzez drugi ożenek mężczyzny, w Polsce takie rzeczy nie wchodzą w grę, toteż w skrajnych przypadkach pozostaje rozwód. Dużo łatwiej o niego niż o zawarcie małżeństwa – wystarczy złożyć wniosek w sądzie, a w Egipcie można dokończyć sprawę poprzez przesłanie dokumentów do ambasady. Ważne jest jednak to, że rozstanie przebiega zwykle bez “prania brudów”, najczęściej za porozumieniem stron, a byli już małżonkowie na ogół pozostają w dobrych relacjach.
Bez względu na finał, który wszakże może być jak z bajki, małżeństwo z Egipcjaninem jest jak wielobarwna mozaika –poszczególne elementy muszą być ściśle dopasowane, by tworzyć harmonijną całość, ale też każdy kamyczek stanowi odrębny mikrokosmos. Jest jak unikatowy arabski dywan, w którym każde włókno stanowi o jakości wyrobu. Bez wątpienia jest to lekcja życia, bardzo bogate i osobiste doświadczenie. Czy pozytywne? Z pewnością. Czy trudne? Czasami. Ostatnie pytanie brzmi zazwyczaj: “Czy było warto?” Z mojej perspektywy: zdecydowanie tak.
Ta historia zaczyna się prawdopodobnie w 800 roku w Tunezji. W Kairuan, mieście leżącym 160 km na południe od Tunisu i 60 km od wybrzeży Morza Śródziemnego, przychodzi na świat Fatima. Ojciec dziewczynki, Muhammad al-Fihri, jest powszechnie szanowanym kupcem; jego żonie i dzieciom nie brakuje niczego. Rodzice zapewniają córkom najlepszą edukację. Dziewczynki pod cierpliwym okiem nauczycieli zgłębiają tajniki wiary, poznają prawa rządzące przyrodą, uczą się doceniać kunszt oraz precyzję architektonicznych form.
Fatima dorasta wśród wąskich błękitno-białych uliczek medyny. Niektóre z nich prowadzą ją na gwarny suk, gdzie w towarzystwie matki i siostry Meriam podziwia ulotne piękno codziennego życia; innymi wędruje do tajemniczych, jedynie dla dziecka dostępnych krain. W gorące letnie noce budzi ją wpadający przez otwarte okno śpiew muezzina, który, wspiąwszy się na minaret Wielkiego Meczetu, przyzywa tych, którzy wierzą.
Wielki Meczet w Kairouan, fot. Colin Hepburn / Wikimedia, CC BY-SA 2.0
Dni przepływają i znikają, a los zmusi rodzinę al-Fihri, by porzuciła wszystkie wydeptane ścieżki, opuściła oswojone miejsca kryjące tyle dobrych wspomnień. Około 824 roku umiera ukochana matka Fatimy i nic nie może być już takie, jak przedtem. Spokojny dotąd Kairuan pogrąża się w chaosie – wybucha konflikt pomiędzy częścią Ulemów a rządzącą dynastią Aghlabidów. Muhammad al-Fihri podejmuje decyzję. Wraz z setkami innych rodzin postanawia opuścić rodzinne ziemie, by udać się w nowe, bardziej przyjazne rejony. Ich podróż kończy się w odległym o 1400 km marokańskim Fezie, rządzonym przez niezwykle tolerancyjnego władcę, Idrysa II.
Fatima i pozostali kairuańczycy wkraczają w ten otwarty, szanujący inność świat wraz z tysiącami uchodźców przybyłymi w tym samym czasie z Andaluzji. Obie grupy uciekinierów osiedlają się nad wodami rzeki: Tunezyjczycy na jej lewym brzegu, kordobianie na prawym. Miasto goszczące w swych murach przybyszów ze wszystkich stron świata kwitnie. Jest niezwykle ważnym ośrodkiem handlowym, gospodarczym, ale przede wszystkim kulturowym. Na jego ulicach, na ukrytych w labiryncie domów słonecznych placach, w małych koranicznych szkołach zwanych madrasami toczą się nieustające dysputy pomiędzy przedstawicielami różnych kultur i religii. Uczeni stale wymieniają się ideami, a w płodnych głowach artystów rodzą się najpiękniejsze plany.
Fez w XXI w., fot. Kyle Frost / Unsplash
Mijają lata. Fatima ma teraz dwóch synów i kochającego męża, żyje otoczona wspaniałymi inspirującymi ludźmi. Wydaje się, że nic nie może zmącić jej szczęścia. Nie wie jeszcze, że nad nią i jej bliskimi po raz kolejny zaczynają gromadzić się czarne chmury – choroba zabiera Muhammada al-Fihri, ojca Fatimy, a wkrótce także jej męża i brata. Siostry zostają same, dziedzicząc ogromne pieniądze. Mimo przeżytej tragedii, a może właśnie dzięki niej, stają się w pełni niezależnymi, silnymi kobietami, a wykształcenie, które odebrały w dzieciństwie, pozwala im mądrze korzystać z rodzinnej fortuny. W 857 roku Meriam zleca budowę Meczetu Andaluzyjskiego, a w głowie Fatimy kiełkuje odważna myśl, która dwa lata później zaczyna nabierać realnego kształtu. Za całą odziedziczoną kwotę kupuje ziemię i postanawia stworzyć miejsce, w którym mieszkające w Fezie tysiące emigrantów z Bliskiego Wschodu, Afryki oraz muzułmańskiej Hiszpanii znajdą pomoc finansową, duchowe wsparcie oraz możliwość kształcenia siebie i swoich dzieci. I tak oto w 859 roku, pierwszego dnia ramadanu, zostają położone fundamenty najstarszego uniwersytetu na świecie, który Fatima, na pamiątkę rodzinnego miasta, nazywa Al-Karaouine. Od samego początku sama nadzoruje konstrukcję, wkładając w swój projekt mnóstwo energii i uczucia. Według niektórych kronikarzy postanawia też pościć przez cały czas trwania budowy, aż do jej zakończenia. Umiera dwadzieścia lat później, pozostawiając po sobie niezwykłe, ciągle żywe dziedzictwo.
Słynny arabski historyk i filozof ibn Chaldun pisze, że Al-Karouine powstaje nie jako uniwersytet, ale meczet z przylegającą do niego madrasą. Nie wiadomo dokładnie, kiedy przekształca się w placówkę naukową w pełnym tego słowa znaczeniu. Być może dzieje się to już za panowania dynastii Almorawidów w XI wieku, a może trzy wieki później, za światłych Marynidów, kiedy to Fez w miejsce Marrakeszu staje się stolicą Maroka. Wiadomo, że kolejni władcy nie szczędzą środków i miejsce rozkwita. Z czasem, obok teologii oraz recytacji Koranu nauczanych przez duchownych, wykłada się tu także prawo, matematykę czy astronomię. Studenci mogą uczęszczać na lekcje muzyki, a także poznawać tajemnice ludzkiego ciała na zajęciach z medycyny. Są wśród nich muzułmanie, żydzi i chrześcijanie: arabski filozof Awerroes, dzięki któremu europejscy uczeni poznają dzieła Arystotelesa, filozof i teolog muzułmański Ibn Hazm, holenderski orientalista oraz matematyk Jacob van Gool, żydowski filozof Majmonides, a także Gerbert z Aurillac, późniejszy papież Sylwester II, który przywozi Europejczykom niezwykły prezent – arabskie cyfry.
Al Karaouine, fot. Anderson sady / Wikimedia, CC BY-SA 3.0
Z upływem lat rośnie również wspaniała biblioteka uniwersytetu, przez wielu uważana za najstarszą na świecie. W jej wiekowych murach, między tysiącami przeróżnych tomów, kryją się prawdziwe skarby – można tu odnaleźć pochodzący z IX wieku Koran, zachwycić się XIV-wiecznym rękopisem ibn Chalduna czy XII-wieczną kopią Ewangelii wg św. Marka. Przez tysiąclecia dostępna jedynie dla uczonych, zostaje odnowiona i po raz pierwszy otwiera swe podwoje dla zwiedzających w 2017 roku. Historia zatacza koło, bo za współczesną renowacją biblioteki stoi kolejna wyjątkowa kobieta: Aziza Chaouni. Wraz z zespołem specjalistów dokonuje ona prawdziwego cudu, nie tylko przywracając miejscu jego dawną świetność, ale w znacznym stopniu je unowocześniając. Odprowadzający wilgoć system kanalizacyjny oraz nowoczesna klimatyzacja mają uchronić księgi przed wilgocią i powstrzymać proces niszczenia, a w specjalnym laboratorium naprawia się, konserwuje oraz dygitalizuje najcenniejsze lub najbardziej zagrożone dzieła.
Uniwersytet Al Karaouine, dziecko niezwykłego kobiecego umysłu i serca, był pierwszą instytucją nadającą znane nam współcześnie stopnie naukowe, pierwszą instytucją, której adepci przechadzali się korytarzami dumnie odziani w akademickie szaty, instytucją, której ożywcze idee docierały do pogrążonej w mroku średniowiecznej Europy. Duch Fatimy al-Fihri nigdy nie opuścił jej murów, nigdy nie przestał wędrować salami pachnącej przeszłością biblioteki, a teraz, stulecia później, patronuje kolejnej inicjatywie – programowi Erasmus Mundus Al-Fihri, który wspiera współpracę pomiędzy północnoafrykańskimi i europejskimi uczelniami. Jak niegdyś wymarzyła sobie Fatima, zrównuje też szanse kobiet i mężczyzn, pochodzących z różnych miejsc, mówiących różnymi językami, dorastających w różnych środowiskach, umożliwiając tak bardzo potrzebny dziś dialog.
Zdjęcie główne: uniwersytet Al Karaouine, fot. Abdel Hassouni / Wikimedia, CC BY-SA 4.0
Po praktykach u Perugina w Perugii, kilku dobrych dziełach powstałych pod wpływem mistrza i bardzo twórczym okresie spędzonym we Florencji, jeden z trzech wielkich twórców renesansu nie mógł uniknąć „wezwania” do Rzymu. Rafael Santi, płodny i bardzo zdolny artysta, został prawdopodobnie polecony papieżowi, Juliuszowi II, przez Bramantego, architekta papieskiego.
Rafael przybył do Wiecznego Miasta w 1508 roku i rozpoczął pracę przy dekoracji apartamentów papieskich według dokładnie przemyślanego i przygotowanego dla niego concetto, opartego o program teologiczny. Wcześniej dla papieża pracowali dwaj inni artyści: Sodoma i Peruzzi, jednak ich praca nie zadowoliła Juliusza II – za bardzo sięgała do twórczości wczesnorenesansowych twórców, jak Fra Angelico czy Gentile da Fabriano. Była to sztuka granicząca ze stylistyką średniowiecza, a papież chciał nowoczesnych dzieł, efektownego stylu, odpowiedniego do wielkości swojego stanowiska. Cztery połączone ze sobą sale miały się stać nowymi apartamentami papieskimi.
Pierwsze prace Rafael wykonywał sam, jednak szybko, w miarę postępu prac, zatrudnił pomocników. Samodzielną pracą Rafaela była dekoracja Stanzy della Segnatura, czyli sali, w której papież podpisywał akty ułaskawień. Tam właśnie znajduje się Szkoła ateńska – pod względemideowym i kompozycyjnym szczytowe osiągnięcie renesansu. Artysta zaczął w niej odchodzić od florenckiego rysunku, czyli konturowości Ghirlandaia czy stylu Botticellego. Jego kompozycja stała się rozległa, ale jednolita w każdym miejscu obrazu. Wzrok odbiorcy sam kieruje się ku środkowi, gdzie na tle nieba, w ustawionych w amfiladzie arkadach, znajdują się dwie główne postacie: Platon i Arystoteles. Każdy detal tego dzieła jest przy tym równie ważny. Rafael przedstawił wiele postaci antycznego świata, które wywarły wpływ na myśl humanistyczną – między innymi słynnych filozofów, którzy otrzymali twarze współczesnych malarzowi artystów. Fresk pokazuje ogromne wnętrze o architekturze nawiązującej do antyku, z wieloma elementami wykorzystywanymi w renesansie, między innymi przez Bramantego. Posągi bóstw znajdują się w aedikulach, kolebkowe sklepienia niczym w łuku triumfalnym są ozdobione kasetonami, filary – groteskowymi płaskorzeźbami, a posadzka z geometrycznie układanych płyt marmurowych została namalowana iluzjonistycznie z zachowaniem matematycznie wykreślonej perspektywy.
Platon i Arystoteles
Krótka historia filozofii według Rafaela
Platon wskazuje palcem niebo, a w drugiej dłoni trzyma egzemplarz Timajosa. Arystoteles dłonią wskazuje na ziemię, a na lewym udzie przytrzymuje tom Etyki Nikomachejskiej. Postacie umiejscowione po obu stronach rozmawiających ze sobą mężczyzn nawiązują do historii filozofii i wątków myślowych, które Platon i Arystoteles połączyli. Obok mamy zatem Sokratesa w brązowej szacie, stojącego tyłem do Platona i rozprawiającego z grupą ludzi. Jego filozofia płynnie przeszła od świata przyrody i metafizyki do moralności konkretnego człowieka, a działalność nie polegała na pisaniu. Z grupki stojącej przy słynnym ironiście odwraca się jedna postać i gestem dłoni oddala dwie osoby – boskiego posłańca Hermesa, który trzyma w rękach zwoje pism, i mężczyznę z księgami, najprawdopodobniej kupca. Sygnalizuje w ten sposób, że w tej grupie nad uczone księgi przedkłada się żywe słowo.
Młodzieniec w zbroi i z mieczem u boku jest prawdopodobnie Alkibiadesem, słynnym uczniem Sokratesa, znaczącym politykiem.
Filozofów działających przed Sokratesem Rafael przedstawił w grupce na dole obrazu po lewej stronie. Niemal pośrodku, na fragmencie marmurowej ławy, siedzi Heraklit. Głowę wspiera na łokciu, drugą ręką pisze coś w notatniku. Nie patrzy jednak na to, co pisze – wzrok kieruje ku dołowi, zamyślony, nieobecny. Skrajnie po lewej znajduje się Pitagoras – stary mężczyzna piszący coś w grubej księdze opartej o kolano. Stojący pomiędzy nim a Heraklitem filozof o bujnej czuprynie to Parmenides. Platon starał się zharmonizować ze sobą sprzeczne poglądy obu myślicieli. Heraklit wierzył w nieustanny ruch, a Parmenides w istnienie bytu i niebytu – według autora Uczty świat idei był niezmienny, zmieniały się jednak rzeczy zmysłowe kształtowane według idei.
Sięganie palcem ku niebu wskazuje na ideę, źródło wyższej inspiracji – niezmienność, która wytwarza zmiany w świecie. Arystoteles natomiast wskazuje na ziemię – punkt wyjścia dla nauk przyrodniczych. Jego gest również ma wyrażać dążenie do równowagi. Dłoń jest trzymana w poziomie, a nie w pionie, między dwiema przeciwstawnymi własnościami.
W grupie postaci widzimy Euklidesa dokonującego pomiarów cyrklem, brodatego Pitagorasa notującego coś w księdze oraz Zaratustrę z globusem nieba i Ptolemeusza z globusem Ziemi. Arystoteles zatem jest tym filozofem, który sięgając do poglądów Platona i poddając je konstruktywnej krytyce, skierował się docelowo ku nauce.
Pitagoras
Od filozofii do religii
Pomiędzy Platonem i Arystotelesem odbywa się świecka debata przeciwstawiona drugiemu freskowi w sali – Dyspucie o Najświętszym Sakramencie. Celem programu ikonograficznego było połączenie myśli chrześcijańskiej z ideami antyku. Rafael jednak stworzył opowieść w samej Szkole Ateńskiej, gdzie zawarł metaforę racjonalnego porządku greckiej filozofii, a właśnie w okresie pomiędzy Platonem i Arystotelesem kultura grecka uległa zmianie. Jej słowo mówione, przekazywane przez kolejne pokolenia, by dotrzeć wreszcie do Platona i jego zapisów rozmów, zostało przekształcone w naukowe rozprawy, bezosobowe, systematyczne, z ideami wykładanymi zwięźle i następnie poddawanymi krytyce. Tak tworzył Arystoteles, nauczyciel Aleksandra Macedońskiego. Były to czasy utraty niepodległości przez Grecję, ale nie końca filozofii, chociaż przybrała ona inną formę. Za sprawą Aleksandra kultura grecka rozprzestrzeniła się bardziej niż kiedykolwiek, ale sama filozofia zaczęła się skupiać na życiu wewnętrznym i powoli wycofywała się w stronę specjalizacji.
Nauki przyrodnicze miały się odtąd dzielić, wykształcać. Świat nie był już pojmowany rozumowo, ale łączono w nim mistyczne i mitologiczne wątki religii greckiej, z których Platon pragnął zrezygnować. Wykształcony na podwalinach jego filozofii neoplatonizm (III wiek n.e. i Plotyn przedstawiony na fresku na schodach po prawej, łysy starzec w czerwonej szacie), a także działająca do końca starożytności Akademia Platońska, stworzyły podwaliny chrześcijaństwa i w tej postaci myśl grecka była kontynuowana w chrześcijańskiej Europie. Jeśli zatem w religii chrześcijańskiej i mitologii greckiej zauważamy pewne podobieństwa, warto sięgnąć do filozofii. Szkoła Ateńska Rafaela z postaciami najważniejszych filozofów, z których wyżej wymieniłam tylko kilku, jest erudycyjnym przedstawieniem duchowego rozwoju Europy, konfliktu chrześcijaństwa z antykiem: sięgać do niego, czy odrzucać? W renesansie antyk był najważniejszy, inspirowano się nim, transponowano jego idee i formy, ale przez kilka stuleci – w średniowieczu – niemal całkowicie odrzucono dziedzictwo starożytnych.
Dzieło Rafaela i cały jego dorobek nie tracą wcale na aktualności – przedstawia tematy, które zawsze będą bliskie człowiekowi. Triumf Galatei to fresk mówiący o ciele kobiety, Madonna Sykstyńska o doświadczeniu wiedzy, Sybille i anioły w kaplicy kościoła Santa Maria della Pace łączą idee chrześcijaństwa ze światem pogańskim. Te wszystkie obrazy i freski tworzą pomost między nami dzisiaj i „nami” – sprzed pięciuset lat.
Oliwki białe (Leucocarpa lub Leucolea) są jedną z setek odmian Olea europaea. Rosną we Włoszech (głównie w Kalabrii), Maroku, Libii, Grecji i Portugalii. Często określa się je oryginalnymi lokalnymi nazwami, a produkcja owoców nie jest w żaden sposób zorganizowana.
We włoskim regionie historycznym Tuscia (okolice Viterbo), a konkretnie w Civita Castellana, miłośnik roślin i starożytności Alessio Grandicelli pokusił się niedawno o przywrócenie do życia drzewa oliwnego dającego białe owoce, uprawianego ponad 3.000 lat temu w Grecji i prawdopodobnie stanowiącego protoplastę wszystkich drzewek Leucocarpa. Chodzi o oliwkę z wyspy Kasos, znaną szerzej jako Leucokasos. W antyku kojarzono ją przede wszystkim z miejscami świętymi – rosła zwykle w ogrodach świątynnych, a olej uzyskiwany z jej owoców wykorzystywano w rytuałach religijnych. Najprawdopodobniej to on stanowił bazę tzw. krzyżma, czyli mieszaniny oliwy i balsamu używanej do namaszczania. Olej z białych oliwek nadawał się też znakomicie do oświetlania obiektów sakralnych, bo palony praktycznie nie wytwarzał dymu. Jako pozbawiony smaku nie miał natomiast zastosowania w kuchni.
Nietypowa barwa białych oliwek ma związek z mutacją wpływającą na proces wytwarzania antocyjanów – naturalnych barwników roślinnych. W ciągu cyklu rocznego drzewa wydają owoce zielone, jednak później ich kolor nie przechodzi w czerń, lecz w biel
To już kolejny w ostatnim czasie wspaniały wyczyn badaczy dawnej flory. Przykładowo, kilka tygodni temu, tuż przed świętem Tu Bi Szwat, czyli Nowego Roku Drzew, media podały informację o sukcesie izraelskich naukowców. Z nasion znalezionych na stanowiskach archeologicznych na Pustyni Judzkiej, pochodzących sprzed 2 tys. lat i pamiętających czasy starożytnego Rzymu, wyhodowali oni palmy.
Fot.: advances.sciencemag.org
Chodzi o Phoenix dactylifera, palmy daktylowe, o których o znaczeniu w kulturze śródziemnomorskiej przeczytać można więcej tutaj.
Data śmierci jednego z największych artystów wszechczasów jest powszechnie znana. Rafael Sanzio zmarł w Wielki Piątek 6 kwietnia 1520 roku. Rok 2020 jest więc w sposób oczywisty czasem celebrowania 500-lecia owej rocznicy. Mniej pewna jest natomiast data jego narodzin w 1483 roku. Nie wiadomo, czy był to 26 lub 28 marca, czy też 6 lub 8 kwietnia. Niezależnie od faktycznej daty narodzin mistrza, przełom lutego i marca wydaje się idealnym momentem na inaugurację roku Rafaela. Z tego też powodu już 5 marca w rzymskich Scuderie de Quirinale otwarta zostanie jedna z najważniejszych monograficznych wystaw artysty: Raffaello 1483-1520. Nim jednak rzymska publiczność będzie mogła podziwiać zebrane w jednym miejscu najważniejsze dzieła twórcy, które na co dzień rozsiane są po całym świecie, przez jeden wyjątkowy tydzień Muzea Watykańskie przygotowały inną ucztę dla oczu i ducha.
Pałac papieski to miejsce, do którego pielgrzymują nie tylko wierni Kościoła katolickiego, ale także niezliczeni miłośnicy sztuki. To właśnie tu znajdują się najbardziej rozpoznawalne freski mistrza z Udine. Niedługo po swoim przybycie z Florencji do Rzymu jesienią 1508 roku malarz rozpoczął realizację niezwykle prestiżowego zamówienia, jakim było udekorowanie prywatnych pokoi papieża Juliusza II. Pochodzący z florenckiego rodu della Rovere papież odegrał znaczącą rolę jako mecenas sztuki. To właśnie on położył kamień węgielny pod budowę nowej Bazyliki św. Piotra, a także przekonał Michała Anioła do stworzenia monumentalnej dekoracji malarskiej na sklepieniu Kaplicy Sykstyńskiej.
Giorgio Vasari tak opisał pierwsze rzymskie zlecenie Sanzia: Po przyjeździe Rafael, otrzymawszy od papieża Juliusza liczne dowody życzliwości, rozpoczął w Sali zwanej Camera della Segnatura malować scenę, w której teolodzy łączą filozofię i astrologię z nauką o Bogu. […] Oprócz bogactwa szczegółów ten fresk odznacza się kompozycją całości tak starannie wymierzoną i uporządkowaną, że Rafael dał tu widoczne świadectwo, że jest pierwszy wśród wszystkich, którzy z pędzlem w ręku pracują. Ponadto ozdobił dzieło perspektywą i wielu figurami, wykończonymi nader delikatnie i wdzięcznie. Wskutek tego papież Juliusz II nakazał zrzucić malowania innych mistrzów, dawnych i nowszych, tak aby tylko sam jeden Rafael miał chwałę z wykonania fresku w tej właśnie Sali (G. Vasari, tłum. Karol Estreicher).
Dekoracja pierwszego pokoju papieskich apartamentów przyniosła artyście olbrzymią sławę. Z okresu prac nad dekoracjami Stanza della Segnatura zachowały się stosunkowo liczne rysunki przygotowawcze, a także wspaniały, wykonany węglem i czarną kredką karton do fresku Szkoła Ateńska (Mediolan, Biblioteca Ambrosiana, zobacz z bliska tutaj). Są one świadectwem tego, jak wnikliwie malarz przygotowywał się do wykonania dekoracji wnętrza. Artystyczny sukces, jaki odniósł dzięki tym malowidłom, zaowocował także kolejnymi zleceniami. Tym samym, aby podołać równoczesnej realizacji licznych zleceń, jednocześnie kontynuując prace nad dekoracjami kolejnych pokoi papieskich, Rafael zgromadził wokół siebie grono wybitnych malarzy, z którymi ściśle współpracował.
Szkoła ateńska w Pinacoteca Ambrosiana
Zgodnie z renesansową teorią, rysunek, czyli disegno, odzwierciedlał najwyższą inwencję twórczą. Uznany za ojca wszystkich sztuk stanowił podstawę dla wszelkich realizacji – zarówno malarskich, rzeźbiarskich, jak i architektonicznych. Dlatego też to właśnie Rafael opracowywał koncepcję całości dekoracji, skupiał się na wykonaniu kolejnych studiów, wreszcie rysunków przygotowawczych. W trakcie samego malowania fresków znaczną część prac wykonywali zaś jego uczniowie i współpracownicy, tacy jak Giulio Romano, Perino del Vaga czy Gian Francesco Penni. Z czasem jednak ich wkład w opracowywanie rysunków stawał się coraz większy.
Niestety Juliusz II nie doczekał ukończenia prac nad dekoracją apartamentów. Po jego przedwczesnej śmierci w 1513 roku, decyzją kolejnego papieża Leona X nie zaprzestano prac w Stanzach. Papież ów, wywodzący się z kolejnego możnego florenckiego rodu Medicich, pragnął nie tylko kontynuować dzieło poprzednika. Chciał także odcisnąć własne piętno jako mecenas sztuki. Dlatego też, mimo znacznego obciążenia, jakie stanowiła dla Rafaela dekoracja apartamentów, powierzył mu kolejne duże zlecenie. Artysta miał przygotować dekoracje do jednego z najważniejszych wnętrz watykańskich – do Kaplicy Sykstyńskiej. W tym czasie ściany kaplicy zdobiły już fenomenalne freski autorstwa mistrzów wczesnego renesansu takich jak Domenico Ghirlandaio, Luca Signorelli, Sandro Botticelli, czy wreszcie nauczyciel Rafaela, Pietro Perugino. Sklepienie zaś zdobiło ukończone rok wcześniej, olśniewające dzieło Michała Anioła. Dla odróżnienia się od poprzedników, ale także, aby nie niszczyć istniejących już dzieł, Leon X postanowił zlecić wykonanie dekoracji w najniższej partii ścian, na której widniały iluzjonistycznie namalowane kotary. W swoim zamyśle sięgnął do wielowiekowej tradycji dekorowania wnętrz zawieszanymi wielobarwnymi tkaninami. Tapiserie, zwane także arrasami, były jednocześnie znakomitym narzędziem propagandy. Drogocenne i misternie tkane świadczyły o wysokiej pozycji i statusie władcy. W warstwie wizualnej zawierały częstokroć skomplikowany program ideowy. Tak też było w przypadku zlecenia papieskiego.
Rafaelowi powierzono opracowane i wykonanie kartonów do dziecięciu arrasów przedstawiających sceny z życia apostołów Piotra i Pawła. Owo ambitne zadanie można uznać za spełnienie marzeń malarza. Dzięki niemu mógł stanąć w artystyczne szranki zarówno z wielkimi poprzednikami, jak i z genialnym Michałem Aniołem. Niosło jednak ze sobą wiele trudności. Artysta musiał zaprojektować tkaniny, które z jednej strony byłyby popisem jego własnej inwencji i kunsztu, z drugiej zaś wpisywałyby się w istniejącą już strukturę dekoracji. Po trzecie, Rafael nie miał bezpośredniego wpływu na końcowy efekt dzieła, jak miło to miejsce w przypadku fresków. Nie istniała możliwość wprowadzania poprawek przez mistrza na niemal skończonym dziele, gdyż rysunki miały zostać wysłane do warsztatów tkackich w Brukseli. Artysta cały kunszt swojego projektu musiał więc zawrzeć w kartonach. Rafael dołożył wszelkich starań, aby wykończone rysunki przygotowawcze, wykonane w skali 1:1 w stosunku do projektowanego dzieła (tym właśnie są kartony), stanowiły arcydzieła. Podobnie, jak w przypadku dekoracji apartamentów papieskich, ściśle współpracował z artystami ze swojego warsztatu. Szczęśliwie do dziś zachowała się część owych barwnych kartonów.
Śmierć Ananiasza – karton Rafaela ze zbiorów Victoria and Albert Museum
Śmierć Ananiasza – arras ze zbiorów Muzeów Watykańskich
W zbiorach Victoria & Albert Museum w Londynie (patrz tutaj) znajduje się obecnie siedem plansz ukazujących centralne sceny z arrasów. Trzeba bowiem pamiętać, że każdy z arrasów składał się z rozbudowanego figuralnego przedstawienia ukazującego scenę z życia świętych Piotra i Pawła, a także z ozdobnych bordiur. A właśnie te ostatnie, często pomijane lub niedostrzegane, zasługują na szczególną uwagę. Po pierwsze, dzięki mim arrasy doskonale wpisują się w architektoniczny podział wnętrza Kaplicy Sykstyńskiej; po wtóre ukazują sceny i motywy gloryfikujące zleceniodawcę. Wreszcie, są one – a w szczególności monochromatyczne pasy scen figuralnych oddane w złocie i żółcieniach – elementem, który łączy owe oficjalne tapiserie z dekoracjami prywatnych apartamentów papieża.
Zachowane kartony uświadamiają współczesnemu odbiorcy, jak skomplikowany był proces projektowania i powstawania arrasów. Rysunki musiały być bowiem wykonane w odwróceniu w stosunku do projektowanego dzieła. Rafael znakomicie radził sobie z tego typu technicznymi wymogami, gdyż od początku swojej rzymskiej działalności ściśle współpracował z wybitnym rytownikiem Marcantoniem Raimondim. Wykończone barwne kartony zostały przesłane w 1515 roku do Brukseli, gdzie działał wybitny twórca tapiserii Pieter van Aelst. Realizacja tak trudnego zamówienia wymagała więc mistrzostwa nie tylko od inventora, ale także wytwórcy. Wykonanie skomplikowanych tkanin wymagało niebywałej wręcz precyzji i rzemiosła na najwyższym poziome. Z tego też powodu nie zrealizowano ich we włoskich pracowniach, ale właśnie u słynnego van Aelsta. W jego warsztacie rysunki Rafaela pocięto na długie pasy, które następnie, położone pod krosna, stanowiły bezpośredni wzór. Siedem gotowych arrasów nadesłano do Rzymu przed grudniem 1519 roku. Kolejne trzy zawisły w Kaplicy Sykstyńskiej pod koniec 1521. Tym samym Rafael, który zmarł w wieku zaledwie 37 lat, nigdy nie zobaczył całości ukończonego wielkiego cyklu. Podobnie nie doczekał ukończenia dekoracji wszystkich pokoi papieskich.
Zgodnie z kolejnym opisem najsłynniejszego historiografa artystów, również cykl tapiserii uznano za arcydzieło, a nawet cud: Równocześnie zapragnął papież, by wykonać arrasy ze złotogłowia i jedwabiu. Rafael własnoręcznie zrobił naturalnej wielkości kartony i pomalował je. Posłano je do Flandrii do utkania. Wykonane arrasy odesłano do Rzymu. Dzieło to zostało tak cudownie zrobione, że budzi podziw, gdy się je widzi i pomyśli, jak to jest możliwe, by utkać włosy czy brody lub ciału nadać miękkość za pomocą nici. Całość jest bardziej cudem niż dziełem ludzkim, bo na arrasach woda, zwierzęta, domy są tak świetnie zrobione, że nie czuje się, iż są utkane, lecz czynią wrażenie namalowanych pędzlem. Kosztowały te arrasy siedemdziesiąt tysięcy skudów i przechowywane są w kaplicy papieskiej (G. Vasari).
Fot. Governatorato SCV (Direzione dei Musei Vaticani)
Arrasy faktycznie zawisły w Kaplicy Sykstyńskiej. Obecnie nie wiadomo, jaki dokładnie był ich pierwotny, zaplanowany przez Rafaela układ. Należy pamiętać, że dwie duże tapiserie zdobiły dolną partię ściany ołtarzowej, która uległa całkowitemu przekształceniu dopiero w 16534 roku, gdy Michał Anioł rozpoczął prace nad Sądem Ostatecznym. Wiadomo jednak, że także później, zgodnie z dawnym obyczajem, tymi wyjątkowymi dziełami przyozdabiano kaplicę w czasie najważniejszych uroczystości papieskich. Z pewnością wisiały tam w czasie pontyfikatu papieża Grzegorza XIII, zapewne także Klemensa XI. Świadczą o tym ryciny Giovanniego Antonia Brambilli z 1552 roku i Filipo Juvary z 1711 (patrz poniżej). Obecnie wszystkie tapiserie przechowywane są w zbiorach Pinakoteki Watykańskiej i rotacyjnie prezentowane są w Sali Rafaela obok jego dzieł malarskich (Przemienienie Pańskie, Madonna Foligno, Pala Oddi, Predella Baglioni).
Zaledwie przez jeden lutowy tydzień (od 17 do 23 lutego 2020) te niezwykle cenne, ale także niezmiernie delikatne tkaniny ponownie zawisły w przestrzeni, do której zostały przeznaczone, z myślą o której zostały zaprojektowane i wykonane. Po raz kolejny disegno mistrza, piękna idea zamknięta w rysunkach, w sposób niezwykły przekształciła całą przestrzeń Kaplicy Sykstyńskiej. Tapiserie dopełniły, a zarazem – przez swoje intensywne oddziaływanie – w pewien sposób chwilowo przekształciły dzieła pozostałych twórców. Dzięki temu niezwykłemu pokazowi Rafael ponownie mógł stanąć do artystycznego współzawodnictwa tak istotnego dla twórców, szczególnie zaś twórców renesansu.
Nie sposób nie zgodzić się z dyrektorką Muzeów Watykańskich dr Barbarą Jattą, która uznała, że „efekt zapiera dech w piersiach”. Kto miał to niewątpliwe szczęście, aby znaleźć się w Kaplicy Sykstyńskiej w minionym tygodniu z pewnością nie zapomni wrażenia, jakie robi ona dopełniona cyklem widowiskowych tapiserii. Co więcej, ów cykl w pewien sposób zamyka, lub także dopełnia, dekoracji loggii i pokoi papieskich, które prowadzą do kaplicy.
Giovanni Ambrogio Brambilla, 1582
Trudno wymyślić ciekawszy sposób na inaugurację 500-lecia śmierci Rafaela w Rzymie – mieście, w którym tworzył i zmarł. W tym pomyśle kryje się też pewna wykwintna przewrotność. Rafael osobiście pomalował setki metrów ścian Watykanu. Jednak ta krótka wystawa to hołd nie tylko dla wybitnego malarza; to przede wszystkim hołd dla Rafaela inventora i triumf disegno Rafaela. Stojąc w Kaplicy Sykstyńskiej – chwilowo odmienionej przez wybitnego twórcę z Udine – nie sposób nie zgodzić się, że disegno to widoczny wyraz i objawienie się koncepcji, która przedtem znajdowała się w duchu, i tej, którą wyobraził umysł, a wytworzyła idea (F. Zuccari).
Źródła:
Giorgio Vasari, Żywoty najsławniejszych malarzy rzeźbiarzy i architektów, tłum. Karol Estreicher, t. 4, Warszawa 1985
Janusz Krupiński, Di, segn, o. Renesansowa idea disegno jako teoria estezy świata, w: „Estetyka i Krytyka” 7/8 (2/2004-1/2005) s. 47-64
Jiri Siblik, Rafael. Rysunki, tłum. Aniela Maria Konopacka, Warszawa 1985
Raphael invenit. Stampe da Raffaello nelle collezioni dell’Istituto Nazionale per la Grafica, ed. Grazia Bernini Pezzini, Stefania Massari, Simonetta Prosperi Valenti Rodino, Roma 1985
Tom Henry, Paul Joannides, Raphaël et son atelier entre 1513 et 1525. “Per la mano di maestro Rafaello e Joanne Francesco e Giulio sui discepoli”, w: Raphaël . Les dernières années, Louvre – Paris 2012, s. 17-85