Posted on

Charlotte Booth, Jak przeżyć w starożytnym Egipcie

…No więc jak? Zacznijmy od tego, że nie w Egipcie, a w Kemet – tak nazywało się dawniej państwo faraonów. Faraon to zresztą także obce słowo, bo stanowiące przekształcenie egipskiego per aa, oznaczającego “wielki dom”, czyli pałac. Mieszkańcy Kemet określają swojego władcę mianem nesut (król) albo hemef (Jego Majestat). Ale mniejsza o to!

Jak więc przeżyć w Kemet, w Tebach? A nie, przepraszam, toż to grecka nazwa – starożytni mieszkańcy państwa nad Nilem nazywają miasto “Uaset”. Jesteśmy więc w Kemet, w Uaset. Zaskoczony/a? To dopiero początek! Niespodzianek będzie dużo, dużo więcej, a każda z nich bardziej niezwykła od poprzedniej.

Przybywając do Uaset, zdziwisz się zapewne wieloma rzeczami. Weźmy podstawową kwestię nocnego odpoczynku. Wszyscy, tak bogaci, jak i biedni, zamiast poduszek czy jaśków używają tutaj podgłówków z drewna, gliny lub… kamienia! Nie narzekaj, że twarde. Może nie odczujesz tego tak bardzo, napiwszy się do kolacji miejscowego piwa pozostawionego do dłuższej fermentacji. To, które pije się w ciągu dnia zamiast wody, raczej nie uderza do głowy – sączą je wszak nawet dzieci. Trunek doprawia się często daktylami – mam nadzieję, że lubisz? A skoro już mówimy o smakach – miejscowa kuchnia jest wyśmienita, choć nieskomplikowana. Słyszałam, że przepadasz za hummusem? Od razu więc nadmienię, że ciecierzyca, ze względu na swój kształt, nazywana jest tu jastrzębią twarzą – pamiętaj, by tak o nią poprosić.

Głód, na szczęście, raczej ci nie grozi – jeśli znajdziesz jakieś zajęcie, racje żywieniowe będą ci po prostu przysługiwać. Podobnie jak pachnące olejki nasycone aromatem jaśminu lub róży – w Kemet nie da się bez nich żyć! Niestety nie pomagają one na ból zęba, który prędzej czy później cię dopadnie – piasek z pustyni wciska się wszędzie, także do chlebowej mąki, co nie wpływa dobrze na stan jamy ustnej. Pamiętaj, że nawet, gdy będziesz mocno cierpieć, pracodawca nie da ci z tego względu żadnych forów – z bólem zębów borykają się tu wszyscy, trzeba się przyzwyczaić. Na szczęście życie w Kemet ma też swoje dobre strony. Na pewno zaprzyjaźnisz się z sąsiadami, poznasz siłę wspólnoty, spędzisz miło czas na łowieniu ryb, a może poznasz jakąś miłą dziewczynę z okolicy? Gdybyście zdecydowali się na bliższą relację, pamiętaj, że przed niechcianą ciążą skutecznie zabezpieczy was wkładka z miodu i odchodów krokodyla.

Czy myślę, że będzie ci tu dobrze? Odpowiem tak: mieszkańcy Kemet uważają, że wszystkie procesy myślowe i emocje zachodzą w sercu, nie w mózgu, który jest… zupełnie zbędny. Nic dziwnego, że podczas mumifikacji usuwa się go i wyrzuca. Nie główkuj więc nadmiernie, tylko poczuj to sercem. Przenosisz się do starożytnego państwa nad Nilem… Praży słońce, wiatr kołysze daktylowymi palmami… To będzie wspaniała podróż. Tylko koniecznie sięgnij po tę książkę!

 

Charlotte Booth, Jak przeżyć w starożytnym Egipcie, tłumaczył Maciej Miłkowski, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 2022

 

Publikacja Charlotte Booth Jak przeżyć w starożytnym Egipcie jest w naszej opinii skierowana do młodego czytelnika bądź osób, które w lekki i przyjemny sposób chcą dowiedzieć się, jak wyglądało życie codzienne przez tysiącami lat. Oczekuj miłej rozrywki, która jednocześnie uczy i rozwija! Magazyn “Lente” jest patronem medialnym książki. Swój egzemplarz zamówisz tutaj.
Posted on

Najdziwniejsze śródziemnomorskie muzea

Muzeum Włosów
Muzeum Włosów, figurujące w Księdze Rekordów Guinessa, znajduje się w przedziwnej piwnicy-jaskini w Avanos w Turcji. Założył je Galip Körükçü, który pierwszy kosmyk włosów dostał od bliskiej sercu przyjaciółki. Później swe pukle podarowały mu kolejne kobiety; w końcu mężczyzna postanowił otworzyć muzeum. W tej chwili w jego kolekcji jest 16 tys. kosmyków włosów różnych kobiet. Każdy z nich został starannie opisany i zawieszony na ścianie lub suficie jaskini. Swoje włosy zostawiają tu także turyści. Raz w roku właściciel przybytku ogłasza konkurs, który polega na losowaniu 10 pukli włosów. Właścicielki tych, które zostaną wybrane, zapraszane są na tygodniowe wakacje do Avanos.

Muzeum Zerwanych Więzi
W Zagrzebiu warto odwiedzić przybytek, w którym obejrzeć można rozmaite eksponaty związane z zakończonymi już miłosnymi relacjami. W kolekcji muzeum możemy podziwiać np. suknie ślubne nieszczęśliwych panien młodych, pluszaki, torbę do wymiotowania, miłosne listy czy elementy bielizny. Więcej na ten temat: tutaj.

Muzeum Pojazdów Pogrzebowych 
W Barcelonie odwiedzić można Muzeum Pojazdów Pogrzebowych, które jednak formalnie nie nosi nazwy związanej z córami Zeusa, działając pod szyldem usług pogrzebowych. W placówce zgromadzono karawany z XIX i XX wieku, stare wozy pogrzebowe oraz nagrobki – wszystko to w ponurej piwnicy, do której wstęp pozostaje bezpłatny.

Muzeum Dusz Czyśćcowych
Muzeum Dusz Czyśćcowych znajduje się w Rzymie w niepozornym kościele Sacro Cuore del Suffragio (Wstawiennictwa Najświętszego Serca). W ramach ekspozycji oglądać można tam rozmaite dowody na istnienie Purgatorium, pozostawione rzekomo przez dusze cierpiące w zaświatach. Miały się one upominać u swoich bliskich o modlitwę w swojej intencji. Są tu m.in. ślady dłoni wypalone w drewnie czy na koszuli nocnej wdowca, którego „odwiedzała” zmarła żona.

Posted on

Grasse i Jean-Honoré Fragonard

Przyzwoitość jego dzieł leży w ich lekkości. Jego pędzel muska tylko płótno. Obraz pozostaje świetlistym tchnieniem, wirem plam barwnych, ulotnym rajem, w którym odgaduje się obecność ciał  – pisali o Jeanie-Honoré Fragonardzie (ur. 5 kwietnia 1732 r.)  bracia de Goncourt. Ten francuski malarz rokokowy w Grasse spędził tylko dzieciństwo, jednak wydaje się, że nastrój prowansalskiej miejscowości naznaczył jego twórczość na zawsze. Lekkość i rozświetlone, pastelowe kolory scen rozgrywających się na świeżym powietrzu wspaniale oddają atmosferę Lazurowego Wybrzeża.

Żył pomiędzy lawendowym miasteczkiem a Paryżem. W stolicy uczył się pod okiem mistrzów swoich czasów: Jeana Chardina i François Bouchera. Od jednego przejął umiejętność sprawnego operowania światłem, od drugiego – umiłowanie kobiecego ciała. W obu przypadkach uzupełnił wszystko swoją wrażliwością, dzięki czemu postacie, które wychodziły spod jego pędzla, nie sprawiają wrażenia pozbawionych duszy i uczuć. Warto także dodać, że uważny obserwator zauważy na jego płótnach wpływ twórców weneckich – Grand Tour po Italii, skąd zresztą pochodzili jego przodkowie, wyczuliło Fragonarda na światło i kolor.

"Huśtawka" – najsłynniejszy obraz Fragonarda, dziś w Wallace Collection w Londynie
“Huśtawka” – najsłynniejszy obraz Fragonarda, dziś w Wallace Collection w Londynie

Tworzył dzieła zgodne z duchem czasów Ludwika XV, jakby nie zważając na prawdziwy świat wokół. Zamknięci w pałacowych ogrodach arystokraci, całkowicie oderwani od spraw, problemów i egzystencji zwykłych ludzi, tworzyli swój własny raj, do którego smutek i melancholia nie miały prawa wstępu. Liczyła się miłość, beztroska, zabawa, erotyzm, piękno i bogactwo. Król, a także otaczające go kobiety – z których zarówno słynna Madame Pompadour, jak i Madame du Barry gorąco wspierały Fragonarda – wywierał ogromny wpływ na sztukę. Nic dziwnego, że płótna artysty – zarówno te znajdujące się dzisiaj w Luwrze, jak i inne, pokazywane w Grasse – wydają się idealnie zgodne z wyobrażeniami o dworskim stylu życia, pełnym beztroskich uniesień. Szybkie pociągnięcia pędzla, miękki modelunek, jasność barw ceniona była w wysokich kręgach, a obrazy prowansalskiego twórcy powstawały na prywatny użytek zamawiających, stając się wyrafinowaną „kropką nad i” w ich wytwornych salonach.

Słynne „Kąpiące się” Fragonarda – frywolne, beztroskie, radosne. Oto grupa kobiet celebruje chwilę i cieszy się życiem. Ich krągłe ciała wręcz tańczą na płótnie. Połaskotane pastelowymi tkaninami są niczym ulotne zjawy rozkoszujące się kąpielą pośród pięknej przyrody. Obraz oglądać można w paryskim Luwrze
Słynne „Kąpiące się” Fragonarda – frywolne, beztroskie, radosne. Oto grupa kobiet celebruje chwilę i cieszy się życiem. Ich krągłe ciała wręcz tańczą na płótnie. Połaskotane pastelowymi tkaninami są niczym ulotne zjawy rozkoszujące się kąpielą pośród pięknej przyrody. Obraz oglądać można w paryskim Luwrze

Co ciekawe, sztuka Fragonarda i sztuka epoki odchodziła w przeszłość w zasadzie jednocześnie; wraz z opuszczaniem gilotyny ścinano malarstwo rokoko, które kojarzyła się z monarchą. Świetną passę wiodącego dostatnie życie malarza, tworzącego dla królewskich metres i innych wysoko postawionych klientów, przerwały pierwsze odgłosy Wielkiej Rewolucji. Mistrz porzucił wówczas Paryż i uciekł do swojego rodzinnego miasteczka, by spędzić tam najbardziej niebezpieczne lata. W 1791 roku powrócił do stolicy, ale to już nie było jego miejsce, jego czasy. Został konserwatorem w rodzącym się właśnie muzeum Luwru, gdzie nawet zamieszkał, jednak na krótko. Pojawienie się Napoleona, stworzenie przez niego muzeum swego imienia spowodowało, że Fragonard musiał opuścić przystań sztuki. Nie potrafił odnaleźć się w nowym systemie. Nie umiał też malować inaczej. W ostatnich kilkanastu latach życia przestał zupełnie sięgać po pędzel. Zmarł 22 sierpnia 1806 roku w Paryżu, gdzie pochowano go w kościele Saint Roch, co uznać można za symboliczne. Świątynia powstała z nadejściem młodziutkiego Ludwika XIV, dorastała z Ludwikiem XV, by zostać zniszczoną z Ludwikiem XVI. Ostatnia bitwa powstańców, stłumiona przez Napoleona na jej schodach zewnętrznych, zamknęła koło.

Fragonard, zapomniany na prawie sto lat w wyniku krwawej rewolucji, został ponownie odkryty wraz z nadejściem nowej – impresjonistycznej. Miłośnikiem jego twórczości był sam Renoir; późnien docenili ją romantycy. Dziś duch Jeana-Honoré wydaje się nadal obecny w Grasse – miasteczku pachnącym kwiatami, wśród kamiennych domów i rozpościerających się tuż obok lawendowych pól. Na odwiedziny czeka Villa Fragonard – wzniesiona w XVII wieku siedziba malarza. Na parterze domu oglądać można część spośród blisko 600 dzieł, które po sobie pozostawił. Pięknym doświadczeniem będzie też wizyta w Musee d’art et d’Histoire de Provence, którego wnętrza prezentują nie tylko stroje z epoki, ale liczne eksponaty związane z okolicą. Zachwyca atmosfera, zapachy i malownicze atrium z kwiatami jaśminu i fiołków. Podobnie jak obrazy Fragonarda, wypełniają je jasne barwy i światło zacierające kontur. Świetliste tchnienie i ulotny raj opisywany przez braci de Goncourt są już nie do odnalezienia w Paryżu; przetrwały jednak na Côte d’Azur.

 

Posted on

O oleandrze

Leander, który mieszkał w Abydos, na azjatyckim brzegu Hellespontu, pokochał bez pamięci Hero, kapłankę Afrodyty. Dziewczyna służyła w świątyni po drugiej stronie cieśniny. Poświęciwszy życie bogini, nie mogła poślubić Leandra. Pałała do niego jednak gorącym uczuciem i zdecydowała się przyjmować go codziennie w swojej komnacie na szczycie wysokiej wieży. Każdego wieczora zawieszała w oknie lampkę oliwną, której światło prowadziło Leandra przez morze, wprost w ramiona ukochanej. Rankiem młodzieniec płynął z powrotem do Abydos. Niestety pewnej wietrznej nocy lampka zgasła, a Leander stracił orientację. Nie mogąc dotrzeć do brzegu, wyczerpany, zachłysnął się wodą i utonął. O poranku Hero znalazła ciało ukochanego wyrzucone na brzeg przez morze i, zrozpaczona, odebrała sobie życie, rzucając się w otchłań ze swojej wieży. Dołączyła tym samym do Leandra w zaświatach. Według niektórych wersji tej smutnej legendy, chłopak zbierał feralnego wieczora kwiaty dla ukochanej; gdy znalazła go na piasku, nadal trzymał ich pęk w zaciśniętej dłoni. Na pamiątkę tego zdarzenia nazwano je podobnie do niego samego: oleandry.

Hero i Leander – obraz Rubensa z 1604 r.
Hero i Leander – obraz Rubensa z 1604 r.

Opowieść o Leandrze i Herze pochodzi z przełomu IV I V roku naszej ery; w swym poemacie przytoczył ją grecki poeta Muzajos. W kolejnych stuleciach mnożyły się wersje tekstu w innych językach, m.in. po francusku, angielsku i polsku. Włoch Alessandro Scarlatti w końcu XVII wieku skomponował operę Leander. Jednak podobnie brzmiącą nazwę botaniczną znano zdecydowanie wcześniej, niż świat zachwycił się legendą o zakochanych po dwu stronach Hellespontu. O roślinie określanej mianem oleandra pisał chociażby Pedanios Dioskurides, grecki lekarz, farmakolog i botanik działający w Rzymie za czasów cesarza Nerona, a więc w I wieku naszej ery.

Przy kwitnących śródziemnomorskich oleandrach pięknie prezentują się nasze błękitne kolczyki z cykladzkim wzorem (do nabycia tutaj)
Przy kwitnących śródziemnomorskich oleandrach pięknie prezentują się nasze błękitne kolczyki z cykladzkim wzorem (do nabycia tutaj)

 

Dzisiejsi językoznawcy skłaniają się raczej do teorii, jakoby słowo oleander pochodziło od łacińskiego arodandrum, lorandrum lub rhododendron, połączonego z rzeczownikiem olea (oliwka). Oleander przypomina wszak oliwkę i uprawiany jest w podobnych warunkach, kwitnie zaś w sposób zbliżony do rododendronów. Niektórzy są jednak przekonani, że w nazwie rośliny ukryte jest ostrzeżenie przed jej zabójczą mocą: οllyo (ὀλλύω) to po grecku “zabijam”, połączone tu z aner, andros (ἀνήρ, ἀνδρός) – człowiek. I rzeczywiście, jest oleander śmiertelnie trujący: zawarta w jego kwiatach, łodygach, korzeniach i liściach oleandryna wywołuje brak czucia w ustach, mdłości, wymioty, zaburzenia pracy serca, rozszerzenie źrenic i duszności; w dużych dawkach może prowadzić do śmierci. Na wschodzie od wieków z pokolenia na pokolenie przekazywane są opowieści o żołnierzach Aleksandra Wielkiego, którzy zmarli po uczcie przy ognisku, gdzie mięso opiekano za pomocą patyków z oleandra. Z punktu widzenia dzisiejszej toksykologii zdaje się to całkowicie możliwe. Trujący jest też dym ze spalonej rośliny, z którym chętnie eksperymentowali starożytni – niewykluczone, że używały go wyrocznie, by wprowadzić się w trans przed ogłoszeniem swoich przepowiedni.

Oleander widziany oczami zakochanego w Śródziemnomorzu Vincenta Van Gogha (1888)
Oleander widziany oczami zakochanego w Śródziemnomorzu Vincenta Van Gogha (1888) – gałązki wstawiono do dzbanka z majoliki z Arles

Oleander w krajach śródziemnomorskich występuje powszechnie od tysięcy lat. Jego ukwiecone gałęzie zdobiły rzymskie posiadłości – wielokrotnie malował je na swych obrazach Lawrence Alma-Tadema, pokazujący życie w starożytnej Italii. Dziś nadal zdobią ogrody, ale szumią też na poboczach autostrad, oczyszczając powietrze i, jednocześnie, nierzadko ograniczając widoczność. Uważa się go za roślinę mało wymagającą – rośnie nawet na suchych glebach, co potwierdzać może nazwa pustynnego marokańskiego miasta Volubilis, pochodząca zapewne od berberyjskiego alili lub oualilt, oznaczającego kwiat oleandra. Jego wizerunek widnieje w herbie miasta Hiroszima – po wybuchu bomby atomowej to podobno jego kwiaty pojawiły się w mieście jako pierwsze. Za naturalne środowisko oleandra uznać należy jednak okolice rzek i strumieni, co podkreśla drugi człon nazwy: Nerium, od greckiego nẽros (νηρός) – woda. Kto wie, może ma ona przypominać także o losach zakochanego Leandra, któremu życie odebrały morskie fale?

Posted on

Wyspy Liparyjskie. Trójkąt bermudzki Europy

Matías Callone / Flickr, CC BY-NC-SA 2.0

Życie przeciętnego Europejczyka czy to zamieszkującego wielkomiejską dżunglę, czy to żyjącego rytmem średniej wielkości miasteczka pędzi w zawrotnym tempie wśród dziesiątek sprzętów, maszyn i gadżetów elektronicznych. Rano, jeszcze zanim podniesiemy powieki, po omacku sięgamy po naszego najbliższego elektronicznego przyjaciela – komórkę; zaraz potem, popijając poranną kawę, sprawdzamy e-maile, wysyłamy SMS-y oraz koniecznie zerkamy na Facebooka i Instagrama. I tak przez cały dzień, podłączeni do różnych elektronicznych urządzeń (niczym kroplówka do krwiobiegu), nie rozstajemy się z nimi aż do chwili, gdy zamykamy oczy na dobranoc. Przyznajmy szczerze: niezauważalnie, choć nieubłaganie, stajemy się niewolnikami nowoczesności. Oczywiście, nie ma w tym nic złego – idziemy z duchem czasu, korzystając z ułatwień, jakie dają nam coraz to nowsze wynalazki.

Dzika Europa w zasięgu ręki

Jednak gdy zaczyna nas ogarniać panika na samą myśl o słowach „jesteś poza zasięgiem” lub „brak dostępu do sieci”, prawdopodobnie nadeszła najwyższa pora na krótki, przyjemny i kontrolowany odwyk od cywilizacji. Paradoksalnie właśnie brak nowoczesności, błogi spokój, cisza i wolny czas stały się w dzisiejszej rzeczywistości najcenniejszymi, wręcz luksusowymi towarami. Możemy je odnaleźć, kierując uwagę na pewien zachwycająco piękny, acz do tej pory szerzej nieznany archipelag południowej Europy: Wyspy Liparyjskie, zwane też Eolskimi. Czas dawno stanął tu w miejscu, a przyroda, niemal dziewiczo nienaruszona od czasów prehistorycznych, zachwyca i onieśmiela; naznaczona jest bowiem niestającą aktywnością sejsmiczną blisko położonych, wybuchających nawet co kilka minut, stale czynnych wulkanów. I to wszystko wcale nie w dalekich tropikach czy na egzotycznych wyspach karaibskich, ale całkiem niedaleko, w Europie.

Tutaj naprawdę poczujemy się jak na obcej planecie: zawieszeni w czasoprzestrzeni, błogo wypoczywający w promieniach grzejącego przez cały rok słońca. Z jednej strony będziemy mieli widok na lazurowe morze i piaskowe porty z licznymi kutrami rybackimi, z drugiej zaś – w zależności od wyspy – na różnego rodzaju cuda natury: śnieżnobiałe kopalnie pumeksu, żółte złoża leczniczej siarki, czarne plaże wulkaniczne czy też wreszcie na prawdziwych bohaterów tych wysp, czyli wulkany, co kwadrans wybuchające małymi strużkami lawy lub eksplodujące nią niczym fajerwerki. Na jednej z wysp tworzą one spektakularne widowiska, przypominające sylwestrowy pokaz sztucznych ogni. Z tą różnicą, że ten spektakl ma dodatkowy atut: jest jak najbardziej naturalny i niezmienny od pradawnych czasów, takie samo widowisko mógł obserwować… mitologiczny Odyseusz. Magia i tajemnica Wysp Liparyjskich zaczyna się bowiem właśnie od ich legendarnej przeszłości, łączącej w sobie elementy bajkowe z mrocznymi, co czyni ich historię jeszcze bardziej fascynującą.

Wyspy Liparyjskie, fot. Matías Callone / Flickr, CC BY-NC-SA 2.0
Wyspy Liparyjskie, fot. Matías Callone / Flickr, CC BY-NC-SA 2.0

 

W objęciach greckiego boga wiatru

Nazwa „Wyspy Liparyjskie” pochodzi od greckiego słowa liparos, oznaczającego „żyzny”, zaś druga nazwa, „Wyspy Eolskie” – od władcy wiatrów Eola, który, wedle mitologii, miał tu swoją siedzibę. Legenda głosi, że wracający z długiej tułaczki Odyseusz dotarł na ów archipelag, a Eol zdecydował się mu pomóc, przekazując w workach wiatr, aby umożliwić mu bezpieczną podróż do Itaki. Niestety, jego ciekawscy marynarze odwiązali worek, a wówczas rozpętała się wichura i sztorm zniósł okręt Odysa w głąb morza, gdzie błądził w falach przez następne kilkanaście lat.

Wyspy Liparyjskie to archipelag składający się z 17 wysp: 7 większych i częściowo zamieszkałych oraz 10 malutkich, ukrytych w basenie Morza Tyrreńskiego; gdzieś pomiędzy Korsyką, Sardynią i Sycylią. Na archipelag możemy dostać się promem, statkiem lub najpopularniejszym tu wodolotem, z portów w Milazzo, Messyny lub Neapolu. Sam rejs na wyspy trwa od godziny do czterech i ma w sobie coś magicznego. Po pierwsze: dostarcza gorących wrażeń, chociażby wtedy, gdy dowiadujemy się, iż pod wodą, której głębokość sięga nawet 2000 metrów, znajdują się podstawy wciąż aktywnych wulkanów, więc kto wie, co się zdarzy… Po drugie zaś: to prawdziwa uczta dla naszych zmysłów. Dla oczu, ponieważ możemy obserwować naturalne rzeźby skalne, które dzięki sztuczkom optycznym do złudzenia przypominają różne kształty; jak choćby Grotta del Cavallo, w której kontrastowa gra światłocieni sprawia, że widzimy głowę konia lub autentyczny ponoć basen bogini Wenus. Ale jest to także gratka dla uszu: przepływając obok Łuku Aniołów, naprawdę można usłyszeć łopotanie anielskich skrzydeł.

Trzeba przyznać, że Eol nie tylko bawi się naszymi zmysłami, ale też ani na moment nie daje o sobie zapomnieć! Warunki atmosferyczne zmieniają się jak w kalejdoskopie, zaś częstotliwość burz, deszczy i wichur sprawia, że czujemy się jak pasażerowie małych, papierowych łódeczek, puszczanych przez dzieci w parkowym stawie. W zależności od humoru, Eol zatrzymuje nas na wyspie albo puszcza wolno, w stronę następnego celu naszej podróży, podobnie jak to uczynił z Odysem.

Zachwycające wybrzeże Stromboli i widok na Strombolicchio, fot. kuhnmi / Flickr, CC BY 2.0
Skaliste wybrzeże Stromboli i widok na Strombolicchio, fot. kuhnmi / Flickr, CC BY 2.0


Potęga aktywnych wulkanów

Wyspy Eolskie, ze względu na swoje ukształtowanie, stanowią również ambitne zadanie badawcze dla licznej grupy naukowców, przybywających tu z odległych kontynentów, aby prowadzić studia z dziedziny geologii, botaniki czy zoologii. Eole wyłoniły się z  morza już w okresie plejstocenu, ale tworzą się nieustannie. Warto tu choćby przytoczyć zagadkowe wyłonienie się z morza w latach 50. kolejnej sporej wielkości wyspy, na której, na szczęście, nie zdążyli się osiedlić nowi mieszkańcy, gdyż znikła w tajemniczy sposób niedługo później.

Wyspy Liparyjskie stanowią największe wyzwanie dla wulkanologów – są albo stożkami wulkanów, sięgającymi głębin morskich, albo też wygasłymi kraterami wulkanicznymi, złożonymi ze skał bazaltowych i porfirowych. Ten wulkaniczny fenomen na skalę światową, czyli dukt tektoniczny, ciągnie się od archipelagu poprzez sycylijską Etnę, aż do położonego na włoskim bucie Wezuwiusza. Dodatkowym atutem wysp jest klimat, gdyż można tu wypoczywać przez cały rok: latem jest co prawda bardzo gorąco, ale zawsze warto liczyć na orzeźwiającą bryzę i lekkie podmuchy boga wiatru; zimą Eol przepędza chmury, więc słońce ogrzewa powietrze do około 20 stopni, jednak najpiękniej jest właśnie na wiosnę, gdy roślinność zakwita, a cytrusy i opuncje figowe wydają owoce.

Zapach kwitnących drzew cytrusowych zamknięty we flakonie. Sprawdź nasze naturalne perfumy dostępne tutaj!
Zapach kwitnących drzew cytrusowych zamknięty we flakonie. Sprawdź nasze naturalne perfumy dostępne tutaj!

 

Mroczne tajemnice wysp skazańców

Najstarsze ślady osadnictwa na Eolach pochodzą już z XI wieku p.n.e. Wiadomo, że w 580 roku p.n.e. wyspy opanowali Grecy – pozostałości ich kultury w postaci znalezisk ceramicznych możemy dziś oglądać na największej z wysp, Lipari. Następnie, od V wieku p.n.e., archipelagiem władali Kartagińczycy, którzy jako pierwsi wpadli na pomysł utworzenia  na wyspach kolonii karnej dla groźnych przestępców. W wyniku wojen punickich władzę nad archipelagiem przejęli Rzymianie i konsekwentnie kontynuowali mroczną tradycję,  zsyłając na wyspy więźniów politycznych, którzy musieli pracować przy wydobyciu obsydianu i żrącej siarki w utworzonych przez nich kopalniach. Jak zapewniają obecni mieszkańcy archipelagu, chętnie ugościliby w podobny sposób co najmniej kilku współczesnych włoskich polityków…

To właśnie z czasów rzymskiego panowania pochodzi niechlubna nazwa wysp, a mianowicie „przedsionek piekła”. W średniowieczu, po przejęciu przez Normanów, Eole zostały przemianowane na „zakątek pustelników”. Coś z tej pustelniczej atmosfery zostało do dziś. W XVI wieku wyspy zaatakowali i splądrowali grasujący w pobliżu piraci. Wydaje się, że ta zła sława przylgnęła na dobre do Eoli, gdyż nawet wzniesiona na Lipari piękna katedra została przebudowana przez Hiszpanów w XVII wieku w twierdzę. Strzegła ona wysp, pełniąc jednocześnie funkcję więzienia. Jednak najczarniejsza karta w historii wysp została zapisana w 1922 roku, kiedy, niedługo po przejęciu we Włoszech władzy przez faszystów, w dawnej twierdzy na Lipari utworzono obóz koncentracyjny, oswobodzony dopiero w 1943 roku przez aliantów.

Wyspa pumeksu i niepoprawnych rybaków-marzycieli

I tak, przy przychylnych wiatrach, w zaledwie dwie godziny docieramy na największą, a zarazem najbardziej popularną z wysp – Lipari. Choć na wyspie mieszka ponoć 10 tysięcy ludzi, wygląda, jakby nie dotarła tu cywilizacja. Okrążenie całego Lipari na skuterku zajęło mi jedynie około 45 minut, ale cóż to była za podróż! Po przybyciu na wyspę, od razu rzuca się w oczy oryginalny kontrast czerni i bieli: biel największych na świecie i do dziś czynnych kopalni pumeksu, z którego wydobycia słynie cały archipelag, oraz czerń zamkniętych już złóż czarnego jak smoła obsydianu, który wykorzystywano w budownictwie i tworzeniu narzędzi jeszcze przed nastaniem ery metalu. Ma się nieodparte wrażenie uczestnictwa w przedwojennym, czarno-białym filmie.

Miasteczko Lipari stanowi kwintesencję burzliwej historii całego archipelagu. Nad wyspą dumnie góruje monumentalny średniowieczny zamek Meligunte, który wraz z szerokimi murami obronnymi opada niemalże do samego morza, nadając miastu nieco złowieszczy charakter. Nie dziwi fakt, że właśnie tu przez całe wieki zsyłano najgroźniejszych przestępców. Nawet gdyby śmiałkom udało się wydobyć się ze szczelnych murów zamkowych, natrafią na naturalną przeszkodę w postaci otaczających zamek skalnych fortyfikacji; a gdyby powiodła im się przeprawa przez skały, będą musieli jeszcze zawrzeć pakt z miejscowym władcą Eolem, aby sztorm na morzu nie przeszkodził im w ucieczce. Obecnie na terenie zamku znajduje się jedno z najcenniejszych i najbogatszych w antyczne eksponaty muzeów archeologicznych w całej Europie, zaś główna i najbardziej reprezentacyjna ulica wiodąca w dół, aż do malowniczo położonego portu, to starożytny trakt, jeszcze z czasów rzymskich. Najpiękniejszym zabytkiem wyspy jest jednak średniowieczna katedra św. Bartłomieja, przebudowana w XVII wieku w stylu barokowym. Zaskakuje swoją oryginalnością na tle kościołów Sycylii: delikatna, z błękitnymi kopułami, przypominającymi o okalającym wyspę morzu, oraz kanarkowożółtymi ścianami, komponującymi się z otoczeniem – słońcem i piaskiem na plaży.

Wyspy Liparyjskie zachwycają przyrodą
Wyspy Liparyjskie zachwycają przyrodą

Schodząc w dół miasta krętymi uliczkami, możemy podziwiać porastające mury kwitnące kapary, zwane Orchideami Eolskimi. Obserwujemy również lokalne klimaty: starszych mieszkańców, rozsiadających się leniwie w kawiarnianych ogródkach, popijających miejscowy kultowy trunek – Malvasię, czyli łagodne, słodkie wino o bursztynowej barwie, skomponowane z wyjątkowej jakości winogron, uprawianych na podłożu wulkanicznym. Nie jest to zresztą jedyna używka, której można tu spróbować. Zbocza Lipari porasta zioło o lokalnej nazwie Vermouth, z którego później robi się Martini; zaś przy wysokim stężeniu jego esencji, zaczyna działać jak narkotyk, przypominający opium… To wyjaśnia, dlaczego hippisi obrali sobie właśnie Lipari jako raj do życia już w latach 60.

Pytam tutejszą młodzież, czy nie ma ochoty uciec z wyspy. Przecież młodych, dynamicznych ludzi Eole muszą zniechęcać marazmem, zacofaniem, brakiem perspektyw. Ale oni z zaangażowaniem przekonują, że tutaj mają wszystko, czego do szczęścia potrzeba: spokój, gwarancję pięknej pogody i stabilną pracę, a co najważniejsze – podkreślają –  bliskość morza. Nieprzypadkowo bowiem św. Bartłomiej, patron wyspy, jest jednocześnie patronem rybaków. Rybołówstwo jest tu bardziej stylem życia, niż przynoszącym godziwy zarobek zajęciem. Dlatego, choć mieszkańcy wyspy wykonują swoje wyuczone zawody: kelnera, animatora kultury, lekarza czy prawnika, z rozrzewnieniem w głosie przyznają, że tak naprawdę, w głębi duszy, pozostają rybakami… Czują to również turyści, gdyż ostry, specyficzny zapach świeżo złowionych ryb unosi się nad całym miastem. Aby nieco odetchnąć, polecam wybrać się do położonej niedaleko miejscowości Quattrocchi, nazwanej tak ze względu na to, iż potrzeba aż dwóch par oczu, żeby objąć wzrokiem niesamowitą panoramę sąsiednich wysp. Można też skorzystać z Acquacalda, czyli naturalnego gorącego jacuzzi w Morzu Tyrreńskim, utworzonego przez biegnące pod wodą dukty wulkaniczne, wypuszczające gorące bąbelki.

 

Wyspa Vulcano
Wyspa Vulcano


Witajcie w przedsionku piekła

Zupełnie odmienny charakter ma wyspa Vulcano. Według mitologii, to na niej właśnie mieściły się kuźnie boga wojny i ognia Hefajstosa, gdzie wykuwał on zbroje dla mitycznych herosów. W średniowieczu natomiast wyspa była uważana za królestwo umarłych. Jej centrum stanowi już nie miasteczko czy nawet osada, lecz jeden z niewielu w Europie nadal aktywnych wulkanów. Jego erupcje możemy obserwować albo z dołu, leżąc na czarniutkiej jak smoła wulkanicznej plaży, albo też dzielnie wspiąć się na wysokość 500 metrów, aby poczuć się, jakbyśmy stąpali po powierzchni Księżyca: pustynny klimat, rozgrzane słońcem skały, nieliczne krzewy. Wędrówkę na szczyt urozmaica nam jedynie lokalny fenomen przyrodniczy w postaci fumaroli, czyli wyziewów gazów wulkanicznych. Wygląda to fascynująco: tak, jakby wulkan głęboko i rytmicznie oddychał…

Niedaleko plaży możemy z kolei skorzystać z tutejszej specjalności estetyczno-przyrodniczej: naturalnych błot siarkowych o żółtej barwie, leczniczych, odmładzających właściwościach i, niestety, wyjątkowo nieprzyjemnym, siarkowym zapachu. Cóż, przecież to ni mniej, ni więcej, tylko przedsionek piekła! Po kąpieli błotnej wychodzimy przynajmniej o dziesięć lat młodsi i atrakcyjniejsi. Nie zapomnijmy jednak o uprzednim zdjęciu biżuterii, gdyż siarka ma silne działanie żrące. Wieść gminna niesie, ze niejedna turystka utopiła w błotach siarkowych o wiele więcej pieniędzy niż te kilka euro, które kosztuje ów przyjemny zabieg z gatunku niekonwencjonalnego, acz naturalnego SPA.

Sylwestrowe atrakcje na co dzień

Następnej z wysp, Stromboli, nie trzeba specjalnie przedstawiać. Zrobił to bowiem najlepiej sam maestro, Roberto Rossellini, kręcąc na niej w 1949 roku film zatytułowany, nomen omen, Stromboli, z niezapomnianą Ingrid Bergman w roli głównej. Od tego czasu ta maleńka, okrągła wysepka, licząca nieco ponad 500 mieszkańców, przyciąga rok w rok rzesze turystów, szukających mocnych wrażeń. Jej główną atrakcją jest Iddu, czyli po prostu „On”. Tak mieszkańcy nazywają wulkan Stromboli – zarówno swoją chlubę, jak i przekleństwo. Miejscowi przyzwyczaili się już, że co kilkanaście minut ziemia drży w posadach, jakby w pobliżu przejeżdżał pociąg towarowy. Od nazwy wulkanu pochodzi określenie najbardziej intensywnej aktywności wulkanicznej, która polega na regularnych i niezwykle częstych, bo co około 10-15 minut, erupcjach lawy wysoko w górę.

Można odnieść wrażenie, że wyspa, zdominowana przez wulkan, żyje podwójnym życiem. Za dnia jest XIX-wieczną wsią: uliczki są tak wąskie, że samochody nie są w stanie się po nich poruszać, dlatego z pewnością zetkniemy się z naturalną metodą transportu – osiołkami i mułami. Warto zaopatrzyć się również w oliwne lampki lub latarki elektryczne, gdyż nie zainstalowano do tej pory oświetlenia ulicznego. Skały i piasek są czarne, co intrygująco kontrastuje z kolorowymi łódkami w porcie i koniecznie bielonymi domkami, nieustannie odmalowywanymi z powodu osadu pyłu wulkanicznego.

Ale za to nocą wyspa zaczyna swego rodzaju fiestę! Są to fajerwerki w postaci wystrzeliwujących na wysokość kilkudziesięciu metrów słupów rozżarzonej lawy, porywających za sobą grad świecących bomb wulkanicznych. Ten naturalny pokaz sztucznych ogni można obserwować albo w wersji traperskiej, wspinając się na 900-metrowy szczyt (z obowiązkowym noclegiem pod namiotem na wulkanie), albo podziwiać go z oddali, z przycumowanej w pobliżu portu łodzi. Spektakl to w istocie jedyny taki na świecie, dlatego też ściąga specyficzny rodzaj turystów: obieżyświatów, wolne dusze, łowców przygód, którzy, choć z niejednego pieca już jedli, składają hołd potędze „czarnego giganta”.

Wyspy gęsto porastają opuncje figowe
Wyspy gęsto porastają opuncje figowe. Drogocenny olej kosmetyczny wytwarzany z pestek tej rośliny kupisz u nas tutaj


Zew natury czy powiew luksusu?

Lądując na Salinie, drugiej co do wielkości wyspie archipelagu, czujemy się nieco jak na naszych Mazurach, lecz dodatkowo otoczonych morzem i górami. W odróżnieniu od reszty wysp, jest ona soczyście zielona. Jej nazwa wywodzi się od słonego jeziora, w którym niegdyś wytwarzano sól z wody morskiej, zaś teraz, gdy jezioro zamieniło się w wielki staw, stanowi znakomite miejsce wypoczynku, zwłaszcza dla rodzin z dziećmi. Ciekawostką jest, że Salina, jako jedyna wyspa, ma dostęp do słodkiej wody, gdyż na cały archipelag woda dostarczana jest przez statek-cysternę. Oczywiste staje się zatem, iż każde gospodarstwo domowe na Eolach oszczędza i szanuje wodę. Na Salinie organizowane są festiwale filmowe i muzyczne, czemu sprzyja fakt, iż tu właśnie, w położonej niedaleko wybrzeża malowniczej dolinie oraz miasteczku Pollara, nakręcono sceny do kultowego filmu Il postino.

Opuszczamy „sielską anielską” Salinę, aby znaleźć się na wyspie o kompletnie odmiennej scenerii i atmosferze, a mianowicie na Panarei, która jest mekką elit, celebrytów i miłośników mody. Na tej najmniejszej z wysp, w porównaniu z innymi – wyludnionymi i wyjątkowo cichymi – panuje wręcz tłok. Można tu wypatrzeć znane osobistości, które spędzają urlopy w jednej ze swoich rozsianych po całym świecie willi. Boleśnie odczuwa się nagły powrót do cywilizacji i to w wersji kurortowej. Ma się również wrażenie, że na Salinę, podobnie jak na hiszpańską Ibizę czy grecką Kretę, ściąga cała wygłodniała wakacyjnej zabawy młodzież Europy. Sama zaś wyspa ma kolor bursztynu, ponieważ jako jedyna posiada wyłącznie piaskowe – nie zaś czarne – rozległe plaże, lśni także zielenią winorośli i bielą wapiennych rezydencji.

Na samym końcu cumujemy na dwóch maleńkich wysepkach o zabawnych nazwach: Filicudi i Alicudi. Pierwsza słynie ze zjawiskowych grot oraz jaskiń, a także wyjątkowo przejrzystych miejsc do nurkowania; druga zaś z… kompletnej głuszy, braku jakiejkolwiek infrastruktury i olśniewającego szczytu górskiego, z którego rozpościera się rajski widok.

Oprócz błękitnego nieba…

A co z naszym „odwykiem” od cywilizacji? Choć na początku przebiegać on może trochę boleśnie, zapewniam jednak, że po pierwszej „fazie odstawienia” z lekką ulgą, a nawet z radością, zapomnimy zarówno o zegarku, jak i o naszych ulubionych gadżetach. Rozkładamy się beztrosko w hamaku z widokiem na wulkan i lazurowe morze, obserwujemy stateczki bujane delikatnie przez boga wiatru i pozdrawiamy lokalnych mieszkańców, przemieszczających się niespiesznie z nieodłącznymi wędkami w rękach.

Europejskie wyspy kojarzą nam się zwykle ze zorganizowaną masową turystyką, życiem nocnym, sportem i rozrywką. Szybko przychodzą nam na myśl najpopularniejsze wśród kontynentalnych turystów „Kanary”, archipelagi greckich wysp czy też nieco mniej wyeksploatowane turystycznie Baleary. O Wyspach Liparyjskich mało kto słyszał, a i sami Włosi, kompletnie zdezorientowani pytaniem, wskazują raczej na… region liguryjski. Myślę, że poznałam przyczynę tego braku popularności: wtajemniczeni i regularnie odwiedzający archipelag bywalcy wolą go zanadto nie reklamować, nazywając go nawet ostatnią oazą spokoju, magii i braku komercji na kontynencie europejskim. A i coraz mniej liczni rdzenni mieszkańcy nie lubią ostentacyjnie promować swojej wyspy. Jak twierdzą, mimo że znaczną część dochodów czerpią z turystyki, ich dewizą jest święty spokój i minimalizm potrzeb. Są szczęśliwi z tym, co mają, więc po co to zmieniać?

 

Święty spokój na wagę złota

Dlatego sporo zamieszania przyniosło wyspom wpisanie ich w 2000 roku na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Wydarzenie to spotkało się z ambiwalentną reakcją, podobną do tej, którą mogliśmy obserwować u Wisławy Szymborskiej po przyznaniu jej literackiej Nagrody Nobla: z jednej strony duma i nobilitacja, z drugiej zaś niemałe zakłopotanie. Większy rozgłos oznacza bowiem więcej turystów, a im więcej turystów, tym mniej ciszy, spokoju i tajemniczej aury – czyli tego, czym od wieków Wyspy Liparyjskie przyciągają elitarną i ambitną klientelę.

Spotkałam tu wielu takich, którzy zabawili na wyspach nieco dłużej: chociażby pokolenie szczęśliwych dzieci kwiatów, którzy w latach 60. i 70. zakładali tu komuny hippisowskie. Nie ma się czemu dziwić – czy można sobie wyobrazić lepsze miejsce? Mimo że od tego czasu świat uległ głębokim przeobrażeniom, oni mają przywilej tego nie zauważać, żyjąc w błogiej nieświadomości. Ja z wysp wróciłam, chociaż przyznaję, że mój pobyt przedłużył się w stopniu niemal zatrważającym, jak na warunki urlopowe statystycznego Europejczyka. Zdecydowanie syndrom Trójkąta Bermudzkiego…

A zatem, mimo że zdradziłam Wam wiele tajemnic tego magicznego archipelagu, uprzejmie proszę w imieniu mieszkańców, stałych bywalców oraz własnym: niech to zostanie między nami, czytelnikami. O wyspach boga wiatru – cicho sza…

O Wyspach Liparyjskich przeczytasz też tutaj: Wyspy Władcy Wiatru

 

Zdjęcie główne: Matías Callone / Flickr, CC BY-NC-SA 2.0

 

 

Posted on

Andrzej Franaszek, Gwiazda Piołun. Opowieści o poezji, podróżowaniu i przyjaźni

Poezja, podróżowanie i przyjaźń, które pojawiają się w podtytule książki Gwiazda Piołun Andrzeja Franaszka, opublikowanej właśnie przez Wydawnictwo Znak, nie muszą kojarzyć się ze Śródziemnomorzem, choć dla wielu, w tym dla mnie, są z nim nieodłącznie związane. Poezją nadal opiekują się córy Zeusa i Mnemosyne, podróże na Południe niezmiennie wydają się klękaniem na kolanach przy źródle, jak pisał Herbert na kartce wysłanej z Italii do Miłosza. Przyjaźń? Cyceron twierdził, że nie ma bez niej życia, a Buber, że całe prawdziwe życie jest spotkaniem. Poezja rodzi się w czasie podróży, podczas wędrówki obok drugiego człowieka albo między spotkaniami. Poezja, podróż i przyjaźń są więc na swój sposób jednym, niczym trzy elementy prostego sylogizmu. Ten zaś jest wynalazkiem na wskroś śródziemnomorskim.

W obszernym zbiorze esejów Andrzeja Franaszka na próżno jednak szukać odniesień do literatury Południa; nie znajdziemy też w zasadzie tamtejszych pejzaży. Tu i ówdzie pojawi się wprawdzie wspomnienie Rzymu czy Prowansji, ale wśród kilkunastu rozdziałów tylko dwa w całości poświęcone są peregrynacjom nad Morze Śródziemne. Pierwszym z nich jest tekst o podróżach do San Gimignano, Sieny i Orvieto, odbywanych przez trzy pokolenia poetów: Iwaszkiewicza, Miłosza i Herberta. Drugi opowiada o hiszpańskim epizodzie w biografii Józefa Czapskiego.

 

Braudelowskie La Mediterranée jest jednak na kartach Gwiazdy obecne dużo częściej: mniej może jako odniesienie do konkretnego obszaru geograficznego, bardziej zaś do tradycji, której częścią od wieków jest i chce być tradycja polska. Opowieść o gigantach polskości, jak określił bohaterów książki cytowany na okładce Adam Michnik, toczyć może się wszak tylko w Norwidowskim cieniu latyńskich żagli. Nie byłoby jej, gdyby nie bezpieczne miejsce, w którym odnaleźć można było wolność i radość intelektualnego działania, alternatywę dla otaczającej rzeczywistości.

Gwiazda Piołun Franaszka to lektura pełna czułości i empatii, fascynująca i wzruszająca. Doskonałą znajomość twórczości bohaterów, epoki i kontekstu pokazuje ona na równi z wrażliwością i mądrością autora, bez której przytaczane historie polskich twórców byłyby tylko monotonną kroniką wydarzeń sprzed lat. W jednym z wywiadów Franaszek powiedział, że Herbert widział świat lepiej niż większość z nas i zdecydowanie lepiej o nim opowiadał. O świecie Herberta i jemu podobnych wspaniale opowiada natomiast właśnie Franaszek. Czytelnikom pozostaje lektura – i odkrywanie Naszego Morza w Nich. Choćby pozornie było prawie nieobecne.

Andrzej Franaszek, Gwiazda Piołun. Opowieści o poezji, podróżowaniu i przyjaźni, Znak, Kraków 2022

 

Posted on

Przy garncarskim kole. Z wizytą w Margarites na Krecie

Margarites to niewielka górska miejscowość położona 25 kilometrów na południowy wschód od Rethymnonu. Od lat słynie z ceramiki tworzonej w niezliczonych miejscowych warsztatach i studiach. Dzięki pracującym tam rzemieślnikom wioskę uważa się za jeden z głównych ośrodków garncarskich na Krecie – to stąd pochodzi spora część naczyń sprzedawanych w sklepach na całej wyspie. Warto jednak podkreślić, że w dużych ośrodkach nie znajdziemy wzorów tak pięknych i gustownych, jak te, które kupić można w Margarites, bezpośrednio od twórców.

Warsztaty i sklepy z ceramiką znajdują się w Margarites na każdym kroku

Ceramiczne zakupy to zresztą nie jedyna rzecz, dla której warto wybrać się do Margarites. Miejscowość, odwiedzana latem przez tłumy turystów, zachowała jakimś cudem tradycyjny grecki charakter. Cieszy oko tradycyjną architekturą i zachwyca atmosferą, której ważną składową są historie pracujących tu rodzin. Rękodzielniczy wyrób ceramiki to często zajęcie, którym parają się od wielu pokoleń i oddają z niesłabnącą pasją.

Margarites zachowało swój dawny charakter i pozostaje tradycyjną malowniczą wioską
Margarites zachowało swój dawny charakter i pozostaje tradycyjną malowniczą wioską

 

Spacer po miejscowości jest krótki, ale obfituje w ładne obrazki
Spacer po miejscowości jest krótki, ale obfituje w ładne obrazki

 

Wśród rozrzuconych po całej wiosce warsztatów moją szczególną uwagę przykuł Keramion – jedno z miejsc, gdzie odbyć można lekcję garncarstwa, posłuchać opowieści właściciela, poznać bliżej tradycyjny śródziemnomorski fach. Co więcej, sklep prowadzony przez Giorgisa Dalamvelasa bez wątpienia oferuje najładniejsze produkty w całej wiosce. Znajdziemy tu zarówno naczynia z surowej gliny, jak i kolorowe szkliwione misy i talerze. Miłośnicy archeologii nabyć mogą kopie rozmaitych antycznych przedmiotów, od dźwięczącego sistrum po słynny kielich sprawiedliwości Pitagorasa. Wszystko to okraszone zostanie szczodrze gawędą właścicieli, której daleko do banalnych historyjek powtarzanych przez innych sprzedawców.

W sklepie Keramion kupimy oryginalne naczynia, ozdoby, donice, reprodukcje archeologiczne
W sklepie Keramion kupimy oryginalne naczynia, ozdoby, donice, reprodukcje archeologiczne

Giorgis urodził się w Margarites w 1972 roku jako – czego nietrudno się domyślić – syn garncarza. W wieku 19 lat udał się do Aten, by zdobyte w domu umiejętności doskonalić pod okiem znanego attyckiego mistrza Alekosa Kardiakosa. Praktykował i dokształcał się we Włoszech, w Orvieto. Wróciwszy do rodzinnej wioski w 1996 roku, otworzył własny warsztat i sklep. Pracuje tylko z lokalną gliną z region Aori, którą wypala w tradycyjnym piecu opalanym drewnem. W artystycznych działaniach wspiera go żona, Mariniki Mania, z wykształcenia konserwator zabytków. Jej specjalnością jest oczywiście konserwacja antycznych naczyń ceramicznych. Razem prowadzą zajęcia i kursy dla zainteresowanych tematem, w tym dla uczniów i studentów, także w grupach; współpracują z archeologami i naukowcami pokrewnych dziedzin, pochodzącymi z całego świata. Z dumą podkreślają, że ich działania wpisują się w ramy archeologii eksperymentalnej, gdzie pracuje się z użyciem dawnych technik i, dzięki temu, w praktyce poznaje życie dawnych mieszkańców Śródziemnomorza.

 

Zajęcia z Giorgisem są fascynujące. Na zdjęciu: moja córka Tullia bierze udział w zajęciach organizowanych w Keramionie
Zajęcia z Giorgisem są fascynujące. Na zdjęciu: moja córka Tullia bierze udział w lekcji organizowanej w Keramionie

Na wizytę w Margarites warto przeznaczyć kilka godzin. Spacer po miejscowości trwa niedługo, jednak jego najciekawszym – i dość czasochłonnym – elementem jest bez wątpienia lekcja obsługi koła garncarskiego, a następnie lepienie w glinie pod czujnym okiem specjalisty. Warto umówić się wcześniej, by mieć pewność, że poświęci nam całą swoją uwagę. Nie będziecie żałować – słońce, dotyk mokrej ziemi, ogień i historie to przecież kwintesencja Śródziemnomorza.

www. keramion.gr

 

Posted on

Helena Wojciechowska i Umberto Barbaro. Polsko-włoskie małżeństwo w filmowym fleszu

Gdy w 1945 roku zdominowany przez komunistów rząd polski wprowadzał państwowy monopol w zakresie produkcji i szkolnictwa filmowego, uzasadniał tę decyzję przekonaniem, że film stanowi domenę sztuki i edukacji, ma uczyć i wychowywać w duchu świeckiego humanizmu, zaś cel ten nie może być osiągnięty w systemie kapitalistycznym. Wzorem dla struktur organizacyjnych, twórczości filmowej i szkolnictwa pozostawała kinematografia ZSSR – kraju, od którego Polska była wówczas zależna w sensie politycznym oraz gospodarczym. Filmy z krajów kapitalistycznych były co do zasady krytykowane jako wytwory gnijącej kultury burżuazyjnej – tylko nieliczni twórcy z Zachodu mogli liczyć na słowa uznania na łamach prasy. Warunek był jeden – twórcy „postępowego kina” powinni być albo zdeklarowanymi komunistami albo przynajmniej mieli wykazywać lewicujące sympatie. W wypadków twórców z Włoch spełnienie tego warunku nie było trudne, bowiem włoska partia komunistyczna była ugrupowaniem, z którym włoscy ludzie kultury najczęściej się identyfikowali. Włoskie filmy na ekranach kin Polski Ludowej były wreszcie świadectwem pozornej otwartości komunistycznego rządu, który w ten sposób dowodził, że dostarcza swoim obywatelom różnorodną ofertę kulturalną.

Dla szczególnej pozycji włoskiego kina w Polsce rządzonej przez komunistów niebagatelny wpływ miały także bezpośrednie kontakty pomiędzy włoskimi i polskimi twórcami i krytykami, które są zwykle traktowane marginalnie. Promotorami włoskiego neorealizmu (nurtu włoskiego kina, który rozsławił włoską kinematografię po II wojnie światowej) w Polsce w pierwszym dziesięcioleciu po wojnie byli także sami Włosi. W szczególności należałoby podkreślić znaczenie dwóch osób: reżysera i scenarzysty Alda Vergano oraz krytyka Umberta Barbaro. Obaj przyjechali do Polski w pierwszej połowie 1948 roku i spędzili tu mniej więcej półtora roku. W tym czasie zrealizowali pełnometrażowy film Czarci żleb (Barbaro był scenarzystą, Vergano współreżyserem) i prowadzili zajęcia w Szkole Filmowej w Łodzi. Barbaro poznał tam swoja przyszłą żonę, wicedyrektorkę Szkoły Filmowej Helenę Wojciechowską, z którą w 1949 roku wyjechał do Włoch. Jakie były losy polsko-włoskiego małżeństwa nierozerwalnie związanego z filmem?

Włoskie filmy na ekranach kin Polski Ludowej były świadectwem pozornej otwartości komunistycznego rządu

Umberto Barbaro, zanim znalazł się w Polsce Ludowej, był współpracownikiem wielu włoskich czasopism, w tym rzymskiej emisji „L’unità’” oraz komunistycznego czasopisma „Vie nuove”, długoletnim redaktorem naczelnym miesięcznika „Bianco e nero” oraz tłumaczem pism teoretyków filmu – m.in. Siergieja Eisensteina. Był też scenarzystą – przed Czarcim żlebem napisał m.in. scenariusze do filmów Luigiego Chiariniego Via delle Cinque lune i La bella addormentata oraz współtworzył scenariusz Tragicznego pościgu De Santisa (film ten znalazł się w repertuarze polskich kin w 1949 roku i został pozytywnie przyjęty przez polską krytykę jako film „postępowy”). Do Polski przybył Barbaro po raz pierwszy z okazji Światowego Kongresu Intelektualistów Polskich w Obronie Pokoju w 1948 roku we Wrocławiu. Propagandowym celem Kongresu, w którym brało udział ponad 400 osób z 46 państw, było przekonanie światowej opinii publicznej, że kraje komunistyczne są zwolennikami pokoju, a kapitalistyczny Zachód (w szczególności Stany Zjednoczone, które wówczas jako jedyne państwo dysponowały bronią atomową) – jego zagrożeniem. Udział w kongresie wzięli przedstawiciele kultury – m.in. Fernand Léger, Bertolt Brecht, Graham Greene i Pablo Picasso. W polskiej prasie pisano na temat tego kongresu bardzo dużo, także na łamach czasopism filmowych, ponieważ w jego ramach odbywały się również spotkania poświęcone kulturze filmowej. Brali w nich udział, oprócz Barbaro, przedstawiciele ZSSR (m.in. Wsiewołod Pudowkin) oraz innych państw bloku sowieckiego; ze strony polskiej – Jerzy Toeplitz (wpływowa postać ówczesnej i późniejszej kultury filmowej w Polsce: do połowy 1948 roku dyrektor Biura ds. Zagranicznych w przedsiębiorstwie „Film Polski”, następnie zaś dyrektor wspomnianej już Szkoły Filmowej) i Wanda Jakubowska (reżyserka pierwszego filmu fabularnego o Auschwitz).

Szkoła Filmowa w Łodzi, fot. Zorro2212 / Wikimedia
Szkoła Filmowa w Łodzi, fot. Zorro2212 / Wikimedia, GFDL

W roku akademickim 1948/49 Barbaro prowadził wykłady w Szkole Filmowej w Łodzi ze scenariopisarstwa, pracy z aktorem i estetyki marksistowskiej. Jako jeden z założycieli, wieloletni wykładowca i były dyrektor Centro Sperimentale di Cinematografia (w latach 1945-1947) z pewnością mógł podzielić się swoimi doświadczeniami także w zakresie organizacji kursów. Cennym świadectwem jego pracy dydaktycznej pozostaje skrypt napisany przez Barbaro dla studentów III roku wydziału reżyserskiego i operatorskiego Wyższej Szkoły Filmowej (tłumaczony na język polski przez Edwarda Martuszewskiego; w Polsce zachowały się dwie kopie maszynopisu, przechowywane w bibliotekach Szkoły Filmowej oraz Filmoteki Narodowej). Jest on o tyle ciekawy, że choć zawiera oczywiste odniesienia do kinematografii radzieckiej (Barbaro powołuje się m.in. na filmy Pudowkina i Eisensteina) oraz do działalności Balasza i Kuleszowa, to mocno wykracza poza „obowiązujący repertuar”. Barbaro w swoim opracowaniu przywołuje bowiem m.in. Operę za trzy grosze Pabsta i Paryżankę Chaplina, pisze o Rossellinim, który często pracuje bez scenariusza, a tłumacząc różnice między „żelaznym scenariuszem” a scaletta (szkicem) nie waha się stwierdzić, że scenariusze najlepszych nawet filmów René Claira i Aleksandrowa są nudne w czytaniu. Lektura skryptu dowodzi niewątpliwej erudycji Barbaro, który powołuje się również na obrazy Van Gogha, Velazqueza i Caravaggia, a także zaznajamia polskich studentów z włoską kulturą dawną – pisze bowiem o komedii dell’arte i dramatach Pirandella. Znamienne, że fragmenty tych wykładów nie były publikowane w prasie filmowej, choć zamieszczała ona prace teoretyczne Barbaro, m.in. „Film a rzeczywistość”, w którym  rozważał on problem języka filmowego.

Ważną ówcześnie platformą spotkania filmowców z obu stron żelaznej kurtyny był odbywający się cyklicznie festiwal w Karlovych Varach, z którego Barbaro (był wiceprzewodniczącym jury w roku 1951) pisał obszerne relacje zamieszczane w polskiej prasie. Sprawozdania Włocha były chętnie publikowane, ponieważ Barbaro akcentował w nich wątki polskie i wyrażał się pochlebnie o inicjatywach “nowej demokracji” nad Wisłą. Krytyk pisał na przykład o sukcesie Warszawskiej premiery Rybkowskiego i Miasta nieujarzmionego Zarzyckiego. W czasie pobytu w Polsce Barbaro był także szefem sekcji filmowej Italia-ZSRR – organizacji promującej włosko-sowieckie relacje poprzez rozmaite inicjatywy kulturalne. Zapewne także z tego względu polska prasa często publikowała jego wypowiedzi, w których niezwykle aprobatywnie odwoływał się do radzieckiego kina.

Barbaro gościł w łódzkiej Szkole Filmowej z cyklem wykładów o kinie włoskim raz jeszcze, w 1956 roku, a zatem już w okresie odwilży, gdy oficjalnie odstąpiono od obligatoryjnych zasad socrealizmu w literaturze i sztuce.  Nie bez znaczenia dla wizyty były zapewne powody osobiste – Barbaro, jak relacjonowała polska prasa, przyjechał bowiem z żoną, która była tłumaczką zarówno wykładów na uczelni, jak i rozmów z polskimi dziennikarzami.

Polsko-włoskie kontakty zaowocowały trwałymi efektami wykraczającymi poza doraźne cele polityczne

Helena Wojciechowska, czynnie uczestnicząca w tworzeniu łódzkiej szkoły filmowej, po wyjedzie do Włoch pracowała przez wiele lat w Associazione per i rapporti culturali con la Polonia. Polskie władze przywiązywały do tej organizacji wagę szczególną – była ona bowiem ściśle powiązana w Włoską Partią Komunistyczną, a swoją działalność uzgadniała z Ambasadą PRL w Rzymie. Ta afiliacja polityczna sprawiała, że Associazione angażowała się w organizację różnorodnych imprez propagujących pozytywny obraz Polski Ludowej.

Obecność włoskich filmowców w Polsce Ludowej z pewnością stanowiła istotny kanał promocji włoskiego kina i pozytywnie wpływała na jego recepcję. Trzeba podkreślić, że niektórzy z włoskich filmowców brali także udział w organizowanych przez państwa bloku sowieckiego wydarzeniach wykraczających poza pole filmów. Szczególnie ważny i nagłaśniany w polskiej prasie był wspomniany już kongresu pokoju – ale nie tylko. Przykładowo, podczas pobytu w Łodzi zarówno Umberto Barbaro, jak i Aldo Vergano brali udział w „obowiązkowych”, politycznych rocznicach wyrażających podległość Polski Ludowej wobec ZSRR. Na łamach czasopisma „Film” skwapliwie odnotowano m.in. obecność obu Włochów na rocznicy Rewolucji Październikowej. Zarazem jednak polsko-włoskie kontakty zaowocowały trwałymi efektami wykraczającymi poza doraźne cele polityczne. Istotną spuścizną po polskim epizodzie Barbaro jest w szczególności skrypt dla studentów Szkoły Filmowej w Łodzi, na którym kształcili się przyszli filmowcy. Natomiast najbardziej spektakularnym przejawem ówczesnej polsko-włoskiej współpracy pozostaje  film Czarci żleb, który był popularny wśród widzów jeszcze długo po premierze.

Po śmierci Barbaro w 1959 roku, w „Kwartalniku Filmowym” zamieszczono obszerne wspomnienia o wieloletnim „miłośniku i przyjacielu” Polski autorstwa Luigiego Chiariniego. Helena Wojciechowska–Barbaro zmarła zaś w 2002 roku we Włoszech. Polsko-włoskie małżeństwo doczekało się dwójki dzieci – Marii i Giuzza Barbaro, z którymi udało mi się nawiązać kontakt i dzięki ich uprzejmości pozyskać szereg cennych informacji.

We Włoszech Umberto Barbaro nadal pozostaje cenioną postacią włoskiej kultury filmowej. W Rzymie znajduje się Biblioteca del Cinema Umberto Barbaro, przyznawana jest także nagroda il Premio Filmcritica Umbero Barbaro.

Zdjęcie główne: Umberto Barbaro (w marynarce) na wspomnianym w tekście kongresie we Wrocławiu (fotografia z archiwum rodzinnego rodziny Barbaro). Na zdjęciu powyżej: Helena Wojciechowska, najprawdopodobniej w towarzystwie węgierskiego teoretyka filmu Béli Balázsa.
Posted on

Domowa kuchnia śródziemnomorska. Zielona szakszuka

Szakszuka powstała prawdopodobnie w drugiej połowie XVI wieku w Afryce Północnej, kiedy pomidory dotarły do Starego Świata z Ameryki. Słowo “szakszuka” (شَكْشُوكَةٌ) w wielu arabskich dialektach Maghrebu oznacza “mieszankę”. Nie wiadomo, skąd dokładnie pochodzi aromatyczne połączenie jajek i pomidorów. Do miana jego ojczyzny pretendują Tunezja, Maroko, Algieria i Libia. Nadmorskie tereny Afryki Północnej były wówczas częścią Imperium Osmańskiego, w związku z czym przepis na szakszukę powędrował na Bliski Wschód. W Izraelu rozpowszechniła się ona jednak dopiero w latach 50. XX wieku za sprawą Żydów emigrujących z Tunezji i Libii. Danie stopniowo podbijało izraelską scenę gastronomiczną i domowe kuchnie Izraelczyków, a potem cały świat. Prawdopodobnie przyczynił się do tego słynny szef kuchni i autor książek kucharskich, pochodzący z Izraela Yotam Ottolenghi.

 

Wariantów dania jest mnóstwo. W Afryce Północnej szakszukę często przygotowuje się w stożkowatym tadżinie, w Izraelu na żeliwnych patelenkach. W najpopularniejszej wersji zawiera ono podsmażoną cebulę, czerwoną paprykę, pomidory i jajka. Niektórzy dodają do szakszuki kiszone cytryny, oliwki, ostrą harissę, mieloną jagnięcinę albo pikantne kiełbaski merguez. Ważnym elementem sosu są przyprawy: kumin, kolendra, kminek, ostra papryka. Gotowe danie najczęściej podaje się wprost na patelni, dekorując je kleksem gęstego jogurtu, posypując solankowym owczym serem albo świeżymi ziołami: pietruszką, miętą, kolendrą. Zielona szakszuka to wiosenna wariacja na temat dania i świetny sposób na przygotowanie sezonowych warzyw. Możemy podać ją, niekoniecznie na śniadanie, z gorącymi pitami albo kromkami chleba na zakwasie. 

Przepis: Zielona szakszuka

2 porcje


łyżeczka nasion kuminu
łyżeczka nasion kopru włoskiego
2 łyżki oliwy
2 pory, posiekane
pęczek zielonych szparagów, pokrojonych w krążki
szklanka zielonego groszku
szklanka liści szpinaku
sól i pieprz
4 jajka

 

Jogurt czosnkowy:

3 łyżki jogurtu naturalnego
1 mały ząbek czosnku
szczypta soli

 

Do podania:

łyżeczka harissy
garść świeżych ziół

 

Ząbek czosnku ścieramy na tarce o drobnych oczkach.

Mieszamy z jogurtem i solą, odstawiamy do lodówki.

Na rozgrzanej patelni prażymy nasiona kuminu i kopru włoskiego — czekamy, aż uwolnią aromat i zaczną lekko podskakiwać na patelni. Zdejmujemy nasiona z patelni i ucieramy w moździerzu.

Na głębokiej patelni rozgrzewamy oliwę.

Dodajemy posiekane pory i utarte przyprawy, smażymy na małym ogniu przez 5 minut.

Dodajemy pokrojone szparagi i groszek oraz 4 łyżki wody.

Gotujemy przez 3 minuty.

Dodajemy szpinak, doprawiamy solą i pieprzem, gotujemy, mieszając, przez minutę.

W zielonej masie robimy cztery wgłębienia i delikatnie wbijamy w nie jajka.

Przykrywamy patelnię i gotujemy na bardzo małym ogniu, aż jajka będą miały pożądaną konsystencję — około 8-10 minut.

Podajemy od razu z czosnkowym jogurtem, harissą i ziołami.

 

Posted on

Julia Navarro, Moje miejsce na ziemi

Jak to jest podążać do swej Itaki, której brzeg majaczy już w oddali, wydaje się na wyciągnięcie ręki, ale im bliżej jesteśmy, tym bardziej pozostaje nieuchwytny?

Jak to jest podążać wciąż i wciąż za wytyczonym celem, który jest tak nierealny, ulotny i mglisty, że po latach wydaje się być jedynie dziecinną mrzonką?

Jak to jest kochać kogoś bez wzajemności, kiedy serce liczy na cud, a umysł zna gorzką prawdę?

Jak to jest, kiedy drzwi, które w młodości pozostawały szeroko otwarte, w miarę upływu czasu zamykają się jedne po drugich, na zawsze i nieodwołalnie?

Odpowiedzi na te pytania Julia Navarro nakreśliła mocną kreską w swej powieści Moje miejsce na ziemi, która przedstawia nam splecione ze sobą losy trojga przyjaciół pochodzących z raz zwycięskiej, raz pokonanej Hiszpanii. 

Jest to książka, o której można napisać bardzo wiele, albo streścić ją w jednym zdaniu. Wiele kamyków bowiem składa się na tę różnobarwną mozaikę; wiele pieśni buduje tę wzruszającą odyseję głównych bohaterów, których życiowe wybory determinują ich los, wytyczają życiowe drogi i kształtują niełatwą rzeczywistość. Ich długa wędrówka do nieodnalezionej Itaki zaczyna się w Hiszpanii lat ’40, tuż po zakończeniu tragicznej w skutkach wojny domowej; w Hiszpanii podzielonej na zwycięzców i zwyciężonych, gdzie pierwsi bez skrupułów decydowali o losie drugich. W Hiszpanii, w której mimo wszystko honor nadal przekładany był nad wszystko inne, a dobre imię znaczyło więcej niż uczucia i więzy rodzinne. Fernando, Catalina i Eulogio wskutek rozmaitych tragicznych okoliczności zmuszeni są porzucić rodzinny kraj i na zawsze stać się uchodźcami, niczym mityczny Odys rzucanymi z miejsca na miejsce, nie mogąc żadnego z nich nazwać domem. 

Wraz z nimi docieramy do kosmopolitycznej Aleksandrii, zaglądamy do pachnącego kawą i cynamonem Kairu, udajemy się do okupowanego przez Niemców Paryża, stawiamy niepewne kroki w mglistym Tel Awiwie. Jak bohater Odysei, przemierzamy Śródziemnomorze, obserwując, jak bohaterowie z dnia na dzień coraz bardziej gubią własne życie, zatracają się w rzeczywistości, którą sami sobie kreują, bez oglądania się na własne pragnienia, potrzeby czy uczucia. I choć mają Itakę w zasięgu ręki, choć wystarczy skierować żagle we właściwą stronę, oni uparcie zmieniają kurs, rozbijając się o zbyt wysokie fale.

Julia Navarro stworzyła monumentalną, a przy tym medytacyjną powieść, która obezwładnia umysł czytelnika, nie pozwalając mu oderwać się od lektury. Jest to dzieło przejmujące, smutne, uderzające w najgłębsze struny ludzkiej duszy. Podczas czytania pojawia się refleksja: za czym tak naprawdę gonimy i czego szukamy w życiu? Szczęścia? Sprawiedliwości? Miłości? Spokoju? Może wszystkiego po trochu… Czy udaje nam się to odnaleźć?

Moje miejsce na ziemi to opowieść o życiu przegranym, trudno jednak jednoznacznie powiedzieć: dobrowolnie czy ze względu na przewrotny los? Czasem jedna decyzja – wyznać prawdę czy milczeć – zmienia całkowicie orbitę naszego istnienia. To właśnie kluczowe przesłanie powieści Navarro, gdyż każdy z bohaterów, mając wybór, popełniał decyzje, które okazywały się brzemienne w skutki. Czy gdyby wybrali inaczej, ich los potoczyłby się w dobrym kierunku? A może ten obrany był jednak jedynym słusznym?

Powieść pozostaje w sercu i w pamięci. Stanowi jedno z tych dzieł, które na czytelnika wpływają i go kształtują, dlatego warto sięgnąć po tę jakże ciekawą, piękną i wzruszającą książkę. Być może w poszukiwaniu własnej Itaki okaże się ona pomocna.

Julia Navarro, Moje miejsce na ziemi, tłumaczył Jerzy Żebrowski, Albatros, Warszawa 2022

 

Posted on

W marokańskim domu

Jest rok 2009, przyjeżdżam do Maroka po raz pierwszy. Chcąc zaoszczędzić nieco na noclegach i, jednocześnie, od razu zanurzyć się w codziennym życiu, korzystam z couchsurfingu. Nie mogę uwierzyć własnym oczom (i szczęściu), kiedy okazuje się, że pierwsze lokum, w którym będę mieszkała to riad – czyli duże arabskie domostwo.

Riad po arabsku oznacza dosłownie ogród, jednak w Maroku słowem tym określa się stary dom, pozbawiony okien wychodzących na zewnątrz. W jego centrum znajduje się charakterystyczny dziedziniec.

Masywne drewniane drzwi zamykają się ciężkim echem, odgradzając wnętrze riadu od ulicy i ciekawskich spojrzeń. Pierwszy krok w nieznane. Nagły rozbłysk pierzastego koloru gdzieś z boku. Refleks światła i niespodziewany trzepot maleńkich skrzydeł. Świergot wzlatuje i opada w zaskakująco otwartej przestrzeni ponad głową. Myślałaś, że umiesz odróżnić zamkniętą, bezpieczną przystań czterech ścian od biegnącego ku nieskończoności nieba? Tu nie jest to takie oczywiste.

Centrum domu stanowi dziedziniec z mozaikową fontanną pośrodku, szemrzącą spokojnie pośród zieleni, rozkwitających różowo kwiatów oleandra oraz intensywnej czerwieni płatków hibiskusa. Z boku, w cieniu niewielkiej palmy, umieszczono stolik o ceramicznym blacie, na który liście rośliny rzucają długie, migotliwe cienie, tańczące również w niedopitej szklaneczce herbaty. Wokół cztery krzesła, na jednym z nich wisi zarzucona niedbale mięsista tkanina w wielbłądzim kolorze.

Cztery ściany czy nieskończoność nieba? W marokańskim domu nic nie jest oczywiste

Z tego małego patio, skromnego odpowiednika rajskiego ogrodu, kilkoro drzwi wiedzie do innych pomieszczeń. W jednym z nich kryje się przestronna i dość ciemna kuchnia utrzymana w piaskowych barwach. Drzwiczki dolnych szafek wykonano w ciemnym drewnie, a jedynym kolorowym akcentem są leżące to tu to tam gliniane naczynia. Jest piątek, a stojąca tyłem do wejścia kobieta przesiewa właśnie dłońmi ziarna kuskusu, spadające złotawą kaskadą do ustawionej przed nią brązowej misy. Spod jasnej chusty, niczym turban upiętej na jej głowie, wymykają się figlarnie ciemne kosmyki.

Drzwi obok prowadzą do jadalni z długim drewnianym stołem. Po obu jego stronach stoją równie masywne drewniane krzesła. Pomieszczenie, podobnie jak kuchnia, pozbawione jest zewnętrznych okien i tonie w półmroku, który rozświetlają jedynie wpadające z dziedzińca smugi światła, a także zapalone, pomimo dość wczesnej popołudniowej pory, mosiężne kinkiety.

W salonie – bogatej w detale, reprezentacyjnej przestrzeni – ciągną się wzdłuż ścian kolorowo obite sofy. Częściowo przykryte poduchami w geometryczne wzory, wołają, żeby się na nie rzucić, oprzeć policzek o chropowaty materiał i śnić o bezpiecznej przyszłości. Zimną podłogę otula tu miękki dywan utrzymany w bardziej stonowanych barwach. Na jego środku przykucnął niski drewniany stół, na którym pani domu ustawiła już mosiężną paterę wypełnioną owocami. Leżą na niej małe banany, kilka jabłek oraz trzy wyjątkowo duże pomarańcze, po bokach zwieszają się nęcąco kiście fioletowych winogron. Tuż obok zaś spoczęła taca ze srebrnym czajniczkiem oraz kilkoma kolorowymi szklankami wypełnionymi świeżymi liśćmi mięty. Para unosząca się znad stołu wędruje w górę aż do sufitu zdobionego gipsowym stiukiem w kształcie rozety. Podobne, ale podłużne zdobienia biegną wzdłuż wszystkich jego krawędzi.

Zza przymkniętych drzwi następnego pomieszczenia dostrzegam jedynie wilgotną mosiężną umywalkę oraz malowane ręcznie lustro zwieńczone charakterystycznym półokrągłym łukiem. Wygląda jak miniaturowe okno z dwiema okiennicami. Małe dzieło sztuki w użytkowej przestrzeni.

Nieco dalej wąskie kamienne schody prowadzą na pierwsze piętro. Tu jest nieco jaśniej, bo do sypialni rozmieszczonych wokół okalającego otwartą przestrzeń drewnianego balkonu wpada zarówno światło z wewnętrznego patio, jak i to z ulicy. W pokojach znajdują się niewielkie okratowane okna wychodzące na wąskie alejki. Na tej wysokości nie zagrażają już prywatności domowników, nie muszą też ukrywać niewątpliwego powabu pań domu. W zamian pozwalają dyskretnie śledzić życie medyny pulsujące w dole. Sąsiadów wychodzących rano do pracy, kobiety zanoszące chleb do piekarni, dostojnie przechadzającego się w półcieniu kota czy dzieci wybiegające z krzykiem o zmierzchu ze sfatygowaną skórzaną piłką.

Na środku pokoju, który oddano mi do dyspozycji, stoi łóżko, choć właściwie mogłabym je nazwać łożem. Jest przykryte błękitną pasiastą tkaniną zakończoną białymi frędzlami. Z czterech rogów ramy wychodzą wąskie rzeźbione filary, na których udrapowano rodzaj przewiewnego białego baldachimu. Po obu stronach materaca ustawiono małe drewniane stoliki w arabeskowy wzór, a przy oknie krzesło. Siadam na nim wieczorami, kiedy z zewnątrz napływa do pokoju szybujący nad dachami miasta śpiew muezzinów chwalących Boga.

Sześć lat później, rok 2015. Po raz drugi pojawiam się w Rabacie. Tym razem nie u polskiej konsulki, ale w domu, który za jakiś czas będę mogła nazywać swoim.

Wysiadam przed niewysokim blokiem, który rozsiadł się nieopodal oceanicznych klifów. Nie ma tu windy, a mieszkanie znajduje się na ostatnim piętrze. Zanim dotrę na samą górę, z trudem łapię oddech. Po drodze, mijając poszczególne piętra, witam się z zaintrygowanymi moim przybyciem sąsiadami. Nie udało mi się przemknąć niepostrzeżenie. I nigdy już nie dokonam tej sztuki.

Mieszkanie składa się z sześciu pomieszczeń i dużego korytarza. Jedna sypialnia z dużym podwójnym łóżkiem należy do ojca i matki, drugą z dwoma pojedynczymi zajmują na zmianę ich dzieci. Jest pokój dzienny z telewizorem, pełniący również funkcję trzeciej sypialni, duży salon przeznaczony głównie dla gości, przytulna kuchnia, łazienka oraz niewielka pralnia. Za drzwiami wejściowymi znajduje się niezagospodarowana przestrzeń, należąca jeszcze do mieszkania i oddzielona od klatki schodowej drugimi drzwiami. Króluje tu piec, w którym praktycznie codziennie piecze się świeży chleb lub, tuż po Święcie Ofiarowania, przygotowuje do grillowania smakowite kąski baraniny. Za drzwiami metalowa i, przynajmniej z mojego punktu widzenia, niewzbudzająca zaufania drabina wiedzie na kolejne piętro: żyjący własnym życiem dach.

Letnie wieczory spędzane na dachu – to zawsze pozostaje niezmienne

Z czasem zauważam, że dom ma dwa serca. Pierwszym i najgorętszym jest kuchnia, gdzie od samego rana wre praca: ugniata się ciasto na chleb czy śniadaniowe placki podawane z miodem lub oliwą, kroi warzywa na tadżin, przesiewa ziarna kuskusu lub wyciska sok z obłędnie soczystych pomarańczy. Tu również lądują na blacie przyniesione z przyportowego targowiska świeże ryby, tu gotuje się wodę na herbatę, wrzucając do niej garść pachnącej mięty. Drugim sercem domu jest pokój dzienny. To serce przez parę lat pozostaje rozświergotane, bo na przylegającym do saloniku balkonie wisi klatka z kanarkami. Najpierw są tylko dwa, ale klatka stopniowo powiększa się, a rozśpiewanej rodziny przybywa. W tym właśnie kąciku zwykle piszę, wpatrując się w dachy domów i górujące nad nimi minarety. Od czasu do czasu wsłuchuję się we wrzawę na dole, odpowiadam gestem mężczyźnie w małej ciężarówce wypełnionej po brzegi jakimiś przedmiotami. Codziennie staje w tym samym miejscu. Zamienia stare rzeczy na nowe. Można mu przynieść wszystko. Spoglądam na niego i mimowolnie zastanawiam się, dlaczego to robi. Z zamyślenia wyrywa mnie widok posiłku wnoszonego na tacy. Siadam przy stole i tak, jak pozostali domownicy, łapię za kawałek chleba, by zanurzyć go w ustawionym pośrodku dużym naczyniu pełnym sosu, warzyw, mięsa lub ryb. Nie używamy sztućców, tylko rąk i chleba. Taki sposób jedzenia wydaje mi się bardziej naturalny, bardziej zmysłowy.

Z biegiem czasu dom zmienia się. Przechodzi powolne, ale ciągłe metamorfozy. Pomieszczenia pełnią nową rolę, kolory ścian dopasowują się do nastroju domowników, a oni sami migrują niczym nomadyczne plemiona, z jednej przestrzeni w drugą.

Jedno pozostaje niezmienne. Wieczory. Letnie rozgrzane wieczory spędzane na dachu. Widać z niego nie tylko niekończące się kwadraty innych dachów, na których łopoczą na wietrze sznury rozwieszonego prania, nasiąkają wilgocią drewniane stoliki, przemykają cichostope koty, a kochankowie przytulają się na rozłożonych na betonie grubych kocach. Nie tylko pnące się ku niebu wieże minaretów, ale również bezkresny ogrom oceanu – pierwsze ludzkie doświadczenie nieskończoności.

 

Posted on

Fiesta Moros y Cristianos

moros y cristianos

Oto ramię w ramię ulicami defilują Maurowie oraz chrześcijanie, jedni i drudzy w tradycyjnych strojach. Można odnieść wrażenie, że przenieśliśmy się żywcem w czasy rekonkwisty, ale to tylko reminiscencja dawnego panowania Arabów na terenach dzisiejszej Hiszpanii – festiwal Moros y Cristianos. Święto szczególnie hucznie obchodzone jest we wspólnocie Walencji, przede wszystkim w Alicante, niemniej jego historia wywodzi się z Alcoy, położonego u stóp gór Serra de Mariola. Jak głosi legenda, podczas jednej z bitew u bram tego miasta walczącym miał ukazać się święty Jerzy, który tak skutecznie tchnął ducha walki w chrześcijańskich żołnierzy, że odnieśli oni zwycięstwo nad Maurami. Na pamiątkę tego wydarzenia, począwszy od roku 1511, celebruje się Moros y Cristianos.


Święto nawiązuje do jedynej w swoim rodzaju tradycji Półwyspy Iberyjskiego, gdzie doszło do ścisłego współżycia trzech religii: chrześcijańskiej, arabskiej i żydowskiej, tworzących wyjątkową mozaikę obyczajowo-kulturową. Należy pamiętać, że jakkolwiek doszło do rekonkwisty i siły chrześcijańskie ostatecznie wyparły Arabów, a w ciągu 8 wieków dochodziło do wielu bitew, to jednak społeczeństwo hiszpańskie okresu średniowiecza nauczyło się wspólnie egzystować, kultury przenikały się, a królowie hiszpańscy z dumą mówili o sobie „władcy trzech religii”. Wspomnieniem tego czasu, jakże mimo wszystko owocnego dla rozwoju Hiszpanii, jest właśnie święto Moros y Cristianos.

Główną jego atrakcją są pochody ubranych w nieprawdopodobnie kolorowe i równie niespotykane oręże kobiet i mężczyzn. Każdy z 4 dni święta poświęcony jest rozmaitym pokazom. Widzowie mogą uczestniczyć w koncertach muzyki i pieśni średniowiecznej, inscenizacjach bitew między muzułmanami i chrześcijanami, defiladach wojskowych, procesjach religijnych i innych tego typu atrakcjach. Dla wszystkich smakoszy warto również dodać, że Moros y Cristianos w Alcoy stanowi także niebywałą okazję do zażywania rozkoszy podniebienia. Klasycznym napojem serwowanym w czasie święta jest wytwarzany lokalnie likier kawowy, café licor.

 

Zdjęcia: Premsa Ajuntament de Torrent / Flickr, CC BY-SA 2.0

 

Posted on

3 rzeczy, które pomogły Rzymowi stać się wielkim imperium

Dzisiejsza stolica Włoch, a zarazem metropolia o globalnym znaczeniu, od wieków nazywana Caput mundi (dosłownie: głowa świata), istnieje nieprzerwanie od blisko 3 tysięcy lat. Powstała w epoce żelaza jako osada Latynów usytuowana na wzgórzu znanym dziś jako Palatyn. Wedle tradycji założył ją Romulus, syn boga Marsa, 21 kwietnia 753 roku p.n.e.. Od tej właśnie daty liczono później historię miasta, używając powszechnie zwrotu ab urbe condita. W kolejnych stuleciach Rzym wyrósł na światową potęgę, bazującą na sile militarnej, udanej ekspansji ekonomicznej oraz, być może przede wszystkim, na mocnym systemie wartości. Jakie jeszcze czynniki wpłynęły decydująco na jego historię?

 

(1) Pozycja geograficzna

Lokalizacja Rzymu daje nam fundamentalną podpowiedź w rozwiązaniu kwestii bliskiej niemal łamigłówce, jak (…) mała, biedna i ignorowana społeczność wyewoluowała w największą potęgę obszaru Morza Śródziemnego. Geografia i klimat Rzymu pomogły jego mieszkańcom, w dłuższej perspektywie czasowej, stać się bogatymi i potężnymi – pisze Thomas R. Martin w swej książce Starożytny Rzym. Od Romulusa do Justyniana. Półwysep Apeniński to kraina o żyznej glebie i umiarkowanym klimacie, w sposób naturalny chroniona przed inwazją z północy przez zaśnieżone i trudne do zdobycia szczyty Alp.

“Bogowie i ludzie mieli dobre powody, by wybrać to miejsce na nasze miasto” – Tytus Liwiusz

Sama osada zwana Rzymem, rozciągająca się na wzgórzach tworzących okrąg wokół leżącej w centrum niziny, kontrolowała bród na rzece Tyber. Umiejscowiona była na rozdrożu, co sprzyjało kontaktom, także handlowym, z innymi ludami. Przy ujściu Tybru, w Ostii, znajdowała się natomiast przystań, dzięki której możliwe było nawiązanie dalszych zamorskich relacji, ustanowienie zysków z wymiany towarowej oraz pobieranie ceł. Jak podsumował jeden z najważniejszych rzymskich historyków, Tytus Liwiusz: Bogowie i ludzie mieli dobre powody, by wybrać to miejsce na nasze miasto – wszystkie jego zalety czynią z niego najlepsze miejsce na świecie dla miasta, którego przeznaczeniem jest stać się wielkim.

Na obrazie XVII-wiecznego francuskiego malarza Nicolasa Mignarda widzimy, jak pasterz Faustulus, który znalazł małych Romulusa i Remusa wrzuconych w fale rzeki Tyber, przynosi bliźnięta swojej żonie
Na obrazie XVII-wiecznego francuskiego malarza Nicolasa Mignarda widzimy, jak pasterz Faustulus, który znalazł małych Romulusa i Remusa wrzuconych w fale rzeki Tyber, przynosi bliźnięta swojej żonie. Chłopcy uratowani zostali wcześniej przez wilczycę, która karmiła ich własnym mlekiem i udzieliła schronienia w swojej jaskini

 

(2) Polityka integracyjna

Rzym nie był jedynym starożytnym miastem, które cieszyło się doskonałą lokalizacją i inteligentnymi, przedsiębiorczymi mieszkańcami, gotowymi budować jego przyszłą potęgę. Jeden z elementów wyróżniających go na tle ośrodków takich jak Ateny czy Kartagina stanowiło jego innowacyjne podejście do ludów sąsiedzkich, a później dalszych podbijanych krain. Obcych integrowano i asymilowano, wzmacniając państwo i zwiększając liczbę jego obywateli. Czyniono to zarówno na drodze militarnej ekspansji, jak i pokojowych negocjacji.

“Rzymski imperializm był inkluzyjny, a nie ekskluzywny” – Thomas R. Martin

Strategia, która stanowiła podstawę długoterminowej ekspansji Rzymu, zakładała dwie możliwości: uczynić obcych Rzymianami lub współpracować z nimi dla wspólnej obrony – tłumaczy Thomas R. Martin. – Rzymianie przyłączali swoich dawnych wrogów do siebie. (…) Dzięki takiemu układowi rósł także majątek i pozycja Rzymu. (…) Rzymski imperializm był więc inkluzyjny, a nie ekskluzywny. W sukcesywnym stapianiu się kultur pomagała stale powiększana sieć dróg oraz ustanawianie kolonii obywateli.

Peter Paul Rubens (1577–1640) ukazał Romulusa i Remusa z karmiącą ich wilczycą. Chłopcy zostali wcześniej wrzuceni do rzeki Tyber na polecenie stryjecznego dziadka Amuliusza, który przejął rządy nad miastem Alba Longa. Matką bliźniąt, westalka Rea Sylwia, umieściła chłopców w koszyku, dzięki czemu uratowała dzieciom życie
Peter Paul Rubens (1577–1640) ukazał Romulusa i Remusa z karmiącą ich wilczycą. Chłopcy zostali wcześniej wrzuceni do rzeki Tyber na polecenie stryjecznego dziadka Amuliusza, który przejął rządy nad miastem Alba Longa. Matką bliźniąt, westalka Rea Sylwia, umieściła chłopców w koszyku, dzięki czemu uratowała dzieciom życie

(3) Dobrze skonstruowane mity założycielskie

Jak tłumaczył politolog prof. Piotr Pawełczyk, postawy, zachowania i opinie w sferze polityki są w dużej mierze wyznaczone przez mity, z którymi się identyfikujemy, rytuały i ceremoniały, w których bierzemy udział, bądź ciągle wyzwalają w nas określone emocje oraz symbole (P. Pawełczyk, Socjotechniczne aspekty gry politycznej, Poznań 2003, s. 122). W dawnych społecznościach mity założycielskie stojące u początków każdego nowego państwa, ustroju czy ruchu politycznego były jeszcze bardziej istotne, niezwykle silnie wpływając na budowanie tożsamości obywateli. Rzymianie odwoływali się do legendy podkreślającej wyjątkowość małego osiedla w centralnej Italii, które było uznawane za źródło rzymskiej państwowości. Według niej Rzym założył niejaki Romulus, syn boga Marsa i brat Remusa, którego zamordował po zażartych sporach o lokalizację miasta oraz o podział władzy. Romulus został tym samym pierwszym z siedmiu rzymskich królów; Rzymianie wierzyli, że pod rządami tychże, w VIII wieku p.n.e., ich społeczność nabrała kształtu państwa. Opowieść o bratobójczej walce uczyła jednak, że monarchia prowadzi do morderczej w skutkach przemocy pomiędzy tymi, którzy aspirują do władzy.

“Powiedz Rzymianom, że z woli bogów mój Rzym będzie stolicą świata” – Romulus

Legenda, którą Rzymianie opowiadali o początkach ich miasta, przypominała, jak bardzo niebezpieczne mogą stać się spory o najlepszy system polityczny – wyjaśnia Thomas R. Martin. Kiedy w 716 roku, po 37 latach panowania, Romulus zniknął na zawsze, Rzymianie podejrzewali jego doradców o zabójstwo, jednak pewien ważny obywatel poinformował rozgniewany tłum, że założyciel miasta dołączył do grona nieśmiertelnych. Romulus, ojciec naszego miasta, zstąpił z nieba tego poranka i ukazał się mi – opowiadał, cytowany przez Liwiusza. – Przejęty strachem i pełen szacunku stanąłem przed nim, modląc się, bym miał prawo spojrzeć na jego twarz. »Idź« – powiedział Romulus – »i powiedz Rzymianom, że z woli bogów mój Rzym będzie stolicą świata. Niech uczą się na żołnierzy. Powiedz im, by przekazali swoim dzieciom, że żadna siła na świecie nie oprze się potędze rzymskiego oręża«. Po tych słowach wrócił do nieba. Lud poczuł się uspokojony, uwierzywszy, że ich przywódca jest wśród bogów, a ci sprzyjają ich losowi. Jak podkreśla Martin, opowieść ta świetnie podsumowuje prawdę o tym, jak późniejsi Rzymianie patrzyli na lekcje ze swojej własnej historii: jeśli obywatele wykazywali się odwagą, podtrzymywali tradycje przez pokolenia i słuchali wyższych klas, wówczas bogowie sprzyjali Rzymowi i zapewniali rzymskiej armii zwycięstwo nad całym światem. Spoiwem, niezbędnym do zrozumienia świata starożytnych Rzymian, jest pewien zbiór zasad, które uważali za szlachetne i ludzkie, ponieważ można je odnieść do fundamentów, na których opierało się rzymskie społeczeństwo – podkreśla Martin. Być może to one stanowiły najważniejszy czynnik prowadzący do wieloletniej hegemonii Rzymu.

Więcej na ten temat przeczytasz w książce Starożytny Rzym. Od Romulusa do Justynianaopublikowanej przez Wydawnictwo Poznańskie. Możesz kupić ją tutaj w naszym sklepie.

Książkę Starożytny Rzym. Od Romulusa do Justyniana kupisz w naszym sklepie (tutaj)

Tekst powstał we współpracy z Wydawnictwem Poznańskim.
Posted on

Thomas R. Martin, Starożytny Rzym. Od Romulusa do Justyniana

Chociaż przez całe moje dotychczasowe życie, od dzieciństwa, to właśnie historia starożytna stanowiła moją największą pasję, długi czas uważałam, że zupełnie nie nadaję się do jej zgłębiania. Godzinami mogłam roztrząsać, co kierowało działaniami poszczególnych postaci, i doskonale orientowałam się w sekretach życia codziennego ulubionych epok. Gubiłam się jednak w nazwiskach i datach, myliłam dekrety i traktaty, plątałam gałęzie drzew genealogicznych. Ze wstydem.

Dziś wiem, że daty i nazwiska sprawdzić można w encyklopediach, o Internecie nie wspominając; nic natomiast nie zastąpi rozumienia mechanizmów i znajomości procesów, które historię tworzą. Podobnego zdania wydaje się być Thomas R. Martin, amerykański historyk, autor wznowionej właśnie publikacji Starożytny Rzym. Od Romulusa do Justyniana (Wydawnictwo Poznańskie). Książka ta zadziwiać może skromnymi rozmiarami, a jednak dość kompleksowo opisuje procesy społeczne, religijne i obyczajowe, które złożyły się na dzieje starożytnego Rzymu. Kluczowy okazał się tu dobry pomysł na konstrukcję tekstu.

 

Książkę Starożytny Rzym. Od Romulusa do Justyniana kupisz w naszym sklepie (tutaj)
Książkę Starożytny Rzym. Od Romulusa do Justyniana kupisz w naszym sklepie (tutaj)

 

Martin rozpoczyna poszczególne fragmenty od prezentacji krótkiego kalendarium danego okresu, a następnie przechodzi do omówienia go w formie eseistycznej – bez wprowadzania kolejnych dat, mnożenia toponimów i nazwisk. Oczywiście, ze względu na zwięzły charakter publikacji, autor nie może sobie pozwolić na wnikanie w niuanse, a wiele z jego opinii ma dość arbitralny charakter. Udaje mu się jednak przedstawić to, co w danym momencie dziejowym najważniejsze, a także – i za to należą mu się szczególne brawa – zaprosić czytelnika do refleksji i, być może, dalszych, pogłębionych studiów. Z całą pewnością pokazuje również, że historia to nie suche fakty, liczby i jednostajne wyliczanki, ale przyczyny i skutki, których analiza stanowić może fascynującą i pouczającą przygodę.

Wśród niedociągnięć czy może nawet wad książki wymienić należy brak podsumowania całości, która sprawia, że tekst wydaje się niedokończony; irytować może też zbyt naiwnie ujęta teza o upadku Rzymu na skutek odejścia społeczeństwa od tradycyjnych wartości. Pojawia się ona już na pierwszych stronach i powraca wielokrotnie w kolejnych rozdziałach, trącąc moralizatorstwem. Nie ujmuje to jednak wiele z ogólnej wartości publikacji. W bardzo przystępny i naprawdę ciekawy sposób tłumaczy ona świat z jednej strony odmienny od naszego, a z drugiej – oparty na bardzo podobnych mechanizmach. Przypomina też, że wyraz “historia” pochodzi od greckiego rzeczownika pierwotnie oznaczającego “dochodzenie do wiedzy”. Tej ostatniej nie znajduje się zaś w nużącej litanii następujących po sobie dat.

 

Thomas R. Martin, Starożytny Rzym. Od Romulusa do Justyniana, tłumaczył Mateusz Fafiński, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 2022

Posted on

Laurus nobilis. O wawrzynie

Laur to znak chwały aż po grób, zasłużonej nagrody, sławy i zwycięstwa. Ta symbolika przewijała się w kulturze różnych krajów Europy, a wizerunki postaci ukoronowanych wieńcem z wawrzynu odnajdziemy w wielu epokach – poczynając od starożytności, przez czasy Napoleona, który chętnie nawiązywał do okresu świetności Cesarstwa Rzymskiego, po portrety z XIX wieku.

Jean-Auguste-Dominique Ingres, Napoleon I na tronie cesarskim (ok. 1806 r.) – fragment
Jean-Auguste-Dominique Ingres, Napoleon I na tronie cesarskim, ok. 1806 r. (fragment)

W starożytnej Grecji wieniec upleciony z gałązek laurowych był nagrodą w igrzyskach organizowanych na cześć Apollina. Nawiązywano tym samym do mitu o szaleńczo zakochanym bogu goniącym nimfę leśną Dafne, która nie odwzajemniała jego uczucia. Dafne wyprosiła u swego ojca Penejosa, aby uratował ją, zamieniając jej ciało w drzewo wawrzynu. Jak podaje Owidiusz, zrozpaczony bóg oznajmił wówczas: Zawsze będziesz ozdabiać, o drzewo laurowe, moje włosy, lirę i łuk. Ciebie będą otrzymywać w darze wodzowie Lacjum, gdy wśród głosów triumfu wstępować będą na Kapitol. Na pamiątkę ukochanej Apollo okalał więc skronie laurowym wieńcem, który stał się jego symbolem – z tego też powodu drzewka wawrzynu sadzono wokół świątyń Apollina. Stanowił także znak miłości niedostępnej i dziewictwa. W języku greckim drzewo do dziś nazywane jest δάφνη (dáphne).

Piero del Pollaiolo, Apollo i Dafne (XV w.)
Piero del Pollaiolo, Apollo i Dafne (XV w.)

Wawrzyn uchodził również za boskie drzewo mające moc odstraszania zła i rozkładu, zarówno w sensie fizycznym, jak i moralnym. Stąd też stał się symbolem pokuty. O wierze w oczyszczającą moc wawrzynu świadczy łacińska nazwa laurus, pochodząca od luo bądź lavo – “obmywać”, oraz kolejny mit o Apollu, który czyścił się gałązkami wawrzynu po zabiciu pytona  strzegącego dostępu do tajemnej wiedzy w Delfach. Laur wieszano w starożytności na bramach i drzwiach, aby ochraniał mieszkańców przed złym losem.

John Collier, Kapłanka delficka, 1891 r.
John Collier, Kapłanka delficka – z gałęzią wawrzynu w dłoni, 1891 r.

Wieńce z gałązek wawrzynu zdobiły też skronie uczonych; jeszcze po dziś dzień we Włoszech zachował się zwyczaj noszenia laurowych wianków przez studentów odbierających dyplomy. Wierzono także, że laur posiada właściwości wspomagające przepowiadanie i natchnienie poetyckie – dlatego wieszczka w Delfach zasiadała na trójnogu oplecionym laurem i żuła jego liście. Ten, kto otrzymał od wyroczni pomyślną wróżbę, wracał do domu z głową uwieńczoną wawrzynem. Również lekarze greccy sięgali po tę roślinę jako po wszechstronny środek leczniczy. Przypisywano mu zdolność zwalczania ukąszeń szerszeni, os, a także skorpionów i węży.

Marmurowa głowa mężczyzny w wieńcu laurowym, the MET Museum
Marmurowa głowa mężczyzny w wieńcu laurowym, the MET Museum

W epoce rzymskiej wawrzyn stał się atrybutem zwycięskich dowódców, którzy wracali z wojennych wypraw. Triumfujący wódz wjeżdżał do miasta na wozie zaprzężonym w cztery białe konie, których szyje również zdobił laur. Pierwotnie roślinie przypisywano moc oczyszczania przywódcy z przelanej krwi; z czasem zaczęto podkreślać jego znaczenie jako znaku fortuny i nieśmiertelnej chwały zwycięzcy. W czasach późniejszych laurowy wieniec został zarezerwowany wyłącznie dla cesarza. Wieniec triumfalny (łac. corona triumphalis) ewoluował w postać korony królewskiej i książęcej, której nadal zdarzało się przybierać formę laurowych liści wykonanych z cennego kruszcu.

Wawrzyn uprawiała cesarzowa Liwia w swojej posiadłości Prima Porta pod Rzymem – czytaj o niej tutaj
Wawrzyn uprawiała cesarzowa Liwia w swojej posiadłości Prima Porta pod Rzymem – czytaj o niej tutaj

Po upadku Rzymu wieniec wawrzynu odnalazł się w symbolice chrześcijańskiej. Wyobrażał cnotę, prawdę, wieczność, czystość. W plastyce zdobiono laurem głowy świętych i Matki Boskiej. Na niektórych przedstawieniach Chrystusa na krzyżu żołnierz nie nakłada Jezusowi korony cierniowej, tylko wieniec laurowy – na znak zwycięstwa i władzy. W sztuce wczesnochrześcijańskiej wawrzyn towarzyszył monogramowi Chrystusa jako symbol triumfu i wiecznej chwały.

Fajumski portret młodej kobiety w wieńcu laurowym, the MET Museum
Fajumski portret młodej kobiety w wieńcu laurowym, the MET Museum

Jedną z bardziej znanych postaci powiązanych z laurem był Lorenzo de’ Medici, czyli Wawrzyniec Wspaniały z rodu Medyceuszy. Renesansowy polityk, mecenas sztuki i humanista miał w swoim godle krzew wawrzynu. Jego dewiza Ita est virtus – “taka jest cnota” – podkreśla znaczenie wawrzynu jako symbolu nieprzemijalności, wiązanej z jego wiecznie zielonymi liśćmi.

 

Zdjęcie główne: Marija Gajić / Wikimedia, CC BY-SA 4.0

 

 

 

Posted on

Wystawa Koldo Chamorro. Jezus Chrystus Iberyjski

Koldo Chamorro (Vitoria-Gasteiz, 1949 – Pampeluna-Iruña, 2009) to postać nieodzowna, aby zrozumieć historię hiszpańskiej fotografii ostatniego ćwierćwiecza XX wieku. Jego domeną był reportaż fotograficzny rozumiany jako najpełniejsza forma opowiadania o życiu ludzi. W swoich niezliczonych pracach Chamorro poruszał  kwestie związane z  religią, świętami, obrzędowością, korridą, ciałem, seksem. W 1974 r. rozpoczął cykl “Jezus Chrystus Iberyjski” – wielki projekt monograficzny, w którym snuje wizualną refleksję na temat różnych aspektów liturgii i przejawów kultu religijnego na Półwyspie Iberyjskim oraz obecności chrześcijańskiego krzyża w społecznym krajobrazie Hiszpanii. Punktem wyjścia dla projektu było przekonanie, że spora część praktyk religijnych, ludowych świąt i obrzędów jest skazana na wymarcie. Chamorro był świadomy faktu, że agonia dyktatury Franco, rozwój nowych technologii i sekularyzacja społeczeństwa pociągnie wiele z nich w niepamięć.
Nie starał się jednak po prostu ocalić od zapomnienia dogorywającego dziedzictwa – jego zamiarem było przeprowadzenie dogłębnej analizy społecznej, ukazującej sprzeczności Hiszpanii. Balast zacofania i obskurantyzmu sąsiaduje więc na jego fotografiach z dążeniem do nowoczesności. Całość została przefiltrowana przez na wskroś osobiste spojrzenie i niepodrabialny styl.

Tekst: materiał prasowy
Posted on

Sardyńskie pardulas na Wielkanoc

Sardynia słynie z ciastek. Dolci sardi, czyli sardyńskie słodycze, pojawiają się w rozmaitych kształtach i smakach w różnych częściach wyspy. Słodkie przepisy przekazywane są z pokolenia na pokolenie w cichych wioskach malowniczo położonych wśród wzgórz Barbagii i w tradycyjnych cukierniach na ulicach Cagliari. Gueffus, kuleczki z mielonych migdałów, cukru i skórki pomarańczy obtacza się w cukrze pudrze i zawija w kolorowe papierki. Oblane gęstym lukrem i ozdobione kolorową posypką papassinas pachną korzennymi przyprawami, cytrusami, migdałami i miodem. Ciambelline to proste, kruche ciasteczka z cytrusami i wanilią, bianchini — górzyste bezy z migdałami i skórką cytryny, a leciutkie seadas wypełnione są słonym serem pecorino i zatopione w ciepłym miodzie. W czasie karnawału Sardyńczycy zajadają się malutkimi, puszystymi pączkami (zeppole), na wesela zamawiają pieczołowicie zdobione coricheddos w kształcie serca. Słodycze towarzyszą Sardyńczykom podaczas najważniejszych świąt i uroczystości.     

Wielkanocne ciasteczka z ricottą występują pod różnymi nazwami. Na południu wyspy znajdziemy je pod nazwą pardulas, na północy znane są jako casatinas lub casadinas. Włosi z kontynentu nazywają je formaggelle sarde, czyli “sardyńskie ciasteczka serowe”. W niektórych częściach Sardynii do nadzienia dodaje się rodzynki, inni posypują je przed podaniem kolorowymi cukiereczkami lub cukrem pudrem albo polewają miodem. W tradycyjnym przepisie do ciasta dodaje się smalec, kiedyś dużo bardziej popularny na Sardynii niż masło, bo łatwiejszy do przechowywania w gorącym klimacie. Smalec możemy zastąpić masłem, a jeśli nie mamy dostępu do owczej ricotty, możemy użyć krowiej. Ciasteczka będą miały wtedy bardziej delikatny smak.

 

 

Przepis: Sardyńskie pardulas

 Ciasto:

250 g mąki pszennej
50 g miękkiego masła
70 ml ciepłej wody

 

Nadzienie:

500 g owczej ricotty
50 g cukru
2 jajka
skórka starta z jednej cytryny
szczypta mielonego szafranu
szczypta soli 

2 łyżki cukru pudru do posypania

 

 

Masło kroimy na małe kawałki.

Zagniatamy ciasto z mąki, masła i wody.

W razie potrzeby dosypujemy nieco więcej mąki lub wody — ciasto powinno być miękkie i gładkie. Ugniatamy przez 3-4 minuty, przykrywamy mokrą ściereczką i odstawiamy na pół godziny.

W dużej misce mieszamy ricottę z cukrem, jajkami, skórką z cytryny, szafranem i solą. Odstawiamy do lodówki.

Rozgrzewamy piekarnik do 180 stopni.

Podsypujemy stolnicę mąką i rozwałkowujemy ciasto.

Za pomocą foremki lub szklanki wycinamy okrągłe ciasteczka o średnicy około 8-10 centymetrów.

Na środku każdego okręgu rozsmarowujemy czubatą łyżkę nadzienia, zostawiając 1-2 centymetry wokół. Formujemy koszyczki, przyciskając do siebie brzegi ciasta.

Gotowe pardulas układamy na blasze wyłożonej papierem do pieczenia.

Pieczemy przez około 30 minut, studzimy.

Posypujemy cukrem pudrem.

 

 

Posted on

Konferencja naukowa ItaliAMO. Upowszechnianie wiedzy italianistycznej w środowisku akademickim i pozaakademickim

Międzynarodowa konferencja naukowa ItaliAMO. Upowszechnianie wiedzy italianistycznej w środowisku akademickim i pozaakademickim ma stanowić okazję do obchodów dwóch jubileuszy związanych z  italianistyką na Uniwersytecie Łódzkim. Przede wszystkim okrągłą rocznicę obchodził niedawno Zakład Italianistyki, który dał początek kierunkowi filologia włoska na naszej uczelni i  zdołał potwierdzić swoją ważną pozycję w polskich i międzynarodowych studiach nad  językiem, literaturą i kulturą Włoch. Zakład może pochwalić się coraz bogatszym dorobkiem naukowym w kilku dyscyplinach, licznymi publikacjami pracowników, organizacją wielu wydarzeń naukowych, także o randze międzynarodowej. Zespół łódzkich italianistów sukcesywnie powiększa się, zdobywa nowe stopnie naukowe, a grono studentów i absolwentów angażujących się w działalność w zakresie krzewienia języka włoskiego i kultury Włoch stale się poszerza. Dowodem na to jest powstałe wkrótce po  rozpoczęciu kształcenia na kierunku filologia włoska Studenckie Koło Naukowe ItaliAMO, którego dziesięciolecie chcemy szczególnie uczcić w ramach planowanych obchodów. Wśród licznych działań naukowych i  popularyzatorskich grupy młodych italianistów z Łodzi wyjątkowe miejsce zajmuje publikacja dwujęzycznego czasopisma popularnonaukowego ItaliAMO. Periodyk pozwala jego twórcom i czytelnikom zgłębiać szeroko pojętą wiedzę na temat Włoch. Jego tematyka skupia się na zagadnieniach italianistycznych w ujęciu interdyscyplinarnym. Ta idea, doceniana nie tylko przez czytelników, ale i kapituły nagród wyróżniających nasze przedsięwzięcia na  rzecz promocji nauki i kultury, przyświeca nam w organizacji niniejszej konferencji. Zapraszamy do wzięcia udziału w wydarzeniu wszystkich, którzy w ramach różnych dyscyplin naukowych zajmują się studiami italianistycznymi.

Zapraszamy do dyskusji w następujących obszarach:
językoznawstwo (glottodydaktyka, onomastyka, dialektologia, językoznawstwo włoskie i porównawcze, socjolingwistyka, terminologia, translatoryka, lingwistyka tekstu i in.);
literaturoznawstwo (historia, teoria, dydaktyka literatury, tłumaczenia literackie i  in.);
nauki o kulturze i religii (sztuka, religia, media, film, teatr, opera i in.);
historia, socjologia, nauki polityczne;
inne powiązane ze studiami italianistycznymi.

 

Czas trwania wystąpienia 

20 min. 

 

Języki konferencji 

polski i włoski 

 

Publikacja 

Planowana jest publikacja pokonferencyjna w postaci tomu monograficznego złożona z tekstów, które otrzymają dwie pozytywne recenzje. 

 

Organizatorzy konferencji 

SKN Italianistów UŁ ItaliAMO 

Zakład Italianistyki Instytutu Romanistyki Uniwersytetu Łódzkiego 

 

Komitet organizacyjny 

Kierownictwo 

dr Justyna Groblińska, dr Katarzyna Kowalik, mgr Dominika Kobylska 

 

Sekretarz 

Marta Mazur 

 

Współpraca 

Zuzanna Kolbus 

 

Komitet naukowy 

dr hab. prof. UŁ Artur Gałkowski – prof. dr hab. Jadwiga Czerwińska – dr hab. prof. UŁ Tomasz Kaczmarek – dr hab. prof. UŁ Agnieszka Woch – prof. Maria Teresa Girardi – prof. Silvia Gilardoni – prof. Sheyla Moroni – prof. Carla Bagna – prof. Roberto Menin – dr Karol Jóźwiak  

 

Zgłoszenia (udział w konferencji jest bezpłatny) 

Termin nadsyłania zgłoszeń 

30.04.2022 (decyzja Komitetu Naukowego o przyjęciu zgłoszenia – do 10.05.2022) 

 

Dane w zgłoszeniu 

imię, nazwisko, tytuł/stopień naukowy, afiliacja, adres e-mail, adres do korespondencji pocztowej, nr telefonu, informacje na temat planowanego wystąpienia (tytuł i abstrakt na ok. 200 słów) 

 

Sposób zgłoszenia 

Za pomocą załączonego formularza przesłanego na adres e-mail: italiamo.convegno@filologia.uni.lodz.pl 

 

Kontakt 

Adres 

Zakład Italianistyki IR UŁ ul. Pomorska 171/173 

90-236 Łódź 

 

E-mail 

italiamo.convegno@filologia.uni.lodz.pl 

 

E-maile kierownictwa  

justyna.groblinska@uni.lodz.pl katarzyna.kowalik@uni.lodz.pl  

dominika.kobylska@filologia.uni.lodz.pl  

 

Dodatkowe informacje 

Zakład Italianistyki UŁ
www.italianistyka.uni.lodz.pl