Po długim, długim namyśle zdecydowaliśmy się dołączyć do twórców obecnych na platformie Patronite. Chcemy, by “Lente” dalej się rozwijało; do tego zaś potrzebne są środki finansowe. W chwili obecnej jedynym źródłem naszego dochodu jest sklep Lente, za którego odwiedzanie ogromnie Wam dziękujemy! Sprzedając śródziemnomorskie produkty, jesteśmy w stanie zapewnić wynagrodzenie naszym autorom. Chcielibyśmy jednak dalej się rozwijać. Nasze najbliższe plany obejmują m.in. nową, piękniejszą i bardziej funkcjonalną stronę internetową oraz uruchomienie od dawna zapowiadanego podcastu.
Dla naszych Patronów przygotowaliśmy atrakcyjne nagrody.
Wszystkim Patronom, obecnym i przyszłym, już dziś serdecznie dziękujemy za wsparcie, zaangażowanie, serdeczność i dobre słowo. Pamiętajcie, każda kwota wsparcia ma dla nas znaczenie!
Tutaj zobaczyć możesz krótki materiał video, w którym o obecności na Patronite opowiada Julia Wollner.
W odległości zaledwie kilkunastu minut spacerem od zbocza Akropolu znajduje się niezwykła przestrzeń, gdzie spoczywa „cała historia Aten”. Niektórzy docierają na Pierwszy Cmentarz przez przypadek, klucząc bezwiednie pośród romantycznych uliczek dzielnicy Mets – oazy spokoju obok głośnych ulic miasta. Inni przychodzą tu celowo, nawet jeśli pośród tysięcy grobów nie mają nikogo bliskiego. Z pewnością wszyscy, którzy tu trafią, opuszczają nekropolię oczarowani jej atmosferą. Do Pierwszego Ateńskiego Cmentarza prowadzi ulica Anapafseos, dosłownie „ulica odpoczywających w {niebiańskim} spokoju”. Niezależnie od pory roku, jest tu zwykle bardzo pięknie i bardzo cicho, zgodne z etymologią słowa „cmentarz”. W języku greckim rzeczownik ten brzmi κοιμητηριο (kimitirio); wyraźnie wybrzmiewa tam czasownik κοιμαμαι, czyli „spać”. Dla Greków groby to miejsca, gdzie ich bliscy śpią. Jednak Pierwszy Cmentarz – którego status możemy porównać do warszawskich Powązek – to przestrzeń zapraszająca nie tylko do refleksji, ale także do poznania wyjątkowej galerii greckiej rzeźby. Już w 1840 roku nekropolia wymieniana była w przewodnikach jako „miasto rzeźby pod gołym niebem”.
Bez wątpienia ateńska nekropolia jest jednym z najpiękniejszych na świecie przykładów sztuki sepulkralnej. Dominującym materiałem jest słynny marmur, wydobywany od wieków z pobliskich kamieniołomów gór Pentelikon. Warto wspomnieć, że jest to ten sam budulec, jakiego używano 25 wieków wcześniej przy wznoszeniu architektonicznych dzieł na skale Akropolu. Fot. LBM1948 / Wikimedia, CC BY-SA 4.0
Za bramą prowadzącą na funkcjonujący od 1837 roku cmentarz otwiera się przed naszymi oczami potężny plac. Po lewej stronie znajduje się gmach prawosławnego kościoła św. Teodorów, a tuż za nim – Aleja Zasłużonych. Wśród kolejnych alejek znajdziemy ponad 12 tysięcy grobów. Na obszarze nekropolii spoczywa wielu bojowników XIX wieku, czyli tych, którzy po części przyczynili się do jej powstania, biorąc czynny udział w walce o współczesne państwo greckie. Są tu także groby postaci, które naznaczyły współczesną historię Grecji – ojców narodu, pierwszych polityków, twórców systemów, fundatorów instytucji publicznych czy prywatnych sponsorów nowożytnej Hellady. Spacerując pośród wysokich cyprysów, mijamy groby artystów, architektów, aktorów, reżyserów, pisarzy i poetów, w tym dwóch greckich literackich noblistów: Jorgosa Seferisa i Odysseasa Elytisa. Przy wejściu na cmentarz, po lewej stronie, znajdują się groby arcybiskupów Damaskinosa, Christodoulosa oraz mera Aten Spyrosa Mercouriego, polityka Jorgosa Averoffa, ale także mauzoleum Henryka Schliemanna, odkrywcy Troi. Po przeciwnej stronie, na ziemi i na dużym kamieniu, ulokowano dzieło znane Grekom jako Matka okupacji, autorstwa rzeźbiarza Kostasa Valsamisa. Zwolnij, śpi tu stary człowiek z Morii, nie zakłócaj mu snu – głosi napis na grobie powstańca Theodorosa Kolokotronisa; podobne słowa nakreślono na grobie słynnej pieśniarki Sofii Vembo. Niewiele dalej spoczywają kolejne wielkie postaci: Melina Mercouri, Jorgos Papandreou, Andreas Papandreou, Kostis Palamas, Dimitris Horn, Vassilis Tsitsanis, Aliki Voulouklaki, Dimitris Papamichael, Nikos Xylouros czy Demis Roussos. Warto dodać, że Pierwszy Cmentarz Ateński stanowi niezwykły przykład dialogu ekumenicznego, a nawet międzyreligijnego; pochowano tu zarówno chrześcijan różnych wyznań (prawosławnych, katolików i protestantów), jak i żydów. Teoretycznie istnieją obszary wyznaczone dla każdej doktryny z osobna, jednak w rzeczywistości granice między nimi już dawno się zatarły. Uwagę zwraca fakt, że zmarłych rozmaitych obrządków zaczęto chować tu już w połowie XIX-go wieku, kiedy kontrasty i spory między różnymi dogmatami miały charakter dużo bardziej intensywny niż dzisiaj. Śmierć oznacza jednak to samo dla wszystkich – pożegnanie z życiem, które dano nam tylko na chwilę.
Licząca ponad 200 akrów ateńska nekropolia to miejsce spoczynku wielu niezwykłych osobistości. Na zdjęciu: grobowiec rodziny Pesmazoglou (z prawej) i Meliny Mercouri (w środku); z tyłu, po lewej: miejsce spoczynku Heinricha Schliemanna
Artystyczne walory Pierwszego Cmentarza to wspaniałe rzeźby, popiersia, świątynie, posągi, mauzolea i pomniki – a wszystko oddzielone od świata nie tylko murem, ale i lasem cyprysów. Aby obejrzeć choć część nekropolii, nie wystarczy jedna czy nawet dwie wizyty: ponad 700 dzieł sztuki tworzy ogromną, niepowtarzalną galerię rzeźby plenerowej. Miejsca pochówku stały się dziełem sztuki i świadectwem estetyki swoich czasów. Znajdziemy tu różnorodne konstrukcje: od małych grobów do bardzo dużych sarkofagów rodzinnych, które charakteryzują się stylem romantyczno-klasycystycznym. Mamy również przypadki kopiowania znanych artefaktów starożytności, takich jak pomnik Lizykratesa z ateńskiej dzielnicy Plaka. Większości zabytków ton nadają elementy architektury klasycznej. Uważne oko odkryje podobieństwo między XIX i XX-wiecznymi dziełami sztuki a artefaktami znajdującymi się w kolekcji Narodowego Muzeum Archeologicznego czy antycznego cmentarza Keramejkos. Poza tym znajdziemy tu także akcenty egipskie, gotyckie czy bizantyjskie. Cmentarz stanowi wizytówkę wielu rzeźbiarzy, malarzy, rytowników i architektów. Tworzone na potrzeby tego miejsca dzieła reprezentują półtora wieku współczesnej sztuki greckiej, rozciągającej się od epoki romantyzmu i neoklasycyzmu po modernizm. Osoby ceniące artyzm epoki romantyzmu zachwycą się rzeźbą Vitsarisa, braci Malakate, braci Fitalis czy Filippotisa; wśród artystów XX-go wieku warto wspomnieć o takich nazwiskach jak Tombros i Zongolopoulos.
Najsłynniejszą figurą cmentarza jest postać Śpiącej autorsta Giannosa Halepasa; jest to także jedna najważniejszych współczesnych rzeźb greckich. Na łożu spoczywa młoda dziewczyna. Jej plecy i głowa wygodnie opierają się o poduszki; zgięte nogi przykryte są prześcieradłem. Wygląda na śpiącą; śmierć zdradza krzyż, który trzyma lewą ręką. Piękna młoda kobieta zakończyła życie, pijąc truciznę. Imponujące dzieło upamiętnia Sofię Afentaki, która zmarła na gruźlicę. Miała zaledwie 18 lat. Fot. Tilemahos Efthimiadis / Flickr, CC BY-SA 2.0
Co wiadomo o idei Pierwszego Cmentarza? Trudno określić, kiedy dokładnie powstał ani kto był jego pierwotnym projektantem. Pewne jest natomiast, że nekropolia istniała przed grudniem 1837 r.; jeden z oficjalnych dokumentów miasta wspomina o murze na tym terenie. Z pewnością, kiedy 1 grudnia 1834 roku stolica nowo powstałego państwa greckiego została przeniesiona do Aten, rozpoczął się także proces tworzenia nowoczesnego cmentarza. Wydany w tym samym roku dekret O cmentarzach i chowaniu zmarłych zabraniał – ze względów higienicznych – dotychczas stosowanego pochówku na terenach przykościelnych. Każda gmina musiała na własny koszt wybudować cmentarz w odległości co najmniej 100 metrów od zabudowy miasta. Teren miał być obszerny i ogrodzony, zlokalizowany na północ lub wschód, najlepiej na wzgórzu, na którym wieją wiatry, aby zapewnić odpowiednią wentylację. Część zwrócona w stronę miasta miała być obsadzona drzewami. Wzgórze Mets, położone na południowy wschód od XIX-wiecznych Aten, wydawało się najbardziej dogodnym rozwiązaniem. Niegdyś stały tu młyny, przy których pracowały wiatraki. Prowadzącą do cmentarza współczesna ulica Anapafseos pokrywała się z odcinkiem starożytnej drogi biegnącej od bram Aten w kierunku przylądka Sounion. Zapewne do wyboru lokalizacji przyczyniło się także istniejące tu koryto rzeki; dawne wierzenia religijne i metafizyczne wspominały o wodzie jako elemencie oczyszczającym.
W kolejnych latach cmentarz został rozbudowany. Wzniesiono tu trzy kościoły (dwa prawosławne, św. Teodorów i św. Łazarza, oraz jeden katolicki pod wezwaniem św. Karola) oraz niezbędne budynki administracyjne. W 1842 roku sformułowano regulamin pochówku. Znacznie później, bo w 1939 roku, według projektu architektów Konstantinidisa i Ploumistosa, wybudowano monumentalne Propyleje, po dziś dzień prowadzące na cmentarny dziedziniec. Nekropolia wciąż zresztą funkcjonuje, nie zamieniła się w historyczną skamielinę.
Tutejsze rzeźby sepulkralne są niezwykłe także z innego powodu. W odróżnieniu od chrześcijaństwa zachodniego, które dopuszcza rzeźbę w dekoracji sakralnej, Wschód jej nie akceptuje. Wyjątek stanowią nekropolie Grecji, gdzie zmarłych opłakują przede wszystkim kamienne anioły. Najczęściej spotykanym motywem jest młodzieńcza skrzydlata postać z opuszczoną głową, trzymająca, w różnych pozycjach, odwróconą pochodnię. Motyw ten nie występował ani w starożytnych greckich grobowcach z okresu klasycznego, ani w tradycji ortodoksyjnej wiary; odnajdujemy tu wyraźny wpływ renesansu Zachodu. Najstarszym zabytkiem tego typu jest grób Michaela Patouchiosa, będący dziełem Iakovosa Malakate (1855 r.). Często wykorzystywany jest także motyw postaci kobiecych, siedzących lub leżących na nagrobnej płycie, który pojawił się po raz pierwszy w płaskorzeźbie grobowej rodziny Louriotis, jako dzieło reźbiarza Fitalisa (1856 r).
Anioły opłakujące zmarłych są na cmentarzu wszechobecne. Na zdjęciu: grób N. Koumelisa (1872), fot. Tilemahos Efthimiadis / Flickr, CC BY-SA 2.0
Spacer wśród alejek Pierwszego Cmentarza to nie tylko pretekst do ucieczki od szybkiego życia w Atenach. Niezwykłym jest fakt, że nigdy nie poznamy całej historii miasta, ale – zależnie od naszej wiedzy – jedynie jej poszczególne fragmenty. Dzieje Aten każdy z nas czyta inaczej; wizyta na cmentarzu to możliwość stworzenia własnej historii pobytu w tym mieście. Można tu przyjść w celu odnalezienia konkretnej postaci (jak autorka tekstu, darząca atencją aktora Lambrosa Kostadarasa), ale można też spacerować pośród wielkich nazwisk, wspaniałych rodów i nieznanych zupełnie postaci, podziwiając przede wszystkim architekturę i sztukę. Jeśli chcemy odnaleźć grób kogoś dla nas szczególnego, o jego lokalizację można dopytać w tutejszych biurach; pracują tu miłe i pomocne osoby; szanujące przyczynę, dla jakiej znaleźliśmy się na cmentarzu. Czytając nazwiska zmarłych, można zauważyć, że większość pomników grobowych należy do mężczyzn i kobiet, którzy nie wyróżnili się w swoim życiu niczym szczególnym. Grecy słusznie uważają, że, ważni czy nieważni za życia, w obliczu śmierci wszyscy jesteśmy jednako bezradni. Być może dlatego grób wydaje się tu być tą najważniejszą rzeczą, która im się przydarzyła.
Córka rzeźnika to pierwsza powieść Yaniva Iczkovitsa przetłumaczona na język polski. Doskonały warsztat pisarski i świetna, czasami niemal baśniowa, historia to składniki literackiego sukcesu. Czym książka Iczkovitsa różni się od innych izraelskich powieści?
Nagłe zniknięcie
Tytułowa bohaterka wyrusza w długą podróż, której cel początkowo jest niemal tak mglisty jak zmierzch nad tajemniczą rzeką Jasiołdą. Kobieta nie jest jednak sama – Fani Kajzman w wyprawie pomaga zagadkowy mężczyzna, przeprawiając ją najpierw nocą przez rzekę, a potem organizując dalszy transport. Bohaterka zostawia męża i piątkę dzieci w domu, stając się tym samym zaprzeczeniem jidisze mame, kulturowego wzorca żydowskiej matki. Czytamy, że jej nagłe zniknięcie naznaczy je brzydką blizną, zniszczy ich rodzinne życie i zaburzy stabilność. Jej wolność oznacza ich niewolę. Co z niej za matka? Kolejne ważne pytanie dotyczy tego, jaki jest cel jej podróży. I po co bohaterce rzeźnicki nóż, który zabrała ze sobą?
Przypowieść o małżeństwie
Iczkovits, którego literacką historię można porównać do filmowych obrazów braci Coen, nie tylko bawi, ale też uczy. Córka rzeźnika zdaje się być przede wszystkim opowieścią o żydowskim małżeństwie. Dzięki głównej bohaterce, która postanawia wziąć sprawy w swoje ręce, pomóc siostrze i jednocześnie zaprowadzić ład w rodzinie, czytelnik dowiaduje się o kulisach prawa żydowskiego. Podczas lektury opowieści poznaje dwa ważne zwyczaje dyktujące to, co dzieje się z kobietą po stracie męża. Jeśli mężczyzna umarł – przyjmuje się, że wdowę ma poślubić nieżonaty brat zmarłego. Jeśli natomiast odszedł – musi wręczyć żonie get, czyli list rozwodowy, bez tego bowiem czeka ją dojmujący los aguny. Wszystko odbywa się zgodnie z literą prawa w myśl zasady, że każdy najmniejszy szczegół codziennego życia musi być uregulowany i uporządkowany, ponieważ nawet najmniejsze odstępstwo od reguły może sprawić, że człowiek znajdzie się na równi pochyłej.
Od aguny do Agnona
O tym, jakim przekleństwem dla kobiety jest zostanie aguną, opowiadało już wiele historii. To los porzuconej, niechcianej i w pewien sposób ubezwłasnowolnionej kobiety, którego nie chce dzielić żadna z żon. Wedle prawa żydowskiego rozwód można uzyskać tylko wtedy, gdy mąż wręczy żonie get – bez tego, po jego odejściu, pozostanie ona wciąż zamężną kobietą, co uniemożliwi jej kolejny ślub, a przez to nie będzie mogła utrzymać rodziny. Powieść Iczkovitsa nawiązuje właśnie do życia agun i ukazuje nie tylko niesprawiedliwość dotykającą kobiety, ale też drugą stronę medalu, czyli to, że mogą odnaleźć w sobie siłę i zadbać o swoje interesy. Warto tym samym zaznaczyć, że aguny mają swoje – niemal sztandarowe – miejsce w prozie hebrajskiej. Zapewnił im to izraelski noblista, Szmuel Josef Agnon, który wybrał pseudonim artystyczny nawiązujący właśnie do losu porzuconej kobiety.
Hojny gest
Rzadko który izraelski pisarz młodego lub średniego pokolenia sięga do staroświeckiej już tematyki i przywołuje zapomniane sztetle, religijną społeczność i rodzinne tajemnice, a to wszystko umiejscawia na wschodnich rubieżach Europy. Iczkovits jednak wykorzystuje tę scenerię i dokłada do tego – także nieco przestarzały – pomysł na powieść łotrzykowską. Dzięki zdumiewającemu talentowi, nieskrępowanej wyobraźni i zdolności snucia opowieści jego twórczość wyróżnia się na tle współczesnej prozy z Izraela. Pisarz oddając Córkę rzeźnika w ręce czytelników wykonuje hojny literacki gest, którego nikt się nie spodziewał –rzadkością jest przecież ożywienie klasyki w tak fenomenalny sposób.
Yaniv Iczkovits, Córka rzeźnika, tłumaczyła Anna Halbersztat, Wydawnictwo Poznańskie 2021
O codzienności religijnych Żydów przeczytasz w tym artykule hebraisty Łukasza Kalużnego
Yaniv Iczkovits – izraelski prozaik, autor trzech powieści i wykładowca filozofii. Za Córkę rzeźnika zdobył m.in. nagrodę Wingate Literary Prize i Agnon Prize.
Od 2004 roku dwudziestego października obchodzony jest Międzynarodowy Dzień Szefów Kuchni (International Chefs Day), który ma na celu celebrację szlachetnej profesji kucharza i podkreślenie roli szefów i szefowych kuchni w działaniach na rzecz przyszłych pokoleń. Cel wydarzenia jest przede wszystkim edukacyjny: najwybitniejsi szefowie kuchni nie zajmują się dziś już jedynie misternym układaniem drogich składników na talerzu, by dopieścić swoje ego i zadowolić płacących grube pieniądze gości. Wielu z nich, wciąż uprawiając sztukę najwyższej rangi, tworzy równoległą opowieść o swojej ziemi, o lokalności, o zdrowiu, wrażliwości społecznej czy zrównoważonym rozwoju.
Wybraliśmy ośmioro wybitnych śródziemnomorskich kucharzy i kucharek, którzy nie tylko tworzą arcydzieła, ale i starają się, by świat stał się nieco lepszym miejscem.
Massimo Bottura (Włochy)
W 2016 roku Massimo Bottura, szef kuchni trzygwiazdkowej restauracji Osteria Francescana w Modenie, która dwa lata później miała zostać uznana za najlepszą na świecie w rankingu World’s 50 Best, założył wraz ze swoją żoną Larą Gilmore organizację Food for Soul. Pomysł zrodził się rok wcześniej podczas Expo w Mediolanie; w porozumieniu z włoskim Caritasem Bottura przekształcił kościelny refektarz w salę jadalną, gdzie ugościł najbiedniejszych mieszkańców miasta. Codziennie dostawali oni posiłki przygotowane z produktów niewykorzystanych w pawilonach Expo, które w przeciwnym wypadku zostałyby wyrzucone. Tym samym Bottura odniósł się jednocześnie do kwestii nierówności społecznej i marnowania żywności; tak powstał pierwszy Refettorio. Do dziś, przy pomocy lokalnych partnerów, Food for Soul zorganizowało podobne miejsca m.in. w San Francisco, Rio de Janeiro, Londynie, Paryżu, Modenie, Bolonii i Neapolu, a Bottura w ich działania włącza swoich słynnych kolegów po fachu.
José Andrés (Hiszpania)
Mieszkający w Stanach Zjednoczonych hiszpański szef kuchni i właściciel niezliczonych restauracji José Andrés, któremu często przypisuje się przywiezienie do Ameryki koncepcji tapas, założył w 2010 roku organizację World Central Kitchen, żeby pomóc ofiarom trzęsienia ziemi na Haiti. Z początku miał to być projekt jednorazowy, z czasem przekształcił się jednak w wielką akcję humanitarną, która uczyniła z Hiszpana najsłynniejszą twarz kulinarnej dobroczynności. Gdziekolwiek będą ludzie, którzy potrzebują posiłku, tam będę i ja – Andrés śmieje się, że mógłby wytatuować sobie to motto na czole. I faktycznie: na przestrzeni ostatniej dekady jego organizacja karmiła głodnych w Nikaragui, Zambii, Peru, Ugandzie, Kambodży i na Kubie; rozwoziła również posiłki dla potrzebujących Amerykanów w najgorszych okresach pandemii koronawirusa.
Viviana Varese (Włochy)
Szefowa kuchni renomowanej restauracji Viva! w Mediolanie napotkała w swojej karierze wiele przeszkód jako homoseksualna kobieta z południa Włoch, szukająca szczęścia w luksusowych „męskich” kuchniach na północy kraju. Dzięki swojej determinacji zdołała założyć restaurację Alice, którą przekształciła w concept Viva!. W 2021 roku otworzyła kolejne miejsce – w Villadorata na Sycylii.
Obie restauracje odzwierciedlają ducha miejsc, w których są położone: mediolańska jest bardziej kosmopolityczna, awangardowa, sycylijska zaś nieco bardziej tradycyjna, pachnąca lokalnymi cytrusami. We wszystkich swoich restauracyjnych projektach – niedługo dołączyć ma do nich lodziarnia – Varese kładzie duży nacisk na różnorodność personelu; zatrudnia współpracowników różnych płci, orientacji seksualnej, narodowości, a także uchodźców i ofiary przemocy domowej.
Claire Valée (Francja)
Na początku 2021 roku gruchnęła wiadomość, która ucieszyła cały świat wegańskiej gastronomii: po raz pierwszy całkiem roślinna restauracja została nagrodzona gwiazdką Michelin! Restauracja nazywa się ONA (skrót od słów Origine non animale czyli „pochodzenie niezwierzęce”), położona jest w Arès w południowo-zachodniej Francji, a jej szefową jest Claire Valée. Jak mówi sama kucharka, jej inspiracją jest przede wszystkim sezonowość, a dalej: „pozwala się poprowadzić wspomnieniom, emocjom, książkom, wierszom, zapachom”.
Wszystko w restauracji ONA – od jedzenia przez wina po materiały do dekoracji – pozyskiwane jest etycznie i w sposób możliwie zrównoważony. Do ulubionych składników Claire należą marchewki, pomidory, rabarbar, szparagi i kasza gryczana, a także grzyby, które znajdą się w centrum nowego menu restauracji Il était une forêt („Był sobie las”).Otwiera się ona po pandemicznej przerwie pod koniec października.
Eneko Atxa (Hiszpania)
Otwarta w 2005 roku, nagrodzona trzema gwiazdkami Michelin restauracja Azurmendi położona pośród hiszpańskich winnic w miejscowości Larrabetzu otrzymała w rankingu World’s 50 Best wyróżnienie „Most Sustainable” na dowód zaangażowania w zrównoważony rozwój. Szef kuchni Eneko Atxa i jego współpracownicy działają według przyjętej w 2015 roku agendy ONZ na rzecz zrównoważonego rozwoju: używają więc energii słonecznej, wody deszczowej i ekologicznych roślin z własnego ogrodu, a gastronomię postrzegają jako część lokalnego dziedzictwa. Fermentowane jabłka, brioszka z wędzoną rybą, lody z papryki piquillo i beza z truflami to niektóre spośród propozycji Atxy na tegoroczną jesień.
Ana Roš (Słowenia)
Działamy wedle filozofii ‘zero kilometrów’. Kupujemy jedynie produkty lokalnych producentów i podążamy za porami roku. W karcie win znajdują się głównie naturalne wina biodynamiczne. Naszym codziennym menu i rezerwacjami zarządzamy w taki sposób, by maksymalnie ograniczyć ilość odpadów – opowiada Ana Roš, szefowa kuchni restauracji Hiša Franko w słoweńskim mieście Kobarid.
Restauracja położona jest w pięknej Dolinie Soczy, regionie znanym z nabiału, który dziś stanowi jeden z fundamentów tutejszej kuchni. Ana współpracuje z siecią lokalnych pasterzy, serowarów, a także myśliwych i rybaków. Leśne owoce, dzikie rośliny, pstrąg i dziczyzna to produkty, z których Roš tworzy dzieła takie jak „sałatka z farmy wysokogórskiej z fermentowaną wodą pomidorową” czy „wędzony pstrąg z liśćmi figowymi, wodą jęczmienną, ogórkiem, kwiatem czarnego bzu i praliną figową”.
Nof Atamna-Ismaeel (Izrael)
Telewizyjny program Masterchef to globalny fenomen, równie popularny w Australii, USA, Polsce i Izraelu. W 2014 roku tamtejszą edycję po raz pierwszy wygrała Arabka – mikrobiolożka Nof Atamna-Ismael z Haify. Nof zawiesiła karierę naukową, by poświęcić się jedzeniu: pomogła zaprojektować linię arabskich produktów dla sieci Marks & Spencer, występowała w telewizji, przede wszystkim zaczęła jednak organizować w Hajfie festiwal arabskiego jedzenia A-Sham. W ramach festiwalu szefowie izraelscy i arabscy pracują w parach, by stworzyć autorskie wersje tradycyjnych arabskich dań i pokazać wspólne kulinarne dziedzictwo. O festiwalu opowiada film dokumentalny Beth Elise Hawk Breaking Bread, a jego najbliższa edycja odbędzie się w grudniu.
Ebru Baybara Demir (Turcja)
Ebru Baybara Demir przez wiele lat mieszkała w Stambule i zajmowała się turystyką. W 1999 roku podjęła zaskakującą decyzję: wyjechała do Mardin przy granicy z Syrią, skąd pochodzi jej rodzina, z zamiarem sprowadzenia ruchu turystycznego do tego pięknego, lecz zubożałego miasteczka, gdzie niemal nikt nie przyjeżdżał, handel wymarł, a większości żon do dziś nie wolno wychodzić z domu bez swoich mężów. Ebru Barbara wyremontowała starą posiadłość i otworzyła w niej restaurację Cercis Murat Konağı. Od dnia otwarcia w działającej w jej ramach szkole gastronomicznej wykształciła około dwustu kobiet, a od wybuchu wojny w Syrii skupia się przede wszystkim na pracy z uchodźczyniami. W przepięknym budynku o wielkich oknach, przez które dojrzeć można syryjską ziemię, te silne kobiety serwują tradycyjne kofty, gulasze z melasą, jagnięcinę z migdałami i wybór mezze na srebrnych paterach.
Wprowadź śródziemnomorski klimat do swojej kuchni i salonu. Zapraszamy na zakupy do sklepu Lente!
Kliknij w zdjęcie, by przejść do działu DOM na lente-magazyn.com/sklep!
Przez dwa, trzy tygodnie, raz na pięć lat, teraz wyjątkowo po sześciu przez pandemię, jak by znów było po wojnie, w centrum Warszawy Chopina słychać codziennie. Rano w metrze, koło dziewiątej pomiędzy zaspanymi licealistami, wśród marynarek i garsonek, pojawiają się fulary i jedwabne szale pań. Na Świętokrzyskiej – w końcu serce Chopina wmurowano w kościół Świętego Krzyża – w witrynach banków i sieciówek przegląda się publiczność biegnąca na Przesłuchania. Choć wyraz ten ma sławę raczej ponurą, tak właśnie, z pierwiastkiem męczeństwa, nazwano recitale uczestników Konkursu Chopinowskiego. Przez dwadzieścia jeden dni, między Pałacem Kultury im. Stalina a placem Powstańców Warszawy w odzyskanym z gruzów gmachu Filharmonii można wejść co dzień w inny wymiar.
Hall, schody, korytarze, marmurowe blaty szatni odbijają od rana szum szub, stuk lakierek, szpilek zmienianych w pośpiechu, brzęk filiżanek z kawą, widelczyków wbijanych w napoleonki. Ich pudrowy pył strzepujemy z odświętnych ubrań. Na scenie z tremą obnażają swoją wrażliwość bardzo młodzi; wysoko na galerii przesłuchują autorytety. Dzieli ich warstwa tych, którzy grają lepiej, gorzej lub wcale, ale w większości przybywają bezinteresownie, z potrzeby, z tęsknoty, wywalczywszy bilety w kolejce lub wytropiwszy je w sieci za ostatni grosz. Zbieranina tych, co znajdą kilka godzin dziennie, często po parę razy, aby przejść przez to muzyczne powietrze, zanurzyć się w fali dźwięków, zmilczeć rozczarowanie lub wyklaskać swoje uczucia, zachwyt, sympatię. Wbić się w tę niezwykłą przestrzeń wykonania jedynego, które powstaje tam na scenie, gdy zabrzmi pierwszy dźwięk, dłoń opadnie na klawiaturę. Do tradycyjnego akompaniamentu z widowni – numerków z szatni, które, spadając, dudnią z charakterystycznym brzękiem, pokasływań, w tym roku dochodzi „Nosek!” – pouczenie dla zsuwających maski – oraz łoskot książki z programem na cały Konkurs, która co dzień upada komuś w innym rejonie sali. Podczas konkursu ucho masz wyostrzone na każdy dźwięk. Chcąc oddać sprawiedliwość, wybrać faworyta, proponować zakład o kawę koleżance z rzędu, musisz zatracić się w akustyce sali, wygłuszyć emocje z porannego korka, zatrzymać agendę, dać pierwszeństwo muzyce. Przychodzisz na Chopina, znajdujesz siebie. Tak jak wymyślili to nasi śródziemnomorscy ojcowie kultury, taka sesja poranna lub wieczorna Konkursu jest jak katharsis, oczyszczenie, jak przełączenie uwagi z przygodnych trosk na artystyczne doznanie.
Żywioły z czasów helleńskich objawiają młodzi pianiści con gran espressione. Słuchacz dzieli uczestników własną miarą, filozof – na apollińskich artystów snu i dionizyjskich artystów upojenia. Jedni tkają obrazy, drudzy atakują dźwiękiem. Jedni śnią, drudzy tańczą. Jedni szukają perfekcji, inni wywołują rewolucję. Szukamy algorytmów, skali porównawczej. Współodczuwamy lub oceniamy. Dzień na Konkursie to zwykły dzień w Warszawie na Jasnej, a jednocześnie obcowanie ze zjawiskiem najwyższej próby, z agonem muzycznym o wyjątkowej dramaturgii, nadzwyczajnym emocjonalnym natężeniu.
fot. Andres Claro Gonzales, Paryż 1998
Czas mija tam w rytmie lento nawet jeśli nie dotknąć instrumentu. Powoli, ale uczuć nie sposób stłumić. Zdarza się, że gdy ktoś kończy występ, emocje są tak duże, że gadasz do przygodnych sąsiadów w parterze. Ludzie czują na głos i mówią do obcych. Nawet słuchanie staje się tu con espressione. W przerwie w hallu spod maseczek odsłaniają się twarze z wypiekami, a w kuluarach polska rozmowa toczy się po włosku. Lento, largo, scherzo, allegro – słowa z kultury śródziemnomorskiej plotą się w kolejce po kawę czy batonik. Wyrazu „fortepian” używamy często bez zastanowienia – niczym Molierowski pan Jourdain – nad tym, że mówimy po włosku. Że, podobnie jak lento, espresso czy “wino”, przybyło ono z ziemi włoskiej do Polski. Wchodząc na Konkurs odnaleźć można zresztą nie tylko łacińskie źródła, ale też olimpijski spokój. Zawisają w szatni polityczne barwy, zbroje, plemienne dyskursy. Nie znaczy to jednak obojętności! Przebywając kilka godzin wśród ludzi nadzwyczajnie utalentowanych, śledząc ich zmagania, stajemy się wrażliwsi na to, co dzieje się dokoła. Wiadomości o cierpieniu, krzywdzie, niesprawiedliwości, rewolucyjne echa docierają do nas w tym skupieniu z większą siłą. Czemu się tak dzieje? Niech wyjaśni to sam Chopin w liście z Palmy do Juliana Fontany, napisanym w listopadzie roku 1838. Nim przejdzie do spraw moralnych, osadza adresata w krajobrazie Majorki. Myślniki nie są od redakcji, ale oryginalnymi znakami Chopina, który pisał słowa jak nuty, swoim niepowtarzalnym charakterem. Zaznacza pauzy, jakby dawał wykonawcze wskazówki czytelnikowi, by ogłuszony miejskim zgiełkiem wyobrażał sobie Palmę w odpowiednim rytmie. Aby prowadził wzrok w wyobraźni oczami i w tempie autora po linii widnokręgu:
…Jestem w Palmie — między palmami, cedrami, kaktusami, oliwkami, pomarańczami, cytrynami, aloesami, figami, granatami itd. Co tylko Jardin des Plantes ma w swoich piecach. — Niebo jak turkus, morze jak lazur, góry jak szmaragi, powietrze, powietrze jak w niebie. — W dzień słońce, wszyscy letnio chodzą, i gorąco — w nocy gitary i śpiewy po całych godzinach. — Balkony ogromne z winogronami nad głową — maurytańskie mury. Wszystko ku Afryce, tak jak i miasto, patrzy. — Słowem, przecudne życie. — Kochaj mnie. Przejdź się do Pleyela, bo fortepian jeszcze nie przyszedł. Jakim traktem go posłali? — Dostaniesz Preludia wkrótce. Mieszkać będę zapewne w przecudnym Klasztorze — najpiękniejszej pozycji na świecie: morze, góry, palmy, cmentarz, Kościół Krzyżacki, ruiny moskietów — stare drzewa tysiącletnie oliwne. — A, Moje Życie, żyję trochę więcej. Jestem blisko tego, co najpiękniejsze. — Lepszy jestem.[1]
Palma, fot. Max Harlynking / Unsplash
Wprawdzie nie z Majorki, ale niewielkiego Gijón, nie znad Morza Śródziemnego, ale znad Atlantyku, przyjechał do Warszawy Martin García García. Gdy pojawił się na scenie Filharmonii pierwszy raz, w szeregach melomanów zaszumiało. Znawcy się wiercą. Czy on nuci jak Gould? Czy to możliwe, żeby ten chłopak z Hiszpanii śpiewał przy Chopinie? Żeby ktoś na Konkursie międzynarodowym, światowym, oficjalnie zagadał do fortepianu? Con espressione dosłownie? Szmer prędko ustaje, a ludzkość zdwaja uwagę i zaczyna odkrywać, co García tworzy, interpretując Chopina – rozmowę muzycznymi głosami. Gdzieś między dźwiękami pojawia się wrażenie, jakoby dobiegały co raz plotki, anegdoty, opowieści – przecinane myślnikami akordów. W melodii wszystko płynie, dźwięki wypływają z siebie, wpływają na siebie, a cisza znaczy. Wykonawca ma ekspresję jak widowisko, nie on jeden, ale García częściej niż inni uśmiecha się grając. Przypomina, że Chopin nie tylko cierpiał jak my, ale miał też nadzwyczajne poczucie humoru. Że choć bywało pod górkę, nie miał kasy, żony, musiał uczyć bogate dzieciaki, ledwo wiązał koniec z końcem, a w końcu ledwo łapał oddech, to zachował lekkość i swobodę. Zachował mimo cierpienia, odrzucenia i bólu, pogodne spojrzenie na świat. Flirtował z nim, cieszył się drobiazgami. Łączył stale – jak widać w listach – obraz natury, powszednie sprawy, błysk żartu i nutę powagi. Forte i piano. García o tym przypomina. Organicznie zrośnięty z instrumentem, odkrywa przed laikami potencjał włoskiego Fazioli. Gra tak, jak by chciał ten fortepian przechylić i pokazać, że choć ma on klawisze, to pod wielkim czarnym skrzydłem kryją się wrażliwe struny, które drżą. Wzrusza, by za chwilę rozbawić stylem brillant, salonowo, wykwintnie, ale bez makijażu i bez pretensji. Po wielu uczestnikach widać, jak bardzo chcą wygrać w Konkursie. García pewnie też o tym marzy, ale ma się wrażenie, że przyjechał przede wszystkim zagrać Chopina w Warszawie. Właśnie tu, gdzie upadły nieszczęsne powstania, gdzie runął fortepian, ale tkwi serce kompozytora.
Martin i Dani García García, Warszawa 2021, Warszawa 2021
Szczęśliwym zbiegiem okoliczności wpadam na niego w mieście, na Ordynackiej, gdy ćwiczy w siedzibie Fazioli. To dzień con gran emozione, bo mają ogłaszać wyniki drugiego etapu. Z 45 zostanie już tylko 20. To jednak mistrzostwa, stoicki spokój ciężko zachować. Artysta wie, czego dokonał, a zawodnik wie, czego brakło, sporządza rachunek sumienia wierności partyturze. Nie ma garnituru, tylko jeansy i t-shirt, pije wodę jak śmiertelnik z polskiej plastikowej butelki i ma telefon w kieszeni. Ale gdy zaczyna ćwiczyć Sonatę h-moll, ten mały salon na dwa fortepiany zmienia miejsce w rzeczywistości. Muzyka nas zabiera z ulicy. Choć kadr jest powszedni, każde stuknięcie młotka, uśmiech, spojrzenie, jest częścią tego niezwykłego łańcucha, który łączy nas wprost z duszą kompozytora. Ot, niby prosta kolej rzeczy, spisane nuty, pianista, instrument, brat i obca, a jednak asymptotycznie zbliżone do cudu. Za oknem ludzie się spieszą i przeklinają, pod ścianą leżą nasze plecaki i kurtki. Rozmawiamy chwilę po próbie, z braćmi García, o sercu Chopina, Warszawie i publiczności. Sama widziałam, jak ludziom łzy leciały bezwiednie, kiedy grał. Niech wie, myślę, bo z wynikiem II etapu może być różnie. Opowiadam, jak tę sonatę lubił profesor Jan Ekier, dawny nestor jurorów. W Zaiksie w Zakopanem grywał ją przed obiadem, a my, znajome dzieciaki na wakacjach, podsłuchiwałyśmy, siedząc za drzwiami w kucki, upaprane od zabawy w Indian. Przez mgnienie, bawimy się wspólnie tym obrazem bachorów z allegro maestoso w tle. Kilka godzin później ogłoszą wyniki, García nadal w grze. Jak długo – wiedzą tylko jurorzy i duchy, ale tę sonatę w Warszawie wykona.
Lento con gran espressione to jedna z tych bajecznych prób zetknięć języka muzyki z mową potoczną. Pianiści pomagają nam to zrozumieć, wiele dają z siebie, bo przecież lento i presto każdy ma inne, jak ułoży życie. A zresztą, czy na co dzień rozumiemy, co znaczy żyć powoli? Czym jest wielka ekspresja? Jak to pogodzić, by powoli wyrażać siebie z wielką siłą? W lento – to jedno pewne – jest czas na rozmowę i na pauzy w powszedniej krzątaninie, która, jak twierdził Pascal, oddala nas od nas samych. Idąc z powrotem Ordynacką, z echem Sonaty h-moll, przesuwam w pamięci pocztówki wspomnień. Profesor Ekier przytaczał z dumą, co o jego wykonaniu powiedziała Nadia Boulanger: Gdy tego słucham, coś się we mnie zmienia. Minęło tyle lat, a do Filharmonii wchodzę stale z pytaniem inspirowanym Boulanger: czy coś się we mnie zmieni? Nie zawsze tak jest. Ale w Warszawie podczas Konkursu dzieje się tak, jak zaplanował Chopin z Majorki. Wprawdzie brak lazuru, drzew tysiącletnich oliwnych, a w nocy próżno szukać gitar i śpiewów, bo przymrozki, to jednak wielu słuchaczy odnajduje tę śródziemnomorską „najpiękniejszą pozycję na świecie”. – Żyjemy trochę więcej. – Jesteśmy blisko tego, co najpiękniejsze i – Lepsi jesteśmy.
[1]Korespondencja Fryderyka Chopina 1831–1839, tom II, część II, WUW 2017
Zdjęcie główne: Catedral basílica de Santa María de Mallorca, Palma, fot. Anqi Lu / Unsplash
Tekst w zbliżonej wersji ukazał się drukiem w magazynie La Rivista 10 (2014 r.)
Na Półwyspie Apenińskim termin la sprezzatura używany był już w epoce baroku. Dominujące wówczas malarstwo manierystyczne przeciwstawiało się rygorystycznemu realizmowi renesansu, manifestując to poprzez celowe naginanie reguł anatomii i praw fizyki. Malarz manierystyczny mógł pozbawić czyjeś ciało masy – unieść je, wygiąć, wpleść w przedziwną konfigurację eterycznych bytów. Mógł również ubrać sąsiadujące postaci w kontrastujące kolory.
Jako pierwszy termin ten zastosował Baldassare Castiglione, publikując w 1528 r. w Wenecji poradnik pt. Il Cortegiano („Dworzanin”). Sprezzaturę opisał jako dworską dezynwolturę stojącą w opozycji do surowej rutyny. Nonszalancja, ale i równowaga; beztroska, ale też kontrola nad sobą – oto umiejętności, które czyniły dworzanina idealnym. Umiejętności, które sprawiały, że wszystko wydaje się wykonane bez żadnego trudu, bez przemyślenia – ot, tak. Za radami Castiglionego, jak celowo łamać zasady, podążyły dwory w Urbino i Mantui, skąd wskazówki przejęły inne kraje, od Niemiec i Anglii po Stany Zjednoczone.
Sprezzaturę można więc definiować jako wykalkulowaną spontaniczność, wystudiowaną bylejakość czy też przygotowaną naturalność, przy czym daleko jej do ostentacyjności, pozerstwa lub efekciarstwa. Opisuje się ją jako zdolność do zamaskowania tego, czego się pragnie, co się czuje, myśli i zamierza, przykrywając to warstwą nonszalancji i dystansu. Oczywiście i to może mieć swoje złe strony – sprezzatura jako swoista „sztuka zwodzenia” doprowadza do zatarcia granicy między tym, kim jest się w istocie, a jak jest się postrzeganym.
I wreszcie, sprezzatura wkracza do słownika mody, oznaczając zupełną beztroskę i niedbałość w detalach. Tak jak wiele innych wyrazów ze świata stylu, również i ten stał się słowem-wytrychem, które znaczy już teraz wszystko i nic, co jest rezultatem nadużywania go w przeróżnych kontekstach. Najłatwiej ująć znaczenie sprezzatury w modzie jako „artystyczne rozmemłanie” – należy przy tym zaznaczyć, że istnieje cienka granica pomiędzy sprezzaturą jako stanem umysłu a zwykłym niechlujstwem…
La sprezzatura to coś między wykalkulowaną spontanicznością a wystudiowaną bylejakością
Poszukując przykładów tego fenomenu, wystarczy spojrzeć na fotografie Gianniego Agnellego, jego wnuka Lapo Elkanna, Michaela Bastiana i Tommy’ego Hilfigera. To panowie, którzy doskonale pojęli, jak się świetnie ubrać i jakimi zasadami rządzi się elegancja. Wiedzą również, jak niektóre z tych zasad łamać!
Jeżeli mielibyście ochotę przygotować swoją wersję sprezzatury, pierwszym krokiem powinna być zabawa krawatem. Przekręćcie go lekko na bok, a tylną część wysuńcie niżej niż główną. Ma wyglądać, jakbyście zasnęli z nim na szyi i nie poprawili go po przebudzeniu. To samo tyczy się chustki w butonierce: wsadźcie ją tam byle jak, wepchnijcie niczym coś zupełnie niepotrzebnego i – co za tym idzie – zapomnianego. Jeśli nie macie apaszki, użyjcie dobrze dopasowanego zamiennika – skarpetki w oryginalnym kolorze, najlepiej od firmy Bresciani.
Dajcie też urlop żelazku. Wyprasowane i wykrochmalone koszule są dobre na ślub (tudzież rozwód) albo rozmowę o pracę, ale na co dzień wystarczy nosić się na luzie, w aurze pełnego relaksu i swobody, do czego świetnie nadają się płócienne koszule. Sprezzatura to też „bezskarpetkowe” stopy raz na jakiś czas. Odpięte guziczki mankietów wpisują się w ten image, podtrzymując status casual. W dostrajaniu nowego wyglądu nie można pominąć butów: trzeba pamiętać o wyjęciu sznurówek lub odpięciu klapek, co już kreowane jest jako nowy mini-trend. Natomiast Gianni Agnelli, wiodący prym w popularyzowaniu sprezzatury, wpadł na genialną myśl zapinania zegarka na rękawie koszuli, ale pod marynarką.
Jeśli więc pragniecie zaprezentować się jak prawdziwy wyznawca sprezzatury, włóżcie tę skrupulatnie przygotowaną maskę, pamiętając jednak, że diabeł tkwi w szczegółach i lekkości wizerunku – cała reszta musi być niepodważalnie perfekcyjna.
Łacina kojarzy się zwykle ze studiowaniem antycznych tekstów i z historią Rzymu. Z chrześcijaństwem, jego pismami i obrzędami. Ze średniowieczem i renesansem. A także z naszym siedemnastowiecznym sarmatyzmem. Z dziełami dawnych uczonych, jak również z językiem dzisiejszej nauki. Z archeologią. Z napisami na monumentalnych budowlach, pomnikach i grobowcach. Jeśli uczono jej nas w szkole albo na uczelni, to przede wszystkim po to, byśmy potrafili czytać i tłumaczyć dawne teksty w tym języku. Ci, którzy studiowali prawo czy medycynę, uczyli się jej także, żeby przyswoić sobie cały ogrom specjalistycznej terminologii. Najczęściej poznajemy ją jako język literatury, dzieł historycznych, oracji, poezji. Kołaczące się nam w pamięci cytaty z Cycerona, Cezara, Wergiliusza, Horacego czy Owidiusza brzmią uczenie i dystyngowanie. Quo usque tandem abutere, Catilina, patientia nostra? Gallia est omnis divisa in partes tres… Arma virumque cano… Exegi monumentum aere perennius… Aurea prima sata estaetas… A przecież po latyńsku również zwyczajnie rozmawiano, gadano, wyznawano sobie miłość, plotkowano, żartowano, kłócono się i wyzywano. Może warto więc zmniejszyć ów dystans, z jakim tak wiele osób podchodzi do mowy Rzymian?
Rekonstrukcja rzymskiej ulicy – scenografia filmowa serialu “Rome” w rzymskim studiu Cinecittà. Fot. Julia Wollner
Wykrzykniki z antycznych komedii
Zwyczajny, codzienny język odnajdujemy przede wszystkim w rzymskich komediach. Wprawdzie język komedii pozostaje językiem literackim, konwencjonalnym, zbliżonym jedynie do mowy potocznej, ale pojawiające się w nim wyrażenia z całą pewnością odzwierciedlały te używane przez Rzymian na co dzień. Królują wśród nich wszechobecne, typowe dla języka mówionego wykrzykniki, wyrażające całą gamę emocji i wzmacniające przekaz, a także rozmaite utarte zwroty. A że akcja komedii obfitowała w nieporozumienia, pomyłki, dramatyczne i zabawne sytuacje, na które występujące w nich postacie reagowały bardzo ekspresywnie, ze sceny padały często okrzyki zdziwienia, przerażenia, grozy, zaskoczenia, radości, rozbawienia czy oburzenia.
Cytowane poniżej fragmenty pochodzą z komedii Plauta i Terencjusza, jedynych, jakie zachowały się w całości. Mimo że powstały w dość wczesnym okresie – pod koniec III i w pierwszej połowie II wieku p.n.e. – to jednak można przyjąć, że występujące w nich wykrzykniki i zwroty potoczne były na tyle uniwersalne i zakorzenione w języku łacińskim, iż większości z nich nadal używano w późniejszych okresach.
Zacznijmy od krótkich, uniwersalnych rzymskich wykrzykników, które brzmiały prawie tak samo jak w naszym i wielu innych językach: ah –„ach”, „och”, au – okrzyku bólu lub oburzenia, czy chyba najbardziej powszechnego w wielu językach wykrzyknika o lub oh, używanego w emfatycznych apostrofach takich jak O Troia! – „O, Trojo!”, czy bardziej powszednich zwrotach, jak O stulte!– „Och, ty głupcze!”. Jedna z postaci sztuki Dziewczyna z Andros Terencjusza mówi na przykład: O Chreme, per tempus advenis – „O, Chremes (dosł. O, Chremesie!), przychodzisz w samą porę”.
Wymówkę, reprymendę czy upomnienie poprzedzano często nieco groźnym eho lub eho dum – „ej”, „ejże”. W tej samej komedii Terencjusza młody bohater zwraca się tak do niewolnika, na którego jest rozgniewany, ponieważ ten nieźle namotał w intrydze:
Pamphilus: Oh!
Davus : Visu’ sum!
Pamphilus : Eho dum, bone vir, quid ais?
Pamfil (dostrzegając niewolnika): A!
Dawus: Zobaczył mnie!
Pamfil: Ejże, i cóż mi powiesz, dobry człowieku?
Owo „dobry człowieku”, bone vir (por. także: O salve, bone vir! – „Witaj, dobry człowieku!”), jest równie ironiczne jak to samo wyrażenie w języku polskim. W ten sposób, protekcjonalnie i z nutą kpiny, zwracano się często w komediach do sług czy innych osób stojących niżej w hierarchii społecznej.
Gdy chciano wyrazić radość albo gdy się z kogoś wyśmiewano, wykrzykiwano oczywiście: ha, hahae, hahahahae. Innym radosnym okrzykiem było euax, znaczące mniej więcej „hurra!”, i euge – „świetnie, brawo!”. Radość albo miłe zaskoczenie wyrażało też słowo eia lub heia. Natomiast żałość, przykrość, smutek, przerażenie – heu lub eheu.
Heia mogło również znaczyć “ejże”, a dodawano je, gdy chciano kogoś delikatnie upomnieć albo coś mu wyperswadować. Heia, hoc face quod te iubet soror – „Ejże, zrób to, co ci siostra każe!” – mówi pewna matrona w komedii Misa pełna złota (Aulularia) Plauta.
Bardzo swojsko brzmiał wykrzyknik oiei, wyrażający przestrach, którego jednak postacie komedii używają rzadko. Wykrzykuje tak na przykład sługa w sztuce Eunuch Terencjusza, kiedy udający rozgniewanego młody bohater każe mu wchodzić do domu:
Phaedria (Fedriasz): I intro, nunciam! (Wejdź do środka, mówię!)
Dorus: Oiei!
Nasze uniwersalne zwroty „no”, „no już”, „no dalej”, czy dawniejsze „nuże”, używane w celu ponaglenia kogoś, miały także swój równie uniwersalny odpowiednik łaciński, często pojawiający się w komedii – i zapewne w sytuacjach realnych. Był to wyraz age (a gdy zwracano się do wielu osób: agite; w obu przypadkach – z akcentem na „a”), czasem występujący w formie wzmocnionej: (h)eia age, agedum albo age, age. Wyraz ten jest z punktu widzenia formalnego trybem rozkazującym czasownika ago, agere, który znaczył przede wszystkim „robić coś, działać, wykonywać”. Z czasem jednak zatracił funkcję czasownika. Na początku Misy pełnej złota główny bohater, skąpiec, niecierpliwie wyrzuca za drzwi sługę, nie chcąc, by ten zobaczył jego skrzętnie ukrywane złoto: Exi, inquam. Age exi! – „Wychodźże, mówię. No wychodź!”.
W komediach, głównie u Plauta, można też często natrafić na wyraz apage, który znaczył „precz!”, „odczep się!”, „daj mi spokój!”. Apage te! –znaczyło „wynoś się!”, „wynocha!”, „idź stąd precz!”. Apage a me, apage! – „Odczep ty się ode mnie!” – mówi jedna z postaci w Dwóch Bakchidach Plauta.
Odpowiednikiem polskiego „hej”, „halo”, używanego, by kogoś zawołać, zwrócić czyjąś uwagę, było heus. Amfitrion, tytułowy bohater innej komedii Plauta, dobijając się do drzwi własnego domu, woła: Aperite hoc! Heus, ecquis hic est? – „Otwórzcie! Hej, jest tam kto?!”.
Posąg bogini – scenografia filmowa serialu “Rome” w rzymskim studiu Cinecittà. Fot. Julia Wollner
Wzywanie imion bogów
Rzymianie najchętniej przyzywali Herkulesa, Kastora i Polluksa, przy czym Herkulesa przywoływali wyłącznie mężczyźni, a Kastora – kobiety. Zwroty te spowszedniały i zaczęły pełnić rolę typowych wykrzykników wyrażających emocje lub wzmacniających daną wypowiedź. Każdy z nich miał kilka, mniej lub bardziej skróconych, wariantów. Hercle to chyba jeden z najczęściej używanych wykrzykników w komediach i chyba także w życiu codziennym. Używano też form hercule, mehercle, mehercule, mehercules, mehercles. W Dziewczynie z Andros Terencjusza niewolnik mówi na przykład: Non hercle intellego – „Na Herkulesa, nie rozumiem!”.
Wtrącano też imię Polluksa w skróconej postaci pol lub edepol. W cytowanej wyżej komedii jedna z kobiecych postaci wykrzykuje: Tu, pol, homo non es sobrius! – „Na Polluksa, ty, człowieku, chyba się upiłeś (dosł. nie jesteś trzeźwy)!”, zaś w sztuce Eunuch niewolnica mówi: Probe edepol narras… – „Na Polluksa, to znakomita wiadomość (dosł. zacnie powiadasz)”. Kobiety, jak wspomniano, przyzywały Kastora – ecastor, mecastor. Oto zgrabna wymiana powitań między dwojgiem niewolników w komedii Terencjusza Teściowa:
Syra: Salve mecastor, Parmeno.
Parmeno: Et tu edepol, Syra.
Syra: Na Kastora! Witaj, Parmenonie!
Parmenon: Na Polluksa! I ty, Syro, witaj!
Scenografia filmowa serialu “Rome” w rzymskim studiu Cinecittà. Fot. Julia Wollner
Wyzwiska i przekleństwa
Z komedii i innych tekstów literackich znamy wyzwiska i inne ostrzejsze zwroty mieszczące się w granicach konwenansu. Słowa całkiem niecenzuralne ze sceny paść by nie mogły, choć prawdopodobnie bardziej jędrnego języka używano w obscenicznych farsach zwanych atellanami (fabulae Atellanae), które nie zachowały się do naszych czasów.
Odpowiednikiem naszego „do licha”, „do diabła” było chyba równie często wtrącane malum, dosłownie „zło, nieszczęście”. W komedii Eunuch natrafiamy na dialog między żołnierzem, który szykuje się do „oblężenia” domu hetery, a jego znajomym, pasożytem na jego łasce. Oto fragment:
Thraso: Ubi alii?
Gnatho: Qui malum „alii”? Solu’ Sannio servat domi.
Trazon (żołnierz): A gdzie reszta? (dosł. inni)
Gnaton: Jaka, do licha, „reszta”? Raptem jeden Sannion został, by pilnować domu.
Obelgi i wyzwiska wydają się również dziwnie znajome. Zwracano się do siebie na przykład per: stulte – „idioto”, „głupcze” (także w formie żeńskiej: stulta), stolide – „durniu”, „kretynie”, sceleste – „łobuzie”, „łajdaku” (także w formie żeńskiej: scelesta), ewentualnie furcifer – „łotrze”, „obwiesiu”.
Na porządku dziennym były też wyzwiska „odzwierzęce”, jak belva – „zwierzę”, „bestia” – często w znaczeniu „bydlę”, „małpa” itp. w zależności od kontekstu, czy też canis – „pies”. Age nunc, belva, credis huic quod dicat? – “No co ty? Jak możesz, małpo, mu wierzyć?” – oburza się jeden z bohaterów Eunucha. A w innym miejscu tej samej sztuki znalazła się taka „przyjacielska” wymiana zdań:
Chremes: Diminuam ego caput tuum hodie, nisi abis.
Gnatho : Ain vero, canis?…
Chremes : Łeb ci utnę, jeśli nie odejdziesz.
Gnaton: Co ty powiesz, psie?
Można też było komuś życzyć: di te eradicent – „niech cię szlag trafi!”, „niech cię diabli!”, dosłownie: „niech cię bogowie wyrwą z korzeniami”. Jak pisze Ewa Skwara, tłumaczka komedii Plauta i Terencjusza, było to mocne przekleństwo, pojawiające się tylko w komedii – a więc chyba i w języku potocznym. Inna jego wersja brzmiała: di te perdant– „niech cię bogowie zgubią!”.
W źródłach literackich nie znajdziemy mocniejszych, naprawdę dosadnych przekleństw. Brak ich też w naściennych graffiti, którymi upstrzone były ściany budynków nie tylko w Pompejach. Oferują one całą gamę wyzwisk oraz wulgaryzmów nieco innego rodzaju. To bardzo specyficzne komunikaty. Wiele z nich było niewybrednymi inwektywami albo miało charakter wyraźnie pornograficzny. W tych ostatnich roiło się od wulgarnych określeń rozmaitych czynności seksualnych i nazw wiadomych części ciała. Natomiast nie zapisano tam akurat przekleństw jako takich. Wnioskując z rozpowszechnienia graffiti, można przypuszczać, że wulgaryzmy były dość dobrze znane – przede wszystkim mężczyznom – w różnych warstwach i grupach społecznych. Nie znaczy to jednak, że ich nagminnie używano w zwykłych, codziennych sytuacjach, kłóciłoby się to z przyjętymi normami i wzorcami godnego zachowania. Poza pewnymi szczególnymi okolicznościami, dowodziłoby nieokrzesania i niepanowania nad sobą. Nie używano też niestosownego języka w obecności otaczanych szacunkiem osób, na przykład dobrze urodzonych kobiet (Terencjusz, Za karę, wiersz 1041: Wstyd mi używać brzydkich słów w obecności żony). W każdym razie nie wiemy, czy Rzymianie wtrącali do niektórych nieformalnych wypowiedzi bardziej wulgarne „przerywniki”.
Ciekawostka z serialu Barbarzyńcy
Być może z braku znanych nam rzymskich przekleństw cięższego kalibru, które nieco przypominałyby te dzisiejsze, twórcy serialu Barbarians, emitowanego przez Netflix, pozwolili sobie w jednej ze scen „sezonu pierwszego” na pewną swobodę w rekonstruowaniu łacińskich zwrotów.
Serial opowiada o walce Germanów z Rzymianami za namiestnika Publiusza Kwinktyliusza Warusa i klęsce Rzymian w Lesie Teutoburskim (9 r. n.e.). Filmowi Rzymianie mówią po łacinie, zaś Germanie… po niemiecku, co wynika z określonej konwencji i ideologii filmu. Warto dodać, że język, którym posługują się aktorzy grający Rzymian, w większości Włosi, jest niemal perfekcyjny. Zastosowano w tym przypadku tzw. restytuowaną, bliską autentycznej wymowę łaciny okresu klasycznego, a więc z czasów, w których rozgrywa się akcja.
We wspomnianej scenie rzymski centurion przybywa do jednej z osad i obwieszcza tamtejszym Germanom objęcie stanowiska przez nowego namiestnika, Warusa, oraz jego rozporządzenie.
Caesar sanctae Urbis Romae, Augustus – rozpoczyna Rzymianin – novum legatum ad Germaniam misit: senatorem Publium Quinctilium Varum. „Cezar świętego miasta Rzym, August, przysyła do Germanii nowego namiestnika: Publiusza Kwinktyliusza Warusa!”.
Po czym, na stronie, zwraca się do podwładnego (chorążego):
*Futuite! Belvae istae porro nil tenent! – „A niech to! Te barany znów nic nie rozumieją!” (tłumaczenie nieco złagodzone).
Następnie kontynuuje oficjalną wypowiedź.
Autorzy dialogów wymyślili w tym miejscu „brzydkie słowo na f”, imitujące rozpowszechnione angielskie przekleństwo. Zanim jednak do niego przejdziemy, zatrzymajmy się jeszcze przy słowie belvae. Jak widzieliśmy, występowało także w komediach – i mogło mieć różne niuanse znaczeniowe w zależności od kontekstu. Tutaj użyto go pogardliwie na określenie kogoś, kto kompletnie nie rozumie łaciny. Przy okazji warto zauważyć, że w mowie potocznej bardzo wiele słów skracano, tak jak nihil (nic), wymawiane nil. Wracając do słowa na „f”, owszem, istniał w łacinie wulgarny czasownik futuere, odpowiednik angielskiego czasownika na „f” i polskiego na „p”, natomiast rzekome przekleństwo futuite (tryb rozkazujący, druga osoba liczby mnogiej) nie istniało. Nie wiemy, jakiego zwrotu mógłby tu w rzeczywistości użyć centurion. Trudno też powiedzieć, dlaczego twórcy serialu zdecydowali się stworzyć w tym miejscu rodzaj kalki językowej z dzisiejszego angielskiego (celowa aluzja?). W każdym razie, gdyby chcieć opierać się na znanych nam źródłach starożytnych, trzeba by wybrać inny, poświadczony tam wyraz. Może po prostu zwyczajne hercle? Jednak zapewne uznano, że kto jak kto, ale centurion musiał używać cięższych przekleństw.
Wypowiedź centuriona – jak wiele innych kwestii wypowiedzianych przez Rzymian w tym filmie – to dobry przykład naturalnego w każdym języku swobodnego przechodzenia z jednego rejestru, stylu języka do drugiego w zależności od okoliczności i rozmówców. Do oficjalnej wypowiedzi w pięknej, starannej łacinie Rzymianin wtrąca zwykłe, potoczne zdanie. Niby nic nadzwyczajnego, tak właśnie w wielu sytuacjach mówiono. Ale do niedawna uczącym się łaciny dość trudno było sobie wyobrazić, że taki Cyceron, Wergiliusz czy Tacyt na co dzień posługiwali się trochę innym językiem niż ten, jakim pisali swe dzieła.
Łacina mówiona wzbudza ostatnio coraz większe zainteresowanie. Pojawia się w filmach, grach, można się jej uczyć na kursach tradycyjnych i w internecie. Więcej na ten temat – w moim kolejnym tekście.
Cytowałam komedie Plauta i Terencjusza w przekładzie Ewy Skwary. Niektóre tłumaczenia zmodyfikowałam.
Plaut, Komedie, przeł. Ewa Skwara, t. I-III, Warszawa 2002-2004
Terencjusz, Komedie, przeł. Ewa Skwara, t. I-II, Warszawa 2005-2006
Historia poczty w Erec Israel sięga starożytności. Najstarsze znalezione ślady zorganizowanej sieci połączeń kurierskich pochodzą z epoki brązu i czasów imperium akadyjskiego. Znaczna rozbudowa sieci dróg i stacji kurierskich nastąpiła natomiast w czasach panowania Persów; o perskich gońcach rozwożących królewskie rozkazy po całym imperium można przeczytać w Księdze Estery. Własną pocztę, znaną jako Cursus Publicus, miała też oczywiście administracja Imperium Rzymskiego. System ten powstał na rozkaz cesarza Oktawiana Augusta, aby usprawnić przesyłanie dokumentów, paczek, pieniędzy, a także urzędników, pomiędzy prowincjami.
Krajobrazy Izraela – seria znaczków pocztowych wydawana w latach siedemdziesiątych XX wieku
Jerozolima z wąsatym Franciszkiem
Jak doskonale wiemy z kart historii, Ziemia Święta przechodziła z rąk do rąk jeszcze kilka razy; władali nią Arabowie, Krzyżowcy, Mamelucy czy Osmanie. Wszyscy mieli swoje systemy pocztowe, służące przede wszystkim władcom i administracji. Poczta, jaką znamy dziś, a więc dostępna dla zwykłych obywateli, pojawiła się dopiero u schyłku Imperium Osmańskiego. Zasadnicze usprawnienie przeszła w roku 1841, kiedy ustanowiono regularne połączenia konne między Jerozolimą a Bejrutem; nadal jednak było jej daleko do doskonałości. Turecka flota handlowa nie potrafiła zapewnić jej regularności, a że większość mieszkańców imperium była niepiśmienna, to zapotrzebowanie na usługi pocztowe ograniczało się do instytucji religijnych, pielgrzymów i zagranicznych kupców. Administracja turecka nie była specjalnie skora do stworzenia systemu pocztowego z prawdziwego zdarzenia i wręcz zachęcała obywateli do korzystania z prywatnych usług pocztowych.
W tej sytuacji, w trosce o swoje interesy na Bliskim Wschodzie, blisko pół tuzina państw (Rosja, Austria, Francja, Włochy i Niemcy) zawarło z sułtanem umowę pozwalającą im na prowadzenie własnych instytucji pocztowych na terenie Imperium. To właśnie dzięki niej w wielu kolekcjach znaleźć można kartki pocztowe z Jerozolimy, gdzie na znaczkach widnieje wąsaty cesarz Franciszek. Kiedy w 1875 roku Turcja ostatecznie stała się członkiem Światowego Związku Pocztowego (U.P.U.), utrzymywanie zagranicznych poczt w na terenie imperium stało się zbędne, choć dla europejskich mocarstw pozostawienie ich przez jakiś czas wydawało się jeszcze kwestią prestiżu.
Po Brytyjczykach Izraelczycy odziedziczyli gustowne czerwone skrzynki pocztowe (zdjęcie autora pochodzące z Jerozolimy)
Biegnij, gazelo
W 1918 roku kontrolę nad Palestyną, zrazu jako korpus ekspedycyjny, a później w ramach Mandatu Ligi Narodów, przejęli Brytyjczycy. Szybko zaczęli oni organizować systemy przesyłek po swojemu, dając tym samym początek poczcie Państwa Izrael, które, wraz z wycofaniem się Brytyjczyków w 1948 roku, przejęło istniejące struktury organizacyjne instytucji pocztowych. Izraelczycy odziedziczyli też gustowne czerwone skrzynki pocztowe, które służyły im jeszcze długo po usunięciu insygniów królewskich.
Zaprojektowanie logo nowej poczty powierzono braciom Gabrielowi i Maksimowi Szamir, tym samym, którzy zaprojektowali herb Izraela – menorę otoczoną gałązkami oliwnymi. Za symbol wybrano biegnące zwierzę: prawdopodobnie gazelę lub jelenia. Według ogólnie przyjętej wersji jest to nawiązanie do Księgi Rodzaju i błogosławieństwa, którego Jakub udzielił swojemu synowi Naftalemu, przyrównując go do łani: był szybki jak ona i przynosił dobre wieści. Poroże zwierzęcia w logotypie należy jednak raczej do samca; prawdopodobnie jest to więc licencja artystyczna. Bracia Szamir chcieli uniknąć wzbudzania wątpliwości, czy w znaku nie pojawił się koń lub inne zwierzę kopytne. Odpowiedzi na pytanie, czemu gazele miałyby przynosić akurat dobre wiadomości, możemy natomiast poszukać u rabina Nachmanidesa z Katalonii. Pisał on, że królowie żydowscy mieli zwyczaj trzymać u siebie oswojone gazele, których używali do wysyłania sobie wiadomości. Gazela urodzona w pałacu króla północnego państwa (Izraela) trafiała do pałacu króla państwa południowego (Judy). Gdy zaszła potrzeba, przywiązywano jej do rogów wiadomość i wypuszczano, a zwierzę biegiem wracało do miejsca swego urodzenia. Ze względu na ekskluzywność zwierzęcia, rozwiązanie to rezerwowano na najbardziej wyjątkowe okazje.
Polonicum: dwa znaczki wyemitowane z okazji święta Sukkot w roku 1950, zaprojektowane przez urodzonego w Łodzi artystę Artura Szyka na kopercie pierwszego dnia obiegu, z autografem Mistrza. Szyk do historii sztuki przeszedł przede wszystkim jako autor plakatów antyfaszystowskich (o wielkim znaczeniu dla alianckiej propagandy) i mistrz miniatur. Na stemplu widoczna biegnąca gazela (kolekcja autora)
Czas na znaczek
Od wieków najważniejszy atrybut niepodległości danego kraju stanowiła przede wszystkim własna waluta. Swoje monety bili cesarze i królowie, by każdy obywatel wiedział, czyim jest poddanym; gdy dane terytorium wybijało się na niepodległość, w pierwszej kolejności planowało emisję własnych pieniędzy. Tak przed wiekami postąpił Szymon Bar Kochba, przywódca rewolty przeciwko Rzymianom, wypuszczając własne monety głoszące niepodległość Izraela. Do tego celu, nota bene, wykorzystał monety rzymskie, z których zeszlifowano portret Cezara. Ot, dodatkowy aspekt symboliczny. Kiedy po blisko 2 000 lat Żydzi stanęli przed szansą na niepodległy kraj, właśnie obrazy tych monet, symbolizujących opór wobec okupantów i przywiązanie do ziemi przodków, postanowiono umieścić na znaczkach pocztowych nowego-starego państwa.
Niepodległość to coś, co zwykle przytrafia się dość niespodziewanie; nowo powstałe państwa w okresie przejściowym muszą zazwyczaj korzystać z tego, co pozostawiła im poprzednia administracja. Wiele krajów rozpoczyna swą filatelistyczną historię od znaczków poprzedniej władzy, dodając tylko odpowiedni nadruk. Ojcom współczesnego Izraela wariant ten niespecjalnie jednak odpowiadał; już „na dzień dobry” pragnęli pokazać, że są doskonale przygotowani do przejęcia władzy. Prędko rozpoczęła się więc – bodaj najszybsza w dziejach! – procedura projektowania, zatwierdzenia i drukowania nowego znaczka pocztowego. W listopadzie 1947 roku, po głosowaniu ONZ nad podziałem Mandatu Palestyny, kierownictwo syjonistyczne rozpoczęło budowę infrastruktury państwa, powołując między innymi pięcioosobowy komitet d/s poczty, który zebrał się w marcu roku kolejnego, gdy władze brytyjskie zapowiedziały koniec świadczenia usług pocztowych. Nie zgadzały się one jednak na drukowanie znaczków dla niepodległego Izraela. Cała operacja musiała więc zejść do podziemia.
Znaczek upamiętniający początki prasy w Erec
Papieros marki „Broadway”
Kiedy do wygaśnięcia Mandatu Brytyjskiego pozostało jakieś 5 tygodni, Agencja Żydowska Dla Izraela (HaSochnut haJehudit L’Erec Israel), znana w skrócie jako Sochnut, zwróciła się do wydawcy gazety Haarec w sprawie wydrukowania znaczka. Jako że Brytyjczycy sprowadzali znaczki z Anglii, w Izraelu nie dysponowano ani odpowiednimi maszynami, ani materiałami; nie było też specjalnych ekspertów. Drukarnia Haarec w Tel Awiwie miała jednak doświadczenie w drukowaniu znaczkopodobnych naklejek na zlecenie Funduszu Narodowego dla Izraela. Ponieważ ceniący sobie spokój w, i tak już wrzącym, Mandacie, Brytyjczycy mieli oko na wszelkie media prasowe, całą operację trzeba było przeprowadzić w tajemnicy przed służbami Jego Królewskiej Mości i z dala od pracowników redakcji, którzy mogliby niechcący spalić operację. Próbki, konieczne do zatwierdzenia kolorów przez kierownictwo, dla niepoznaki wydrukowano z użyciem matryc papierosów marki “Broadway”, akurat dostępnych w drukarni, i wysłano do Jerozolimy samolotem.
Początkowo produkcja miała odbywać się w drukarni w Bat Jam, jednak pomysł ten porzucono w obawie przed arabskimi bojówkami. Maszynę drukarską wywieziono ciężarówką nocą do opuszczonego budynku w miejscowości Sarona, obecnie modnej dzielnicy Tel Awiwu. Była to wówczas opustoszała niemiecka kolonia, założona przez sektę pietystyczną “Wspólnota Świątynna”; w czasie wojny jej mieszkańcy zostali internowani w Australii, gdzie większość pozostała.
Alef-Bet czyli alfabet hebrajski. Poczta izraelska lubuje się w nietypowych wydaniach znaczków okolicznościowych. Ta seria z 2001 r., wydana w formie arkusika, przedstawia 22 “główne” litery współczesnego alfabetu hebrajskiego (tzw. litery końcowe doczekały się oddzielnego arkusika). Na słynnych przywieszkach pod każdym znaczkiem umieszczono odpowiadającego mu “protoplastę” z alfabetu kanaanejskiego (kolekcja autora)
Budynek, jak się okazało, służył wcześniej jako drukarnia artykułów propagandowych. Na naszych filatelistycznych spiskowców spoglądał więc z plakatów posiadacz najsłynniejszego w dziejach wąsika i fryzury w ząbek. Walające się po podłodze papiery z charakterystyczną “wroną” wykorzystano do testowania maszyny drukarskiej.
Kłopot stanowiło także zdobycie specjalnego papieru pokrytego warstwą kleju, czyli tzw. gumy. Pracownicy Sochnutu zjeździli całą Palestynę, wykupując i szmuglując do Tel Awiwu cały dostępny papier, jaki udało im się znaleźć. Był on przeróżnej jakości, grubości i o różnym zabarwieniu, a że do wykonania perforacji użyto różnych maszyn, powstała ogromna liczba odmian każdego znaczka. Przysporzyło to wiele pracy późniejszym autorom katalogów filatelistycznych, wyceniających poszczególne odmiany; jak łatwo się domyślić, otworzyło także drogę do wielu fałszerstw.
Im bliżej daty wygaśnięcia Mandatu, tym sytuacja stawała się bardziej gorąca. Maszyna drukarska ciągle się psuła, części zamiennych szukano na szybko, a główny drukarz zginął podczas egipskiego bombardowania. Jednak kolekcjonerskie koperty pierwszego dnia obiegu drukowano już całkiem jawnie w głównej drukarni Haareca – siedzący już na walizkach Brytyjczycy wreszcie poluzowali obostrzenia.
Polonicum: dwie koperty wysłane przez pana Szlomo Szalmoni do kolegi-filatelisty z Kielc. Pierwszy list został wysłany w marcu 1947 r. z Brytyjskiego Mandatu Palestyny, zaś drugi w listopadzie 1948 r z Izraela. Pan Szalmoni w ciągu tego roku nie zmienił swojego adresu zamieszkania przy ulicy Herzla w Bat Jam. Drugi list ofrankowany jest zarówno znaczkami Doar Iwri, jak i nowymi znaczki z nazwą Izrael (kolekcja autora)
7 ijar 5708
Serię dziewięciu znaczków zaprezentowano na konferencji prasowej 4 dnia miesiąca ijar. Nazajutrz, w dniu ogłoszenia Deklaracji Niepodległości, zakończono druk. Ponieważ 6 ijar wypadał w sobotę, urzędy pocztowe były zamknięte; kolejki filatelistów niebaczących na ryzyko egipskiego nalotu ustawiły się więc przed urzędami pocztowymi rankiem w niedzielę. Znaczków nie udało się dostarczyć jedynie do oblężonej Jerozolimy.
Bulim, jak mówi się na znaczki po hebrajsku, zaprojektował pochodzący z Moraw artysta Otte Wallish, wzorując się na wspomnianych wcześniej monetach Bar Kochby. Wspierali go w tym eksperci od numizmatyki i archeologii, którym jednak nie udało się uniknąć kłopotliwej pomyłki – jako wzór podsunęli Wallishowi monetę pochodzącą z okresu późniejszego, już po powstaniu Machabeuszy. Nie zmieniło to biegu kariery Otta, który pozostał wziętym grafikiem; zaprojektował jeszcze sporo znaczków i monet dla Państwa Izrael. To właśnie jemu zawdzięczamy także pięknie wykaligrafowany oryginał Deklaracji Niepodległości. Na tle innych artystów wyróżnia go także ciekawy fakt, że jego studio w Tel Awiwie, w dzielnicy Nahalat Binjamin, służyło za przykrywkę dla Szerut Jediot znanej jako Szaj – agencji wywiadowczej, poprzedniczki Amanu i Szin Bet.
Pomarańczowy znaczek o najmniejszym nominale 3 milim przedstawia opisaną w tekście kłopotliwą monetę z brązu (obecnie uważa się, że pochodzącą jednak z okresu Pierwszej Rewolty). Przedstawia palmę o 7 liściach, po obu stronach której znajdują się 2 kiście daktyli. Palmę otacza napis “Za wyzwolenie Syjonu”. Z kolei na czerwonym znaczku za 15 milim widzimy srebrnego dinara z okresu Drugiej Rewolty. Widnieje na nim kiść winogron oraz napis “Rok pierwszy wyzwolenia Izraela”
Jako że napisy na monetach, które przedstawiono na znaczkach, wykonane były w języku starohebrajskim, eksperci towarzyszący Wallischowi zaproponowali, by na marginesie arkusza umieścić opis w hebrajskim współczesnym. Tak narodził znak rozpoznawczy izraelskich znaczków pocztowych: tak zwana przywieszka. Choć przywieszki można było spotkać już wcześniej w innych krajach, to w Izraelu stały się prawdziwą filatelistyczną instytucją. Znaczki kolekcjonerskie sprzedawane są wyłącznie z przywieszkami. Początkowo nieobeznani filateliści oddzierali je od arkusza – dziś wczesne znaczki izraelskie wraz z przywieszkami są więc szczególnie cenne.
Jedna z kopert pierwszego dnia obiegu, zaprojektowana przez Otte Wallisha. Ofrankowana tylko sześcioma z dziewięciu znaczków z serii, skasowanymi datownikiem urzędu pocztowego w Tel Awiwie w dniu 5 ijar 5708 czyli 16 maja 1948 roku (kolekcja autora)
To, co rzuca się w oczy na izraelskich znaczkach – przynajmniej hebrajsko- lub arabskojęzycznym filatelistom – to brak napisu “Izrael”. Związane jest to z faktem, że kiedy projektowano znaczek i wykonywano jego matryce, wciąż nie ustalono, jak brzmieć będzie oficjalna nazwa niepodległego państwa żydowskiego. Możliwości było kilka: jedni optowali za Judeą, inni za Izraelem, jeszcze inni chcieli Syjonu. Tę ostatnią nazwę wykluczono dlatego, że wiele wskazywało, że Jerozolima może być (w najlepszym razie) eksterytorialna; co to zaś za Syjon bez góry Syjon? Podobnie rzecz miała się z określeniem „Erec Israel” – nie wszystkie ziemie Izraela miały się znaleźć w jego nowych granicach. By rozwiązać ten problem, zdecydowano, że na znaczkach widnieć będzie napis Doar Iwri– Poczta Hebrajska. Zgodnie z zaleceniem Ligi Narodów, administracja brytyjska drukowała swoje znaczki opisane w trzech językach: angielskim, arabskim i hebrajskim. Państwo Izrael na późniejszych znaczkach trzymało się tego zwyczaju.
Kiedy spoglądamy na obrazy Filippa Lippiego, w oczy rzuca się ogromna dysproporcja między brzydotą dzieci a pięknem trzymających je kobiet. Madonny Lippiego są zniewalające, subtelne, niemal eteryczne, natomiast postacie dziecięce wydają się chwilami przerażające, nieproporcjonalne, powyginane. Aż trudno uwierzyć, że stoją obok siebie na tym samym obrazie i że ich twórcą jest ten sam człowiek.
Kiedy przyjrzymy się bliżej życiu Filippa, okaże się jednak, że jest ono dokładnie takie samo jak jego obrazy – pełne sprzeczności i zaskakujących niekonsekwencji. Oszustwo mieszało się w nim z uniesieniem, niewinny flirt z całkiem poważnym grzechem, a artystycznym wzlotom towarzyszyły bardzo ludzkie upadki. Twórczość tego malarza doskonale odzwierciedla jego samego, a obrazy zdają się bezgłośnie opowiadać historię tego zakonnika bez moralności.
Autoportret Filippa Lippiego
Skazany na sukces
Urodził się w szczególnym momencie. Na początku wieku, który odmienił losy świata. W mieście, od którego wszystko się zaczęło. Na dodatek jako dziecko obserwował przy pracy malarza, który stworzył nową jakość w sztuce. Piętnasty wiek, Florencja, Masaccio w roli pierwszego nauczyciela – to się nie mogło skończyć inaczej, jak tylko swego rodzaju artystycznym piętnem, twórczym przeznaczeniem, niedającym się zignorować. Ale zacznijmy od początku…
Filippo Lippi urodził się w roku 1406 w skromnej rodzinie mieszkającej w dzielnicy Oltrarno we Florencji. Szybko został sierotą, a opiekę nad nim i jego starszym bratem Giovannim przejęła siostra ojca. Kiedy jednak chłopiec miał 8 lat, ciotka oddała go do karmelitów; zapewne miała nadzieję, że życie zakonne będzie sprzyjać moralnemu rozwojowi bratanka. Filippo starał się nie sprawiać kłopotów, ale nauka od początku nie była jego mocną stroną, zresztą nie miał też powołania do spraw duchowych. Modlitwa to zdecydowanie nie był jego żywioł. Znacznie bardziej podobało mu się rysowanie, nadzwyczaj chętnie kreślił rozmaite maszkarony na zapiskach swoich i kolegów. Na szczęście bracia zakonni nie tylko okazali się wyrozumiali dla jego braku zapału do nauki, lecz także zapewnili mu właściwy rozwój właśnie w tej dziedzinie, która najbardziej go interesowała.
W przylegającym do klasztoru kościele Santa Maria del Carmine dwaj malarze, Masaccio i Masolino, dekorowali właśnie ściany kaplicy Brancaccich. Filippo Lippi dostał zgodę na obserwowanie ich przy pracy i ćwiczenie swych umiejętności. Był rok 1424. Filippo zdążył już wprawdzie złożyć śluby zakonne, ale nie bardzo wyobrażał sobie siebie w roli skupionego na modlitwie mnicha. Interesowały go uciechy i przyjemności życia. I twórczość malarska. Zachłannie obserwował więc Masaccia, który swoim malarstwem najpełniej realizował wielką zmianę, jaka właśnie zachodziła Europie. Młody malarz na oczach Filippa rewolucjonizował sztukę, zmieniał zasady i rozumienie artystycznej prawdy. Nie był pierwszym, który dostrzegał potrzebę spojrzenia na malarstwo z zupełnie innej strony, jako pierwszy jednak tak konsekwentnie zaczął stosować wszystko to, o czym dotąd tylko dyskutowano. Wykorzystanie architektury, koloru, światła i cienia do konstruowania przestrzeni perspektywicznej, szczególna staranność przy portretowaniu postaci, dyskretna, łagodna ascetyczność i monumentalność dzieł – to zupełnie nowa jakość na tle dotychczasowego malarstwa. Nic dziwnego, że Filippo Lippi uległ magii renesansu.
Zresztą czy mogło być inaczej? Florencja była wtedy miastem absolutnie wyjątkowym. To tu właśnie wykluwało się nowoczesne rozumienie sztuki i artysty, malarstwo zyskiwało na znaczeniu, filozofia i sztuka spotykały się w kościołach, na ulicach i na salonach. Cechy rzemieślnicze i bogaci kupcy zaczynali inwestować w piękno, powstawały pierwsze poważne kolekcje sztuki. Jeszcze nikt nie słyszał o karzącym i groźnym mnichu Savonaroli, który miał nadejść dopiero pod koniec wieku, jeszcze szukano radości, nie grzechu, wdzięku, nie pokuty. Płótna i freski przedstawiały uroki życia, nie jego mroczne strony. A ponieważ Filippo Lippi właśnie na te uroki był niezwykle czuły, szybko przyjął renesansową manierę i rozwinął ją w charakterystyczny dla siebie sposób; sposób, który czyni z niego mistrza sztuki uroczej, wykwintnej i eleganckiej.
Filippo Lippi, adonna z Dzieciątkiem, 1440-45
Uciekający braciszek
Przez następne lata Filippo Lippi szukał swojego miejsca na ziemi, wciąż pozostawał jednak w strukturach zakonnych, powierzano mu nawet znaczące stanowiska. Był w Sienie, Pistoi i Prato. Zawitał do Padwy, gdzie zetknął się z innym podejściem do malarstwa, poznał nietoskańskie rozwiązania, weneckie kolory i flamandzkie przywiązanie do szczegółu. Wciąż się uczył i doskonalił, a w jego malarstwie pojawiały się nowe elementy. Kiedy wrócił do Florencji i w 1437 roku założył własną pracownię, był już całkiem dojrzałym twórcą. Niestety był też absolutnie niedojrzałym człowiekiem. Mimo tego, iż miał już ponad 30lat, za sobą wiele podróży i doświadczeń, wciąż zachowywał się jak nastolatek, którego życiem kierują zachcianki i błahostki. Wciąż był zakonnikiem, ale nie mieszkał w klasztorze, miał dużą swobodę życia i tworzenia. Szybko znalazł też możnego opiekuna, któremu zależało na tym, by utalentowany braciszek malował jak najwięcej na chwałę Florencji i panującej rodziny Medyceuszy. Kosma Medyceusz, bo o nim mowa, zaproponował malarzowi gościnę w swoim pałacu i otoczył troską. Wiedział jednak, że jeśli chce cieszyć się zrealizowanym zamówieniem, musi nie tylko dbać o Filippa, ale też całkiem poważnie go pilnować. Lippi lubił bowiem niespodziewanie opuszczać pracownię, włóczyć się po mieście, szukać miłosnych przygód. Kosma postanowił nie pozwolić mu na to i wydał polecenie, by niesfornego malarza po prostu zamknięto w pokoju. Na wiele się to nie zdało, gdyż znudzony malowaniem Filippo uciekł ze swej komnaty przez okno, spuszczając się na pociętych i związanych prześcieradłach. Medyceusz zrozumiał, że nawet ścisła kontrola nie pomoże, jeśli Filippo nie zechce malować. Zrezygnował z zamknięcia i wspierał raczej motywacją niż zakazem. Wyzwanie łatwe nie było, ale w końcu udało się doprowadzić zamówienie do końca, Kosma mógł cieszyć się piękną Madonną z dzieciątkiem.
Filippo Lippi, Uczta u Heroda, ok. 1452–67
Nienasycony apetyt na życie
Życie Filippa Lippiego mijało dość radośnie i twórczo, braciszek podróżował, malował na zlecenie, ozdabiał toskańskie kościoły, a przy tym nie stronił od przyjemności życia i uciech nieprzystających osobie duchownej. Poza tym bywał nieuczciwy, głośne były jego próby wyłudzenia zapłaty za pracę, której nie wykonał osobiście, czy niepłacenie innym za ich pracę. Wybaczano mu to wszystko, był bowiem artystą bardzo utalentowanym, a jego dzieła podobały się renesansowym Włochom. I pewnie dziś wspominalibyśmy Lippiego jako niezwykle uzdolnionego malarza o nieco nieustabilizowanym życiu, gdyby nie to, co zrobił pod koniec życia. To wtedy tak naprawdę pokazał, do czego jest zdolny, gdy bardzo mu na czymś zależy. A ponieważ zależało mu głównie na kobietach, również tych, których mnie mógł mieć, więc i skandal dotyczył właśnie miłosnych podbojów Lippiego.
W 1452 roku, gdy malarz zbliżał się już do półwiecza swego życia, rozpoczął duże zlecenie w Prato. W tym czasie spodobała mu się pewna nowicjuszka w klasztorze, w którym był kapelanem, poprosił więc przełożoną, by śliczna Lucrezia Buti pozowała mu jako modelka do obrazu Madonny. Dostał zgodę, po czym swoim zwyczajem uwiódł młodszą od siebie o 30 lat dziewczynę. Musiał być bardzo przekonujący, Lucrezia bowiem nie tylko poddała się jego pożądaniu, ale wręcz zdecydowała się opuścić klasztor. Zamieszkali razem, pojawił się syn Filippino – w przyszłości malarz równie uzdolniony jak jego ojciec, a może nawet bardziej. Wybaczano Lippiemu drobne miłostki, uwiedzenie młodziutkiej, porządnej zakonnicy wywołało jednak nie lada skandal. Sprawa doszła do samego papieża. I znowu szczęście uśmiechnęło się do frywolnego malarza. W jego obronie stanął bowiem wpływowy Medyceusz i papież zezwolił braciszkowi na małżeństwo. Sytuacja absolutnie bezprecedensowa, nawet w dość wyzwolonym świecie renesansu. Lippi pozostał w związku z Lucrezią, lecz do małżeństwa się nie spieszył. Lucrezia zresztą na jakiś czas wróciła do klasztoru, potem jednak wróciła do Filippa i urodziła mu jeszcze córkę Alessandrę. Nie była ostatnia kobietą w życiu Filipa, uhonorował ją jednak godnie, przetrwała bowiem w jego obrazach. To właśnie jej twarz mają Madonny namalowane w ostatnich latach życia malarza; przyznajmy, niezwykle piękne Madonny.
Po zakończeniu zlecenia w Prato malował w Spoleto. I tam zmarł w roku 1469, dokładnie 8 października. Podobno znów próbował uwieść jakąś młodą, niewinną pannę. Nie spodobało się to jej rodzinie i malarz został podstępnie otruty. Nie wiemy, czy to prawda, ale jeśli tak, to byłby to dość przewrotny koniec życia pełnego spełnionych miłosnych podbojów i wybaczonych oszustw. Tym razem się nie udało.
Filippo Lippi, Madonna z Dzieciątkiem, 1452
Uwielbienie ponad wszystko
Po śmierci Filippa Lippiego upomnieli się o niego mieszkańcy Florencji, jednak ostatecznie pochowano malarza w Spoleto, gdzie wykonywał swoje ostatnie zlecenie. Pozostała legenda wielkiego, niesfornego malarza, który umiał trafiać do serc kobiet, choć nie był ani przystojny, ani wykształcony, ani nawet wyjątkowo elegancki. Z nielicznych obrazów, na których siebie namalował, spogląda niewysoki, niezbyt szczupły mężczyzna o dość pospolitej urodzie. Musiał mieć w sobie jednak jakiś nieokreślony urok i wdzięk, które zniewalały kobiety i sprawiały, że pozwalano mu na znacznie więcej niż wszystkim innym mężczyznom. Bo choć czasy nie były zbyt ascetyczne, swawolny fra Filippo szalał ponad normę. I uchodziło mu to na sucho.
O tym, że naprawdę uwielbiał kobiety, świadczą jego obrazy. Wszystkie kobiece postacie są malowane tak, jakby pióro malarza prowadził zakochany anioł. Jest w ich twarzach miękkość, niezwykle szlachetne skupienie, delikatne rysy, elegancja detalu i radość obcowania z pięknem. Misternie upięte fryzury, kunsztowna biżuteria, tkaniny miękko opływające ciało i przezroczyste woale opadające na ramiona; kobiety Filippa są zjawiskowe. Jeśli mężczyzna tak widzi kobiety, to one muszą to czuć. Stąd pewnie brała się niezwykła popularność niegrzecznego braciszka. Któraż kobieta nie chciałaby, aby ktoś odkrył w niej to piękno, które skrywa się pod każdym spojrzeniem, uśmiechem, ożywionym oddechem czy gestem? Filippo to potrafił.
Zresztą potrafił znacznie więcej. Nie był wyłącznie dworskim malarzem pięknych pań. Umiał stworzyć na swych obrazach niezwykłą atmosferę, wprowadzał postacie w ruchu, swobodnie poczynał sobie ze światłem i kolorem, wykorzystując je do wykreślania doskonałej przestrzeni. Panował nad perspektywą, miękko modelował postacie, umieszczał je w przestrzeniach dużych i domowych, kameralnych, niemal intymnych. Umiał sprawić, że historie, które opowiadał pędzlem, zyskiwały mistyczną jasność i uduchowienie, a przy tym nie traciły nic na bardzo ludzkim pięknie.
Co wiemy o Kraju Basków? Większości z nas kojarzy się on jedynie z ruchem separatystycznym i ostatnią działającą na terenach Europy organizacją terrorystyczną ETA. Niektórzy kibice piłki nożnej do tych pierwszych skojarzeń dorzuciliby jeszcze Athletic Bilbao. W moim przypadku nie było inaczej. Po przeczytaniu kilku książek Dolores Redondo poczułam jednak ogromną potrzebę lepszego poznania mieszkańców tego regionu. Z kryminałów baskijskiej pisarki wyłaniał się obraz silnych ludzi, niepodobnych do innych nacji śródziemnomorskich, posługujących się przedziwnym językiem, przywiązanych do dawnych wierzeń i legend i żyjących w bardzo niesprzyjających, zimnych, deszczowych i mrocznych, aczkolwiek pięknych okolicznościach przyrody.
Postanowiłam zweryfikować ten obraz i sięgnęłam po książkę Gure. Historie z Kraju Basków. Jej autorka Katarzyna Mirgos, antopolożka kultury, wiele lat swojego życia poświęciła badaniom tego regionu. Swoje spojrzenie przedstawiła w tekście opublikowanym przez Czarne – nie oceniając, nie wystawiając laurki, ale pokazując różne perspektywy.
Główną część reportażu stanowią historie dotyczące organizacji ETA – z jednej strony potępianej, z drugiej cieszącej się zrozumieniem wśród Basków. Choć nie wszyscy aprobują metody działania i akty terroru, do których ETA posuwała się przez lata, większość w pełni zgadza się z postulatami jej przywódców. Katarzyna Mirgos przedstawia nam różne postawy. Poznajemy tych, którzy wychodzących na wolność więźniów witają fajerwerkami i wielką fiestą, ale też tzw. dzieci z plecakami, czyli potomków skazanych. Przez lata spędzały one weekendy w drodze, odwiedzając rodziców odsiadujących karę w ośrodkach oddalonych o wiele kilometrów od domu. Wreszcie spotykamy się też z rodzinami ofiar, które do dziś nie mogą pogodzić się ze stratą najbliższych i bezsensownym rozlewem krwi.
Książkę “Gure” Katarzyny Mirgos kupić można w naszym sklepie
W swej opowieści o Kraju Basków autorka nie ogranicza się jednak do kwestii terroryzmu; oferuje nam znacznie szerszą perspektywę. Dzięki jej rozmówcom dowiadujemy się więcej o fascynującej baskijskiej mitologii i dawnych wierzeniach, wciąż żywych w przekonaniach rodowitych mieszkańców. Barwne opisy pozwalają przespacerować się uliczkami miast i miasteczek, raz po raz narażając się na kaprysy nieprzewidywalnej pogody. Przede wszystkim jednak poznajemy bardzo życzliwych, choć skrytych i raczej zdystansowanych ludzi, zupełnie niepasujących do stereotypowego obrazu Hiszpana.
Muszę przyznać, że jako Ślązaczka z dziada pradziada, odczuwam z Baskami swego rodzaju mentalną bliskość; zaznaczam jednak, że nie chodzi mi absolutnie o dążenia separatystyczne. Bardzo swojsko poczułam się jednak, czytając o silnych kobietach, które w związku z sytuacją polityczno-finansową musiały organizować życie domu, niejednokrotnie łącząc obowiązki macierzyńskie z pracą zawodową. Doskonale rozumiałam też, o czym mowa, poznając historie dzieci karconych w szkołach za posługiwanie się językiem baskijskim; dokładnie to samo spotykało mnie w dzieciństwie, kiedy na każdym kroku słyszałam, że gwarą na co dzień mówią tylko ludzie pochodzący z patologicznych środowisk.
Reportaż Katarzyny Mirgos nie tylko pozwala lepiej poznać mieszkańców Kraju Basków, ale również daje narzędzia, by lepiej ich zrozumieć. Czy dotychczas nie ocenialiśmy ich przez pryzmat szczątkowych informacji, które docierają do naszego kraju, zwykle przefiltrowanych przez hiszpańskie poglądy autorów depesz prasowych? Złożoność baskijskich dziejów bez wątpienia zasługuje na uwagę. A może dzięki nim uda nam się lepiej zrozumieć też naszą polską historię?
Katarzyna Mirgos, Gure. Historie z Kraju Basków, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2021
Turyści wybierający się na Bliski Wschód obawiają się zwykle o swoje bezpieczeństwo – rejon ten kojarzy się bowiem z ciągłym widmem wojny. Po przybyciu do Izraela stwierdzają zwykle z zaskoczeniem, że mimo napiętej sytuacji politycznej i związanych z tym elementów codzienności – jak na przykład kontroli przed wejściem do każdego większego sklepu – trudno o miejsce bardziej radosne i kipiące pozytywną energią. Gdy kilkanaście lat temu poznałam mojego obecnego męża, byłam tym ogromnie zaskoczona; co więcej, wydawało mi się, że jego niezwykle optymistyczne podejście do życia jest zupełnie nie do pogodzenia nie tylko z izraelską, ale także polską, a więc jednak dużo spokojniejszą rzeczywistością. Podczas gdy ja denerwowałam się wiecznie wszystkimi swoimi obowiązkami, on studiował niełatwy kierunek, jakim jest medycyna, jednocześnie pracował i oddawał się z pasją wolontariatowi, a z każdego dnia potrafił uczynić małe święto, powtarzając, że życie – krótkie i nieprzewidywalne – jest po to, by dobrze się bawić. Z czasem, obserwując także jego krewnych i znajomych, zrozumiałam z grubsza, z czego takie nastawienie wynika.
Fot. Joshua Sukoff
Ciąg dalszy artykułu dostępny jest w serwisie “Zwierciadło” pod tym linkiem.
Zapraszamy do sklepu Lente po ceramikę i inne cudeńka wprost z Izraela!
W Włoszech gnocchi najczęściej podawane są jako samodzielne pierwsze danie (np. z bazyliowym pesto) albo jako contorno, czyli dodatek do dania mięsnego lub ryby. W różnych częściach kraju kluseczki przybierają różne formy. Klasyczne ziemniaczane gnocchi są popularne w Abruzji, Veneto i Lacjum. W Trydencie tradycyjne gnocchi robi się ze startych surowych ziemniaków i podaje z podsmażoną pancettą. Innym trydenckim przysmakiem są strangolapreti: kluseczki ze szpinakiem lub jarmużem i czerstwym pieczywem zamiast ziemniaków. Ich nazwa to w wolnym tłumaczeniu “dusiksięża”: podobno niektórzy przedstawiciele kleru jedli je tak łapczywie, że zdarzało im się zadławić podczas kolacji. W Lombardii i Toskanii malfatti (dosłownie “źle zrobione”, prawdopodobnie z uwagi na nieforemny kształt kuleczek) lepi się z ricotty, mąki, szpinaku i świeżych ziół. Toskańskie gnudi z ricottą i parmezanem pływają w rozpuszczonym maśle z liśćmi szałwi. Malutkie sardyńskie malloreddus lepi się bez jajek, za to z dodatkiem szafranu.
Jesienne warzywa świetnie sprawdzą się w kluseczkach zamiast ziemniaków. Możemy spróbować ulepić gnocchi z różnymi odmianami dyni, ze słodkimi ziemniakami, pieczoną marchewką, selerem albo korzeniem pietruszki. Do ciasta warto dodać szczyptę korzennych przypraw: gałki muszkatołowej albo cynamonu. Gotowe gnocchi możemy podać z palonym masłem z chrupiącymi liśćmi szałwii, pikantną oliwą z chilli albo prażonymi orzechami.
Dyniowe gnocchi z parmezanem i orzechami włoskimi
4 porcje
Gnocchi
400 g dyni piżmowej łyżka oliwy 200 g mąki 50 g startego parmezanu 1 jajko ½ łyżeczki startej gałki muszkatołowej szczypta soli
Do podania
2 łyżki oliwy garść orzechów włoskich parmezan płatki chili
Najpierw robimy purée z dyni.
Piekarnik nagrzewamy do 200 stopni.
Dynię obieramy i kroimy w kostkę.
Układamy na blasze wyłożonej papierem do pieczenia.
Skrapiamy oliwą i pieczemy przez około 35 minut, aż dynia będzie miękka.
Studzimy i blendujemy na gładkie purée.
Dyniowe purée mieszamy z parmezanem, roztrzepanym jajkiem, gałką muszkatołową i solą.
Stopniowo dodajemy mąkę, zagniatając ciasto.
Formujemy kulę z ciasta.
Podsypujemy mąką i robimy wałeczki, kroimy na kawałki.
Każdą kluseczkę rolujemy, delikatnie przyciskając do niej widelec.
Gnocchi gotujemy w lekko osolonym wrzątku, aż wypłyną na powierzchnię.
Przekładamy na talerze.
W rondelku rozgrzewamy dwie łyżki oliwy.
Dodajemy garść orzechów włoskich, prażymy je w oliwie, co jakiś czas mieszając, przez kilka minut.
Polewamy gnocchi oliwą z orzechami.
Posypujemy świeżo startym parmezanem i płatkami chili.
Sanktuarium św. Michała Archanioła w Monte Sant’Angelo (Apulia), choć znajduje się wyraźnie w cieniu pobliskiego San Giovanni Rotondo, to jedno z najważniejszych i najstarszych miejsc kultu we Włoszech. Jego początki sięgają końca V i pierwszych dziesięcioleci VI wieku. To właśnie w tym odludnym miejscu, pośrodku półwyspu Gargano, czterokrotnie miał objawić się wyjątkowy patron, którego święto obchodzone jest 29 września.
Sanktuarium św. Michała zachwyca wyjątkową, nietypową architekturą. W związku z jego położeniem w grocie, do jego głównej części schodzi się po majestatycznych, XIII-wiecznych schodach. W drodze do prezbiterium można zachwycać się licznymi dziełami sztuki, sięgającymi VI wieku. Fot. Mboesch / Wikimedia, CC BY-SA 4.0
Niebiańska Bazylika
Każdy, kto choć raz był w tym miejscu, wie, że do dziś roztacza się wokół niego wyjątkowa atmosfera. Nie da się go zrozumieć bez poznania jego nieziemskiej historii. W 490 roku pewnemu bogatemu mieszkańcowi miał zaginąć najpiękniejszy i najdroższy byk ze stada wypasającego się na wzgórzach Gargano. Po długich poszukiwaniach właściciel znalazł go w bardzo odludnym miejscu, klęczącego przy wejściu do groty. Bardzo zirytowany, wymierzył w zwierzę nie strzałę, jednak ta, zamiast dosięgnąć byka, miała ranić strzelającego. Cóż było robić? Przerażony udał się do miejscowego biskupa i doniósł o tym niezwykłym wydarzeniu. Duchowny zalecił trzy dni postu i modlitw. Ostatniego objawił mu się św. Michał, obwieszczając, że wybrał sobie to miejsce na dom. Obiecał, że wszystkie modlitwy składane u wejścia do tej wyjątkowej groty zostaną wysłuchane, a grzechy odpuszczone.
Biskup nie od razu uwierzył w słyszaną historię. Wzbraniał się przed poświęceniem tego miejsca, do tej pory znanego z kultów pogańskich. Święty Michał jednak nie ustępował; kolejny raz dał o sobie znać już dwa lata później. Według legend, 8 maja 492 roku niebiański patron miał wspomóc miejscowe wojska w zwycięstwie nad greckiego najeźdźcy (dziś wydarzenia te datowane są przez historyków dwa wieki później). Silne trzęsienie ziemi, błyskawice i grzmoty przypisywane świętemu miały pomóc mieszkańcom Sipontu odwrócić losy bitwy, która wydawała się przegrana.
Tym razem biskup nie miał wyjścia. W roku 493 zdecydowano, że okolica groty zostanie oddane św. Michałowi. Tuż przed oficjalną procesją Archanioł po raz kolejny miał objawić się św. Wawrzyńcowi, który kierował wówczas miejscowym kościołem, i powiedzieć, że sam już to miejsce poświęcił. Nie czekając ani chwili, 7 biskupów udało się w procesji do groty. Mimo że był to 29 września, dokuczał im upał niczym w środku lata, a wspinaczka po wzgórzach Gargano okazała się sporym wyzwaniem. Podczas drogi nad głowami biskupów miały pojawić się orły, które swoimi skrzydłami ochraniały pielgrzymów przed skwarem. Gdy wierni dotarli do groty, znaleziono w jej wnętrzu krzyż oraz kamienny ołtarz przykryty szkarłatnym suknem. Na znak swojej obecności św. Michał miał również pozostawić w skale odcisk dziecięcej stopy. I tak miejsce to zostało nazwane Niebiańską Bazyliką, gdyż jako jedyne na świecie nie zostało poświęcone ręką ludzką.
Na kolejny cud mieszkańcy Gargano musieli czekać blisko 10 wieków, był on jednak nie mniej spektakularny. Kiedy w 1656 roku w okolicy szalała dżuma, biskup Alfons Puccinelli zdecydował się poprosić o wsparcie św. Michała. Był na tyle zdeterminowany, że włożył tekst modlitwy w ręce figury. Na odpowiedź Archanioła nie trzeba było długo czekać. 22 września o świcie zatrzęsła się ziemia, a obleczony w niesamowity blask Książę Niebieski miał polecić biskupowi, aby poświęcił kamyki z jego groty, wyrył na nich znak krzyża oraz inicjały M.A. i rozdawał chorym. W krótkim czasie nie tylko mieszkańcy miasta, ale i wszyscy posiadacze wyjątkowych kamyków mieli zostać uwolnieni od zarazy.
Monte Sant’Angelo jest położone na wzgórzu, 800 metrów nad poziomem morza. Najstarsza część miasta to średniowieczna dzielnica Junno. Jej nazwa bierze się od mitycznego króla Pilunno, który czczony był przez okolicznych mieszkańców
Żarliwe przygotowania i wielkie świętowanie
Dziś miasto, które wyrosło na wzgórzu obok groty, poświęcone jest swojemu patronowi – nosi nazwę Monte Sant’Angelo. Co ciekawe, sanktuarium opiekują się Polacy – księża michalici, a miejscowym domem pielgrzyma – siostry michalitki. Mieszkańcy do dziś otaczają swojego patrona wyjątkowym kultem. Przejawia się to chociażby poprzez fakt, że absolutna większość urodzonych w pobliżu sanktuarium nosi któreś z imion swojego patrona. Można strzelać w ciemno i witać się z mijanymi osobami, nazywając je Michele, Michela, Angelo czy Angela. Szanse, że nikt nie zareaguje, są znikome.
Życie miasta toczy się wokół sanktuarium. Większość mieszkańców jest w jakiś sposób zaangażowana w obsługę ruchu pielgrzymkowego czy w funkcjonowanie miejscowego kościoła. – W Archaniele każdy montanaro (góral) odczuwa własną tożsamość i pochodzenie. W każdym domu znajduje się figurka i wizerunek św. Michała Archanioła; zwracamy się do niego w każdej potrzebie – podkreśla Raffaele Di Iasio, sanktuaryjny organista.
Monte Sant’Angelo corocznie odwiedzane jest przez tysiące pielgrzymów. Moment kulminacyjny ma miejsce dwa razy do roku – 8 maja, w rocznicę drugiego objawienia, oraz 29 września, w dniu poświęcenia sanktuarium, kiedy to Michał wspominany jest również w Kościele powszechnym, wraz z archaniołami Gabrielem i Rafałem.
Przygotowania do wielkiej wrześniowej uroczystości rozpoczynają się już na początku miesiąca; ich pierwszym etapem jest wielkie sprzątanie sanktuarium. Co ciekawe, zapraszani są do niego tylko ci najbardziej zaangażowani mieszkańcy miasta. Dzień po dniu zbierają się po wieczornej mszy i krok po kroku czyszczą każdy milimetr powierzchni – od licznych figur, zakamarków, kamiennych posadzek, po skaliste sufity.
Kulminacją wielkiej akcji porządkowej są dwa momenty. Pierwszy to omiatanie skalnej groty z pajęczyn, którego skutkiem ubocznym jest spadanie kamyków. To jedyna i niepowtarzalna okazja, by nabyć na własność wyjątkową zdobycz mającą chronić przed chorobami (kamyki można też kupić „na czarnym rynku” przed sanktuarium za jakieś 2 euro, ale to fragmenty skał bez poświadczenia autentyczności). Drugi to mycie figury św. Michała – zaszczyt, którego dostąpić mogą tylko osoby wyjątkowo w minionym roku zasłużone. Jest to jedyna okazja, by z bliska przyjrzeć się dziełu Andrei Contucciego i zostać z nim „sam na sam”.
W ramach zwieńczenia praktyk studenckich w 2012 roku czynnie uczestniczyłam w wielkim sprzątaniu sanktuarium. W ramach podziękowania za trzymiesięczny wkład pracy pozwolono mi dostąpić zaszczytu i własnoręcznie wypucować figurę Michała Archanioła
W dni świąteczne tradycyjnie na Monte Sant’Angelo zaprasza się biskupów i kardynałów. Nowenna rozpoczyna się 19, a kończy 27 września. – Program religijny obejmuje modlitwy, które w sposób ekumeniczny i wspólnotowy jednoczą miasto i sąsiednie parafie, zbierające się codziennie na wspólnej celebracji wyjątkowej liturgii. Nawoływania kaznodziei zachęcają do dalszego wzmacniania Michałowego przesłania o wierności Bogu i pewności Jego miłosierdzia – relacjonuje Raffaele Di Iasio, dla którego te dni są również wyjątkowo pracowite. – Z jednej strony to czas przygotowywania odpowiednich melodii dopasowanych do wyjątkowo podniosłej, świątecznej liturgii, z drugiej zaś codzienna animacja nowenny i licznych celebracji eucharystycznych – dodaje.
28 września, w wigilię święta, podczas wieczornej mszy ma miejsce kolejne, bardzo wyjątkowe wydarzenie. – Odbywa się wówczas tradycyjny obrzęd „dostarczania wosku”, kiedy to burmistrz miasta, w imieniu całej społeczności, wręcza naszemu Patronowi specjalną świecę wotywną, aby mógł patrzeć, chronić i strzec miasta, które sam wybrał na swój ziemski dom – opisuje Di Iasio.
Wreszcie nadchodzi 29 września. W tym dniu mieszkańcom towarzyszy wyjątkowa radość, ale wyczuwa się również pewne napięcie i podniosłość chwili. Suma odpustowa, celebrowana przez najwyższych dostojników kościelnych, zwieńczona jest wyjątkową procesją, w trakcie której z figury św. Michała biskup zdejmuje miecz. Chodząc ulicami miasta błogosławi nim mieszkańców, ich domy i miejsca pracy, co ma uchronić ich przed chorobami i innymi nieszczęściami. Najciekawszym elementem tej wyjątkowej procesji są małe dzieci przebrane w rzymski wojskowy strój przypominający ten z sanktuaryjnej rzeźby Michała. To wotywne dziękczynienie za łaskę zdrowia i wielka atrakcja dla najmłodszych mieszkańców Monte Sant’Angelo i okolic.
Figura św. Michała Archanioła, która znajduje się w prezbiterium sanktuarium, została wykonana w 1507 roku przez Andreę Cantucciego. Skrzydlata postać w stroju rzymskiego legionisty ma 130 cm i została wykuta z białego marmuru z Carrary
Patron na trudne czasy
Pandemia koronawirusa odbiła się również na Monte Sant’Angelo, o czym z wielkim smutkiem wspomina sanktuaryjny organista. – Niestety koronawirus zmienił i zniekształcił życie nas wszystkich, nawet w kwestiach związanych z wiarą i jej praktykowaniem. Okres lockdownu był prawdopodobnie najbardziej niszczącym i wymuszonym odejściem od naszych przyzwyczajeń religijnych. Zabrał nam wolność i możliwość dotarcia do Świętej Groty, aby za pośrednictwem Anioła-Obrońcy nawiązać bliskie, intymne relacje z Bogiem – opisuje Raffaele.
To, co z jednej strony okazało się przeszkodą, stało się jednak również szansą. Wydarzenia z uroczystości po raz pierwszy w tak szerokim zakresie były transmitowane za pośrednictwem internetu, dzięki czemu udało się dotrzeć nie tylko do mieszkańców miasta i okolic, ale również do najdalszych zakątków Europy, a nawet obu Ameryk. – Wciąż pamiętam te sceny usilnego proszenia Najwyższego o pomoc w zwalczaniu plagi epidemii – podkreśla Di Iasio, wspominając samotną procesję biskupa z mieczem św. Michała, błogosławienie i modlitwy o zatrzymanie pandemii.
W tym roku wszystko wraca do względnej normalności i przewidziano dość huczne obchody święta patronalnego. – Mszom Świętym, które będą odbywać się w bazylice, będzie towarzyszyć zewnętrzna koncelebracja eucharystyczna na największym placu miasta. Zastąpi ona procesję, która niestety wciąż jest zabroniona, i umożliwi wszystkim chętnym otrzymanie tradycyjnego błogosławieństwa świętym mieczem trzymanym w grocie – zdradza organista.
I tak, jak od wieków, ściskając kamienie z groty w dłoni, mieszkańcy i pielgrzymi po raz kolejny zaniosą prośby do swojego świętego patrona, prosząc m.in. o zatrzymanie pandemii koronawirusa, która mocno odbiła się na nich wszystkich. Przyznać trzeba, że przez ostatnich 500 lat św. Michał Archanioł znacząco zwiększył zasięgi działania, bo za sprawą internetu wierni z całego świata kolejny raz włączą się w modlitwy o zdrowie. Oby jak przed niespełna 4 wiekami niebiański patron stanął na wysokości zadania i błyskawicznie wysłuchał próśb. Do tej pory jeszcze swoich wyznawców nie zawiódł…
Figowce to ogromny, liczący tysiące gatunków rodzaj występujący w strefie tropikalnej i subtropikalnej. Należy do niego chociażby figowiec bengalski czy figa świątnicowa z Cejlonu, pod której gałęziami bogiem miał stać się Budda. Nad Morzem Śródziemnym występuje przede wszystkim rozłożysty gatunek Ficus carica, mogący osiągać wysokość nawet 7 metrów. Drzewa te są łatwe do rozpoznania dzięki jasnej korze i liściom przypominającym otwartą dłoń. Pochodzą zapewne z Azji Mniejszej; dziś można spotkać je od Wysp Kanaryjskich aż po Alpy. Lubią ziemie jałowe i dzikie; chętnie wznoszą się na rozmaitych ruderach, skałach, przy wejściach do jaskiń. Swego czasu Internet obiegła fotografia figowca rosnącego do góry nogami wśród antycznych ruin miejscowości Baje pod Neapolem.
Figowce należą do najstarszych roślin uprawianych świadomie przez człowieka – razem z winoroślą, oliwką, granatem i palmą daktylową znane były starożytnym już około 10.000 lat temu, a ich pestki znaleziono na wielu stanowiskach archeologicznych. Hodowla fig mogła jednak rozpocząć się dopiero po rozpoznaniu niezwykłych właściwości tych owoców, które zresztą, botanicznie rzecz biorąc, owocami nie są – tak naprawdę mamy do czynienia z pustym, skórzastym dnem kwiatowym, zawierającym liczne drobne kwiaty, które przechodzą zapylenie i wydają nasiona bez kontaktu ze światłem słonecznym. Dzikie figowce mają kwiaty albo wyłącznie męskie, albo żeńskie. Te ostatnie spadają na ziemię i, przez maleńki otwór w dnie kwiatowym, zapylane są pyłkiem z kwiatów męskich. Dokonuje tego milimetrowy owad z rzędu błonkoskrzydłych, zwany Blastophaga psenes. Składa on jaja w owocach fig męskich. Zimą żywią się nimi larwy os, które na wiosnę odlatują z pyłkiem do innych drzew, w tym tych o kwiatach żeńskich, wciskając się w malutką dziurkę w owocach. Uwięzione w nich samice osy umierają; ich martwe ciała są przez owoce rozkładane i zamieniane w białko.
W Egipcie wzmianki o figach pochodzą sprzed 2750 roku, a w słynnym grobowcu Knumphotepa w Beni Hasan odkryto rysunek ukazujący zbiory tych owoców sprzed 1900 roku p.n.e.
W starożytnej Grecji, gdzie figi darzono szczególną estymą, znano ten mechanizm doskonale. Na początku lata wieszano więc gałęzie fig męskich na figowcach żeńskich, aby ułatwić zapylenie. Dziś niektórzy ogrodnicy nadal stosują tę samą starożytną sztukę – dzieje się tak chociażby w wypadku słynących z wyjątkowego smaku fig smyrneńskich. Z upływem czasu wykształciły się już także odmiany, których owoce dojrzewają bez zapylenia. Warto przy tym wiedzieć, że figowce uważane są za wyjątkowo płodne, co przyczyniło się do nadania im miana symbolu obfitości. Owocują nawet do 3 razy w roku, choć często w sposób nieregularny; za najcenniejsze uważa się owoce z pierwszego zbioru, które w języku biblijnych proroków często identyfikowane były z bogactwem i ogólnym dobrobytem.
Grecy szczególnie cenili figi z Attyki, które w niemałym stopniu przyczyniły się do rozkwitu Aten. Ze względu na swe prozdrowotne właściwości stanowiły bardzo istotny element jadłospisu greckich atletów oraz wojowników, w tym walecznych Spartan. Popyt na nie był tak duży, że w VI w. p.n.e. ateński prawodawca Solon wprowadził zakaz eksportu fig poza Attykę, a w polis urzędował niejaki sykofant (od sukon – figa i phainein – powiadamiać) – donosiciel informujący urzędników o kradzieży owoców lub ich nielegalnym wywozie. Za figę – w tym wypadku wcale nie przysłowiową – niektórzy gotowi byli ponieść całkiem spore ryzyko.
Figowiec kojarzono w starożytności z ponadprzeciętnym dostatkiem i bezpieczeństwem; wraz z winoroślą odnosił się do pomyślności i pokoju, a jego zniszczenie – podczas wojny czy przez szkodniki – uważano za jedno z najgorszych nieszczęść. Figowiec był drzewem świętym i niezwykle poważanym na Bliskim Wschodzie – Talmud Babiloński przewidywał za ścięcie figowca najsurowszy wymiar kary: śmierć
Pliniusz Starszy w swojej Historii naturalnej wymienił aż 29 odmian fig, dając dowód na to, że Rzymianie również byli ich miłośnikami. Twierdził przy tym, że najsmaczniejsze pochodzą z Turcji oraz Herkulanum; polecał także picie mocnej wódki ze sfermentowanych fig. Jego krajanie uważali, że bez figowca nie byłoby Rzymu – tzw. Ficus Ruminalis rósł wszak obok jaskini zwanej Luperkalem, w której według podań wilczyca karmiła Romulusa i Remusa. Drzewo to poświęcone było Ruminie, boskiej opiekunce karmiących matek, zarówno ludzkich, jak i zwierzęcych. Podobno to właśnie przy tym figowcu odbyła się dramatyczna walka braci, która dała początek Wiecznemu Miastu. Jednocześnie Rzymianie wierzyli, że odkrywcą figowców był Saturn, staroitalski bóg ziarna i rolnictwa; jako że ich owoce symbolizowały dobrobyt i obfitość, chętnie obdarowywano nimi bliskich w pierwszy dzień nowego roku.
Maguelonne Toussaint-Samat w swojej książce Historia naturalna i moralna jedzenia opisuje historię Katona Starszego, znanego potomnym ze swojego powiedzenia Ceterum censeo Carthaginem delendam esse (łac. A poza tym sądzę, że Kartaginę należy zniszczyć). “Pewnego dnia, nie mogąc wciąż uzyskać pozytywnej decyzji swoich kolegów, wyciągnął spod togi świeżą figę i wymachując nią, zawołał: >>Widzicie tę figę? Jeszcze trzy dni temu wisiała na kartagińskim figowcu. Oznacza to, że wróg jest o dwa kroki stąd.<< Rzymianie chwycili za broń i Kartagina została zniszczona. Rzym nie miał już konkurentki. Dzięki jednej fidze” (tłum. A. B. Matusiak, M. Ochab, Warszawa 2002). Powyżej: rzymski fresk ukazujący kosz z figami (z willi w Oplontis)
Dziś drzewo, owoce i liście figowca często kojarzą się z czymś niewiele wartym i bardzo skromnym – do znaczeń tych odnosi się chociażby popularny gest “figi”. W Genesis, gdzie opisano zachowanie pierwszych ludzi po skosztowaniu owocu z Drzewa Poznania Dobra i Zła, liście i gałązki figowe stają się tożsame z prowizoryczną próbą ukrycia czegoś wstydliwego, mało chwalebnego i jako takie stają się czymś bardzo zwyczajnym, wręcz pospolitym. W Ewangelii św. Marka pojawia się przypowieść o drzewie figowym przeklętym przez Jezusa po wjeździe do Jerozolimy – autor ewidetnie nie znał mechanizmu zapylania figowca, tłumaczącego jego nieregularne owocowanie. Jednak biblijne konotacje figi nie są jednoznacznie negatywne – w Starym Testamencie Ezechiasz chętnie poddaje się leczeniu kataplazmem (ciepłym okładem) z fig, aplikowanym przez sługę na bolesny czyrak.
Dziś wiemy, że owoce te zawierają wiele witamin, są pomocne w leczeniu niedoborów wapnia, w który obfitują, a także magnezu i potasu. W formie suszonej stanowią bogactwo błonnika. Owoce drzewa figowego wykorzystywane są również w kosmetyce. Ekstrakt z owoców fig ma właściwości antyoksydacyjne, zawiera dużą dawkę witaminy A, B, C oraz szereg mikroelementów. Kosmetyki go zawierające działają przeciwłupieżowo, nawilżają i regenerują skórę. Nie dziwi więc XVI-wieczna receptura z dworu rodziny d’Este, wspomniana przez Marię Immacolatę Macioti. 20 fig, 8 jabłek i miskę otrąb trzeba ugotować w wodzie aż do jej całkowitego odparowania; tak sporządzoną miksturą przypominającą mleko należy smarować ręce przed pójściem spać, a skóra dłoni stanie się miękka i jedwabista. Jeśli dodamy do tego szerokie zastosowanie fig w kuchni, trudno będzie oprzeć się wrażeniu, że są one prawdziwym naturalnym błogosławieństwem.
Tekst ukazał się drukiem w dwumiesięczniku „La Rivista” 4/2013
Barokowy Rzym to nie było miłe miasto. Wielkie rzymskie rody prowadziły wyniszczające wojny o wpływy. Nie cofano się przed kradzieżą ani przemocą, a zbrodnie i mroczne występki królowały i w biednych zaułkach, i w pozłacanych salonach. Z biegiem lat coraz piękniejsze miasto spowijały coraz okrutniejsze intrygi. Trzeba było wielkiej przebiegłości i sprytu, a nierzadko też bezwzględności, by utrzymać się na powierzchni.
Bernini doskonale odnajdował się w tym fascynującym świecie gwałtownych emocji i wielkiej hipokryzji. Miał nie tylko nieprzeciętny talent, lecz także instynkt salonowego drapieżnika. Wytworny i czarujący, gdy trzeba było, atakował bez ostrzeżenia. Za jego wdziękiem skrywały się zazdrość, namiętność i zemsta. Jak mało kto rozumiał, że aby być w centrum wydarzeń, nie można zdać się na przypadek.
Autoportret artysty, ok. 1623
Gianlorenzo był synem toskańskiego rzeźbiarza Pietra Berniniego, który z rodzinnych stron przeniósł się do Neapolu. Ożenił się z neapolitanką Angelicą Galante i w 1598 roku został ojcem przyszłego geniusza. Siedem lat później rodzina przeniosła się do Rzymu, ponieważ Pietro rozpoczął prace rzeźbiarskie w Santa Maria Maggiore. Chłopiec obserwował ojca przy pracy, uczył się, rysował, zaczynał rzeźbić. Wieść o młodym pomocniku Pietra dotarła do papieża, a ten zapragnął zobaczyć chłopca. I tu zaczyna się pierwszy akt oszałamiającej kariery człowieka, który – jak się lepiej przyjrzeć – stworzył nie tylko znany nam dziś Rzym, ale też swego rodzaju wzór salonowego bywalca, bohatera masowej wyobraźni. Był barokowym celebrytą, który świetnie wiedział, jak sobie pomóc w życiu. Oto jego recepta na sukces.
Po pierwsze: zrobić wielkie wejście
Kilkuletni chłopiec stanął przed obliczem papieża, który ciekaw umiejętności dziecka poprosił go o narysowanie głowy. Miał pewnie nadzieję zobaczyć bezimienną, może jeszcze odrobinę nieudolną twarz, jaką zwykle rysują bardziej uzdolnione plastycznie dzieci. Ale nie Bernini! Chłopiec zaskoczył wszystkich zgromadzonych szczegółowymi pytaniami, o jaką konkretnie głowę chodzi, co życzy sobie zobaczyć papież. Ten, nieco rozbawiony powagą młodego artysty, podniósł poprzeczkę i poprosił o głowę św. Pawła. Pół godziny później oglądał zachwycający rysunek. Czy to się mogło skończyć zwykłą pochwałą? Oczywiście, że nie. Ojciec święty obdarował Gianlorenza dwunastoma złotymi monetami i zlecił kardynałowi Maffeo Barberiniemu zaopiekowanie się chłopcem. Monety Bernini zachował do końca swego życia, by przypominały mu pierwszy wielki sukces. A troskliwy kardynał sam stał się wkrótce papieżem i nie zapomniał o swym podopiecznym.
Apollo i Dafne, fot. Alvesgaspar / Wikimedia, CC BY-SA 4.0
Po drugie: obdarowywać właściwe osoby
Bernini szybko zrozumiał, że przyjaźń osób możnych i wpływowych może zdziałać cuda. Tę pierwszą ważną naukę przyjął do serca i pamiętał o niej do końca swych dni. Zawsze miał wokół siebie odpowiednich mecenasów, których rozpieszczał swym talentem. W zamian otrzymywał stosowne wynagrodzenie, a także – a może przede wszystkim – swego rodzaju immunitet, chroniący go przed nieprzychylnością losu. Kiedy tacy ludzie prosili, nie odmawiał. Dlatego gdy dzieł Berniniego zapragnął wielki kolekcjoner, kardynał Scipione Borghese, młody mistrz przystąpił do pracy. Wykonał cztery rzeźby, z których każda zasługuje na miano arcydzieła, a wszystkie razem tworzą dzieło absolutnie genialne. Najpierw był Eneasz i Anchizes z chłopcem Askaniuszem, potem pojawił się Pluton i Prozerpina, Dawid oraz Apollo i Dafne. Wszystkie rzeźby powstały w ciągu zaledwie sześciu lat, a gdy Bernini przedstawiał ostatnią z nich, nie miał nawet trzydziestki. Trudno w to uwierzyć, gdy dziś ogląda się je w Galerii Borghese.
W jego rękach marmur stawał się miękki i namiętny, postacie unosiły nad ziemią, wirowały, tańczyły, biegły. Pluton obejmuje władczym gestem Prozerpinę, ona szarpie się, wyrywa, ale jego silna dłoń wbiła się już w jej ciało i nic nie wskazuje na to, by zechciał odpuścić. Znamy tę historię, wiemy, że jego mroczna namiętność zwycięży. Bernini pokazuje moment, gdy jeszcze nic nie jest przesądzone, gdy jeszcze może zdarzyć się cud. Może taki, jak ten, który przydarzył się Dafne, gdy uciekała przed pożądaniem Apolla. Jego ręce już jej dotykają, bóg już pewnie czuje się zwycięzcą, ale oto ciało dziewczyny zmienia się w drzewo, a dłonie rozwiewają się szumem liści na wietrze. Chwila przemienienia, udana, choć tragiczna ucieczka przed gwałtem. Prozerpina uległa, Dafne ocalała. Obie zachwycają w swych rzeźbiarskich wcieleniach. Bernini sprawił, że mitologiczne opowieści nabrały rumieńców, stały się namiętne, prawdziwe, dramatyczne. Pasja i żywioł. Marmur, który żyje!
Kolumnada przy Placu Świętego Piotra
Po trzecie: odrzucać sentymenty
Nie sposób odmówić temu człowiekowi geniuszu. Wydobył z marmuru oddech i namiętność. Pokazał, że rzeźba może być miękka i gwałtowna, wirująca i zmysłowa. Zniewalająco piękna, tak inna niż wszystko, co powstało wcześniej. On nie rzeźbił, on malował dłutem. Nie robił tego jednak do końca sam, o czym bardzo szybko zapominał. Urzekające lekkością gałązki i liście, w które na naszych oczach przeobraża się uciekająca Dafne, stworzył mniej znany rzeźbiarz, asystent Berniniego, Giuliano Finelli. Mistrz błyskawicznie wyrzucił to ze swej pamięci i przyjmował wszystkie pochwały, również te za pracę, której nie wykonał. Niestety nie był to wyjątek. Gianlorenzo nie lubił konkurencji, chciał być jedynym mistrzem, królem sztuki i salonu. Niejeden raz korzystał z cudzej wiedzy i pomocy. Nie dziękował, nie dbał o sprawiedliwe rozliczenia i ocenę. Brał, co uważał za potrzebne. A potem w świetle pochwał stawał sam.
Tak było z jego największym rywalem, Francesco Borrominim, który w architekturze nie tylko nie ustępował Berniniemu, lecz zdaniem wielu wręcz go przerastał. Nie miał jednak talentu do autopromocji, na dodatek bywał gwałtowny i mało subtelny. Musiał przegrać w pojedynku z czarującym Gianlorenzo. Zaczynali jako współpracownicy przy ozdabianiu Bazyliki św. Piotra w Watykanie. Bernini doceniał wiedzę i umiejętności kolegi, przyglądał się jego pracy, uczył się, korzystał z fachowej pomocy. Kiedy jednak przychodziło do zaszczytów i nagród, zapominał o wspólniku swego sukcesu. To nie mogło się skończyć dobrze. Panowie szybko rozstali się, by przez kolejne dziesięciolecia toczyć ze sobą wyniszczającą wojnę na śmierć i życie. Borromini walczył na argumenty i projekty, Berniniemu zdarzało się, że sięgał po nieszlachetny oręż, jak na przykład wtedy, gdy we wpływowym towarzystwie szepnął o sztuce Borrominiego zaledwie jedno, ale za to straszliwe słowo: „gotyk”. W tamtych czasach to był cios w samo serce…
Pluton i Prozerpina, fot. Jk1677 / Wikimedia, CC BY-SA 4.0
Po czwarte: nie wybaczać zdrady
Kiedy Maffeo Barberini stał się papieżem Urbanem VIII, Bernini zyskał największego sojusznika, o jakim można było w tamtych czasach marzyć. Ojciec święty zadbał o to, by jego genialnemu podopiecznemu nie zabrakło pracy. Powierzył mu stanowisko głównego architekta Watykanu. Nad rzeźbą Matyldy Toskańskiej w Bazylice św. Piotra pracował wraz z bratem Luigim, pomagał mu także Matteo Bonarelli. Nie był on wielkim rzeźbiarzem i pewnie nikt by o nim nie usłyszał, gdyby nie jego żona Costanza, która zawróciła w głowie samemu mistrzowi. Bernini był wrażliwy na kobiece wdzięki, a żona współpracownika była naprawdę piękną kobietą. I tak zaczął się gorący romans. W dowód swych uczuć Gianlorenzo wyrzeźbił bardzo prywatne popiersie namiętnej kochanki, pełne subtelnej zmysłowości. Nie wziął tylko pod uwagę, że skoro piękna Costanza zdradziła męża, to może także zdradzić swego adoratora, na dodatek z jego własnym bratem Luigim. Urażona duma, niespełniona namiętność, zdrada – Bernini oszalał z wściekłości. Gdyby nie interwencja matki, zapewne zabiłby swego brata. Kiedy Luigiemu udało się uciec, gniew Gianlorenza skierował się na niewierną kochankę. Nakazał swemu służącemu, by oszpecił Costanzę. Mistrzowi wolno było odebrać kobietę innemu mężczyźnie, inni nie mieli takiego prawa. Kara musiała być sroga. W efekcie awantury Luigiego wypędzono z miasta, Costanza bezpowrotnie straciła urodę. Berniniego ukarano zaledwie grzywną. Możni opiekunowie po raz kolejny zadbali o genialnego pupila, pewnie po cichu zazdroszcząc mu odwagi i pasji, z jaką wymierzał sprawiedliwość.
Po piąte: zawsze wracać na szczyt
Choć przygoda miłosna nie skończyła się dla Berniniego groźnie, wkrótce po nieszczęsnym zajściu z Costanzą i Luigim szczęście odwróciło się od artysty i zaczęły się kłopoty w Watykanie. Projekty dzwonnic okazały się za ciężkie, bagniste tereny pod Bazyliką nie wytrzymały takiego obciążenia. Pojawiły się pęknięcia, a wraz z nimi ożywili się wszyscy przeciwnicy Berniniego, cierpliwie oczekujący potknięcia mistrza. Teraz nadszedł właściwy moment, więc ruszyli do ataku. Oskarżony bronił się, ale przegrał. Dzwonnicę zburzono, projekt zakończono. Po sprawie? Absolutnie nie.
Przeliczyli się ci, którzy myśleli, że architektoniczna klęska będzie oznaczać odejście Berniniego. Owszem, artysta przeżywał swój upadek, wpadł nawet w depresję, ale nie przestał pracować. Nie brakowało mu zleceń, nadal miał ważnych przyjaciół, którzy pragnęli jego dzieł. Powrót mistrza był tylko kwestią czasu.
Już jako dojrzały mężczyzna i doświadczony artysta stworzył dwa genialne dzieła, które wystarczyłyby, aby zapisać jego nazwisko złotymi zgłoskami w historii światowego piękna. Rzeźba Ekstaza św. Teresy w kościele Santa Maria della Vittoria po dziś dzień bulwersuje i zachwyca, prowokuje do pytań i rozmyślań, przywodzi na myśl rozkosze ciała i ducha, najwyższe uniesienia dane człowiekowi. Z kolei kolumnada na placu św. Piotra w Watykanie stała się wcieleniem ideału Kościoła, który obejmuje swymi troskliwymi ramionami cały świat i wszystkich ludzi. Otaczające plac kolumny to kwintesencja piękna, harmonii i geniuszu.
Ekstaza św. Teresy, fot. Richard Mortel / Flickr, CC BY 2.0
Mistrz salonowego świata
Gianlorenzo Bernini był geniuszem, co do tego nikt nie może mieć wątpliwości. Nie osiągnąłby jednak tak wiele, gdyby nie jego niezwykła umiejętność walki o siebie. To jej zawdzięczał popularność, towarzyskie kontakty i świetnie wynagradzane zlecenia. Równie uzdolniony Borromini, któremu brakowało lekkości i salonowej finezji, nie miał szans zajść tak daleko. Do końca życia zmagał się z nieprzychylnością wpływowych sfer towarzyskich.
Berniniemu sprzyjało także niezwykłe wyczucie chwili. Niczym Hitchcock stopniował napięcie, organizował mniejsze i większe trzęsienia ziemi, zaskakiwał, oszałamiał. Wciągał swych zleceniodawców w drobne pułapki, jak wtedy gdy rozstrzygały się losy fontanny na Piazza Navona. Nie brano go pod uwagę jako twórcę, gdyż następca Urbana VIII, Innocenty X, był przychylny jego konkurentom. Bernini przygotował makietę swojego projektu i zadbał o to, by papież dostrzegł ją podczas odwiedzin u swej rodziny. Podstęp się udał, projekt zachwycił papieża i przekonał do zatrudnienia Berniniego przy Fontannie Czterech Rzek.
Pod koniec życia Bernini przestał być drapieżnikiem, zaczął pracować dla przyjemności. Jego syn wspominał w biografii poświęconej ojcu, że przy ostatnich projektach przestał ścigać się sam ze sobą i cieszył się swoimi dziełami. Wreszcie poczuł się spełniony. Kiedy dostał udaru i stracił władzę w ręce, był zadowolony, że wreszcie odpocznie. Zmarł 28 listopada 1680 roku, pogodzony, spokojny, przygotowany na odejście.
Pozostał nam Rzym Berniniego, miasto pełne architektonicznych cudów, urokliwych fontann, oszałamiających kościołów i zapierających dech w piersiach rzeźb. Miasto pełne pasji, okrutne i namiętne, piękne i zachwycające. Zmienne i niejednoznaczne. Niezwykłe. Jak Bernini.
Fontanna Czterech Rzek
Czy wiesz, że…?
Kiedy Urban VIII zasiadł na Tronie Piotrowym, wypowiedział słynne zdanie: To twoje wielkie szczęście, Cavalier, ujrzeć kardynała Maffeo Barberiniego jako papieża, ale nasze szczęście jest dużo większe, dlatego że Cavalier Bernini żyje podczas naszego pontyfikatu.
Czy wiesz, że…?
Po romansie z Contanzą Bonarelli Bernini postanowił ustatkować się i ożenić. Jego wybranką została podobno najpiękniejsza kobieta w Rzymie, Caterina Tezio. Mistrz cenił także jej pracowitość i skromność. Jego samouwielbienie i jej uległość doskonale zgrały się ze sobą i państwo Bernini stanowili podobno bardzo zgodne małżeństwo. Mieli jedenaścioro dzieci.
Czy wiesz, że…?
Francuzi też chcieli skorzystać z talentu Berniniego. Król Ludwik XIV zaprosił go do Francji i przyjął u siebie z najwyższymi honorami. Szybko okazało się jednak, że mistrz ma zupełnie inny gust i jego projekt Luwru nie spodobał się Francuzom. Na pożegnanie Bernini wyrzeźbił popiersie króla i obie strony rozstały się zadowolone z tej obiecującej, ale jednak niezbyt udanej współpracy.
Czy wiesz, że…?
Pod koniec życia Bernini raz jeszcze musiał wstydzić się za swojego brata Luigiego, którego złapano w bardzo krępującej sytuacji w miejscu publicznym. Aby zmyć hańbę z nazwiska Gianlorenzo wyrzeźbił w kościele San Francesco a Ripa błogosławioną Ludwikę Albertoni, która nieco przypomina piękną świętą Teresę w ekstazie.
W połowie wakacji na półki polskich księgarni trafił pierwszy tom serii powieści kryminalnych Magdalen Nabb, brytyjskiej pisarki docenianej i znanej chyba bardziej w Toskanii niż na rodzinnych Wyspach, porzuconych przez autorkę w latach siedemdziesiątych. Otwierająca cykl Śmierć Anglika dołączyła tym samym do licznej już grupy przetłumaczonych na język polski kryminałów, których akcja dzieje się we włoskich miastach.
Nie od dziś wiadomo, że lektura kryminałów służy do odbywania literackich podróży. Choć są gatunkiem zupełnie innym niż literatura podróżnicza, często sięgamy po nie w podobnym celu – by poznać, poczuć, wyobrazić sobie i niekiedy także przypomnieć dalekie miejsca. Styl i charakter tej powieści, a także doskonały przekład, odróżniają ją jednak niebywale od wielu innych tytułów pojawiających się na polskim rynku. Zgrabnie wydaną, dopieszczoną przez Wydawnictwo Próby graficznie i językowo książkę niektórzy mogli zapakować w te wakacje do walizek, udając się w sierpniowe podróże po Italii. Inni (jak ja) czytali ją z tęsknoty, z dala od wzgórz Toskanii, między którymi leży Florencja – główna bohaterka powieści Nabb.
Miasto nad Arno pisarka pokazuje w nietuzinkowy i bezpretensjonalny sposób. Malowany przez nią portret Florencji bliski jest niekiedy reportażowi pisanemu przez czujnego obserwatora pochodzącego „z zewnątrz”, a jednak głęboko zanurzonego w rzeczywistości miasta. To obraz typowy dla pióra zakochanego w danym miejscu przybysza, obywatela z wyboru; obraz pełen uważności i czułości. Ogromna część powieści dzieje się w dzielnicy Oltrarno, czyli po drugiej stronie rzeki Arno – tam, gdzie nieopodal Ogrodów Boboli i górującego nad miastem kościoła San Miniato wznosi się m.in. Pałac Pittich. To regiony miasta zwykle zwiedzane przez turystów w pośpiechu; dobrze znane są koneserom antykwariatów oraz tym, którzy we Florencji mieli szansę pobyć dłużej. Tylko wówczas można nauczyć się, gdzie najlepiej (i najtaniej) zjeść oraz zanurzyć się w tłumie świętujących na placu Santo Spirito studentów Uniwersytetu Florenckiego.
>>Radiofalówki w całym quartiere 3 obudziły się z trzaskiem do życia, przerywając napięte rozmowy w zacisznych, eleganckich antykwariatach z podłogą wyłożoną lśniącym marmurem, z czerwonymi i białymi poinsecjami w wielkich miedzianych misach przy Via Maggio, wśród mebli i staroci piętrzących się w sklepikach przy Via de’ Serragli i Via Santo Spirito, w pachnących werniksem pracowniach konserwatorskich z ciemnymi oknami zdobionymi brokatowym napisem „Wesołych Świąt” w ciasnych zaułkach Via delle Caldaie i Via Maffia.<<
Oltrarno to dzielnica pełna przeciwieństw – wąskie ulice ograniczają tu wysokie fasady monumentalnych pałaców florenckiej arystokracji, w zaułkach wiele jednak przykładów miejskiego życia, które nie zawsze należą do tych miłych i spokojnych. Nabb dobrze poznała tę scenerię: przez pewien czas mieszkała przy placu San Felice 8. Świątynia pod tym wezwaniem została zresztą wspaniale oddana przez pisarkę w barwnej scenie pogrzebowej opisanej na stronach powieści.
Akcja Śmierci Anglika dzieje się gdzieś na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych XX w. (powieść w oryginale ukazała się w 1981 roku). Dokładne daty w tekście nie padają, ale o wniosek łatwo na podstawie informacji, które pojawiają się w finale powieści. Florencja, którą opisuje Nabb, jest już oczywiście miastem pełnym międzynarodowych gości, ale nie jest to ta turystyka i te tłumy, które znamy z pierwszych dekad XXI w. Na dodatek do zbrodni i dochodzenia, które są przedmiotem powieści, dochodzi na chwilę przed Bożym Narodzeniem. Kto kiedykolwiek był w tym czasie we Florencji, wie, że to jeden z najbardziej urokliwych momentów w życiu miasta. Nawet dziś zagranicznych turystów jest wówczas niewielu, ulice wypełnia miły przedświąteczny gwar, a marmurowe fasady najpiękniejszych miejskich świątyń pięknie mienią się w kałużach na wydeptanym florenckim bruku. O tej porze roku pada tu często i obficie, mgły też zwykle więcej niż nad Tamizą. Chciałoby się rzec: aura idealna na morderstwo Anglika. Tłumaczka powieści, Dorota Kozińska, zauważa, że to jednak nie intryga kryminalna, nie odpowiedź na pytanie “kto zabił?” są w tej książce najważniejsze, ale specyficzna atmosfera miasta, portrety psychologiczne postaci, kontrasty, spięcia, które owocują czasami wręcz komicznymi sytuacjami. Wzruszenie, ból, tragedia, zderzone niemal z komedią dell’arte (wywiad dla Polskiego Radia, 24.08.2021).
Jednym z najciekawszych pomysłów Nabb, nieczęstych w literaturze kryminalnej, jest sposób wprowadzenia wiodącej postaci – detektywa rozwiązującego sprawę. Zamiast typowej dla gatunku, budowanej od początku charakterystyki jednego bohatera mamy tu prawdziwą galerię postaci: dystyngowanego i doświadczonego kapitana żandarmerii, młodego adepta szkoły policyjnej pochodzącego z wyższych sfer florenckiej społeczności; wreszcie, jako że rolę trupa w kryminale odgrywa Anglik, Nabb wprowadza do powieści również dwóch przedstawicieli Scotland Yardu, odmalowanych z błyskotliwym poczuciem humoru. Najrzadziej natomiast na kartkach powieści pojawia się sierżant Salvatore Guarnaccia, z pochodzenia Sycylijczyk, który dla serii Nabb będzie miał kluczowe znaczenie. Może dlatego, że podobnie jak autorka, i on jest tutaj przybyszem spoza Florencji, a okazuje się wybornym obserwatorem ludzkich problemów i charakterów.
Przy lekturze Śmierci Anglika warto zadać sobie pytanie, czym powieść Magdalen Nabb zyskała sobie przychylność florenckich czytelników. Włosi nieczęsto życzliwie patrzą na portrety ich miast i społeczności tworzone przez zagranicznych pisarzy. Myślę, że odpowiedź tkwi w sposobie kreowania przez Naab postaci. Pisarka nie tylko z wielką dokładnością oddaje różnice charakterów i pozycji społecznych swoich bohaterów, ale robi to także z niezwykłym, pełnym inteligencji poczuciem humoru. Śmierć Anglika warto więc przeczytać nie tylko dla pięknie oddanej przez Nabb Florencji, ale także ze względu na barwną i błyskotliwą charakterystykę licznej – i dość ekscentrycznej – mniejszości Anglików w tym mieście, silnie zakorzenionej we florenckiej historii ostatnich stuleci. Styl, z jakim pisarka przedstawia ich na kartach powieści, pełen jest błysku, humoru, nawet pewnego rodzaju złośliwości. A przecież to właśnie cechy, które Włosi przypisują mieszkańcom słynnego miasta nad Arno.
Magdalen Nabb, Śmierć Anglika, tłumaczyła Dorota Kozińska, Próby, Warszawa 2021
San Gennaro, czyli Święty January, zajmuje w niebieskim gronie miejsce wyjątkowe, mogąc pochwalić się wyjątkowymi relacjami zarówno z oddanymi mu wiernymi, jak i, co bardziej zaskakujące, z osobami niewierzącymi. Dzisiejsi cyfrowi nastolatkowie rzekliby zapewne, że jest influencerem, a jego “followersi” (czytaj: wierni) skupiają się głównie na dwóch obszarach: południowej części Włoch i wśród włoskiej emigracji na terenie Stanów Zjednoczonych. Na takie miano zasłużyłby wśród młodych za sprawą wpływu na kolejne pokolenia artystów, rzemieślników i speców od marketingu, którzy upatrzyli w nim źródło inpiracji twórczej. W XX wieku January stał się ikoną lokalnej popkultury, odtwarzającej jego wizerunek we wszelkiej możliwej formie: od ludzika Lego, przez dzieła sztuki, po gigantyczne murale pojawiające się co i rusz w przestrzeni miejskiej. Jak na gwiazdę przystało, często jest też o nim głośno w mediach. Dzieje się tak za sprawą regularnie dokonywanych przez niego cudów oraz ze względu na stanowisko Kościoła, które w stosunku do jego kultu przez lata wielokrotnie się zmieniało. Uwielbienie, jakim darzą go wierni, świadczy zaś niezbicie o naturalnej tendencji neapolitańczyków do łączenia wiary i przesądu oraz o ich swoistym spoufaleniu z mieszkańcami zaświatów.
Januarego kochają także Włosi w Ameryce, co widać na powyższym zdjęciu z Feast of San Gennaro w Little Italy (Nowy Jork), fot. Eric Gross / Flickr, CC BY 2.0
Sam żywot Januarego i losy jego relikwii pełne są spektakularnych zwrotów akcji, niewyjaśnionych zagadek, kontrowersji i spisków. Już samo imię świętego okazuje się wątpliwe – łacińskie Ianuarius pełniło raczej funkcję nazwiska i było nadawane dzieciom urodzonym w styczniu. Przydomek odnosił się do Janusa, rzymskiego boga wszelkich początków. Ze źródeł historycznych wynika, że nasz bohater urodził się w 272 r. n.e, najprawdopodobniej w Benewencie, a życie stracił w wieku lat 33, pełniąc funkcję biskupa tego miasta. Podania głoszą, że udał się do Pozzuoli, miejscowości znajdującej się w samym centrum Pól Flegrejskich, aby odwiedzić swojego diakona Sozjusza, który trafił do aresztu za sprawą wiary. Miało to miejsce za czasów cesarza Dioklecjana, który zasłynął z prześladowania chrześcijan. Ponieważ biskup January nie zgodził się na złożenie ofiary rzymskim bóstwom, namiestnik Drakoncjusz skazał go na pożarcie przez dzikiego niedźwiedzia. Legenda głosi, że zwierzę nie chciało tknąć Januarego; ostatecznie został on ścięty mieczem. Gdy ciało męczennika broczyło jeszcze krwią, chrześcijanka o imieniu Euzebia miała zebrać ją na chusteczkę i przelać do dwóch flakoników. Przekazała ją biskupowi Neapolu, ten zaś zlecił wzniesienie dwóch kaplic, aby fiolki godnie przechowywać.
W 472 r. św. January został ogłoszony patronem Neapolu. Wtedy to właśnie przypisano mu moc, która według wiernych chroni ich miasto od wszekich kataklizmów i nieszczęść. W 512 r., podczas erupcji Wezewiusza, biskup Stefan I poprosił świętego o wstawiennictwo, a następnie zlecił budowę kościoła, na którego fundamentach została później wzniesiona neapolitańska katedra. Relikwie świętego były kilkakrotnie przenoszone, a raz padły nawet łupem grabieży. Od 1497 r. niezmiennie znajdują się jednak w stolicy Kampanii.
Katedra w Neapolu, fot. Leandro Neumann Ciuffo / Flickr, CC BY 2.0
Słynne zjawisko upłynnienia krwi świętego odnotowano po raz pierwszy w 1389 r.. Chociaż mówimy więc o wielowiekowej tradycji, Kościół nigdy nie uznał go za cud (miracolo) – przemianę zdefiniowano jako prodigio, czyli dziw. Podczas II Soboru Watykańskiego (1962– 1965) podjęto nawet decyzję o wykreśleniu św. Januarego z kalendarza, jednak na drodze ku realizacji tego postanowienia stanął sprzeciw neapolitańczyków, którzy skutecznie wybronili swojego patrona. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego! W rezultacie duchowni poszli na rękę neapolitańczykom, oznajmiając przy tym jednak, że obchodzenie święta patrona Neapolu nie obowiązuje całego Kościoła; także na terenie archidiecezji ma charakter dobrowolny. Znani z żywiołowości mieszkańcy Neapolu wywiesili wówczas transparenty, mające okazać solidarność ze świętym. Widniał na nich napis San Gennaro futtitenn, czyli, ładnie rzecz ujmując, „Święty January, olej to!”.
Patron Neapolu dokonuje cudu trzy razy w roku. Dzieje się to w pierwszą sobotę maja, kiedy ulice Neapolu przemierza procesja z flakonikiem z krwią, złotym popiersiem świętego i srebrnymi popiersiami pozostałych 51 patronów miasta. Następne ważne daty to 19 września – dzień upamiętniający męczeńską śmierć świętego, oraz 16 grudnia, kiedy w 1631 r. January miał zatrzymać u bram miasta płynącą z Wezuwiusza lawę, ratując je tym samym przed niszczycielską siłą żywiołu.
Cud upłynnienia krwi wpisany jest w rytuał dokonywany przez Arcybiskupa Neapolu. Po wyjęciu ampułki ze skarbca, wykonuje on serię ściśle określonych ruchów. Następują po niej coraz głośniejsze nawoływania wiernych. Zazwyczaj cud dokonuje się w kilka minut; zdarza się również, że krew jest już płynna w momencie otwarcia skarbca. Jeśli January zwleka z dokonaniem przemiany, starsze kobiety, zwane krewnymi świętego, wzmagają modły i błagania, a także, jeśli trzeba, nie szczędzą mu… wyzwisk. Święty słyszy wtedy słynne faccia ‘ngialluta, czyli „żółta twarzy!”, co odnosi się do koloru popiersia wykonanego ze złota. Inna interpretacja wyzwiska wskazuje na bardziej obraźliwy charakter, odnosząc się do koloru skóry osoby chorej, co można by przetłumaczyć jako „ty zarazo!”.
Neapolitańczycy łączą religię z przesądem. Na zdjęciu: przynoszące szczęście neapolitańskie papryczki i posąg Fauna z Pompejów. Papryczki kupisz u nas w sklepie
W rytualnych ruchach arcybiskupa Włoski Komitet Kontrolujący Tezy Pseudonaukowe dopatrzył się potwierdzenia własnej interpretacji cudu. Naukowcy z tej znanej organizacji twierdzą, że w ampułkach znajduje się nie krew, a jedynie substancja o zbliżonym kolorze. W wyniku połącznenia molisite (minerału występującego na wulkanicznych ziemiach Kampanii), soli kuchennej i węglanu wapnia otrzymali oni substancję tiksotropową, czyli taką, która może zmieniać stan ze stałego w ciekły i vice versa, jeśli odpowiednio się nią porusza.
Naukowe tłumaczenia nie mają jednak dla neapolitańczyków znaczenia. Dokonując czy też odmawiając dokonania cudu, święty nawiązuje z nimi swoistą nić komunikacji. Upłynnienie krwi oznacza dla nich gwarancję opieki; tożsame jest z wyrwaniem miasta z wszelkiej opresji. Jeżeli święty zwleka z dokonaniem cudu, neapolitańczycy odczytują to jako ostrzeżenie. Bez względu na to, czy jest się wierzącym czy nie, cudu wyczekują wszyscy. Dobra wiadomość o jego dokonaniu przekazywana z ust do ust i przebiega miasto na wskroś, docierając do kawiarni, urzędów, sklepów i prywatnych domów. Miasto oddycha z ulgą. W XX w. święty kilkakrotnie odmówił współpracy – stało się tak na przykład w pamiętnych latach 1939 i 1940, w czasie tragedii wojennej, w 1943 roku, kiedy naziści wkroczyli do Włoch, w 1973 roku, gdy Neapol dotknęła epidemia cholery, oraz w roku 1980, kiedy nastąpiło bardzo silne trzęsienie ziemi. Miasto podnosiło się z niego przez długie lata.
Jak będzie dzisiaj? Wyczekując cudu, warto przyjrzeć się kaplicy Świętego Januarego, którą wierni wypełnili drogocennymi skarbami. W miejscu spoczynku relikwii patrona Neapolu znajduje się skarb przewyższający swoją wartością klejnoty królowej Anglii czy rosyjskich carów. Obejmuje on około 21 612 ofiar wotywnych, klejnotów i drogocenych przedmiotów. Naszyjnik św. Januarego, na który składa się 13 oczek z litego złota, 700 diamentów, 276 rubinów i 92 szmaragdów, zajmuje natomiast zaszczytne pierwsze miejsce na liście najcenniejszej biżuterii na świecie.
Wizerunek św. Januarego znaleźć można w wielu neapolitańskich domach. Neapolitańczycy próbują różnych technik, by przedstawić swojego patrona; zawsze ukazują go jednak w zwężającej się ku górze biskupiej tiarze. Zarówno wierni, jak i turyści mogą wziąć do domu ”swojego” San Gennaro – a to w formie ceramicznego popiersia, a to plakatu czy wizerunku na kubku lub koszulce. Można także zrobić sobie selfie z portretem gigantycznych rozmiarów, znajdującym się na budynku u skrzyżowania dzielnicy Forcella i via Duomo. Święty został tam przedstawiony z twarzą miejscowego robotnika. Robotnik użyczył mu twarzy, on – imienia licznym mieszkańcom. Dzięki miejscowej tradycji nadawania dzieciom imienia po dziadku ze strony ojca, imię patrona nosi wielu neapolitańczyków. Wybrzmiewa ono z balkonów i okien; usłyszymy je w tutejszych zaułkach. W Kampanii Gennarów, małych i dużych, są tysiące.
Tradycyjne izraelskie śniadanie – takie, na jakie izraelskie rodziny mogą pozwolić sobie w weekendy, kiedy dzieci nie pędzą do szkoły, a dorośli nie mają w planach dłuuugiego stania w korkach podczas dojazdu do pracy – przypomina wspólny posiłek w kibucu, czyli spółdzielczym gospodarstwie rolnym. Nie jest to przy tym moje osobiste porównanie – choć zgadzam się z nim całkowicie! – ale opinia licznych kulturoznawców zajmujących się badaniem izraelskich zwyczajów. Kibucnicy spożywali zwykle o poranku drobną przekąskę, wychodzili pracować w polu przez kilka godzin, a następnie wracali do wspólnej jadalni na obfite drugie śniadanie (czy, jak powiedzielibyśmy dzisiaj, brunch). Pomysł ten podchwyciły w latach ’50 izraelskie hotele, które zaczęły promować tzw. Israeli breakfast. Co ciekawe, gdy pod koniec lat ’70 niektóre z nich, w celu redukcji kosztów, próbowały wprowadzić klasyczne europejskie śniadanie kontynentalne, oburzenie gości było tak wielkie, że szybko zrezygnowano z tego pomysłu. Dziś, szczególnie w w kawiarniach i restauracjach, w tym także tych hotelowych, pierwszy posiłek dnia, jeśli tylko warunki są sprzyjające, ma formę bufetu; często spożywa się go niespiesznie przy wspólnym długim stole. Wielu Izraelczyków praktykuje tę tradycję także w domu, jedząc w sobotę obfite i późne śniadanie z rodziną i znajomymi.
Izraelczycy uwielbiają tradycyjną ceramikę. Jerozolimskie półmiski kupisz teraz w naszym sklepie!
Co powinno znaleźć się w takim izraelskim śniadaniowym bufecie? Na pewno wiele warzyw i owoców, rozmaite sałatki, nabiał, różnorodne pieczywo i słodkie wypieki, jajka i ryby (często śledzie, sardynki i łosoś). Ze względu na prawa kaszrutu nie podaje się produktów mięsnych, w tym wędlin – mięsa nigdy nie powinno się łączyć z nabiałem, a wieprzowiny nie spożywa się w ogóle. Prawdziwym królem izraelskiego śniadania jest nabiał, a rozmaitość podawanych serów może przyprawić o zawrót głowy. Najczęściej obecny jest ser halloumi, twaróg ziarnisty określany tu po prostu angielskim mianem cottage, feta i przepyszny cwatit uwielbiany przez moją żonę, a także sery żółte i, koniecznie, kremowe labneh. Ogromnie popularne są serwowane na wiele sposobów jaja, podawane na miękko i na twardo, w wersji sadzonej, w koszulce, w formie jajecznicy czy wreszcie przepysznej szakszuki. Trudno też wyobrazić sobie izraelskie śniadanie bez pity i humusu, pasty tahini, baba ghanoush (pasty z bakłażana) i soczystych oliwek. Wśród świeżych warzyw prym wiodą pomidory, cebula, rozdrobniona marchew, papryka i rzodkiewki. O składniki tradycyjnej sałatki izraelskiej można się pokłócić. Ja najbardziej lubię tę wersję, gdzie do ogórków i pomidorów dodaje się cieciorkę, czerwoną cebulę, oliwę, sok z cytryny, sól, za’atar lub tahini.
Na osłodę tego słonawego posiłku chętnie pałaszuje się pieczywo, w tym chałkę, z rozmaitymi dżemami, oraz wszelkiego rodzaju ciasta. Do tego wszystkiego oczywiście serwowana jest herbata i kawa. Wielu Izraelczyków szczególnie chętnie wybiera kawę zwaną “hafuch”, czyli “odwrotną”, a więc z przewagą mleka.
Jak nietrudno zauważyć, izraelskie śniadanie łączy w sobie nie tylko liczne smaki, ale także tradycje z rozmaitych krajów. Tutejsze społeczeństwo stanowi barwną etniczną mozaikę, z której bogactwa, także przy stole, lubimy czerpać pełnymi garściami. Grecka feta obok cypryjskiego halloumi, marokańska miętowa herbata obok włoskiego espresso, tunezyjska szakszuka i libańskie labneh – warto spróbować każdego z nich. Zasada jest chyba tylko jedna – by jeść ze smakiem i z radością, blisko tych, których kochamy.
Przepis: Chałka Mamy Wollner
1 kg mąki
1/4 szklanki oleju słonecznikowego
1/4 szklanki cukru
1 łyżka stołowa soli
60 g drożdży
2 i 1/2 szklanki wody
do dekoracji: żółtko, cukier, ziarna sezamu Uwaga: do ciasta nie dodajemy jajek!
Składniki mieszamy i wystawiamy do wyrośnięcia, aż podwoją swoją objętość. Dzielimy na trzy części i wyplatamy warkocz. Ponownie odstawiamy do wyrośnięcia.
Pędzlem nakładamy żółtko wymieszane z cukrem i odrobiną soli. Posypujemy ziarnami sezamu.
Pieczemy w temperaturze 200 stopni, aż ciasto osiągnie złocistobrązową barwę.
Strona korzysta z plików cookies w celach statystycznych, zgodnie z Polityką prywatności.