Przepis na pastierę jest trochę inny w każdym kampańskim domu i w każdej cukierni w Neapolu. Jego bazą jest kruche ciasto, tradycyjnie przygotowywane z dodatkiem smalcu, który współcześnie coraz częściej zastępuje się masłem. Podstawowymi składnikami nadzienia są owcza ricotta i grano cotto: gotowane ziarna pszenicy. We Włoszech można kupić gotowy produkt: ugotowaną pszenicę na pastierę. Jest powszechnie dostępna szczególnie w okresie wielkanocnym.
W domach pastierę piecze się przede wszystkim na Wielkanoc oraz na święto Trzech Króli. Najlepsze neapolitańskie cukiernie sprzedają ciasto przez cały rok. Niektórzy cukiernicy przygotowują alternatywną wersję deseru: z kremem cukierniczym zamiast ricotty. Istnieje też wytrawna wersja ciasta, pastiera salata, typowa dla wiejskiej kuchni Kampanii. Nadzienie z ricotty i pszenicy urozmaica się kawałkami neapolitańskiego salami, skwarkami (ciccioli), startym parmezanem i pokrojonym w kosteczką serem caciocavallo. W ostatnich latach coraz większą popularnością cieszy się wersja wegetariańska, z serem i warzywami.
Jak w przypadku każdego słynnego deseru, na temat powstania pastiery krąży kilka legend. Niektórzy uważają, że ciasto ma korzenie pogańskie i jest związane z obchodami święta wiosny lub kultem Ceres — rzymskiej bogini urodzaju. Inni opowiadają legendę o czterech rybakach, których sztorm niespodziewanie zatrzymał na morzu. Spędzili oni kilka dni na łasce fal, a kiedy udało im się wrócić na ląd, opowiadali, że ciasto z ricottą i ziarnami pszenicy pomogło im zachować siły.
Pierwszy przepis na ciasto z ricottą i pszenicą pojawił się w książce kucharskiej z końca XVII wieku. Na liście składników znajdował się też parmezan, pistacje, pieprz i marcepan. Współczesna wersja pastiery była udoskonalana w neapolitańskich klasztorach. Zakonnice dodały do nadzienia aromat kwiatu pomarańczy, które rosły w klasztornym ogrodzie, i korzenne przyprawy sprowadzane przez kupców z Azji. Ze swojego przepisu na pastierę słynęły siostry z klasztoru San Gregorio Armeno. Co roku piekły ciasto na wielkanocne stoły neapolitańskiej arystokracji. Klasztor zbudowano na miejscu rzymskiej świątyni bogini Ceres, więc może historia pastiery zatoczyła koło.
Przepis: Pastiera napoletana
Ciasto:
300 g mąki pszennej 200 g masła 1 jajko 1 żółtko + 1 białko do posmarowania ciasta 1 łyżka jogurtu
Nadzienie:
250 g ziaren pszenicy 300 ml mleka skórka starta z jednej cytryny 500 g owczej ricotty 100 g cukru 3 jajka kilka kropli wody z kwiatów pomarańczy 80 g kandyzowanej skórki pomarańczowej laska wanilii 1/2 łyżeczki cynamonu
Masło siekamy z mąką.
Dodajemy jajko, żółtko (białko zachowujemy do posmarowania ciasta) i jogurt, zagniatamy gładkie ciasto.
Przykrywamy folią i odstawiamy do lodówki na co najmniej pół godziny.
Przygotowujemy nadzienie.
Przepłukane ziarna pszenicy umieszczamy w rondelku razem z mlekiem i skórką cytryny.
Zagotowujemy, zmniejszamy ogień i gotujemy przez około 45 minut — aż pszenica będzie miękka, ale nie rozgotowana. Zdejmujemy z ognia i studzimy.
Piekarnik nagrzewamy do 180 stopni.
Okrągłą tortownicę wykładamy papierem do pieczenia, boki smarujemy tłuszczem.
Miksujemy ricottę z cukrem, jajkami i wodą pomarańczową.
Sylwia Hennek mówi o sobie, że odbiła jej palma na punkcie roślin egzotycznych. Szczególnie bambusów i palm, których sadzonki i nasiona oferuje w swoim sklepie Oaza-Palmy. Dzieli się wiedzą o nich, prowadząc blog BambusowySen.pl; opowiadała też o uprawie doniczkowych palm w Dzień Dobry TVN. Dziś zasady hodowli palm w warunkach domowych omówi specjalnie dla Czytelników Lente.
Sylwio, jak się domyślasz, czytelnicy Lente chcą dowiedzieć się jak najwięcej o uprawie palm ze wględu na fakt, że kojarzą się one ze Śródziemnomorzem. Tak naprawdę jest to chyba jednak pewien skrót myślowy, prawda? Czy wszystkie palmy dostępne w naszych sklepach pochodzą z tego regionu?
Jedynymi naprawdę śródziemnomorskimi palmami pochodzącymi z Europy są karłatka niska (Chamaerops humilis) i daktylowiec kreteński (Phoenix theophrastii). Tę pierwszą można dość często spotkać w sprzedaży, druga jest znacznie rzadsza. Obie najlepiej czują się, gdy w sezonie, czyli od wiosny do jesieni, rosną na zewnątrz, a na zimę przenoszone są do jasnego i chłodnego miejsca. Zatem środziemnomorskie palmy niekoniecznie będą się sprawdzały w całorocznej uprawie w mieszkaniu. Jednak, na szczęście, palm idealnych do pomieszczeń jest całkiem sporo!
Opowiedz nam proszę o nich! Z listów od Czytelników wiem, że nie każdy może pochwalić się ręką do kwiatów. Które palmy poleciłabyś osobom dopiero zaczynającym swoją przygodę z roślinami domowymi? Czy możemy podzielić palmy na łatwiejsze i trudniejsze w uprawie?
Tak, zdecydowanie są gatunki łatwiejsze i trudniejsze w pielęgnacji. Zwykle im bardziej tropikalna palma, tym trudniejsza będzie jej uprawa. Mam swoje faworytki, które polecam na start. Różnią się od siebie wyglądem, więc myślę, że każdy znajdzie jakąś dla siebie, a przy tym wszystkie trzy są naprawdę mało wymagające. Chodzi o kencję (Howea forsteriana), chamedorę metaliczną (Chamaedorea metallica) oraz rapis wyniosły, tak zwaną palmę biczową (Rhapis excelsa). Cała trójka bardzo dobrze znosi słabsze warunki w naszych mieszkaniach, to znaczy miejsca półcieniste i suche powietrze.
Teraz powiedz proszę, jak o nie dbać. Czy wszystkie palmy pielęgnujemy w zbliżony sposób, czy też, mając w domu różne odmiany, musimy traktować każdą indywidualnie?
Zasady pielęgnacji są bardzo podobne: wszystkie palmy wymagają umiarkowanego podlewania i nawożenia. Różnią się tolerancją na przesuszenie czy przelanie podłoża, mniejszą wilgotność w powietrzu. Niektóre wymagają miejsc bardzo jasnych i ciepłych – jak areka, palma z Madagaskaru, chyba najczęściej spotykana w sprzedaży. Ten gatunek może sprawiać wiele kłopotów. Co jest przyczyną? Najczęściej właśnie nieodpowiednia pielęgnacja. Zawsze bardzo polecam zrobić dwie rzeczy przed zakupem palmy (czy też każdej innej rośliny): sprawdzić, skąd dany gatunek pochodzi i jakie panują tam warunki, oraz porównać, czy uda nam się stworzyć możliwie podobne u siebie. Dodatkową wskazówką, która rozwiązuje wiele problemów z palmami zanim się jeszcze pojawią, jest przesadzenie roślin do dobrej ziemi zaraz po zakupie. Dobre, żyzne podłoże odpowiednio odżywia ją; jest je również o wiele łatwiej nawodnić, niż słabej jakości ziemię, w której palma dotarła do nas ze sklepu.
Wspomniałaś o lubiącej jasne stanowiska arece. Większość z nas myśli, że kojarzone z krajami Południa palmy bardzo lubią słońce, ale chyba nie jest to takie proste. Ja część palm trzymam w pełnym słońcu, a część w półcieniu, i wszystkie są szczęśliwe. Te duże latem wystawiam na balkon, ale też nie wiem na pewno, czy to dobre posunięcie.
Świetne pytanie! Palmy, a raczej ich liście, podobnie jak nasza skóra mogą doznać poparzeń. Dzieje się tak w dwóch przypadkach. Po pierwsze: gdy wystawiamy na słońce palmę, która nie jest do niego naturalnie przystosowana, bo na przykład rośnie w poszyciu lasów deszczowych w Meksyku, jak chamedora wytworna (Chamaedorea elegans). Palmy, które lubią bezpośrednie promienie słońca, też mogą się jednak poparzyć, jeśli po zimie w pomieszczeniu wyniesiemy je od razu na pełne słońce. Najpierw warto je do niego przyzwyczaić: na tydzień-dwa ustawić w miejscu półcienistym i dopiero później w słońcu.
Popularna areka bywa trudna w uprawie
Kiedy niedawno opowiadałam Czytelnikom Lente o uprawie moich kochanych drzewek oliwnych, z zaskoczeniem stwierdziłam, że wielu domowych hodowców nie tyle przesusza, a przelewa kwiaty – jedna czytelniczka wyznała na przykład, że gdy jej drzewko nie rosło przy cotygodniowym podlewaniu, zaczęła robić to… codziennie. Możesz domyślić się, jaki był efekt takiej “pielęgnacji”. Jak to jest w wypadku palm? Jak często podlewać i ile?
Podlewanie to czynność, która przysparza w uprawie palm najwięcej problemów. Jedną przyczyną jest słaba ziemia, którą trudno dobrze podlać, o czym mówiłyśmy wyżej. To, jak często podlewać palmy, zależy od kilku czynników, dlatego niestety nie mogę dać jednej uniwersalnej recepty. Wielkość pojemnika, struktura podłoża czy pora roku i panująca wtedy temperatura – to wszystko sprawia, że dobrego podlewania palm trzeba się po prostu nauczyć przez obserwację. Bardzo polecam do tego “test palca”. Nim podlejemy palmę, wkładamy wskazujący palec do ziemi – tak głęboko, jak się da. Jeśli podłoże jest jeszcze wilgotne, czekamy z podlewaniem, jeśli już przesycha – nawadniamy. Podlewamy zawsze powoli, dookoła, aż woda wypłynie przez otwór w dnie doniczki i nadmiar wody wylewamy z podstawki. Pojemnik powinien koniecznie mieć otwór w doniczce, inaczej ryzykujemy gnicie korzeni.
Skoro mowa o wodzie – Czytelnicy pytają też często, czy palmy wolą suche, czy wilgotne powietrze. Ja wiem z doświadczenia, że kaloryfery służą mało której roślinie, ale chyba nie jest też dobrze szaleć w domu ze spryskiwaczem – to tak jak polewać suchą skórę wodę i liczyć, że od tego się nawilży.
To prawda – tak jak nam, tak i palmom nie służy suche powietrze. Świetnie jest Twoje porównanie z polewaniem suchej skóry wodą! Zgadza się, najczęściej spryskiwanie nawet bardziej szkodzi, niż pomaga – szczególnie, gdy spryskujemy tak, że aż kapie, a woda jest prosto z kranu. Zamiast tego lepiej ustawić w pobliżu nawilżacz powietrza lub podstawki nawilżające. Mogą to być płaskie naczynia wypełnione kamykami czy keramzytem, zalane wodą. Ta, parując, będzie nawilżać powietrze wokół palmy.
Czy brązowe końcówki liści świadczą o przelaniu podłoża, czy o zbyt suchym powietrzu? Czy powinniśmy je przycinać?
Ciemnobrązowe, prawie czarne końcówki zwykle mówią o przesuszeniu, po którym nastąpiło przelanie. Jasnobrązowe końcówki mogą być rezultatem zbyt skąpego nawadniania lub zbyt suchego powietrza. Jak najbardziej można te końcówki obciąć, pamiętając, by nie ciąć po zielonym, żywym.
Jutro niedziela (i to Palmowa!). Na Instagramie widziałam wielokrotnie niedzielne kąpiele roślin – czyli po prostu wkładanie ich pod prysznic. Czy to dobry pomysł w wypadku palm?
Palmy bardzo to lubią, można w ten sposób pozbyć się z liści kurzu, który utrudnia im oddychanie. By nie ryzykować zamiany ziemi w błoto i zgnilizny korzeni, najlepiej owinąć wcześniej donicę folią.
Ciemne końcówki liści można obciąć
Przed nami ostatnie dni marca, a dużo mówi się o tym, że to właśnie ten miesiąc stanowi najlepszy moment na przesadzanie roślin. Czy jeśli zabierzemy się za to po świętach, w kwietniu, to możemy naszej palmie zaszkodzić?
Jeśli dopiero co kupiliśmy palmę, to najlepiej przesadzić ją od razu, nie czekając do wiosny. W ten sposób zapewniamy jej dobry start w żyznej ziemi. Jeśli mamy palmy dłużej, wiosna będzie najlepszym momentem. W kwietniu jak najbardziej można to zrobić – palmy doniczkowe trzymamy w pomieszczeniach ciepłych, więc po przesadzeniu korzenie będą miały dobrą temperaturę, by ukorzeniać się w nowej ziemi.
A dlaczego palmy najlepiej hodować w podłużnych donicach? Czy jest to konieczne, aby cieszyć się ich pięknym wyglądem?
Taka donica pozwala najlepiej wydobyć estetyczne walory palm, czyli smukły, elegancki pokrój. Korzenie mają też odpowiednią ilość miejsca do wzrostu. Dla bardzo dużych egzemplarzy znalezienie takiej donicy, nazywanej “palmówką”, może być trudne – wtedy wystarczy normalna donica. Co więcej, jeśli takie duże palmy wystawiamy na zewnątrz, to tym bardziej zwykła doniczka lepiej się sprawdzi – będzie stabilniejsza, jeśli pogoda będzie wietrzna.
Wracając do pory w kalendarzu – od marca zwykle zaczynam nawożenie swoich roślin. Zastanawiam się przy tym, czy jeden nawóz może być lepszy od drugiego? Po czym poznać, że palma polubiła wybraną przez nas odżywkę albo wręcz odwrotnie?
Nawożenie palm nie jest skomplikowanie i nie potrzeba specjalnych środków do palm. W zasadzie każdy nawóz do roślin zielonych będzie dobry. Warto popatrzeć na etykietkę i sprawdzić, czy fosforu (P) jest w składzie mniej niż azotu (N) i potasu (K). Palma dobrze odżywiona wypuszcza nowe liście, rośnie w górę, ma piękny kolor liści – przyciąga wzrok z daleka!
Warto jednak pamiętać, by nie nawozić palmy świeżo przesadzanej – grozi nam wtedy popalenie świeżo naruszonych korzeni. Nowa, dobrej jakości ziemia do palm ma na start wystarczającą ilość składników odżywczych. Można zacząć nawozić po dwóch miesiącach od przesadzenia.
Powiedz mi jeszcze proszę, czy palmy można rozmnożyć w domu? Czy da się ukorzenić gałązkę albo wyhodować drzewko z pestki daktyla?
Niestety ukorzenianie gałązek nie zadziała. Niektóre palmy, jak wspomniana na początku karłatka, wykształcają odrosty, ale ich oddzielenie od rośliny matki jest trudne i ryzykowne, więc też nie polecam. Za to można sobie palmy różnych gatunków wyhodować z nasion. Mam ich wiele w swoim sklepie Oaza-Palmy. Na pewno jest to jednak zadanie dla cierpliwych, bowiem mogą one kiełkować od kilku tygodni do kilku, a nawet kilkunastu miesięcy! Satysfakcja jest jednak w każdym przypadku ogromna.
Mnie najlepiej udaje się uprawa daktylowców kanaryjskich
Wyobrażam sobie, to prawie jak dawanie nowego życia! Na zakończenie chciałabym zapytać Cię o jeszcze jedną rzecz.Otóż przeczytałam gdzieś na Twojej stronie, że palmy mogą nam pomóc w ćwiczeniu uważności. Na naszych Lentkowych łamach bardzo chętnie ją promujemy. Czy mogłabyś powiedzieć na ten temat coś więcej?
Dostaję bardzo wiele pytań o to, jak pielęgnować palmy, lub co zrobić, kiedy marnieją w oczach. Często ulegamy pokusie i kupujemy rośliny pod wpływem chwili, przynosimy je do domu i ustawiamy, gdzie nam odpowiada. A że niekoniecznie odpowiada ono palmie, to roślina zaczyna słabnąć. Pragniemy wówczas znaleźć szybki sposób, by błyskawicznie uzyskać efekt poprawy. Niestety w naturze to nie działa; nieoceniona jest wtedy właśnie uważność. Najlepiej widać to na przykładzie podlewania. Najchętniej dostalibyśmy dokładny przepis na podlewanie, wpisali go sobie w kalendarz i odhaczali jak zadanie na liście. Jednak, jak wspomniałam już wcześniej, to, czy palma potrzebuje wody, czy jeszcze nie, zależy od wielu czynników. Bez uważnego jej obserwowania, wkładania palca do ziemi, świadomego podlewania – nie nauczymy się jej. Uważność to taka cecha, której ćwiczenie opłaca się nam, bo wybija nas z działań na autopilocie; w rezultacie pomaga też palmie. A gdy ktoś raz nauczy się uważnego podlewania, odkryje, że droga do zazielenienia swojego świata stoi przed nim otworem.
Aby stworzyć zielony, rajski kącik we własnym domu, wykorzystaj nasze piękne kosze na rośliny! Znajdziesz je w sklepie Lente, a dokładnie tutaj
Judaizm wraz ze swoimi świętami, rytuałami i modlitwami dla wielu pozostaje tajemnicą, inni niestety postrzegają go w sposób stereotypowy. Zapach czosnku, brodacz w chałacie, koniecznie obdarzony długim haczykowatym nosem zwieńczonym garbem, Hava Nagila czy muzyka wygrywana na skrzypcach to tylko niektóre z kliszowych skojarzeń z kulturą żydowską. Należy wspomnieć tu także o kontrowersyjnych wyobrażeniach Żydów: figurce mędrca z monetą, utrwalającej stereotyp Żyda wyzyskiwacza i oszusta, czy też jego przedstawieniu na obrazku wieszanym do góry nogami, mającym przynosić bogactwo i szczęście. Mnożą się pytania: czy pojęcie “Żyd” jest w ogóle możliwe do zdefiniowania? Jak Żyd ma się do Izraelczyka? Czy Żyd musi być wierzący? Poniżej postaram się odpowiedzieć na powyższe pytania i pokrótce omówić ten nurtujący niejednego problem.
Akiwa Shtisel grany przez izraelskiego aktora Michaela Aloniego
Jehudi czyli Żyd
Hebrajskie słowo יהודי[1] oznaczające Żyda odnosi się do Judejczyków – mieszkańców południowego królestwa Judei, wygnanych w 586 roku p.n.e do Babilonu. Następnie pojęcie to zostało rozszerzone do wyznawców religii żydowskiej oraz do etnicznej grupy Hebrajczyków. Według halachy[2] Żydem jest ktoś urodzony z matki Żydówki lub dokonujący konwersji na judaizm. Dla niektórych wiążąca będzie jedynie taka definicja; inni będą widzieć Żyda w każdym, kto miał żydowskich przodków, bez względu na to, czy byli oni religijni. Na takiej właśnie podstawie Izrael wprowadził tzw. Prawo powrotu[3], regulujące możliwość dokonania aliji[4] osobom pochodzenia żydowskiego, mających przynajmniej jednego przodka żydowskiego (licząc od pokolenia dziadków), ich małżonkom oraz konwertytom. Izraelczykiem określamy zaś osobę posiadającej obywatelstwo izraelskie, niekoniecznie Żyda.
Gershom Scholem, filozof i badacz żydowskiego mistycyzmu, podkreślający znaczenie pytania “Kto jest Żydem?”, wspominał o istnieniu wielu definicji Żyda. Pierwsza z nich związana będzie z judaizmem ortodoksyjnym, który dla tej grupy będzie stanowił najważniejszy element bycia Żydem. Inna definicja podkreślać będzie, że Żydem jest ten, którego postrzega się za Żyda. Jeszcze inna definiuje Żydem tego, kto się sam za niego uważa i z nim utożsamia. Scholem wskazuje także, że najważniejszym elementem żydowskości powinno być pochodzenie etniczne[5].
Pojęcie “Żyd” jest trudne do zdefiniowania
Jahadut czyli judaizm
W obrębie judaizmu wyróżnić można trzy główne nurty: judaizm ortodoksyjny, konserwatywny i reformowany. Judaizm ortodoksyjny dotyczy tych, którzy w pełni stosują się do zaleceń Talmudu. Można nim określić spuściznę tradycjonalistów, którzy odrzucili XVIII-wieczne reformy religijne. Żydzi ortodoksyjni dzielą się na trzy podgrupy: nowoczesną ortodoksję (datim), ultraortodoksję (charedim) i chasydyzm (chasidim).
Żydów należących do odłamu nowoczesnej ortodoksji obowiązują kodeksy halachiczne (np. Szulchan Aruch[6]), lecz ich tryb życia czy sposób ubioru nie odbiega od współczesnego europejskiego modelu. Żydzi ultraortodoksyjni odrzucają natomiast wartość epoki współczesnej, co symbolizuje ich strój. Na co dzień posługują się głównie językiem jidysz i rygorystycznie przestrzegają koszerności, mężczyźni nie skracają brody ani pejsów, a kobiety noszą peruki. Chasydzi należą zaś do ruchu odrodzenia religijnego, który został zapoczątkowany w XVIII wieku w Polsce i powstał w oparciu o nauki Baala Szema Towa. Nauczał on, że Boga należy odnajdywać we wszystkich przejawach życia, i zachęcał, by doświadczać obecności Stwórcy w radosnej ekstazie za pomocą śpiewu, tańca czy też alkoholu i tytoniu. Każda ze społeczności chasydzkich skupiona jest wokół charyzmatycznego przywódcy – cadyka.
Serial Unorthodox związany jest z dynastią chasydzką Satmar (dworem chasydzkim skupiającym głównie chasydów o korzeniach węgierskich i rumuńskich)
Judaizm konserwatywny postrzega się jako odłam pośredni pomiędzy ortodoksją a reformą, propagujący podejście tradycyjne, ale dostosowane do współczesności. W jego ramach próbowano połączyć idee obyczajowości żydowskiej z tradycjonalizmem w większym stopniu, niż czynili to wyznawcy judaizmu reformowanego. Jedną z ważniejszych postaci nadającej ruchowi konkretny kształt był Solomon Schechter (1847–1915), amerykański rabin urodzony w Mołdawii. Liczne innowacje wprowadzone do judaizmu konserwatywnego pogłębiły znaczące już wcześniej podziały między tym ruchem a judaizmem ortodoksyjnym.
Judaizm reformowany wyłonił się z postoświeceniowego otwarcia kultury europejskiej dla Żydów. Jedną z głównych reform stanowiło utworzenie nowego typu synagogi (wprowadzono do niej chóry i organy, zrezygnowano z podziału związanego z płcią) oraz modyfikacja liturgii – nabożeństwa odprawiano w lokalnych językach. Odrzucono też niektóre doktryny. Największa liczba wyznawców judaizmu reformowanego mieszka dziś w Stanach Zjednoczonych.
Jak wynika z powyższego wyszczególnienia, dzisiejsza społeczność żydowska jest niezwykle zróżnicowana. W dalszych rozważaniach skupimy się na wyznawcach judaizmu ultraortodoksyjnego, którego przykładem mogą być bohaterowie niezwykle popularnych seriali na platformie Netflix: Akiwa Shtisel z Geuli czy Esti, pozostawiająca swoje ortodoksyjne życie i uciekająca od chasydów z Satmar[7] z nowojorskiego Williamsburga. Podkreślić należy, że każdemu z odłamów judaizmu, które są tak bardzo niejednorodne, należałoby przyjrzeć się z ogromną uwagą. Porównując poszczególne grupy, znaleźć można wiele różnic dotyczących praktyk religijnych, ubioru, sposobu świętowania, itd. Istnieją jednak pewne elementy stałe, które dostrzec można w każdej z nich.
Rabin Hayim Halevy Donin podkreśla, że terminy oznaczające Hebrajczyka, Izraelitę i Żyda były używane zamiennie. Biblia nazywa Abrahama Hebrajczykiem. Izrael to drugie imię Jakuba, wnuka Abrahama. Słowo “Żyd” pochodzi od imienia Judy, syna Izraela. Nazwa Izrael określała w pewnym momencie cały naród i całą społeczność żydowską
Micwot czyli przykazania
O judaizmie mówi się często jako o religii związanej z ortopraksją, czyli właściwym postępowaniem. Podstawową ideą judaizmu odnoszącą się do praktyki religijnej jest tzw. micwa. Tradycja rabiniczna wspomina o istnieniu 613 przykazań – 248 nakazów i 365 zakazów. Liczby te mają swoją symbolikę: 248, to według tradycji liczba kości w ludzkim ciele, a 365 jest liczbą dni w roku.
Tora ustna i Tora pisana
Centralnym elementem judaizmu są przykazania oraz Pięcioksiąg – Tora spisana oraz Tora ustna. Obie miały być przekazane Mojżeszowi. Tora ukazuje wyjście Boga do ludzi; stanowi wyraz woli Boga wobec śmiertelnego i skończonego człowieka. Zwój Pięcioksięgu spisany przez Mojżesza i przechowywany w Arce Przymierza konstytuuje naród żydowski. Tora Ustna, przekazana Mojżeszowi na Synaju, stanowi rozwinięcie i komentarz do Tory Pisanej. Do II w. n. e. przekazywano ją ustnie; ostatecznie także ona została jednak spisana i włączona do Miszny (uporządkowanego zbioru tekstów ustnego prawa), która wraz z Gemarą (aramejskojęzycznym zbiorem rabinicznych komentarzy i objaśnień uzupełniających Misznę) tworzy Talmud.
Halacha czyli droga
Żydzi godzinami studiują Talmud. Powstał on jako zapis debat prowadzonych w gronie badaczy i mędrców starożytnej żydowskiej diaspory z miast i wiosek z okolic Bagdadu. Jego doskonała znajomość nadaje największy prestiż w społeczności żydowskiej. Jak pisze Harry Freedman w książce Talmud. Biografia, Talmud stał się fundamentem żydowskiego systemu prawnego i podłożem żydowskiej wiary. Na jego studiowanie poświęca się całe życie.
Wezwanie turystek do noszenia skromnego stroju w Me’a Sze’arim w Jerozolimie, fot. Lisa Mathon / Wikimedia, GFDL
Tefila czyli modlitwa
Zaangażowanie się człowieka w modlitwę to odpowiedź na jego relację z Bogiem. Modlitwa w swojej najwyższej formie nazywana jest “awoda sze-be-lew” (służbą serca) i stanowi jedną z wielu dróg, poprzez które można doświadczyć miłości Boga. Powinna być spontaniczna i wypływać prosto z serca. Choć uważano ją za najbardziej naturalny wyraz i wyznanie wiary, istotną rolę zaczęły pełnić także nabożeństwa, które zastąpiły kult świątynny. Warto tu nadmienić, że kobiety nie mają obowiązku uczestnictwa w nabożeństwach.
Poszczególne modlitwy takie jak szacharit (modlitwa poranna), mincha (modlitwa popołudniowa) czy musaf (związana z szabatem i świętami) najprawdopodobniej odnoszą się do poszczególnych ofiar świątynnych składanych w różnych porach dnia i tygodnia. Wydaje się, że modlitwa wieczorna (maariw) nie miała związku z ofiarami świątynnymi.
Aby modlitwa przyniosła owoce, powinno się przystępować do niej z czystym umysłem i z pragnieniem uświęcenia miejsca. Podczas modlitwy nie wolno rozmawiać i powodować rozproszeń; nie powinno też podchodzić się do niej beztrosko. Modlitwę poranną należy odmówić od razu po przebudzeniu się, umyciu się i ubraniu. Spożywanie posiłku bez modlitwy lub przed nią uznawane jest za brak szacunku wobec Stwórcy.
Najważniejszym elementem każdego nabożeństwa jest Amida, którą odmawia się na stojąco podczas modlitwy porannej, popołudniowej i wieczornej, kierując twarz ku Jerozolimie.
Każdy Żyd jest zobowiązany do odmawiania dwa razy dziennie fragmentu z Biblii zwanego Szema, uważanego za rodzaj wyznania wiary, potwierdzenie bycia w jedności z Bogiem, mające przypominać o obowiązkach wobec Niego.
W wypadku nabożeństw szabatowych niezwykle ważnym elementem jest czytanie fragmentów Tory. Torę czyta się także w poniedziałki i czwartki podczas szacharitu. Nabożeństwo nie może się rozpocząć bez obecności tzw. minjanu, czyli dziesięciu Żydów.
Dodajmy, że w życiu codziennym modlitwa i błogosławieństwa towarzyszą religijnemu Żydowi nieustannie. Modlitwę odmawia się przed i po jedzeniu, przed dokonaniem micwy oraz podczas liturgii synagogalnej. Istnieją błogosławieństwa na prawie każdą okoliczność: odmawia się je chociażby po ujrzeniu tęczy, po wyzdrowieniu z choroby czy… po wyjściu z toalety.
Fragment Szema Israel: Słuchaj, Izraelu! Wiekuisty jest naszym Bogiem, Wiekuisty jest jedyny! A będziesz miłował Wiekuistego, Boga twojego całym sercem twoim, i całą duszą twoją, i całą mocą twoją. Na zdjęciu: modlący się przy Ścianie Płaczu w Jerozolimie
Symbole religijne
Tefilin, mezuza i cicit to niezwykle istotne przedmioty stale obecne w żydowskiej codzienności i symbolizujące Bożą obecność w niej.
Tefilin (filakterie) to dwa czarne skórzane pudełeczka zawierające przepisane cztery fragmenty Biblii. Przywiązuje się je do lewego przedramienia i do górnej części czoła. Tefilin mogą nosić dorośli mężczyźni podczas porannej modlitwy w dni powszednie. Nie zakłada się ich w szabat, bo dla Żydów sam w sobie jest on znakiem Bożej obecności. W literaturze żydowskiej tefilin określa się niekiedy mianem amuletów o działaniu ochronnym. Ich umiejscowienie na ręce ma symbolizować wyciągniętą dłoń Boga, która wyprowadziła Izraelitów z Egiptu, natomiast zakładanie ich na głowę ma ujarzmić zmysły i myśli. Talmud przedstawia samego Boga zakładającego tefilin, co podkreśla ich wagę.
Cicit to frędzle przyczepione do czworokątnego szala modlitewnego zwanego talitem, wykonanego zwykle z białej wełny, jedwabiu lub bawełny. Powiada się, że Żyd spowity talitem wygląda jak anioł Pana zastępów. Noszenie frędzli jest wypełnieniem zalecenia znajdującego się w modlitwie Szema, by posiadać frędzle na krańcach szat dla przypomnienia o boskich przykazaniach. Noszenie cicit ratuje człowieka przed grzechem, czyni go godnym przyjęcia boskiej obecności. Nitki te mają ponadto wiązać człowieka z Bogiem. Niektórzy noszą tak zwany mały talit (koszulę, do której są przymocowane frędzle), by cały czas mieć je przed oczami.
Mezuza (odrzwia) stanowi dosłowne wypełnienie nakazu wypisania imienia Boga na odrzwiach domu. Jest to zwitek pergaminu zawierającego pierwsze dwa akapity modlitwy Szema, umieszczony w pudełeczku z prawej strony drzwi. Mezuzy dotyka się lub całuje ją przy wchodzeniu i wychodzeniu z domu. Ma ona przypominać człowiekowi, by nie grzeszył. Niekiedy mezuza postrzegana jest jako talizman odpędzający nieszczęścia i złe duchy – podobno ani demony, ani dybuk (dusza zmarłego, która nie może zaznać spokoju i szuka osoby żyjącej, by zawładnąć jej ciałem) nie mogą zamieszkać w domu, w którym znajduje się mezuza.
Innym symbolem religijnym jest nakrycie głowy zwane w Polsce jarmułką, a po hebrajsku kipą, podkreślające, że noszący je uważa się za sługę Boga. Co ciekawe, zwyczaj zakrywania głowy zaczerpnięto najprawdopodobniej od rzymskich żołnierzy. Na początku Żydzi zakrywali głowę tylko podczas modlitwy lub wtedy, kiedy wymawiane było imię Boga; dziś w niektórych społecznościach żydowskich jarmułka jest stałym elementem ubioru i podkreśla przynależność do judaizmu. Warto dodać, że nie istnieje żadne przykazanie, które nakazywałoby jej noszenia. Jarmułki mogą różnić się kolorem oraz materiałami, z których zostały wykonane.
Tefilin (filakterie) to dwa czarne skórzane pudełeczka zawierające przepisane cztery fragmenty Biblii. Przywiązuje się je do lewego przedramienia i do górnej części czoła. Talit natomiast to czworokątny szal modlitewny
Chesed czyli miłosierdzie, dobro albo łaska
Rabi Hilel – mędrzec z przełomu er – wyłożył esencję judaizmu w jednym zdaniu: Nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe. Talmud podkreśla, że dobre serce jest niezbędne do bycia gorliwym wyznawcą, a starożytni rabini nauczali, że Żyd wyróżnia się spośród innych ludzi nie tyle wykonywaniem pewnych rytuałów czy świętowaniem szabatu, ale tym, że jest miłosierny i życzliwy.
Oto kilka micw związanych z dobrocią:
odwiedzanie chorych
przenocowanie i nakarmienie potrzebującego
pocieszanie żałobników
ochrona czyjejś własności lub majątku przed jego utratą
pomoc wobec zagrożenia życia.
Cedaka czyli dobroczynność
Wymóg łożenia na cele dobroczynne obowiązuje wszystkich wyznawców judaizmu. Dobroczynnością można odpokutować za grzechy, ratować się przed śmiercią czy też przybliżyć dzień przyjścia Mesjasza. Obdarowywanie powinno być czynione w sposób anonimowy tak, by nikogo nie zawstydzić. Uważa się, że na cele dobroczynne należy przekazywać jedną dziesiątą własnych dochodów.
Szabat czyli dzień święty
Szabat (liczony od piątku wieczorem do soboty wieczorem) stanowi przerwę od pracy, a zarazem punkt kulminacyjny tygodnia – dzień święty. Jako że w języku hebrajskim rzeczownik ten jest rodzaju żeńskiego, mówi się o nim, że przychodzi niczym królowa; przed spotkaniem z nią Żydzi oczyszczają się, wkładają odświętne stroje oraz szykują pieczywo – chałkę. Mężczyźni powinni wrócić do domu odpowiednio wcześnie, aby zdążyć ogolić się, wykąpać i nałożyć odświętne ubranie. Również stół powinien zostać nakryty zanim nadejdzie szabat – wykorzystuje się do tego celu najlepszą zastawę, a następnie serwuje najpyszniejsze potrawy. Hebraistka Ewa Gordon i rabin Sacha Pecaric wskazują wręcz, że szabat to największe żydowskie święto, a jego celebracja przypomina wesele. Tego dnia należy powstrzymać się od wykonywania najdrobniejszych czynności, które byłyby wyrazem jakiejkolwiek ingerencji człowieka w stworzony przez Boga świat. Ma być to czas oddawania chwały Stwórcy. Przykazanie związane z przestrzeganiem szabatu wyrażone jest za pomocą dwóch form czasownikowych: ”przestrzegaj” oraz ”pamiętaj”.
W ramach szabatu zjada się trzy uroczyste posiłki; rodzina gromadzi się przy stole, śpiewa pieśni, modli się, studiuje Torę i Talmud, mogąc tym samym zakosztować harmonii pierwszego szabatu po stworzeniu świata. Szabat wita się uroczystym zapaleniem świec (przynajmniej dwóch) przez kobietę, odmówieniem błogosławieństwa, a następnie kiduszem, czyli ceremonią odmawiania modlitwy i błogosławieństwa nad winem.
Stół przygotowany na szabat, fot. Karen / Flickr, CC BY 2.0
Kaszrut czyli koszerność
Kaszrut jest pojęciem odnoszącym się do żydowskich reguł odżywiania. Hebrajskie słowo kaszer oznacza “odpowiedni”, a więc przygotowany według zasad halachy. Słowo opisujące koszerność będzie używane także w kontekście przedmiotów kultu religijnego, które zostały wykonane w odpowiedni sposób i nie budzą żadnych zastrzeżeń.
Zasady koszerności mogą się wydać skomplikowane: obowiązuje zakaz mieszania produktów mlecznych oraz mięsa. Spożywać można wyłącznie mięso zwierząt, które przeżuwają i mają rozszczepione kopyta; dodatkowo musi ono pochodzić z uboju rytualnego (nie wolno jeść np. wieprzowiny). Nie należy spożywać mięsa ptaków drapieżnych i owoców morza; w wypadku ryb można wybierać tylko te, które mają zarówno płetwy, jak i łuski.
Miszpacha czyli rodzina
Rodzina znajduje się w centrum społecznego i religijnego życia Żydów, a jego istotnym elementem jest “szalom bajt”, czyli pokój domowy. Wyrażenie to oznacza harmonijne relacje między wszystkimi członkami rodziny. Judaizm niezwykle mocno akcentuje rolę rodziców w wychowywaniu dzieci; mają oni za zadanie wszczepić moralne wartości płynące z jego dziedzictwa, zachęcać dzieci do życia według przykazań oraz przekazać wiedzę dotyczącą Tory oraz Talmudu. Jednymi z najbardziej pożądanych cech, jakimi można wykazać się w życiu rodzinnym, jest skromność, wyrażająca się m.in. w ubiorze, oraz umiarkowanie, widoczne w podejściu do jedzenia i wypowiadania się.
Rodzina znajduje się w centrum społecznego i religijnego życia Żydów
[3] Chok Haszwut – ustanowione w 1950 roku, następnie zmodyfikowane w 1970 roku; daje możliwość imigracji do Izraela i uzyskania obywatelstwa zarówno dla Żydów mieszkających poza granicami Izraela, jak i nie-Żydów, którzy posiadają żydowskich przodków, licząc dwa pokolenia wstecz.
[4] alija – z hebrajskiego imigracja do Izraela, od rdzenia oznaczającego wznoszenie się (do Jerozolimy); rzeczownik nacechowany pozytywnie.
[5]” איני סביר, שהמוצא היהודי הוא האלמנט המכריע היחיד”
[6] “Nakryty stół” – najbardziej autorytatywny kodeks halachiczny napisany w XVI wieku przez Józefa Karo.
[7]Antysyjonistyczne ugrupowanie religijne przeciwne powstaniu Izraela. Uważają, że na Mesjasza należy czekać, żyjąc w diasporze.
O swojej wizji Raju pisał także kilka lat wcześniej w znakomitej książce Znak wodny, uważanej za najpiękniejszy XX-wieczny tekst o Wenecji. Choć jestem przybyszem z Północy – wyznawał – moje wyobrażenie Edenu nie jest bynajmniej zależne od pogody czy temperatury. W gruncie rzeczy najchętniej wyrzuciłbym zeń wszystkich mieszkańców, a i samą wieczność też. Ryzykując oskarżenie o moralne zepsucie, wyznaję, że dla mnie Raj to zjawisko czysto wizualne, ma więcej do czynienia z Claude Lorrainem niż z wiarą i istnieje jedynie w sposób przybliżony. W wymienionych konkurencjach akurat to miasto jest najbliższym współzawodnikiem Raju. Ponieważ nie będę miał nigdy podstaw do porównania ich ze sobą – mogę przyznać sobie prawo do arbitralnego doboru kryteriów. I Raj, i Wenecja, stały się więc dekoracją, pejzażem. I choć rzeczywiście nie zawsze uzupełnia je jakikolwiek sztafaż, to jest coś, co je ożywia: wspomnienia, cień dawnych wzruszeń, towarzystwo pięknego słowa i drżenie serca, które wywołuje.
Szkice podróżne Paradiso Adama Szczucińskiego kupić można w sklepie Lente pod tym linkiem – zapraszamy!
Adam Szczuciński, chodząc po Wenecji, wspomina wielkiego Poetę-noblistę, a ze spacerów tych, przeplatanych intymnym dialogiem z Brodskim, rodzą się szkice, których część mieliśmy już okazję czytać w “Zeszytach Literackich” i “Palimpseście”. Skwery, uliczki, stare kościoły, opuszczone ogrody pełne porzuconych rzeźb stają się scenografią więcej niż jednej podróży: do miasta wyłaniającego się z wody i mgły, do prywatnej przeszłości i do samych trzewi poezji, która najdokładniej opisuje prozę życia. Wszystkie trzy omówione zostają w zapiskach przypominających slajdy – do oglądania w prześwicie własnych emocji, refleksji i wspomnień. W jednym z ostatnich szkiców wracamy wyraźnie do “teraz”, do podróży przez pandemię. Na Lagunie każda myśl o niej ma wydźwięk szczególny – jak pisze sam autor, Wenecję żyjącą z zamorskiego handlu regularnie nawiedzały kiedyś epidemie. Czy przez to łatwiej w niej o cud uzdrowienia? Może, przynajmniej w wymiarze duchowym, rzeczywiście tak. Poeta powtarzał przecież, że blisko jej do Raju.
Święto Paschy poprzedzają w Izraelu bardzo skrupulatne porządki – nie tylko ścieranie kurzu, mycie podłóg czy trzepanie dywanów, ale prawdziwe… śledztwo. W domu rodziny szykującej się do Pesach nie może bowiem znajdować się nawet okruszyna chleba. Poza zwykle obowiązującymi zasadami koszerności podczas 8-dniowych świąt nie wolno nie tylko jeść, ale nawet posiadać produktów kwaśnych i ulegających fermentacji. Z pieczywa dozwolona jest tylko maca – cienkie podpłomyki (prześniki), które szykuje się z mąki pszennej i wody. Proces ich zagniatania nie może trwać dłużej niż 18 minut – a wszystko to dlatego, że wspominani podczas święta Żydzi uciekający z Egiptu szykowali prowiant na drogę w ogromnym pośpiechu i nie mogli czekać na wyrośnięcie chleba.
Przed wiosennymi świętami w Izraelu odbywa się prawdziwe polowanie na okruszki
Słowem-kluczem do pesachowych porządków jest z całą pewnością chamec (hebr. חמץ), czyli zakwas. Mianem tym określa się wszystkie produkty powstałe na bazie jednego z 5 zbóż: żyta, pszenicy, orkiszu, owsa i jęczmienia (nawet w śladowych ilościach). Uważa się, że zboża te stają się zakwasem po wspomnianych 18 minutach kontaktu z wodą. Chamec to coś, czego szuka się w domu z niezwykłą skrupulatnością; co ciekawe, chodzi nie tylko o chleb, ale także pszeniczne piwo, zbożowe wódki i inne alkohole. Znalezienie choćby odrobiny wymaga przedsięwzięcia odpowiednich kroków – odsprzedania nie-Żydowi lub spalenia.
Palenie chamecu w Jerozolimie, fot. zeevveez / Wikimedia, CC BY 2.0
Przed wigilią Pesach odbywa się dodatkowy rytuał poszukiwania chamecu zwany bedikat chamec. Pan domu, często w towarzystwie bardzo podekscytowanych najmłodszych dzieci, odnajduje chamec, który gospodyni chowa gdzieś po kątach – zwykle jest to 10 okruszków chleba. Wygłasza się nad nimi modlitwę, a następnego dnia rano pali. Świąteczne posiłki spożywać należy natomiast na specjalnej zastawie, która nigdy nie miała styczności z chamecem.
Zakwasu szuka się nie tylko w domu, ale także na przykład w samochodzie (a nuż przyklei się do ubrania?!). Prawdziwe szaleństwo trwa również w sklepach. W okresie świątecznym w supermarketach, piekarniach i na targach nie da się kupić innego pieczywa, niż maca, a półki z wszelakimi wypiekami są szczelnie zasłaniane. Co więcej, w tygodniach poprzedzających święta organizowane są znaczne obniżki cen produktów zbożowych, a makaron, mąki, ciastka i tym podobne zostają wyprzedane.
Typowy widok w izraelskim supermarkecie przed Pesach, fot. Daniel Case / Wikimedia, GNU FDL
Dawniej w religijnych rodzinach przedświąteczne porządki przeprowadzano tak dokładnie, że z obawy przed odrobiną zakwasu malowano nawet ściany; do dziś wiele gospodyń przetrząsa na przykład książki, co do których może istnieć obawa, że ktoś czytał je, pochrupując ciastka. Dla całkowitej pewności, że cały chamec został usunięty z gospodarstwa, wypowiada się specjalną formułę unieważnienia wszelkiego zakwasu pozostawionego przez przypadek gdzieś w jakimś zapomnianym zakamarku. Potem można wziąć się za świętowanie. Chag Pesach sameach!
Zdjęcie główne: maca na Pesach, fot. paurian / Flickr, CC BY 2.0
Kiedy tam wchodzę, do kościoła Greków: Wśród kadzidlanych wonności, Liturgicznych śpiewów i symfonii, Dostojnych postaci kapłanów, Które blask ornatów ozłocił, W poważnym rytmie każdego ich gestu – Myśl moja biegnie do tej, która opromieniła nasz naród, Bizantyjskiej wspaniałości.
K. Kawafis, 1912
(tłum. Zygmunt Kubiak)
Klasztor Ypsilou na Lesbos, fot. Michał Kubicz
Ikony, choć stanowią nieodłączny element greckiej codzienności, tworzone są nie z myślą o upiększaniu przestrzeni, a o modlitwie i kontemplacji. Należą do sfery sacrum, a wierni czynią przed nimi znak krzyża, wypowiadając swe prośby Trójcy Świętej, Dziewicy Maryi i całemu gronu świętych lokalnych, których w prawosławiu nie brakuje. W mrocznych wnętrzach cerkwi, gdzie blask płomienia opromienia ikonę, podchodząc do niej i kłaniając się ku ziemi, prawosławni czczą Bożą obecność modlitwą, na którą składają się wezwania i odpowiedzi oraz powtarzanie pewnych fraz. Ryt ten należy spróbować zespolić z własnym oddychaniem. Stąd świątynia, wypełniona po brzegi obrazami, staje się ikoną świata, a sztuka ikonografii – duchową przestrzenią mistycznej liturgii.
Walka o ikony
Historia świata jest wypełniona rozmaitymi konfliktami; jedną z kontrowersji ludzkości, która kosztowała życie tysiące ludzi, była walka o prawo do tworzenia ikon. Ikonoklazm wstrząsnął chrześcijaństwem w VIII i IX wieku. Był to okrutny i bezwzględny czas, z ofiarami po obu stronach – zarówno wśród obrońców, jak i oskarżycieli ikonografii. Szacuje się, że śmierć poniosło około 100.000 osób. Ostatecznie, po prawie 150 latach walk, zwycięstwo odnieśli czciciele ikon, tzw. ikonodule. Przypomina o tym coroczne święto Triumfu Ortodoksji, od 843 roku przeżywane w pierwszą niedzielę prawosławnego Wielkiego Postu.
Ikonoklazm zrodził się w samym Kościele, we wschodnim monastycyzmie, wśród duchowej i intelektualnej elity swoich czasów. Spory o ikonę zaczęły się od słusznego gniewu autentycznych obrońców czystości wiary, dla których przejawy magii i zabobonów stanowiły źródło zgorszenia. Niektórzy „pobożni” kapłani zeskrobywali na przykład farbę z ikon i dodawali do Komunii, aby wierni przyjmowali do serca tego, kto jest przedstawiony na ikonie. Bywało także, że nie rozumiano dystansu dzielącego obraz od świętego archetypu, a co za tym idzie – wierni odnosili się do ikon jak do żywych postaci. Osoby z obrazów brano za świadków podczas chrztu, przy składaniu ślubów zakonnych czy w sądzie. Świadczyło to o utracie duchowej orientacji, o rozmywaniu subtelnych ewangelicznych kryteriów stosunku do życia, dzięki którym niegdyś pierwotny Kościół był tak silny.
Przyczyn podobnych zjawisk, które poważnie zatrwożyły obrońców ortodoksji, należy poszukiwać w nowej sytuacji Kościoła w epoce po Konstantynie Wielkim. Po edykcie mediolańskim (313 r.), który dał chrześcijanom wolność wyznania, wiara ta zaczęła się gwałtownie rozwijać. Napływał wartki potok innowierców, którzy, wchodząc do chrześcijańskiej świątyni, zmieniali jedynie swój zewnętrzny status, ale w istocie pozostawali po dawnemu poganami. To, co jeszcze wczoraj wydawało się czymś obcym i nie do przyjęcia, dzisiaj stało się czymś normalnym i tolerowanym: pierwsi chrześcijanie umierali za wolność od dyktatu państwa i odmowę oddania czci cesarzowi, zaś chrześcijanie Bizancjum zaczęli oddawać cesarzowi cześć niemalże równą Bogu. Granice Kościoła i cesarstwa w świadomości prostych ludzi zaczęły się zacierać.
Na tym etapie potrzebne były nowe środki katechizacji, zrozumiałe dla tysięcy zwykłych ludzi, potrzebujących pouczenia w sprawach wiary. Najbardziej efektywnym środkiem wydawała ikona, w której nadzieję pokładali święci ojcowie, nazywając ją „Biblią dla ubogich”. Św. Grzegorz z Nyssy w homilii ku czci wielkiego męczennika Teodora mówił tak: Malarz (…), przedstawiając na ikonie wspaniałe czyny męczennika, także Tego, który zapoczątkował walkę, czyli Chrystusa, oddając to wszystko ze znawstwem, za pomocą kolorów, jasno, niczym księga, opowiedział nam o zmaganiach męczennika (…). Gdyż milczące malowidło przemawia ze ścian i czyni wiele dobra. Inny święty asceta Nil z Synaju, uczeń św. Jana Chryzostoma, dawał następującą radę malarzowi, który miał zamiar zbudować cerkiew i ozdobić ją freskami oraz mozaikami: Niechaj ręka malarza najdoskonalszego pokryje ściany boczne kościoła przedstawieniami ze Starego i Nowego Testamentu tak, aby ci, którzy nie znają alfabetu i nie mogą czytać Pisma Świętego, patrząc na malowane wyobrażenia odtwarzali w swojej pamięci bohaterskie czyny tych, którzy Bogu służyli do końca; tym sposobem w chwili próby dodadzą im otuchy te cnoty, które sługom Bożym kazały przedłożyć niebo nad ziemię i to, co niewidzialne, nad to, co widzialne.
Rzeczywiście, dzięki ikonom poganie lepiej rozumieli tajemnicę Wcielonego Słowa. Miało jednak miejsce również coś innego: w świadomości neofity dokonywał się proces folkloryzacji wiary. Nie mogąc zrozumieć głębi różnicy obrazu i Archetypu, neofita przemieniał kult ikon w bałwochwalstwo, a modlitwę w czynność magiczną. Stało się to przyczyną bardzo niebezpiecznych odchyleń, tak mocno niepokojących surowych ortodoksów.
Do sporu o ikony przyczyniła się również bizantyjska arystokracja, która, w odróżnieniu od prostego ludum wydawała się być wykształcona i wyćwiczona w kwestiach teologicznych. W jej szeregach popadano jednak w inne skrajności. I tak na dworze cesarskim weszły w modę szaty zdobione przedstawieniami świętych, aniołów, a nawet Chrystusa i Bogurodzicy. Świecka moda wyraźnie starała się naśladować styl szat kapłańskich, które zachwycały współczesnych wspaniałością i przepychem. Jeśli jednak użycie obrazów sakralnych w strojach liturgicznych tłumaczy się ich symboliczną funkcją, to wykorzystanie świętych przedstawień w świeckich szatach przeczyło nie tylko zdrowemu rozsądkowi, ale w opinii wielu stanowiło jawną profanacją sacrum.
XV-wieczna ikona “Triumf Ortodoksji”
Triumf Prawosławia
Obrońcy Kościoła uznali, że lepiej zupełnie pozbyć się ikon, niż tolerować powrót do pogaństwa. W 726 roku cesarz bizantyjski Leon III Izauryjczyk wydał edykt zabraniający czci obrazów. Poparli go biskupi Azji Mniejszej, znani ze swego surowego ascetyzmu w kwestiach wiary. Pierwszym aktem ikonoklazmu było zniszczenie słynnej ikony Chrystusa wiszącej w Konstantynopolu nad bramą prowadzącą do pałacu cesarskiego. Widząc tę bluźnierczą akcję, podekscytowany tłum rozszarpał wykonującego rozkaz urzędnika. Cesarz odpowiedział na tą sytuację represjami. Walka przemieniła się w otwartą wojnę, a ikonoklazm stał się nie tyle ruchem intelektualnym, co agresywną siłą, która przeszła do natarcia. Pierwsze poważne konflikty z powodu ikon i pierwsze prześladowania ich czcicieli zaczęły się na granicy dwóch światów: chrześcijaństwa i islamu. Muzułmanie negatywnie odnosili się do świętych obrazów, a prawosławni „superortodoksi” we wschodnich prowincjach Bizancjum byli w wielu sprawach bliscy prawowiernym naśladowcom islamu.
Nie ustały także walki teologiczne. Na soborze w Hierei, zwołanym w 754 roku i poświęconym ikonoklazmowi, deklarowano: Niegodna instytucja fałszywych ikon nie ma dla siebie uzasadnienia ani w nauce Chrystusa, ani w nauce apostolskiej. Nie ma również modlitwy, która by uświęcała ikony, przekształcając je w obiekty święte. Toteż ikony pozostają przedmiotami pozbawionymi świętości i jakiejkolwiek innej wartości poza tą, którą nadał im malarz.
W środowisku ikonoklastów istniały rozliczne opinie na temat, co i jak należy przedstawiać na ikonach i freskach, ale zasadniczo ich argumenty sprowadzały się do tego, że w Piśmie Świętym napisano: Boga nikt nigdy nie widział(J 1,18). Według ich opinii, jedyną ikoną Boga może być wyłącznie Eucharystia, czyli Ciało i Krew Chrystusa. Racje czcicieli ikon opierały się z kolei na drugiej części tego cytatu, czyli na słowach, których z takim uporem nie zauważali ikonoklaści. Dla obrońców kultu ikony stało się to podstawą dla wyjaśnienia nie tylko możliwości przedstawiania Boga (Chrystusa), lecz także dla regulacji stosunku obrazu do Praobrazu, Archetypu, tego, co przedstawione, do przedstawianego. W całości ten fragment Ewangelii brzmi bowiem następująco: Boga nikt nigdy nie widział. Jednorodzony Bóg, który jest w łonie Ojca [o Nim] pouczył (J 1,18). W ten sposób, w tajemnicy Wcielenia Słowa, Niewidzialny, Niewypowiedziany i Niedościgniony Bóg stał się bliski i zrozumiały, co daje podstawę do przedstawiania Chrystusa. Jeśli zobaczyłeś, że Bezcielesny stał się człowiekiem dla ciebie, wtedy, oczywiście, możesz przedstawić Jego ludzki obraz. Jeśli Niewidzialny, wcieliwszy się, stał się widzialnym, to możesz przedstawić podobieństwo Tego, którego widzieli. Jeśli przebywający w postaci Bożej przyjął postać sługi, sprowadził siebie do jakości i ilości, przyoblekł się w ludzką naturę, to maluj Go na drewnie i okazuj Tego, który stał się widzialnym – pisał bodajże największy obrońca ikon, św. Jan z Damaszku.
W 787 roku zwołano w Nicei kolejny sobór dotyczący ikon; przeszedł on do historii jako VII Sobór Powszechny. W decyzjach tego soboru precyzyjnie określono ortodoksyjne stanowisko w kwestii czci świętych malowideł. Istotą decyzji soborowych były następujące treści: Zachowujemy bez wprowadzenia jakichkolwiek zmian wszystkie zapisane czy nie zapisane tradycje kościelne, które dla nas zostały ustanowione. Jedną z nich jest sporządzanie wizerunków malowanych, gdyż pozostaje to w zgodzie z historią głoszenia Ewangelii w tym, co dotyczy wiary w prawdziwe, a nie ułudne Wcielenie Boga-Słowa, i w tym, co odpowiada naszym potrzebom. Bowiem rzeczy, które na siebie wzajemnie wskazują, bez wątpienia także siebie wzajemnie oznaczają. Postępując jakoby królewskim traktem za boską nauką świętych Ojców i za Tradycją Kościoła powszechnego – wiemy przecież, że w nim przebywa Duch Święty – orzekamy z całą dokładnością w trosce o wiarę, że powinny być przedmiotem kultu nie tylko wizerunki drogocennego i ożywiającego Krzyża, ale tak samo czcigodne i święte obrazy malowane, ułożone w mozaikę lub innym sposobem wykonane, które z czcią umieszcza się w kościołach, na sprzęcie liturgicznym czy na szatach, na ścianach, na desce, w domach czy przy drogach, z wyobrażeniem Pana naszego, Jezusa Chrystusa, Boga i Zbawiciela, niewinnej władczyni naszej świętej Bogurodzicy, godnych czci aniołów oraz innych świętych i błogosławionych mężów. Im częściej bowiem wierni spoglądają na ich plastyczne wyobrażenie, tym bardziej są zachęcani do wspominania i miłowania prawzorów, do całowania ich, do oddawania im czci i pokłonu chociaż nie adoracji, która według wiary należy się wyłącznie Bożej naturze… . Ojcowie soboru podkreślili także, że nie talent malarzy tworzy ikony, ale nienaruszalne prawo i tradycja Kościoła, nie malarz, a święci Ojcowie znajdują i wyznaczają model, gdyż im przynależy dzieło, a malarzowi jedynie jego wypełnienie.
Trzeba było jeszcze ponad pół wieku, aby pozycja zwolenników kultu ikon umocniła się bardziej gruntownie. Ostateczne potwierdzenie ich stanowiska miało miejsce na Soborze Konstantynopolitańskim w 843 roku, kiedy to ustanowiono święto Triumfu Ortodoksji. Kult ikony stał się owocem dogmatycznej twórczości Kościoła, ponieważ teologia ikony wynika bezpośrednio z chrystologii. Zanim to jednak pojęto, zniszczono bezpowrotnie bardzo wiele malowideł. Obecnie znajdziemy zaledwie kilka monastyrów dawnego Bizancjum, gdzie zobaczyć można dzieła sprzed ikonoklazmu. Najlepszym przykładem jest cudownie ocalała z tej pożogi kaplica św. Barbary w klasztorze bł. Łukasza ze Stiri, znajdująca się w Beocji, około 120 kilometrów za Atenami.
Monastyr Agios Gerasimos na Kefalonii, fot. Michał Kubicz
Świat ikon
W Bizancjum i innych krajach prawosławnych sztuka podporządkowana została głównie tematyce wiary. Po burzliwym okresie ikonoklazmu kanonizowana ikonografia i dogmaty ortodoksji stworzyły wspólnie system elementów i wyznaczników, ukazujących człowiekowi drogę ziemskiej egzystencji. Dzięki temu zrodzone w modlitwie artefakty sakralne noszą w sobie symbolikę wypracowywaną przez całe wieki. Malarzowi ikon nie było potrzebne poszukiwanie nowych środków wyrazu, ponieważ istniały już sposoby tworzenia, adekwatne do religijnych dogmatów. Święte obrazy to dzieła zbiorowej kreatywności czyli kodeksu, dokładnie redagowanego przez wiele pokoleń, na wzór obróbki drogocennego kamienia. Według jego zasad, malarz, niczym rzemieślnik, tworzy zaledwie kolejną kopię oryginału, przypominającego Pierwowzór. Taka ikona, będąca zarazem formą modlitwy, jest osobistym zwrotem do Boga, stąd nie zapamiętuje się imienia tworzącego ją człowieka. Najbardziej wartościowe ikony przepełnione są głębokim duchowym sensem. Ikona ma być oknem do świata innej rzeczywistości, ale okno to pozostaje otwarte tylko dla tych, którzy posiadają wzrok duchowy. By przybliżyć się do rozumienia ikon, trzeba zobaczyć je oczami człowieka wierzącego, stąd nie należy ich podziwiać wyłącznie w świetle artyzmu czy porównywać z innymi dziełami malarskimi. Podkreśla to również język – ikonę się pisze, nie maluje, ponieważ jest ona tworzona słowem, dogmatem czyli zamkniętą w kolorach prawdą wiary. W języku greckim, z którego pochodzi słowo ikonografia (εικονογραφία), εἰκών oznacza obraz, a γράφειν – czasownik pisać. Ikona, jak mawia pisarz i teolog Jim Forest, jest teologią wyrażoną obrazami i kolorem. Nie ma w nich zwykłej przestrzeni, nie ma wydarzeń związanych związkami przyczynowo-skutkowymi. Ich treść, niczym z liter, zbudowana jest z symboli, którymi można napisać święty tekst. Czytać i rozumieć tekst może ten, kto zna litery tego alfabetu. Ikony winny być wrotami prowadzącymi do modlitwy, a ich anonimowy autor jest jednocześnie autorem mapy, która ma pomóc podążać we właściwym kierunku, wywołać drgnienia duszy i pobudzić do otwarcia na mistyczną rzeczywistość.
Język kolorów w ikonie
Ikony są raczej surowe, oschłe, wstrzemięźliwe i statyczne. Twarze i sylwetki ukazanych postaci nie demonstrują swych uczuć, a każda kreska i każdy kolor użyty w ikonie są podporządkowane tajemnicy, o której obraz ma opowiadać. Wszystko, co zostało wykorzystane do ich stworzenia, posiada głębszy sens i odgrywa ważną rolę. Szczególnie dzieje się tak w przypadku koloru, który powinien wyrażać nie tyle barwy przedmiotów, lecz odzworowywać światło ludzkich twarzy. Już w czasach Bizancjum malowano ikony jaśniejące pozłotą i żywymi barwami. Zgodnie z wielowiekowym kodeksem regulującym proces powstawania świętych obrazów, każdy kolor to osobne miejsce i treść. Kolorów nigdy nie mieszano, były one jasne albo ciemne, ale zawsze czyste, uważano bowiem, że kolor jest tak samo istotny, jak słowo – każde ma swe znaczenie. Jedna lub dosłownie kilka barw wystarczyło, by stworzyć cały mówiący obraz. Na ikonach nie ma cieni, ponieważ w Królestwie Bożym wszystko przeniknięte jest światłem.
Kolor złoty to znak samego Boga; miał sugerować wspaniałość Królestwa Niebieskiego, w którym nigdy nie nastaje noc. Złote linie na ikonach uosabiają nieziemskie światło, a złote tło symbolizuje przestrzeń nie z tego świata. Purpura lub szkarłat to barwa króla, władcy: Boga w Niebie, cesarza na ziemi. Tylko imperator mógł podpisywać edykty purpurowym atramentem i zasiadać na purpurowym tronie; tylko on nosił purpurowe ubranie i buty. Dla wszystkich innych było to surowo zabronione. Skórzane lub drewniane oprawy Ewangelii powlekano purpurową tkaniną. Kolor ten jest także obecny w ikonach Matki Bożej, królowej Niebios. Z kolei czerwień to znak ciepła, miłości, życia i energii, dlatego stał się symbolem Zmartwychwstania. Jednocześnie jest to jednak kolor krwi i męki, kolor ofiary Chrystusa. W czerwone stroje są także odziani męczennicy.
Biel to symbol Boskiego światła, czystości, świętości i prostoty. Za pomocą tej barwy przedstawiani są na ikonach i freskach święci i sprawiedliwi – ludzie dobrzy i uczciwi, żyjący według prawdy. Tym samym białym kolorem oznacza się pieluszki dzieci, dusze umarłych oraz aniołów. Natomiast błękit i tony niebieskie to symbole nieskończoności nieba i innego, wiecznego świata. Jest to także druga barwa Matki Bożej, łączącej w sobie cechy ziemskie i niebiańskie. Z kolei zieleń to natura i energia, znak trawy i liści, młodości, kwitnienia, nadziei, wiecznego odnowienia. Zielonym kolorem malowano ziemię, był on obecny tam, gdzie zaczynało się życie, np. w scenach Bożego Narodzenia. Natomiast brąz – barwa gołej ziemi, prochu i wszystkiego, co czasowe i skazitelne – przypomina o ludzkiej naturze, która podlega śmierci. Czerń to zło i grobowa czeluść. W malarstwie ikon na czarno zamalowywano groty – symbole grobu – z ziejącą stamtąd piekielną otchłanią. W niektórych wątkach mógł to być także kolor tajemnicy. Na przykład, na czarnym tle oznaczającym nieosiągalną głębię wszechświata, na ikonie Zesłania Ducha Świętego przedstawiano kosmos-starca w koronie. Czarne ubrania mnichów, którzy odstąpili od zwykłego życia to symbol rezygnacji z poprzednich przyjemności i przyzwyczajeń, swojego rodzaju śmierć za życia. Barwą, której nigdy nie używano w malarstwie ikon, jest natomiast szary. Złączywszy w sobie czarne i białe, zło i dobro, stawał się on kolorem niejasności, pustki, niebytu. Nie było dla niego miejsca w promiennym świecie ikony.
Świątynia w Heraklionie, fot. Aleksandra Maria Bielska
Akt tworzenia
Powstawanie ikony to długotrwały proces, pochłaniający wiele tygodni pracy. W jednym z filmów dokumentalnych tak jest to opisywane: …kiedy malował on świętą ikonę, tylko w soboty i w niedziele dotykał jedzenia, nie dając sobie spokoju w dzień i w nocy. Noc spędzał, czuwając, modląc się i kłaniając. W ciągu dnia zaś z pokorą, czystością, cierpliwością, postem, miłością, myślą o Bogu, oddawał się malowaniu ikony. Z jednej strony postępowanie zgodnie z kanonem może zubożyć proces kreatywności, jako że forma obrazu pozostaje już nadana; z drugiej strony zmusza to malarza do zogniskowania całego jego mistrzostwa wokół istoty tego, co będzie malował. Tradycja nie dotyczy samej ikonografii, ale również wyboru materiału, materii gruntu, sposobu przygotowania powierzchni pod malowidło, technologii farb oraz kolejności malowania.
Do stworzenia świętego obrazu potrzebne są drewniane deski, zwykle ociosane z pnia; wysuszone fragmenty olchy, lipy, topoli, dębu, słowem – najlepiej twarde drzewo liściaste. Jako gruntu, podobnie jak przed wiekami, używa się lewkasu, który jest tworzony z wykorzystaniem roztworu kleju króliczego; deska jest pokrywana tą substancją aż 12 razy! Następnie należy nanieść powłokę czyli lnianą tkaninę. Na tak przygotowanej powierzchni może pojawić się pierwszy szkic rysunku. Sama praca farbami wykonywana jest w ściśle określonej kolejności. W procesie malowania właściwego najpierw ma miejsce złocenie: pola ikony, światło, wieńce, fałdy ubrania. Potem wyłaniają się wypukłe detale przedmiotów, a następnie pojawiają się szaty, budowle, pejzaż. W etapie końcowym tworzenia ikony powstają oblicza. Aby stworzyć większą objętość przedstawianej postaci, na zaciemnione i pogłębione części należy nanieść cieniutką warstwę ciemnej farby. Po jej dodaniu delikatnymi liniami rysowane są wszystkie cechy twarzy i włosy. Potem na wypukłych częściach twarzy, jak czoło, kości policzkowe, nos, powstają jasne plamy świetlne, natomiast kosmyki włosów pokrywa się bielidłami albo ochrą z dużym dodatkiem bielideł. Następnie cienka warstwa różu pojawia się na ustach, policzkach, koniuszku nosa, w kącikach oczu i na płatkach uszu. Na samym końcu – dłonią największego uznanego malarza – brązową, rzadką farbą rysuje się źrenice oczu, włosy, brwi, wąsy i brodę. Tak gotowy obraz zamyka się specjalnym lakierem olejnym – pokostem. Całemu procesowi tworzenia winny towarzyszyć posty, modlitwa, cisza i kontemplacja tajemnic wiary.
Wnętrze kościółka na wyspie Thassos, fot. Ronald Saunders / Flickr, CC BY-SA 2.0
Czas na ikonie
Dzieje świata to czas, który dla chrześcijan ma swój początek i koniec: od momentu stworzenia do powtórnego przyjścia Mesjasza. Wydarzeniem, które rozdzieliło historię na epokę starą i nową, było narodzenie Jezusa – wcielenie Boga pod postacią człowieka. O Bogu nie można powiedzieć, że “był” albo że “będzie”: On jest wieczny, wszechobecny i niezmienny. Bóg się nie starzeje, nie zmienia. Dlatego też w bizantyjskich i późniejszych, prawosławnych ikonach zaznacza się to przy pomocy trzech liter w krzyżopodobnej aureoli Chrystusa. Tłumaczy się to odniesieniem do hebrajskiego imienia Boga, Jahwe – Ten, Który Jest.
Teologicznie egzystencja ludzkości to czas próby. Święci przedstawiani na ikonach zostali już zaszczyceni życiem wiecznym, w którym nie ma ruchu, czasu i zmiany w zwykłym sensie tego słowa. Błogosławiące palce ich prawej ręki są orędziem z królestwa nie z tego świata, uniesione bez wysiłku i napięcia; nie mają wagi, ponieważ w tamtym świecie ciężar nie istnieje. Spojrzenie świętego jest nie tylko spojrzeniem z wieczności, ale także ukazaniem drogi, jaką wierni winni podążać. Oto dlaczego oczy patrzące z ikon mogą budzić zarówno trwogę i niepokój, jak również nadzieję.
Niewykluczone, że Zachód nie pojmuje do końca ikon, ponieważ, w odróżnieniu od chrześcijańskiego Wschodu, nie doświadczył skrajności w ich temacie. Nie przelewał krwi, nie toczył walk, nie oddawał życia za obrazy. Miało to swoje pozytywne strony – w momencie najcięższych walk ikonoklastów ze zwolennikami kultu ikony, kiedy władza państwowa siłą przeciągała uwagę na korzyść tych pierwszych, nierzadko głos rzymskiego biskupa dźwięczał jako jedyna trzeźwa opinia w Kościele. Można by rzec, że biskupi Rzymu ratowali wschodnią ikonografię od dewastacji. Z drugiej strony, ikonoklazm na Wschodzie, jakkolwiek dziwne by się to nie wydawało, sprzyjał rozwojowi teologii ikony, zmuszając do precyzowania w tej walce myśli i poszukiwania bardziej ważkich argumentów, przez co prawosławie osiągnęło swą głębię. W tej męce wykrystalizowało się owe ortodoksyjne rozumienie świata, człowieka i ludzkiej twórczości, szczytem której, według obrońców kultu obrazów, jest właśnie ikona.
Mity to ludzie, ich bolączki, radości, wzloty i upadki. Dzień powszedni, który leży u podstaw naszego doświadczenia, i święto, które je ubogaca. Mity to pytania o tajemnice życia, rozpaczliwa próba zrozumienia złożoności świata i wreszcie – istne perpetuum mobile obdarowujące nas niewyczerpywalną mnogością odpowiedzi.
Katarzyna Marciniak przybliża je współczesnemu czytelnikowi, proponując nowe, fascynujące podejście do starożytnych legend: szukanie ich w naszej codzienności. Przedstawia to, co dotychczas pozostawało na marginesie ogólnie dostępnych opracowań: recepcję mitów od antyku po XXI stulecie, ukazując starożytność tak, jak w Lente kochamy najbardziej: jako doświadczenie, w którym wszyscy uczestniczymy, choć nie zawsze mamy tego pełną świadomość. Od przedstawień w malarstwie, rzeźbie, teatrze i muzyce po popularne powieści, teledyski, gry komputerowe i kinowe przeboje, autorka pokazuje, że obecność śródziemnomorskich mitów w naszym “dzisiaj” jest silna, istotna, nierzadko zaskakująca, a często także piękna.
Ta przepięknie wydana książka o niezwykle bogatej treści, do której wracać można wielokrotnie, pokazuje, że antyk to doświadczenie kulturowe, w którym uczestniczy bez wyjątku każdy z nas. Zapraszamy do zakupu albumu w naszym sklepie: tutaj.
W rzeczywistości, w której głód spotkań stał się szczególnie dotkliwy, książka Katarzyny Marciniak zaspokoi go tak, jak tylko wyborna lektura potrafi. Ten pięknie wydany album zachwyca oprawą graficzną – starannie wybranymi ilustracjami, wysokiej jakości drukiem, czytelnym układem kompozycyjnym – i pasjonującą treścią, zapraszając na wielorakie spotkanie. Poznajemy bliżej dawnego człowieka Śródziemnomorza, ale i samych siebie; stajemy twarzą w twarz z kolebką naszej kultury i z jej najnowszymi, jakże różnorodnymi przejawami. Spotykamy mitycznego posłańca Hermesa-Merkurego, ale i charyzmatycznego wokalistę zespołu Queen, który, z wyboru, nosił to samo nazwisko; przypominamy sobie pracowity żywot Herkulesa i przemierzamy ulice Nowego Jorku z wcielającym się w niego Arnoldem Schwarzeneggerem.
Jak pisze wydawca, mity inspirują, dostarczają estetycznej przyjemności, dają poczucie wspólnoty i świadomość korzeni. W czasach dotkniętych kryzysem tożsamości, pozwalają śmiało patrzeć w przyszłość. Ja przypomnę, że, zgodnie ze słowami Martina Bubera, całe prawdziwe życie jest spotkaniem. Mity są jego nieodłączną częścią.
Katarzyna Marciniak, Mitologia grecka i rzymska. Spotkania ponad czasem, Wydawnictwo Naukowe PWN S.A., Warszawa 2021
Drzewka oliwne są dosyć łatwe w uprawie – pod warunkiem, że wiemy, jak się z nimi obchodzić. Rozważając zakup sadzonki, warto zapoznać się z kilkoma ważnymi zasadami, które pozwolą nam długo cieszyć się tą najbardziej śródziemnomorską z roślin.
Czego możemy oczekiwać od naszej oliwki?
Drzewo oliwne jest rośliną wiecznie zieloną, jednak wrażliwą na mróz. W warunkach naturalnych osiąga nawet do 6 metrów wysokości; uprawiane w donicy nie przekroczy raczej 2-3 metrów. Możemy nadać mu wybraną formę poprzez przycinanie bądź pozwolić na spontaniczne rozgałęzianie (jak w wypadku mojego drzewka widocznego tutaj). Latem oliwka kwitnie, ciesząc nas żółtawymi kwiatami, które później zamieniają się w owoce – pod warunkiem, że mamy więcej niż jedno drzewko bądź odmianę samozapylającą, np. widoczną na moich zdjęciach Frantoio, coraz popularniejszą w polskich sklepach.
Jedno z moich drzewek, odmiana Frantoio, zakupiona w popularnym markecie budowlanym. Donica i podstawka osłonięte są koszem z trawy morskiej. Podobny (mniejszy) kupić można tutaj
Gdzie ustawić oliwkę?
To jedna z najważniejszych decyzji – drzewko oliwne wymaga bardzo jasnych, słonecznych stanowisk. Słabego naświetlenia po prostu nam nie wybaczy i zacznie gubić liście. Podobnie dziać się będzie, jeśli wystawimy je na zbyt intensywne działanie ciepła zimą. W klimacie śródziemnomorskim oliwki nauczyły się tolerować letnie upały, jednak między listopadem a marcem powinny zimować w umiarkowanej temperaturze (idealnie – ok. 16 stopni), w regularnie wietrzonym pomieszczeniu. Postawione na parapecie nad kaloryferem będą cierpieć i tracić listki. Ważne jest także, by powietrze nie było zbyt suche.
Latem warto wystawić oliwkę na nasłoneczniony balkon. Pamiętajmy jednak, że nie przeżyje ona mrozu, więc pod koniec sezonu trzeba uważnie monitorować temperatury, szczególnie te nocne.
Jak dbać o oliwkę?
Drzewko oliwne najlepiej hodować w ceramicznej donicy z odpływem. Pamiętajmy, by przesadzić je zaraz po zakupie, bowiem w sklepach rośliny umieszczane są zwykle w nieodpowiednim, przemysłowym podłożu. Na dnie donicy dobrze jest stworzyć warstwę drenażową, używając np. keramzytu. Wybieramy ziemię przepuszczalną, o pH 6-7; możemy wymieszać ją z piaskiem. Dobrym pomysłem jest też gotowe, dostępne w sklepach podłoże dla roślin śródziemnomorskich.
Oliwkę podlewamy oszczędnie, ale regularnie – ja robię to zwykle raz w tygodniu, zimą czasem trochę rzadziej. Warto pamiętać, że większości roślin bardziej szkodzi przelanie niż przesuszenie, powoduje bowiem gnicie korzeni, do którego oliwka ma spore skłonności. Z drugiej strony nie przedłużajmy też przerw w podlewaniu nadmiernie – wprawdzie w warunkach naturalnych brak deszczu oliwkom nie przeszkadza, jednak wówczas pobierają wodę głęboko z ziemi, co nie jest możliwe w warunkach domowych.
Od marca do października wzmacniamy drzewko odpowiednim nawozem zgodnie z instrukcją na opakowaniu. Wybieramy odżywkę przeznaczoną specjalnie dla drzew oliwnych lub taką, którą polubią też inne rośliny śródziemnomorskie, jak np. oleandry.
Kiedy przesadzać oliwkę?
Rośliny domowe przesadzamy wiosną, najlepiej w marcu. W wypadku małych, intensywnie rosnących drzewek warto robić to co roku; większe okazy możemy hodować w jednej donicy przez kilka lat, zmieniając na wiosnę górną warstwę ziemi.
Jak i kiedy przycinać oliwkę?
Drobne przycinanie można wykonać w dowolnym momencie; jeśli jednak chcemy obciąć więcej gałązek i nadać roślinie bardziej konkretny kształt, to najlepiej robić to wczesną wiosną. W ten sposób dajemy im czas na odpowiednią regenerację latem.
Czy można rozmnożyć drzewko oliwne w warunkach domowych?
Nie uda się raczej hodowla oliwki z pestki, można jednak spróbować ukorzenić gałązki – w wodzie lub od razu w wilgotnej ziemi. W obu wypadkach warto zastosować preparat wspomagający tworzenie korzeni, zwany potocznie ukorzeniaczem, najlepiej przeznaczony dla zdrewniałych pędów. Jeśli przez kilka dni (nie więcej niż tydzień, bo zaczną brązowieć liście) trzymamy gałązkę w wodzie, to należy ją wymieniać co ok. 48 godzin. Po umieszczeniu gałązki w podłożu możemy nakryć ją dużym słojem. Po kilku tygodniach delikatnie rozgrzebujemy ziemię i sprawdzamy, czy wyrosły korzonki… i nie zrażamy się, jeśli tak się nie stało. Powodzenia!
W naszym sklepie znajdziesz wiele oliwkowych produktów – biżuterię, kosmetyki, świece. Kliknij w zdjęcie, by sprawdzić!
Gdy myślimy o starożytnym Rzymie, przed oczami pojawiają cię nam obrazy cesarskich forów, świątyń, łaźni i portyków. Wyobrażamy sobie domy pokryte barwnymi freskami i wzorzyste mozaiki na posadzkach. Ale realia antycznego Rzymu były znacznie mniej kolorowe. Bogactwo budowli publicznych i prywatnych domów elit cesarstwa kontrastowało z ubóstwem przeciętnego Rzymianina. W rzeczywistości mieszkaniec imperium mógł uważać się za wybrańca, jeżeli cieszył się wolnością, bowiem znaczna część populacji Rzymu nie tylko nie miała żadnego majątku, ale wręcz sama stanowiła majątek innych.
Z naszej perspektywy niewolnictwo jest jedną z najciemniejszych stron rzymskiej cywilizacji, nie do pogodzenia z podstawowymi prawami człowieka. Z drugiej strony nie można jednak pomijać kontekstu, w jakim rzymski system niewolniczy powstał i się rozwijał. W tamtych czasach niewolnictwo stanowiło zjawisko powszechne nie tylko w Rzymie, ale też w innych kulturach. Rzymianie nie byli pod tym względem ani lepsi, ani gorsi od innych społeczeństw. Dlatego negatywnie oceniając rzymski system niewolniczy, należy wziąć pod uwagę zupełnie odmienny od naszego stan rozwoju społecznego, inną mentalność ludzi itd.
To, czym Rzym wyróżniał się na tle innych państw, była niespotykana skala niewolnictwa. Masowość występowania niewolników stanowiła naturalną pochodną ekspansjonistycznej polityki Rzymu i prowadzonych wojen. W całym starożytnym świecie konflikty wojenne były podstawowym czynnikiem powodującym utratę wolności – niekiedy przez całe społeczności. Prowadzone nierzadko równocześnie na wielu frontach wojny i niebywały rozrost imperium na przełomie III i II wieku p.n.e. spowodowały wręcz zalanie państwa rzymskiego niewolniczymi masami, skutkując nie tylko spadkiem cen „ludzkiego towaru”, ale i głębokimi przeobrażeniami społecznymi i ekonomicznymi: niewolnicy pojawili się masowo zarówno w miastach, jak i na wsiach jako służba domowa i siła robocza.
Według niektórych szacunków w okresie cesarstwa nawet 80% mieszkańców Rzymu mogło mieć pochodzenie niewolnicze
Oczywiście nie dysponujemy precyzyjnymi statystykami; możemy jedynie szacować, ilu niewolników było w całym Rzymie, w Italii i w całym imperium. Dane, jakie dzisiaj można na ten temat znaleźć, są bardzo rozbieżne. W opracowaniach historycznych wskazuje się, że np. w pierwszej połowie I wieku p.n.e., a więc jeszcze zanim imperium osiągnęło swój szczyt rozwoju, w samej Italii około 20% ludzi (czyli być może nawet 2 miliony osób) miało status prawny niewolnika. Później odsetek ten był jeszcze wyższy – nawet dwukrotnie. Tylko na Sycylii w II wieku p.n.e. niewolników wiejskich naliczylibyśmy około 200 tysięcy. Wedle relacji Plutarcha, w wyniku kampanii wojennej w Galii Juliusz Cezar pozyskał dla Rzymu około 1 miliona niewolników. Grecki geograf, podróżnik i historyk Strabon żyjący w czasach Augusta pisze, że przez wielki targ niewolników na wyspie Delos przewijało się dziennie nawet 10 tysięcy niewolników. Nietrudno zgadnąć, że większość z nich kupowali Rzymianie. W jednym z opracowań znajdujemy informację, że w okresie cesarstwa nawet 80% mieszkańców Rzymu mogło mieć pochodzenie niewolnicze.
Wojny zdobywcze i wartki strumień napływających do Rzymu niewolników spowodowały, że koszty ich nabycia nie były wysokie. Ceny musiały być zmienne i zależeć od wielu czynników: zapewne spadały w okresach nasilonych walk i większej podaży, a gdy sytuacja na granicach się uspokajała – rosły. Kiedy w okresie prześladowań w czasach proskrypcji po śmierci Juliusza Cezara na sprzedaż wystawiano skonfiskowane majątki proskrybowanych, w tym ich niewolników, nadpodaż ludzi oferowanych na sprzedaż także musiała odbić się na ich cenach. Decydowały też cechy indywidualne: inaczej wyceniano niewolnika o rzadkich umiejętnościach (nauczyciela, lekarza, kucharza itd.), inaczej takiego, który mógł wykazać się siłą; jeszcze inaczej – młodej kobiety o niepospolitej urodzie. Wszelkie próby przeliczenia cen niewolników na dzisiejsze warunki muszą być dokonywane z ogromną ostrożnością i są niestety obarczone wielkim ryzykiem błędu, także z powodu wspomnianej wcześniej dużej rozpiętości cen i ich wahań. Można jednak założyć, że cena ludzkiego towaru byłaby porównywalna z dzisiejszym używanym autem niższej klasy lub drogim telewizorem.
Posiadanie dużej liczby wysoce wyspecjalizowanych (w domyśle: drogich) niewolników stanowiło wyznacznik prestiżu. Najbogatsze rodziny Rzymu mogły sobie pozwolić na posiadanie setek sług. W Quo vadis Sienkiewiczowski Petroniusz mówi skromnie: Cała moja familia w Rzymie nie przenosi czterystu głów i sądzę, że do osobistej posługi chyba tylko dorobkiewicze potrzebują więcej. Sienkiewicz wcale nie przesadzał, o czym świadczy fakt, że właśnie taka liczba niewolników została wspomniana przez starożytnych kronikarzy przy okazji opisywania okoliczności śmierci żyjącego w czasach Nerona niejakiego Lucjusza Pedaniusza Sekundusa, który wszak nie uchodził wcale za największego krezusa Rzymu. A przecież te cztery setki ludzi to jedynie niewolnicy służący swemu panu w samym Rzymie. Ilu mogło należeć do niego w niezliczonych willach i gospodarstwach rolnych na prowincjach? Zapewne rzeczywista liczba niewolników pozostających własnością rzymskich nobilów wielokrotnie przekraczała tę, z których korzystali oni w Rzymie.
Cena ludzkiego towaru w Rzymie była porównywalna z dzisiejszym używanym autem niższej klasy lub drogim telewizorem
Dzisiaj tak liczni niewolnicy służący jednemu panu do zaspokajania jego osobistych potrzeb mogą budzić w nas niedowierzanie. Na co komu aż tak liczna służba? Takie pytanie uzasadnione jest tylko tym, że my, ludzie współcześni, przyzwyczailiśmy się do obecności urządzeń technicznych ułatwiających nam życie i na ogół już nie pamiętamy, że zanim się one upowszechniły, różnego rodzaju uciążliwych i czasochłonnych obowiązków domowych wykonywanych przez niewolników było znacznie więcej. Zmienił się również system wartości, przez co niektórych potrzeb Rzymian po prostu nie rozumiemy. Oznaką zamożności jest dziś na przykład możliwość jadania poza domem, w restauracjach. Tymczasem w Rzymie oznaką bogactwa było właśnie to, że dom posiadał własną, odpowiednio wyposażoną kuchnię i, w przeciwieństwie do biedoty stołującej się w barach szybkiej obsługi, dobrze sytuowany właściciel jadał posiłki u siebie. Generalnie więc można sformułować tezę, że im dany dom był bardziej samowystarczalny, w im mniejszym zakresie właściciel musiał korzystać z ludzi „z zewnątrz”, tym większy szacunek budził.
Czy dziwi zatem, że najbogatsi Rzymianie używali pracy niewolników do każdej czynności? Potrzebowano ich przecież do gotowania, sprzątania, prania, palenia w piecu. Wbrew obiegowej opinii niewiele domów było podłączonych do wodociągu, więc do najbliższego wodotrysku chodził aquarius. Korzystano z ich usług w podróży: jako woźniców albo tragarzy noszących lektykę (lecticarii). W nocy przed panem i jego orszakiem szedł niewolnik trzymający latarnię lub pochodnię rozświetlającą drogę (lampadarius). Wyjście z domu, zwłaszcza po zmroku, bywało niebezpieczne, więc panu towarzyszyć musiała też osobista ochrona. Zamożny człowiek miał własną służbę, która szykowała mu kąpiel w prywatnej łaźni (tak zwani balneatores), namaszczała go oliwą, a potem zeskrobywała z niego tłuszcz specjalną skrobaczką (strigil). Wejścia do domu pilnował odźwierny, a gości anonsował ianitor. W prowadzeniu interesów pomagali specjalni rachmistrze i sekretarze, którzy odczytywali panu nadsyłane listy, albo którym dyktował on korespondencję. Kopiści przepisywali do domowego archiwum każdy list, który posłaniec – także niewolnik – zanosił do adresata. Gdy pan zachorował, leczył go prywatny lekarz. Gdy zaś na świat miał przyjść potomek, na podorędziu była rodzinna akuszerka, która miała przyjąć poród, i mamka, która miała wykarmić niemowlę własnym mlekiem, a potem pedagogus, który miał go kształcić. Nim pan wyszedł z domu, zarost z twarzy usuwał mu tonsor, a następnie vestiplicus starannie układał fałdy jego togi, by wyglądał dostojnie i budził podziw otoczenia. Na forum specjalny nomenclator podpowiadał mu nazwiska napotkanych osób, aby nie doszło do fatalnego faux pas w razie, gdyby pamięć pana szwankowała. Jeżeli dominus zechciał wykąpać się w łaźni publicznej zamiast w domu, niewolnik pilnował jego szat w apodyterium (szatni-przebieralni) – wszak w tamtych czasach nie wynaleziono jeszcze szafek zamykanych na klucz, na szyfr lub zamek magnetyczny. Słynna jest anegdota o cesarzu Hadrianie, który podczas wizyty w łaźni publicznej miał się zdziwić widokiem człowieka ocierającego się plecami o ścianę. Zapytany, czemu to robi, mężczyzna odparł, że nie stać go na niewolnika, który oskrobałby mu plecy strigilem. Cesarz był tak poruszony, że podarował rozmówcy nie tylko niewolnika, ale i środki na jego utrzymanie. Abstrahując od zabawnego ciągu dalszego tej historii[1], pokazuje ona, że chadzanie do łaźni z własnym niewolnikiem pomagającym w myciu nie było niczym nadzwyczajnym.
Gdy pan urządzał ucztę, nad jej przebiegiem czuwał triclinarcha. Jedni niewolnicy odpowiadali za nalewanie wina, inni za podawanie potraw lub za dzielenie mięsa na półmisku; jeszcze inni za umilanie gościom czasu tańcem, grą na instrumencie, śpiewem lub recytowaniem wierszy. Zarządzaniem miejskimi kamienicami czynszowymi pana zajmował się insularius. Na prowincji za prowadzenie gospodarstwa rolnego rzymskiego nobila odpowiadał villicus, wspomagany przez przydzieloną konkubinę zwaną villica.
W naszych czasach siłę niewolniczych mięśni zastąpiła energia elektryczna i paliwa kopalne
Ostentacyjne otaczanie się niewolnikami wąsko wyspecjalizowanymi w ściśle określonych czynnościach stanowiło oznakę bogactwa i prestiżu. Zważywszy, że niewolnicy byli traktowani jako element gospodarstwa domowego, piękni chłopcy i dziewczęta usługujący gościom świadczyli o zamożności pana domu w takim samym stopniu, jak drogocenna zastawa zdobiąca stół czy gustowne rzeźby dłuta greckich mistrzów w ogrodzie.
W literaturze okresu cesarstwa można napotkać na utyskiwania, że nadmierne wyspecjalizowanie niewolników jest przejawem ogólnego zepsucia. Z drugiej strony analiza języka, jakim posługuje się dana kultura, może być wyznacznikiem tego, jak duże znaczenie mają w niej określone przedmioty, czynności lub zjawiska. Ogromna liczba określeń, jakie Rzymianie nadawali swoim niewolnikom w zależności od tego, do czego służyli, świadczy o ich niezbędności i wszechobecności w otoczeniu Rzymian.
Wszelkie próby określenia, ilu niewolników mógł mieć „przeciętny Rzymianin”, są daremne. Społeczeństwo starożytnego Rzymu było bardzo rozwarstwione. Tak liczną służbę, jak wspomniana wyżej, miało w stolicy Imperium zapewne nie więcej niż kilkaset największych rodzin. Pozostałe musiały się obyć znacznie skromniejszymi familiami, liczącymi może po kilkadziesiąt lub po kilkanaście osób. I choć twierdzenie, że każda rzymska rodzina dysponowała przynajmniej jednym niewolnikiem, nie byłoby prawdziwe, to jednak wydaje się, że nawet gorzej sytuowanego wolnego człowieka stać było na jednego sługę – zapewne o charakterze uniwersalnym, a więc takiego, który i strawę ugotował swemu panu, i go umył, i dom posprzątał.
Dzisiaj możemy zastanawiać się, jak Rzymianie wytrzymywali w domu wypełnionym niewolnikami, warto jest mieć jednak na względzie, że zamożny człowiek nie miał wówczas wyboru. Bez niewolników nie mógł się obejść; w naszych czasach siłę ich mięśni zastępuje energia elektryczna i paliwa kopalne. Zamiast niewolników mamy pojazdy mechaniczne, maszyny rolnicze i przemysłowe, pralki, zmywarki, lodówki, komputery, drukarki, kuchenki mikrofalowe, suszarki, odkurzacze, centralne ogrzewanie, elektryczne i gazowe kuchnie, systemy wodociągowe i kanalizacyjne w każdym domu, systemy alarmowe, telefony… Długo można wymieniać urządzenia, które zastąpiły ludzką pracę. Czy rzymski patrycjusz mógłby więc zrezygnować ze służby?
W kolejnym artykule postaram się pokazać, jakie prawne uwarunkowania towarzyszyły statusowi niewolnika, i wyjaśnię, czemu zdarzało się, że wolni ludzie świadomie i bez przymusu z wolności rezygnowali.
[1] Wieść o darze cesarza szybko się rozniosła. Gdy Hadrian odwiedził łaźnię po raz kolejny, miał ponoć spotkać całą grupę mężczyzn ocierających się o ścianę i twierdzących, że nie mają niewolników, którzy umyliby im plecy. Hadrian miał im wówczas poradzić, by umyli je sobie nawzajem.
Śniadaniowe zwyczaje Greków nie odbiegają od śródziemnomorskiej normy. Popołudniowe obiady w tawernach i wieczorne biesiady wygrywają w rankingu popularności z porannym posiłkiem. Typowe greckie śniadanie jest lekkie i słodkie: kilka twardych, pachnących skórką pomarańczy ciasteczek paksimadi, jogurt, orzechy, owoce i kawa, tradycyjnie parzona po grecku, w miedzianym tygielku.
Tygielek do kawy znajdziesz w naszym sklepie (tutaj)
W Grecji popularne są piekarnie, w których można złapać śniadanie lub drugie śniadanie w biegu. Zza szyb kuszą złociste, chrupiące wypieki, różniące się kształtem i farszem w zależności od regionu. Te najbardziej popularne to tiropita (ciasto filo z nadzieniem z białego sera, jak feta lub anthotyros), i spanakopita, przygotowywana ze szpinaku, ziół i fety. Fetą nadziewa się też tiganopsomo: smażone ciasto chlebowe z wytrawnym nadzieniem. Tym, którzy wolą słodkie wypieki, zasmakuje bougatsa: warstwy cieniutkiego ciasta filo zapieczone z nadzieniem z kremu budyniowego, posypane cukrem pudrem i cynamonem. O poranku można kupić też koulouri, greckie bajgle z sezamem.
Proste śniadanie, wzorem greckich pasterzy, można stworzyć z lokalnych produktów: pieczywa, oliwek, serów i wędlin. Na wyspach Sifnos i Folegandros będzie to manoura — dojrzewający, lekko pikantny ser z mieszanki mleka kóz i owiec. Cykladzcy pasterze zabierali go ze sobą na wypas, świetnie znosił bowiem przechowywanie – nawet przez kilka tygodni. Na wyspie Mykonos podobną funkcję spełniał ostry w smaku ser kopanisti i louza — dojrzewająca polędwica wieprzowa.
Z wyspy Andros pochodzi froutalia — podobny do hiszpańskiej tortilli omlet z ziemniakami i lokalnymi anyżowymi kiełbaskami. Włoską frittatę przypomina natomiast sfougato, omlet z cukinią, ziołami, miękką fetą i twardym serem kefalotyri lub ladotyri. Inną propozycją na jajka po grecku jest strapatsada, jajecznica z pomidorami i ziołami, która bywa podawana też na zimno w formie pasty. Czasami Grecy jedzą na śniadanie rizogalo, pudding ryżowy ze skórką cytryny i cynamonem albo tiganites, smażone drożdżowe placuszki.
Podobno tiganites mają swe korzenie w starożytnej Grecji, w związku z czym są uważane za pierwsze pankejki na świecie. Niezależnie od tego, na ile zasadny jest ten zaszczytny tytuł, tiganites są naprawdę pyszne! Przed laty greckie gospodynie smażyły rano stosy placuszków, które zabierano ze sobą do pracy, na przykład przy zbiorach oliwek. Oprócz tiganites pakowano słoik miodu, wspólny dla wszystkich, w którym maczano placuszki. Dzisiaj też podaje się je polane miodem albo posypane kawałkami sera: pokruszonej fety lub delikatnego, słonawego sera mizithra. Kawałki smażonego ciasta przypominają inny grecki przysmak, loukoumades — zanurzone w gęstym, słodkim syropie okrągłe pączki na jeden kęs.
W lepszym poznaniu groktalicy pomaga mi etnolożka Zosia Zaborowska i archeomuzykolog Kacper Siejkowski z zespołu Łada. Wraz z Aleksandrą Mrozowską, studentką filologii serbskiej, przygotowują w tej chwili płytę z tradycyjnymi pieśniami ludowymi, na której znajdą się. m.in. utwory bałkańskie.
Jak dowiedzieliście się o groktalicy?
Zosia Zaborowska: Oboje od lat interesujemy się muzyką ludową, jeździmy na kursy i warsztaty śpiewu tradycyjnego, byliśmy członkami wielu zespołów, takich jak Dola – Zespół Pieśni Bez Tańca, Witeź, Podlotki. Prowadzimy też badania terenowe, zbieramy i przechowujemy muzykę ludową. Sami ją wykonujemy. Poznaliśmy się na warsztatach wokalnych, które organizowałam w Krakowie i w Belgradzie. Zapraszałam na nie nauczycieli etnomuzykologów i uczniów Polaków. A skąd groktalica? Kilka lat wcześniej bałkańska badaczka Jelena Jovanović wspomniała o tym, że w Chorwacji, w Górach Dynarskich, niedaleko Zadaru, jest wieś serbska, w której mieszkańcy uprawiają archaiczną, bardzo unikatową technikę śpiewu. Wzbudziło to nasze zainteresowanie. Jednak największy wpływ na naszą decyzję o poznaniu groktalicy miała Svetlana Spajić, wybitna śpiewaczka, performerka i animatorka kultury, która nagrała płytę Zegar Zivi i wyjaśniła nam cały kontekst związany z wykonywaniem pieśni groktalicą.
Bałkany to ogromne terytorium dla badacza kultury ludowej – można spędzić pół życia na eksplorowaniu tematu i nie zgłębić większości z tego zagadnienia. Wspólnota historyczno- kulturowa oparta m.in. o zróżnicowaną i niezwykle żywą tradycję wiejską to niejako znak rozpoznawczy tego regionu Europy. Czym tak zauroczyła Was groktalica, że spośród bogatej oferty bałkańskiej wybraliście właśnie ją?
Kacper Siejkowski: Dalmacja, w obrębie której leży interesująca nas wieś Žegar, to region znany z bardzo starych, dobrze zachowanych tradycji muzycznych. Używa się tam np. nieznanych nigdzie indziej albo niestosowanych już instrumentów (należą do nich diple czyli dudy i gusle – gęśle), które pochodzą jeszcze z czasów średniowiecznych. A groktalica jako technika wokalna ma jeszcze jeden element wyróżniający: związana jest ze społecznością serbską mieszkającą pośród Chorwatów i innych grup etnicznych. Izolowane kultury funkcjonujące wśród innych mają paradoksalnie większe szanse na przetrwanie, ponieważ ich przedstawiciele dbają o to, żeby lokalne tradycje nie zginęły.
Jak trafiliście do Žegaru, miejscowości, w której kultywuje się groktalicę?
ZZ: Byliśmy na wakacjach na wybrzeżu dalmatyńskim i uznaliśmy, że oprócz wypoczynku w pięknej okolicy warto zrobić coś więcej, wykorzystać fakt, że jesteśmy blisko tej miejscowości. Podróżowaliśmy autostopem, co trochę utrudniło nam dostanie się do Žegaru zlokalizowanego w górach, odciętego od świata. I mimo, że wieś znajduje się zaledwie 60 kilometrów od popularnego wśród turystów Zadaru, to dotarcie tam zajęło nam wiele godzin. Część podróży musieliśmy odbyć pieszo.
I jak zostaliście tam przyjęci? Zawsze interesowało mnie to, jak nawiązuje się kontakt z lokalną społecznością. Przyjeżdżacie i co? Pytacie po prostu: – Czy tutaj się grokta?
ZZ: To było bardzo trudne. Spotkaliśmy się z nieufnością mieszkańców – nic dziwnego, ponieważ zapukaliśmy do drzwi ich domów bez zapowiedzi, jako obcy ludzie. W dodatku słabo mówiliśmy po serbsku i chorwacku. Jednak nasza znajoma etnografka Joanna Skowrońska powtarza często, że jeśli chcemy dotrzeć do serc mieszkańców, to trzeba po prostu zaśpiewać. My byliśmy na to przygotowani, ćwiczyliśmy groktalicę przed wyjazdem, znaliśmy niektóre wykonania tą techniką. Pokazaliśmy, co umiemy, i spotkaliśmy się z aprobatą ze strony mieszkańców. Jedna z kobiet zakrzyknęła nawet: – Tako mala cura i grokta czyli: „Taka mała dziewczyna i śpiewa po naszemu”. Zostaliśmy zaproszeni na próbę zespołu, który przygotowywał się do koncertu. Mieliśmy ogromne szczęście – był to czas, kiedy Serbowie mieszkający poza Žegarem (przed laty wypędzeni stamtąd podczas wojny serbsko-chorwackiej – przyp. red.) przyjechali do swoich krewnych i razem muzykowali. Zostaliśmy tam półtora miesiąca. Zaprzyjaźniliśmy się z mieszkańcami Žegaru; odwiedzamy ich tak często, jak tylko możemy.
Od lewej: Seka Usljebrka, Seka Milić, Zofia Zaborowska, Radojka
To teraz czas wyjaśnić, na czym polega „groktanie”.
KS: „Groktati” znaczy „potrząsać”, a więc „groktanie” to potrząsanie głosem. Jest to technika wokalna, którą trudno porównać do czegokolwiek, co możemy znać z naszej kultury europejskiej. Trzeba to, po prostu, usłyszeć. Nieco podobną ekspresję wokalną można spotkać w Bośni, gdzie nazwana jest ona „potresalicą”, czyli śpiewaniem polegającym na „potrząsaniu głosem”. Istnieje też grupa etniczna w Albanii, która praktykuje porównywalny śpiew izopolifoniczny. W Bułgarii podobny sposób nazywany jest „krzesaniem”. Ale to pojedyncze przykłady, groktalica to fenomen absolutnie unikatowy.
AJ: Kiedy słucha się „groktania”, trudno nie zapytać o osoby towarzyszące. We wszystkich nagraniach, które udało mi się znaleźć, „grokta” jedna osoba, a pozostałe poniekąd jej akompaniują, śpiewając w sposób, który jest łatwiej przez nas identyfikowany. Jednak to, co zwraca też uwagę, to inny układ harmoniczny pomiędzy poszczególnymi głosami. W muzyce europejskiej, nie tylko ludowej, ale nawet popularnej, nie spotykamy takiego zestawienia dźwięków w harmonii.
KS: To prawda, harmonia oparta jest na tzw. sekundzie małej, typowej dla śpiewów śródziemnomorskich. Właściwie trudno to nazwać harmonią, to raczej dysharmonia, dźwięki gryzą się ze sobą. To ważne z punktu widzenia kulturowego: taki sposób realizacji jest bardziej donośny, dzięki temu osoba śpiewająca może być słyszana z daleka, co na terenach słabo zaludnionych, np. górskich, jest istotne. Warto przypomnieć, że groktalica jest praktykowana w chorwackich Górach Dynarskich.
Na stronie, na której reklamujecie Wasz projekt płytowy, wyczytałam, że istnieje coś takiego jak „ženska groktalica”. Czy oznacza to, że jest różnica między wykonaniem żeńskim i męskim?
KS: Tak, to ważne. Na wstępie należy powiedzieć, że nie powinno się mieszać śpiewaków w jednym wykonaniu. Śpiewanie mieszane, czyli kobieta i mężczyźni, albo odwrotnie, traktowane jest jako nieobyczajne. Zresztą mężczyźni i kobiety inaczej się do siebie zwracają podczas śpiewu. Mężczyźni śpiewają: „Bądź pozdrowiony, dobrze mi się z Tobą śpiewa, słodki bracie, siwy sokole” (Sladki brale, sivi sokole), kobiety zaś wołają: „Słodka wsi moja” (Sladki sele moj). Żeńska groktalica jest krótsza niż męska, mężczyźni śpiewają i „groktają” inną barwą.
Jak wygląda interakcja między śpiewakami?
KS: W wykonaniu powinny brać udział przynajmniej 3 osoby. Pierwsza wzywa do śpiewania (poziva), druga odpowiada na wezwanie groktaniem (grokta), a trzecia buduje wokalne tło (prati).
Śpiew w kulturze ludowej kojarzy mi się z pracą w polu i w domu. Czy mieszkańcy Žegaru także śpiewali podczas wykonywania codziennych obowiązków?
KS: I tak, i nie. Z jednej strony groktalica wiąże się z tzw. slavą, czyli świętem. Śpiewa się w grupie, a więc podczas uroczystości i spotkań rodzinnych, przy wspólnym pieczeniu jagnięciny. Z drugiej strony groktalicę kojarzy się z wcześniej wspomnianymi zawołaniami z daleka, np. podczas wypasów, a także z takimi pracami domowymi jak przędzenie. Przędzenie i tkanie były czynnościami towarzyskimi zwanymi w tej części Dalmacji prelo; ich praktykowanie to dobra okazja, żeby razem groktati, czyli wspólnie pośpiewać.
Słucham tych wykonań i zastanawiam się, czy podczas „groktania” nie boli gardło. Wydobywanie takich dźwięków wydaje się trudne.
KS: Nie, na pewno nie. Śpiew to forma relaksu. Śpiewanie ma być bezwysiłkowe, to oddech po ciężkiej pracy.
Dziękuję za rozmowę, życzę Wam powodzenia w promowaniu bałkańskiej kultury ludowej i trzymam kciuki za nową płytę!
Pytam Pawła, czego metaforą jest według niego Sycylia. Patrzy na mnie z tym swoim krzywym uśmiechem na ustach i w oczach, i posyła najserdeczniej najnieuprzejmiejszym słowem do diabła – pisze Jarosław Mikołajewski mniej więcej w połowie Czerwonego śniegu na Etnie, kończąc ważny rozdział Po co na Sycylię. Tuż pod ostatnim akapitem widnieje jego imię – każdy fragment książki podpisany jest “Jarosław” albo “Paweł,” albo przez obu autorów. Wybierając rozdziały do pierwszej, niecierpliwej lektury, zaglądam na ostatnią stronę każdego z nich. Najpierw czytam zapiski Jarka, serdecznego przyjaciela, z czułością odnajdując te, które widziałam już wcześniej, także na skromnych łamach “Lente”; potem sięgam po teksty Pawła, który tak wiele napisał o kraju mojego męża, Izraelu, a którego nigdy nie poznałam osobiście. Najciekawsze są fragmenty książki, które stworzyli wspólnie, a przeciwieństw znajduję w nich tyle, co w samej Sycylii. Cudowna, jakże bliska mi wrażliwość Przyjaciela-Poety versus uważna, chłodnawa obserwacja reportera. Wyrozumiała i wierna miłość italianisty obok świeżego spojrzenia kogoś, kto odwiedza wyspę po raz pierwszy. Kontrast widoczny w pespektywie przyjętej przez autorów zagęszcza się w bogatej treści. Imigranci i miejscowi, zamierzchłe czasy i to, co przed chwilą. Kontemplacja poezji i hałas ulicy; wzniosła historia pełna znaczeń i codzienność pachnąca zupą rybną. Na ich tle: mafia, święci, prostytutki. Niczym rogi trójkątnej wyspy, współistnieją i dzielą ją między siebie.
Książkę “Czerwony śnieg na Etnie” kupić można w sklepie Lente pod tym linkiem
Czego metaforą jest Sycylia? – pytam w smsie po przeczytaniu ostatniej stronicy. Obawiam się, że tym razem to ja zostanę posłana do diabła, bo która czytelniczka prosi autora, by ten nazwał jej własne wrażenia z lektury? Usprawiedliwieniem jest fakt, że, jak sobie schlebiam, dość często czujemy podobnie, Jarek zaś używa słów dużo piękniej niż ja. Jest metaforą, bo nie jest dosłownością – odpisuje. – Jest metaforą, bo jest esencją, samym zagęszczonym sensem. I jeszcze: nie wyczerpuje się w swoim byciu. Przy ostatniej frazie uśmiecham się do ekranu z triumfem pilnej uczennicy. Zdanie to pamiętam jeszcze z czasu studiów, bo pobrzmiewało w definicji terminu “literatura”. Czy za nadużycie uznacie więc sylogizm: “Sycylia jest literaturą”? Na to pytanie uczennica nie zna odpowiedzi. Wie jednak doskonale, że trójkątna wyspa stała się bohaterką dobrej i mądrej książki.
Jarosław Mikołajewski, Paweł Smoleński, Czerwony śnieg na Etnie, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2021
Pandemia, smog i uliczne korki to tylko niektóre powody skłaniające mieszkańców wielkich zbiorowisk do nowych wyborów – mówią architektoniczne sławy, wieszcząc rewolucję stylu życia. Za to lokalni liderzy i włodarze wyludnionych od dziesięcioleci osad nie kryją satysfakcji: pod wpływem kryzysu wywołanego koronawirusem, wpływowi urbaniści wreszcie promują idee, z którymi oni od dawna nie mogli się przebić. Zmiany wymagają jednak nowych strategii i inwestycji, ogólnokrajowego planu reorganizacji przestrzeni, który stopniowo odciąży miasta i uatrakcyjni peryferie. Nie chodzi o to, by wrócić na zaniedbaną prowincję w jej obecnym wydaniu, ale by uczynić z niej pełnowartościową pod każdym względem alternatywę.
Zaproszenie do bajki
Najbardziej znanym prekursorem idei rewitalizacji miejskich peryferii jest Brunello Cucinelli, pochodzący z Umbrii biznesmen i filantrop, który od kilku dziesięcioleci konsekwentnie restauruje z własnej kieszeni XII-wieczne Solomeo. Twierdzi, że każdy z nas powinien mieszkać tam, gdzie przyszedł na świat. – W ciągu pierwszych dwudziestu lat życia tworzymy najgłębsze więzi z miejscem pochodzenia, stajemy się jego częścią i tylko w nim potrafimy być naprawdę szczęśliwi – powtarza. On sam, mimo że zawojował świat, od wioski, w której się urodził, oddalił się raptem o kilka kilometrów. To tu, w oparciu o rękodzielnicze tradycje swojego regionu, na początku lat ’80 stworzył ekskluzywną markę odzieży sprzedawanej dziś w najmodniejszych butikach od Tokio po Portofino. Z czasem otworzył także szkołę nauki zawodu dla młodych adeptów rzemiosła oraz nowoczesny i ergonomiczny zakład produkcyjny wyposażony w świetną stołówkę, elegancką bibliotekę i sale do wypoczynku. Produkcję kaszmirowych swetrów zaczynał w blaszanym baraku, ale gdy tylko trochę się dorobił, zainwestował w kupno średniowiecznego zamku w Solomeo. Odremontował ruinę i przeniósł do niej firmę. Odtąd produkcja odbywała się w komnatach, w myśl idei, że praca w miejscu z duszą służy rozwijaniu kreatywności. Zafascynowany filozofią antyku i humanizmu Cucinelli postanowił, że w życiu będzie starał się realizować ideę Piękna przez duże “p” – zarówno w sensie estetycznym, jak i moralnym. – Mamy obowiązek pozostawienia piękniejszym miejsca, w którym żyjemy – dodaje. I tak po zamku przyszła kolej na inne inwestycje: stopniowo odnowił miejscowy kościół, wybudował teatr, stworzył park, ogrody, winnice i kantynę. Jednym słowem, postawił na nogi całe borgo. W miejscowości otoczonej pagórkami jak z renesansowych malowideł mieszka dziś przeszło 400 osób; prawie wszystkie pracują dla Cucinellego. On sam aktywnie uczestniczy w życiu społeczności, jest członkiem drużyny piłkarskiej, którą stworzył z kolegami z klasy, a latem organizuje festyn w średniowiecznych przebraniach – oryginalne stroje osobiście zafundował wszystkim mieszkańcom borgo. Na odremontowanych kamieniczkach umieścił tabliczki z maksymami greckich filozofów, a na jednym z murów – fresk z własną podobizną. Niektórzy nazywają go z przekąsem Panem z Solomeo. Ta raczej nieszkodliwa megalomania może przyprawiać o uśmiech, ale bez jego pasji podupadające Solomeo pozostałoby jedynie miasteczkiem-widmem. – Na peryferii żyją najbardziej wartościowi ludzie – przekonuje Król Kaszmiru. – Tylko w małych wspólnotach możliwe są autentyczne relacje i wzajemne wsparcie.
Za górami, za lasami…
Nie wszyscy mogą pójść w ślady Cucinellego, jednak przykładów nowego myślenia jest coraz więcej. Poetka Alba Donati kilka miesięcy temu na dobre opuściła Florencję i przeniosła się na stałe do toskańskiej wsi, w której przyszła na świat. Z grupą przyjaciół z dzieciństwa otworzyła księgarnię na skraju lasu. – Dzieciństwo jest jak bajka, a ludzie, których wówczas poznaliśmy, przypominają nam o nim – opowiada z entuzjazmem. Ma wiele planów na ożywienie prowincji i promocję niekomercyjnych autorów; cieszy się na bliskość przyrody i długie spacery po lesie w mroźne poranki. Klimatolog Luca Mercalli przez większą część roku żyje w małej górskiej wiosce Vazon liczącej zaledwie 20 zabudowań. Latem jest tu chłodniej niż na nizinie i nie dokuczają plagi komarów. Na wsi nawet wirusy mają mniejszą siłę rażenia, ponieważ jest mniej ludzi i mniej kontaktów społecznych; wieje wiatr, mniej jest metalu i plastiku.
Pionierzy
Jednak, żeby cokolwiek się zmieniło, na przeprowadzkę musi zdecydować się wielu – w grupie siła i tylko wtedy można zawalczyć o finanse i udogodnienia. Niektóre regiony, nie czekając na odgórne decyzje, na własną rękę wspierają proces migracji z miast do wsi. W Emilii-Romanii wyasygnowano 10 milionów euro bezzwrotnej pożyczki dla młodych na zakup mieszkań w okolicy Apeninów. Chętnych było 5 razy więcej niż funduszy. W Toskanii i Molise każdy, kto przeprowadzi się do miejscowości liczącej mniej niż 2.000 mieszkańców, otrzyma co miesiąc bon o wartości 700 euro, a w Abruzzo noworodkowi, którego rodzice są na stałe zameldowani w rejonach górskich, przysługuje jednorazowo 2.500 euro. Ważnym czynnikiem przyciągającym nowych mieszkańców do wyludnionych miejsc jest możliwość znalezienia pracy, dlatego burmistrz miejscowości Castel del Giudice (Molise) na opuszczonym terenie założył ekologiczną plantację jabłoni, uprawę chmielu i orkiszu. Z czasem narodziła się też produkcja lokalnego piwa; w sumie powstało około 80 nowych miejsc pracy. W innych gminach zakłada się spółdzielnie, które z wypracowanych środków, pro publico bono, na różne sposoby starają się uatrakcyjnić podupadłe miejscowości.
Praca u podstaw
Val di Vara w Ligurii jest wiodącym regionem, jeśli chodzi o produkcję ekologicznej żywności w oparciu o lokalne zasoby. Poza tym są tu dobrze zorganizowane szkoły i zajęcia pozaszkolne, sprawnie funkcjonująca służba zdrowia i sklepy oferujące dostawę zakupów do domu; by przyciągnąć nowych mieszkańców, włodarze zabiegają jeszcze o poprawę prędkości łącza internetowego. Wkrótce mają zamiar przeprowadzić kampanię reklamową regionu w Lombardii, Austrii i Niemczech. W miejscowości Vetralla w Lacjum miejscowi animatorzy kultury walczą o otwarcie nieczynnego od lat kina, a w Trydencie młoda rodzina z 3 dzieci wygrała konkurs na jedno z 6 mieszkań przeznaczonych dla nowych przybyszów. On pracuje on line, a ona napisała biznesplan dotyczący wytwarzania kosmetyków z zastosowaniem ziół alpejskich. Z czasem zamierza stworzyć gabinet odnowy biologicznej i nowe miejsca pracy dla innych kobiet z borgo.
Ewolucja potrzeb
W przeszłości ucieczka do miasta była jedyną szansą na znalezienie pracy i poprawę bytu, a masowa industrializacja wydawała się stanowić niezbędny etap rozwoju. Jednak już w latach ’70 z powodu zamachów Czerwonych Brygad i rozprzestrzeniającego się w miastach nałogu narkotykowego niektórzy Włosi zatęsknili za cichą prowincją. Z czasem swoich zwolenników znalazły ruchy slow food i slow life promujące spokojniejsze podejście do życia. Dziś nowe możliwości stwarza przede wszystkim Internet. Hasłami wywoławczymi są smartworking – praca zdalna i co-working – możliwość pracy indywidualnej na wspólnie wynajmowanej powierzchni. Na przeszkodzie stanąć im może jedynie wykluczenie cyfrowe – rodzaj luki cywilizacyjnej przejawiającej się w braku znajomości języka, w którym przekazywane są informacje (najczęściej chodzi o angielski), nieumiejętności posługiwania się komputerem oraz niskiej wydajności łącza poza obszarem miejskim. To na tych polach trzeba teraz rozwijać działania, aby życie poza miastem nie oznaczało kulturowego wykluczenia.
Nowa jakość codzienności
W rzeczywistości w filozofii powrotu do borgo nie chodzi o całkowite porzucenie miast, ale o ich rozrzedzenie i poprawę jakości życia tych, którzy w metropoliach zostaną – mówi ceniony architekt i wykładowca mediolańskiej politechniki Stefano Boeri. We Włoszech jest prawie 5.800 miejscowości poniżej 5.000 mieszkańców; 2.300 z nich jest opuszczonych. 14 wielkich aglomeracji mogłoby zaadoptować usytuowane na swoich obrzeżach miasteczka i zapewnić im ulgi podatkowe – przekonuje urbanista. Z pewnością przyczyniłoby się to do zredukowania ruchu samochodowego w miastach.
W przyszłości coraz częściej będziemy mieć do czynienia z pandemiami, dlatego, zdaniem Boeriego, należałoby pomyśleć o zadaszonych przestrzeniach na zewnątrz sklepów i restauracji, które umożliwiałyby zakupy i konsumpcję na wolnym powietrzu i jednocześnie nie były dodatkowo opodatkowane. Architekt proponuje też, by wydarzenia kulturalne i festiwale organizować na dużych placach, głównie we wrześniu, kiedy jest jeszcze ciepło, stosując odpowiednie oznaczenie w formie świateł i kolorów w celu wytyczenia sektorów i bezpiecznych odległości. Spektakle teatralne w mieście można oglądać również z samochodu – opowiada, powołując się na niemiecki festiwal Strasse – przemieszczając się do kolejnych miejsc akcji. Dodatkowo zaleca zmianę godzin otwarcia firm, instytucji, urzędów i szkół tak, aby się na siebie nie nakładały, co pozwoliłoby na uniknięcie godzin szczytu i przepełnienia środków transportu. Nie należy zapominać o windach, zapewniając im stały przepływ powietrza i dezynfekcję za pomocą promieniowania ultrafioletowego.
Jednostka do zadań specjalnych
Kilka miesięcy temu grupa naukowców, architektów i informatyków zwróciła się do prezydenta Włoch z listą pomysłów na wyjście z kryzysu spowodowanego przez Covid. Znalazły się na niej zalecenia dotyczące budownictwa – opowiada z kolei architekt Massimiliano Fuksas. Nie powinno się już projektować mieszkań mniejszych niż 60 m², a każdy budynek powinien być wyposażony w pomieszczenie izolacyjne i salę do co-workingu, na tej samej zasadzie, na jakiej w budynkach istnieją komórki czy garaże, albo wspólne dla wszystkich lokatorów sale fitness w USA. Nigdzie nie może zabraknąć zestawu pierwszej pomocy zawierającego: pulsoksymetr, podłączenie do tlenu, termometr, wagę i podstawowe środki sanitarne. Należy przeanalizować kwestię klimatyzacji i rozwiązań typu open-space – lepiej chłodzić pomieszczenia mniejszymi urządzeniami i dezynfekować za pomocą ultrafioletu. Lepiej też zastąpić wielkie szpitale kilkoma mniejszymi rozsianymi po terytorium i postawić na rozwijanie pomocy ambulatoryjnej oraz leczenie na odległość przez kontakt telefoniczny. Nowe rozwiązania brzmią obiecująco, choć są jeszcze bardzo odległe od rzeczywistości, zwłaszcza w przypadku zapomnianych przez Boga i ludzi blokowisk, których wbrew pozorom jest we Włoszech bardzo wiele.
Morze, nasze morze
Pozostaje powrót do borgo, ale nierzadko przeprowadzka na odludzie wymaga poczucia misji i niemałej wewnętrznej motywacji.
Malownicze Camogli w Ligurii (patrz zdjęcie powyżej) zapełnia się jedynie latem, choć kiedyś podobno tętniło życiem. Wielu dawnych mieszkańców sprzedało mieszkania zamożnym mediolańczykom i przeniosło się do sąsiedniego Recco. Nowi właściciele wracają tu jedynie w wakacje (choć w czasie pandemii wbrew zakazom również zimą przemykali się nocą). Poza sezonem niewiele się tu dzieje. Kawiarnie i nieliczne ocalałe sklepy zieją pustką. Senne borgoprzypomina pięknego, acz pozbawionego temperamentu mężczyznę. Można je kontemplować, ale czasem chciałoby się poszaleć…. Na szczęście pojawiają się też nowe inicjatywy. Od kilku lat we wrześniu organizowany jest tu Festiwal Mediów i Komunikacji, którego gośćmi są pisarze, dziennikarze i naukowcy. Wtedy Camogli wypełniają tłumy, widzowie ustawiają się w kolejkach, by wejść na wykład lub konferencję, przyjeżdżają nawet z odległych miast. Część miejscowych kibicuje festiwalowi, ale są też tacy, którzy krzywo patrzą na pochodzących z Mediolanu organizatorów imprezy, zazdrośni o pieniądze wydawane z budżetu ich miasta. Rodowici camoglijczycy mają silne poczucie przynależności i własności. Żyją spowolnionym rytmem miasteczka, ukontentowani jego naturalną urodą i niezmiennością przyzwyczajeń. Są stąd i nie pragną nic innego; mają mocne korzenie.
Spokojna przystań
Otworem dla przybysza stoi za to odległe zaledwie o kilka kilometrów San Fruttuoso. Wciśnięte pomiędzy plażę i urwisty stok góry Monte di Portofino administracyjnie należy do Camogli. Dawne opactwo stanowiące otoczone jest zaledwie kilkoma rybackimi domkami. Restauracyjki przy plaży czynne są jedynie latem, nie ma nawet jednego sklepu. Droga do San Fruttuoso prowadzi lądem – kilka kilometrów po stromych zboczach albo wpław; własna łódź zamiast samochodu też ma swoje uroki. Jeszcze w latach ’70 nauczyciel przypływał tu codziennie do dzieci w wieku szkolnym i udzielał im indywidualnych lekcji. Dziś nie ma już nikogo, dlatego kilka porzuconych domostw wystawiono na sprzedaż za symboliczne 1 euro. Warunkiem jednak jest zasiedlenie zakupionego domu na stałe – opcja na wakacje lub na wynajem dla turystów nie wchodzi w grę. Dobre miejsca dla pisarza lub naukowca pracującego nad kolejną publikacją, myślę sobie. Albo dla pustelnika. Blisko natury, a czasem wręcz w oku cyklonu. Gdy szaleje sztorm i padają ulewne deszcze, morze huczy i uderza o skały, a z Monte di Portofino spadają do zatoki połamane konary drzew. Ten żywioł ma w sobie dzikie piękno, ale wymaga też mocnych nerwów. Po burzy ukoją je z pewnością rozlewające się po nieboskłonie zachody słońca, zapach mokrego drewna i drobinek soli w nasyconym jodem powietrzu oraz błękitny bezkres Morza Śródziemnego. Można siedzieć i wpatrywać się w dal, choć trzeba mieć jeszcze z czego żyć. Na szczęście istnieje smartworking. A w samym Camogli kilku entuzjastów zabiega właśnie o stworzenie przestrzeni do co-workingu. Wystarczy podpłynąć…
Łyżeczki i widelczyki z serii Venezia kupisz w naszym sklepie w zakładce Dom
Filozofia zdaje się oderwana od codzienności. Wprawdzie wielu potwierdzi, że filozof żyje powoli, tempem lente, pija wino i pewnie zna łacinę lub grekę, ale nadal pozostanie obcy. Obcy nie dlatego, że pochodzi z Aten, Rzymu lub Numidii. Poproś o wizerunek filozofa, dostaniesz portret brodatego Greka owiniętego w prześcieradło. Samotny brzydal, frasobliwy mądrala, którego nie chciałbyś spotkać, a czytać trudno. Słowo „idea” tak wtarło się w język powszedni, że utraciło ateński szyk i blask. Czy idei bliżej dziś do codzienności? Czy Sokrates, syn kamieniarza i położnej, Marek Aureliusz (rzymski cesarz) albo Augustyn, biskup Hippony, leżącej na terenach dzisiejszej Algierii, myli zęby? Czy, żyjąc dziś, umieliby obsłużyć pralkę albo skorzystać z samoobsługowej kasy w markecie?
Filozof z Aten nie bez powodu kojarzy się ze zjawą, bo filozofia mówi o rzeczywistości, której nie widać. Uczy o świecie idei, wartości, myśli, które łuska człowiek, wypatrując ich znaków, opisując ich granice i wskazując na ich odzwierciedlenia w realu. Filozof to ten, kto porusza się w przestrzeni bez ograniczeń, błąka poza strefą ogólnodostępnych zdarzeń. Dziś można się śmiać z niego tak, jak kiedyś wyśmiewali go Grecy: że zapatrzony w niebo wpadnie do studzienki, albo, że – co za głupek z tego kapitana statku – szuka właściwej drogi w gwiazdach, zamiast rozglądać się dokoła, patrzeć przed siebie lub wstecz albo poczekać do rana. Nawiązań do statku czy łodzi znajdziemy w filozofii wiele. „Wszystko płynie” nie przez wzniosłość, z metaforycznego zacięcia autorów, ale z prozy ówczesnego życia. Statki i łodzie były dla Greków zwyczajnym środkiem transportu, podróży w nieznane, narzędziem komunikacji międzymiastowej, wahadłowcami rodzącej się demokracji. Filozofowie z Aten nadali głęboki sens najprostszym rzeczom, takim jak wiosło, stopa, jaskinia czy kamień. Mówili serio o tym, co może być innego, niż namacalny świat, a jednocześnie bliższego człowiekowi, niż olimpijski bóg. Szukali ludzkiej przestrzeni między masywem nieśmiertelnych a ułomną, kruchą, zmienną tkanką przedmiotów, roślin i ciał.
Za świra łatwo uznać tego, kto mieszka w beczce, obojętny na mieszczański obyczaj. Czy jednak dziś byłoby inaczej? Czy Diogenes dostałby kredyt na mieszkanie?
Filozof nie różni się wiele od szalonego naukowca, ekstrawaganckiego popaprańca, który z pasją zanurza się w naturę. Filozof tonie w codzienności. Tam szuka zasad i odkrywa własności przedmiotów. Staje twarzą w twarz ze wszystkim, co go otacza. Dalej jednak działa wśród ludzi. Idee niedostępne zmysłom ściąga do jaskini, czyli do domu, do przyjaciół, do bliskich. Opakowuje je w pojęcia, wtyka w słowa, ujawnia ich wpływ na dusze. Jego praca to dzielić się ukochaną mądrością, w imię idei funkcjonować w mieście. Filozofia to aktywność, reagowanie, wieczny interfejs, nieustanna praca rozmowy z politykami, uczniami, kapłanami, z przechodniem. Sytuacje z dialogów Platona można umieścić w katalogu zdarzeń powszechnie i nam znanych: rozmowy o miłości na imprezie, spór o to, kto ma rządzić (najmądrzejsi, najsilniejsi, najbogatsi czy też ci, którzy mają największą klikalność), rozgoryczenie siłą fejków, zachwyt nad tym, co piękne podczas spaceru nad strumień. Filozof zdolny operować abstrakcją w świecie idei, z równą pasją poszukuje sytuacji i słów, które ją odzwierciedlą w codzienności. Filozofia od śródziemnomorskich początków ujawnia rozdarcie człowieka, który pośród innych chce poznać siebie oraz prawdę wśród rzeczy. Filozof to także ten, kto za swoje przekonania i niezależność gotów jest jak Sokrates umrzeć lub jak Diogenes znosić drwinę współczesnych. To właśnie nietypowe podejście do codziennego życia bywa powodem odrzucenia filozofów. Za świra łatwo uznać tego, kto mieszka w beczce, obojętny na mieszczański obyczaj. Czy jednak dziś byłoby inaczej? Czy Diogenes dostałby kredyt na mieszkanie? A jak reagowano by na profesora i doktorantów zaczepiających na przystanku, plaży w Łebie czy na krakowskich Plantach? Co gdyby seminaryjne grupy opuszczały uniwersyteckie sale i szlajały się po mieście pijąc wino, zagajając o tym, co sprawiedliwe? Pobożni obywatele zawsze będą w szoku – czy to Aten, czy RP. Codzienne rytuały tworzą przestrzeń zaufania, poczucie bezpieczeństwa i wzajemnego zrozumienia. Mimo postępu nauk oraz rewolucji obyczajowych, wątpiący wciąż budzą lęk. Filozof nie jest roztrzepanym niedojdą. Koncentracja na istocie rzeczy, na obrębku cienia skutkuje nonszalancją wobec brei błahostek, które dla niejednego stanowią treść egzystencji. Sokrates słynął z tego, że nie zwali go z nóg wypite wino. Gdy już wszyscy padną i usną na przyjęciu, zalani w trupa, ten spokojnie wychodzi do łaźni (dziś pewnie na basen), a później spędza dzień jak to zwykle miał w zwyczaju. Na śmierć upije się dopiero cykutą. Odrzucony za to, jak żył, i za obnażanie kłamstw zostaje skazany przez współczesnych. Choć ma możliwość, nie ucieka, gotów na ofiarę z siebie. Sokrates pijący truciznę nie wie, dokąd idzie. W więziennej celi ze stygnącym ciałem nauczyciela zostają przyjaciele. Nie gaśnie z teorią idei na ustach, ale prosi, by w jego imieniu koniecznie oddali koguta, którego winien Asklepiosowi. Dziś byłaby to może rata za lodówkę lub datek dla dobroczynnej fundacji. Od platońskich początków filozofia przenika zwykłe życie.
Sokrates nie umiera z teorią idei na ustach, ale prosi, by w jego imieniu koniecznie oddano koguta, którego winien Asklepiosowi. Dziś byłaby to może rata za lodówkę
Codzienności nie brak i w pismach biskupa Hippony, świętego Augustyna. Nawet dialog Przeciw akademikom, zapis debaty o relacjach między prawdą a szczęściem, intryguje wyraźnymi interwencjami zdrowego rozkładu dnia. Oskarżanie sceptyków urywa się, gdy myślicieli wzywają na obiad; gdy zaś dyskutanci zabrną w ślepy zaułek, gdy znuży ich myślenie – filozoficzna praca – wybierają się do łaźni, na spacer, wykonują domowe zajęcia lub czytają Wergiliusza dla przyjemności. Rozważają najchętniej na łące. Rozmówcy Augustyna nie tracą podczas rozumowej mordęgi ani ciała, ani zmysłowej wrażliwości: zalewają się łzami wzruszenia, przestają gadać, gdy ciemność przeszkadza w notowaniu, plotkują, szukają wytrychów na ojcowskie pouczenia, podśmiewają się zazdrośnie z Albiceriusza, bezecnika z Kartaginy, który spółkował z niezliczoną liczbą nierządnic, a zapytany o cokolwiek zawsze znał prawdę, nie wiadomo jakim cudem. Pisma starożytnych filozofów, podobnie jak ich życiorysy z epoki, pełne są swobody, prostych trosk, seksu i poezji. Miłość mądrości, filo-sofia, jest namiętnością całego człowieka, a nie fantazją rozumu. Mądrość odsłaniają wielkie teorie, jak i czynności drobne.
O Pitagorasie wiemy, że ubierał się na biało, a łóżko słał narzutą z białej wełny. Lubił miód i chleb, zalecał wstrzymywać się od jedzenia macicy świńskiej i ryby barweny, a na lunch jadał najchętniej jarzyny. Niezrównany Diogenes Laertios cytuje też pitagorejskie maksymy, które dziś mogłyby wyskakiwać jako motto dnia przy odpalaniu dowolnego urządzenia typu smart: Wagi nie przechylać, Ciężaru nie dokładać, ale raczej go ujmować, Własnego serca nie zjadać[1]. Cytować by można więcej, warto przemyśleć każdą. Zwłaszcza ostatnią – zadręczanie się problemami, czyli zjadanie własnego serca, zdaje się być naczelną chorobą cywilizacyjną covidowej ery. XXI wiek obrodzi zapewne opisami doświadczeń zwyczajnych nieznanych starożytności. Na przykład filozof-mamy. Ciężko przyjść ze świata idei na zebranie rodziców, ale zawsze warto walczyć o metafizykę, nim szkolna sztampa zatłucze w dzieciach oryginalną myśl. Niejedną klasę zdobi w gablocie trójkąt Pitagorasa, warto go jednak wypełniać. Warto przypominać, że Pitagoras, ten od trójkąta, nazwał niebo kosmosem, startował w igrzyskach i twierdził, że dusza żywi się krwią.
Starożytni filozofowie ostrzegają, że choć szukamy prawidłowości, znajdziemy rany, wściekliznę i skutki uboczne
Zdarza się też, że filozof rządzi – i to jako cesarz Rzymu. I wtedy nie traci krytycznego dystansu do ludzkiej natury. Dla Marka Aureliusza materia to rzeka, dusza to sen, a życie to wojna, okres walki, przystanek w drodze. Co dzień krążymy między rzeką i snem, walczymy z zalewem trosk, ścigamy się z marzeniami. Od pierwszego zaciągnięcia się mlekiem mamy po ostatni papieros skazańca walczymy o swoje, lawirujemy między koniecznością a pragnieniem. Nawet cesarz wkłuwa się myślą w świat przez rzeczy powszednie: Na przykład, gdy się chleb piecze, otrzymuje on pewne pęknięcie. Te więc pęknięcia, jakkolwiek istnieją wbrew zapowiedzi sztuki piekarskiej, jakoś nęcą swoim widokiem.[2]. Dojrzałe figi, kłosy nieporadne, zmarszczone czoło lwa i piana z pyska dzików, a przede wszystkim skórka chleba, służą Markowi Aureliuszowi do filtrowania Rozmyślań o naturze. Trzeba być mocno w tę naturę wpatrzonym, by wybrać to, co ujawni jej sens. Filozofowie starożytni pokazują drogę do poznawania w rzeczach tego, co kochamy, odkrywania tego, co umiemy stworzyć. To oni ostrzegają, że choć szukamy prawidłowości, znajdziemy rany, wściekliznę, skutki uboczne, bolesne pęknięcia. Czytając cesarza odkrywamy, że filozofia to ból bez krzyku.
Nawet Immanuel Kant ufał życiowym metaforom starożytnych. We wstępie do Prolegomenów pojawia się cytat z Horacego, a w nim obraz wieśniaka, który czeka, aż potok przepłynie. Ów rusticus to bierny naiwny obserwator. Nic w tym złego. Nie zna wieczności, spokojnie czeka na koniec wody, drepcąc na brzegu. Znam wielu, którzy tak chcą przetrwać życie. Filozofia od antyku wzywa do wejścia – choćby raz – do tej rzeki. Do intensywności, często niebezpiecznej, wartkiej, ale kotłującej rzeczywistość, nim ta nas zaskoczy. Filozofia wzywa i do pustelni, i do protestu. Do refleksji nad wolną wolą i skórką chleba. Do przeżywania po swojemu prostych rzeczy ze świadomością, że tak tworzymy cały świat.
[1] Diogenes Laertios, Żywoty i poglądy słynnych filozofów, PWN 1984, p. 479.
[2] Marek Aureliusz, Rozmyślania, p. 21, PWN 1984.
Wizyta na targowisku zorganizowanym na otwartej powierzchni bądź wydzielonych terenach przeznaczonych do handlu może być jednym z najważniejszych doświadczeń podczas wizyty w krajach śródziemnomorskich. Tamtejsze bazary kuszą feerią barw rozmaitych produktów, oszałamiają zapachami ziół i przypraw, wabią cenami zdecydowanie niższymi niż w galeriach handlowych; są też wspaniałym miejscem obserwacji południowego stylu życia i bycia. Prowadzi się tam głośne i bezpośrednie rozmowy wsparte żywą gestykulacją; osobista przestrzeń każdego odwiedzającego ograniczona jest do minimum, a targowanie się wydaje się elementem dobrego wychowania.
Targowiska obecne są praktycznie w każdym mieście – naszej liście zdecydowanie daleko do wyczerpującego spisu najciekawszych z nich! Stanowić może ona jednak zachętę do własnych poszukiwań. Nie omieszkajcie poczynić ich podczas najbliższej wizyty na Południu!
Vucciria, fot. Maurizio Jaya Costantino / Flickr, CC BY-SA 2.0
Vucciria (Palermo, Sycylia)
Vucciria to jedno z najbardziej znanych historycznych targowisk w stolicy Sycylii (obok Ballarò i Capo, również wartych odwiedzenia). Od rana do godzin obiadowych (około 13.00) toczy się tu sprzedaż świeżych ryb, mięs, produktów rolnych oraz rozmaitych lokalnych przekąsek; wieczorem okolica zamienia się w centrum palermitańskiego street-foodu. Mieszkańcy miasta umawiają się tu na towarzyskie spotkania przy pysznym jedzeniu typowym dla starej sycylijskiej kuchni oraz kieliszku – lub kubeczku – alkoholu, na przykład miejscowego wina. Warto spróbować pani cà meusa (po włosku: pane con la milza) – jest to miękka bułka pokryta sezamem, z kawałkami cielęcej śledziony i płuc, najpierw gotowanych, a następnie smażonych.
Wielki bazar miejski w Barcelonie położony jest przy ulicy La Rambla niedaleko Gran Teatre del Liceu, czyli opery. Pierwsze wzmianki o nim pochodzą z XIII wieku – wówczas sprzedawano tam głównie mięso. W połowie XIX wieku, na miejscu zburzonego w 1835 roku klasztoru, wzniesiono halę targową, później kilkakrotnie powiększaną i modyfikowaną. Dziś La Boqueria stanowi jedną z ważniejszych atrakcji turystycznych Barcelony. Handluje się tu rybami, owocami morza, mięsem, sokami, słodyczami oraz warzywami i owocami.
Rialto i jego morskie smakołyki
Mercato di Rialto (Wenecja, Włochy)
San Polo, jedna z najstarszych części Wenecji, położona za wschodnim brzegu Canal Grande, gości targowisko od blisko tysiąca lat, a dokładnie od 1097 roku. Na cennym fragmencie twardego gruntu, położonego wyżej niż pozostała część laguny, powstało przed wiekami swoiste centrum finansowe, które prędko stało się największym ośrodkiem handlowym Europy. Kiedyś docierano tu mostem pontonowym, później, w końcu XVI wieku, wzniesiono słynny Ponte di Rialto. Okolica pulsuje życiem w pierwszej części dnia, kiedy sprzedawcy zachęcają do zakupu świeżych ryb, i zamiera w okolicach godziny 12.00.
Pazar, fot. Marcel Oosterwijk / Flickr, CC BY-SA 2.0
Pazar (Split, Chorwacja)
Barwne targowisko przy wschodniej ścianie pałacu Dioklecjana, tuż obok kościoła św. Dominika, oferuje dosłownie wszystko: od pamiątek po buty, od kwiatów po owoce i warzywa, od mięs po zabawki. Czynne jest od rana do wieczora.
Varvakios Agora, fot. Stathis Floros, CC BY-SA 4.0
Varvakios Agora (Ateny, Grecja)
Centralny targ Aten to miejsce o niepowtarzalnej atmosferze, doskonałe nie tylko na zakupy (szczególnie dla miłośników ryb i mięs), ale także na już przyrządzony posiłek w jednej z licznych knajpek usytuowanych w jego bocznych przejściach. Tuż obok znajduje się targ owocowo-warzywny oraz ulica Evripidou, słynąca ze sklepów z przyprawami. Po starocie i pamiątki lepiej przejść się na Monastiraki.
Bazar Egipski, fot. Binder.donedat / Flickr, CC BY-ND 2.0
Bazar Egipski (Stambuł, Turcja)
Mısır Çarşısı, czyli Bazar Egipski, jest jednym z największych i najstarszych targowisk w Stambule. Wzniesiono go na nabrzeżu Eminönü przy wjeździe na Most Galata, a nazwę zawdzięcza bazarowi z czasów osmańskich – handlowano tu wtedy przyprawami przywiezionymi znad Nilu. Dziś w hali targowej pokrytej ołowianymi kopułami i mającej kształt litery L znajduje się około 80 sklepów z różnymi towarami. Szczególnie warte uwagi są sklepiki oferujące pyszne tureckie słodycze, w tym znakomite rahat lokum.
Karmel, fot. Tel Aviv_ Carmel Market _5_ Dana Friedlander_IMOT / Flickr, CC BY-ND 2.0
Szuk haKarmel (Tel Awiw, Izrael)
Na ten hałaśliwy bazar warto wybrać się po warzywa, owoce, ale także pamiątki, biżuterię, niedrogie ubrania (sprzedawane dużo drożej w butikach przy uliczkach tuż obok) czy zabawki. Trudno wyjść stamtąd głodnym, bowiem sprzedawcy częstują potencjalnych klientów swoimi specjałami, a wiele stoisk to maleńkie knajpki z jedzeniem z całego świata, od Meksyku po Jemen.
Szuk Levinsky
Szuk Levinsky (Tel Awiw, Izrael)
Ten biegnący od rogu ulicy HaAliya bazar ro prawdziwy raj dla tych, którzy świat pojmują głównie nosem lub odczuwają przez pryzmat podniebienia. Niespotykana gdzie indziej różnorodność przypraw, bakalii, ziół i innych smakowitych, a zarazem aromatycznych towarów co wrażliwszych przyprawia o zawrót głowy. Jak na rauszu krąży się więc między straganami z oliwkami czy śródziemnomorskimi ziołami, popija świeżo wyciskany sok z granatu i pogryza kandyzowane owoce.
ercado de Atarazanas, Luis García (Zaqarbal) / Wikimedia, GNUFDL
Mercado Central de Atarazanas (Malaga, Hiszpania)
Centralne targowisko andaluzyjskiego miasta jest schludne, doskonale zorganizowane i równie świetnie zaopatrzone – składników do swoich popisowych dań szukają tu nawet najlepsi szefowie kuchni. Wiele pysznych potraw przyrządza się na miejscu, dlatego mieszkańcy, a coraz częściej także turyści, chętnie przychodzą do Mercado na obiad albo tapas. Nazwa hali oznacza w języku arabskim miejsce naprawy statków – w czasach panowania Maurów znajdowała się tu stocznia. Co więcej, kilkaset lat temu morska linia brzegowa przebiegała tuż obok budynku – w niektórych dokumentach z epoki czytamy, że ryby łowiono, siedząc bezpośrednio na jego ogrodzeniu.
Campo de’ Fiori, fot. Andy Hay / Flickr, CC BY-SA 2.0
Campo de’ Fiori (Rzym, Włochy)
Poranne targowisko na jednym z najsłynniejszych placów Wiecznego Miasta funkcjonuje od 1869 roku. W przeszłości sprzedawano tu wyłącznie owoce, warzywa i kwiaty, jakby w nawiązaniu do dawnej łąki kwietnej (po włosku campo dei fiori), która znajdowała się tu przed wiekami. Dziś w ofercie sprzedawców znajdziemy także inne towary. W południe warto zajrzeć tu na kanapkę z porchettą albo pyszną pizzę “z metra” podawaną w Il Forno. Wieczorami plac tętni życiem dzięki okolicznym knajpkom i winiarniom.
Według jednej z legend, do antycznego Rzymu koty trafiły za sprawą greckiej królowej Egiptu, Kleopatry, która przybyła do Wiecznego Miasta w odwiedziny u swego kochanka i protektora, Juliusza Cezara. Antyczna władczyni rzeczywiście musiała być z kotami dobrze zaznajomiona, bowiem nad Nilem zwierzęta te otaczano kultem od wielu stuleci. Więcej o starożytnych kotach pisaliśmy tutaj.
Kot w gaju oliwnym
W Grecji powszechnie spotkać można koty egejskie. Rozwój tej rasy formalnie zapoczątkowali greccy hodowcy we wczesnych latach 90. XX w.; w rzeczywistości jest to jedna z najstarszych ras kotów domowych na świecie, pochodząca z Cyklad. Z uwagi na wyspiarski rodowód koty egejskie nie okazują strachu przed wodą; uwielbiają polowania na ryby i morskie żyjątka. Warto zabezpieczać przed nimi akwarium!
Kot na Santorini
Kot egejski jest prawdopodobnie spokrewniony z tzw. kotem Afrodyty – naturalną rasą kota, która ukształtowała się na Cyprze, we względnym odizolowaniu od innych kotów europejskich i azjatyckich. O kotach Afrodyty jako pierwsza wspominała cesarzowa rzymska św. Helena, która bardzo ceniła czworonogich przyjaciół – w celach wybicia węży zamieszkałych pod jej klasztorem, dziś znanym jako Klasztor św. Mikołaja od Kotów, “zatrudniła” ich podobno całą armię. Pisma wspominają także, że na rozkaz cesarzowej w roku 328 na Cypr przybyły dwa okręty pełne kotów z Egiptu lub Palestyny. Cypryjczycy uważają jednak, że kot Afrodyty mieszkał na wyspie już dużo wcześniej. Ze względu na tę znaną na całym świecie historię kot Afrodyty jest także nazywany kotem św. Heleny albo kotem św. Mikołaja, jak również po prostu kotem cypryjskim.
Kot w weneckiej księgarni
Wśród państw, w których żyje największa kocia populacja, znajdziemy Włochy, plasujące się pod tym względem na 6 miejscu z blisko 10 milionami tych zwierzaków. To właśnie ten kraj zainicjował w 1990 roku wprowadzenie do kalendarza Światowego Dnia Kota (17 lutego; warto przypomnieć, że 17 listopada przypada natomiast Dzień Kota Czarnego). We Włoszech do 2013 roku żył również najbogatszy kot świata Tommaso, który, jak pisała w “La Riviście” Olga Bialer, w spadku po zamożnej właścicielce odziedziczył 10 milionów euro, posiadłość na przedmieściach Rzymu, ekskluzywne apartamenty oraz domek letniskowy w Kalabrii. Majątkiem zarządzała poznana podczas spaceru urocza pielęgniarka, która wielkodusznie obiecała zaopiekować się kotem po śmierci starszej pani, nie mając jakoby pojęcia o jej bogactwie. Podczas gdy całe Włochy toczyły debatę, jak Tommaso zadysponuje spadkiem, tłumy kocich księżniczek w designerskich kreacjach ustawiały się w długiej kolejce do jego serca…
Kot pod palmą
W Izraelu mieszkają przeszło 2 miliony kotów, co jest liczbą imponującą ze względu na niewielkie rozmiary tego kraju. Ich popularność sięga czasów brytyjskiej administracji cywilnej – w latach ’30 XX w. Anglicy przywozili koty na Bliski Wschód, aby rozprawiać się ze szczurami.
Ten, który walczy z potworami, powinien zadbać, by sam nie stał się potworem – przekonywał Fryderyk Nietzsche. Bezimienny bohater nowej książki Sarida to historyk na co dzień walczący z demonami hitleryzmu. Choć nie tak wyobrażał sobie swoją karierę, to szybko stał się jednym z najlepszych przewodników po obozach zagłady. Zaczynał od oprowadzania izraelskich wycieczek szkolnych, jednak gdy wieść o jego doskonałym warsztacie się rozeszła, dostawał także ambitniejsze zlecenia. Towarzyszył ministrom i ambasadorom, klientom biznesowym, a także znanemu niemieckiemu reżyserowi. Jego profesjonalizm zdawał się wynikać z faktu, że podchodził do zadania wyjątkowo racjonalnie, skupiając się na faktach i danych, które zgłębił podczas pisania doktoratu. Jednak jego kariera po kilku latach spektakularnie się kończy.
Izraelczyk, w miarę zdobywania doświadczenia, obserwowania reakcji osób, które oprowadza, a także ich stosunku do miejsc pamięci, zaczyna zastanawiać się, jak najlepiej opowiadać o zbrodni de facto niewysłowionej. Zadaje sobie pytania o to, czy warto opowiadać historie z perspektywy oprawcy czy ofiary, wzbudzać lęk czy żal, być dosłownym czy operować metaforą. Na każde zadane mu pytanie potrafi odpowiedzieć z encyklopedyczną dokładnością, ale czy to wystarczy, by przekazać uczestnikom wycieczek najważniejszą lekcję? I co właściwie powinno być najważniejszą lekcją wyniesioną z wizyty w obozie zagłady?
Książka Potwór pamięci jest do nabycia w sklepie Lente pod tym linkiem
Dociekania przewodnika łączą się też z tym, że dostrzega pewną lukę, być może bezsens, podczas oprowadzania niektórych wycieczek. Wiele osób po prostu nie jest zainteresowanych tematem i nie do końca rozumie cel wizyty w Auschwitz, a zatem także to, co tam się zdarzyło. Kiedy słuchacze są rozkojarzeni i nie do końca skoncentrowani, bohater zdaje się coraz bardziej pogrążać w historii Zagłady i tym, co nazywa “potworem pamięci”. Każdy, kto przez dłuższy czas zajmował się tym tematem, zapewne doskonale wie, przez co przechodzi bohater Sarida. Pewnych zdarzeń historycznych po prostu nie można bez emocji zapisać w notesie, szczególnie, jeśli dotyczą śmierci najbliższych osób, rodziny i narodu. Izraelski przewodnik coraz częściej miewa omamy. Kiedy wchodzi na teren obozu, wyraźniej słyszy ofiary niż osoby, które oprowadza. Widzi także postaci, których reszta wycieczki nie dostrzega. Zdarza mu się to tak na jawie, jak i we śnie. Z jego ust padają komentarze, które są nie na miejscu, zaczyna dziwnie sięzachowywać, a jedną z uczestniczek wycieczki łapie za włosy, bo przypominają pukiel zgładzonej.
Opowieść Sarida o Izraelczyku, którego życie koncentruje się wokół wydarzeń z przeszłości, jest jednym z najciekawszych głosów w toczącej się od lat debacie o historii. Pisarz z wirtuozerią pokazuje najważniejsze aspekty pamięci o Zagładzie, zarówno w wymiarze indywidualnym, jak i państwowym. Z jednej strony zdaje się kwestionować ideę edukacji narodowej Izraela, wysyłającą niemal każdego ucznia na wielodniową wycieczkę po obozach śmierci, a z drugiej – zadaje trafne pytania o to, jak z tak wielkim bagażem historycznym można normalnie żyć w Polsce, która dla wielu Żydów jest ziemią jałową i „cmentarzem Europy”. Książka Sarida, choć napisana odważnie, nie chybi w ani jednym miejscu, a żadnej z jej tez nie można odmówić racji bytu. Potwór pamięci demaskuje to, czym dla niektórych jest edukacja historyczna, i jak bardzo – mimo usilnych starań rządów – naskórkowa jest wiedza o Zagładzie w pewnych środowiskach. To też narracja o tym, że nikt nie jest bez winy, szczególnie ci, którzy obecnie starają się tworzyć historię na nowo, jak również ci, którzy o masowym mordzie Żydów wiedzieli, lecz nie zdecydowali się zbombardować torów kolejowych prowadzących do Auschwitz.
Książka Sarida jest nade wszystko doskonałą metaforą zmagań wielu z nas, którzy zajmują się historią Żydów, i przypomina o tym, że pamięć nie jest ani obojętna, ani jednokierunkowa. Jeśli nie jest się wystarczająco ostrożnym, pamięć może paraliżować lub atakować. Parafrazując niemieckiego filozofa – gdy długo patrzysz na Zagładę, Zagłada również patrzy na ciebie.
Yishai Sarid, Potwór pamięci, Wydawnictwo KEW 2021, tłum. Michał Sobelman i Joanna Stocker-Sobelman
Yishai Sarid – izraelski prozaik oraz prawnik. “The New York Times” uznał Potwora pamięci za jedną z najważniejszych książek 2020 roku. Jego powieści przetłumaczono na kilkanaście języków; w Polsce ukazała się także jego wcześniejsza książka Limassol.
Niektórym wystarczy kawa. Czarna i mocna — café solo, albo café con leche, czyli wymieszana z mlekiem w mniej więcej równych proporcjach. W domu na osłodzenie poranka macza się w niej kruche ciasteczka, w kawiarniach zamawia słodkie rogaliki i świeży sok z pomarańczy. Poranny posiłek, podobnie jak we Włoszech, jest w Hiszpanii szybki i słodki.
Bardziej dekadenckim pomysłem na śniadanie są gorące churros lub porras: smażone w głębokim tłuszczu kawałki parzonego ciasta. Najlepiej zamówić je w lokalnej churrerii i maczać w gęstej, mocnej czekoladzie. Obtoczone w cukrze i cynamonie churros z filiżanką ciemnej czekolady to bez wątpienia bardzo przyjemny sposób na rozpoczęcie dnia.
Do hiszpańskiego śniadania doskonale pasować będzie nasza hiszpańska filiżanka Alhambra, dostępna w dwóch kolorach tutaj i tutaj, oraz kubki Alhambra i maty stołowe Ronda. Wygodny odpoczynek po posiłku zapewnią nasze poduszki inspirowane azulejos. Klijnij w zdjęcie, by zobaczyć nasze hiszpańskie produkty!
Dla tych, którzy nie są zwolennikami słodkiego śniadania, opcji jest więcej, szczególnie w ramach drugiego śniadania, almuerzo. Między 10.30 a 11.00 wielu Hiszpanów wychodzi z pracy na przerwę do okolicznych barów, żeby zjeść coś, co pomoże im przetrwać do lunchu, serwowanego zazwyczaj około 14.00. Tym czymś może być bocadillo – przecięta wzdłuż niewielka bagietka z nadzieniem albo kawałek gorącej tortilli: smażonego omletu z jajek, cebuli i plastrów ziemniaków. Można też prościej: wielu Hiszpanów codziennie zajada się pan con tomate, czyli chlebem z pomidorem.
Kromka chleba lub przecięta na pół bagietka, pomidor, odrobina oliwy i szczypta soli. Wariacje na temat tego połączenia znajdziemy w kuchni Walencji, Aragonii, Balearów i Murcji. Za stolicę pomidorowego chleba uważa się jednak Katalonię, gdzie występuje pod katalońską nazwą: pa amb tomàquet. Pan con tomate był sposobem na wykorzystanie czerstwego chleba. Pieczywo często jest podpiekane; niektórzy wcierają w nie kawałek czosnku. Potem to samo robią z połówką pomidora, a całość skrapiają oliwą i posypują solą. Można też zetrzeć pomidor na tarce o grubych oczkach, wymieszać z oliwą i nakładać czerwone pureé na kawałek pieczywa — chociaż znajdą się kulinarni puryści, którzy powiedzą, że wówczas nie jest to już klasyczny pan con tomate. Prostotę można urozmaicić. Na warstwę soczystych pomidorów trafiają plasterki kiełbaski fuet, tłuste solone sardele, oliwki, kawałek owczego sera manchego albo cienkie plastry hiszpańskiej szynki, odkrojonej z wiszącego nad barem udźca.
W pierwszym etapie produkcji jamón serrano udźce świń są zasypywane solą, w której trzyma się je przez co najmniej 2 tygodnie. Potem lądują w specjalnych suszarniach, secaderos, gdzie dojrzewają przez co najmniej 9 miesięcy. Suszarnie buduje się zazwyczaj na większych wysokościach, dlatego hiszpańska szynka jest nazywana “górską” (serrano od hiszpańskiego słowa sierra, oznaczającego pasmo górskie). Większość Hiszpanów na co dzień kupuje właśnie jamón serrano, wytwarzaną z popularnej, białej rasy świń. Jamón iberico powstaje z mięsa półdzikiej rasy iberyjskiej i jest uważana za delikates. Ta najbardziej ceniona, jamón ibérico de bellota, jest wytwarzana z mięsa świń żywiących się żołędziami w dębowych lasach na granicy Hiszpanii i Portugalii.
Kanapka z puree pomidorowym, oliwą i jamón ma swoją nazwę: pitufo catalan albo pitufo andaluz, w zależności od regionu. Pitufo to po hiszpańsku smerf, ale w Maladze mówi się tak też na bocadillo, czyli kanapkę.
Przepis: Pitufo catalan
2 kawałki bagietki lub 2 kromki chleba 1 duży pomidor 1 łyżka oliwy szczypta soli kilka plastrów jamon serrano
Pomidor ścieramy na tarce o grubych oczkach. Dodajemy oliwę i sól, mieszamy. Pieczywo podpiekamy w tosterze lub piekarniku. Podpieczone bagietki smarujemy puree pomidorowym. Na górze układamy plastry szynki.
Strona korzysta z plików cookies w celach statystycznych, zgodnie z Polityką prywatności.