Posted on

Śródziemnomorskie podarunki, na które czekają nasi autorzy

Julia Wollner: zapachy i drobne gesty

Moją wielką pasją są zapachy. W tym roku marzę, aby Mikołaj pofatygował się do sklepu Via Aroma i zaopatrzył mnie w najwyższej jakości olejki eteryczne – szczególnie włoskie cytrusy i zioła (rozmaryn!) oraz prowansalską lawendę, której zapach relaksuje i uspokaja. Przyda się też naturalna mieszanka aromatyczna dla kierowcy, stosowana w celu poprawy koncentracji za kółkiem. Będę się nią cieszyć przy użyciu ozdobnego dyfuzora zapachów od Via Aroma – czekam na najnowszy wzór z chamsą, który, jak podpowiadają mi elfy, pojawi się w sklepie za kilka dni. Prawdziwym podróżnikom przypadnie też do gustu róża wiatrów widoczna na zdjęciu.

Najbliższych Mikołajów – i Was drodzy Czytelnicy! – jak w każde święta namawiam też do wsparcia wybranej organizacji charytatywnej. Jako że bliska jest mi tematyka migracji, w tym roku szczególnie zachęcam do przyjrzenia się działalności Fundacji Ocalenie, w tym tworzonego przez nich właśnie Magazinu – wyjątkowego miejsca, w którym uchodźcy będą mogli za darmo zaopatrzyć się w potrzebne rzeczy. Zbiórkę można wesprzeć na platformie Pomagam, klikając w ten link.

Agnieszka Jasińska: czarna owca i szary sokół

Jest jedna rzecz, która ma związek ze Śródziemnomorzem, a którą chciałabym otrzymać w ramach prezentu: polskie wydanie książki Rebeki West Black Lamb and Grey Falcon. Jest to najsłynniejszy przedwojenny reportaż o Bałkanach, opublikowany do tej pory tylko w wersji angielskiej i serbskiej. Autorka,  znana dziennikarka, podróżniczka i aktywistka napisała swoje opus magnum po dwumiesięcznej podróży po tym regionie Europy. Prezydent Truman nazwał ją najlepszą reporterką świata; współcześni autorzy opracowań o Bałkanach chętnie i często odwołują się do jej książki.
Black Lamb and Grey Falcon jest wielkim opasłym tomiskiem, którego lektura może miejscami  nużyć. Jest też zapisem świata, który nie istnieje, gdyż Bałkany to region niebywałych zmian: osiemdziesiąt lat po pierwszym wydaniu ich obraz wydaje się zupełnie inny niż u West. Mimo wszystko książka pozostaje niesłychaną panoramą południowo-wschodniej Europy, która wciąż inspiruje i fascynuje.


O niezwykłych przemianach dokonujących się Bałkanach przeczytać można w antologii śródziemnomorskiej Metamorfozy (obszerny materiał Michała Głombiowskiego). Trudno o piękniejszy prezent dla każdego miłośnika Śródziemnomorza!

Marta Norenberg: Neapol koloru koralowego

 

Mój wymarzony śródziemnomorski prezent to podróż do Neapolu. Tego miasta nie trzeba przedstawiać, jednak nie każdy wie, że nad zatoką Neapolitańską odnajdzie kolebkę biżuterii wykonanej ze szlachetnego koralowca. Wśród uliczek skrywają się dwa muzea pełne złotniczego kunsztu i misternie rzeźbionych precjozów. Są to: Museo del Corallo (ascione.it/museo/) i Museo del tesoro di San Gennaro (museosangennaro.it/). Natomiast tuż u stóp Wezuwiusza pyszni się prywatna kolekcja historycznej biżuterii z koralowca zebrana przez rodzinę Liverino (www.storeliverino.com/en/home.html).

Przed podróżą do Neapolu poczytaj o tym niezwykłym mieście np. tutaj i tutaj, najlepiej popijając naszą ciemno paloną kawę Wezuwiusz wyprodukowaną przez Cophi!

Karolina Janowska: spotkanie z włoskimi czarownicami

Wśród liguryjskich wzgórz kryje się niewielkie średniowieczne miasteczko o dość ponurej sławie. Triora – bo o niej mowa – była miejscem, gdzie w 1587 roku odbył się najsłynniejszy w historii Italii proces o czary. Legenda głosi, że czarownice z okolicznych wiosek spotykały się w niewielkiej jaskini La Cabotina, a po schwytaniu zostały osadzone i stracone właśnie w Triorze. Dziś miasteczko liczące 400 mieszkańców stanowi jedną z turystycznych perełek Ligurii. Triora, malowniczo wtapiajaca się w panoramę Valle Argentina, zachowała niepowtarzalny, magiczny klimat wieków średnich. Kto wie, być może wśród wąskich, krętych uliczek po dziś dzień przemykają czarownice? W ramach śródziemnomorskiego prezentu świątecznego bardzo chętnie bym się o tym przekonała.

 

Panorama Triory, fot. Alessandro Vecchio / Wikimedia Commons
Panorama Triory, fot. Alessandro Vecchi / Wikimedia Commons, CC BY-SA 3.0

Więcej o Ligurii przeczytać można, sięgając do artykułu Sztuka gderania oraz O Włoszech inaczej Agnieszki Poczyńskiej-Arnoldi. Polecamy także lekturę tekstów o włoskiej magii i przesądach.

Beata Zatońska: zimowa wyprawa na Wzgórze Wiosny

W ramach świątecznego prezentu najchętniej spełniłabym swoje marzenie podróżniczo-kulinarne: podróż do Tel Awiwu. Chciałabym poczuć gwar szuku ha-Karmel, zagubić się w zapachach ziół, przypraw, kawy, zjeść tam szakszukę, powłóczyć się, pooglądać modernistyczne wille i zajrzeć na plażę. Potem zjeść, zamówioną po hebrajsku, maszauszę, czyli humus na ciepło. Na wypadek, gdyby Mikołaj chciał dorzucić coś jeszcze, dodam, że rok 2020 to pięćsetlecie śmierci Rafaela – marzy mi się więc piękny album z jego pracami, podróż do Urbino i butelka chłodnego verdicchio, z którego słynie region Marche.


Marzącym o podróży do Izraela polecamy doskonały reportaż o życiu codziennym w tym niezwykłym kraju – książkę Mój mąż Żyd Sylwii Borowskiej. Szczęście przyniesie izraelska hamsa, a notatki z wojaży spisać można w notesie jerozolimskim.

 

Magdalena Brzeska: parole, parole, parole…

Krzyknęłabym z radości, gdybym znalazła pod choinką jedno z tegorocznych wydawnictw Austerii: wiersze Aldy Merini, Ungarettiego czy wybór W szczelinie między czuwaniem a snem. Sto dziesięć włoskich wierszy poetów współczesnych w przekładzie Jarosława Mikołajewskiego. Jeszcze szczęśliwsza bym była, jeśli obok tych włoskich poezji znalazłaby się pięknie wydana Książka do pisania z fotografiami Lampedusy – na wypadek, gdyby po lekturze zostały ze mną jakieś ważne słowa… Od razu po świętach Bożego Narodzenia mogłabym się wybrać w podróż po Italii, pełną wyobrażeń i snów. A jeśli nie dostanę takiego biletu w prezencie? Sama go sobie kupię!


Wybrane książki wydawnictwa Austeria kupisz w najlepszych cenach w sklepie Lente. Notesu z fotografiami Lampedusy chwilowo nie mamy, ale może skusisz się na zestaw z notesem sieneńskim?
Anna Cirocka: marzenia realistki

Na święta chciałabym dostać własną łazienkę wyłożoną płytkami w różnych odcieniach błękitu, z historią z poprzednich domów, z wanną, w której kąpała się dawno temu jakaś dama znad morza, z drewnianą półką na książkę, ciepłymi ręcznikami, olejkiem jaśminowym i świecami sojowymi o zapachu bergamotki. I butelkę wina z okolic Neapolu. Jestem jednak realistką, więc może tylko te świece, olejek i wino – i zaaranżuję nastrój w starej łazience!


Mającym marzenia podobne do Ani polecamy ostatnie sztuki naszych pachnących świec sojowych Zimowa mandarynka, które pachną jak cytrusy z Amalfi z dodatkiem cudownie rozgrzewających, zimowych akcentów.

 

Karolina Wiercigroch: sardyńskie przysmaki

Najbardziej cieszą mnie prezenty, dzięki którym mogę przenieść się do śródziemnomorskich wspomnień. W tym roku tęsknię za Sardynią i chwilami, kiedy w letnim słońcu wspinałam się na skuterze po wzgórzach Barbagii. W malowniczej Tonarze odwiedziłam wtedy Antoniettę Marotto, która w rodzinnej manufakturze od kilkudziesięciu lat robi torrone z białek jaj, sardyńskiego miodu i orzechów. Pod choinką chętnie znalazłabym pudełko pysznego włoskiego nugatu z moimi ulubionymi pistacjami.


Ty zaś możesz sprawić komuś słodki podarunek według przepisu Karoliny – panpepato, czyli włoski korzenny przysmak, który długo zachowa świeżość schowany w szklanym słoiku.

Małgorzata Biłozór-Salwa: życie z geniuszem

Pod moją choinką zawsze jest miejsce na książkę. Na zamknięcie roku jubileuszowego nic nie ucieszyłoby mnie bardziej, niż Living with Leonardo Martina Kempa. Wybitny historyk sztuki, który przez pół wieku starał się zgłębić tajemnice geniusza, stworzył niezwykle barwną opowieść nie tylko o florenckim mistrzu, ale także o jego dziełach i ich odbiorcach. Bardzo intymna historia osobistej fascynacji, która zdominowała zawodowe życie badacza, to także najwyższej klasy przewodnik po warsztacie historyka sztuki. A, że nie wyobrażam sobie pracy i życia bez pasji – szczególnie tej śródziemnomorskiej – po książkę Kempa sięgnę z pewnością. Tym bardziej, że jej polskie tłumaczenie ukazało się właśnie nakładem wydawnictwa Arkady.

Więcej o pasjonującej książce Martina Kempa napiszemy już niebawem. Miłośników geniuszu Leonarda zachwycą też aforyzmy mistrza, pięknie przełożone na język polski przez Jarosława Mikołajewskiego.

 

Marcin Koźliński: prezent znaczący

Kiedy jest się miłośnikiem Izraela, filatelistą i do tego jeszcze estetą w jednej osobie – jak ja! – wtedy idealnym prezentem stają się izraelskie znaczki pocztowe. Izrael wydaje naprawdę piękne filatelia! Niektóre wręcz proszą się, żeby je oprawić i powiesić na ścianie, zamiast trzymać w klaserze. Jeśli wysyłacie bliskim kartki z Izraela, to warto włożyć nieco wysiłku, znaleźć pocztę z punktem filatelistycznym i nakleić coś z tamtejszych arcydziełek zamiast masówki z automatu.
Podczas świąt mam też nadzieję nadgonić zaległości z izraelskiej kinematografii. Do tego potrzebna będzie tylko chwila świętego spokoju.

Zainteresowanym izraelskimi filmami polecamy zestaw dwóch książek Współczesne kino izraelskie wydany przez Austerię.

 

Gosia Villatoro: w wariancie grupowym

Ci, którzy mnie znają, dobrze wiedzą, że mam w życiu – poza, rzecz jasna, moją rodziną – kilka wielkich miłości. Należą do nich m.in. muzyka, Katalonia oraz bieganie i długie, piesze wędrówki. Moje dwa wymarzone śródziemnomorskie prezenty właśnie z tymi miłościami się wiążą. Pierwszy z nich to abonament na któryś z licznych katalońskich festiwali muzycznych, na których mogłabym szaleć w rytm muzyki uwielbianych przeze mnie artystów – Txarango, Els Catarres, Èxta6, Manel, Itaka Band czy Sense Sal. A drugi to wyprawa na Sierra de Montsec, masyw górski w prowincji Lleida z przepięknymi widokami, lub wypad do któregoś z katalońskich miasteczek, w których czas zatrzymał się w średniowieczu, jak Rupit czy Besalú. Oba prezenty najchętniej w wariancie grupowym, bo piękne momenty w życiu są jeszcze piękniejsze, kiedy można je z kimś dzielić.

 

Rupit w Katalonii
Rupit w Katalonii

 

O katalońskiej muzyce Gosia Villatoro pisała dla nas tutaj i tutaj.

 

Ula Rybicka: Amos Oz i alef-bet

Nikogo nie zdziwi fakt, że najlepszym prezentem dla mola książkowego będzie – no właśnie! – jeszcze więcej książek. Gdyby miał mnie odwiedzić Mikołaj z Izraela, w liście prosiłabym go o dowolną książkę Amosa Oza w oryginale. Byłaby to wystarczająca zachęta do sięgnięcia po zakurzone podręczniki do hebrajskiego i nauki języka. Śródziemnomorski klimat dopełniłyby świeże izraelskie daktyle, a za zakładkę służyłaby mała porcelanowa chamsa.


Wspomnienie Amosa Oza ukaże się u nas zaraz po świętach. Miłośnikom chams nie możemy niestety zaproponować nic porcelanowego, polecamy za to piękne chamsy metalowe – wiele modeli znajdziecie w naszym sklepie internetowym!

 

Ola Więzowska: żywiczne smaki

Mastyks to żywica drzew pistacjowych z Chios. Produkuje się z niego likiery, słodycze, gumy i syropy, a nawet pieczywo! W każdym zakątku Grecji znajdziemy lody mastyksowe, mastyksową wodę, mastyksową konfiturę. Ten przyjemny, lekko gorzki, ziołowy smak chodzi za mną od powrotu z Leros. Do wakacji daleko, ale jeden łyk mastyksowej wody (albo mastyksowego Schweppesa – tak tak, jest i on!) przeniósłby mnie z powrotem do Grecji – jeśli nie cieleśnie, to chociaż duchem!


Tym, którzy tęsknią za Grecją, polecamy też nasz album Metamorfozy z licznymi tekstami o kulturze greckiej, a także zestaw z notesem greckim. Chwile poświęcone lekturze dodatkowo uprzyjemni pyszna kawa z kardamonem Feniks, inspirowana mitologiczną grecką legendą o odradzającym się ptaku.

 

Anka Florczak

Chciałabym na te święta dla siebie, dla Was i dla świata prawdziwego urzeczywistnienia mitu śródziemnomorskiego. Urzeczywistnienia pięknej utopii, do której wszyscy chyba tęsknimy. Marzę o miłości człowieka do człowieka, o ręce wyciągniętej do innej istoty ludzkiej, może biedniejszej, słabszej, mającej mniej szczęścia w podróży przez życie. Marzę o prawdziwej miłości człowieka do natury, o czułości dla wszelkiego stworzenia. I życzę nam, żebyśmy mieli odwagę być z tym światem, tak bardzo różnorodnym i przez to wspaniałym, w harmonii. Być z nim jednością. Jednością, która daje nadzieję.

Posted on

Jeszcze więcej ciekawostek o świętym Mikołaju

O jednym z głównych bohaterów każdego grudnia pisaliśmy już kilkakrotnie – wywodzi się wszak z regionu, którym się tu wszyscy zajmujemy (zobacz np. Po Italii śladami św. Mikołaja i Pięć śródziemnomorskich rzeczy, których nie wiecie o Mikołaju). Nie ma jednak świąt bez Mikołaja – pora więc na kolejną porcję ciekawostek!

Nie przychodzi do każdego

Choć niezwykle mobilny, Mikołaj nie rozdaje prezentów wszędzie. Co więcej, nie pojawia się nawet w każdym europejskim kraju! Do włoskich dzieci na przykład przychodzi wróżka Befana i to bynajmniej nie 6 grudnia, ale miesiąc później, w święto Trzech Króli. Dzieci, które chcą się jej przypodobać i otrzymać wymarzony prezent, zostawiają jej na stole mandarynkę, pomarańczę lub kieliszek wina, czym Befana zazwyczaj nie gardzi. Jeśli jednak maluchy były niegrzeczne, nie mają co liczyć na prezenty – do ich świątecznej skarpety wróżka włoży węgiel, popiół lub… cebulę. W Hiszpanii prezenty lub węgiel przynoszą dzieciom Los Reyes Magos, czyli Trzej Królowie – także 6 stycznia.

Spapugował po Rzymianach

Tradycja obdarowywania się świątecznymi prezentami jest bardzo stara i sięga czasów rzymskich, kiedy to w grudniu obchodzone były Saturnalia. Święta te charakteryzowały się zrównaniem ról – niewolnicy świętowali przy jednym stole z panami, a wszelka działalność gospodarcza i publiczna ulegała zawieszeniu. W ramach tych jakże radosnych świąt rozdawano sobie prezenty – głównie woskowe świece, które miały rozproszyć zimowe ciemności, a także gliniane figurki ofiarowywane później Saturnowi. Początkowo Saturalia trwały zaledwie jeden dzień, jednak Rzymianie rozmiłowali się w nich do tego stopnia, że w czasach Oktawiana obchodzono je od 17 do 23 grudnia (czyli do przesilenia zimowego).

Do cesarzy przychodził we śnie

Prawdziwy Mikołaj nie miał nic wspólnego z Laponią. Pierwowzorem znanej dziś świątecznej postaci był biskup z Miry w Licji (dzisiejsza Turcja), żyjący na przełomie III i IV wieku.  Prawdopodobnie przyszedł na świat 15 marca 270 roku, umarł natomiast 6 grudnia 345 roku. Zgodnie z hagiografią i legendami wsławił się cnotliwym życiem, pomocą najuboższym oraz cudami. Najstarsze wzmianki o Mikołaju ukazały się ponad 200 lat po jego śmierci, za panowania cesarza Justyniana. W opowieści Praxis de Stratelatis (Oficerowie) anonimowy autor opowiada o tym, jak biskup z Miry uratował życie sześciu (według innych źródeł: trzem) oficerom cesarza Konstantyna, niesłusznie skazanym na śmierć za rzekomy udział w buncie. Zgodnie z relacją, święty miał objawić się Konstantynowi we śnie i poprosić go o oszczędzenie skazańców. Opowieść ta była w obiegu w VII wieku i cieszyła się sporą popularnością. Co ciekawe, przytaczana była w kościołach greckich, syryjskich i łacińskich.

 

Kościół Mikołaja w Demre w Turcji (dawna Mira), fot. Klaus-Peter Simon / Wikimedia Commons, CC BY-SA 3.0
Kościół Mikołaja w Demre w Turcji (dawna Mira), fot. Klaus-Peter Simon / Wikimedia Commons, CC BY-SA 3.0

 

Ratował córki chciwych ojców

Czynem, z którego Mikołaj zasłynął, było obdarowanie posagiem trzech biednych panien. Legenda ta cieszyła się dużą popularnością w IX wieku. Zgodnie z nią sąsiadem Mikołaja (jeszcze przed jego wyborem na biskupa) był niezwykle chciwy i chytry człowiek, który stracił cały majątek na skutek kary boskiej za okazywanie pogardy przyszłemu świętemu. Kiedy przyszedł czas, że nie miał już z czego żyć, wpadł na pomysł sprzedania swych trzech córek do lupanaru – z powodu braku posagu dla nich, nie mógł wydać ich za mąż. Mikołaj postanowił uratować panny od hańby i, pod osłoną nocy, przez okno, trzykrotnie wrzucał do domu sąsiada pieniądze przeznaczone na posag córek. Gdy skąpiec wyprawił dwa wesela, zapragnął dowiedzieć się, kto podrzuca bogactwa przez jego okno. Zaczaił się w nocy za węgłem i, ku swojemu zdumieniu, odkrył, że to nie kto inny, jak tylko Mikołaj – ten sam, z którego szydził! Zawstydzony sąsiad podziękował mu i od tej pory wiódł przykładne życie w zgodzie z przykazaniami bożymi.

Rozmnażał zboże

Inna legenda – Praxis de nautis – opowiada o żeglarzach, którzy wzywali pomocy Mikołaja podczas sztormu, kiedy ich statek zaczął nabierać wody i tonąć. Biskup pojawił się na pokładzie i wydobył okręt z morskiej topieli, po czym nakazał wiatrowi uciszyć się, a niebu rozpogodzić; następnie zniknął. Marynarze dopłynęli do portu w Mirze, gdzie w kościele podziękowali biskupowi; ten zaś polecił im milczeć i zmienić swoje obyczaje. W tym samym zbiorze autorstwa archimandryty Michała odnaleźć można legendę o zbożu: Praxis de navibus frumentariis in portu. Opowiada ona o wydarzeniu mającym miejsce w czasach wielkiego głodu. Mikołaj miał ukazać się we śnie kapitanowi statku płynącego z Aleksandrii do Konstantynopola i nakłonił go do zawinięcia do portu w Andriake. Tam też wyładowano sto korców zboża, które następnie rozdano głodującym mieszkańcom Miry. Gdy statek dotarł do Konstantynopola, okazało się, że w ładunku nie brakuje ani jednego korca. Opowieść ta krążyła po Śródziemnomorzu w kilku wariantach.

Imieniny obchodzi od 1 200 lat

Ustanowienie 6 grudnia dniem wspomnienia biskupa z Miry miało miejsce już w IX wieku, o czym wspominają akty synodów z Neapolu z lat 821 i 842. W Konstantynopolu dzień ten traktowano jako godne przygotowanie do Bożego Narodzenia. Kult Mikołaja szybko rozpowszechnił się w chrześcijańskim świecie; przedostał się również do tradycji protestanckiej, w której nie istnieje kult świętych. Co ciekawe, święto 6 grudnia zostało zniesione podczas II Soboru Watykańskiego przez papieża Pawła VI, który w Calendarium Romanum z 1969 roku zamienił je na tak zwane wspomnienie dowolne. Miało to związek z wcześniejszym zakwestionowaniem historyczności świętego.

 

Aleksandria w Egipcie
Aleksandria w Egipcie

 

Spoczywa z królową Boną

Mikołaj został co prawda pochowany w Mirze, jednak w 1087 roku jego relikwie zostały przeniesione do włoskiego Bari, co zostało dość szczegółowo udokumentowane w Translatio Sancti Nicolai pióra Nikefora z Bari. Zgodnie z tą relacją kupcy z Bari, którzy w owym czasie konkurowali z kupcami weneckimi, dowiedzieli się, że ich rywale planują wywieźć szczątki świętego z Miry, aby uchronić je przez turecką inwazją (i naturalnie umieścić je w Wenecji). Aby do tego nie dopuścić, czym prędzej popłynęli do Miry z całą flotą i przekonali strażników bazyliki świętego Mikołaja, aby przekazali relikwie właśnie im. Ostatecznie ciało świętego spoczęło w skromnym kościele świętego Benedykta w Bari, który od tego momentu – czyli od 9 kwietnia 1087 roku – nosi nazwę Bazyliki Świętego Mikołaja. Ten sam przybytek stał się kilka stuleci później miejscem ostatecznego spoczynku polskiej królowej Bony. Mauzoleum za głównym ołtarzem ufundowała jej córka, Anna Jagiellonka. Na sarkofagu umieszczone są rzeźby klęczącej królowej Bony, a po jej bokach – świętych patronów Polski i Bari: Stanisława i Mikołaja.

Można go było spotkać na Forum Romanum 

Pierwsze wizerunki świętego pochodzą z Rzymu i z Bizancjum. Najwcześniejszym przedstawieniem Mikołaja jest fresk z kościoła Santa Maria Antiqua – najstarszego zachowanego kościoła rzymskiego na Forum Romanum. Mikołaj został na nim przedstawiany jako starzec o obliczu pooranym zmarszczkami, obdarzony przenikliwym spojrzeniem rozumnych, brązowych oczu. Jego wiek i godność wyraża łysina na głowie oraz siwa, zaokrąglona broda. W rzymskich i bizantyjskich przedstawieniach świętego Mikołaja podkreślana jest jego sakra biskupia – święty jest  zwykle odziany w odpowiednią szatę, a jego ramiona spowija szal w krzyże, zwany z greckiego omoforem lub omoforionem.
Warto dodać, że biskup z Miry cieszył się tak ogromną popularnością, że Papież Mikołaj I Wielki (858-867) ufundował ku jego czci osobną kaplicę na Lateranie. Z biegiem lat liczba kościołów pod wezwaniem świętego Mikołaja w samym tylko Rzymie wzrosła do kilkunastu. W całym świecie chrześcijańskim natomiast Mikołaj miał tak wiele kościołów, że pewien pisarz średniowieczny stwierdził: Gdybym miał tysiąc ust i tysiąc języków, nie byłbym zdolny zliczyć wszystkich kościołów wzniesionych ku jego czci.

Tęskni za nim turecki minister kultury

Całkiem niedawno o relikwie św. Mikołaja upomniał się turecki minister kultury – jego zdaniem ich miejsce jest w muzeum w mieście Demre, czyli w dawnej Mirze, bynajmniej nie w pirackim Bari! Przeciwnego zdania był  rektor bazyliki w Bari, który stanowczo oznajmił, że w żadnym razie nie będzie reagował na tego typu pobożne życzenia, ponieważ relikwie biskupa z Miry stanowią dobro religijne, nie zaś dziedzictwo kulturowe, a jako takie nie są przeznaczone do wystawiania w muzeum; cześć powinno im się oddawać w przeznaczonym do tego miejscu.  Co ciekawe jednak, relikwie świętego podróżują nadal po całym świecie – w 2017 roku odwiedziły Rosję, gdzie kult tego świętego cieszy się ogromną popularnością od wieków średnich.

Okolice rzymskiego Forum nie są obce Mikołajowi
Okolice rzymskiego Forum nie są obce Mikołajowi


Jest bardzo zapracowany

Jako patron święty Mikołaj posiada całkiem spore grono podopiecznych. Są wśród nich dziewczęta pragnące wyjść za mąż, kobiety chcące urodzić dziecko, noworodki, ludzie morza, flisacy, dokerzy, kupcy, młynarze, pasterze, rybacy, piekarze, rzeźnicy, krawcy, tkacze, podróżni i pielgrzymi, więźniowie, adwokaci, notariusze, handlarze winem i zbożem, właściciele i żebracy. W przerwach między kolejnymi świętami ulubieniec dzieci ma, jak widać, całkiem sporo zajęć.

Krąży między Laponią, Hiszpanią a Holandią

Swoją wędrówkę na zimną Północ licyjski biskup rozpoczął w XIX wieku. W 1832 roku Clement Clarke Moore napisał utwór Noc wigilijna, w którym święty Mikołaj przybywa z prezentami w saniach zaprzężonych w renifery z bieguna północnego. Sto lat później powstał jego wizerunek znany do dnia dzisiejszego: jowialny starszy pan z białą brodą, w czerwonym ubraniu, które niewiele ma wspólnego z biskupimi szatami. Z biskupich atrybutów pozostał mu jedynie pastorał, jednak Mikołajowi zdarza się (nader często) o nim zapominać. Co ciekawe, został on wymyślony na potrzeby kampanii reklamowej pewnego gazowanego napoju. O tym, że Mikołaj pochodził jednak z ciepłej części świata, świadczyło jego przedstawienie w kulturze holenderskiej, gdzie zwyczajowo przypływał statkiem z  południowych mórz, a dokładnie z okolic Hiszpanii, obowiązkowo w asyście swego czarnoskórego pomocnika zwanego Zarte Piet. Holenderski Mikołaj zachował do dziś tradycyjny wygląd biskupa – nosi purpurowy płaszcz, mitrę na głowie, a w ręku, oprócz worka z prezentami, dzierży pastorał.

Jak go zwał, tak go zwał

Święty Mikołaj znany jest na świecie pod różnymi imionami: Babbo Natale we Włoszech,Père Noël we Francji, Julemand w Norwegii, Jultomte w Szwecji, Staruszek Bożonarodzeniowy w Chinach. Jego charakterystyczną odmianą jest rosyjski Dziadek Mróz (Дед Мороз), który w Nowy Rok obdarza dzieci prezentami do spółki ze swą pomocnicą Śnieżynką. W Polsce Mikołaj posiada również rozmaite imiona, w zależności od regionu, który wizytuje. W Wielkopolsce, na Kujawach, Kaszubach i Pomorzu Zachodnim zastępuje go Gwiazdor, w Małopolsce prezenty rozdaje Aniołek, na Dolnym Śląsku worek z prezentami dźwiga Gwiazdka.

 

Bazylika św. Mikołaja w Bari, fot. Juan Antonio Segal / Flickr
Bazylika św. Mikołaja w Bari, fot. Juan Antonio Segal / Flickr, CC BY 2.0

 

Nie przepada za pocztą mailową

Zwyczaj obdarowywania dzieci prezentami utarł się już w wiekach średnich. Początkowo były to stypendia, które szkoły ofiarowały najuboższym uczniom. Z biegiem czasu zaczęto wręczać prezenty wszystkim dzieciom – w wieku XVI były to jabłka i orzechy, w kulturze śródziemnomorskiej od zawsze symbolizujące dostatek i szczęście. Począwszy od XIX wieku popularne stało się pisywanie do świętego listów z prośbą o konkretny prezent. W dobie Internetu Mikołaj także zdaje się preferować tradycyjny sposób komunikacji, ponieważ posiada aż trzy adresy pocztowe: w Norwegii, w Finlandii i w Kanadzie.

 

Postać świętego Mikołaja w ciągu ponad półtora tysiąclecia przeszła długą drogę od Miry na biegun północny i od wizerunku dobrego biskupa do jowialnego roznosiciela prezentów.  Czy tego chcemy czy nie, żyjemy w kulturze Zachodu, która narzuciła nam istniejącą obecnie postać świętego, jakkolwiek bardzo sympatyczną i wyczekiwaną z jednakowym entuzjazmem przez maluchy i rodziców. Mimo to nie powinniśmy zapominać o prawdziwym świętym – starożytnym biskupie, który zasłynął z dobroci i pomocy okazywanej wszystkim potrzebującym. To jego postać miejmy w naszych sercach, obdarowując się wzajemnie prezentami.

Posted on

Panpepato

Amatorzy świątecznego keksu pewnie ucieszą się na wieść, że zamiłowanie do zimowych ciast z bakaliami nieobce jest także Włochom. W mediolańskim panettone pysznią się rodzynki i kawałki kandyzowanej cytrusowej skórki; pełen orzechów i suszonych owoców jest też piernik sieneński, czyli panforte, który swą nazwę — “mocny chleb” — zawdzięcza intensywnym korzennym przyprawom. Podobny wypiek, panpepato, to popularny świąteczny przysmak w okolicach Sieny i Ferrary. Od panforte różni się dodatkiem czekolady oraz sporej porcji zmielonego czarnego pieprzu.

Panpepato — po włosku “chleb z pieprzem” — to kwintesencja Bożego Narodzenia. Ciasto pachnie korzennymi przyprawami i skrywa w sobie niezliczone orzechy i bakalie: migdały, orzechy laskowe i włoskie, piniole, kandyzowaną skórkę cytrusów, figi i daktyle. Przepisów na panpepato jest mnóstwo, w każdym domu wykorzystuje się inną mieszankę przypraw, orzechów i owoców. Panpepato jest intensywny w smaku, a konsystencją przypomina przepysznie kleisty, ciągnący się nugat.

Słodzone miodem ciasto długo zachowuje świeżość. Podobno panforte był ulubioną przekąską średniowiecznych krzyżowców, którzy zabierali je ze sobą na krucjaty. Panpepato możemy pokroić na kawałki, włożyć do słoika i przewiązać wstążką — pyszny prezent gotowy! Włosi podają panpepato z filiżanką mocnego espresso lub kieliszkiem toskańskiego vin santo. Ręczę, że pasuje do niego też przyjemnie musujące prosecco.

 

Przepis: Panpepato

Suche składniki:
1 szklanka orzechów (np. migdały, orzechy włoskie, laskowe)
1 szklanka suszonych owoców (np. kandyzowana skórka cytrusów, daktyle, figi)
2/3 szklanki mąki
2 łyżki kakao
1 łyżeczka mielonego cynamonu
1 łyżeczka mielonych goździków
1 łyżeczka gałki muszkatołowej
1 łyżeczka mielonego imbiru
½ łyżeczki czarnego pieprzu
szczypta soli

Mokre składniki:
¼ szklanki miodu
¼ szklanki brązowego cukru
50 g gorzkiej czekolady

Boki okrągłej formę natłuszczamy.
Dno formy wykładamy papierem do pieczenia.
Piekarnik nagrzewamy do 170 stopni.

Suche składniki dokładnie mieszamy w dużej misce.

Czekoladę rozpuszczamy w kąpieli wodnej.

Miód i cukier powoli podgrzewamy w rondelku z grubym dnem.
Doprowadzamy do wrzenia, gotujemy przez około 15 sekund.
Zdejmujemy z ognia.
Dodajemy rozpuszczoną czekoladę, mieszamy do połączenia składników.

Gorącą czekoladową masą zalewamy suche składniki, wszystko dokładnie mieszamy.

Masę przelewamy do formy, wierzch wyrównujemy łyżką i dociskamy.

Pieczemy przez 30-35 minut, aż środek ciasta będzie twardy, a brzegi zaczną się lekko karmelizować. Wystudzone ciasto możemy posypać kakao.

Ciasto można przechowywać w temperaturze pokojowej w szczelnym pojemniku przez 3-4 tygodnie.

Posted on

Izraelska proza pod choinkę

Moje książkowe propozycje to tylko najlepsze tytuły, które wyróżniają się na tle innych. Część z nich jest już bestsellerami, jednak nie takimi, o których zapomina się z chwilą odłożenia na półkę. Tym razem zachęcam nie tylko do sięgania po powieści najwybitniejszych izraelskich prozaików, ale też po eseje społeczno-polityczne. A jeśli poniższa lista wydaje się zbyt krótka, zawsze można poratować się ściągą z ubiegłego roku, czyli subiektywnym wyborem dziesięciu najlepszych książek z Izraela.

 

Yuval Noah Harari, 21 lekcji na XXI wiek

Poprzednie książki Yuvala Noaha Harariego błyskawicznie stawały się międzynarodowymi bestsellerami, a polecał je nawet sam Bill Gates. Po Sapiens. Od zwierząt do bogów opowiadającej o historii człowieka i Homo Deus. Krótkiej historii jutra nakreślającej jego przyszłość, znaleźliśmy się w czasie teraźniejszym dzięki tomowi 21 lekcji na XXI wiek. Harari w prosty, przystępny, a czasem też ironiczny sposób objaśnia czytelnikom mechanizmy funkcjonowania świata. To jest właśnie miara talentu pisarza – nie trzeba być wykładowcą historii ani politologii, żeby zrozumieć jego spojrzenie na otaczającą rzeczywistość. Książki Harariego, o których wyjątkowo dobrze rozmawia się przy świątecznym stole, to bez wątpienia pozycja obowiązkowa dla każdego. 21 lekcji na XXI wiek warto jednocześnie czytać z esejami Żydzi i słowa Amosa Oza i Fani Oz-Salzberger.

Wydawnictwo Literackie 2018, tłumaczył Michał Romanek

 

Dawid Grosman, Wchodzi koń do baru

Nagrodzona Bookerem powieść Wchodzi koń do baru jest jedną z najciekawszych współczesnych książek z Izraela. Zaczyna się niewinnie, początkowo brzmi jak głupi żart i nieśmieszny szmonces, ale powoli, dzięki świetnie poprowadzonej dramaturgii, nastrój powieści ulega radykalnej zmianie. Oto przed nami najweselszy z nieszczęśliwych ludzi – Dowale, jedyny aktor i demiurg wieczornego występu, podczas którego przywołuje duchy przeszłości. Dawid Grosman jest mistrzem portretu nieszczęścia i upadku, a każda z jego książek jest wspaniałą lekcją wrażliwości. Wchodzi koń do baru warto jednocześnie czytać ze zbiorem opowiadań z zaświatów Kolonie Knellera Etgara Kereta.

Świat Książki 2016, tłumaczyła Regina Gromadzka

 

Ayelet Gundar-Goshen, Budząc lwy

Wydana w tym roku zachwycająca powieść Budząc lwy Ayelet Gundar-Goshen przedstawia współczesny Izrael z nowej perspektywy. To już nie konflikt żydowsko-arabski jest na pierwszym planie – problemem jest rosnąca liczba nielegalnych imigrantów i ich miejsce w Izraelu. Pisarka reprezentująca młode pokolenie twórców skupia się na relacjach międzyludzkich, jednak każdą z nich umiejętnie komplikuje, by zmusić czytelnika do zadania sobie podstawowego pytania: czym jest relacja dwojga ludzi? Pełnoprawni obywatele i nielegalni imigranci, lekarze i pacjenci, żony i mężowie – Gundar-Goshen bierze wszystkie te związki pod lupę, próbując odnaleźć w człowieku odrobinę… człowieczeństwa. Budząc lwy warto jednocześnie czytać z emocjonalną powieścią Mąż i żona Zerui Shalev.

Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego 2019, tłumaczyła Marta Dudzik-Rudkowska

 

Jael Neeman, Byliśmy przyszłością

Nie można opowiedzieć współczesnej historii Izraela, pomijając ruch kibucowy. O życiu w jednym z nich przeczytamy we wspomnieniach Jael Neeman Byliśmy przyszłością. Nowatorska i socjalistyczna idea w duchu inżynierii społecznej na pewno przyczyniła się do szybkiego wzrostu młodego państwa. Dziś już jednak wiemy, że kibuce nie wytrzymały próby czasu, choć przyświecała im chwalebna idea równości i sprawiedliwości społecznej. Neeman gorzko podsumowuje: nie wiedzieliśmy, że nasza gwiazda oświetla wyłącznie samą siebie. Warto sięgnąć do jej historii, ponieważ stanowi uniwersalny przykład wszystkich pokoleń dorastających w kibucach. Byliśmy przyszłością warto jednocześnie czytać z doskonałymi opowiadaniami Wśród swoich Amosa Oza.

Wydawnictwo Czarne 2012, tłumaczyła Agnieszka Jawor-Polak

 

Etgar Keret, Rutu Modan, Tata ucieka z cyrkiem

Trwając w zachwycie nad opowiadaniami Etgara Kereta, najbardziej popularnego izraelskiego pisarza nad Wisłą, łatwo zapomnieć, że jest on także autorem książek dla dzieci. Izraelczyk z polskimi korzeniami, we współpracy z utalentowaną ilustratorką Rutu Modan, stworzył wspaniałą historię o pewnej (nie)przeciętnej rodzinie w bajce Tata ucieka z cyrkiem. Książka dla dzieci zachwyci dorosłych zarówno ciekawie opowiedzianą historią, jak i szatą graficzną – to bajka nie tylko dla naszych dzieci, ale także dla dzieci w nas. Tata ucieka z cyrkiem warto jednocześnie czytać z Kocioludkiem Długowłosym, kolejną bajką pióra Kereta, tym razem powstałą we współpracy z ilustratorem Avielem Basilem.

Wydawnictwo Nisza 2011

Posted on

Sagrada Família. Sen niedokończony

Sagrada Familia

Kataloński architekt od najmłodszych lat lubił uciekać w świat marzeń, zamyślenia i kontemplacji, w zachwycie obserwując wody ukochanego Morza Śródziemnego – widoki, które potem jego artystyczna dusza przekuwała w architektonikę balansującą na granicy nieosiągalnych form. Kształty, barwy, światło – potrafił je okiełznać i uchwycić w projektach budynków i przestrzeni, przełamując wszechobecną w architekturze ciemność i pospolitość. Jego umysł tworzył dziwaczne formy, nierzadko dające wrażenie będących w ruchu. Cała jego twórczość była niezmiennie zanurzona w naturze, którą potrafił sobie podporządkować, jednocześnie w żadnym momencie nie gubiąc szacunku i pokory wobec jej niezwykłego piękna, a także różnorodności Stworzenia i doskonałości Stwórcy.

Trzeba powiedzieć, że miał też Gaudí sporo szczęścia – cieszył się bowiem wieloletnią przyjaźnią bogatego katalońskiego przedsiębiorcy, hrabiego Eusebiego Güella, który finansował część jego wizjonerskich projektów. Dziś można podziwiać je w Barcelonie i okolicach. Najsłynniejszym przykładem jest Park Güell, zaprojektowany początkowo jako ekskluzywne osiedle dla najbogatszych mieszkańców miasta, a następnie sprzedany mu przez spadkobierców hrabiego i przekształcony w publiczny park. Ogromna miłość, jaką architekt darzył Katalonię, oraz zachwyt nad światem przyrody znajdują swój wyraz w takich jego dziełach jak Casa Milà, znana również jako La Pedrera, Casa Battló, Casa Vicens, Torre Bellesguard czy Finca Miralles. Jednak za szczytowe osiągnięcie artysty powszechnie uważa się to, które było jego największym marzeniem, a którego nie udało się ukończyć za życia, przerwanego niespodziewanie przez wypadek tramwajowy: Świątynię Pokutną pod wezwaniem Świętej Rodziny, czyli Sagrada Família.

Świątynia niezmiennie od lat wywołuje zachwyt zarówno gości, jak i rezydentów, pozostając w czołówce najchętniej odwiedzanych miejsc w Hiszpanii, obok madryckiego Muzeum Prado i Alhambry w Granadzie. Na pomysł wzniesienia świątyni ku czci Świętej Rodziny wpadł barceloński księgarz, Josep Maria Bocabella, zainspirowany nauczaniami kanonizowanego w 2004 r. ks. Josepa Manyaneta. Aby zebrać potrzebne fundusze, Bocabella powołał do życia Związek Wielbicieli Świętego Józefa – Założycieli Świątyni. W 1881 r. związkowi udało się kupić działkę w Sant Martí de Provençals, wówczas niewielkiej podbarcelońskiej miejscowości, włączonej do stolicy Katalonii w 1897 r.  Zadanie zaprojektowania i czuwania nad konstrukcją świątyni powierzono początkowo architektowi Franciscowi de Paula del Villar y Lozano, który z góry odrzucił wizję wybudowania repliki sanktuarium w Loreto, jaką miał Bocabella, i przedstawił własny projekt trójnawowego neogotyckiego kościoła z wieżą dzwonniczą jako jego centrum. Pomysłodawcy i projektantowi nie udało się jednak dojść do porozumienia. Niedługo po wmurowaniu kamienia węgielnego pod budowę 19 marca 1882 r. (dniu, którego patronem jest św. Józef) – ceremonii, w której jako widz uczestniczył mało jeszcze znany 31-letni architekt, Antoni Gaudí – Villar zrezygnował. Kiedy propozycję przejęcia jego obowiązków odrzucił inny ceniony wówczas architekt, Joan Martorell, związek za jego sugestią zwrócił się do Gaudiego, a ten propozycję przyjął.

Gaudí

 

Gaudí zdecydował się stworzyć cały projekt od początku, w charakterystycznym dla siebie stylu, przelewając weń swoje cztery największe życiowe pasje: architekturę, religię, przyrodę i Katalonię. Wówczas jeszcze nie wiedział, że poświęci mu pozostałe 43 lata swojego życia, a budowa świątyni pochłonie go całkowicie – do tego stopnia, że zamieszka w warsztacie na terenie bazyliki. W miarę niezwykle powolnego postępu prac zdał sobie bowiem sprawę, że budowa zajmie dziesiątki, jeśli nie setki lat. Sam Gaudí lubił mówić, że im dłużej trwa, tym lepiej. Jako człowiek głęboko wierzący i pobożny twierdził, że nie tylko my budujemy świątynię, ale też świątynia buduje nas. Oznaczało to dla niego nieustanne wprowadzanie poprawek, adaptowanie własnej wizji i modyfikowanie projektu. Związek założycielski oraz władze miasta dały się przekonać do tej długofalowej koncepcji pod dwoma warunkami: przynajmniej jedna z zaplanowanych w projekcie fasad miała zostać ukończona, aby ewentualni kontynuatorzy prac mieli punkt odniesienia, architekt zaś miał pozostawić im wystarczającą ilość precyzyjnych planów i wskazówek do ukończenia budowy. Jak wiemy, Gaudí potraktował oba warunki z należną powagą – stworzył nawet szczegółowe gipsowe makiety tych części bazyliki, które uważał za najważniejsze. Niestety, większość planów, makiet i modeli została zniszczona w dniu zamachu stanu, który dał początek hiszpańskiej wojnie domowej – grupa rewolucjonistów podłożyła ogień w krypcie, w której architekt miał swój warsztat. Po zakończeniu wojny domowej część planów i makiet udało się architektom odtworzyć – odrestaurowaną makietę nawy głównej można dziś podziwiać w należącym do bazyliki muzeum. Większość jednak przepadła bezpowrotnie.

 

Za życia Gaudiego udało się ukończyć jedną z zaplanowanych trzech fasad, Fasadę Narodzenia (choć tylko jedną z należących do niej wież), kryptę oraz apsydę. Po śmierci architekta dzieło przez kolejnych 10 lat kontynuował jego asystent i przyjaciel, Domènec Sugranyes, który sfinalizował budowę pozostałych trzech wież fasady Narodzenia. Nastąpiła po nim cała plejada artystów: architektów, rzeźbiarzy i projektantów zieleni. Zakończenie prac planowane jest na stulecie śmierci „Bożego architekta”, w 2026 r. Jeżeli faktycznie tak się stanie, budowa bazyliki będzie trwała w sumie… 144 lata. Niemal półtora wieku! Moment ukończenia budowy będzie spełnieniem największego marzenia Gaudiego, ale także chwilą tryumfu miasta i jego mieszkańców.

 

Mimo że nadal nieukończona, świątynia od lat jest obiektem zachwytów miłośników sztuki i architektury – nie tylko sakralnej! – na całym świecie. Wzniesiona na planie krzyża łacińskiego bazylika ma ostatecznie pysznić się trzema fasadami: Fasadą Narodzenia Pańskiego, Fasadą Męki Pańskiej oraz Fasadą Chwały Pańskiej (gdzie znajdować się będzie wejście główne), a także 18 wież różnej wysokości, symbolizujących dwunastu apostołów, czterech ewangelistów oraz Jezusa i Maryję.

 

Fasada Narodzenia skierowana jest ku północnemu wschodowi – tak, by każdego ranka padały na nią pierwsze promienie słońca. Jej elementy przywoływać mają skojarzenia z życiem i radością. Składają się na nią trzy portale symbolizujące trzy cnoty boskie: wiarę (po prawej stronie), nadzieję (po lewej) i miłość (w centrum) oraz cztery wieże dzwonnicze poświęcone czterem z dwunastu apostołów: Mateuszowi, Judzie Tadeuszowi, Szymonowi i Barnabie. Podziwiać możemy też dwie kolumny oddające cześć Maryi i Józefowi. Gdy podejdziemy bliżej, możemy przyjrzeć się rzeźbionym detalom fasady, przedstawiającym rośliny i zwierzęta, w tym insekty, każdy z nich dogłębnie przemyślany i mający swoją symbolikę (np. żółwie symbolizują stałość i niezmienność, kameleony symbolizują zmianę, pszczoły symbolizują życie), bądź też przywołujący konkretny moment z historii świętej Rodziny (chrząszcze i drobne insekty czy daktyle jako odniesienie do miejsca narodzenia Jezusa, trzciny napotkane przez Maryję, Józefa i Dzieciątko Jezus w trakcie ich ucieczki do Egiptu…). Każda rzeźba, każdy szczegół, zarówno na zewnątrz, jak i wewnątrz bazyliki, ma znaczenie. Nie ma w niej nic przypadkowego.

 

Fasada Męki Pańskiej skierowana jest ku południowemu zachodowi. Przyjmuje co dzień ostatnie promienie słońca i wita nadchodzącą ciemność. Jest znacznie surowsza i mniej zdobna, co powiązane jest, oczywiście, z tematyką, do której się odnosi. Rzeźby przywołują skojarzenia ze szkieletem, cierpieniem, śmiercią, wykonane są z nagiego kamienia. Przedstawiają sceny z ostatnich dni życia Jezusa i Jego drogi krzyżowej, a kulminacją jest rzeźba ukazująca Chrystusa ukrzyżowanego. Podobnie jak Fasada Narodzenia, tak i ta posiada trzy portale dedykowane trzem cnotom, jednakże pozbawione są one kolorów i detali swoich odpowiedników. Wykonano je z brązu; znajdziemy na nich teksty z Biblii opisujące ostatnie chwile życia Jezusa. Cztery wieże poświęcone są apostołom: Tomaszowi, Jakubowi Mniejszemu, Bartłomiejowi i Filipowi. Pośród innych detali uwagę przykuwają umieszczone po dwóch stronach frontonu rzeźby zwierząt stanowiących w Biblii prefiguracje Jezusa: Baranka Abrahama (symbolu ofiary) i Lwa Judy (symbolu zwycięstwa nad śmiercią). Najważniejszym elementem jest tu jednak wielki krzyż wyrzeźbiony z 18-tonowego granitu, u którego stóp siedzą trzej aniołowie. Krzyż pusty, krzyż tryumfalny, symbolizujący zwycięstwo życia nad śmiercią.

 

Sagrada Familia

Trzecia fasada, będąca obecnie w budowie, to Fasada Chwały Pańskiej: ma być największą i najbardziej imponującą z trzech i stanowić wejście główne do bazyliki. Skierowana na południe, cały dzień będzie skąpana w słońcu, a przedstawiać będzie „drogę do wniebowstąpienia”: śmierć, sąd ostateczny i chwałę wniebowstąpienia, a także piekło dla tych, którzy odrzucają Boga i Jego naukę. Do fasady prowadzić będą schody zwieńczone tarasem z rzeźbą przedstawiającą wodę i ogień. Ważnym elementem ma być też przejście podziemne pod ulicą Mallorca, gdzie ulokowane zostanie piekło, ozdobione rzeźbami przedstawiającymi grzechy, demony i fałszywych bożków. Podziwiać będzie też można siedem kolumn poświęconych siedmiu darom Ducha Świętego, siedmiu grzechom głównym i siedmiu owocom Ducha Świętego. Fasada posiadać też będzie siedem portali dedykowanych siedmiu sakramentom i poszczególnym elementom modlitwy Pańskiej („Ojcze Nasz”).

Wieże świątyni również pełne są symboliki: te poświęcone apostołom zwieńczono rzeźbami przedstawiającymi pierścienie i mitry biskupie; dedykowane ewangelistom – rzeźbami przedstawiającymi figury stanowiącymi ich alegorie: św. Jan to orzeł, św. Marek – lew; św. Mateusz – anioł, a św. Łukasz – byk. Wieża poświęcona Maryi zwieńczona będzie wielką gwiazdą, a Jezusowi – krzyżem.

 

Wnętrze bazyliki składa się z pięciu naw wzdłuż kościoła i trzech w poprzecznym transepcie. Chcąc uciec przed zbyt surowym jego zdaniem gotykiem, Gaudí zaprojektował kolumny, wzorując się na pniach drzew, co pozwoliło nie tylko przenieść środek ciężkości bezpośrednio na podłoże, ale też dało efekt bardziej organiczny, a 36 kolumn tworzy wrażenie lasu. W kopułach umieścił niewielkie otwory o abstrakcyjnych kształtach, które pozwalają na subtelne, delikatne oświetlenie wnętrza, dając efekt przytulności i ciepła. Z kolei witraże w oknach na ścianach, również pomyślane i zaplanowane w najdrobniejszych szczegółach, umożliwiają gry światła o różnym efekcie, w zależności od pory dnia. Tematyka zawartych w witrażach obrazów obejmuje m.in. przypowieści biblijne, Adwent, Mękę Pańską, Zmartwychwstanie, światło, życie i ubóstwo.

 

Ołtarz główny obramowany jest łukiem tryumfalnym, który tworzą kolumny świętych – Piotra i Pawła – i ich ramiona. Nad nim zawieszony jest ogromny baldachim z wypisanym tekstem Glorii („Chwała na wysokości Bogu…”). Baldachim ma formę siedmiokąta (zgodnie z zamysłem Gaudiego, który chciał, by ołtarz główny oświetlony był przez ogromny siedmioramienny lichtarz, odwołujący się do siedmiu darów Ducha Świętego), do którego umocowano 50 lampek, pośrodku zaś umieszczono figurę Chrystusa ukrzyżowanego.

Słowa nie są w stanie oddać piękna bazyliki Świętej Rodziny. Jest to z całą pewnością jedno z tych miejsc na świecie, które warto zobaczyć, a jeszcze lepiej zwiedzić z przewodnikiem (lub przynajmniej z nagraniem audio), powoli i z uwagą kontemplując wszystkie detale. Spuścizna Gaudiego jest bogata i różnorodna, ale dopiero Sagrada Família pozwala w pełni docenić jego geniusz. Każdy najmniejszy element – linia, rzeźba, światło, materiał, umiejscowienie – ma swoje uzasadnienie religijne, liturgiczne, architektoniczne i dekoracyjne. Każdy detal ma znaczenie, nic nie jest dziełem przypadku. Gaudí przez większość czasu żył „w innym świecie”– świecie pełnym religijnych uniesień, ekstazy wywołanej naturą, przekraczaniem granic wyobraźni. 7 czerwca 1926 r., gdy jak co dzień zmierzał na mszę świętą, został potrącony przez tramwaj. Odziany był w łachmany, niczym włóczęga, a przy sobie miał jedynie Biblię, różaniec, chusteczkę i klucz. Spędził trzy dni w szpitalu i tam zmarł w samotności. Za to jego pogrzeb przyciągnął tłumy – kondukt żałobny ciągnął się na dwa kilometry. Urna z jego prochami spoczywa w bazylice, której poświęcił niemal 40 lat swojego życia. Aż siedem (to połowa!) z jego dzieł znajduje się na liście Światowego Dziedzictwa UNESCO.

 

Niedokończony sen geniusza jest dziś symbolem Barcelony i jednym z najchętniej odwiedzanych zabytków na świecie. Utrzymanie świątyni i kontynuowanie jej budowy zależą wyłącznie od nas: tych, którzy przekazujemy datki i ofiary na rzecz budowy, kupujemy bilety wstępu do świątyni i przynależącego do niej muzeum. Wielu zwiedzających wraca tam po latach, by osobiście podziwiać postępy w budowie. Sagrada Família to spełniające się na naszych oczach marzenie: pomysłodawcy, architekta i barcelończyków, dla których jest symbolem wierności, wiary, determinacji, wytrwałości. Dziełem, które łączy światy architektury, sztuki, natury i religii. Dumą Katalonii.

 

Sagrada Familia

 

Informacje praktyczne:

  • Sagrada Família znajduje się w dzielnicy Eixample (dojazd metrem do stacji Sagrada Família).
  • Bilety wstępu można kupić w kasie bądź, by oszczędzić sobie stania w kolejkach, na oficjalnej stronie https://sagradafamilia.org.
  • Więcej informacji, ciekawostek oraz relacje z postępów budowy znaleźć można na blogu: https://blog.sagradafamilia.org

 

 

Zdjęcia: V. Villatoro

 

Posted on

Średniowieczne światy wyobraźni

Takie założenie jest błędne. Życie ludzi w wiekach średnich czy wczesnej nowożytności nie sprowadzało się jedynie do sprawowania kultu świętych lub oczekiwania na śmierć i zbawienie. Nie ulega wątpliwości, że religia miała wówczas nadrzędne znaczenie – lecz to właśnie ona stanowiła impuls pobudzający wyobraźnię człowieka. Robiła to nie gorzej niż odległe krainy, historyczni władcy, dzikie zwierzęta czy mieszkańcy nieznanych lądów… Wbrew temu, co się dzisiaj uważa, ludzie w czasach średniowiecza odznaczali się wysoką wrażliwością na piękno – czy to obrazu, czy opowieści. Mieli niezwykle bogatą wyobraźnię. Zapełniali ją postaciami, wydarzeniami, miejscami, zwierzętami i cudami w sposób, który zawstydziłby niejednego współczesnego scenarzystę.

W tych odległych czasach religijność rzeczywiście służyła człowiekowi do samookreślenia – nieważne, czy był nim żebrak czy król. Jednak to wcale nie liturgia była dla niego najważniejsza. Warto bowiem zwrócić uwagę, że religie operują pojęciami abstrakcyjnymi, które automatycznie poddane zostają „obróbce” wyobraźni. Kiedy opowiadamy o końcu świata, czytamy Apokalipsę Janową, kiedy myślimy o piekle, umysł podpowiada obrazy, zdarzenia, postaci, a nawet słowa, które wypowiadają. I właśnie te sprawy najmocniej pobudzały ludzką wyobraźnię w średniowieczu, bo przedstawień końca świata, piekła i Sądu Ostatecznego jest naprawdę bardzo wiele – a wszystkie wielce wymowne.

Trudno odmówić średniowiecznym ludziom wyobraźni, kiedy tworzyli wizerunek takiej oto otchłani piekielnej:

 

Ilustracja z manuskryptu z Biblioteki Bodlejańskiej
Ilustracja z manuskryptu z Biblioteki Bodlejańskiej (Apokalipsa św. Jana)

Czy monumentalną wizję piekła jak ta w Baptysterium przy florenckiej katedrze:

 


Nie tylko wizja potępienia działała na wyobraźnię. Marzenia o rajskiej wieczności były równie barwne, a ich obrazy –zdecydowanie bardziej pożądane. Tym bardziej, że wstąpienie w niebieskie progi było trudniejsze do osiągnięcia niż spektakularny upadek. Na artystyczne wizje raju i piekieł wielki wpływ miało dzieło Dantego, Boska Komedia. Można śmiało powiedzieć, że zarówno Piekło, jak i Raj, już nigdy nie było takie jak przedtem.

 

Obrazek z włoskiej edycji Boskiej Komedii z połowy XV w.
Obrazek z włoskiej edycji Boskiej Komedii z połowy XV w.

 

Kwestie zbawienia nie były jedynymi, jakie zaprzątały serca i umysły średniowiecznych ludzi. Świat – ogromny, nieznany, tajemniczy – pociągał i pobudzał wyobraźnię do dalekich podróży. Nierzadko skłaniał do brawurowych wypraw w nieznane: do Ziemi Świętej, do Arabii Szczęśliwej… Najodważniejsi podążali śladami Aleksandra Wielkiego.

Jego postać i dokonania znane były w średniowieczu dzięki zachowanym pismom m.in. Plutarcha; wspomina o nim również 1 Księga Machabejska (1, 1-4). Aleksander należał ponadto do grupy tzw. Dziewięciu Bohaterów – potrójnej triady historycznych, legendarnych i biblijnych postaci, których żywot i czyny miały być przykładem dla chrześcijańskiego rycerza i władcy. Triady podzielone były na pogańską, żydowską i chrześcijańską. Do grupy wodzów pogańskich zaliczano Hektora, Aleksandra Wielkiego i Juliusza Cezara; do grupy żydowskiej: Jozuego (sędziego), Dawida (króla) i Judę Machabeusza (wodza); do grupy chrześcijańskiej: króla Artura, Karola Wielkiego i Gotfryda z Bouillon. Te „zestawy”sławnych mężów ulegały z czasem rozmaitym modyfikacjom, jednak Aleksander Wielki występował chyba we wszystkich. Stanowił wzorzec mężnego wojownika i dzielnego króla, wychowanka wielkiego filozofa, o którym wspomina święta księga chrześcijaństwa. Legendy o Aleksandrze i jego dokonaniach były niezwykle popularne od wczesnego średniowiecza, przez cały okres jego trwania, aż do czasów nowożytnych. Romans o Aleksandrze po raz pierwszy przełożony został na łacinę na początku IV wieku i od tamtej pory ukazywał się w wersjach nie tylko łacińskich, ale także w języku perskim (Iskander), hebrajskim, staro- i średnio angielskim, szkockim, francuskim, włoskim, hiszpańskim. Był jednymz pierwszych bestsellerów literatury europejskiej. Dokonania macedońskiego władcy, a zwłaszcza jego wyprawy i podboje krain położonych daleko na Wschodzie, tam, gdzie nikt przed nim (ani po nim) nie odważył się zapuścić, wzbudzały wiele fantazji. Iluminatorzy dwoili się i troili, by jak najlepiej przedstawić rozmaite „cuda”, o których pisał rzekomo Aleksander w listach do swego mistrza Arystotelesa: o psiogłowych mieszkańcach wysp niedaleko Indii; o blemijach – ludziach bez głów, którzy oczy, nosy i usta mieli na klatkach piersiowych; o ludziach jednonogich, którzy czasem używali swych ogromnych stóp jak parasoli chroniących przed słońcem; o gryfach i innych potworach… Opowieści, wzmocnione czarodziejskimi wręcz miniaturami, przemawiały do oczu i do serca czytelników.

Aleksander na mozaice katedralnej we włoskim Otranto
Aleksander na mozaice katedralnej we włoskim Otranto

Jeśli podboje Aleksandra Wielkiego, tak odległe w czasie, wciąż wywierały wrażenie na ludności średniowiecza, to wyprawa i przygody Marca Pola i jego stryjów, jego życie i służba dyplomatyczna na dworze chińskim, były czymś zupełnie nowym i prawdziwie wstrząsającym. Marco Polo nie był pierwszym Europejczykiem, który dotarł do Chin, jednak jako pierwszy pozostawił szczegółową relację z owej podróży, która funkcjonowała w co najmniej dwóch wersjach – m.in. jako Livre des Merveilles du Monde i Devisement du Monde, najbardziej popularny zapis (będący również podstawą polskiego przekładu), spisany przez niejakiego Rustichella z Pizy, podyktowany przez Marca Pola w czasie, gdy przebywał w genueńskim więzieniu w latach 1298-1299 r. W dziele tym sporo jest nawiązań do legendy Aleksandra Wielkiego, m.in. rewelacje o psiogłowych mieszkańcach wysp Andamańskich, o jednorożcach i innych. Na temat recepcji dzieła Marca Pola powstały liczne i mądre publikacje. Średniowiecze czerpało z relacji podróżnika pełnymi garściami, ubarwiając imaginarium ludzkich i zwierzęcych postaci. Iluminowane kodeksy Livre des Merveilles mieniły się barwami i oszałamiały bogactwem przedstawionych scen i egzotycznych miejsc.

Trzeba oddać Marco Polo tę zasługę, że swoim bogatym życiorysem obdzielił pokolenia na przestrzeni bez mała ośmiuset lat. Jego postać, niesłychana odwaga i nienasycona ciekawość wciąż inspirują, chociażby twórców popularnych seriali i filmów fabularnych. W czasach, kiedy pod dostatkiem mamy herosów zmyślonych, wciąż jeszcze zdarza się, że bohaterem serialu zostaje autentyczna postać z odległej przeszłości.

Scena zbierania pieprzu z Le Livre des Merveille
Scena zbierania pieprzu z Le Livre des Merveille

 

Tajemnicze lądy i wyspy to specjalność średniowiecznego imaginarium. W XII wieku pojawiły się domniemane sprawozdania z podróży niejakiego „patriarchy Indii” do Królestwa Jana Prezbitera, czy też Księdza Jana. Pojawił się, będący niewątpliwym fałszerstwem, list owego Jana Prezbitera, którego autorstwo przypisywano jednemu z cesarzy bizantyjskich, Manuelowi Komnenowi (co też jest wątpliwe). Niezależnie od autorstwa, sprawozdania i list stworzyły bazę pod legendę o leżącym daleko na Wschodzie królestwie chrześcijańskim, pełnym cudów i bogactw, którego władcą był ksiądz Jan. Rozmaite pisma i świadectwa sytuowały to tajemnicze królestwo w różnych rejonach Azji, m.in. w Indiach, Etiopii i Mezopotamii. Opowiadano na przykład, że ksiądz Jan wyprawił się, by pomóc w odzyskaniu Jerozolimy z rąk Saracenów, ale wezbrane wody Tygrysu zmusiły go do zawrócenia z drogi. Jego męstwa dowodziły rzekome świadectwa wygranych bitw przeciwko sprzymierzonym Medom i Persom. Najbardziej na wyobraźnię współczesnych działały jednak opowieści o samej krainie – o ziemiach i ich mieszkańcach, o roślinności i zwierzętach, o cudownych i niewytłumaczalnych zjawiskach.

Mapa Janowego królestwa jako Etopii
Mapa Janowego królestwa jako Etiopii

Najbardziej specyficznym dziełem imaginarium średniowiecznego były drolleries, malowane na marginesach kodeksów, rzeźbione i płaskorzeźbione na trzonach i kapitelach kolumn i pilastrów, w portalachina gzymsach. Iluminowane karty ksiąg, godzinek i modlitewników zapełniano scenkami i postaciami zabawnymi, czasami sprośnymi, jak np. zającami-rycerzami, dosiadającymi ślimaków i uczestniczących w turniejach; czasem były to gołe zadki mnichów i mniszek, na dwóch nogach, żyjące własnym życiem; roślinne wici, kwitnące twarzami, lub czymś… innym. W tym zakresie wyobraźnia mistrzów nie znała ograniczeń. Największe bezeceństwa, nawet te o nieco heretyckim wydźwięku, uchodziły im płazem. Rola drolleries była nie do końca jasna. Wydaje się, że pełniły funkcję moralizatorską: pokazując świat „na opak”, niezgodny z naturą i ustalonym porządkiem, wytykano błędy i wypaczenia władców świeckich i duchowych, rycerzy i dostojników – czyli tych, którzy uważali się za strażników owego porządku. Jak wszystko w średniowiecznej kulturze, także owe zabawne i sprośne scenki miały swoje głębokie źródłow słowie pisanym, jednak inwencja i wyobraźnia twórcza iluminatorów niewątpliwie dodawały im uroku i indywidualnego charakteru.

 

Przykład drolleries – motywu dekoracyjnegi w postaci małych scenek figuralnych lub zwierzęcych, nacechowanych fantazją, humorem, groteskową deformacją i karykaturą
Przykład drolleries – motywu dekoracyjnegi w postaci małych scenek figuralnych lub zwierzęcych, nacechowanych fantazją, humorem, groteskową deformacją i karykaturą


By wyczerpać temat średniowiecznej wyobraźni, należałoby opisać iluminowane kodeksy i malowane ołtarze – bo przestrzeń święta to przestrzeń wyobrażona; mapy świata chrześcijańskiego i pielgrzymkowe itineraria; bestiariusze i inne „encyklopedie” pełne ilustracji i opisów stworzeń egzotycznych, którym przypisywano nierzadko cudowne cechy i właściwości, i wiele innych wizualnych przejawów ludzkiej wyobraźni i kreatywności – a przecież mówimy tu tylko o obrazach. Oprócz nich jest jeszcze literatura, jest muzyka, są opowieści ludowe, pieśni minstreli itp. Całe bogactwo dawnego imaginarium, z którego korzystamy po dziś dzień.

Zdjęcie główne: ilustracja z Livre des Merveilles Marca Pola
Posted on

Umberto Eco, Historia krain i miejsc legendarnych

Historia krain i miejsc legendarnych

Kilka tygodni temu dla magazynu psychologicznego, z którym stale współpracuję, szykowałam artykuł o sporządzaniu list. Pisałam w nim, że dzięki czynności tej jesteśmy w stanie odkrywać świat, lepiej zrozumieć jego istotę i samych siebie. Nic dziwnego, że człowiek tworzył listy od zawsze – dowodem są antologie, almanachy, katalogi i encyklopedie, potwierdzające tkwiącą w nas potrzebę metodycznego i skrupulatnego sporządzania spisu myśli, wydarzeń i faktów. Rozmaite wykazy tworzono w glinie i na kamieniu, spisywano w klasztorach i przechowywano w bibliotekach, a dziś publikuje się w sieci, zapisuje w notesie, smartfonie lub na pulpicie komputera.

 

Umberto Eco bez wątpienia należał do miłośników list, podobnie jak wiele innych śródziemnomorskich postaci – wystarczy wymienić Leonarda Da Vinci czy Pabla Picassa. Najważniejszym być może dowodem jest tu książka Szaleństwo katalogowania, ale także szereg innych podobnych wydawnictw, w tym Historia piękna czy Historia brzydoty. Pomysł, by w podobnej formie dokonać przeglądu legendarnych krain może jednak wydawać się paradoksem. Czy zamykanie ludzkich rojeń w hermetycznej formie skrywa jakikolwiek sens?

 

Oswajamy świat iluzją prawdy albo prawdą iluzji – jak kto woli – powiedział na temat publikacji Umberta Eco Michał Rusinek.
Oswajamy świat iluzją prawdy albo prawdą iluzji, jak kto woli – powiedział na temat publikacji Umberta Eco Michał Rusinek

 

Okazuje się, że tak, choć książce Historia krain i miejsc legendarnych można sporo zarzucić. Po pierwsze, jak zauważyło wielu recenzentów, autorowi nie udało się jednoznacznie określić, co jest krainą legendarną, bajeczną, a co literacką. W efekcie publikacja, która przedstawiana jest jako rodzaj encyklopedii, jawi się jako niekompletna i odrobinę chaotyczna. Po drugie, podczas czytania może pojawić się uczucie lekkiego niesmaku – momentami wydaje się, że książka powstała tylko po to, by wykorzystać materiały zgromadzone podczas pisania głośnych powieści pisarza.

Mimo to lektura tomu dostarcza także wiele radości. Duża w tym zasługa wybranych przez autora pięknych ilustracji, które przenoszą nas w baśniowe krainy tworzone przez człowieka na przestrzeni wieków. Czytelnicy z naukowym zacięciem docenią też bogatą bibliografię i przegląd tekstów źródłowych. Podróż przez legendarne krainy rozpocznie się w czasach najdawniejszych – wojażować będziemy wśród krajobrazów z poezji Homera i wersetów Biblii. Później poznamy świat Marca Pola, prześledzimy wędrówki Graala i losy Księdza Jana. Wśród wyśnionych przez człowieka terytoriów znajdzie się też Atlantyda, cudowności Wschodu, Ultima Thule, Kukania i Utopia czy ziemie opisywane w najważniejszych dziełach literackich ostatnich wieków. Odłożywszy na bok tę niezwykłą geograficzną encyklopedię, poczujemy się nie tylko bogatsi w wiedzę, ale także gotowi do tworzenia własnych legend. Tak, jak czyni się po lekturze pięknej baśni tuż przed zaśnięciem.

 

Umberto Eco, Historia krain i miejsc legendarnych, tłumaczył Tomasz Kwiecień, Rebis, Poznań 2013
Posted on

Pojechać ku słońcu. Wielkie marzenie ostatniego króla

7 stycznia 1795 natarczywe żądania carycy Katarzyny II ostatecznie zmusiły polskiego króla Stanisława Augusta do opuszczenia stolicy kraju, który w czasie trzech dekad swoich rządów starał się zreformować. Warszawę zostawiał na zawsze. Jego marzenia o wzmocnieniu pozycji Rzeczpospolitej, o  jej modernizacji, a także o zbudowaniu  pięknej i majestatycznej stolicy nowoczesnego państwa legły w gruzach. Poniatowski wyjeżdżał z kraju, który za moment miał całkowicie zniknąć z map Europy. Cztery dni wcześniej w Petersburgu Katarzyna II zawarła bowiem wstępny układ z imperium Habsburgów, który przesądzał o trzecim rozbiorze Polski.

Stanisław August wyjechał wówczas do Grodna, gdzie pod „opieką” i nadzorem dawnego ambasadora Rosji w Polsce, generała Nikolaja Repnina, pozostawał więźniem stanu. Na wyraźne życzenie imperatorowej wobec jej dostojnego „gościa” zachowywano monarszą etykietę, de facto był on jednak jeńcem poddawanym ścisłej kontroli. W czasie dwóch lat swojego pobytu na zamku grodzieńskim  starzejący się Poniatowski – pozbawiony władzy, kraju i korony – pozwalał sobie już tylko na jedno marzenie. Pragnął ostatnie lata życia spędzić w Italii, której dotychczas nigdy nie było mu dane odwiedzić.

W osiemnastowiecznej Europie zagraniczne wyjazdy mające na celu wzbogacenie, czy wręcz dopełnienie wszechstronnej edukacji szlachetnie urodzonej młodzieży były praktyką zarówno powszechną, jak i pożądaną. Wzorem arystokracji brytyjskiej także Polacy bardzo chętnie udawali się do Italii. Jednak ojciec przyszłego króla, wojewoda mazowiecki Stanisław Poniatowski, zdecydował inaczej. Jak pisał monografista młodości króla Julian Nieć, wojewoda mazowiecki pragnąc obudzić w synu wojenny zapał postanowił wysłać Stasia na teren wojny o sankcję pragmatyczną [wojna o sukcesję austriacką 1740-1748], który ogranicza się do Belgii i południowej Holandji, usuwając Włochy na plan dalszy. Bo jedynie na północy w pełni rozwinęła się sztuka wojenna, rozłożyły się najlepsze twierdze. Ze słów tych wynika, że młody Poniatowski miał odwiedzić także Italię – ów nieomal oczywisty cel peregrynacji edukacyjnej. Jak miało się później okazać, marzenia ojca o obudzeniu wojennego zapału nigdy się nie ziściły. Jego syn nade wszystko cenił pokój, a choć był wielkim miłośnikiem sztuki, z pewnością nie była to sztuka wojenna. Ostatecznie szesnastoletni wówczas młodzieniec odwiedził m.in. Akwizgran, Antwerpię, Hagę i Amsterdam.

Élisabeth Vigée-Lebrun, Stanisław August Poniatowski
Élisabeth Vigée-Le Brun, Stanisław August Poniatowski, 1797

Odsuniętej w czasie podróży do Włoch nie udało się zrealizować. W kolejnych latach młody Poniatowski poznał jeszcze Berlin, Drezno, Wiedeń i Paryż. Odbył też upragnioną podróż do Anglii, którą sam określał jako kraj gdzie wszystkie sztuki są cenione i wynagradzane […] gdzie myśli się swobodnie i szlachetnie, nie będąc krępowanym żadną służalczą obawą. Wreszcie, pod pretekstem kolejnego wojażu edukacyjnego, został w 1755 roku wysłany do Petersburga z misją pozyskania poparcia politycznego.

Wraz z objęciem tronu Polski w 1764 roku Stanisław August musiał definitywnie pożegnać się z planami odwiedzenia Italii. Wynikało to z faktu, że polscy królowie mogli opuszczać teren Rzeczpospolitej jedynie w wyjątkowych przypadkach i po uzyskaniu zgody sejmu. Gdy więc jego osobista podróż stała się niemożliwa, monarcha postanowił dołożyć wszelkich starań, aby jak najwięcej przejawów i obiektów kultury włoskiej sprowadzić do Warszawy. Najważniejszym doradcą do spraw artystycznych stał się Marcello Bacciarelli – twórca urodzony  w Rzymie. Jako nadworny malarz króla brał udział we wszystkich jego przedsięwzięciach artystycznych, a także, po otwarciu na zamku szkoły malarskiej potocznie zwanej Malarnią, kształcił młodych twórców. Król, który sam posiadał zdolności artystyczne – w młodości chętnie rysował, a przez całe swoje życie wyraźnie ingerował w wygląd i w treść zamawianych przez siebie dzieł sztuki – zdawał sobie sprawę ze znaczenia odpowiedniej formacji artystycznej. Nie szczędził więc pieniędzy na finansowanie podróży edukacyjnych i studiów w ważnych ośrodkach artystycznych. Wysyłając młodych adeptów malarstwa na studia, m.in. do Rzymu czy Bolonii, bądź też finansując ich podróże po Italii, Grecji czy Imperium Osmańskim, oczekiwał od nich nadsyłania rysunków oraz dokonywania zakupów rycin do swojej kolekcji. Niekiedy młody artysta stawał się tym samym oczami władcy. Dzięki szczegółowym opisom, szkicom sytuacyjnym i wypracowanym rysunkom król mógł w zaciszu swojego gabinetu odbywać wymarzone podróże. Poświadcza to korespondencja Bacciarellego z rysownikiem i architektem Janem Chrystianem Kamsetzerem:

Otrzymałem Pański [list] z dnia 24 lipca z opisem podróży na Sycylię,. J.K. M., który go przeczytał, okazał z niego zadowolenie. Szkice sytuacyjne, które dołączył Pan do Pańskiego listu, sprawiły Mu przede wszystkim wyraźną przyjemność.  /Warszawa – Neapol, po 24.VII.1781/

Nadsyłane przez twórców prace własne i dokonywane przez nich zakupy stanowiły zaledwie niewielką część nabytków do kolekcji władcy. Stanisław August, dla którego tworzenie kolekcji wiązało się tyleż z osobistymi zainteresowaniami i gustem, ileż stanowiło niezbędny element funkcjonowania dworu i budowania prestiżu władzy, posiadał rozbudowaną siatkę agentów, dyplomatów i twórców pozyskujących dzieła w całej Europie. Olbrzymią część tych zakupów dokonywano w Rzymie, Wenecji, Bolonii czy Neapolu. Król kupował tam rzeźby, obrazy, sztychy, a także marmury. To m.in. z Carrary i Livorno sprowadzano kamień do dekoracji modernizowanego zamku królewskiego, w tym Pokoju Marmurowego.

Obraz Bernarda Bellotta zw. Canalettem Widok Kapitolu z kościołem Santa Maria in Aracoeli
Bernardo Bellotto zw. Canaletto, Widok Kapitolu z kościołem Santa Maria in Aracoeli

 

Choć na przebudowę siedziby monarszej największy wpływ miały wzorce francuskie, nie brak i tu wyraźnych śladów fascynacji króla kulturą włoską. Do dziś w Sali Canaletta podziwiać można widoki Warszawy wykonane przez drugiego królewskiego malarza Bernarda Belotta zw. Canalettem. Nim jednak powstały w latach 1770–1780, salę tę dekorowało 15 obrazów weneckiego mistrza przedstawiających… widoki Rzymu. Belotto namalował dla króla owe „rzymskie” obrazy w Warszawie (1767–68). Aby nie polegać wyłącznie na własnej pamięci, jako wzór kompozycyjny wykorzystał ryciny Giovanniego Battisty Piranesiego. Artysta ten, urodzony w Wenecji, lecz na stałe związany z Rzymem, był w XVIII wieku jednym z najpopularniejszych twórców. W swoich niebywale licznych rycinach ów „wielki poeta historii” ukazywał piękno i wielkość Rzymu zarówno współczesnego, jak i antycznego. Nie dziwi więc fakt, że w swojej bibliotece Stanisław August posiadał komplet rycin autorstwa Giovanniego Battisty Piranesiego i jego syna Francesca. Zafascynowany Italią król kupował je na bieżąco i systematycznie – posiłkując się nadsyłanymi do Warszawy prospektami wydawniczymi. Co więcej, Francesco Piranesi zadedykował Stanisławowi Augustowi swój monumentalny plan Willi Hadriana. Szczegółów dostarcza nam list Kamsetzera do Bacciarellego:

P. Piranesi skończył swój plan domu wiejskiego cesarza Adriana w Tivoli, kopersztychy zaś, które właśnie królowi posłał, chyba już wyjechały; w mojej ocenie dosyć dobrze mu się [to] udało, włącznie z portretem Króla, który umieścił w medalionie na winiecie, ale nieco chybionym, z braku dobrego oryginału; gdybym ja był w Rzymie w czasie, gdy go wykonywał, uczyniłbym , co w mojej mocy, aby go bardziej wydoskonalić, jednakże wszystko, co mogłem uczynić, to po powrocie z Neapolu wyretuszowałem nieco te kopersztychy. / Rzym-Warszawa, 18 VIII 1781/

Dalej, w tym samym liście, czytamy: Tą samą okazją co kopersztychy pozwoliłem sobie wysłać Panu trochę czekolady, wiedząc, iż ciągle ją Pan spożywa, proszę mi jednak wybaczyć, że posyłam Panu taką błahostkę jak ta, a tylko po to, by na razie przekonał się Pan, że o Panu myślę. Jej funt[ów]trzydzieści: 20 bez wanilii oraz 10 z wanilią, nie jest mi bowiem znany gust Pański względem tego artykułu.

Ten ostatni fragment wydaje się wyjątkowo ciekawy, ponieważ zdradza, w jaki sposób artysta dbał o dobre relacje ze swoimi protektorami. Nie było bowiem tajemnicą, że zamiłowanie do czekolady – towaru rzadkiego, drogiego i luksusowego – nadworny malarz dzielił z monarchą. Można więc przypuszczać, że owa przeszło dwunastokilogramowa „błahostka” miała – podobnie jak ryciny – ucieszyć samego króla.

Francesco Piranesi, Fragment planu Willi Hadriana z dedykacją dla polskiego króla Stanisława Augusta, 1781
Francesco Piranesi, Fragment planu Willi Hadriana z dedykacją dla polskiego króla Stanisława Augusta, 1781

 

Przytoczone przykłady to zaledwie ułamek włoskich fascynacji Stanisława Augusta, który, będąc także wielkim miłośnikiem opery, sprowadzał na swój dwór również włoskich muzyków i śpiewaków.  Nie może więc dziwić fakt, że jako pozbawiony ukochanej ojczyzny więzień marzył, aby ostatnie lata przeżyć w kraju, do którego tęsknił przez całe życie. W początkowym okresie uwięzienia w Grodnie tliła się w zdetronizowanym władcy resztka nadziei na pomoc Rzeczpospolitej, jednak wkrótce i ona umarła. Wtedy też, za radą Riepnina, zaczął myśleć o własnej przyszłości:

Jako naoczny świadek całkowitej klęski Ojczyzny, której przysięgałem oddać w służbę wszystkie talenty  i umiejętności, otoczony wszelkimi nieszczęściami, którym nie mogę zaradzić – czyż to nie naturalne, że pragnę znaleźć się od nich z dala? (…) Dlatego nie widzę dla siebie innego miejsca niż Włochy.

Planom tym, jedynie oficjalnie, sprzyjała Katarzyna. Obiecała spełnić marzenie i zezwolić Poniatowskiemu na wyjazd do Italii; jednocześnie nieustannie odwlekała jednak termin ostatecznej decyzji. Zdetronizowanemu monarsze pozostała jedynie wiara, że imperatorowa dotrzyma obietnicy. Łudząc się, że będzie mógł osiąść w Rzymie, realnie planował urządzenie tam swojej siedziby. W listopadzie 1795 roku wysłał Bacciarellemu instrukcję, zgodnie z którą wybrane przez króla, najbliższe mu dzieła sztuki zostały zapakowane w 13 skrzyń i oczekiwały na termin wysyłki do Rzymu. Terminu tego oczekiwała także w Wiedniu Elżbieta Grabowska, która miała dołączyć do męża w Italii. Niestety, śmierć Katarzyny przekreśliła marzenia Poniatowskiego, aby na starość „pojechać ku słońcu”. Nieprzychylny mu Paweł I „zaprosił” króla do Petersburga, oddając mu do dyspozycji Pałac Marmurowy – i de facto uwięził go wzłotej klatce. To właśnie tam, nie pod słońcem Italii, ostatni elekcyjny król Polski dożył swych dni.

Marzenie o tym, by na własne oczy zobaczyć ślady wielkości dawnej republiki rzymskiej i jej znakomitych władców zachowane w starożytnościach, by pooddychać powietrzem przesyconym historią i sztuką pozostało marzeniem idealnym – marzeniem nigdy niespełnionym. Jednak dzięki temu marzeniu trzy dekady oświeconego mecenatu artystycznego Stanisława Augusta całkowicie zmieniły oblicze polskiego życia kulturalnego.

Pałac na wyspie, fot. Chichebombon / Wikimedia
Pałac na wyspie, fot. Chichebombon / Wikimedia, CC BY-SA 4.0

 

Aby odnaleźć namiastkę Italii, którą – podążając za najgłębszym marzeniem – starał się stworzyć sobie w Warszawie monarcha, wystarczy w słoneczny dzień wybrać się na spacer do Łazienek Królewskich. To tu władca urządził swoją letnią rezydencję, zlecając przekształcenie barokowego pawilonu łaziebnego w Pałac na Wyspie. Inspiracją dla eleganckiego klasycystycznego budynku stały się słynne włoskie rezydencje jak Villa Albani, Villa Borghese, Villa Medici czy Villa Ludovisi. Król powierzył prace nad przebudową pałacu Kamsetzerowi i pochodzącemu z Włoch Domenico Merliniemu. Ponadto, ukochana rezydencja monarchy została wyposażona w nowoczesny system wodno-melioracyjny zaprojektowany przez inżyniera wojskowego Karola Ludwika Agricolę.

Kiedy więc mijamy uroczy wodozbiór powielający formę rzymskiego grobowca Cecylii Metelli, leniwie wystawiamy twarz ku słońcu, siedząc na ławce przy oranżerii, lub też błogosławimy szpalery drzew zacieniające ulicę Agrykoli, gdy mozolnie drapiemy się w górę wąwozu, pomyślmy przez chwilę, że wszystko to zawdzięczamy wielkiemu marzeniu króla.

 

 

Bibliografia:

Kossecka Teresa, Gabinet Rycin króla Stanisława Augusta, Warszawa [1999]

Królikowska-Dziubecka Marzena, Listy z podróży. Korespondencja Jana Chrystiana Kamsetzera z królem Stanisławem Augustem i Marcellem Bacciarellim, Warszawa 2017

Manikowska Ewa, Sztuka-ceremoniał-informacja. Studium wokół zakupów królewskich kolekcji Stanisława Augusta, Warszawa 2007

Nieć Julian, Młodość ostatniego elekta. St. A. Poniatowski 1732-1764, Kraków 1935

Stanisław August ostatni król Polski. Polityk, mecenas, reformator 1764-1795, kat. wyst. Pod red. Angeli Sołtys, Warszawa 2012

Zamoyski Adam, Ostatni król Polski, Warszawa 1992

 

Zdjęcie główne: Bernardo Bellotto zw. Canaletto, Widok na Canal Grande i Santa Maria della Salute, 1743, J. Paul Getty Museum

 

Posted on

O czym marzą Egipcjanki

Fot. David Dennis / Flickr

Kiedy Europejczyk myśli o mieszkankach współczesnego Egiptu, wyobraźnia podsuwa mu najczęściej stereotypowy obraz kobiety okutanej w galabiję, okrytej hidżabem, albo co gorsza noszącej nikab. Widzi bezkształtną postać zawoalowaną od stóp do głów. Jeśli wizytował już w tym pięknym kraju, na pewno widywał podobne postaci na ulicach, a widok ten musiał kojarzyć mu się bez wątpienia negatywnie. Szczególnie, gdy na swej drodze napotkał kobietę dźwigającą egipskim zwyczajem zakupy lub inne przedmioty na głowie, piastującą na biodrze jedno lub dwoje dzieci, spoglądającą spomiędzy chust zmęczonym wzrokiem… Chód takiej kobiety jest ciężki i powolny, ruchy zdradzają wyczerpanie, głos ma ona przenikliwy, twarz pooraną zmarszczkami – często pomimo względnie młodego wieku. Co sobie pomyśli Europejczyk na taki widok? Że urodzić się kobietą nad Nilem to straszny pech. Wydawać by się mogło, że te ciężko stąpające po ziemi kobiety dawno pożegnały się z marzeniami, a ich życie wypełnia jedynie twarda rzeczywistość. Ale czy tak jest w istocie?

 

David Berkowitz
Jeżeli kobieta nie wyjdzie za mąż do trzydziestki, grozi jej staropanieństwo. Fot. David Berkowitz / Flickr, CC BY 2.0

Narzeczeństwo

Cóż, życie egipskich kobiet czasem bywa usłane różami i różane są ich marzenia. Jeśli Egipcjanka ma szczęście przyjść na świat w zamożnej (lub nawet średnio zamożnej) rodzinie, większość jej snów ma szansę się spełnić. Faktem pozostaje, że do największych marzeń Egipcjanek należy zamążpójście, przy czym wydarzenie to niekoniecznie musi się wiązać z wielkim uczuciem. O tym praktyczne i rozsądne potomkinie faraonów raczej nie myślą. Męża wybiera im najczęściej matka, a odbywa się to w wielce interesujący sposób. W Egipcie małżeństwa zawiera się raczej z rozsądku, aniżeli w porywach namiętności – zresztą o czymś takim młode dziewczęta nie powinny nawet wiedzieć, a co dopiero myśleć (ale o tym później). Rynek matrymonialny prosperuje nad Nilem bardzo dobrze, co nie powinno dziwić – o ile w Europie męża wybierał córce ojciec, tak w Egipcie zajmują się tym kobiety, przy czym znacznie poważniejszym zadaniem jest dla nich znalezienie synowi odpowiedniej kandydatki na żonę. Wobec takiego obowiązku stają wszystkie egipskie matki, a wyścig do drzwi potencjalnej narzeczonej przypomina średniowieczne boje o szlachetną dziewicę. Informacje o kandydatce na żonę przekazywane są pocztą pantoflową; miejsca najbardziej służące wszelkiej wymianie informacji to zazwyczaj salony piękności, gdzie pod nieobecność mężów można zdjąć zasłonę i spokojnie poplotkować przy miętowej herbacie. Tam właśnie zapadają życiowe decyzje, które później przekazywane są mniej lub bardziej zainteresowanym ojcom rodziny. Bez dyskretnej aprobaty żony mąż nie wyda zresztą przychylnego werdyktu i niedoszły narzeczony zostanie odesłany z kwitkiem. Wbrew powszechnej opinii egipskie kobiety mają więc do powiedzenia całkiem sporo w kwestii życia rodzinnego i wpływają na przyszłość swoich dzieci w stopniu nie mniejszym niż mężczyźni.

Jeżeli matka zaakceptuje kandydata na męża dla swojej córki (a druga strona uzna narzeczoną za idealną kandydatkę na żonę), zaczynają się pertraktacje odnośnie kwestii tak istotnych, jak miejsce zamieszkania przyszłych małżonków, wartość posagu, a także wysokość mahru, czyli kwoty, którą pan młody musi zapłacić za żonę. Jest to „dar ślubny” pana młodego, a de facto zabezpieczenie kobiety na wypadek rozwodu. Gdy obie strony wreszcie dojdą do porozumienia, następuje przedstawienie sobie narzeczonych, którzy niekoniecznie musieli się wcześniej znać. Bywa również tak, że przyszły pan młody w chwili „oświadczyn” przebywa w innym kraju – najczęściej w jednym z bogatych muzułmańskich królestw – i swoją przyszłą żonę ujrzy jedynie na zdjęciu. Jeszcze dekadę temu było to na porządku dziennym.

Tak oto realizuje się pierwsze marzenie egipskiej dziewczyny – o posiadaniu narzeczonego. Obowiązkiem męża jest zapewnienie żonie mieszkania. Aby ów obowiązek wypełnić, młodzi Egipcjanie bardzo często – o ile nadarzy się taka okazja – wyjeżdżają na kilkuletnie zagraniczne kontrakty, zwykle do Emiratów, Kataru czy Arabii Saudyjskiej. Narzeczeństwo wiąże się z dużymi przywilejami, jako że parom wolno umawiać się na randki, a nawet trzymać się na ulicy za ręce, co jeszcze dekadę temu było nie do pomyślenia. Nadal jednak nie wolno kobietom i mężczyznom okazywać sobie publicznie jakichkolwiek czułości – niedozwolone są pocałunki i uściski. Oczywiście intymne zbliżenia przed ślubem są surowo zakazane, a para, która dopuści się tak haniebnego czynu, jest skazana na społeczny ostracyzm, co w małych aglomeracjach miejskich równa się wykluczeniu z życia towarzyskiego, a w przypadku kobiet oznacza przekreślenie jakichkolwiek szans na zamążpójście. Jeśli bowiem para współżyje przed ślubem i wyjdzie to na jaw, zaręczyny zostają natychmiast zerwane, a kobieta napiętnowana jest jako nierządnica. Kobieta posiadająca narzeczonego może się uważać za całkiem spełnioną życiowo – w kraju faraonów nie ma nic gorszego niż pozostanie „starą panną” po dwudziestym piątym roku życia.

Dłonie przed ślubem ozdabia się henną. Fot. Vivaystn / Wikimedia, CC BY-SA 4.0
W Egipcie przed ślubem panie ozdabiają dłonie henną, podobnie jak w innych krajach arabskich. Fot. Vivaystn / Wikimedia, CC BY-SA 4.0

 

Małżeństwo

Kolejnym marzeniem Egipcjanek jest ślub – z pewnością najważniejsze wydarzenie w ich życiu. Egipskie wesele jest ceremonią zapadającą w pamięć i jedyną w swoim rodzaju, aczkolwiek nam, Europejczykom, może się wydawać cokolwiek dziwaczne. Zanim dojdzie do tego spektakularnego widowiska, należy ustalić kolejne kwestie, takie jak zakup wyposażenia domu przez ojca panny młodej, gdyż to na rodzinie kobiety spoczywa ten obowiązek (przy czym w przypadku rozwodu żona zabiera ze sobą wszystko co do ostatniego durszlaka). Z pewnością każda szanująca się Egipcjanka marzy o tym, by być pierwszą żoną – a przypomnijmy, że egipscy książęta na białych koniach są uprawnieni do poślubienia aż czterech księżniczek. Z reguły rzadko się zdarza, by mężczyźni mieli więcej niż dwie małżonki, ponieważ nie pozwalają na to warunki finansowe. Czterema żonami mogą pochwalić się prawdziwi krezusi, na ogół jednak na jednej pani domu się kończy, o ile nie zachodzą nieprzewidziane okoliczności (jak choćby niepłodność pierwszej żony, której mąż ze względu na uczucie bądź inne kwestie nie chce oddalić). Narzeczona, która idzie „do ołtarza” jako pierwsza, może rzeczywiście cieszyć się ze spełnienia marzeń.

Wyrażenie „do ołtarza” jest tu zresztą nie na miejscu. Jeśli ślub odbywa się w porządku religijnym, formalności dopełnia się w domu imama. Ceremonia ta wyklucza obecność panny młodej – imam udziela ślubu panu młodemu i… ojcu narzeczonej, który ją reprezentuje. W obliczu dwóch świadków, rzecz jasna mężczyzn, panowie podają sobie ręce i następuje przekazanie córki zięciowi. Ojciec dosłownie „sprzedaje” wtedy córkę jej przyszłemu mężowi za wspomniany mahr. Po zakończeniu ceremonii narzeczeni są już formalnie małżeństwem, jednak bez prawa do skonsumowania związku – aby tradycji stało się zadość, należy wyprawić huczne wesele. Ślub cywilny natomiast przebiega w tempie ekspresowym i odarty jest z wszelkiej intymności. Do urzędnika ciągnie się ogonek zainteresowanych par i ich świadków, a gdy już kolejni narzeczeni dopchają się przed jego oblicze, następuje krótka wymiana pytań i odpowiedzi („Czy chcesz tego mężczyznę za męża?”), wbicie pieczątki do dokumentu i gratulacje (mabruk), po czym należy czym prędzej opuścić pomieszczenie, by ustąpić miejsca kolejnym przyszłym małżonkom. Urzędnik kończy pracę o 14:00 i może przerwać ceremonię w pół słowa…

Egipskie panny młode są szczęśliwe, lecz zestresowane. Perspektywa wesela i wiążących się z nim przyjemności w postaci udania się do kosmetyczki, fryzjerki, stylistki, a następnie wielogodzinnego paradowania w mniej lub bardziej wyszukanej sukni ślubnej (warto zaznaczyć, że to, co w Europie uznawane jest za kiczowate, nad Nilem uchodzi za szczyt elegancji), na dodatek z odsłoniętymi włosami, wprawia młode kobiety w euforię. Z drugiej strony towarzyszy im lęk przed nieznanym – głównie przed nocą poślubną z obcym im człowiekiem. Nam, Europejczykom, żyjącym w nowoczesnym i pozbawionym zahamowań XXI wieku, wydaje się to niewiarygodne, ale w Egipcie dziewczęta wciąż jeszcze stawiane są przed koniecznością spędzenia nocy poślubnej z mężczyzną, którego nawet nie pocałowały, który co najwyżej trzymał je za rękę na jednej z randek, o ile w ogóle do takowej doszło. Wymogi kulturowe i obyczajowe również nie sprzyjają kobietom, gdyż wymaga się od nich, by podczas tej szczególnej nocy prezentowały się wyjątkowo. Stąd rytuał wielogodzinnej, sumiennej i dokładnej depilacji całego ciała (i to dosłownie całego) woskiem lub nitką trzymaną w zębach i rękach przez nie znającą litości kosmetyczkę lub jedną z krewnych. Kiedy już każdy najmniejszy włosek z ciała przyszłej małżonki zostanie usunięty, kierowana jest ona do wanny, gdzie dość przyjemnie spędza czas zażywając relaksującej kąpieli, po czym namaszczana jest olejkami i wonnościami. Na koniec ozdabia się jej dłonie malunkami z henny. Oczom małżonka ukazuje się już całkowicie przeobrażona, a zalotny uśmiech na jej ukrytej pod grubą warstwą makijażu twarzy nie zdradza w najmniejszym stopniu, ile bólu i cierpienia musiała znieść, aby móc zrealizować marzenie swego życia.

Samo wesele jest głośne, długie i nużące. Państwo młodzi prowadzeni są w rodzinnym pochodzie, który śpiewa, klaszcze i wiwatuje w rytm bębnów i fletów, do sali biesiadnej, gdzie ma odbyć się przyjęcie. Jest to bardzo ważny element całej ceremonii… i chyba jedyny, gdyż później następuje usadzenie obojga w fotelach, gdzie spędzają kolejne godziny, przyjmując gratulacje i prezenty. Jedzenie na tego rodzaju fecie nie jest przewidziane, za to napitki owszem, przeważnie różnego rodzaju soki i napoje gazowane, a także woda; wszystkie one są mile widziane w przerwach między kolejnymi pląsami. Naturalnie osobno tańczą mężczyźni i kobiety – jedynie mąż i żona mogą zatańczyć wspólnie. Po kilku godzinach tak spędzonych towarzystwo rozchodzi się do domów, a państwo młodzi udają się celebrować noc poślubną. Oczywiście szczytem marzeń byłoby powołanie tej nocy do życia potomka, to jednak pozostaje w gestii Allaha.

 

Współczesna egipska rodzina, fot. Nicola / Flickr, CC BY 2.0
Współczesna egipska rodzina. Dzieci rzadko korzystają z wózka. Fot. Nicola / Flickr, CC BY 2.0

 

Macierzyństwo

Wydanie na świat potomka z pewnością stanowi priorytetowe marzenie każdej egipskiej kobiety, choć w tym przypadku wypada chyba raczej mówić o obowiązku. Niewątpliwie w dobrym tonie jest urodzenie dziecka w pierwszym roku małżeństwa, jakkolwiek wyczyn ten nie udaje się każdej parze. Osobą, której najbardziej zależy na pojawieniu się nowych członków rodziny, jest zazwyczaj teściowa ze strony męża; ona też wykazuje największe zaangażowanie w sprawy sprowadzania na świat wnucząt. Zdarzają się dość nieprzyjemne sytuacje, kiedy czas mija, potomstwu się nie spieszy, a zniecierpliwione przyszłe babcie zaczynają wygłaszać coraz bardziej niestosowne komentarze… Nie trzeba dodawać, że w takich przypadkach notowania małżonki syna spadają z miesiąca na miesiąc, gdyż kobieta bezpłodna nie cieszy się w oczach Egipcjan poważaniem. Zanim bezdzietna para zdecyduje się na konsultacje lekarskie, niedoszła przyszła matka zmuszona jest bardzo często do wysłuchania nieskończonych upokarzających komentarzy ze strony nie tylko teściowej, ale również szwagierek, które w miarę upływu czasu czują się coraz bardziej zobligowane do wygłaszania swoich opinii na wiadomy temat. Należy w tym miejscu zaznaczyć, że nie zawsze się tak dzieje – istnieją wyrozumiałe teściowe, jednak należą do rzadkości. Gdy bezdzietność trwa dłużej niż dwa, trzy lata, pojawiają się sugestie dotyczące rozwodu lub rozważenia możliwości zawarcia przez mężczyznę drugiego małżeństwa. Nie trzeba dodawać, że w takim przypadku status pierwszej żony ulega deprecjacji, o ile w międzyczasie nie urodzi ona dziecka. Zupełnie inaczej sprawy się przedstawiają w sytuacjach, kiedy małżonkowie zdecydują się jednak udać do lekarza, co w obecnych czasach zdarza się na szczęście coraz częściej (leczenie niepłodności w Egipcie znajduje się na bardzo wysokim poziomie – istnieje wiele specjalistycznych państwowych klinik zajmujących się tym problemem, a decyzja o rozpoczęciu leczenia często podejmowana jest na pierwszej wizycie). Jeśli jednak okaże się, że wina za brak posiadania potomstwa leży po stronie mężczyzny, kobieta zyskuje prawo do rozwodu.

Przyjście na świat dziecka stanowi wydarzenie tysiąckrotnie ważniejsze niż wszystkie ceremonie zaślubin razem wzięte. Zwykło się sądzić, że narodziny chłopca stanowią w Egipcie większy powód do radości niż narodziny córki, jednak jest to wyobrażenie fałszywe. Dla szczęśliwych rodziców, dziadków, wujków i dalszych krewnych płeć dziecka nie ma większego znaczenia – wszystkie niemowlaki uwielbiane są i hołubione jednakowo. Egipscy rodzice wykazują skłonności do straszliwego rozpieszczania swych szkrabów, w czym dopingują ich dziadkowie z obu stron, a reszta rodziny wykorzystuje każdy pretekst, by odwiedzić krewnych obdarzonych małym dzieckiem. Wyprawki dla niemowląt są nad Nilem bardzo kosztowne, ale nikomu do głowy by nie przyszło odmówić maluchowi tego, co najlepsze. W sklepach z asortymentem dziecięcym nieustannie kłębi się tłum złożony z przyszłych lub piastujących już w ramionach maleństwo mam, najczęściej w asyście matki, teściowej, sióstr, szwagierek i dalszych krewnych. Debaty i dywagacje nad wzorem i kolorem łóżeczka czy przewijaka ciągną się w nieskończoność. Co ciekawe, bardzo często w tego rodzaju miejscach spotkać można również zaaferowanych tatusiów, którzy z równym entuzjazmem dokonują tych jakże ważnych wyborów. Posiadanie potomstwa stanowi dla Egipcjan powód do radości i dumy, a na trudy związane z opieką nad oseskiem raczej się nie narzeka – wpisuje się je w ogólne pojęcie rodzicielskiego szczęścia. Mówiąc zaś o dziecięcych zakupach warto odnotować drobny szczegół: Egipcjanki rzadko korzystają z wózków dla dzieci. Pociechy są transportowane w nosidełkach, a gdy tylko opanują stosowne umiejętności, przesiadają się na biodro mamy (lub babci, ciotki, siostry…) gdzie są noszone mniej więcej do trzeciego lub czwartego roku życia. Do normalnych widoków należy zatem matka dźwigająca na biodrze malucha, dzierżąca na ramieniu torebkę, a na głowie pakunki z zakupami.

Lista marzeń egipskich kobiet nie ogranicza się, rzecz jasna, do kwestii rodzinnych, jakkolwiek te właśnie pragnienia są bez wątpienia najważniejsze, gdyż wynikają z kulturowego podłoża. W Egipcie, zwłaszcza w mniejszych aglomeracjach (przy pięciomilionowym Kairze każde egipskie miasto wydaje się małe), pojęcie „singielka” praktycznie nie istnieje. Grono samotnych kobiet stanowią wdowy i rozwódki, a stan panieński kończy się najpóźniej w dwudziestym ósmym roku życia, co i tak jest bardzo wysokim progiem na rynku matrymonialnym. Jeżeli kobieta faktycznie nie wyjdzie za mąż do trzydziestki, grozi jej staropanieństwo, jednak w praktyce zostaje ona drugą lub trzecią żoną jakiegoś starszego mężczyzny, a tym samym spełnia swoje marzenie o rodzinie… jakkolwiek może to odbiegać od jej faktycznych oczekiwań.

 

Codzienna scena na ulicach Kairu, fot. Tinou Bao / Flickr, CC BY 2.0
Codzienna scena na ulicach Kairu, fot. Tinou Bao / Flickr, CC BY 2.0

 

Kariera

Egipcjanki z dużych miast, takich jak Kair, Aleksandria, Luksor, Mansura czy Tanta, mają z pewnością inne marzenia. Tym kobietom marzy się nie tylko rodzina, ale również kariera. Należy w tym miejscu obalić kolejny mit, zgodnie z którym mieszkankom Egiptu nie wolno wykonywać pracy zarobkowej. Nic bardziej mylnego. Do najczęściej wybieranych kobiecych profesji należy zawód nauczycielki, pielęgniarki, asystentki stomatologicznej, sekretarki. Kobiety pracują również jako urzędniczki, sprzedawczynie, fryzjerki i kosmetyczki, opiekunki do dzieci. Bardziej przedsiębiorcze Egipcjanki z powodzeniem prowadzą własne firmy, jakkolwiek zdarza się to najczęściej w dużych miejskich aglomeracjach. W ciągu ostatnich dwóch dekad wzrósł odsetek kobiet-lekarzy. Kobiety pracują również w mediach i branży filmowej, a zawód aktorki cieszy się powszechnym uznaniem. Oczywiście zdarzają się przypadki – i jest ich niestety wcale niemało – kiedy mąż sprzeciwia się podjęciu przez żonę pracy poza domem, ale wydaje się, że powszechna emancypacja i dążenie do równouprawnienia dotarła również do Egiptu. Kobiety mogą z coraz większym powodzeniem realizować swoje marzenia o karierze zawodowej i wielu z nich udaje się osiągnąć sukces w tej dziedzinie, jakkolwiek pojęcie „bizneswoman” nad Nilem nadal nie funkcjonuje. Egipcjanki pracują również jako stewardessy, a zatrudniane są bardzo często przez saudyjskie linie lotnicze. Oczywiście poprzeczka w takich przypadkach postawiona jest bardzo wysoko – oprócz nienagannej angielszczyzny kandydatki na to stanowisko odznaczać się muszą odpowiednią urodą. Popularnością cieszy się również zawód pilotki wycieczek lub rezydentki.

Do coraz popularniejszych kobiecych zawodów w ostatnim czasie należy zajęcie… instruktorki fitness. Tak, miłośniczki aktywności fizycznej mają coraz większe możliwości spełniania marzeń w tej dziedzinie. Istnieją specjalne siłownie i kluby fitness tylko dla pań, gdzie żaden mężczyzna nie ma wstępu. Wyposażone są one w profesjonalny sprzęt, a zajęcia prowadzone są przez fachowe trenerki. Z europejskiego punktu widzenia nieco zabawny może się wydawać widok pań ćwiczących aerobik do rytmów typowej arabskiej muzyki lub pedałujących na rowerku stacjonarnym w hidżabie i dresie, ale uczestnictwo w takich zajęciach daje tyle samo radości, co w tradycyjnych polskich siłowniach i fitness klubach. Kobiety zatrudniane są również jako instruktorki pływania. Naturalnie wymagany jest odpowiedni strój – tak zwane burkini okrywające kobietę od stóp do głów. Jeżeli mowa o aktywności fizycznej, kobiety raczej nie uprawiają takich sportów jak bieganie, gdyż nie jest to zbyt mile widziane, ale już jazda na rowerze jest jak najbardziej aprobowana, przy czym w tym przypadku również należy zadbać o odpowiedni strój.

Fot. Patrick Findeiss / Flickr
Strój jest w Egipcie kwestią indywidualną. Fot. Patrick Findeiss / Flickr, CC BY 2.0

 

Strój

Rozważając kwestię innych pragnień, można zadać sobie pytanie: a co z marzeniem o wolności i niezależności? Wszak Egipcjankom narzucany jest „odpowiedni” ubiór z zasłoną na włosy włącznie, odpowiednie zachowanie i odpowiedni sposób bycia.

Powszechnie stosowanym strojem wydaje się galabija, czyli obszerna szata z długim rękawem, bardzo często misternie zdobiona przy szyi i mankietach, sięgająca stóp i skutecznie zniekształcającą kobiecą figurę. W rzeczywistości strój ten preferowany jest przez matrony, przy czym coraz częściej słowo to odnosi się do kobiet po sześćdziesiątce. Galabije stosowane są też jako podomki, gdyż najczęściej wykonane są z przewiewnej bawełny i rewelacyjnie sprawdzają się w upalne letnie dni. Wbrew pozorom długi rękaw doskonale chroni przez palącymi promieniami słońca. W miesiącach zimowych Egipcjanki przebywając w domu chętnie zamieniają zwiewne galabije na ciepły dres, ponieważ północnoafrykańska zima, jakkolwiek łagodna i nie mająca porównania ze swoją europejską odpowiedniczką, bywa chłodna, a domy nie są wyposażone w centralne ogrzewanie. Młode kobiety rzadko noszą tradycyjny strój, a na ulicach odbywa się prawdziwa rewia mody. Panie chętnie wkładają dżinsy lub inne spodnie; jedynie górna część garderoby musi zakrywać ręce aż po nadgarstki. Jeżeli wkładana jest spódnica bądź sukienka, musi ona obowiązkowo sięgać do kostek. Oczywiście hidżab pozostał nieodzownym elementem stroju, jednak sposób jego nakładania i wiązania jest dowolny. Większość pań preferuje tradycyjny układ, w którym głowa, szyja i ramiona pozostają szczelnie zasłonięte, jednak istnieje możliwość upinania go w taki sposób, że szyja i ramiona stają się widoczne. Zależy to od indywidualnych preferencji i upodobań. Przy wychodzeniu z domu nie wolno również zapominać o makijażu – to absolutny wymóg dla każdej egipskiej elegantki. Najbardziej eksponowanym elementem twarzy są oczy, co znajduje uzasadnienie choćby przy zakładaniu nikabu.

Zdumiewający może wydawać się fakt, że noszenie hiżabu i nikabu jest…dobrowolne. Islam jako religia nie narzuca tego kobietom, a słowa Proroka często traktowane są jako sugestia. Wiele muzułmanek, zwłaszcza zatrudnionych na intratnych stanowiskach, nie zasłania włosów. Nawet mężczyzna nie ma ostatniego zdania w tej dziedzinie. Noszenie zasłon uwarunkowane jest w Egipcie nie tyle religijnie, co kulturowo – już w czasach dżahilijji (przed pojawieniem się islamu) mieszkanki kraju faraonów zakrywały głowy. Tradycja ta rozpowszechniona była zresztą nie tylko wśród Arabów; dotyczyła również Hebrajczyków i innych ludów semickich, co znajduje potwierdzenie w Starym Testamencie. Welony na głowach nosiły również Rzymianki, co przedostało się do kultury chrześcijańskiej. W Europie zwyczaj zakrywania głowy przez kobiety zamężne panował do czasów nowożytnych. W Egipcie nie stanowi on bynajmniej oznaki zniewolenia kobiet, a raczej jest elementem tradycji. Warto zaznaczyć, że chrześcijanki znad Nilu w ogóle nie zakrywają włosów, ale poza tym szczegółem ich strój nie odbiega zbytnio od ogólnych egipskich standardów.

Inna sprawa to kwestia noszenia nikabu. Tu również panuje pełna dowolność, a kobiety często noszą ten element stroju z własnej woli. Niektóre twierdzą, że nie życzą sobie, by mężczyźni spoza rodziny oglądali ich twarz; inne noszą nikab ze względów religijnych. Jeszcze inne pragną pod zasłoną ukryć mankamenty urody.

Fot. Tribes of the World / Flickr, CC BY-SA 2.0
Egipcjanki żyją coraz bardziej podobnie do Europejek. Czy pozwala im to zrealizować marzenie o szczęściu? Fot. Tribes of the World / Flickr, CC BY-SA 2.0

Styl bycia

Jakie są standardy zachowania Egipcjanki? Przede wszystkim kobieta powinna zachowywać się godnie – jest to jednak zasada obowiązująca również mężczyzn. Niedozwolony jest głośny śmiech na ulicy, palenie papierosów, gorszący strój, używanie wulgaryzmów. Kobieta powinna być uprzejma, łagodna i skromna. Oczywiście zasady te obowiązują poza domem, w czterech ścianach różnie z tym bywa, zwłaszcza gdy kobieta obdarzona jest ognistym temperamentem. W relacjach małżeńskich oczekuje się od niej, że będzie dla swego męża wsparciem, ale traktowana jest jako równorzędna partnerka, nie zaś dodatek do wizerunku mężczyzny. Rozmaicie interpretowane może być pojęcie „posłuszeństwa”. Oczywiście jako córka, dziewczynka, a później młoda kobieta Egipcjanka zobowiązana jest do słuchania rodziców. Model egipskiej rodziny nie zakłada jednak instytucji wszechmocnego pater familias, który ma prawo życia i śmierci nad swoimi dziećmi i żonami. Tak naprawdę domem rządzi matka, która w mniej lub bardziej zawoalowany i sprytny sposób kieruje mężem; ten zaś, podobnie jak w naszej kulturze, przekonany jest o swej niepodważalnej pozycji kierującego wszystkim pana domu. Dzieciom pozostawia się prawo do wyrażania swojego zdania, demonstrowania sprzeciwu, okazywania własnej woli, oczywiście wszystko w granicach rozsądku. Jednak nawet tak istotna kwestia jak wybór życiowej drogi, czyli pracy i męża, poddawana jest osądowi córki, która ma możliwość nie zgodzić się na danego kandydata. Trudno tu zatem mówić o tyranii i braku autonomii egipskich kobiet – w znacznie większym stopniu dotyczy to ich saudyjskich koleżanek (chociaż i ta kwestia ulega poprawie).

W ostatnich czasach młode Egipcjanki mają mnóstwo możliwości realizowania własnych pragnień. Korzystają (pod kontrolą rodziny) z mediów społecznościowych, oddają się ulubionym rozrywkom, wybierają sobie szkołę i zawód, współdecydują o wyborze męża. Powszechną sprawą jest posiadanie przez nie prawa jazdy i nikogo nie dziwi, że drogi i nowoczesny samochód prowadzi właśnie kobieta. Popularnością cieszą się wyjazdy – również zagraniczne, chociaż jeszcze dekadę temu ulubionym miejscem wypoczynkowym Egipcjan była Aleksandria lub Damietta (preferowane przez Europejczyków kurorty jak Hurgada czy Szarm el Szeich wśród tubylców cieszą się raczej złą sławą). Zdobywają wysokie wykształcenie i z powodzeniem prowadzą własne działalności. Stają się niezależne w coraz bardziej europejskim stylu. Czy to pozwala im zrealizować marzenie o szczęściu? Na to pytanie chyba nie ma jednoznacznej odpowiedzi.

 

Zdjęcie główne: David Dennis  / Flickr, CC BY-SA 2.0
Posted on

Lakki. Niepokojące piękno najdziwniejszej Utopii

Lakki

Wjeżdżam do Lakki (Λακκί) od strony Xirokampos (Ξηρόκαμπος), a więc ze skraju Leros – od mieściny, która według przewodnika może poszczycić się piękną plażą, doskonałą do snorkelingu, co nie do końca pokrywa się z moim doświadczeniem.

Wjazd do Lakki jest jak lądowanie na Księżycu. Krajobraz wielkiej pustki i monotonnych barw, rondo za rondem, wybudowane z myślą o niezliczonych samochodach. A jednak, w samo południe, w Lakki dowodów życia jest dokładnie tyle samo, co o tejże godzinie w Hadleyville – nie wiem tylko, czy czyni to ze mnie Franka Millera, czy Willa Kane’a.

Uczucie wymarłego miasta potęguje nieprzystająco monumentalna architektura o faszyzujących konturach: jednocześnie klasycyzująca i ostra, oszczędna w ornamentyce i imponująca. Obok mnie przejeżdża rozklekotany fiat, jedzie prosto przez rondo, pod prąd, nie zawracając sobie głowy wykonaniem łuku. Na piaskowej ścianie jednego z budynków-gigantów fresk przedstawiający mapę Leros pyszni się w słońcu ultramaryną, turkusem i malachitem. Duże kawałki farby łuszczą się, odsłaniając tynk.

Fot. Olga Więzowska
Fot. Olga Więzowska

W 1923 Włosi założyli tu bazę wojskową – Portolago (Πόρτο Λάγο) – i szybko rozpoczęły  się prace nad miastem planowanym, które miało wyrażać włoską potęgę i razionalismo (warto dodać, że to jedyne racjonalistyczne założenie urbanistyczne poza terytorium Włoch). Mussolini wyznaczył dwóch architektów, Armanda Bernabitiego i Rodolfa Petracco, którzy nie zdążyli dokończyć  projektu przed 1947, gdy Leros na powrót została oddana Grecji. Zdążono wznieść: terminal portowy, kino, centrum handlowe i hotel, a także posadzić setki eukaliptusów i sosen. Architekci, oddaleni od Rzymu i bezpośredniego nadzoru o ponad 1 500 kilometrów, puścili wodze fantazji, inkorporując bizantyjskie elementy do modernistycznych brył. To był projekt totalny, miasto budowane od zera, na podmokłym terenie, który zalewano cementem sprowadzanym z samych Włoch.

Rezultat jest o tyleż oszałamiający, co surrealistyczny – nad brzegiem turkusowej zatoki rozsiadła się ponura zgraja budynków –pomników pokonanego państwa Mussoliniego. W utopijnym mieście Bernabitiego i Petracco mieszka dziś w sezonie około dwóch tysięcy osób, a szerokie, paradne arterie, które miały ułatwiać transport cargo ze strategicznie położonego portu, świecą pustką.

Fot. Olga Więzowska
Fot. Olga Więzowska

 

Jednak przytłaczająca powaga, którą narzuca gdzie indziej ten styl architektoniczny, tutaj, w rażącym słońcu, w piekącym upale, oscyluje na krawędzi absurdu. Lakki jest jak komik w garniturze o dwa rozmiary za dużym, który wyszedł na scenę, udając biznesmena, ale robi to, jadąc na skuterze (o dwa rozmiary za małym), z potarganym białym pudlem w goglach przeciw wiatrowi.

Mężczyzna z pudlem w goglach, wspartym o kierownicę skutera, naprawdę mija mnie na rondzie. On również jedzie prosto po lewej stronie pomnika, nie męcząc siebie i psa łagodnym łukiem.

Fot. Spiros Vathis / Flickr, CC BY-ND 2.0
Fot. Spiros Vathis / Flickr, CC BY-ND 2.0

Chwilę później podjeżdża mały samochód z przyczepką, parkuje przy gęsto porośniętym trawniku, dwóch mężczyzn wysiada nieśpiesznie. Spokojnie wypalają po papierosie, opierając się o biały bok przyczepy. Wyciągają z niej unijną flagę. Są jedynymi osobami na rondzie, ja stoję przy barierce, która biegnie wzdłuż nadbrzeża. Przyglądam się masztom prężącym się na trawniku. Niebiesko-białe pasy greckiej flagi są widoczne przy sporadycznych powiewach wiatru – przy tych samych powiewach rozwija się również flaga Unii, zupełnie białe gwiazdy na niebieskim tle. Mężczyźni z samochodu przystępują do wymiany flagi na świeżą, niewypłowiałą od bezlitosnych promieni, a ja kieruję się ku restauracji Thraka (θράκα). Panująca tu atmosfera upadłej świetności nie powinna nikogo zmylić. Po drobiazgowym dochodzeniu przysięgam: mają tu najlepsze souvlaki na Leros.

Fot. Olga Więzowska
Fot. Olga Więzowska

 

Odwiedzając Leros za dnia, zalane morderczym, lipcowym słońcem, można odnieść wrażenie, że to nieuzasadniona narośl na egejskim krajobrazie, przerośnięta scenografia jakiegoś widowiska o astronomicznym budżecie. To prawda, czasy prosperity, gdy Lakki mogło poszczycić się ośmioma tysiącami mieszkańców, minęły zapewne bezpowrotnie. Z porzuconych pereł włoskiego modernizmu emanuje uczucie dziwnego niepokoju, freudowskiego unheimlich, przeplatające się z farsą tam, gdzie następuje zderzenie monumentalizmu z codziennością, jak w sklepie rybnym. Po południu lśniący kontuar mógłby służyć za lustro, a przeznaczenie lokalu zdradza jedynie szyld oraz mural na ścianie. W sklepie stoi jedno krzesło, a na nim siedzi kobieta. Wskazując na mural, pytam ją, czy mogę zrobić zdjęcie. Fishfish – tłumaczy. Pokazuję palcem swój aparat i jeszcze raz, palcem, mural. Kobieta zdziwiona kiwa głową i przestaje zwracać na mnie uwagę.

 

Fot. Olga Więzowska
Fot. Olga Więzowska

Jednak Lakki ożywa – nocą. To tu przybijają kaszaloty greckiej floty pasażerskiej, kobaltowo-białe promy Blue Star Ferries, przybyłe z Pireusu, albo kierujące się właśnie w dziesięciogodzinną żeglugę ku stolicy. Kiedy przychodzi czas pożegnania z wyspą, przyjeżdżamy wcześniej czekać na prom, który ma odbić o 22:50 (co w typowo grecki sposób pozostaje godziną zupełnie orientacyjną, do której nie należy zanadto się przywiązywać). Od 20:00 powoli zapełniają się nadbrzeżne kafejki, mężczyźni rozstawiają stojaki pod kilkumetrowe wędki, na jachtach w marinie świecą się światła – widać grupki grające w karty albo pogrążone w rozmowie.

Tłum zebrany w kafejkach jest różnorodny, wszakże z zauważalną przewagą szczupłych mężczyzn o ciemnej karnacji, którzy nie rozmawiają po grecku. Na Leros (tak jak Lesbos, Chios, Samos i Kos) Komisja Europejska ustanowiła punkt rejestracji uchodźców. GAS (Greek Asylum Service), z pomocą Europejskiego Urzędu Wsparcia w dziedzinie Azylu, dysponuje tu budynkiem administracyjnym, „mobilnym” biurem; jest też zakwaterowanie w obozie uchodźczym. Od sąsiada dowiaduję się, że bywają tygodnie, w których na Leros ląduje po sto osób każdego dnia. Wyspa ma 74.17 km2 powierzchni.

 

Promenada w Lakki
Promenada w Lakki

 

Lakki nocą pulsuje życiem – traci poetycką aurę ghost town, lecz opada jeszcze głębiej w deliryczną dziwność. Niczym Alicja w króliczej norze, docieram do krainy rojeń i purnonsensu. Zza gmachu kina wyziera atrium w kształcie latającego spodka. Palmy podświetla fluorescencyjny zielony reflektor. W czarnych falach, które łagodnie rozbijają się na skałach, ganiają się ławice maleńkich rybek. Ostatnią godzinę przed promem spędzamy pod portowym terminalem, gdzie za trzy euro można zjeść przyzwoity szaszłyk i wypić piwo. Tu tynk łuszczy się najbardziej, albo najbardziej rzuca się to w oczy. Wielka hala poczekalni zastawiona jest stolikami, przy których nikt nie siedzi, bo z powodzeniem można by tu urządzić chyba tylko stypę, więc wszyscy klienci rozsądnie oblegają stoły ustawione wzdłuż morza. Tandetne pamiątki opatrzone motylą sylwetką wyspy z podpisem „Leros” obrastają kurzem, a drzwi w toalecie są tak wypaczone od wilgoci, że nawet nie da się ich już zamknąć. Kiedy przystaję, kontemplując przykurzone kieliszki do wódki za euro pięćdziesiąt, trzy pary oczu śledzą każdy mój ruch z umiarkowanym zaciekawieniem. Mężczyźni za barem nie mają chwilowo nic do roboty, choć zapewne w ten jeden wieczór oczekiwania na prom do Aten mają największy ruch w całym tygodniu.

 

Lakki to odpowiedni port do opuszczenia Leros. Bezpańskie koty włóczące się wokół portowych budynków – równie zaniedbanych, co one same; wielki pionowy rożen z baraniną i trzech zmęczonych mężczyzn za barem; pamiątki, których nikt nie kupuje. Port Lakki udziela melancholii, aby opuścić maleńki raj, jakim jest Leros, w odpowiedni sposób: pogrążonym w zadumie. W zadumie nad rojeniami, które sprowadziły nad tę bajeczną zatokę optymalizację godną Bauhausu i w zadumie nad przyszłością Lakki, która zdaje się niepewna. Lakki na razie sennie trwa, wyrwane z czasu – całkiem dosłownie, gdyż na wieży zegarowej każda tarcza wskazuje inną godzinę. Lecz jak długo? Zastanawiam się nad tym, moszcząc się na mocno spóźnionym promie, gdzie wykładzina wydziela silny zapach środków czystości.

Posted on

Wenecja. Oblany egzamin czy wielka szansa?

13 listopada 2019 – fala o wysokości 187 cm, najwyższa od 1966 roku. Centralny obszar miasta opuszczony, 70% zalane wodą, brak prądu. Mieszkańcy z parteru przenoszą się do sąsiadów na wyższe piętra. Giną 2 osoby. Bazylika San Marco zniszczona, krypta pod wodą, problemy ze statyką kolumn, które wspierają kościół. Na placu około metra stałej wody.

15 listopada 2019 – fala o wysokości 154 cm. Plac św. Marka zamknięty. Uruchomiono środki pomocy z gminy, transport kanałem Grande zawieszono. Spotkanie burmistrza Wenecji Luigiego Brugnara z ministrem kultury Dariem Franceschinim.

Uruchomiono konto bankowe, na które każdy może wpłacić dowolną kwotę, by ratować dziedzictwo Wenecji:
Comune di Venezia – Emergenza acqua alta
IBAN:    IT24T0306902117100000018767
kod BIC:   BCITITMM

Od lat mówi się o zablokowaniu pozwolenia dla ruchu dużych statków w lagunie. Wśród innych potrzeb wymienić należy inwestycje w utrzymanie dróg, lokalne systemy ochrony, przywrócenie równowagi w lagunie, unikanie turystyki jako jedynej opcji utrzymania miasta, tworzenie przestrzeni dla wenecjan.
Od lat mówi się o zablokowaniu pozwolenia dla ruchu dużych statków w lagunie. Wśród innych potrzeb wymienić należy inwestycje w utrzymanie dróg, lokalne systemy ochrony, przywrócenie równowagi w lagunie, unikanie turystyki jako jedynej opcji utrzymania miasta, tworzenie przestrzeni dla wenecjan.

 

Choć trudno w to uwierzyć, dopiero 31 stycznia 2019 roku Ministerstwo Dziedzictwa Kulturowego w specjalnym dekrecie ustanowiło regulację dla ruchu na Canal Grande, kanale San Marco i kanale Giudecca. Państwo włoskie po raz pierwszy zwróciło uwagę na system wodnych szlaków komunikacyjnych. Temat powrócił 3 miesiące temu, gdy wielki wycieczkowiec uderzył w łódź na kanale Giudecca. Wielu mieszkańców oskarżyło wówczas burmistrza o brak działań, po raz kolejny pytając, czy duże jednostki powinny w ogóle wpływać do miasta. Historia Wenecji pełna jest takich zdarzeń, epizodów, które pokazują, jak na pierwszym miejscu stawia się gospodarkę i pieniądz, a nie dobro miasta. Większość lokalnych inicjatyw ma na celu zwiększenie przychodu miasta i całego regionu Veneto. Wśród pomysłów wystarczy wymienić obniżenie dna morskiego, zwiększenie ruchu cystern w lagunie, powiększenie kompleksu portowego. Retoryka jest oczywiście wysublimowana, bo nikt z pomysłodawców nie mówi bezpośrednio o tym, że za metaforą ekologii, ochrony dziedzictwa, reorganizacji kryją się po prostu pieniądze. Od 1989 roku historyczne centrum miasta straciło około 30 tys. mieszkańców (w 1989 roku liczyło ok. 76 tys., w 2018 roku – ok. 52 tys.). Nie zgadza się to z deklaracjami, wedle których Wenecja powinna być miastem żywym, a więc miejscem, gdzie rodzą się nowi mieszkańcy, którzy dorastają, uczą się, następnie pracują, zakładają rodziny. Turystyka i wynajem (obszary i budynki przeznaczone na luksusowe hotele i sklepy) kolidują z popytem na usługi niezbędne w żyjącym mieście, a więc parki, szkoły, centra kulturalne. Jak pisał niedawno Mario Santi na portalu ytali.com, Wenecja jako miasto wydaje się z dnia na dzień bliższa śmierci, coraz bardziej przekształcając się w turystyczny park rozrywki.

 

Komisarzem nadzorującym likwidację szkód i pomoc mieszkańcom miasta została Elisabetta Spitz, architektka, była "królowa nieruchomości", która przez 5 lat była szefową Agencji Mienia Państwowego, a kolejne 5, do grudnia 2018 roku, pracowała w publicznej spółce zajmującej się sprzedażą włoskich nieruchomości. Jej doświadczenie w samej Wenecji jest spore, bo w latach 1992–1999 piastowała stanowisko prezesa konsorcjum ds. ochrony obszarów zamieszkałych w Wenecji, a w latach 2009–2010 pracowała jako konsultantka organu zarządzającego portem w Wenecji. Obecnie w ramach pomocy każdy poszkodowany wenecjanin ma otrzymać od komitetu doraźną pomoc w wysokości 5 tys.euro, a każdy sklep – 20 tys. euro.
Komisarzem nadzorującym likwidację szkód i pomoc mieszkańcom miasta została rzymianka Elisabetta Spitz, architektka, była “królowa nieruchomości”, która przez 5 lat była szefową Agencji Mienia Państwowego, a kolejne 5, do grudnia 2018 roku, pracowała w publicznej spółce zajmującej się sprzedażą włoskich nieruchomości. Jej doświadczenie w samej Wenecji jest spore, bo w latach 1992–1999 piastowała stanowisko prezesa konsorcjum ds. ochrony obszarów zamieszkałych w Wenecji, a w latach 2009–2010 pracowała jako konsultantka organu zarządzającego portem w Wenecji. Obecnie w ramach pomocy każdy poszkodowany wenecjanin ma otrzymać od komitetu doraźną pomoc w wysokości 5 tys.euro, a każdy sklep – 20 tys. euro.

 

Mose

Wyrafinowany i wciąż nieukończony projekt inżynierii lądowej, środowiskowej i hydraulicznej o znamiennej nazwie MOSE, czyli Mojżesz (skrót od MOdulo Sperimentale Elettromeccanico), jest systemem grodzi, które mają uchronić Wenecję przed corocznym zalewaniem przez wody laguny. Towarzyszy mu szereg innych działań, takich jak wzmocnienie wybrzeża, podniesienie brzegów i chodników, przebudowa laguny. Zasięg ochrony przewidziano na 3 metry. Na system MOSE składają się rzędy wysuwanych ruchomych bram umieszczonych w miejscach łączących lagunę z otwartym morzem, przez które następuje odpływ i przypływ. Bram jest dokładnie 78, w 4 rzędach niezależnych od siebie, z możliwością dowolnej regulacji zamykania i otwierania. Są to metalowe konstrukcje o grubości od 3.6 do 5 metrów, a ich szerokość wynosi od 18.5 do 29 metrów. Działają na sprężone powietrze; czas ich zamykania przewidziano na 4 do 5 godzin. W projekcie przewidziano także specjalne baseny nawigacyjne, które mają być wykorzystywane do tranzytu pojazdów ratowniczych.

Historia budowy systemu sięga wielkiej powodzi w 1966 roku, po której państwo włoskie ogłosiło konkurs na projekt ochrony Wenecji. Nie wyłoniono zwycięzcy, ale powołano specjalny zespół, który zajął się opracowaniem dzisiejszego MOSE. Po licznych testach, w 2002 roku przedstawiono ostateczny projekt i rok później przystąpiono do realizacji. Już w czerwcu 2014 roku rozpoczęto jednak dochodzenie antykorupcyjne – mnożyły się doniesienia o fałszywych funduszach, łapówkach, fakturach bez pokrycia. Koszt budowy stale aktualizowano, początkowo w lirach, później w euro. Dziś szacuje się, że projekt pochłonął już około  5 miliardów euro i… nadal nie działa, bowiem stał się programem politycznym. Wenecja i wenecjanie są stawką w grze o pieniądze, ale bez żadnej siły decyzyjnej. Według premiera Giuseppe Contiego prace są zaawansowane w 92-93% i należy je jak najszybciej skończyć; minister transportu i infrastruktury Paola De Micheli twierdzi, że “procedura jest w toku” i zostanie przekazana do realizacji, gdy uzyskane zostaną wszystkie konieczne podpisy. Jednak bazylika San Marco, teatr La Fenice, Canal Grande oraz tysiące wenecjan nie mogą już czekać.

Premier Włoch Giuseppe Conte odwiedził w ostatnich dniach San Marco, wziął udział w spotkaniu operacyjnym, rozmawiał z kupcami i mieszkańcami. Kolejne nadzwyczajne spotkanie zostało zaplanowane na zbliżający się dzień 26 listopada.
Premier Włoch Giuseppe Conte odwiedził w ostatnich dniach San Marco, wziął udział w spotkaniu operacyjnym, rozmawiał z kupcami i mieszkańcami. Kolejne nadzwyczajne spotkanie zostało zaplanowane na zbliżający się dzień 26 listopada.

 

Szanse i pomoc dla Wenecji

Minionego lata pojawiła się kwestia współpracy z UNESCO – Brugnaro nawoływał do wpisania Wenecji na listę Światowego Dziedzictwa. Stanowiłoby to wyraz uznania jej wyjątkowości, a tym samym wartości, pozwalając być może podjąć poważną dyskusję na temat tego, czego miasto potrzebuje do walki z nadmierną turystyką, wyludnieniem, zmianą równowagi zalewu czy interesami ekonomicznymi. Obecnie Wenecja powszechnie uznawana jest, o zgrozo, za miejsce do zobaczenia i zrobienia zakupów, a głównym celem wielu wydaje się zrobienie kilku zdjęć – w przypadku wysokiej fali najlepiej w markowych kaloszach.

Głos zabrał także Greenpeace, oświadczając dobitnie, że dość już hipokryzji, a czas na działanie. Organizacja oskarżyła rząd włoski o to, że wyrządził Wenecji większe szkody, niż natura. Przyznano także, że katastrofy nawiedzające włoskie miasta są konsekwencją trwającego kryzysu klimatycznego i wezwano rząd do natychmiastowego podjęcia działań na rzecz klimatu, w tym zmian w krajowych planach energetycznych.

Mówiąc o szansach dla Wenecji, warto wspomnieć także o projekcie La Vida – kolektywie mieszkańców historycznego centrum miasta, którzy postanowili uratować L’Antico Teatro di Anatomia. Organizują spotkania, łączą się w grupy robocze i zastanawiają nad alternatywnym planem rozwoju miasta. Opór wobec braku działania osób decyzyjnych pojawia się także u osób niepochodzących z Wenecji, ale świadomych, że na miasto nie można w nieskończoność wywierać presji ekonomicznej i turystycznej. Należy za to zacząć wywierać ją na polityków. 

Jeśli chodzi o inne miasta, jako pierwszy z pomocą Wenecji przyszedł Mediolan. Burmistrz Giuseppe Sala ogłosił 15 listopada, że Teatro alla Scala zbiera fundusze dla Teatru La Fenice w Wenecji (otwartego w 1792 roku), który, po poważnych uszkodzeniach zaistniałych w nocy z 12 na 13 listopada, musiał zawiesić program. W piątek 29 listopada w Mediolanie obejrzeć będzie można przedstawienie baletowe przy dźwiękach muzyki Ravela, dedykowane Wenecji. Dochód ze sprzedaży biletów również zostanie przeznaczony na pomoc dla La Fenice.

 

Warto wspomnieć, że powódź uderzyła także we Florencję i Materę. We Florencji 17 listopada poziom rzeki Arno doszedł do krytycznego punktu niemal 5 metrów. Matera jest natomiast zalana, a ulice zmieniły się w potoki.
Warto wspomnieć, że powódź uderzyła także we Florencję i Materę (na zdjęciu). We Florencji 17 listopada poziom rzeki Arno doszedł do krytycznego punktu niemal 5 metrów. Matera jest natomiast zalana, a ulice zmieniły się w potoki.

 

Czy Wenecja stała się już rodzajem muzeum pod gołym niebem? Jeszcze nie, bo wciąż jest to żywy organizm miejski, ciężko oddychający, zmęczony do granic możliwości. Z jednej strony zalewa go woda morska, z drugiej turyści. Ci ostatni zostawiają tu pieniądze, jednak nie trafiąją one do kieszeni wenecjan; nie są też wykorzystywane do ochrony miasta przed klimatycznymi skutkami działalności człowieka. Lądują w kieszeniach skorumpowanych ludzi na stanowiskach, właścicieli luksusowych apartamentów, polityków, którzy przecież tylko na chwilę, na jedną kadencję, po mnie choćby potop. Ta dosłowność i krótkowzroczność poraża. Jednak tegoroczna tragedia wysokiej fali jest paradoksalnie szansą dla Wenecji i dla nas wszystkich. Cały świat mówi o zagrożeniu, przypominając, że Wenecja jest naszym wspólnym dziedzictwem kulturowym. Czas zaprzestać złych wyborów! Czas zdjednoczyć się w działaniu. Zróbmy to. Kolejnej szansy nie będzie.

 

Zdjęcie główne: Dylan Freedom / Unsplash
Posted on

Portugalska cataplana

Cataplana pochodzi z położonego na południu kraju Algarve i prawdopodobnie powstała w czasach panowania arabskiego na Półwyspie Iberyjskim. Być może stąd bierze się jej podobieństwo do maghrebskiego tadżinu. Co prawda portugalska miedziana muszla wyglądem niezbyt przypomina gliniane stożki, które znajdziemy na ulicach Marrakeszu, ale zasada działania jest podobna — oba naczynia zatrzymują parę wodną wewnątrz i działają jak prosty szybkowar.

 


W Algarve najpopularniejsza wersja tego dania, cataplana de marisco, przyrządzana jest z ryb i owoców morza. Kucharze wykorzystują to, co danego dnia akurat udało się złowić: dorsza, żabnicę, różne rodzaje małży, krewetki, langustynki. Niektórzy obok składników morskich dodają też te pochodzące z ziemi: wieprzowinę, pikantne kiełbaski i ziemniaki. Obowiązkowym dodatkiem jest też porządny chlust portugalskiego wina.

 

Jeśli nie macie cataplany, możecie przygotować danie w dużym garnku z pokrywką. Efekt nie będzie dokładnie taki sam, ale danie i tak będzie pyszne.

 

 

Przepis: Cataplana z chorizo, dorszem i małżami

 

4 porcje

 

2 łyżki oliwy

1 cebula

2 ząbki czosnku

500 g chorizo

2 łyżeczki wędzonej papryki

puszka pomidorów

1/2 szklanki wytrawnego białego wina

1 łyżeczka brązowego cukru

szczypta soli

500 g dorsza

500 g małży

2 łyżki posiekanej natki pietruszki

Rozgrzejcie 2 łyżki oliwy w cataplanie lub dużym garnku z grubym dnem.

Dodajcie pokrojona w kostkę cebulę i drobno posiekany czosnek.

Smażcie na średnim ogniu na złoty kolor, co jakiś czas mieszając.

 

Dodajcie posiekane w kostkę chorizo, smażcie, mieszając, przez około 5 minut.

Dodajcie wędzoną paprykę, podsmażcie przez minutę.

 

Do cataplany dodajcie pomidory i wino.

Doprawcie sos cukrem i solą.

Na wierzchu ułóżcie filety z dorsza.

Przykryjcie naczynie i gotujcie przez około 15 minut.

 

W międzyczasie oczyścić małże i wyrzućcie wszystkie uszkodzone lub otwarte.

Jeśli małże są otwarte, stukamy nimi w blat: jeśli się zamkną, są żywe i możemy je wykorzystać. Jeśli nie, należy je wyrzucić, gdyż są martwe i mogą spowodować zatrucie.

 

Dodajcie małże do cataplany, ponownie przykryjcie naczynie i gotujcie jeszcze przez około 3 do 5 minut, aż małże się otworzą. Wyrzućcie wszystkie muszle, które się nie otworzyły.

 

Przed podaniem posypcie danie natką pietruszki.

Podawajcie z pieczywem i kieliszkiem vihno verde.

 

 

 

 

Posted on

Sabataj Cwi. Sprzedawca marzeń

Urodził się w 1626 roku Smyrnie (dzisiejszym Izmirze w Turcji) w rodzinie handlarza drobiu. W młodości pobierał nauki Talmudu, jednak nigdy nie osiągnął w tej dziedzinie znaczących sukcesów. Z tego prawdopodobnie powodu postanowił zająć się kabałą praktyczną. Kabała związana była ze spekulacjami mesjanistycznymi, stąd jej niezwykła popularność wśród Żydów będących na wiecznym wygnaniu, nierzadko żyjących w biedzie, a nawet w ubóstwie. Przewidywanie nadejścia Mesjasza dawało bowiem nadzieję na poprawę bytu i osiągnięcie wiecznego spokoju. Dotyczyło to w szczególności Żydów bałkańskich, ale też tych, którzy mieszkali na północy – głównie na ziemiach polskich, w tym na należącym wówczas do Korony Podolu.

Sabataj Cwi
Sabataj Cwi


Oczekiwanie na zbawienie

Wśród lepiej sytuowanych wyznawców judaizmu, a szczególnie – rzutkich i przedsiębiorczych Żydów salonickich – wiara w nadejście Zbawiciela oznaczała powrót do Ziemi Obiecanej i koniec tułaczki. W ten klimat oczekiwania wpisał się idealnie Sabataj Cwi – sprzedawca marzeń o powrocie do Syjonu. Rozpoczął swoje nauczanie w rodzinnej Smyrnie, gdzie już w 1648 roku ogłosił się mesjaszem. Według niego w momencie nadejścia Zbawcy zakończony zostaje proces odkupienia. Tym samym przestaje też obowiązywać prawo żydowskie, a jedyny prawodawca to on sam, czyli świeżo objawiony mesjasz. Wydaje się, że w ten sposób przygotował sobie grunt pod kolejną gorączkę, która ogarnęła wschodnie wybrzeże Morza Śródziemnego i Bałkany, a która wzbudziła przekonanie, że Zbawca przyjdzie w roku 1666. Tę datę potwierdził sam Sabataj Cwi.

Zanim to jednak nastąpiło, samozwańczy mesjasz musiał opuścić rodzinną Smyrnę. Zorientowano się bowiem, że nie pojawiły się żadne znaki, które zwiastowałyby czasy ostateczne. Tymczasem w Salonikach Sabataj Cwi w ciągu kilkunastu lat zdołał bez większego trudu przekonać do siebie sporą grupę wyznawców, a jego “mesjańskość” potwierdził w 1665 roku Natan z Gazy, ceniony kabalista i prorok. Popularność Sabataja Cwiego nieustannie rosła – gdy w 1659 roku przemawiał w synagogach salonickich, jego słuchacze przeżywali stany ekstatyczne. Sprzyjający mu rabini zarządzili pokutę poprzedzającą nadejście zbawienia: ludzie zadawali sobie ból samobiczując się, głodząc, zagrzebując się żywcem w ziemi i pozostawiając na powierzchni tylko głowę. W ten sposób oczekiwali na śmierć. Większość owładniętych histerią salonickich rzemieślników, handlarzy i małych przedsiębiorców zaprzestawała prowadzenia interesów, wycofywała się z rozpoczętych transakcji i porzucała majątki w nadziei, że już za chwilę znajdzie się w ojczyźnie przodków. Rodzice w pośpiechu wydawali za mąż swoje córki i żenili synów.

Natan z Gazy
Natan z Gazy

 

Nagła wolta mesjasza

Sabataj Cwi, zbudowawszy sobie pozycję – zarówno religijną, jak i materialną – zapragnął obalić sułtana, co miało przyspieszyć nadejście dnia wybawienia. Jego pewność siebie i poczucie niezwykłej mocy wyrażały się w królewskich, pełnych przepychu  strojach, dzierżonym w dłoni berle oraz licznej świcie, która towarzyszyła mu od rana do nocy. Ostentacyjne zachowanie i pogróżki dotyczące obalenia sułtana nie były przy tym jedynym problemem, który władze osmańskie miały w Sabatajem Cwi – przedstawiciele Wielkiej Porty obserwowali też i liczyli straty materialne związane z porzucaniem majątków i zaprzestaniem prowadzenia interesów przez Żydów, którzy zbudowali w Salonikach potęgę i znaczące centrum rzemiosła, handlu i siły roboczej.

Zuchwałego mesjasza, który wywołał tak wielki zamęt w kraju, postanowiono w końcu aresztować, jednak i wówczas jego popularność nie słabła. Wśród zwolenników Sabataja krążyły legendy na temat blasku, którym emanowała jego twarz i sylwetka; mówiono, że nad jego głową widoczna była korona ognia. Do Gallipoli, tureckiej twierdzy, gdzie został osadzony przez Osmanów, pielgrzymowały nieustannie grupy wyznawców z całej Europy.

W międzyczasie wielki wezyr Mehmed IV zachodził w głowę, co powinien uczynić z samozwańczym mesjaszem. W pierwszym odruchu pragnął go zgładzić, ale doradzający mu ulemowie uznali, że jest to zbyt ryzykowne, ponieważ śmierć Sabataja Cwi mogłaby wywołać zamieszki w imperium. Znaleziono więc iście szatańskie rozwiązanie: postanowiono uwolnić uzurpatora w zamian za obietnicę przejścia na islam oraz ustabilizowanie jego sytuacji materialnej i życiowej. Sabataj Cwi nie wahał się długo i, ku zdumieniu swoich wyznawców, zgodził się na konwersję. Przyjął nazwisko Aziz Mehmed Efendi i został mianowany najwyższym odźwiernym pałacu, ze stosownie wysoką pensją. Od tego czasu pomieszkiwał w Edirne, Stambule i Salonikach, będąc pod stałą kontrolą wezyra. Tym samym ewentualne tumulty związane z wywrotową działalnością Sabataja Cwiego zostały zażegnane.

Jaka była reakcja sabatajczyków? Część z nich odwróciła się od niego, lecz spora grupa uczyniła to samo, co ich duchowy przywódca, czyli przyjęła islam. Znaleźli nawet – racjonalne w ich mniemaniu – wytłumaczenie nagłej wolty Sabataja Cwiego. Zmieniając wyznanie, chciał on według nich ich wystawić wiernych na próbę oraz poszerzyć krąg wyznawców, gdyż dzięki konwersji na islam mógł przekonać do siebie osmańskich Turków. Tak czy inaczej, sabatajczycy odczytywali apostazję i przejście na islam jako akt bohaterstwa ze strony ich pana. Sami  Turcy nazywali konwertytów pogardliwie “donmeńczykami” (od tureckiego słowa dönme– zdrajca, renegat), zaś wyznawcy Sabataja mówili o sobie ma’min (od hebrajskiego maaminim,  czyli wierni).

Synagoga w Salonikach, fot. NYC2TLV / Wikimedia
Synagoga w Salonikach, fot. NYC2TLV / Wikimedia, CC BY 3.0

 

Kim właściwie byli Sabataj Cwi i Natan z Gazy?

Gershom Scholem (1897–1982), ceniony badacz mistycyzmu żydowskiego, uważa, że postać Sabataja Cwiego  i jego wpływ na kształt judaizmu były w dużej mierze zasługą wspomnianego wyżej Natana z Gazy. To dzięki temu prorokowi Sabataj nie stał się, jak pisze Scholem, jednym z owych licznych, bezimiennych entuzjastów, którzy śnili o powołaniu mesjańskim, nie zwracając niczyjej uwagi. Scholem jest przy tym wyjątkowo bezwzględny wobec Sabataja Cwi: uważa, że samozwańczy prorok był chory psychicznie. Wpadał raz w depresję, raz w euforię, a ten drugi stan wyzwalał u niego niezwykłą aktywność religijną i agitacyjną. Scholem znacznie wyżej cenił Natana z Gazy, który, według badacza, był dla Sabataja lekarzem duszy umiejącym ukoić wyrzuty sumienia związane z przewinieniami, jakich dokonywał w stanie maniakalnym. Natan miał cechy, których brakowało Sabatajowi Cwiemu: mrówczą pracowitość, talent literacki i umiejętność tworzenia oryginalnych koncepcji teologicznych. Kto wie, jak potoczyłyby się losy sabatajczyków, gdyby nie on.

Tymczasem konwertyci saloniccy przetrwali niemal do czasów współczesnych: na początku XX wieku muzułmanie mówiący w ladino, czyli w języku sefardyjskich Żydów, stanowili mniejszość liczącą ok. 10 000 osób. Byli przy tym jedną z najbardziej oryginalnych grup etnicznych i wyznaniowych zarówno w Salonikach, jak i na całych Bałkanach.

 

 

Spuścizna salonickiego Mesjasza

Sabataj Cwi i Natan z Gazy mieli licznych kontynuatorów nie tylko wśród swoich najwierniejszych ma’min: niedługo, bo sto lat po narodzinach Sabataja Cwiego, na świat przyszedł niejaki Jakub Lejbowicz. Urodził się we wsi Korolewka na Podolu. Kiedy miał rok, jego rodzice oskarżeni o herezję sabataistyczną uciekli na Wołoszczyznę. Ponieważ Jakub wywodził się z Żydów sefardyjskich, otrzymał przezwisko “Frank” – tak bowiem na północy Europy nazywani byli przedstawiciele tej grupy etnicznej i religijnej. Jako młody chłopak wyjechał do Smyrny w Azji Mniejszej, gdzie początkowo zajmował się handlem, ale niedługo po tym rozpoczął studia kabalistyczne. Szybko zajął się praktykami religijnymi i odkrył w sobie, że mógłby być nowym mesjaszem. Jego działalność wywołała jednak wiele zamętu, dlatego zmuszony był do ciągłego przemieszczania się między Smyrną a Salonikami. W 1755 roku w Smyrnie przyjął polskich sabatajczyków – Nachmana z Buska i Elisza Szora z Rohatyna – którzy przekonali go do powrotu na Podole w celu głoszenia idei mesjańskich. Działalność Jakuba Franka na ziemiach polskich jest bogato udokumentowana i opisana, jednak jedną z najbardziej oryginalnych opowieści o jego barwnym życiu znajdujemy u Olgi Tokarczuk w Księgach Jakubowych. To monumentalne literackie dzieło opisuje wszystkie najważniejsze momenty z życia Jakuba: od narodzin do śmierci w Offenbachu w Niemczech. Ważną rolę odgrywają w powieści wspomniani Nachman z Buska i Elisz Szor oraz osoby z ich bliższego i dalszego otoczenia.

Jak wcześniej wspomniano, popularność sabataistów na Bałkanach i na ziemiach polskich można tłumaczyć specyfiką regionu: Żydzi w tej części Europy byli grupą szczególnie dotkniętą biedą i doświadczeniem wygnania; wielu z nich należało do najniższych warstw społecznych, dla których nauki rabiniczne stanowiły barierę nie do pokonania, zarówno z powodów intelektualnych, jak i życiowych. Niedostępność i skostniałość przekazu tradycyjnego judaizmu zaowocowały entuzjastycznym przyjęciem Sabataja Cwiego i Jakuba Franka, których nauczanie miało charakter bardziej ludowy; dawało nadzieję na zbawienie albo lepszy byt w Ziemi Obiecanej. Innym, niezwykle silnym ruchem religijnym w łonie judaizmu był na ziemiach polskich chasydyzm. To już jednak zupełnie inna opowieść.

 

Źródła:

Mark Mazower, Saloniki. Miasto duchów, chrześcijanie, muzułmanie i żydzi w latach 1430–1950, Wołowiec 2017

Gershom Scholem, Mistycyzm żydowski i jego główne kierunki, Warszawa 2017

Marcin Soboń, Od wspólnoty charyzmatycznej do grupy interesu: przypadek frankizmu [w:]Czasy Nowożytne, Warszawa 2004

Olga Tokarczuk, Księgi Jakubowe, Kraków 2015

 

 

 Zdjęcie główne: rycina przedstawiająca Łuk Galeriusza w Salonikach
Posted on

Sny starożytnych

Pierwsze senniki według wszelkiego prawdopodobieństwa powstały w Mezopotamii. Stworzona przez tamtejszych kapłanów Księga Snów stanowiła swoistą kompilację sennych symboli i znaczeń. Dla mieszkańców starożytnego Międzyrzecza sny stanowiły wiadomości od bogów, a także wskazówki, jak postępować w najbliższej przyszłości. Istota sennika tkwiła więc w pierwotnych wierzeniach tamtejszej społeczności. W starożytnej Asyrii około roku 650 p.n.e. powstał też sennik króla Assurbanipala. Do najciekawszych arysyjskich tłumaczeń snów należy to o wzbijaniu się w powietrze, które oznaczać miało życiową stratę.

Tłumaczeniem snów zajmowali się również Babilończycy. W ich kulturze rolę sennika pełnił Epos o Gilgameszu, w którym napotkać można wiele interpretacji marzeń sennych. Sny odbierane były jako przesłanie bogów, przy czym dotyczyło to wyłącznie snów dobrych. Koszmary według przekonań mieszkańców Babilonu zsyłane były przez rozmaite demony. Oczywiście nie każdy mógł zajmować się wyjaśnianiem snów – istniała wyspecjalizowana w tej dziedzinie grupa kapłanów.

 

Józef objaśniający sen faraona – obraz flamandzkiego malarza Philipa Gyselaera (ok. 1650)
Józef objaśniający sen faraona – obraz flamandzkiego malarza Philipa Gyselaera (ok. 1650)


Egipt
 

W kulturze śródziemnomorskiej kulturę sporządzania senników zapoczątkowali kapłani egipscy – to z państwa nad Nilem rozpowszechniła się ona w całym Śródziemnomorzu. Interpretacją marzeń sennych zajmowali się tam kapłani Serapisa, który pełnił między innymi funkcję boga snów. Kapłani owi zamieszkiwali na stałe przybytek tego boga i znani byli ze stosowania tzw. inkubacji snów. Polegała ona na wywołaniu marzenia sennego na określony temat przy pomocy odpowiednich rytuałów i mikstur. Miało to służyć wyjaśnieniu nurtującego problemu oraz spełnieniu marzeń we śnie. Co ciekawe, technikę tę stosowano również w średniowiecznej Japonii, a obecnie uciekają się do niej psychologowie. W Egipcie inkubacja przebiegała w następujący sposób: na lnianym kawałku materiału wypisywano imię boga, którego chciano prosić o nawiedzenie w trakcie snu. Następnie płótno umieszczano w specjalnej lampie, by płonęło podczas pobytu w świątyni osoby, której udzielano wyjaśnienia snu. Warto podkreślić, że Egipcjanin pragnący udać się do świątyni Serapisa w celu dokonania analizy snu musiał pozostać w stanie czystości. Wizytę w przybytku boga poprzedzał więc kilkudniowy post, któremu towarzyszyły odpowiednie rytuały i odprawianie stosownych modłów. Aspekt głodówki nie pozostaje bez znaczenia – wyczerpany fizycznie, osłabiony organizm jest dużo bardziej podatny i otwarty na odczucia duchowe.  Post miał również na celu wyzbycie się wszelkich emocji i myśli, które mogłyby przeszkadzać w procesie interpretacji i inkubacji snów.

 

Kapłan Serapisa (rzeźba ze zbiorów Altes Museum w Berlinie).
Oto kilka interpretacji marzeń sennych zawartych w egipskiej Księdze Snów: – Jeśli widzisz siebie pijącego wino, to dobry znak, będziesz żył w prawości. – Jeśli zobaczysz siebie martwego, będziesz żył długo. – Jeśli zobaczysz siebie czytającego na głos ze starej książki, poczujesz, że znalazłeś swoje miejsce na ziemi. – Jeśli zobaczysz siebie siedzącego w sadzie na słońcu, otrzymasz dobrą wiadomość lub zaznasz przyjemności. – Jeśli widzisz siebie pijącego piwo, spotka cię cierpienie. – Jeśli we śnie ugryzie cię pies, magia jest przeciwko tobie, prawdopodobnie ktoś rzucił na ciebie mroczny czar. Na zdjęciu: kapłan Serapisa (rzeźba ze zbiorów Altes Museum w Berlinie)

 

Również w tradycji egipskiej, podobnie jak w Mezopotamii, sny stanowiły przesłanie od bogów. Egipcjanie wierzyli, że poprzez sen konkretny bóg może zażądać od nich jakiegoś pobożnego czynu, udzieli im ostrzeżenia lub wskaże rozwiązanie dręczącego ich problemu. Dlatego tak istotna była odpowiednia interpretacja marzeń sennych. Do najsłynniejszych tego rodzaju zabiegów należy wyjaśnienie snu faraona o 7 tłustych i 7 chudych krowach przez hebrajskiego sługę Józefa. Warto podkreślić, że mamy tu do czynienia z typowo egipską mitologią, gdzie często występuje motyw właśnie 7 krów – są one przypisane bogu Ozyrysowi, którego po śmierci zaopatrywać miały w pożywienie. Symbol krowy w egipskim hieroglificznym alfabecie oznaczał dosłownie słowo „rok”, stąd też, zgodnie z interpretacją dokonaną przez Józefa, 7 dorodnych krów oznaczało 7 lat urodzaju, natomiast 7 chudych – 7 lat suszy i głodu. Dzięki rozszyfrowaniu snu faraona, Egipt został ocalony przed niewątpliwą klęską głodu, jaka nawiedziła ościenne państwa – wyjaśnienie symboliki pozwoliło zabezpieczyć się na „chude” lata.

Jedna z egipskich Ksiąg Snów zachowała się do naszych czasów. Jest to sennik z 1275 roku p.n.e., a zatem z czasów Ramzesa II. Odnaleziono ją w osadzie Deir el-Medina, czyli w wiosce znajdującej się w pobliżu Doliny Królów (Deir el-Bahari),  gdzie pracowali budowniczy grobowców. Księga, którą można dziś podziwiać w British Museum w Londynie, zawiera 108 interpretacji snów oraz opis 78 czynności i uczuć, które mogą pojawić się w trakcie marzeń sennych. Marzenia senne podzielone są w niej na pomyślne i niepomyślne; te drugie oznaczono kolorem czerwonym.

 

Grecja

 

Grecy uważali sen za stan podobny śmierci – zgodnie z ich mitologią Hypnos był bratem bliźniakiem Thanatosa. Także oni parali się interpretacją snów – m.in. w świątyni Apollina w Delfach, gdzie przyjmowały Pytie – kapłanki Apollina, znane ze swej sztuki wróżbiarskiej. Należy zaznaczyć, ze ich interpretacje często pozostawały niejasne i niezrozumiałe – bóg nawiedzał je wszak podczas narkotycznego transu. Na zdjęciu: rzymska kopia greckiego wyobrażenia Hypnosa znaleziona w Civitella d'Arno we Włoszech (dziś w British Museum), fot. Carole Raddato / Flickr, CC BY-SA 2.0
Grecy uważali sen za stan podobny śmierci – zgodnie z ich mitologią Hypnos był bratem bliźniakiem Thanatosa. Także oni parali się interpretacją snów – m.in. w świątyni Apollina w Delfach, gdzie przyjmowały Pytie – kapłanki Apollina, znane ze swej sztuki wróżbiarskiej. Należy zaznaczyć, ze ich interpretacje często pozostawały niejasne i niezrozumiałe – bóg nawiedzał je wszak podczas narkotycznego transu. Na zdjęciu: rzymska kopia greckiego wyobrażenia Hypnosa znaleziona w Civitella d’Arno we Włoszech (dziś w British Museum), fot. Carole Raddato / Flickr, CC BY-SA 2.0

 

Mieszkańcy Hellady również byli szczęśliwymi posiadaczami senników. Zgodnie z nimi dokonywano podziału snów na dobre – zesłane przez bogów nieba – i złe – zesłane przez bogów podziemnych. Grekom znana była także inkubacja snów, przy czym nie udawali się oni bynajmniej do przybytku Apollina – do Delf było daleko, a podróż niewygodna – ale dokonywali tego rytuału samodzielnie. Podobnie jak w Egipcie, również w Grecji przed poddaniem się inkubacji należało dokonać oczyszczenia. Grek pragnący na własną rękę zinterpretować sny przez dwa dni powstrzymywał się od spożycia mięsa i ryb, nie pił wina i nie współżył cieleśnie. Na koniec składał ofiarę temu bogu, do którego zwracał się o interpretację snu. Grecy wierzyli także, że za pomocą snów można leczyć choroby; w tym celu zwracali się z modlitwą do boga lekarzy, Asklepiosa (Eskulapa). Starali się także wpływać na marzenia senne chorego i w ten sposób wspomagać jego leczenie.

 

Rzym

Senniki nieobce były również Rzymianom. Naród ten, twardo stąpający po ziemi w swoich żołnierskich caligae, miał wszak słabość do wszelkiego rodzaju boskich znaków, a sny bez wątpienia do nich należały. Wbrew pozorom przeciętny Rzymianin był raczej przesądny, zatem gdy przyśniło mu się coś dziwnego, czym prędzej sięgał do sennika, by dowiedzieć się, w czym rzecz. Co ciekawe, największym zaufaniem cieszył się sennik opracowany w II w. n.e. przez Greka, Artemidora z Daldis, znany pod nazwą Oneirokritika (czyli po prostu Sennik). Filozof zawarł w niej aż 95 interpretacji marzeń sennych. To poczytne dzieło składało się z 5 ksiąg i dotyczyło również snów, które się spełniły.

 

 Sny w starożytnym Rzymie zajmowały do tego stopnia istotne miejsce w życiu ówczesnego społeczeństwa, że dyskutowano o nich publicznie, poruszano w łaźniach i szaletach miejskich. Sny zaprzątały umysły takich osobowości, jak Cyceron, który poświęcił im całe dzieło. Do znaczenia sennych marzeń przykładał ogromną wagę także sam pater patriae, Oktawian August, który nałożył nawet specjalny obowiązek opowiadania publicznie snów dotyczących spraw państwowych.

Sny w starożytnym Rzymie zajmowały do tego stopnia istotne miejsce w życiu ówczesnego społeczeństwa, że dyskutowano o nich publicznie, poruszano w łaźniach i szaletach miejskich. Sny zaprzątały umysły takich osobowości, jak Cyceron, który poświęcił im całe dzieło. Do znaczenia sennych marzeń przykładał ogromną wagę także sam pater patriae, Oktawian August, który nałożył nawet specjalny obowiązek opowiadania publicznie snów dotyczących spraw państwowych. Na zdjęciu: Forum Romanum nocą, fot. Frank Schmidtke / Flickr, CC BY-ND 2.0

 

Już wiele stuleci wcześniej, za czasów Republiki, odczytywaniem znaczenia snów zajmowali się w Rzymie haruspikowie, czyli kapłani-wróżbici, wywodzący się jeszcze z kultury etruskiej. Haruspików dzielono na 3 kategorie: odpowiedzialnych za wróżenie z wnętrzności zwierząt ofiarnych, za interpretację błyskawic i wreszcie objaśnianie znaków wróżebnych, w tym snów. Warto odnieść się do jednej z bodaj najsłynniejszych interpretacji sennego marzenia, które przytrafiło się samemu Juliuszowi Cezarowi. Otóż śniło mu się, że obcował cieleśnie z własną matką. Wstrząśnięty przyszły dyktator czym prędzej udał się do haruspika po wyjaśnienie tego jakże niemoralnego snu. Otrzymał odpowiedź, że matka symbolizuje ziemię, a posiadanie jej oznacza władzę nad światem. Nie trzeba chyba dodawać, że ten akurat sen Cezara spełnił się co do joty, podobnie zresztą, jak koszmar jego żony, który zbudził ją w noc przed Idami Marcowymi. Według biografów, Kalpurnia w swym śnie widziała męża w skrwawionej szacie, leżącego u stóp posągu Pompejusza.

 

Zdjęcie główne: XIX-wieczna fotografia Hypnosa ze zbiorów British Museum
Posted on

Tel Awiw. Miasto z marzeń

Obecność Tel Awiwu zaznaczyła się już na tyle istotnie na mapie świata, że dziś trudno wyobrazić ją sobie bez Białego Miasta. To między innymi z okazji jubileuszu jego powstania w Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN można odwiedzić wystawę czasową “Gdynia – Tel Awiw”, której kuratorem jest dr Artur Tanikowski.


Na początku

Nowy wspaniały świat nad rzeką Jarkon początkowo miał stanowić bramę dla wracających do Ziemi Izraela Żydów. Założycielom Tel Awiwu w pierwszej połowie ubiegłego wieku towarzyszyła bowiem niegasnąca nadzieja na spełnienie syjonistycznego marzenia o utworzeniu państwa żydowskiego. Meir Dizengoff, pierwszy burmistrz miasta, miał dumnie przyznać, że Tel Awiw był najważniejszym żydowskim eksperymentem w całej historii Żydów na wygnaniu.

Eksperymentowi, który okazał się sukcesem na światową skalę, przyglądamy się na wystawie w Muzeum POLIN. Śledzimy etapy powstawania miasta, które konsekwentnie staje się wyjątkowym dowodem na odrodzenie Izraela. Zestawienie Tel Awiwu z Gdynią w przestrzeni muzealnej wydaje się być zabiegiem znakomitym – i to nie tylko przez zwrócenie uwagi na zbliżoną historię ich powstania, ideę otwarcia na świat, ducha innowacyjności czy modernistyczną architekturę. Istotny wydaje się być przede wszystkim ich dialogiczny charakter, który akcentuje podobieństwa obu miast, a co za tym idzie – podobieństwa obu narodów. O wspólnocie doświadczeń Polaków i Żydów możemy przeczytać także w ponad trzystustronicowym katalogu wystawy, który stanowi doskonałe kompendium wiedzy o miastach i ich znaczeniu dla odrodzenia ojczyzny.

 

Plac Ziny Dizengoff, LC (mat. prasowe)
Plac Ziny Dizengoff, LC (mat. prasowe)

Oto imiona

Tel Awiw zbudowano z piasku, ale stworzono ze słów – przekonuje prof. Maoz Azaryahu z Uniwersytetu w Hajfie i trudno się z nim nie zgodzić. Oprócz idei syjonizmu przyświecającej powołaniu państwa żydowskiego na Ziemi Izraela, słowa miały też bardziej bezpośredni związek z młodziutką metropolią. Tel Awiw, malownicze miasto u wybrzeży Morza Śródziemnego, być może jako jedyne na świecie zawdzięcza nazwę tytułowi książki. Książki dla Izraela kanonicznej, czyli Altneuland Theodora Herzla. Powieść ojca syjonizmu przełożył na język hebrajski polski pisarz żydowskiego pochodzenia Nachum Sokołow w 1902 roku, tytułując ją Tel Awiw, czyli “wzgórze wiosny”. To jednak nie jedyna inspiracja literaturą – tłumacz przyznał, że tytuł zaczerpnął z wyrażenia znalezionego w Księdze Ezechiela.

Wzgórze wiosnyrzeczywiście miało być czymś na kształt Edenu, tworzono je bowiem według założenia brytyjskiego planisty Sir Patricka Geddesa jako miasto-ogród. Rajską przestrzeń, oprócz bujnej roślinności, miał uzupełniać estetyczny styl architektury Bauhausu oraz modernistycznego stylu międzynarodowego według założeń Le Corbusiera. Po dojściu Hitlera do władzy wielu wybitnych architektów pochodzenia żydowskiego uciekło do Palestyny, realizując wytyczne europejskiej szkoły projektowania właśnie na Bliskim Wschodzie. Efektem ucieczki ratującej życie jest wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO największy na świecie kompleks architektury Bauhausu znajdujący się właśnie w Tel Awiwie. Szalom Asz, który urodził się w Kutnie, a pod koniec życia emigrował do Izraela, już w 1936 roku twierdził: Każdy Żyd – w tym i ja – ma dwie prośby do Boga: miejsce w rajskim ogrodzie w przyszłym świecie i miejsce na plaży w Tel Awiwie na tym świecie.

Kobieta pod parasolem na plaży w Tel Awiwie, LC (mat. prasowe)
Kobieta pod parasolem na plaży w Tel Awiwie, LC (mat. prasowe)


Na pustyni

Choć śródziemnomorska oaza powstawała na długo przed proklamacją Izraela, pionierom zaangażowanym w jej budowę nie brakowało odwagi i nadziei. Kierował nimi przede wszystkim imperatyw stworzenia miejsca do życia dla osadników napływających wraz z kolejnymi alijami. Dlatego też budowę Tel Awiwu można śmiało rozpatrywać w znacznie szerszym sensie – to przecież nie tylko wznoszenie miasta, które ma być bramą wjazdową do przyszłego Izraela, ale też otwarcie kolejnego rozdziału historii Żydów i budowa nowego hebrajskiego społeczeństwa.

Arieh Sharon, urodzony w Jarosławiu wybitny telawiwski planista i jeden z architektów stylu międzynarodowego twierdził, że entuzjazm i śmiały zapał zawsze były – i nadal pozostają, zwłaszcza w Izraelu – podstawowym sposobem przekształcania wizji w rzeczywistość. Jak dużo entuzjazmu musieli wykazywać pierwsi osadnicy, którzy na pięciu hektarach wydm w pobliżu starożytnego portu Jafa postanowili założyć nowe żydowskie miasto? I czy w 1909 roku tym 66 rodzinom przeszło przez myśl, że rozpoczynają dziejowy zwrot i nie minie kilka dekad, by prawie połowa mieszkańców Izraela wybierała Tel Awiw jako miejsce do życia?

 

Wystawę “Gdynia – Tel Awiw” można oglądać w Muzeum POLIN do lutego 2020 roku.

 

 

Posted on

Świątynia Debod w Madrycie

Świątynia Debod w Madrycie, fot. Uri Wollner

Świątynię, którą podziwiać można w Hiszpanii, wzniesiono w II w. p.n.e. w miejscowości Debod na południu Egiptu, w Dolnej Nubii, tuż koło pierwszej katarakty, niedaleko wyspy File, gdzie znajdował się słynny ośrodek kultu Izydy. W 1968 roku rząd Egiptu zdecydował o podarowaniu budowli Hiszpanii. Był to wyraz wdzięczności za pomoc udzieloną przez Hiszpanów w latach ’60. W związku z budową Wysokiej Tamy na Nilu w Asuanie wielu zabytkom zagrażało wówczas zalanie wodami sztucznego jeziora, mającego powstać przed zaporą. UNESCO wystosowało apel do środowisk międzynarodowych, prosząc o wsparcie przy zachowaniu zabytków architektury starożytnego Egiptu; odpowiedziały nań Stany Zjednoczone, Holandia, Włochy i Hiszpania. Każdy z krajów otrzymał później w darze świątynię.

Poszczególne elementy konstrukcji świątyni z Debod dotarły do Madrytu w roku 1970. Umieszczono je w zachodniej części miasta, na wzniesieniu zwanym Montaña del Príncipe Pío, na skarpie nad rzeką Manzaranes, niedaleko Pałacu Królewskiego. Świątynia jest stale czynna dla zwiedzających. Podziwiać można kilka dobrze zachowanych sal, poświęconych kultowi Amona i Izydy, a powstałych i udekorowanych w czasach dynastii Ptolemeuszy.

 

Posted on

O marzeniach

Z moimi marzeniami rzeczywistość rozprawiła się w tym roku dość brutalnie – przede wszystkim straciłam dość zaawansowaną ciążę. Wciąż jeszcze nie uporałam się z bólem, więc pisanie o tym, co najbardziej upragnione, nie jest dla mnie łatwe. Czy będę potrafiła dalej marzyć o licznej śródziemnomorskiej rodzinie? Czy będę starać się te marzenia spełnić? Nie wiem. Potrzebny mi czas, by się dowiedzieć. Rozmowa. Miłość. I Morze.

Kulturze śródziemnomorskiej, szczególnie włoskiej, przypisywał moc terapeutyczną sam ojciec psychoanalizy. Jak pisze Olga Płaszczewska w artykule Włochy Zygmunta Freuda (w: “Ruch literacki”,  R. LII, 2011, Z. 1 (304) PL ISSN 0035-9602), austriacki psychiatra traktował wojaże po Italii jako sposób na oderwanie od codzienności, a kontakt ze sztuką tego rejonu świata – jako sposobność konfrontacji z własnymi pragnieniami. W 1897 roku pisał do Wilhelma Fliessa, że we Włoszech człowiek napawa się pięknem obcości i ogromem rozmachu twórczego, a więc doświadcza przeżyć gdzie indziej niedostępnych. Dzięki temu – dopowiadam ja – może wrócić do marzeń, które są jak barokowe pałace na ulicach Rzymu. Zbudowane z pragnień, tęsknot i najgłębszych potrzeb – tak, jak siedemnastowieczne wille wznoszono z wykorzystaniem antycznego kamienia skradzionego z Forum. Marzenia i sny są przedłużeniem nas, naszej historii, naszej przeszłości, wszystkiego, czego doświadczyliśmy.

Chciałabym wrócić do marzeń, potrafić czekać na przyszłość. Pokochać przeszłość i ruiny we mnie, by wznieść z nich coś nowego. Morze Śródziemne uczy i tego. Zasiadam więc w ławce, otwieram kajet.

Czy będziesz uczyć się ze mną?

 

Posted on

O odkrywaniu świata. Niezwykła historia Ibn Battuty

 

Latem 2009 roku po raz pierwszy stanęłam wśród labiryntu wietrznych uliczek Tangeru. Natychmiast się zgubiłam, ale też zupełnie nie czułam potrzeby odnalezienia drogi powrotnej. Było trochę tak, jakby miasto schowało mnie w ciepłym, przesyconym oceaniczną wodą uścisku. Pokochałam je za to właściwie od razu i ta miłość do Tangeru nigdy nie minęła. Uliczki prowadziły donikąd, kończyły się nagle w kolorowych zaułkach, zataczały niezrozumiałe koła, ze słońca uciekały w ciemność, powodowały zawrót głowy. Tak błądząc bez celu natknęłam się na obdrapany, zupełnie niepozorny budynek utrzymany w charakterystycznej biało-niebieskiej tonacji. To nie jego wygląd przyciągnął mój wzrok, ale mała tabliczka wmurowana w niewielką, szarą kopułę. Na białym tle po arabsku i francusku wykaligrafowano słowa: „Grób Ibn Battuty”. Stanęłam zaskoczona, ale też obezwładniona niezwykłością miejsca. Ibn Battuta był mi dobrze znany – na jego opus magnum, tom w żółtej obwolucie, wydany w Polsce w 1962 roku, o pożółkłych, pachnących latami kartach, natknęłam się jakiś czas wcześniej w jednym z warszawskich antykwariatów. A więc odnalazłam cię także tu… Jak zaczyna się twoja historia?

Ilustracja autorstwa L. Benetta pokazująca Ibn Battutę i jego przewodnika w Egipcie (1878)
Ilustracja autorstwa L. Benetta pokazująca Ibn Battutę i jego przewodnika w Egipcie (1878)

 

Jest rok 1325. W leżącym na północy Maroka Tangerze młody student prawa postanawia porzucić dotychczasowe życie, rodzinę oraz przyjaciół. Najwyraźniej coś z dziwną mocą nakazuje mu „stracić z oczu brzeg”. Czy to pragnienie odbycia pielgrzymki do Mekki pcha go w drogę? A może to jedynie pretekst, za którym kryje się zupełnie, co innego? Niemożność pozostania w bezruchu tak bliskim śmierci, podskórny niepokój, odwieczny strach, że oto zło wyciąga swe szpony. Trzeba więc uciec, by wiecznie w ruchu, w miłości do świata, badać, poznawać, przypatrywać się ludziom. Jakikolwiek nie byłby powód, Ibn Battuta rusza w drogę i, co niezwykłe w tych czasach, wybiera samotność. Nie przyłącza się do karawany, nie szuka towarzysza podróży. W tę wielką przygodę, którą już przeczuwa, musi wkroczyć zupełnie sam. Jak we śnie o ptaku unoszącym go na swych skrzydłach do Mekki i dalej na wschód, przemierza rozległe tereny. Kilometr za kilometrem posuwa się wzdłuż wybrzeża Morza Śródziemnego, przez dzisiejsze Algierię, Tunezję, aż do Aleksandrii. Tu docierają do niego opowieści o przepowiadającym przyszłość pustelniku, żyjącym w jednej z wiosek w delcie Nilu. Odnajduje więc świętego męża, który interpretuje sen o podniebnej podróży Ibn Battuty. Oto dotrze on do Mekki, odwiedzi Jemen, Irak, Turcję, Centralną Azję i wreszcie Indie, gdzie przed wielkim niebezpieczeństwem ocali go Dilszad Hindus. Czy przepowiednia się spełni? Tego Ibn Battuta nie może być pewien, ale wie, że czas jechać dalej. Nie kieruje się przez pustynię Synaj wprost do celu pielgrzymki. Zbacza z drogi, by dotrzeć do stolicy imperium dynastii Mameluków, Kairu. Wspaniałe, tętniące życiem miasto robi na nim niesamowite wrażenie. Uczy się recytacji Koranu na słynnym, powstałym cztery stulecia wcześniej, uniwersytecie Al Ashar. Obraca się w towarzystwie uczonych, prawników i studentów z całego świata. Słucha ulicznych bajarzy, raczy się serem z bawolego mleka, zachwyca smakiem miejscowych ryb. Ale i tu nie pozostaje dłużej. Wyrusza na południe, podążając wzdłuż Nilu. Po drodze słyszy kolejne proroctwo: będzie musiał zawrócić i udać się do Mekki przez Syrię. Tak rzeczywiście się dzieje, bo kiedy Ibn Battuta przekracza zdradziecką, rozpaloną zabójczym słońcem pustynię, docierając do portu w Aidhab, okazuje się, że walki pomiędzy Mamelukami a plemionami berberyjskimi uniemożliwiają przeprawę przez Morze Czerwone.

Przez kolejne lata Ibn Battuta przemierza Pustynię Arabską, by zobaczyć szyicki grobowiec w Meszhedzie, odwiedza Fars i Sziraz, Górną Mezopotamię oraz Jemen. W 1331 roku dociera do Turcji i zatrzymuje się w Konyi zafascynowany mistyczną poezją założyciela zakonu tańczących derwiszów, Mewlany. W Synopie czeka na pomyślne wiatry, które przez Morze Czarne pozwolą mu przeprawić się do Kaffy na Krymie, a następnie dostać przed oblicze Chana Złotej Hordy. Pozostająca pod chrześcijańskimi rządami Kaffa nieco onieśmiela Ibn Battutę. Dziwi go dobiegające zewsząd bicie dzwonów, nie przypada do gustu wygląd miejscowych o „rudych włosach, niebieskich oczach i szpetnych twarzach”. Wkrótce jednak zapomina o przykrych doświadczeniach, poddając się urokowi czterech żon Muhammada Uzbeka Chana. Szczególnie fascynuje go najważniejsza z nich, która, jak wieść niesie, co noc odradza się jako dziewica. Z Krymu udaje się Ibn Battuta do Konstantynopola, wschodniej stolicy chrześcijańskiego świata. Odwiedza kościoły, monastery, zachwyca czystym głosem chłopca czytającego ewangelię. Tu również poznaje cesarza, który, porzuciwszy sprawy doczesnego świata, abdykował i został mnichem. To jedno z najbardziej wzruszających spotkań, nie tylko dwóch ludzi, ale również dwóch wielkich religii, które przecież tak wiele łączy. Tak mnich zwraca się do tłumacza Ibn Battuty: Powiedz temu Saracenowi, że pragnę uściskać dłoń tego, który odwiedził Jerozolimę, którego nogi stąpały w Bazylice na Skale, w wielkiej świątyni zwanej kościołem Zmartwychwstania i w Betlejem, po czym dotyka ręką jego stóp, a następnie swojej twarzy.

Ibn Battuta jest autorem jednego z pierwszych opisów Wielkiego Muru Chińskiego poczynionego poza Chinami, choć nigdy go nie zobaczył
Ibn Battuta jest autorem jednego z pierwszych opisów Wielkiego Muru Chińskiego poczynionego poza Chinami, choć nigdy go nie zobaczył

W 1333 roku, pokonując trasę wiodącą przez współczesny Uzbekistan, Afganistan oraz Pakistan, dociera Ibn Battuta do Indii, przedziwnego kraju, tak bardzo różniącego się od miejsc widzianych wcześniej. Podziwia lewitujących magików, joginów o długich brodach, Abisyńczyków, którzy w tanecznym transie spacerują po ogniu i połykają rozżarzone węgle. Przez 8 długich lat pozostaje na dworze sułtana w Delhi, pełniąc rolę kadiego, muzułmańskiego sędziego, po czym porzuca służbę, by przyłączyć się do Kamala ad Adina, mieszkającego w pieczarze ascety. Podobnie jak guru, oddaje pieniądze i cały dobytek ubogim. Jednak w 1342 roku na wezwanie władcy powraca do stolicy Indii. Ten czyni go swym ambasadorem i wysyła w niebezpieczną podróż do Chin. Wkrótce w okolicach miasta Dżalali Ibn Battuta oraz jego towarzysze zostają napadnięci przez dzikie górskie plemiona. Podróżnik, straciwszy z oczu przyjaciół, w samej bieliźnie długo błąka się po bezdrożach, znikąd nie widząc ratunku. W końcu spotyka świętego męża, który na swych barkach przenosi go w bezpieczne miejsce. Ten człowiek to Dilszad Hindus. Tak oto spełnia się egipska przepowiednia, a Ibn Battuta powraca do towarzyszy, by udać się do Kalikatu, jednego z największych portów świata, prawdziwego kulturalnego tygla, gdzie wspaniale koegzystuje religia hiduistyczna i islam, a miejscowym kobietom wolno poślubiać arabskich handlarzy. Miasto gości przybyszy z całego świata – z Jawy, Malediwów, Jemenu czy Persji. Właśnie stąd obładowane porcelaną, przyprawami i jedwabiem dżonki wypływają do Chin. Taki jest również zamysł Ibn Battuty. Przez 3 miesiące czeka na pomyślne wiatry, które pozwoliłyby mu wyruszyć. Kiedy w końcu nadchodzą, sztorm zatapia statek z ładunkiem i załogą. Ibn Battuta traci wszystko – w tym także podarunki dla cesarza. Nie zawraca jednak. Ciekawość świata i pragnienie ujrzenia odległych Chin są silniejsze. Samotnie wyrusza w dalszą drogę. Z przystankiem na Malediwach, jawiących mu się jako raj seksualnej wolności, dociera do Zaitun, kosmopolitycznego miasta, gdzie osiedliło się wielu arabskich oraz perskich kupców, a następnie, po trwającej 27 dni przeprawie rzeką, wychodzi na ląd w Kantonie.

W 1353 roku po 29 latach spędzonych w podróży przez 44 kraje i przebyciu 75 000 mil, czyli dystansu 3-krotnie dłuższego niż Marco Polo, Ibn Battuta powraca do ukochanego Maroka, gdzie z pomocą sekretarza spisuje historię swego życia. Niezwykłe dzieło zatytułowane Podarunek dla patrzących na osobliwości miast i dziwy podróży zostaje ukończone w 1355 roku. Pięć wieków później francuscy kolonizatorzy odkrywają je w Algierze i przewożą do Bibliothèque Nationale w Paryżu. I tu zaczyna się ostatnia już, europejska przygoda jednego z największych podróżników w historii – uczonego, mistyka, namiętnego kochanka, wojownika, a przede wszystkim niestrudzonego odkrywcy tajemnic świata.

 

Zdjęcie główne: Person-with-No Name / Flickr, CC BY 2.0