W 1947 roku, kiedy miała zaledwie 31 lat, Italo Calvino – jeszcze młodszy, bo 24-letni – określił ją mianem ostatniej kobiety, jaka została na Ziemi. Właśnie ukazała się wtedy druga powieść Natalii, È stato così, jednak autorce daleko było jeszcze do sławy, którą miała osiągnąć w przyszłości. Mnożyły się za to trudne doświadczenia: wojna, podczas której ukrywała się z trojgiem dzieci w Abruzji, śmierć pierwszego męża, Leona Ginzburga, próba samobójcza. Pewien rodzaj spokoju i ukojenia dawało jej tylko pisanie, chociaż i o nim w Małych cnotach napisze kiedyś, że to zawód trudny, który zjada to, co w naszym życiu najlepsze i najgorsze.
Co miał na myśli Calvino? Zapewne fakt, że teksty Ginzburg zdawały się ukazywać rodzaj kobiecości inny od tego, do jakiego przywykli w powojennym czasie włoscy intelektualiści. Proza Natalii jest surowa, a może raczej: powściągliwa, a jednocześnie subtelna, melancholijna, pełna nienarzucającego się ciepła. Z jednej strony wydaje się bardzo osobista, z drugiej – charakteryzuje ją pewien rodzaj rezerwy, który sprawia, że choć autorka wiele opowiada o sobie, to jej książki prawie zawsze odkładamy z poczuciem, że nadal nie wiemy o niej prawie nic.
Dużo więcej możemy dowiedzieć się z nich o świecie, ludziach, o sobie samych. Warto spróbować, sięgając po opublikowane właśnie w Polsce Małe cnoty (Le piccole virtù; we Włoszech ukazały się one po raz pierwszy w 1962 roku). Eseje te, brawurowo przetłumaczone na polski przez Weronikę Korzeniecką, wydawca reklamuje jako teksty łączące mądrość z prostotą – jakby te dwa rzeczowniki stanowiły oksymoron. Ja, czytając książki Ginzburg, odnoszę zawsze wrażenie, że jest wręcz odwrotnie: to, co mądre, jest zwykle właśnie zupełnie proste, pozbawione nadmiernych ozdobników, które tylko zakłócałyby przekaz. Najwyższa jakość, także słowa, broni się przecież sama, nie potrzebując krzykliwych haseł i przesadnie kolorowych opakowań.
Natalia Ginzburg
I właśnie taką jakością odznacza się pisarstwo Ginzburg: ascetyczne, intymne, przenikliwe. Wśród przymiotników, którymi mogłabym je opisać, szczególnie trafne wydaje mi się słowo inteligentny, czyli, aby odwołać się do jego pierwotnego znaczenia, łączący. Bo rzeczywiście – tym razem przyznam rację wydawcy – łączy Ginzburg to, co skromne, z tym, co okazałe. Tematy wysokie z opisami codzienności. Wnikliwie analizuje kwestie, nad którymi głowili się najwybitniejsi filozofowie: śmierć, stratę, wojnę czy przyjaźń, a jednocześnie przejmująco opisuje to, co zwykłe, najbliższe dniu powszedniemu. I właśnie dzięki temu lektura jej tekstów jest tak kształcąca. Odnajdujemy w nich siebie, swoje myśli, rozterki, wątpliwości; czujemy, ze możemy się w tej prozie z łatwością rozgościć, poczuć bezpiecznie i swojsko. A wówczas głębokie refleksje i potężne nauki, spisane jakże charakterystycznym stylem autorki, przychodzą do nas jakby niepostrzeżenie, wsiąkając głęboko, zostając na długo.
Czy była Ginzburg ostatnią kobietą na Ziemi? Calvino pisał dalej, że w świecie, w którym kobiety zaczęły, niczym mężczyźni, decydować, działać, wybierać, Natalia czeka. Autora Opowieści kosmikomicznych wielu uważało za mizogina, jednak trudno odmówić mu pewnej racji. Wszystkim nam brakuje dzisiaj refleksji, którą zastąpiło szybkie, nazbyt często bezmyślne działanie. Brak obserwacji poprzedzającej wyważone decyzje, cierpliwości prowadzącej do mądrych wyborów. Dlatego uczmy się czekania i patrzenia na świat od Natalii Ginzburg. Może wybitny włoski alegorysta przeczuwał, że ostatnie mogą stać się pierwszymi?
Natalia Ginzburg, Małe cnoty, tłumaczyła Weronika Korzeniecka, Filtry 2025
Posłuchaj naszych opowieści o Morzu Śródziemnym – teraz na Spotify, Youtube, Apple, Google i innych popularnych platformach podcastowych oraz bezpośrednio tutaj, na stronie magazynu “Lente”.
W czwartym sezonie podcastu zapraszamy Cię do przeżycia SPOTKANIA – kwintesencji Śródziemnomorza. Rozumiemy je jako otwartość na drugiego człowieka, dialog, współistnienie i ciekawość Innego. I właśnie o nich rozmawiać będziemy w tegorocznym podcaście!
Czy muszle naprawdę szumią? Te śródziemnomorskie na pewno! Opowiadają o swojej symbolice wykorzystywanej w malarstwie, rzeźbie, architekturze i literaturze. Od narodzin Wenus po wędrówki szlakiem świętego Jakuba – z tym odcinkiem podcastu poznasz je wszystkie.
Prowadzenie: Julia Wollner
Produkcja: Magda Miśka-Jackowska i Michał Woźniak
Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej o kwestiach poruszonych w podcaście, zapraszamy serdecznie tutaj: Anna Cirocka: Narodziny Afrodyty
Kilka dni temu świat obiegła wiadomość, że w Hollywood powstaje wielka filmowa produkcja o przygodach Odyseusza. Równocześnie w serwisach VOD udostępniono piękny, intymny portret Ulissesa powracającego na Itakę, stworzony przez włoskiego reżysera Uberta Pasoliniego (w główną rolę wciela się Ralph Fiennes). Po raz kolejny szeroka publiczność przypomina sobie, jak aktualne jest Homerowe dzieło i jak wiele z nas samych odnaleźć możemy w postaci antycznego bohatera. W opowieści o nim mieszają się wszak wątki wojny i podróży, miłości i wierności, rodziny i poczucia odrębości każdego z nas. Odys dla jednych jest przede wszystkim tułaczem, dla drugich – wojennym weteranem; ktoś widzi w nim niewiernego męża i nieobecnego ojca, ktoś inny – mistrza forteli i króla manipulacji, a jednocześnie sprawiedliwego i poważanego władcę. Wielowymiarowy, wymykający się jednoznacznej interpretacji Odys jest od tysiącleci postacią, z którą, dzięki licznym przywarom i niejednemu potknięciu, nietrudno nam się identyfikować. W czasie, kiedy wszyscy nieuchronnie rozmyślamy o wojnie, szczególnie ważne staje się zaś uosabiane przez Odyseusza połączenie dwóch toposów: κλεος (cleos – chwały) i νόστος (nostos – powrotu), odróżniające go od bohaterów takich, jak chociażby Achilles, któremu nie dane było zaznać smaku tego drugiego.
Do tych z nas, którzy pragną poznać Ulissesa bliżej, gotowi na refleksję o sobie i dzisiejszym świecie z Odyseją w dłoni, ciekawą lekturą będzie nowa publikacja wydawnictwa Homini, firmowana przez profesora Tomasza Mojsika – historyka i filologa klasycznego z Uniwersytetu w Białymstoku. Skierowana jest ona do szerokiej publiczności, zaznajomionej już jednak z mitologią, znającej najważniejsze koleje życia bohatera i zainteresowanej lukami czy nieścisłościami występującymi w różnych wersjach opowieści. Dzięki książce Mojsika poznamy między innymi pochodzenie Odyseusza, dowiemy się, czym zajmował się przed wyprawą do Troi, jakie znaczenia kryje jego imię albo – co w ostatnich latach stało się koniecznym elementem każdej pracy przybliżającej starożytność – jakiego koloru była jego skóra. Warto przy tym podkreślić, że, wbrew tytułowi, biografia Odyseusza przygotowana przez białostockiego badacza stanowi nie tyle kronikę losów postaci, ile przedstawienie rozmaitych odsłon jego mitu. W swoim założeniu mit jest przecież czymś, co nigdy się nie wyczerpuje, podlega nieustannym przemianom. W ciągu blisko trzech tysięcy lat, które minęły od spisania opowieści o przygodach króla Itaki, ewoluował on już wiele razy, niejednokrotnie dając początek historiom niespójnym czy nawet wzajemnie sprzecznym; w każdej z nich zaś wyrażała się kultura i mentalność danego miejsca i epoki.
Te różnorodne odsłony mitu o Odysie, w szczególności zaś ich mniej znane wersje, autor analizuje na przeszło trzystu stronach książki. Wypełnia luki w dawnych opowieściach i wyjaśnia poszczególne ujęcia, przybliżając punkt widzenia mieszkańców Grecji z różnych regionów i różnych momentów dziejowych. Publikacja podzielona jest na krótkie podrozdziały, a niejeden z nich, po uprzednim rozszerzeniu, mógłby stanowić osobną rozprawę. Nic dziwnego więc, że niektóre fragmenty pozostawiają w czytelniku pewien niedosyt. W publikacji omówiono szczegółowo bardzo wiele starożytnych źródeł, jednak, z mojego punktu widzenia, zabrakło momentami szerszej ich interpretacji. Z drugiej strony takie potraktowanie materiału, niezwykle przecież obszernego, sprawia, że książkę czyta się szybko i łatwo, a niezaspokojony głód wiedzy przekuć można we własne poszukiwania i dalszą lekturę.
Popularność, jaką wróżę książce profesora Mojsika, powinno zapewnić jej zresztą nie tylko przejrzyste potraktowanie tematu, ale także przyjęty przez autora styl narracji. W tekście, który wymaga przecież pewnej znajomości starożytnej literatury i dawnych realiów, nie brakuje lekkości i poczucia humoru. Za przykład weźmy chociażby porównanie Odysa do pewnego piłkarza czy żartobliwe nazywanie go mężem w delegacji. Trudno też nie uśmiechnąć się na hasło Zabójcza kupa – tytuł nadany rozdziałowi, w którym autor przypomina zachowaną we fragmentach tragedię Ajschylosa. Wróżbita Tejrezjasz oznajmia w niej, że Odys zginie po tym, jak wypróżni się na niego… przelatująca czapla.
Historia mitu przedstawiona w omawianej książce zaczyna się i kończy w antyku, a jedyną wyprawę poza Grecję umożliwia nam spojrzenie na rzymską wizję Odyseusza. Autor słusznie nie pokusił się o analizę recepcji w czasach późniejszych – prac na ten temat, w odniesieniu do poszczególnych krajów, epok i gatunków sztuki powstało niezliczenie wiele. Warto sięgnąć po nie już po lekturze tej książki, która stanowić będzie także doskonałe przygotowanie do obejrzenia filmu z Fiennesem. ἔχετε, δικάζετε (echete, dikadzete – macie, osądźcie) – zwracali się do sądu ludowego cytowani przez Mojsika mówcy ateńscy; tymi słowami zostawia nas też autor ze swą opowieścią. Ja zaś bardzo za nią dziękuję i osądzam w pełni pozytywnie.
Tomasz Mojsik, Odyseusz. Biografia nieautoryzowana, Homini, Kraków 2025
Najmniej prawdopodobna wydaje się etymologia wiążąca ten rzeczownik z wyrażeniem carne vale, „żegnaj, mięso”. Zdecydowanie więcej badaczy skłania się ku twierdzeniu, że wyraz “karnawał” powstał na kanwie łacińskiego carnem levare, czyli “usuwać mięso”. Może mieć ono związek z eliminacją mięsa z diety podczas następującego po karnawale Wielkiego Postu, ale także ze wskazaną przed Wielkanocą rezygnacją z nieumiarkowanych uciech cielesnych. Mięso odnosiłoby się tu więc nie tyle do pokarmów, co do ludzkiej płciowości.
Navigium Isidis przedstawione przez amerykańskiego malarza Fredericka Arthura Bridgmana, 1902
Istnieje także hipoteza, wedle której „karnawał” wywodzi się z dawnych celebracji na cześć Izydy: Navigium Isidis (dosłownie „okręt Izydy”). Obchodzono je 5 marca, zaraz po rzymskim początku roku – pamiętajmy, że dawniej nowy sezon otwierano właśnie w marcu, kiedy rozpoczynała się praca na roli, a także, dzięki ponownej możliwości podjęcia żeglugi morskiej, wszelkie kampanie wojenne. Podczas święta modlono się do bogini z prośbą o błogosławieństwo dla morskich podróżników, a barwne procesje ze świątyni kierowały się w stronę morza lub rzeki za pięknie udekorowanym modelem okrętu na kołach, carrus navalis (dosłownie wozem-okrętem).
Nie chciałem, żeby ta książka była kompendium historycznym ani rodzajem przewodnika turystycznego – pisze we wstępie amerykański historyk. – Wolałbym, by była (…) gawędziarskim spotkaniem – oto ludzie z okolicy wychodzą z domów, niosąc krzesło, butelkę wina i szklankę, siadają w kręgu i całymi godzinami opowiadają sobie o życiowych przygodach – dodaje.
Wydaje się, że tak określonego celu nie udało się Biggersowi osiągnąć, jednak, paradoksalnie, to właśnie może stanowić atut jego publikacji. Wbrew deklaracji, nie brakuje jej bowiem historycznego zacięcia: autor jest doskonale zaznajomiony nie tylko z przeszłością wyspy, ale również ze wszystkim, co zostało o niej napisane – zarówno przez samych Sardyńczyków, jak i przez zewnętrznych obserwatorów. Lektura nosi też znamiona turystycznego przewodnika. Trzeba jednak przyznać, że bardzo nietypowego, gdyż trasa podróży po wyspie, w którą zabiera nas Biggers, ma mocno autorski charakter, a kolejne odwiedzane miejsca stają się dla niego punktem wyjścia do odkrywania skomplikowanych dziejów wyspy i tych, którzy ją zamieszkują.
Przekopując się przez ogromną, czasem wręcz przytłaczającą czytelnika liczbę dokumentów źródłowych, Biggers rozprawia się z zagadnieniami kluczowymi dla losów tego włoskiego regionu. Kim jest Sardyńczyk, skąd pochodzi, jak przejawia się jego patriotyzm i co on właściwie oznacza? Jak mieszkańcy wyspy traktowani byli przez wieki i jak podchodzi się do nich współcześnie? Co stanowi największe bogactwo Sardynii i jak się o nie troszczyć, by nie zniszczyć tego, co najcenniejsze, i nie zapomnieć o tym, co wciąż nie do końca odkryte?
O ile od historycznego i przewodnikowego ujęcia pewnych kwestii nie udało się uciec, o tyle, zgodnie z obietnicą autora, największym atutem jego reportażu wydaje się opowieść o ludziach. Jeff Biggers z wielką fascynacją przedstawia Sardyńczyków, którzy przez wieki zamieszkiwali wyspę. Jak zauważa, niewiele miejsc na Ziemi zrodziło tak spektakularną liczbę artystów, pisarzy, wynalazców, filozofów, mówców, wybitnych żołnierzy czy polityków – zwłaszcza, gdy uświadomimy sobie, że do czynienia mamy tu z ludem rolników i pasterzy. Stworzona przez Biggersa lista Sardyńczyków, z którymi chciałby umówić się na obiad, zachęca do odkrywania wielu wspaniałych postaci – ich życiorysów, opinii, osiągnieć. Antonio Gramsci, Giorgio Asproni, Maria Carta, Maria Lai, Paolo Fresu, Paskedda Zau czy Emilio Lussu to tylko niektóre z nazwisk wartych poznania.
Sardynia to wyspa, o której pisało wielu. Niewielu jednak udało się ją zrozumieć. Czyżby w przypadku Jeffa Biggersowi sprawy miały się inaczej? Wiele wskazuje na to, że tak. Amerykanin zanurzył się w sardyńską duszę i pokazał ją nam z wielu perspektyw, unikając popadania w stereotypy. Dzięki swojej wiedzy i wyobraźni nie tylko stworzył unikatowe kompendium wiedzy, ale przede wszystkim umieścił wyspę w centrum naszych wyobrażeń o Śródziemnomorzu.
Jeff Biggers, Sardynia. Podróż w czasie, tłumaczyła Barbara Gadomska, Czarne 2025
Posłuchaj naszych opowieści o Morzu Śródziemnym – teraz na Spotify, Youtube, Apple, Google i innych popularnych platformach podcastowych oraz bezpośrednio tutaj, na stronie magazynu “Lente”.
W czwartym sezonie podcastu zapraszamy Cię do przeżycia SPOTKANIA – kwintesencji Śródziemnomorza. Rozumiemy je jako otwartość na drugiego człowieka, dialog, współistnienie i ciekawość Innego. I właśnie o nich rozmawiać będziemy w tegorocznym podcaście!
Materiał powstał w ramach płatnej współpracy z wydawnictwem Noir sur Blanc.
Był brytyjskim pisarzem, podróżnikiem i niestrudzonym popularyzatorem wiedzy o zwierzętach, której fascynujący świat odkrył jako dziecko na greckiej wyspie Korfu. O śródziemnomorskich przygodach małego Durrella i jego ekscentrycznej rodziny nakręcono popularny serial, my zaś rozmawiamy o jego prawdziwej, nie mniej interesującej historii. Są w niej zachwyty fauną i florą, spotkania z kulturą odmienną od brytyjskiej, dużo podróży po dalekich zakątkach i mnóstwo barwnych anegdot, które spisał w książkach. Wszystko zaś – okraszone promieniami śródziemnomorskiego słońca.
Prowadzenie: Magda Miśka-Jackowska
Produkcja: Michał Woźniak
Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej o kwestiach poruszonych w podcaście, zapraszamy serdecznie tutaj: Julia Wollner: Trylogia z Korfu
Frittelle, popularne w regionach Friuli-Venezia Giulia i Veneto, kojarzone są przede wszystkim z Wenecją. Przez stulecia uważano je za narodowy przysmak Serenissimy. Ich sprzedawcy, frittoleri, zostali uwiecznieni na wielu XVII i XVIII-wiecznych obrazach. Wenecki malarz Pietro Longhi przedstawił uliczną handlarkę, która nadziewa świeżo usmażone pączki na długi patyk — dzięki temu można było nie poparzyć sobie palców i nie pobrudzić rąk podczas jedzenia. Dzisiaj w weneckich cukierniach frittelle pojawiają się w czasie karnawału: pomiędzy świętem Trzech Króli a Martedì Grasso, czyli wtorkiem poprzedzającym Środę Popielcową. Niektórzy zaczynają sprzedawać je już pierwszego dnia roku.
Pietro Longhi, Sprzedawczyni frittelli, 1757, Venecja, Ca’ Rezzonico
Tradycyjne ciasto wyrabiano na bazie mąki, drożdży, jajek i koziego mleka. Frittelle są aromatyzowane skórką cytryny lub pomarańczy, mogą być usmażone z rodzynkami i orzeszkami pinii albo nadziane aksamitnym kremem cukierniczym, czekoladą lub gęstym zabaglione. Niektóre mają kształt okrągłych kuleczek, inne przypominają grube, puszyste placuszki. Renesansowi frittoleri do smażenia używali smalcu; dzisiaj we włoskich domach najczęściej wykorzystuje się olej roślinny. Na koniec frittelle obtacza się w cukrze lub oprósza cukrem pudrem i podaje z kieliszkiem deserowej malvasii. Poniżej proponuję przepis na szybką, prostą wersję z dodatkiem ricotty, idealną na karnawałowe spotkania.
Przepis: Frittelle di ricotta
2 jajka
szczypta soli
250 g ricotty
30 g cukru
100 g mąki
7 g proszku do pieczenia
skórka starta z jednej cytryny
dodatkowo:
tłuszcz do smażenia*
cukier puder do posypania
W dużej misce trzepaczką ubijamy jajka z odrobiną soli (możemy też zrobić to za pomocą miksera). Dodajemy ricottę i ubijamy ją z jajkami. Dodajemy cukier, przesianą mąkę, proszek do pieczenia i skórkę cytryny. Ubijamy jeszcze przez chwilę, aż składniki dobrze się połączą.
W rondelku z grubym dnem podgrzewamy sporą ilość oleju.
Do gorącego oleju partiami nakładamy ciasto za pomocą łyżeczki, smażymy z obu stron na złoty kolor (po 1-2 minuty na stronę). Jeśli frittelle brązowieją zbyt szybko, zmniejszamy ogień (jeśli mamy termometr cukierniczy, możemy sprawdzić temperaturę smażenia – powinno to być około 175-180 stopni). Wyjmujemy łyżką cedzakową i odsączamy nadmiar tłuszczu za pomocą papierowych ręczników.
Przed podaniem posypujemy cukrem pudrem.
*Do smażenia Włosi używają zazwyczaj olejów roślinnych, np. słonecznikowego. Tradycyjne frittelle smażono na smalcu, można wykorzystać też masło klarowane albo olej kokosowy.
Materiał powstał w ramach płatnej współpracy z wydawnictwem Książnica.
Jedna rodzina, trzy pokolenia, pięć spojrzeń na wspólną historię. Aurora Tamigio w swojej powieści Tam, gdzie kwitną cytryny zaprasza nas do spotkania z sycylijskimi kobietami. Przez pryzmat ich historii ukazuje losy społeczności w niewielkiej włoskiej miejscowości. Autorka dostrzega zachodzące tam zmiany, ale także elementy, które mimo upływu lat pozostają niezmienne: z jednej strony patriarchat i, nierzadko, łącząca się z nim przemoc, z drugiej – rodzinność i troska o najbliższych, pomimo wszystko.
Opowiadana przez Tamigio historia zaczyna się od Rosy, jedynej dziewczynki w domu wypełnionym mężczyznami. Wychowywano ją nadzwyczaj surowo, a ojciec nie szczędził dziecku razów – tylko dlatego, że było innej płci. Z upływem lat niewiele się zmieniło: nie wolno było jej samodzielnie decydować o tym, jak spędzać wolny czas (żadnych wizyt w cukierni po kościele!); nie mogła też wyrażać głośno swojej opinii. Kto to widział, by kobieta miała własne zdanie! Rosa nie złamała się; złamała za to wszystkie zasady. Znalazła mężczyznę, który stanowił zaprzeczenie tego, co znała z domu, i uciekła. Wspólnie otworzyli małą restaurację, którą odwiedzać będą mieszkańcy okolicznych wiosek. Był rok 1925; ona została założycielką rodu. Kolejne pokolenia kobiet będą już zawsze słyszeć w sercach jej głos.
Śledząc dzieje potomkiń Rosy, poznajemy życie niewielkiego miasteczka na śródziemnomorskiej wyspie, podpatrujemy zwykłych ludzi, ich historie, małe dramaty, drobne niesnaski i prawdziwe tragedie. Śledzimy, jak na codzienność prowincji wpływa wielki świat: globalne zawieruchy, jak wybuch II wojny światowej, ale także zmiany społeczne czy trendy w modzie: od pojawienia się telewizji i kolorowych magazynów przez produkcje filmowe, które diametralnie zmieniały gusta kobiet.
Renia Respondek z omawianą przez siebie książką. Ty także zamów swój egzemplarz – zapraszamy do sklepu Lente, a dokładnie tutaj!
Powieść czyta się szybko i z wielkim zainteresowaniem – nie tylko ze względu na pasjonującą akcję, ale także dzięki ciekawemu zabiegowi zastosowanemu przez autorkę. Co kilkadziesiąt stron narrację przejmuje kolejna członkini rodziny, kontynuując opowiadanie historii z własnej perspektywy. A ponieważ babka, córka i trzy wnuczki różnią się od siebie, otrzymujemy dostęp do punktu widzenia nie tylko trzech pokoleń, ale także różnych typów charakterów: kobiety twardej i racjonalnej, cichej i uległej, zbuntowanej intelektualistki, bujającej w obłokach romantyczki oraz zagubionej nastolatki. To pozwala spojrzeć na pewne wydarzenia z różnych stron i uniknąć interpretacyjnych schematów; stanowi też kwintesencję spotkania, o którym mówimy w tym roku na łamach „Lente”.
Biorąc w ręce Tam, gdzie kwitną cytryny, obawiałam się, że autorka naśladować będzie opowieść Stefanii Auci, a jej doskonałym Sycylijskim lwom trudno byłoby w moim mniemaniu dorównać. O ile jednak w książce Auci poznajemy znamienity ród, o tyle tutaj zaglądamy do domów skromnych ludzi. Powieści te, ustawione obok siebie, prezentują szeroką panoramę społeczną; Tamigio poszerza perspektywę o niezwykle ważny, kobiecy i prowincjonalny kontekst. I robi to z wielkim polotem, który tyleż cieszy, co zaskakuje, gdy weźmiemy pod uwagę, że omawiana powieść to jej debiut literacki. Nic dziwnego, że we Włoszech zdobył sobie rzesze miłośników.
Aurora Tamigio, Tam, gdzie kwitną cytryny, tłumaczyła Agata Pryciak, Ksiażnica 2025
Posłuchaj naszych opowieści o Morzu Śródziemnym – teraz na Spotify, Youtube, Apple, Google i innych popularnych platformach podcastowych oraz bezpośrednio tutaj, na stronie magazynu “Lente”.
W czwartym sezonie podcastu zapraszamy Cię do przeżycia SPOTKANIA – kwintesencji Śródziemnomorza. Rozumiemy je jako otwartość na drugiego człowieka, dialog, współistnienie i ciekawość Innego. I właśnie o nich rozmawiać będziemy w tegorocznym podcaście!
Kiedy spotykamy się z kimś, nie zawsze mówimy tym samym językiem, dlatego ważne jest, abyśmy mogli porozumieć się za pomocą uśmiechu, gestu albo kodu kulturowego, którego ważną częścią są symbole. W tym odcinku podcastu opowiadam o jednym z najważniejszych symboli Śródziemnomorza: owocu granatu. Co, według starożytnych Greków, ma on wspólnego ze zmieniającymi się porami roku? Jak ukazywany jest w sztuce starożytnej, a jak w chrześcijańskiej? Czy ciemnoniebieski kolor granatowy ma związek z tym czerwonym owocem i czy to od niego pochodzi nazwa pięknego hiszpańskiego miasta? Posłuchaj, a dowiesz się tego wszystkiego – i wiele więcej.
Prowadzenie: Julia Wollner
Produkcja: Magda Miśka-Jackowska i Michał Woźniak
Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej o kwestiach poruszonych w podcaście, zapraszamy serdecznie tutaj: Katarzyna Scalise-Rowińska: Owoc nad owocami. O jabłku w kulturze
We wspomnieniach o Patricku Leigh Fermorze (1915–2011), znanym jako Paddy, najczęściej chyba powtarza się określenie „nieodparty urok”, ale w przypadku tego czarującego mężczyzny nie jest to wytarty slogan, opisujący niepoprawnego uwodziciela, a cecha, która podkreśla, jak niezwykłe było jego życie. Ścieżki Fermora wyznaczała przede wszystkim żądza przygody. Roztaczał wokół siebie aurę, którą zjednywał sobie serca biednych i bogatych i która sprowadzała pod jego drzwi kolejnych wielbicieli. Przybliżę tylko kilka epizodów z jego życia, związanego w przeważającej części ze wschodnim Morzem Śródziemnym, które mogłyby być źródłem niejednej fabuły, choć zdarzyły się naprawdę i tylko jednej osobie, łączącej w sobie erudytę, podróżnika, tłumacza, pisarza, oficera wywiadu, miłośnika literatury, kobiet, używek i Grecji.
Kiedy jako osiemnastolatek postanawia przejść Europę, pozostawia za sobą w Anglii matkę, siostrę i kilka nieukończonych szkół, z których jednak wyniósł klasyczne podstawy wykształcenia oraz znajomość greki i łaciny. Jego ojciec przebywał głównie w Indiach, pochłonięty pracą naukową; syna znał bardzo słabo. Mały Paddy spotkał swoją matkę i siostrę w wieku czterech lat – wcześniej wychowywał się w wiosce w Northamptonshire u przybranej rodziny, która, nie narzucając żadnych sztywnych norm, dała mu być może tego ducha wolności, z którym wszedł w życie. W kolejnych szkołach przyjmowano go bez entuzjazmu, jak to często bywa ze szkołami i wielkimi umysłami. Niezależnie od tego pochłaniał książki, fascynował się historią i heraldyką. Po tym, jak przyłapano go, gdy trzymał za rękę córkę sklepikarza – obiekt westchnień połowy szkoły – został wydalony z King’s School w Canterbury z notą, w której określono go „niebezpieczną mieszanką wyrafinowania i beztroski”. Z takim bagażem, własnym plecakiem oraz Horacym w kieszeni młody Patrick w grudniu 1933 roku rusza przed siebie z Rotterdamu, piechotą, za cel obierając Konstantynopol (nigdy nie nazywał go Stambułem), jako wrota Azji. Po dwóch latach wieńczy wędrówkę skokiem w grudniowe wody Morza Czarnego u wybrzeża Bułgarii, po czym rusza do Grecji, w której od początku miał zamiar skończyć swój marsz, i która okazała się jedną z miłości jego życia. Tę podróż opisze po wielu latach w A Time of Gifts oraz Between the Woods and Water, kiedy świata, którego wówczas doświadczył wszystkimi zmysłami, już nie będzie.
Fermor na Itace w 1946 r.
Dwudzieste urodziny mijają mu na górze Athos, w enklawie męskich klasztorów prawosławnych na Półwyspie Chalcydyckim; potem zaś trafia do Aten, gdzie obraca się między innymi w kręgach dyplomacji. Tam też poznaje niedawno rozwiedzioną rumuńską księżniczkę Bălaşę z rodu Kantakuzenów – dynastii, która sięgała od arystokracji rumuńskiej, mołdawskiej i besarabskiej aż po bizantyńskiego cesarza. Bălaşa była fascynującą osobowością i nic dziwnego, że przyciągała ludzi sobie podobnych. Poza orientalną urodą mogła pochwalić się artystycznym wykształceniem, żywym intelektem i umiejętnością błyskotliwej dyskusji. Była od Paddiego starsza o szesnaście lat, obyta w świecie, znała się na literaturze i kulturze, mówiła w trzech językach. Była idealną przedstawicielką arystokracji bez grosza przy duszy, której cały majątek stanowiły odziedziczone ziemie i tytuły oraz charyzma. Patrick wniósł w jej życie świeżość młodości i geniuszu, który czekał na oszlifowanie. Ich romans jest czymś znacznie więcej, niż tylko przelotnym flirtem; nie wiedzą jednak, że lata 30. XX wieku nie mogą być prologiem do historii z happy endem. Tymczasem, przez pierwsze wspólne tygodnie mieszkają w domku wynajętym przez Bălaşę w starej dzielnicy Aten, gdzie wieczorami Patrick wyleguje się na dachu wpatrzony w Akropol. Jako że lato w Atenach bywa nieznośnie upalne, kolejne, miodowe miesiące 1935 roku spędzają w starym młynie wodnym naprzeciwko małej greckiej wyspy Poros, w południowej części Zatoki Sarońskiej. Dookoła kwitną cytryny, ona maluje, on pisze i czyta o Grecji, a pieniądz się ich nie ima. Ta sielanka trwa także później, kiedy przymrozki wyganiają ich na północ. Fermor dostaje propozycję wykonania przekładu, nad którym pracuje w majątku rodziny Kantakuzenów w Băleni w Rumunii, gdzie osiadają wraz z Bălaşą. Dom prowadzi jej siostra z mężem, a Fermor spędza czas na pisaniu i dokształcaniu się z literatury francuskiej. Uczy się też rumuńskiego. Razem bywają w Anglii i Atenach, wracają do młyna w cytrynowym sadzie, podróżują po Besarabii. Do czasu. Kiedy w 1939 roku Patrick wyjeżdża, by zaciągnąć się do armii, żegnają się tylko na kilka miesięcy, a spotkają się ponownie po dwudziestu sześciu latach. W międzyczasie będą regularnie korespondować, choć ich losy potoczą się po dwóch zupełnie różnych torach. Bălaşa po wygnaniu z własnego majątku i nieudanych próbach ucieczki będzie mieszkać na małym poddaszu i żyć z lekcji języków. Podczas spotkania zwróci Paddiemu jego pamiętnik z pieszej podróży przez Europę.
Po wybuchu wojny Fermor usiłuje dostać się do armii. Ze względów zdrowotnych zostaje uznany za „zupełnie nieprzydatnego” do służby jako regularny oficer; chętnie jednak przyjmują go do wywiadu. Morze Śródziemne jest dla Brytyjczyków ważnym frontem – bronią tu swojej sięgającej nawet początków XIX wieku kontroli nad terytoriami Malty, Cypru i Egiptu, czyli drogi do Indii. Na horyzoncie Fermorowi rysuje się znów Grecja; jest więc całkiem zadowolony z takiego obrotu spraw. Teatrem jego działań będzie głównie Kreta. Kiedy trafił na nią po raz pierwszy, jeszcze przed okupacją, spędził upojny wieczór w barze z kilkoma przyjaciółmi. Wracali furgonetką załadowaną pomarańczami, na których usadowił się Paddy, a że kierowca nie wylewał za kołnierz, więc na którymś zakręcie wóz wywrócił się, a wraz z nim pomarańcze i Patrick. Porządnie się przy tym poturbował, więc kiedy jakiś czas potem trafił do Aten, miał jeszcze zabandażowaną głowę. W towarzystwie został odruchowo uznany za rannego w bitwie i na ateńskich wieczornych spotkaniach odnoszono się do niego z szacunkiem i oferowano drinki. Kiedy wreszcie Katsimbalis (poeta, bohater Kolosa z Maroussi Henry’ego Millera) spytał go, gdzie odniósł rany, Paddy udzielił szczerej odpowiedzi… Katsimbalis uśmiał się serdecznie, ale poradził mu na przyszłość zachować prawdę dla siebie.
Po zajęciu Grecji przez Niemcy bazą Fermora był Kair, który w tym okresie tętnił życiem i pełen był ludzi wszelkich religii i narodowości, wojskowych i cywili, korzystających z bogatego życia kulturalnego i nocnego w chwilach odpoczynku od koszmaru wojny. Inteligencja grecko-egipsko-brytyjska gromadziła się, dyskutowała i bawiła w gościnnych domach znajomych i przyjaciół. Przewijał się tam m.in. Lawrence Durrell, późniejszy wieloletni przyjaciel Paddiego, autor m.in. Kwartetu Aleksandryjskiego i Bitter Lemons of Cyprus. W jednym z takich miejsc Fermor znajdzie swój dom na czas wojny. Będzie to willa na wyspie Dżezira, wynajęta przez Zofię Tarnowską i Williama Mossa. Tarnowska założyła w Kairze polski oddział Czerwonego Krzyża, a po rozstaniu z mężem związała się nieformalnie z Mossem. Willę nazwano Tara, a poza parą zakochanych mieszkali w niej Fermor i kilku innych oficerów. Tara słynęła przede wszystkim z nocnych szaleństw, koktajli ze śliwkami w spirytusie przygotowywanych w wannie oraz świątecznego indyka nadziewanego benzedryną. Jednak poza tymi nocnymi próbami zapomnienia, za dnia jej mieszkańcy, jak wspominał Paddy, rozmawiali o wszystkim, co kiedykolwiek przeczytali i czego kiedykolwiek się dowiedzieli. W tym czasie spotykał się z Denise Menasce, pochodzącą z wpływowej arystokratycznej rodziny Żydów sefardyjskich z Aleksandrii.
Na początku tego okresu Fermor został przeniesiony do SOE, brytyjskiego Kierownictwa Operacji Specjalnych i wysłany najpierw do Palestyny, a następnie na Kretę, gdzie przebrany za Greka zbierał wywiad, współorganizował ruch oporu i współpracował z kreteńską partyzantką, co z pewnością ułatwiała mu znajomość zarówno niemieckiego, jak i greckiego. Tam też, kiedy włoski generał Carta oddał się w ręce aliantów, którzy ewakuowali go do Egiptu, Paddy wpadł na pomysł przeprowadzenia akcji tyleż szalonej, co nieprawdopodobnej.
26 kwietnia 1944 roku Fermor razem z Williamem Mossem oraz Manolisem Paterakisem, Jorgosem Tyrakisem i Stratisem Saviolakisem, przy wsparciu partyzantów kreteńskich, porwali generała niemieckiego Heinricha Kreipe, kiedy ten wyjeżdżał ze swojego domu – dawnej willi Evansa w Knossos. Fermor zadbał o poinformowanie Niemców o tym, kto stoi za akcją, aby uniknąć odwetu na mieszkańcach wysp, wśród których Anglicy mieli już dobrze zorganizowaną siatkę kontaktów. Tamtego wieczoru przejęli samochód z generałem Kreipem wyjeżdżającym z domu, po czym przejechali przez 22 punkty kontrolne w Iraklionie całkowicie zajętym przez niemieckie wojsko, aż wreszcie porzucili samochód i udali się pieszo przez góry w kierunku jednej z południowych plaż, skąd miała odebrać ich aliancka łódź. Niestety nie udało im się nadać w odpowiednim czasie wiadomości; Niemcy zajęli tę część wybrzeża, a uciekinierzy musieli szukać innego miejsca kontaktowego, co było dodatkowo utrudnione, ponieważ wojsko przeczesywało wyspę w poszukiwaniu zguby i zrzucało ulotki obiecujące nagrodę za wydanie porywaczy. Grupka eskortująca generała musiała ukrywać się w górskich jaskiniach i zachowywać najwyższą ostrożność w kontaktach z ludnością, choć ta, znana ze swojego honoru i tradycji oporu wobec tureckiego najeźdźcy, i tak nie była skłonna do kolaboracji, nawet jeśli miałoby ich to drogo kosztować. W czasie tej wędrówki Paddy doświadczył pewnego przełomowego dla siebie w czasie tej wojny zdarzenia. Któregoś razu, o świcie, gdy generał po przebudzeniu zobaczył wschodzące nad górą Ida słońce, wyrecytował fragment ody Horacego… a Fermor odruchowo dokończył go. Ta krótka wymiana wersetów zmieniła wzajemny stosunek obu mężczyzn, a Paddy napisze później, że w tamtej chwili uświadomili sobie, że kiedyś pili z tej samej fontanny. Genius loci gór, które widziały narodziny Zeusa, starł się z misją unicestwienia, której służył Kreipe.
Akcja ostatecznie zakończyła się powodzeniem: generała odwieziono do bazy w Egipcie, a obaj Brytyjczycy zostali odznaczeni. Fermor niedługo potem poznał Joan Rayner, która po dwudziestu latach zostanie jego żoną, mimo rozlicznych romansów i miłostek, bez których nie mógł się obejść.
Nie wdając się już szczegółowo w jego powojenne losy, trzeba zaznaczyć, że podróżował głównie po krajach Morza Śródziemnego i Bałkanach, ale też Karaibach, po czym latami pisał z tych podróży kolejne książki, doprowadzając każde zdanie do perfekcji. Okrzyknięto go nawet ojcem współczesnego pisarstwa podróżniczego, a zachętę otrzymał od samego Jorgosa Seferisa. Podczas wyprawy na Karaiby gościł między innymi w domu Iana Fleminga (o nazwie „Goldeneye”), piszącego wówczas Casino Royal, pierwszą powieść o Jamesie Bondzie. W kolejnych częściach Fleming opierał się na tekstach Fermora o kulcie voodoo, a także niektórych elementach jego europejskiej przygody.
Kiedy twoją szkołą jest droga przez Europę w ostatnich dniach jej dawnego splendoru, uniwersytetem – biblioteka rumuńskich książąt, a inicjacją – sprawdzian wojny, nie możesz być nikim innym, jak człowiekiem, do którego lgnie świat. I tak też było. Fermor całe życie otoczony był szerokim gronem nie tylko kobiet, ale przyjaciół w ogóle. Kiedy tylko w latach 60. Paddy i Joan osiedli na południowym Peloponezie, okazało się, że ich nadmorski kamienny dom prawie zawsze był pełen ludzi. Cenili fakt, że Patrick we wszystko co robił – czy było to pisanie, czy rozmowa o poezji, czy greckie piosenki – wkładał całego siebie. Przeżył kilka ataków na swoje życie, niemieckie pościgi, kreteńską vendettę, malarię, raka i wszelkie wypadki drogowe. W wieku 70 lat przepłynął Hellespont, idąc w ślady Byrona. Jego drzwi były otwarte dla każdej przyjaznej istoty, które do nich zapukała. Zmarł w wieku 96 lat, mimo że całe życie w zasadzie trudno było go spotkać bez papierosa w dłoni. Robert D. Kaplan nazwał go ostatnim padyszachem Śródziemnomorza. I chyba miał rację.
Wśród licznych retellingów, które pojawiają się ostatnio na rynku, niełatwo znaleźć powieść, która obroni się literacko. Większość z nich powstaje według tego samego klucza: starożytny mit opowiada się z perspektywy postaci kobiecej, ukazując jej cierpienie w męskim świecie. Zabieg ten wydaje się niezbędny dla uzyskania nowej perspektywy, jednak nie wystarczy, aby stworzyć tekst, który doceni bardziej wymagający czytelnik.
Na tle powieści mitologicznych wydanych w ostatnich miesiącach pozytywnie wyróżnia się Klitajmestra Costanzy Casati – młodej włoskiej pisarki tworzącej w Londynie. Przybliża ona historię słynnej mykeńskiej władczyni, urodzonej jako córka króla Sparty i siostra pięknej Heleny. Opowieść Casati rozpoczyna się jeszcze na spartańskim dworze: poznajemy dzieciństwo i młodość Klitajmestry, jej niezwykłą rodzinę, zwyczaje i codzienne życie w słynnej polis. Razem z nią przeżywamy krzywdę, którą wyrządza jej ojciec, wydając córkę za mąż za Agamemnona – pana Argolidy, pod którego przywództwem Grecy zaatakują Troję.
Następnie przenosimy się do potężnych Myken, gdzie, jak napisała Karolina Janowska w swojej recenzji w Klubie Śródziemnomorskiej Książki, małżonek odbiera jej wszystko, co kochała, zamieniając jej serce w bryłę lodu i hartując jej duszę w ogniu cierpienia. Towarzysząc jej w tej dramatycznie trudnej drodze, nie jesteśmy w stanie spojrzeć na Klitajmestrę w sposób, w który ukazywano ją przez wieki. Mściwa, perfidna i wiarołomna morderczyni okazuje się głęboko skrzywdzoną kobietą, która, wśród licznych tragedii, aż dwukrotnie przeżywa tę największą: stratę ukochanego dziecka. Zemsta okazuje się tu gestem samoobrony.
Współpracująca z „Lente” filolożka klasyczna podkreśla, że Costanza Casati maluje portrety silnych kobiet i walecznych mężczyzn, nie zawsze tak szlachetnych, jak by tego pragnęli antyczni poeci. Jej bohaterki obdarzone są silną wolą, nade wszystko jednak pragnieniem samostanowienia, którego męski świat próbuje im odmówić. Nie jest to obraz czarno-biały: nie wszystkie kobiety są szlachetne i nie wszyscy mężczyźni okrutni. Brak uproszczeń, niestety nie zawsze oczywisty dla początkujących pisarzy, wyróżnia powieść Casati na równi ze sprawnie poprowadzoną narracją. Docenić należy także plastyczny, opisowy język i ciekawe przedstawienie codzienności w greckich państwach-miastach w czasach przedhistorycznych.
Klitajmestra to debiut autorki. Oby więcej takich w naszych księgarniach.
Costanza Casati, Klitajmestra, tłumaczyła Aldona Możdzyńska, Muza 2023
Posłuchaj naszych opowieści o Morzu Śródziemnym – teraz na Spotify, Youtube, Apple, Google i innych popularnych platformach podcastowych oraz bezpośrednio tutaj, na stronie magazynu “Lente”.
W czwartym sezonie podcastu zapraszamy Cię do przeżycia SPOTKANIA – kwintesencji Śródziemnomorza. Rozumiemy je jako otwartość na drugiego człowieka, dialog, współistnienie i ciekawość Innego. I właśnie o nich rozmawiać będziemy w tegorocznym podcaście!
W jaki sposób spotkanie stało się ważnym elementem śródziemnomorskiej kultury, a w jaki – codziennego życia? Które spotkania ukazane w literaturze i sztuce są nam szczególnie bliskie? Magda Miśka-Jackowska i Julia Wollner biorą pod lupę temat roku, zapraszając do odkrywania Południa i samych siebie.
Prowadzenie: Magda Miśka-Jackowska
Produkcja: Michał Woźniak
Wywiad powstał dzięki inspiracji Asolando – jednego ze szczodrych Patronów magazynu „Lente” na platformie Patronite.
Ty też możesz wesprzeć nas na Patronite. Tutaj dowiesz się, jak to zrobić.
Bartek Kieżun urodził się w 1977 roku. Jest dziennikarzem kulinarnym, podróżnikiem i autorem bestsellerowych książek kucharskich. Specjalizuje się w kuchniach śródziemnomorskich. Od kilku lat dzieli życie między Polskę a Włochy.
Julia Wollner:Żyjesz w dwóch krajach jednocześnie.
Bartek Kieżun: Kursuję między Polską a Włochami, w mniej więcej dwumiesięcznych interwałach, starając się dzielić swoje życie na pół. Jest to decyzja świadoma, bo, kupując dom we Włoszech, nie planowałem ułożenia sobie życia na emigracji. Lubię Polskę, jestem w niej zaczepiony zawodowo. Po prostu mam przywilej, by mieszkać w dwóch miejscach jednocześnie. I z radością z niego korzystam. Zresztą, gdybyś zapytała mnie, kim się czuję, z całą pewnością odpowiedziałbym, że Europejczykiem; w Europie jestem zawsze u siebie.
Czy Twoje życie we Włoszech jest jednak życiem prawdziwym? Nie masz wrażenia, że po prostu jeździsz często na wakacje?
Kiedy okazyjnie pomieszkiwałem w Rzymie, w pewnym momencie zaczął mnie on irytować. Męczyła mnie rzymska codzienność, to, że z pewnymi rzeczami nic się nie robi, a można by było, by miasto było jeszcze piękniejsze. Zrozumiałem wówczas, że jestem już jedną nogą tam. Wkurza nas przecież to, co dotyka nas bezpośrednio, na co najlepszym dowodem jest fakt, że żaden kraj nie potrafi mnie zezłościć tak szybko, jak Polska! W pewnym momencie Włochy zaczęły ją doganiać. Okrzepłem już w tej rzeczywistości na tyle, że nie funkcjonuję w niej wyłącznie w trybie wakacyjnym. Przekłada się to na proste czynności: robiąc zakupy, podchodzę do kasjera i biorę fakturę; idąc do urzędu, wiem, że nie skończy się na jednej wizycie, bo taka jest włoska wielopiętrowa rzeczywistość. I wreszcie: w obu miejscach płacę podatki.
To rzeczywiście niezbity dowód. Na to, że jest się dorosłym, i że jest się już częścią pewnego systemu.
Systemu, który, jak powiedziałem, potrafi mocno zirytować. W urzędach panuje chaos, którego nikt nie kontroluje. Dzwonisz do skarbówki i pytasz: chcę załatwić to i to, gdzie mam pojechać? Słyszysz: proszę przyjechać do Perugii. Jedziesz więc do niej, wchodzisz do urzędu skarbowego i informujesz: przyjechałam załatwić to, a w odpowiedzi słyszysz: nie, takich rzeczy nie załatwia się u nas, z nimi trzeba jechać do Foligno. W związku z tym dzwonisz kolejny raz i pytasz, czy załatwisz to w Foligno. Tak, zatem jedziesz do Foligno. No więc jedziesz i na dzień dobry słyszysz, że tego się u nich nie załatwia i trzeba jechać do Perugii. Co ciekawe, Włosi się na to godzą.
Może chodzi o zaakceptowanie tego, czego nie możesz zmienić?
Jest to bez wątpienia jedna z najważniejszych rzeczy, której moglibyśmy się od Włochów nauczyć. Ich kraj się trzyma, choć z racjonalnego punktu widzenia powinien był dawno się rozpaść. Myślę, że jest tak dlatego, że wszyscy jego mieszkańcy wygonili z siebie wewnętrznego Niemca dawno temu. Pozwala to wieść dużo spokojniejsze życie. Powoli to przyswajam. Jeśli nie przychodzi ważny dla mnie urzędowy mail, to w Polsce wpadam w panikę. We Włoszech myślę, że może za tydzień trzeba będzie do urzędu zadzwonić, choć pewnie lepiej będzie to zrobić za dwa tygodnie.
Rzeczywiście Polska z włoskiej perspektywy wygląda na bardzo poukładaną!
Kupiwszy dom we Włoszech, znacząco ograniczyłem narzekanie na Polskę! W Krakowie nie czekasz trzy lata na podłączenie internetu – dokładnie tyle trwało to w Italii, a my, pozbawieni światłowodu, korzystaliśmy z sieci udostępnianej z telefonu. Mogę tu opowiadać anegdoty o urzędniku, który, widząc mnie wychodzącego z samochodu, chował się za biurkiem i udawał, że go nie ma. I jest to zabawne – pod jednym warunkiem, że opowiadasz o tym z perspektywy człowieka, który już ten internet ma! Takie rzeczy nie zdarzają mi się w Polsce – jako kraj przemian zaistniałych po 1989 roku w wielu dziedzinach jesteśmy bardzo do przodu. Rzeczy działają, bo są nowe.
Czy te wszystkie różnice sprawiają, że nadal czujesz się we Włoszech odmieńcem?
Inny będę pewnie czuć się zawsze, ale w Polsce mam podobnie, bo mam szalone korzenie litewsko-niemiecko-polskie, w moich żyłach płynie europejski misz-masz genowy. Wracając jednak do Twojego pytania, to chyba jest to kwestia tego, na ile chcemy się rozpuścić w danym żywiole. Mam świadomość tego, że mieliśmy dużo szczęścia i wrośliśmy w nowe miejsce bardzo szybko. Mimo że na początku mówiliśmy kiepsko po włosku, zostaliśmy zaakceptowani w naszej miejscowości, zaczęto nas zapraszać na kolacje. Przed zakupem domu straszono nas, że w mniejszych miejscowościach ciężko nawiązywać przyjaźnie, a Umbryjczycy są zamknięci w sobie – ich region położony jest w środku kraju, nie ma kontaktu z morzem, więc społeczeństwo zwrócone jest dość mocno ku sobie. Okazało się jednak, że kiedy w samym środku lata wynosimy gruz z mieszkania i czegoś potrzebujemy, to najprościej jest porozmawiać z sąsiadami i zapytać, czy nie mogą pomóc. Kiedy, z kluczami w rękach, przyjechaliśmy pod dom samochodem po sufit wypakowanym gratami, to Emilia i Giorgio, którzy mieszkają tuż obok, wyszli do nas z kawą i ciastem, wyjęli wino. Usiedliśmy na ławce i, zamiast nosić te swoje graty, próbowaliśmy z nimi rozmawiać naszym łamanym włoskim. Widzieli, że się staramy. I to chyba zrobiło dobre wrażenie, podobnie jak fakt, że remontem domu zajęliśmy się sami. Nie przyjechała żadna ekipa mówiąca dziwnym słowiańskim językiem, tylko my, nowi właściciele, biegaliśmy z wiadrami, workami, pędzlami. Przed dom wystawiliśmy donice i posadziliśmy w nich jaśmin. W tych okolicznościach trudno by nas było nie zaakceptować! Pokazaliśmy, że nie będziemy próbowali zaprowadzić własnych porządków, tylko przyjeżdżamy do Włoch i chcemy być ich częścią.
Są jacyś inni ekspaci w waszej okolicy?
W tej chwili we Włoszech jest bardzo dużo ludzi z zagranicy. Nieopodal nas mieszkają dziewczyny z Rumunii; są Polacy, Niemcy. W miejscowości obok jest też duża grupa muzułmańska, widoczna, bo kobiety noszą tradycyjne stroje. Cieszy mnie to, że zaczynamy tworzyć kolorową mozaikę. Jednak to żywioł włoski jest nadal żywiołem naczelnym – co do tego nie ma wątpliwości!
Brzmi pięknie, jak w romantycznym filmie. I ten remont wśród kwitnącychjaśminów!
Niektóre elementy tej historii są jednak całkiem przyziemne! Przyznaję na przykład szczerze, że to jest dom z internetu. Wiem, brzmi jak bezeceństwo! Znalazłem w sieci trzy nieruchomości, które postanowiliśmy zobaczyć. Celowałem w środkowe Włochy, żeby móc dojechać samochodem w ciągu dwóch dni, bo wiedziałem, że będę jeździć z psem, w związku z czym samolot odpadał. Z pierwszej było blisko do Rzymu, ale okazała się za mała. Drugi był dom w Abruzji; dom, a właściwie kawał XVII-wiecznego pałacu. Nawet nie przeszkadzał mi przedziwny sposób, w jaki wydzielono w nim mieszkanie: w przedpokoju były schody, które kończyły się… sufitem. Niestety z łazienką raczej nic nie dałoby się zrobić, bo przez ostatnie trzy lata mieszkały w niej gołębie. Największym problemem było jednak to, że, aby przedostać się z Lacjum do Abruzji, trzeba przejechać przez góry. Spora ich część to tunel, który ciągnie się przez kilka kilometrów. Wjeżdżasz do niego w Lacjum, w pięknym jesiennym słońcu; wyjeżdżasz w Abruzji, gdzie wita cię stalowe niebo, wiatr i chłód. I to nie są te Włochy, w których chciałem mieszkać… Trzecia nieruchomość znajdowała się w Umbrii. Kiedy przyjechaliśmy na spotkanie z agentką, zachodziło słońce, ozłacając kamienne mury; biły kościelne dzwony, a gołębi było dość sporo – jednak nie tyle, co w tej pałacowej łazience. Po nocy rozmyślań przyjechaliśmy do miasteczka jeszcze raz. Byliśmy zdecydowani.
Oczywiście nie wykazaliśmy się życiową mądrością – uważam, że nieruchomości należy kupować z rzeczoznawcą, adwokatem i całą resztą obstawy, bo to jest coś, co później zapewnia ci święty spokój. Warto też poczytać o dyrektywach Unii Europejskiej dotyczących remontów i klasy energetycznej budynków oraz tego, do czego zobowiązują w ciągu najbliższych dwóch lat. My poszliśmy na żywioł. Okazało się jednak, że mieliśmy dużo szczęścia, choć przyznam, że do aktu notarialnego nadal mam pewne wątpliwości! Ale trzeba żyć dalej – nie takie błędy figurują w rozmaitych włoskich dokumentach.
Wróćmy proszę do tematu remontu wśród jaśminu. Nalegam!
Nie mieliśmy jakichś spektakularnych remontowych przygód. Poprzedni właściciele oznajmili, że albo zostawiają w domu wszystko, albo nie zostawiają nic. Chcieliśmy zachować część mebli, więc wybraliśmy pierwszą opcję. Okazało się, że potraktowali sprawę dosłownie i zostawili naprawdę wszystko – łącznie ze szczoteczkami do zębów i szlafrokami. Przez pierwsze dni głównie odkładaliśmy mniejsze i większe drobiazgi na górę rzeczy do utylizacji. Isola ecologica, która zbiera stare meble i inne niepotrzebne przedmioty, miała z nami spory ubaw. To wówczas, na żywo, uczyliśmy się takich słów jak szafa, krzesło, materac. Sam remont, jak już mówiłem, zrobiliśmy sami, w dwa letnie miesiące, nie bacząc na upał, sjestę i inne przeciwności. Myślę, że to właśnie tym zapunktowaliśmy w miejscowości – było widać, że jesteśmy pracowici. Schudłem wtedy 8 kg. Myślę, że czas już kupić kolejny dom, bo znowu mam kilka kilo do zrzucenia!
Wspominałeś, że Abruzja odbiegała od Włoch z twojego wyobrażenia; nie w takim miejscu chciałeś mieć dom.
Chodziło mi o pewien określony typ krajobrazu. Włochy zacząłem poznawać w Toskanii i, zdecydowawszy się na szukanie domu do kupienia, marzyłem o miejscu wręcz trochę stereotypowym. Domy z kamienia, oliwki dookoła… To są dla mnie Włochy. Przyznam, że Apulia na przykład, choć piękna, jest zupełnie nie moja – toż to płaska patelnia! Co innego wzgórza Toskanii porośnięte oliwkami i tamtejsze kolory. Gaj oliwny jest srebrny, pod spodem masz ziemię, która jest wysuszona i w związku z tym jest złota. No i nie ukrywam: przed podjęciem decyzji i powiedzeniem „tak“, patrzyłem na mapę i odliczałem: 45 kilometrów do Giotta w Asyżu, 35 do Filippa Lippiego w Spoleto i 42 do Perugina w Perugii…
A co zachwyciło cię w tym konkretnym miejscu, w tym domu?
To, że ma taras z widokiem na średniowieczny kościół z dzwonnicą. Na kamienne domy ze starymi dachówkami, na stary wielki młyn. W oddali widzę falujące wzgórza. Gdzieś w tle słychać cykady. Wszystko jest takie, jak powinno być. Mam wrażenie, że to właśnie tego często oczekujemy, jadąc na południe Europy.
W twojej najnowszej książce zdradzasz, że pierwszym obcym krajem, z którym miałeś styczność i który zrobił na tobie wrażenie, była Chorwacja.
Do dziś bardzo ją lubię. Tam wszystko zgadza się pod względami, które są dla mnie ważne: krajobraz, oliwa, wino, morze. Zabrakło nieco wielkiej historii sztuki. Dlatego wizyta w Toskanii była dla mnie tak przełomowa. Dopiero tam pomyślałem: to jest świat, jaki chcę oglądać; to jest świat, którego chcę być częścią. To tego świata chcę jak najwięcej zobaczyć i jak najlepiej go zrozumieć. Dlatego wybrałem Włochy.
Mając lokum we Włoszech, masz więcej kontaktu z kulturą wysoką?
Być może jest to przywilej życia na dwa domy: kiedy pojawiasz się po parotygodniowej nieobecności gdzieś, to sprawdzasz, co się wydarzyło i co ma szansę cię ominąć. Natychmiast zaczynasz robić wszystko, by jednak cię nie ominęło. Sprawdzam listy wystaw nie tylko w najbliższej okolicy. Jeśli wiem, że w rzymskim Palazzo Barberini prezentowany jest portret, który na co dzień znajduje się w prywatnej kolekcji, bez wahania przejadę 130 kilometrów, bo przepuszczenie takiej okazji byłoby grzechem. Będąc we Włoszech, uczestniczysz w kulturze także z innych, czasem banalnych powodów. Kiedy przyjeżdżają do ciebie z wizytą przyjaciele, trzeba im pokazać coś pięknego. Czasem dowiadujesz się od sąsiadów, że akurat tego i tego dnia będzie otwarte coś wartego uwagi, albo że przyjeżdża znany muzyk i będzie grał suitę Bacha, więc może byśmy poszli posłuchać. Pamiętam doskonale, że kiedy byłem w Rzymie w styczniu 2020 roku, cały miesiąc spędziłem na wysyłaniu maili do rzymskiego ratusza, do wydziału turystyki i kultury, prosząc, by napisali mi, kiedy będzie otwarta podziemna bazylika przy dworcu Termini. Oczywiście nikt mi nie odpowiedział. Potem, pewnego pięknego dnia, siedziałem sobie w Umbrii, telefon mi zabrzęczał. Okazało się, że jedna ze stron internetowych informuje, że bazylika będzie przez chwilę otwarta. Gdybym znalazł tę informację, będąc w Polsce, raczej nie pokonałbym tylu kilometrów, by zobaczyć antyczne pamiątki.
Masz wrażenie, że otaczający cię Włosi również żyją sztuką?
Dawno temu byłem we Florencji. Wchodzę do Santa Trinita, żeby zobaczyć Ghirlandaia w ołtarzu. Nagle obok mnie staje mężczyzna, lat 45-50, u jego boku chłopak lat 20. Mają ze sobą zakupy; trzymają w rękach torby z dobrych sklepów z ubraniami. I ten mężczyzna tłumaczy chłopakowi: to jest obraz Ghirlandaia, ważny dla historii sztuki dlatego, że… Widać, że mieszkają we Florencji. To zapewne tata przyprowadził syna, by pokazać mu piękny obraz. Zachwycające! Zdaję sobie jednak sprawę, że nie jest to domena wszystkich Włochów. Wielu ma sztukę w nosie. Z drugiej strony odnoszę wrażenie, że w Italii sztuka jest trochę bardziej na wyciągnięcie ręki. Kiedy w ubiegłym roku doszło do zmiany głównego zarządcy muzeów w Umbrii, to ruszył on na prawdziwe tournée, objechał wszystkie regionalne muzea w okolicy i spotykał się z ludźmi. Ci, dla których sztuka jest ważna, są bardzo dumni ze swego dziedzictwa; chcą się nim dzielić. Jestem tu już „swój”, ale jednak trochę obcy, więc znajomi starają się nam pokazać, co się da. Dzięki temu mam nieustannie napięty grafik i nie nudzę się nawet przez chwilę.
Dla kogoś zakochanego we włoskiej sztuce z pewnością ważne są odpowiednie lektury. Powiedz więc proszę na koniec kilka słów o najważniejszych dla siebie książkach o Włoszech.
Obrazy Włoch Muratowa – to mój zdecydowany top of the top. Długo polowałem na ich pierwsze polskie wydanie, to w dwóch tomach. Cenię Historię kuchni włoskiej Kostioukovitch i Rzym Roberta Hughesa. Bardzo lubię też powieść Tempo di Roma Alexisa Curversa. To dla mnie lektura z gatunku inicjacyjnych. Nie wiem, jak odebrałbym ją dzisiaj, bo gusta literackie się zmieniają. Teraz czytam coś niewłoskiego, ale w pełni śródziemnomorskiego: Kwartet aleksandryjski Durrella. Mam z tego ogromną przyjemność, a przecież, gdy próbowałem czytać tę książkę dwa lata temu, nie szło mi zupełnie i w końcu rzuciłem ją w kąt. Z włoskich tekstów wydanych w niedawno pozytywne wrażenie wywarła na mnie książka Ostatnie lato w mieście Gianfranca Calligaricha. Pokazuje zupełnie inny Rzym – nie ten z przewodnika. Pozwala na wejście w miasto i jego codzienność. Pozwala próbować poznać i zrozumieć. A we Włoszech to właśnie to, co lubię robić najbardziej.
Posłuchaj naszych opowieści o Morzu Śródziemnym – teraz na Spotify, Youtube, Apple, Google i innych popularnych platformach podcastowych oraz bezpośrednio tutaj, na stronie magazynu “Lente”.
W czwartym sezonie podcastu zapraszamy Cię do przeżycia SPOTKANIA – kwintesencji Śródziemnomorza. Rozumiemy je jako otwartość na drugiego człowieka, dialog, współistnienie i ciekawość Innego. I właśnie o nich rozmawiać będziemy w tegorocznym podcaście!
Materiał powstał w ramach płatnej współpracy z wydawnictwem Marginesy.
We Florencji szaleje zaraza. Grupa dziesięciorga młodych ludzi zamyka się w podmiejskiej willi. Przez dziesięć dni opowiadają sobie historie – prawdziwy opis średniowiecznych obyczajów. Mamy tu przygody erotyczne, podziw dla bystrości i sprytu, zachwyt życiem i możliwościami ludzkiego umysłu. Dla mnie opowieści te, przekazane nam przez Boccaccia, stają się pretekstem do spotkania z autorką nowego przekładu Dekameronu, Zofią Anuszkiewicz – filolożką włoską, socjolożką, badaczką kronik i poezji czternastowiecznej Florencji. O włoskim arcydziele wydanym niedawno przez Marginesy rozmawiam także z wybitnym italianistą, profesorem Piotrem Salwą.
Prowadzenie: Julia Wollner
Produkcja: Magda Miśka-Jackowska i Michał Woźniak
Idąc na pokaz prasowy filmu Maria (tytuł polski: Maria Callas), poświęconego greckiej diwie operowej, zastanawiałam się, czy uda mi się napisać o nim coś, co pasować będzie do tematu SPOTKANIA. Jako Greczynka urodzona w Nowym Jorku, która osiąga mistrzostwo we włoskiej sztuce opery, jak również gwiazda, która ugina się pod ciężarem własnej legendy, Callas zdecydowanie bardziej pasowała mi do rozważań, które czyniliśmy tu w roku ubiegłym. W jednej z pierwszych scen filmu pada zresztą pytanie, na ile stała się więźniem własnej tożsamości – retoryczne, bo każdy, kto choć trochę zna jej historię, wie, że przez całe życie walczyła o wydostanie się z rozmaitych klatek. Im bliżej końca seansu, tym bardziej czułam jednak, że to właśnie o Spotkaniu, a raczej bolesnym braku takowego, opowiada nowy film Pabla Larraína.
Chilijski reżyser zdecydował się pokazać na ekranie ostatni tydzień życia śpiewaczki. Jest wrzesień 1977 roku; grana przez Jolie Maria Callas, wyobrażając sobie, że szykuje się do spisania swojej autobiografii, wspomina wybrane momenty z przeszłości, nie potrafiąc pogodzić się z końcem kariery i upływającym czasem. Czarno-białe kadry przenoszą nas do lat 50., kiedy święciła największe triumfy na międzynarodowych scenach i kiedy rozpoczęła się jej burzliwa relacja z Aristotelisem Onasisem (Nihat Haluk Bilginer); cofamy się także do czasów wojny, na które przypadła jej wczesna młodość – trudna nie tylko ze względu na światowy konflikt, ale także z powodu niezdrowej relacji z matką. Najwięcej czasu spędzamy jednak z Callas w barwnej, zachwycającej scenerii eleganckiego Paryża: w pustym teatrze, w którym próbuje odzyskać panowanie nad utraconym głosem; w ogromnym, kunsztownie urządzonym apartamencie, gdzie większość dnia spędza w towarzystwie swego lokaja Ferruccia (Pierfrancesco Favino) i gospodyni Bruny (Alba Rohrwacher); w kawiarniach, które odwiedza, by raz jeszcze poczuć się adorowaną gwiazdą, i na bulwarach, po których przechadza się w swych wyrafinowanych strojach, tęskniąc za uwielbieniem i światłem jupiterów. Wszędzie zgorzkniała i nieszczęśliwa, pozbawiona wiary i celu.
Ból i cierpienie, które wypełniają ostatnie dni Marii Callas, to przede wszystkim skutek ogromnej samotności. Niełatwe dzieciństwo, konflikty w rodzinie, nieudane życie miłosne, wreszcie dojmujące poczucie niezrozumienia przez wielbiącą, a zarazem niewybaczającą potknięć publiczność układają się w historię o braku prawdziwej, bliskiej relacji. Callas-Jolie podkreśla, że ludzie zawsze ją rozczarowują, choć trafniej byłoby chyba powiedzieć: wykorzystują i ranią. Jedynym prawdziwym, choć krótkim Spotkaniem jest dla niej czas spędzony z pokojówką i kamerdynerem, zaś trwająca zaledwie chwilę scena, kiedy, żartując, grają w karty przy małym kuchennym stole, ściska za serce bardziej, niż zdjęcia z wielkich operowych przedstawień. Notabene to właśnie w tych ostatnich najlepiej sprawdza się dostojna Angelina Jolie, zdecydowanie mniej przekonująca w pozostałych fragmentach. W jej posągowej urodzie i równie posągowej grze zabrakło mi jakiejś rysy, pęknięcia, które pozwoliłyby mi uwierzyć, że naprawdę stała się Marią – kobietą przez całe życie walczącą nie tylko z licznymi demonami, ale i z ogromnymi kompleksami na punkcie tuszy, urody i pochodzenia. Tuż przed napisami końcowymi pokazano zresztą historyczne kadry z udziałem śpiewaczki; widać na nich postać niezwykle delikatną, której kruchość i dziewczęcość wyraźnie kontrastują z przydomkiem La Divina (wł. ‘boska’). Poruszyły mnie one bardziej niż głośna kreacja hollywoodzkiej aktorki, co nie zmienia faktu, że film naprawdę warto zobaczyć. Choćby po to, by przypomnieć sobie, że sukcesy, bogactwa i tytuły nie zastąpią bliskości, poczucia akceptacji i przynależności. Nie bez powodu melodia Va, pensiero*, która rozbrzmiewa w sali kinowej na zakończenie filmu, to jeden z najsłynniejszych chórów w historii muzyki operowej. Siła i moc tkwią we wspólnocie, a nawet największa solowa kariera nie równa się życiowemu spełnieniu.
*chór niewolników z III aktu Nabucco Giuseppe Verdiego, swego czasu nieformalny hymn Włoch
Już kilkanaście lat temu, kiedy stawiałam swoje pierwsze kroki jako redaktorka i wydawczyni magazynu o Włoszech „La Rivista”, w jednym z poświęconych mu spotów reklamowych przywołałam słowa Martina Bubera: Całe prawdziwe życie jest spotkaniem. Pytano mnie wówczas, dlaczego, mówiąc o Italii, cytuję austriacko-izraelskiego filozofa; ja zaś tłumaczyłam, że zdanie to stanowi moje życiowe credo, które przyświeca mi także w pracy zawodowej.
Od blisko dekady jest ono także jednym z najważniejszych założeń, w oparciu o które działa magazyn „Lente”. Buber, jeden z twórców filozofii dialogu, zwanej także filozofią spotkania, w kilku krótkich słowach zamknął moją wizję rzeczywistości: otwartość na drugiego człowieka, bez której nie da się przeżyć szczęśliwego życia. I to właśnie ta otwartość zachwyca nas w śródziemnomorskim podejściu do świata. Morze Śródziemne ugości każdego: podróżnika i turystę, spragnionego wrażeń i poszukującego refugium. Od wieków współistnieją tam religie i kultury, mieszają się języki i tradycje. Nieustające spotkanie Toż-Samego z Innym, aby użyć określeń wprowadzonych przez innego filozofa tego samego nurtu, Emmanuela Levinasa, uczy ciekawości i akceptacji. Wzbogaca i poszerza horyzonty.
Ważne śródziemnomorskie spotkania zapisują w kronikach historycy, przedstawiają pisarze i upamiętniają artyści. Oto na zielonej trawie ucztują rzymscy bogowie opiewani przez Owidiusza. Boski wysłannik Gabriel zstępuje do skromnego domu w Nazarecie, by przekazać Marii najważniejszą Nowinę. Kleopatra wkracza do komnaty Juliusza Cezara, a później odwiedza w Tarsie Marka Antoniusza, na zawsze zmieniając losy świata. Młodzi ludzie zamykają się w podmiejskiej willi, aby przetrwać czas okrutnej średniowiecznej zarazy; opowieści, które wówczas snują, bawią i zadziwiają nas do dzisiaj. Krótka wizyta albo ciągnąca się godzinami uczta; szybka wymiana zdań albo mozolne próby stworzenia wspólnego języka. Spotkania są różne, ale każde zakłada próbę rozmowy i zrozumienia. Dialog też jest wynalazkiem Południa.
To, o czym pisali filozofowie, to jednak nie tylko koegzystencja i nie tylko spotkanie Innego; to nie tylko wielka historia i kultura wysoka. To także zwykła, codzienna radość bycia razem. Hiszpańska sobremesa i ucztowanie przy smakowitych tapas; włoskie przesiadywanie na zalanym słońcem placu; greckie panigiri, łączące elementy religijne i społeczne. Poczucie wspólnoty, więzi, bliskość, którym też będziemy się przyglądać w tym roku. Jak zawsze zapraszam Cię jednak nie tylko NA spotkanie ze Śródziemnomorzem, ale również DO spotkania – z drugim człowiekiem. Także tym zupełnie nieśródziemnomorskim.
W Getarii, niewielkiej miejscowości w Kraju Basków, jest 30 stopni w cieniu – jak na miejscowe realia, niezwykły wręcz upał. Wytchnienia od prażącego słońca szukamy więc wśród atrakcji turystycznych z klimatyzacją; niestety nasze znaczniki na mapie obejmują głównie punkty widokowe. Gdy w oczy rzuca nam się Muzeum Balenciagi, nie zastanawiamy się długo. Zjadamy kilka szybkich pintxos i wspinamy się pod górę zobaczyć, co to za miejsce. Zastanawia nas jedno: co muzeum haute couture robi w małej baskijskiej mieścinie?! Spodziewamy się zabawić tam nie więcej niż kwadrans. Ku naszemu wielkiemu zdziwieniu okazuje się jednak, że obiekt, zlokalizowany w pobliżu domu rodzinnego Balenciagi (to on w ogóle był Baskiem?!), jest wielki i na wskroś nowoczesny. Panuje w nim też cudowny chłód, a w klimatyzacji można tam spędzić spokojnie kilka godzin.
Muzeum Balenciagi, fot. R. Respondek
Wielki projektant z małej wioski
Getaria to pięknie położona miejscowość na baskijskim wybrzeżu, mniej więcej w pół drogi między San Sebastian a Bilbao. Mieszka tu około 3.000 osób, a życie toczy się miedzy plażą i licznymi knajpkami. W 1895 roku, w tej niewiele znaczącej osadzie, przyszedł na świat Cristobal Balenciaga.
Urodził się w domu rybaka i krawcowej jako najmłodsze z pięciorga dzieci. Ojciec zmarł na zawał serca, gdy Cristóbal był jeszcze dzieckiem. Wychowywała go więc matka. To od niej nauczył się umiejętności krawieckich, z których kilkadziesiąt lat później zasłynął na salonach. Był niesamowicie zdolnym uczniem – już jako 13-letni chłopiec miał zaprojektować i wykonać kreację dla wymagającej markizy de Casa Torres. To zresztą za jej wstawiennictwem nastoletni Cristóbal wyjechał do San Sebastian, gdzie kontynuował naukę zawodu. W 1918 roku, w wieku zaledwie 23 lat, otworzył swój pierwszy salon, którego współwłaścicielkami zostały jego siostry. Sukces okazał się niemal natychmiastowy, a młody krawiec wkroczył do świata towarzyskich elit, które poznawał nierzadko w słynnym miejscowym kasynie. To tam rozpoczęła się jego burzliwa przyjaźń ze słynną Coco Chanel.
Balenciaga z siostrzeńcami w San Sebastian
Paryski szczyt
Balenciaga od samego początku wyróżniał się podejściem do mody. Wychodził z założenia, że to odzież jest dla człowieka, a nie odwrotnie. Podkreślał, że ubrania powinny stanowić drugą skórę; miały rzeźbić, a nie tylko ubierać sylwetkę. Tworzył idealnie skrojone projekty i, co ważne, sam doskonale władał nożyczkami, co wśród współczesnych mu projektantów wcale nie stanowiło reguły. Nic dziwnego, że Christian Dior nazywał go „mistrzem nas wszystkich”.
Jednak to nie chęć podbijania świata, ale nie znoszący Basków generał Franco zmobilizował Cristobala do opuszczenia ojczyzny. We wrześniu 1936 roku projektant przeprowadził się do Paryża, gdzie początkowo wszystko układało się po jego myśli. Niebawem jednak, wraz z wybuchem II wojny światowej, cały świat mody musiał nauczyć się radzić sobie ze znacznym spadkiem popytu na dobra luksusowe. Wywarł on zasadniczy wpływ na to, co projektował Bask. Zdecydował się m.in. całkowicie zrezygnować z prezentowania na pokazach sukni wieczorowych, gdyż w czasie okupacji niemieckiej można je było sprzedawać tylko aktorkom. Gdy minęły trudne czasy wojny, Balenciaga prędko trafił na szczyt. Co ciekawe, stało się to nie tyle za sprawą wykwintnej klienteli, co prasy, która piała z zachwytu nad jego kolejnymi kolekcjami. Szczególne zasługi miały tutaj dwa tytuły: „Vogue” i „Bazaar”. Sam Cristóbal paradoksalnie stronił od mediów. Podobno wywiadu udzielił tylko raz w życiu; unikał też bywania na salonach. Tego typu spotkania nudziły go i uważał je za stratę czasu.
Radykalny był również w kwestii podejścia do pracy. Nigdy nie zatrudniał wyszkolonych wcześniej pracowników – wolał szlifować diamenty. Przyjmowani przez niego krawcy, od których bardzo dużo wymagał, pięli się stopniowo po szczeblach kariery. Osiągnięcie szczytu mogło trwać nawet 20 lat, choć udawało się tam dojść tylko najlepszym. Wielu zatrzymywało się gdzieś po drodze.
Projektant był bardzo surowy również dla siebie. Poprawki nanosił do ostatniej chwili – często tuż przed pokazem czy też wysłaniem stroju do klientki. Wszystkie projekty musiały być dopracowane do ostatniej nitki, idealne. Na moment wytchnienia pozwalał sobie tylko wówczas, gdy wracał do ojczyzny, do Kraju Basków, choć nie wiemy zbyt wiele o tym, jak spędzał tam czas wolny. Z pewnością szczególną uwagę poświęcał kwestiom gastronomicznym, sądząc, że każdy Bask ma trzy egzystencjalne zmartwienia: „skąd pochodzimy?”, „kim jesteśmy?” oraz… „co zjemy na obiad?” Wiadomo także, że przez lata związany był z Władziem Jaworowskim d’Attainville – projektantem kapeluszy polsko-francuskiego pochodzenia. Jego przedwczesna śmierć w 1948 roku stanowiła dla Cristobala prawdziwy cios. Po odejściu partnera przedstawił kolekcję złożoną w całości z czarnych strojów; mówi się, że to wówczas współczesny świat uznał tę barwę za synonim elegancji.
Bez wsparcia ukochanego Cristóbal pracował przez 20 następnych lat: do maja 1968 roku. Niespełna 4 lata później, 29 marca 1972 roku, zmarł. Jego wolą było, by równocześnie umarło jego nazwisko. Spadkobiercy nie spełnili jednak tego życzenia, a produkty marki Balenciaga można kupić do dzisiaj. Niestety, niewiele mają one wspólnego z wielkim Baskiem.
Eksponaty w Muzeum Balenciagi, fot. R. Respondek
Zachwyty w muzeum
Muzeum poświęcone projektantowi otworzono w Getarii w 2011 roku – władze miasta postanowiły w ten sposób uhonorować swego wybitnego krajana. Eksponaty prezentowane są w pięknych, nowoczesnych wnętrzach, a cała wystawa jawi się jako doskonale przemyślana. Najpierw poznajemy ważne informacje o życiu projektanta, ze szczególnym uwzględnieniem dzieciństwa. Możemy oglądać rodzinne pamiątki i zapiski. W kolejnych salach prezentowane są kreacje mistrza. Podziwiać można nie tylko końcowe dzieła, ale również cały proces ich powstawania – od rysunku przez wykrój. Wśród eksponatów znajdują się suknie, okrycia wierzchnie, dodatki. Wszystkie zachwycają swą ponadczasowością. Większość z nich obroniłaby się nawet dzisiaj. Podziw budzi dobór materiałów i dopracowany do perfekcji krój. Na każdym kroku widać główne motto Balenciagi: Dajcie mi niedoskonałe ciało, a ja uczynię je doskonałym. Ubolewam, że współczesna moda nie traktuje ludzkiego ciała z delikatnością i troskliwością wielkiego mistrza.
Korzystałam z informacji zawartych w książce Mary Blume Cristóbal Balenciaga. Mistrz nas wszystkich wydanej przez Bukowy Las we Wrocławiu w 2013 roku. Autorką przekładu jest Marta Kitowska.
Według austriackiego eseisty Karla-Markusa Gaussa, oświecony Zachód wierzy, że nienawiść, która popycha ludzi do wojen, wynika z niewiedzy. Poszczególne grupy etniczne powinny się starać jak najlepiej zbliżyć, aby poczuć do siebie sympatię lub choćby szacunek. Nieznajomość zjawisk budzi lęk, poznanie daje szansę na akceptację i zrozumienie.
Jak to się więc dzieje – pyta Gauss w książce Europejski alfabet – że Serbowie, Chorwaci i Bośniacy, którzy doskonale się znają, sąsiadują ze sobą, żyją w tych samych miastach i wioskach, wchodzą w relacje rodzinne, dają się podburzać przeciwko sobie? Jak doszło to tego, że na początku lat dziewięćdziesiątych brat stanął przeciwko bratu, a cała Europa z przerażeniem oglądała bałkański dramat?
Słowem, za pomocą którego „propagandziści podziałów i socjologowie wykluczenia” wspierają podziały, jest tożsamość. Z jednej strony rozumiana jako kategoria defensywna, gdyż ludzie odwołujący się do niej traktują ją jako wartość wymagającą obrony. Z drugiej strony ofensywna, bo zadaniem jej piewców jest tropienie i eliminowanie wszelkiej inności stanowiącej rzekome zagrożenie. Prawie każda kulturowo-policyjna ustawa, każda narodowa odezwa, każde nacjonalistyczne szaleństwo daje się uzasadnić taką tożsamością, gdyż jej istotą jest właśnie to, że stale jest zagrożona, nieustannie trzeba jej bronić i zawsze jest mnóstwo potężnych wrogów, z którymi trzeba walczyć. (…) Krótko mówiąc, każdą ekspansję, każdy podział można usprawiedliwić obroną tożsamości – pisze Gauss.
Według wielu badaczy głównym powodem krwawego rozpadu Jugosławii byli tzw. Wielcy Manipulatorzy. Termin ukuty przez wybitną chorwacką pisarkę Dubravkę Ugrešić oznaczał grupę przede wszystkim chorwackich i serbskich intelektualistów, polityków i dysponentów władzy symbolicznej, którzy, wykorzystując tożsamościowe kody poszczególnych narodów wchodzących w skład państwa jugosłowiańskiego, pobudzali historyczne resentymenty, czy wręcz wzajemną nienawiść. Ponieważ wiele z tych narodów to twory małe i politycznie słabe, to budowanie i wzmacnianie tożsamości odbywało się wokół kultury, a dokładnie pewnej bazy symboliczno-mitycznej opartej luźno na tradycji historycznej. Jednocześnie najsilniejszy bałkański gracz, czyli Serbia, nie ustawał w wysiłkach, żeby zatrzymać rozpad kraju. Z drugiej strony Serbowie starali się utwierdzać swoich rodaków w przekonaniu o wyjątkowości i szczególnej misji narodu serbskiego, także w ramach państwa jugosłowiańskiego.
Każdą ekspansję, każdy podział można usprawiedliwić obroną tożsamości
Najszybciej od Jugosławii oddzieliła się Słowenia. Był to jedyny region, do którego Serbowie nie rościli sobie pretensji terytorialnych i z którym związki etniczne były stosunkowo niewielkie. Nie obyło się jednak bez konfliktu zbrojnego. Serbowie obawiali się bowiem, że secesja Słowenii zainspiruje pozostałe grupy etniczne do separacji. W 1989 roku w referendum niepodległościowym Słoweńcy opowiedzieli się za daleko idącą niezależnością od Jugosławii. Rok później wybory parlamentarne w tym kraju wygrały partie usilnie dążące do niepodległości. Obydwie strony zaczęły intensywne przygotowania do wojny, która ostatecznie rozpoczęła się po opuszczeniu Jugosławii przez Słowenię 25 czerwca 1991 roku. Wojna trwała bardzo krótko, od 26 czerwca do 7 lipca 1991 roku, i zakończyła się klęską Jugosłowiańskiej Armii Ludowej.
Czas na Chorwację
Dużo bardziej tragiczny przebieg miał konflikt z Chorwacją, która ogłosiła referendum niepodległościowe w tym samym czasie, co Słowenia. Zostało ono jednak zbojkotowane przez ludność serbską, zamieszkującą przede wszystkim Krajinę – region objęty głosowaniem. Co więcej, po ogłoszeniu przez Chorwację niepodległości status Serbów z Krajiny i innych regionów nowego państwa został zmieniony na ich niekorzyść: z równoprawnych obywateli stali się mniejszością narodową. Polityka niepodległościowa Chorwacji szła w parze z silnymi nastrojami antyserbskimi: te drugie były umiejętnie podsycane przez Franjo Tuđmana, lidera chorwackiej sceny politycznej dążącego za wszelką cenę do oddzielenia kraju od Jugosławii. To on był jednym z Wielkich Manipulatorów, o których pisała Dubravka Ugrešić. Winą za trwający prawie pięć lat konflikt serbsko-chorwacki nie można jednak obwiniać jedynie Tuđmana: postawa Chorwatów była poniekąd odpowiedzią na wielkoserbskie ambicje i nacjonalizm będący źródłem napięć w całym regionie. Kreatorami tych idei byli dwaj politycy: Slobodan Milošević i Radovan Karadžić. Serbowie wychodzili z założenia, że konieczne jest zjednoczenie wszystkich Serbów w obrębie jednego państwa. Oznaczało to, że mimo deklarowanej przez rząd w Belgradzie rzekomej woli zaakceptowania niepodległościowych dążeń Słoweńców i Chorwatów, będzie on zabiegać o zajęcie wszystkich terytoriów zamieszkanych przez swoich rodaków. Idea świętej ziemi serbskiej i przymierza wszystkich Serbów rozsianych po całej Jugosławii to jedne z najważniejszych tożsamościowych pojęć-kluczy w nacjonalistycznej retoryce, która stała się znakiem rozpoznawczym ludzi Miloševićia i Karadžićia.
Slobodan Milošević, fot. Stevan Kragujević / Wikimedia, CC BY-SA 3.0
Krwawy rozdział
To jednak nie koniec bałkańskiej wojennej układanki. Obydwie strony, serbska i chorwacka, uważały, że na terenie Bośni zamieszkuje ich ludność, co daje im prawo do roszczeń. Zawarły w tej sprawie porozumienie, wykluczając z ewentualnych rozmów władze z Sarajewa. Pod koniec 1991 roku Serbowie nagle ogłosili niepodległość Serbskiej Republiki Bośni i Hercegowiny ze stolicą w Banja Luce (północna Bośnia i Hercegowina), a następnie zaczęli przygotowywać aneksję tych terenów do Serbii. Ruch ten spotkał się z dezaprobatą Chorwatów, którzy zwarli szyki przeciw swoim niedawnym sojusznikom. Podpisali oni porozumienie z Bośniakami, aby przeciwstawić się terytorialnym zakusom Serbów. Tymczasem w marcu 1992 roku Bośnia ogłosiła swoją deklarację niepodległości. Parę miesięcy później Chorwaci postanowili proklamować Chorwacką Wspólnotę Herceg-Bośni ze stolicą w Mostarze. Nieopisany chaos polityczny w Bośni stanowił początek najkrwawszego rozdziału w jugosłowiańskiej wojnie. Wszyscy zaczęli walczyć ze wszystkimi. Pierwszą ofiarą wojny na tym terenie był bośniacki Chorwat, który poniósł śmierć z rąk bośniackiego Serba w lutym 1992 roku w miejscowości Glamoc. Jednak na opinię publiczną najsilniej oddziałuje do dziś śmierć na moście Vrbanja w Sarajewie dwóch młodych kobiet, które zginęły podczas pokojowej demonstracji, w kwietniu 1992 roku. Jedna z kobiet, dwudziestoczteroletnia studentka medycyny Suada Dilberović, urodzona w Dubrowniku w rodzinie umiarkowanych muzułmanów Chorwatka, była typową przedstawicielką wielokulturowego Sarajewa. Protestowała wraz z innymi mieszkańcami przeciw podziałowi miasta na strefy etniczne.
Rok 1992 to także początek dramatycznego oblężenia Sarajewa przez wojska serbskie. Żołnierze Jugosłowiańskiej Armii Ludowej umiejscowili się na wzgórzach okalających miasto i ostrzeliwali stolicę Bośni. Terror, którego ofiarami byli zwykli mieszkańcy miasta, narażeni codziennie na śmierć z rąk serbskich snajperów, trwał trzy lata i pochłonął według różnych szacunków około 11 tysięcy ludzi, w tym około półtora tysięcy dzieci.
Wojna, a właściwie wojny, bo chodziło o konflikty w Bośni i w Chorwacji, zakończyły się oficjalnie 14 grudnia 1995 roku podpisaniem porozumienia w Dayton.
Podpisanie układu w Dayton
Terror kultury
Nie sposób jest wymieniać wszystkie krwawe epizody tego konfliktu: wymienione tu oblężenie Sarajewa, ale też ludobójstwo w Srebrenicy, masakra ludności w Vukowarze, całkowite zniszczenie Dubrownika to zbrodnie popełniane przez Serbów. Wypędzenie ludności serbskiej z Krajiny przez Chorwatów, zniszczenie przez nich Mostaru to tylko niewielka część tragicznego bilansu wojny. Wszystkie strony konfliktu mają na sumieniu dziesiątki tysięcy istnień ludzkich. Zarówno Serbowie, jak i Chorwaci, a także Bośniacy przeprowadzali czystki etniczne, wykazywali się wyjątkowym okrucieństwem wobec ludności zamieszkującej dane terytorium. Do Bośni ściągały jednostki paramilitarne związane z fundamentalizmem islamskim (tzw. Mudżahedini), którzy odpowiadali za szereg masakr na ludności serbskiej.
Według Ivana Čolovićia, serbskiego etnologa badającego rolę kultury jako nośnika nienawiści o podłożu etnicznym, czystki nie są jedynie zabijaniem i wypędzaniem ludzi. To także niszczenie historycznych śladów kultury wroga i ich symbolicznej obecności. Čolović w wielu swoich publikacjach, w szczególności w książkach Bałkany – terror kultury i Polityka symboli, rozprawia się z serbskim nacjonalizmem, ze źle pojętą tożsamością, która legitymuje przemoc. Zjawiska, o których pisze autor, wciąż obecne są w dyskursie publicznym. Nacjonalizm prowadzący do nienawiści przejawia się w wielu aspektach życia, a z których autor wydobywa przede wszystkim te związane z kulturą. Baśń narodowa o wyższości serbskiego narodu i religii prawosławnej nad pozostałymi narodami i wyznaniami silnie działa na wyobraźnię i morale Serbów, którzy – zgodnie z obowiązującą linią propagandową – gotowi są przelać krew za ojczyznę. Baśń narodowa to, zdaniem Čolovićia, mieszanina faktów i fikcji, świata realnego i wyobrażeniowego. Nie jest niewinnym mitem przekazywanym z pokolenia na pokolenie; ma doprowadzić do określonego skutku politycznego czy społecznego, wpływać na emocje, kształtować postawy i nakłonić do określonych działań. Utajniona motywacja autorów baśni powoduje, że trudno jest jednoznacznie uznać ją za swoistą odezwą polityczną, formę zakamuflowanej agitacji.
Baśń narodowa nie jest niewinnym mitem, ale ma nakłonić do określonych działań
Kilka najważniejszych toposów tej narodowej baśni Čolović zamieszcza w jednej z wymienionych wcześniej książek, czyli w Polityce symboli. Naród serbski jest w tej legendzie najstarszy na świecie; to z niego wywodzą się wszystkie inne narody. Jednocześnie jest też najmłodszy i najświeższy. Naród serbski od zawsze żyje na serbskiej ziemi. Rzeka Neretwa jest aortą serbskiego krwioobiegu, Drina kręgosłupem, a góry na pograniczu serbsko-bośniackim to jej płuca. Związek Serbów z ciałem matki Serbii i wzajemna łączność pokoleń utrzymuje się dzięki serbskiej krwi. Miejsca, które były świadkami przelewu krwi, mają szczególne znaczenie dla serbskiej tożsamości. Te miejsca to pola bitew, groby i miejsca straceń. Naród serbski nie zmienia się, mimo że wiele bogatszych i potężniejszych narodów próbuje go unicestwić. Także w samej Serbii żyje wielu zdrajców usiłujących zniszczyć swoich braci. W przetrwaniu narodu serbskiego istotną rolę odgrywa Bóg. Boża Opatrzność i serbska tożsamość związane są na wieki. Serbowie są strażnikami tradycji i religii. W świecie zewnętrznym pozbawionym duchowości i nastawionym na dobra materialne Serbowie mogą stanowić wzór zaangażowania w bój o prawdziwe wartości. Ich walka skierowana jest przeciwko rozmaitym współczesnym „wynaturzeniom”, takim jak mieszanie ras, języków, religii, państwa wieloetniczne, małżeństwa mieszane.
Nietopiący się język
Szczególne miejsce w tożsamościowej retoryce serbskiej zajmuje język. Serbowie traktują go – podobnie jak terytoria i narodową baśń – jak sacrum. Językoznawcom i filologom powierzono zadanie pilnowania, aby język serbski nie został zbezczeszczony. Wyjątkowe rolę w pielęgnowaniu świętego języka serbskiego pełnią jednak pisarze i poeci. Čolović przedstawia wiele wypowiedzi serbskich literatów na temat roli języka; wśród nich wyróżnia się Matija Bećković, pisarz i poeta, a także prominentny działacz polityczny. W swojej twórczości przekonuje on, że język to jedyne, co na Kosowie nie zostało ścięte, języka ogień się nie ima, język się nie topi, nic mu zrobić nie mogą ni ostrze, ni ołów.
Język jest także ważnym narzędziem w doraźnej polityce. Według wielu propagandystów serbskich jedna z największych tragedii wojennych w Bośni, czyli masakra muzułmańskiej ludności w Srebrenicy, to jej „przewietrzenie” i „przywrócenie w mieście osiągnięć cywilizacyjnych”.
Część z ponad 6500 nagrobków na Cmentarzu i Pomniku Ofiar Ludobójstwa w Srebrenicy-Potočari z 1995 r., fot. Michael Büker, CC BY-SA 3.0
Duchowość i duch narodu
Specjalny status w kulturze serbskiej zajmuje także wspomniana wyżej religia. Mariaż tronu i kościoła, a raczej serbskiej cerkwi, ma długie tradycje, zaś najsilniej objawił się w dwudziestoleciu międzywojennym w postaci Świętosławia – ideologii narodowo-religijnej rozwijanej przez teologów Mikołaja Velimirovićia i Justyna Popovićia.
Duchowość powiązana jest z tak zwanym duchem narodu. Sacrum miesza się z profanum, Boga i duchowość angażuje się w doczesne działania, np. sportowców i armii, gdzie wojskowy klub piłkarski jest nazywany „specyficzną przestrzenią kulturową i duchową”. Piłkarze belgradzkiego klubu Partizan oraz liczni prominentni politycy pielgrzymują regularnie do monastyru Hilandar na greckim półwyspie Atos. W Stowarzyszeniu Pisarzy Serbskich instaluje się ikonę Matki Bożej Trójrękiej, co zostało odnotowane przez prorządowy periodyk „Politika” jako akt zawierzenia się patronce twórców pióra, a owa trzecia ręka jest niczym innym, jak ręką serbskich poetów. Jednak działania te nie mają nic wspólnego z religią. Słowa takie jak: religia, świętość, świątynia, ołtarz używane są retorycznie jako figury, które mają za zadanie wzmocnić znaczenie jakiejś narodowej wartości. Dzięki temu „językowi religii” ideologiczny przekaz propagandowy jest bardziej skuteczny.
W budowaniu tożsamości opartej na baśni narodowej propagandystów wspierają serbscy intelektualiści, co jest szczególnie niebezpieczne, gdyż wraz z legitymizacją mitu przez autorytety utrudnia się weryfikację faktów. I tak na przykład historyk Srđa Trifković przestrzega swój kraj przed deserbizacją, utratą tożsamości, która zostanie unicestwiona przez Zachód będący symbolem „ich” – obcych, innych. W tekście dla wspomnianej powyżej „Politiki” z roku 2001 roku, a więc wydanej już po wojnie, wieszczy katastrofę Serbii, w której Dla naszego dobra zakazana zostanie poezja pisana dziesięciozgłoskowcem (…). Dla naszego dobra zmniejszą nam ilość cholesterolu w żywności, alkohol i tytoń zastąpią viagrą i prozakiem, jogging uczynią obowiązkowym. Do katalogu cnót i wartości, które wyróżniają Serbów spośród innych narodów, a które brzmią znajomo, należy dorzucić argument o tym, że to Serbowie właśnie pokazali Zachodowi, do czego służy widelec.
Čolović jest bezwzględny w swojej ocenie kultury serbskiej, lecz także innych krajów regionu, czyli Chorwacji, Słowenii, Bośni i Hercegowiny. Wprost mówi o kulturze, która konfrontuje, różnicuje, wyklucza, wreszcie zabija. W swoich książkach koncentruje się na nacjonalizmie serbskim, ale zdaje sobie doskonale sprawę – podobnie zresztą jak wszyscy obserwatorzy sytuacji na Bałkanach – że wina nie leży wyłącznie po stronie jego rodaków; po prostu skupia się na swojej ojczyźnie jako tej, którą zna najlepiej i której mit narodowy miał najbardziej bolesne dla niego skutki.
Według Čolovićia tożsamość jako kategoria identyfikacyjna niczemu już nie służy
W wojnie w byłej Jugosławii zginęło według różnych źródeł od 100 do 200 tysięcy ludzi. Liczbę osób, które musiały opuścić swoje domostwa szacuje się na 3,5 miliona. Dla porównania dzisiejsza Serbia liczy około 7 milionów mieszkańców, Chorwacja – 4 miliony mieszkańców, Bośnia – 3,5 miliona. Nie sposób policzyć ofiar gwałtów, osób zaginionych, cierpiących na choroby psychiczne, z depresją, zespołem stresu pourazowego czy zaburzeniami lękowymi.
Dodatkowym skutkiem konfliktu na Bałkanach był rozpad języka serbsko-chorwackiego. Co więcej, Czarnogórcy i Bośniacy także zdołali uzyskać dla swojej mowy status odrębnych języków i w ten sposób na Bałkanach mamy cztery niemal identyczne idiomy, którymi posługują się mieszkańcy byłej Jugosławii. Absurd tej sytuacji widoczny jest w wielu stacjach telewizyjnych, w których za pomocą napisów „tłumaczy się” materiał z np. chorwackiego na serbski, czarnogórski i bośniacki, otrzymując właściwie identyczne teksty.
Dyskurs tożsamościowy ma się na Bałkanach bardzo dobrze. Rozwój nowych technologii, powszechność Internetu i łatwość w dotarciu do informacji powodują zaostrzanie ksenofobicznego kursu. Jest to bolączka nie tylko tego regionu: Serbowie mówią, że podgrzewanie nastrojów nacjonalistycznych nie jest ich cechą narodową – w sprzyjających okolicznościach w każdym kraju mogłoby dojść do takiej samej tragedii, jak w byłej Jugosławii. Czas pokazał, że mieli sporo racji.
W ostatniej książce Ivana Čolovićia, jaką otrzymał polski czytelnik, czyli w Rozstaniu z tożsamością, autor pisze z goryczą, że kładzie kres zajmowaniu się kwestią, której poświęcił wiele lat pracy. Według niego tożsamość jako kategoria identyfikacyjna niczemu już nie służy. Już nie uważam, że można dziś przedstawić teoretyczny model tożsamości narodowej lepszy od tego, który proponuje nacjonalizm, na przykład uwzględniający jej złożoność, pluralizm, relacjonalność, hybrydyzm czy dynamikę, i pomóc w ten sposób praktykom polityki tożsamości poprowadzić ją drogą tolerancji i poszanowania różnic między ludźmi.
Źródła:
Ivan Čolović, Bałkany – terror kultury, Czarne 2014
Ivan Čolović, Polityka symboli, Universitas 2001
Ivan Čolović, Rozstanie z tożsamością, Wydawnictwo Akademickie Sedno 2021
Karl-Markus Gauss, Europejski alfabet, Czarne 2008
Anna Jagiełło-Szostak, Komuniści jugosłowiańscy wobec idei i tożsamości jugosłowiańskiej, [w:] „Balcanica Posnaniensia” 2013, vol. 20
Karolina Kawczyńska, Dezintegracja Jugosławii, Most w Mostarze – symbol dialogu i wojny kultur, Wydawnictwo Nauka i Innowacje 2014
Dubravka Ugrešić, Kultura kłamstwa, Czarne 2006