Posted on

Nazwy krajów śródziemnomorskich: Hiszpania

Toponimy (z greckiego: topos – miejsce, i onymos – imię), czyli nazwy miejsc, często kryją w sobie bardzo ciekawe historie. Rzadko kiedy jednak zaprzątamy sobie nimi głowę. Odwiedzamy Chorwację czy Grecję, kupujemy bilet do Rzymu albo Barcelony – bez wiedzy o tym, dlaczego nazywają się tak, a nie inaczej.

Ja zachęcam, by spotkanie z każdym pięknym miejscem zacząć od poznania opowieści, która ukryta jest w głoskach tworzących jego imię. Może zechcą przekazać nam coś istotnego?


Hiszpania

Hiszpania, przez swoich mieszkańców określana mianem España, w starożytności, szczególnie tam, gdzie przeważał język grecki, nazywana była raczej Iberią – od rzeki Hiberus, dzisiaj: Ebro. Duży półwysep położony w południowo-zachodniej Europie, na którym leżą Hiszpania, Portugalia, Andora i Gibraltar, do dziś zwany jest Iberyjskim. Dla określenia części tego terenu Rzymianie, których wielu z nas zapewne uważa za ojców nazw krajów śródziemnomorskich, zaczęli w pewnym momencie używać znajomo brzmiącego słowa Hispania.

Rzeczownik ten nie ma jednak łacińskiego pochodzenia – jego źródłosłowu szukać należy w języku fenickim. To właśnie Fenicjanie – semicki lud pochodzący ze wschodnich wybrzeży Morza Śródziemnego, najprawdopodobniej z terenów dzisiejszego Libanu, Syrii i Izraela – stworzyli pierwszą rozwiniętą cywilizację zamieszkującą Hiszpanię. Zawdzięczamy im m.in. założenie najstarszego miasta w Europie Zachodniej: Kadyksu, zwanego wówczas Gadirem. Przybywając do brzegów Hiszpanii, feniccy żeglarze i kupcy z zaskoczeniem stwierdzali, że na ziemiach tych występuje wyjątkowo dużo niewielkich ssaków o gęstym futrze, żyjących wśród skał. Były to króliki, których Fenicjanie nie znali – brali je więc za inne zwierzęta, tak zwane góralki, które kojarzyli ze swoich okolic. W języku fenickim zwały się one iszaphan (w liczbie mnogiej: iszphanim).  Słowo to dało początek Hispanii, czyli… ziemi góralków lub ziemi królików, jako że zwierzęta te są do dziś często mylone. Semicki źródłosłów toponimu Hiszpania nadal usłyszeć można na przykład w języku hebrajskim, gdzie używane jest słowo שפן (czyt. szafan – góralek, królik).

Starożytna moneta rzymska; widoczny jest wizerunek królika i napis HISPANIA
Starożytna moneta rzymska; widoczny jest wizerunek królika i napis HISPANIA

Opowieść o królikach nie jest jedyną, za pomocą której tłumaczy się południowo-europejski toponim, choć ma zdecydowanie najwięcej zwolenników. Niektórzy językoznawcy wskazują jednak na możliwe pochodzenie rzeczownika España od fenickiego słowa spy oznaczającego kucie metali. Mieszkańcy dawnej Hiszpanii słynęli wszak z ich obróbki, a w Andaluzji, czyli na południowym krańcu Półwyspu, od Portugalii do Sewilli, znajdują się wyjątkowo bogate złoża miedzi, cynku i ołowiu, a także rtęci, tytanu, antymonu i manganu. Inni badacze sugerują natomiast związek toponimu Hiszpania z baskijskim słowem ezpaina, oznaczającym krawędź lub brzeg, co wiąże się oczywiście z geograficznym położeniem Półwyspu Iberyjskiego jako swoistej krawędzi starego świata.

Herakles i jego słupy – rzeźba w Ceucie, której autorem jest Ginés Serrán Pagán, fot. Diego Delso
Herakles i jego słupy – rzeźba w Ceucie, której autorem jest Ginés Serrán Pagán, fot. Diego Delso / Wikimedia, CC BY-SA 4.0

 

Hipoteza ta bliska jest na swój sposób pradawnym legendom, które łączą pochodzenie toponimu Hiszpania z postaciami mitycznymi. Szczególne miejsce zajmuje wśród nich Herakles – grecki siłacz, który stworzył Cieśninę Gibraltarską, oddzielającą Europę od Afryki. Rozłupawszy wielką górę, ustawił tak zwane Słupy Heraklesa, oznaczające granice znanego w antyku świata. Dziś identyfikuje się je najczęściej ze Skałą Gibraltarską i Dżabal Musa w Maroku. Jak pisał żyjący w I w. n.e. rzymski geograf Pomponiusz Mela, cytowany przez Pliniusza, starożytni wierzyli, że Herakles został po śmierci pochowany w Kadyksie. Okolicą władać mieli zaś jego syn i wnuk, Hispalo i Hispan. Brzmienie ich imion wyda się znajome nawet zupełnie niewprawnemu uchu. Czy jednak ktokolwiek spodziewałby się, że to potomkowie Herkulesa, złoża metali i króliki mogą kryć się w nazwie jednego z największych krajów śródziemnomorskich?

Posted on

Chorwacja bez filtrów. Książka Patrycji Chajęckiej odkłamuje turystyczne mity o adriatyckim raju

Ponad 56 000 kilometrów kwadratowych, a na nich blisko 4 miliony mieszkańców. 1700 kilometrów linii brzegowej, ponad 1000 wysp. Kilka znanych parków narodowych, w tym Jeziora Plitwickie, Krka, Paklenica; miasta bogate w historię, jak Dubrownik, Split czy Pula. Tyle powie nam o Chorwacji mapa, atlas lub encyklopedia. Z wakacji pamiętamy także piękne plaże i smaczną kuchnię; tęsknimy za ciepłym morzem i słońcem Istrii; za winem i oliwkami z Dalmacji. Ktoś wie o uprawie lawendy, większości kojarzącej się przecież z Prowansją; ktoś inny słyszał, że to Chorwaci wynaleźli krawat, co słychać zresztą w jego polskiej nazwie. Obeznani z historią wspomną o Ilirach i Rzymianach, o wpływach węgierskich i habsburskich, wreszcie o Jugosławii i wojnie domowej; miłośnicy literatury przywołają nazwiska takie, jak Miljenko Jergović, Ivo Andrić czy Dubravka Ugrešić.

W swojej książce pod tytułem Chorwacja. Ciemniejsza strona słońca, opublikowanej właśnie przez Wydawnictwo Poznańskie, Patrycja Chajęcka – antropolożka, serbistka i filolożka polska, absolwentka uniwersytetu w Zagrzebiu – przybliży wszystkie te kwestie, ale doda do nich wiele, wiele więcej. Opowie o miastach, które po sezonie świecą pustkami. O wyspach, z których każda ma piękną i ciekawą historię. O codzienności, w której, obok niespiesznej kawy wypitej ze znajomymi na deptaku, jest miejsce na zachwyt modernistyczną architekturą Zagrzebia, na pełen refleksji spacer po cmentarzu w Jelsie czy podziwianie murali w Vodnjanie.

Książkę z autografem autorki kupisz w naszym sklepie – zapraszamy TUTAJ
Książkę z autografem autorki kupisz w naszym sklepie – zapraszamy TUTAJ

Dla mnie, popularyzatorki wiedzy o Śródziemnomorzu, największa wartość książki Chajęckiej tkwi jednak w odkłamywaniu stereotypów i burzeniu mitów. Bo chociaż w turystycznych broszurach Chorwacja lśni niczym słońce nad Adriatykiem, to rzeczywistość wygląda przecież nieco inaczej. Ten nadmorski raj, szczególnie ukochany przez naszych rodaków, mierzy się z ogromnym wyzwaniem, jakim jest nadmierne uzależnienie od turystyki. Gentryfikacja czy spekulacje na rynku nieruchomości to tylko niektóre ze związanych z tym problemów. Od lat boryka się także ze stale rosnącą inflacją i wyzwaniami ekologicznymi. Doświadcza ujemnego przyrostu naturalnego i masowej emigracji, szczególnie młodych i wykształconych obywateli. Mieszkańcy są nieufni wobec instytucji państwowych, a debatę publiczną nadal wypełniają tematy takie, jak relatywizowanie historii, rewizjonizm i nacjonalizm. Chajęcka pisze także o tym – tłumacząc, wyjaśniając, próbując zrozumieć.

Podczas lektury książki Chorwacja. Ciemniejsza strona słońca nie mogłam powstrzymać się od skojarzeń z porywami wiatru bura. Podróżnicy, którzy mieli okazję go obserwować, podkreślają, że doświadczenie tego zjawiska to niezapomniane przeżycie. Jak pisała w naszym magazynie Agnieszka Jasińska, spektakularny efekt bury widać w słoneczny dzień nad wodą: z jednej strony błękit nieba, z drugiej – niewysokie, krótkie fale wyrywające pianę i tworzące krystaliczno-srebrne impresje z wirujących kropli. Słabsze podmuchy bury w lecie inspirują też doświadczonych żeglarzy do wyjścia w morze, dając możliwość przeżywania momentów pełnych adrenaliny. Jednak bura potrafi również być niebezpieczna – uderza bowiem z wielkim impetem, a do tego zupełnie nagle i niespodziewanie, zaskakując rybaków, uniemożliwiając ruch drogowy na mostach, a nawet na ulicach nadmorskich miast.

Na przeszło 300 stronach publikacji autorce udało się pokazać, że Chorwacja to kraj, który przypomina adriatyckie wiatry. Budzi zachwyt i fascynację, ale także niepokój i trwogę. Obie jego strony są warte poznania, a pomoże w tym ta bardzo ciekawa książka.

Posted on

Komboloi. Grecki sposób na relaks

Kiedy odwiedzałam Grecję jako młoda dziewczyna, często miałam wrażenie, że greccy mężczyźni nieustannie się modlą, przesuwając między palcami paciorki różańca. Dopiero po jakimś czasie dowiedziałam się, że w większości przypadków ich dłonie zajęte są zupełnie innym przedmiotem, który jednak również może przynosić ulgę w napięciu, podobnie jak modlitwa. I choć myślę, że nic nie zastąpi serdecznej rozmowy z Siłą Wyższą, to relaksujące koraliki rodem z Grecji znalazły swoje stałe miejsce w mojej codzienności.

Mowa oczywiście o komboloi – sznurze paciorków, których nazwa to najprawdopodobniej zbitka κόμβος „kombos” (węzeł) + λόγιο „logio<logo”, gdzie drugie słowo pochodzi od greckiego czasownika λέω „leo” (mówię). Być może mamy tu do czynienia ze skrótem „σε κάθε κόμπο προσευχή λέω” („w każdym węźle odmawiam modlitwę”). Niektórzy etnografowie twierdzą, że wyraz komboloi wywodzi się od komboskini  (κομποσκοίνι), czyli prawosławnego różańca – jego korzenie sięgałyby w tym przypadku średniowiecza, kiedy to mnisi z góry Athos w północnej Grecji zaczęli używać paciorków do śledzenia swoich modlitw, i liczyłby nawet tysiąc lat. Inni badacze łączą jednak komboloi z pasterskimi sznurami, na których nierzadko pojawiały się rozmaite węzły. Nie brakuje także zwolenników teorii, wedle której komboloi stanowią relikt okupacji tureckiej. Według nauk Mahometa mężczyzna nie powinien nigdy siedzieć bezczynnie, w związku z czym majętni Turcy, którzy nie pracowali fizycznie, zajmowali się w wolnych chwilach zabawą koralikami. Być może to właśnie z tego względu są komboloi gadżetem typowo męskim, choć oczywiście nic nie stoi na przeszkodzie, by korzystały z niego także panie – szczególnie w naszej szerokości geograficznej, gdzie nie ograniczają nas silnie ugruntowane zwyczaje. Warto dodać, że swego czasu komboloi stanowiły także symbol statusu społecznego, a do ich wielkich miłośników należał na przykład milioner Arystoteles Onassis.

Dziś w Grecji komboloi to także sposób na przywołanie ludowej tradycji, symbol lokalnej tożsamości, ale często również prawdziwe dzieło sztuki. Nic dziwnego, że w mieście Nafplio na Peloponezie zwiedzać można założone w 1998 roku muzeum komboloi, w którym poznamy bliżej ich historię i ciekawostki z nimi związane. Dziś najbardziej znane są pętle liczące 23 koraliki, jednak na rynku znajdziemy także typ pojedynczym ciągiem o ich parzystej liczbie, bardzo popularny w drugiej połowie XX wieku. Same koraliki mogą być wykonane z najróżniejszych materiałów: od pestek owoców granatu, przez bursztyn czy żywicę, po rozmaite kamienie szlachetne. Osoby wierzące w ich moc nierzadko właśnie w ten sposób wybierają swój ulubiony sznur: paciorki z konkretnego kamienia mogą dodatkowo uspokajać, chronić czy dodawać energii.

Jedno jest pewne: warto spróbować zabawy komboloi. Masują dłonie, pomagają oderwać się od przykrych myśli, ułatwiają relaks i koncentrację. Bez cienia wątpliwości są zdrowsze od papierosów, obgryzania paznokci czy skubania skórek, a do tego przeniosą nas w sekundę nad Morze Śródziemne. To jak, spróbujecie?

Posted on

Neapol słodki jak sól Piotra Kępińskiego. Zmysłowa podróż do serca południowych Włoch

Piotr Kępiński, bardzo ceniony przeze mnie eseista, poeta i krytyk literacki mieszkający w Rzymie, swą najnowszą książkę o Włoszech postanowił zatytułować tak, by odwołać się do zmysłu smaku. Niech towarzyszy nam on także w tej recenzji – w końcu Neapol jest miastem niezwykle zmysłowym i apetycznym, choć swoją miłość do niego wielu określiłoby angielskim mianem acquired taste*.

Z czterech podstawowych smaków, opisanych po raz pierwszy jakieś dwadzieścia cztery wieki temu przez Demokryta, najbliżej Neapolowi do słodkiego. Jest to miejsce upajające niczym rum, którym obficie nasącza się tamtejsze ciasto zwane babà, i odurzające jak aromat kwiatów pomarańczy, wyczuwalny w pysznych ciastkach sfogliatelle. Klasycy i popkultura, wspominani przez wydawcę na okładce, stworzyli obraz miasta skąpanego w promieniach słońca zachodzącego na tle Wezuwiusza, pełnego kontrastów i borykającego się z licznymi problemami, ale jednak blisko spokrewnionego z ideałem Arkadii. Lazur morza, wspaniałe zabytki i doskonała kuchnia to ciągle najważniejsze skojarzenia ze stolicą Kampanii.

Piotr Kępiński pamięta jednak, że nic tak nie podbija słodkości, jak odrobina soli. W swojej książce opowiada więc o pięknie Neapolu bez pomijania jego pilnie strzeżonych, wstydliwych tajemnic i rozlicznych wad: od tych najbardziej znanych, jak brud i wszechobecne śmieci, przez kamorrę, nierówności społeczne, agresję kibiców, nielegalne budownictwo. Co ważne, nie są to rozważania kwaśne ani gorzkie, a właśnie słonawe – nie czuć tu rozżalenia, urazy czy defetyzmu. Jest za to przedstawienie świata, jaki tworzy to południowowłoskie miasto, w całej jego złożoności, zawikłaniu i wielowymiarowości.

W dwudziestu dwóch rozdziałach swojej opowieści, z których każdy stanowi w zasadzie osobny esej o wybranym elemencie neapolitańskiej rzeczywistości, Kępiński porusza szeroki wachlarz tematów. Od literatury i sztuki przechodzimy tu płynnie do polityki i historii; od nich zaś – do lokalnych tradycji i, oczywiście, obrazów życia codziennego. Opisy tego ostatniego obecne są na każdej stronie książki – wszak codzienność w Neapolu wydaje się każdemu przybyszowi niezwykle żywa, intensywna i zanurzona w niepowtarzalnej atmosferze miasta.

Lektura tej książki stanowiła dla mnie prawdziwą przyjemność. Z radością spotkałam tu postacie, które lubię i cenię – od pisarki Anny Marii Ortese po Massima Troisiego; z zachwytem czytałam o fascynujących mnie od dawna zjawiskach, jak legendy związane z duszkiem Munaciello (tzw. małym mnichem), czy femminielli – mężczyznami o płynnej, niebinarnej tożsamości płciowej, łączących ją dodatkowo ze starożytnymi wierzeniami i zwyczajami. Reporterskie zacięcie autora, który własne refleksje i obserwacje przeplata wypowiedziami znajomych lub przygodnie spotkanych osób, sprawia, że podczas lektury ma się wrażenie odbycia rzeczywistej podróży do Neapolu. Ton opowieści Kępińskiego wydaje się przy tym dość poważny, ale jednocześnie nie pozbawiony lekkości i humoru – całość stanowi więc wyjątkowo wzbogacającą rozrywkę.

Znajomy autora, niejaki Francesco, twierdzi, że w okolicach Neapolu do dzisiaj jada się pomarańcze w oliwie, posypywane solą i pieprzem. Nie ma w tym nic nadzwyczajnego – dodaje Kępiński – bo słodko-słone zestawienia są charakterystyczne dla kuchni partenopejskiej, słynącej chociażby z rustico di pasta frolla salato, ciasta, którego lekko słodka skorupka okrywa wnętrze kryjące ricottę, boczek i salami. Przed laty, kiedy po raz pierwszy spróbowałem tego placka, pomyślałem, że jest metaforą tego miasta: słodkiego jak sól i słonego jak cukier (str. 240–241). Ja, czytając książkę, którą poświęcił Neapolowi, miałam jeszcze inne skojarzenie: umami. Nazwa tego piątego smaku, odkrytego w 1908 roku przez Japończyka Kikunae Ikedę, oznacza dosłownie „esencję pyszności”;  opisuje się go właśnie jako słodko-słony, na swój sposób mięsisty i bardzo głęboki. Ja dokładnie tak odczuwam Neapol: jako miejsce ogromnie intensywne, soczyste, złożone. Japońskim słowem trudno byłoby jednak zatytułować tę książkę.

*ang.: nabyty smak; smak, który zaczyna się doceniać lub lubić po latach

Piotr Kępiński, Neapol słodki jak sól, Czarne 2025
Posted on

Tam na niebie są rzeki Elif Shafak. Opowieść o pamięci wody i tragedii zapomnianej społeczności

Materiał powstał w ramach płatnej współpracy z Wydawnictwem Poznańskim.

Bez wody nie byłoby życia: to ona odegrała kluczową rolę w jego powstaniu. W oceanach, miliardy lat temu, narodziły się pierwsze organizmy. Woda stanowi środowisko życia dla niezliczonych gatunków; jest też bezwględnym warunkiem ich przetrwania. Również człowiek – którego ciało składa się z wody w około 60 procentach – zawdzięcza jej zdolność do trawienia, transportu składników odżywczych czy termoregulacji. To ona pozwala zachować codzienną higienę; umożliwia też funkcjonowanie rolnictwa i przemysłu. Nic dziwnego, że wokół wody rozkwitały największe cywilizacje: Egipcjanie żyli dzięki Nilowi, Rzymianie założyli miasto nad Tybrem, a potęga Mezopotamii zrodziła się między Tygrysem i Eufratem. I choć ciągle w życiu obecna, ma woda także swoje tajemnice.

Należy do nich jej rzekoma pamięć. Według niepotwierdzonej przez naukę hipotezy, woda miałaby zachowywać informacje o substancjach i bodźcach, z którymi miała kontakt. Koncepcja ta, jakkolwiek kontrowersyjna, stała się punktem wyjścia dla fabuły książki Elif Shafak Tam na niebie są rzeki – opowieści o kropli wody, która przemierza czas i przestrzeń, przenosząc nie tylko fizyczne cząsteczki, ale także wspomnienia i emocje.

Swój egzemplarz książki możesz zamówić w naszym sklepie: TUTAJ
Swój egzemplarz książki możesz zamówić w naszym sklepie: TUTAJ

W pierwszej kolejności kropla spada na głowę króla Aszurbanipala – wykształconego władcy starożytnej Asyrii, który panował w latach 669–631 p.n.e. Był on założycielem słynnej biblioteki w Niniwie, w której odnaleziono m.in. tekst Eposu o Gilgameszu – najstarszego znanego dzieła literackiego. Pomimo rozruchów wewnętrznych utrzymał państwo w granicach od Zatoki Perskiej aż do Morza Śródziemnego. W kolejnych rozdziałach ta sama kropla pojawia się jako płatek śniegu spadający na twarzyczkę maleńkiego Arthura, genialnego chłopca z XIX-wiecznego Londynu, zaraz po jego urodzinach;  jako woda do chrztu Narin, młodej jazydki* żyjącej we współczesnej Turcji; jako łza spływająca po policzku Zaleekah, hydrolożki z dzisiejszego Londynu, której życie po rozwodzie osunęło się w emocjonalną pustkę. Losy bohaterów – choć rozdzielone epokami i tysiącami kilometrów – splatają się nie tylko przez symbolikę wody, ale także poprzez wspólne odniesienia do Eposu o Gilgameszu i do Niniwy – starożytnego miasta, którego upadek oznaczał kres potęgi Asyrii.

Shafak buduje postaci z charakterystycznym dla siebie ogromnym wyczuciem, pozwalając im rozwijać się na tle wydarzeń historycznych i kulturowych. Prowadzi czytelnika przez wątki społeczne, od nierówności klasowych po wykluczenie religijne i seksualne, zaś jej w opowieści szczególnie ważne miejsce zajmuje kwestia dziedzictwa kulturowego. Czy zabytki powinny pozostać tam, gdzie zostały odnalezione, czy też lepiej zabezpieczyć je w cywilizowanychmuzeach Zachodu? Pytanie to, wraz moją subiektywną opinią, że mamy tu do czynienia z kolejną bardzo ciekawą książką tureckiej autorki, mogłoby zamykać niniejsze krótkie przedstawienie powieści. Jednak nie do pominięcia jest tu kwestia ostatnich stu stron, które wstrząsają czytelnikiem do głębi. Shafak postanawia zakończyć historię, wprowadzając  do fabuły prawdziwe, na wskroś tragiczne wydarzenia z 2014 roku: rzeź jazydów dokonaną przez ISIS w Iraku. Zginęło wówczas ponad dziesięć tysięcy osób. Kobiety i dzieci uprowadzano, torturowano, wykorzystywano seksualnie. Shafak nie musiała niczego ubarwiać – rzeczywistość była wystarczająco brutalna i przerażająca. Niestety pozostała także w dużej mierze przemilczana – w naszej części świata dramat jazydów przeszedł niemal bez echa. Jestem wdzięczna pisarce, że zdecydowała się go opisać. Dzięki temu Tam na niebie są rzeki stało się czymś więcej, niż ciekawą książką. To powieść mądra, piękna i bolesna, która, niczym kropla wody, drąży i prowokuje pytania, zostając w czytelniku na długo.

* jazydzi, zwani także jezydami – wyznawcy monoteistycznej religii utworzonej w XII wieku poprzez nałożenie się powierzchownego szyizmu na zaratusztranizm i łączącej elementy islamu, nestorianizmu, pierwotnych wierzeń indoirańskich, kurdyjskich oraz judaistycznych

Elif Shafak, Tam na niebie są rzeki, tłumaczyła Natalia Wiśniewska, Wydawnictwo Poznańskie 2025
Posted on

Symbolika pszczoły (podcast S04E11)

Posłuchaj naszych opowieści o Morzu Śródziemnym – teraz na Spotify, Youtube, Apple, Google i innych popularnych platformach podcastowych oraz bezpośrednio tutaj, na stronie magazynu “Lente”.

W czwartym sezonie podcastu zapraszamy Cię do przeżycia SPOTKANIA – kwintesencji Śródziemnomorza. Rozumiemy je jako otwartość na drugiego człowieka, dialog, współistnienie i ciekawość Innego. I właśnie o nich rozmawiać będziemy w tegorocznym podcaście!

 

Pszczoła pracuje, dba o harmonię we wspólnocie, łączy światy. Od czasów starożytnych kapłanek po dzisiejsze śródziemnomorskie ogrody, symbolizuje boski porządek i niedoścignioną doskonałość. W tym odcinku podcastu przyglądamy się pszczołom w antycznej mitologii i w nowożytnym malarstwie; zwiedzamy głębokie jaskinie na skalistej Krecie i klimatyzowane muzea w Wiecznym Mieście. Wszystko to – przy radosnym dźwięku brzęczącego ula.

Prowadzenie: Julia Wollner
Produkcja: Magda Miśka-Jackowska i Michał Woźniak

Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej o kwestiach poruszonych w podcaście, zapraszamy serdecznie tutaj:

🔹 Olga Bialer-Young: O pszczołach i miodzie

Posted on

Do perfekcji Vincenza Latronica. Portret pokolenia Y i dialog z Perekiem

Zwykle przed skreśleniem kilku zdań o przeczytanej książce nie zerkam do innych recenzji, aby nie sugerować się cudzymi opiniami. Tym razem jednak, zanim zasiadłam do napisania niniejszego tekstu poświęconego krótkiej powieści Do perfekcji (wł. Le perfezioni), przejrzałam komentarze pozostawione przez czytelników na popularnym portalu. Jedni wychwalają tekst Latronica, podkreślając, jak łatwo można się w nim przejrzeć; inni zarzucają autorowi niemałe przewinienia: bezkształtnych bohaterów, nadużywanie specjalistycznego słownictwa, pozostawienie odbiorcy tekstu z poczuciem niespełnienia.


Nie planuję bronić włoskiego autora z poczucia obowiązku – nie znam osobiście ani jego, ani innych jego publikacji. Nie kieruje mną także altruizm – staram się pisać tylko o książkach, do których jestem przekonana, o innych po prostu nie wspominając. Głos zabieram dlatego, że Latronico bardzo sprawnie odwołuje się swoim tekstem do innego dzieła, potęgując dzięki temu jego wymowę. Szkoda, by zadawane przez niego pytanie, wybrzmiewające podwójnie, bo w towarzystwie głosu innego, w dodatku wybitnego twórcy, pozostało niezrozumiane.

W 1965 roku ukazała się debiutancka powieść francuskiego pisarza Georges’a Pereca zatytułowana Rzeczy (fr. Les Choses. Une histoire des années soixante), za którą autor otrzymał prestiżową Nagrodę Renaudot. Niewielka książeczka opowiada o dwojgu młodych ludzi pochodzących z niezbyt majętnych domów, którzy, mieszkając i pracując w Paryżu, marzą o zdobyciu prestiżu i wysokiej pozycji społecznej. W opinii Sylwii i Jerôme’a o spełnieniu tego marzenia świadczyć będzie możliwość otaczania się przedmiotami, które na co dzień wybierają ludzie bogaci. To kolor zastawy stołowej, rodzaj kranów w łazience i drewno, z którego wykonany będzie blat ich stołu, pokażą światu, że doszli tam, dokąd chcieliby zmierzać. Skupieni na tytułowych rzeczach, nie potrafią jednak ani zaplanować rozwoju kariery, ani, co gorsza, cieszyć się chwilą i naprawdę przeżywać swojego życia.  Ils auraient voulu que quelque chose commence. Chcieliby, żeby coś się zaczęło. Sami nie zaczną niczego, bo nie dojrzeli do zmiany, choć rozumieją jej konieczność.


Vincenzo Latronico, pochodzący z Rzymu, a wykształcony w Mediolanie pisarz mojego pokolenia (urodził się w 1984 roku) proponuje nam analogiczną historię, podmieniwszy dekoracje, wśród których rozgrywa się akcja powieści. Za swoją wersję nominowany został do Międzynarodowej Nagrody Bookera. Oto zamiast Paryża lat 60. mamy Berlin przed pandemią, zamiast dwojga Francuzów – parę młodych Włochów, Toma i Annę. Zamiast przeprowadzać ankiety jak Sylwia i Jerôme, pracują oni on line, tworząc strony internetowe i identyfikacje wizualne dla firm. Nie czytają już pisma „Express”, bo jego miejsce zajął Facebook i Instagram; modny w latach 60. dżin i mrożony poncz zastąpiło biologiczne wino i narkotyki przyjmowane w niewielkich dawkach. Algierska wojna o niepodległość (1954–1962), czyli brutalny konflikt między Francją a jej kolonią, została dawno zapomniana; nowi bohaterowie stykają się za to z kwestią migrantów przybywających masowo do niemieckiej stolicy. Stykają, bo trudno tu mówić o głębokim przeżywaniu i zaangażowaniu. Czy chodzi o kwestie obywatelskie i polityczne, czy o relacje ze znajomymi i przyjaciółmi, czy nawet o ich własny związek, zarówno Sylwia i Jerôme, jak i Tom i Anna ledwo dotykają istoty problemów. Brak im prawdziwego poczucia odpowiedzialności, a głębokie przeżywanie rzeczywistości zamienili na ślizganie się po jej powierzchni, życie z cieniami, które wypierają, ignorują lub próbują nieudolnie uchwycić.

Latronico bardzo sprawnie kreśli portret pokolenia Y, opisując jego codzienność, problemy i wyzwania, w szczególności zaś – towarzyszące mu nieustannie uczucie pustki i niespełnienia. Oczywiście nie każdy będzie się z tym portretem identyfikował; trudno jednak odmówić autorowi zmysłu obserwacji pewnych zjawisk i umiejętności ich nazywania. Na niemałe uznanie zasługują także bardzo wprawnie przeprowadzone zabiegi formalne. Podobnie jak Perec, włoski pisarz tworzy rozdziały w całości pisane w wybranym czasie lub trybie gramatycznym, aby podkreślić hipotetyczność sytuacji, jej znaczenie w życiu bohaterów lub niemożność jej zaistnienia. Kreśli długie, szczegółowe opisy wypełnione branżowym żargonem – od pojęć związanych z informatyką po wyposażenie wnętrz. Ich rozumienie nie jest wcale konieczne, by uchwycić sens opowieści, świetnie natomiast podkreśla skupienie postaci na pozorach, etykietach, konwenansach. Zakleszczeni w uścisku form, zlewają się z nimi w jedno, zmieniają w rodzaj konglomeratu pozbawionego indywidualnych cech.

 

Vincenzo Latronico, fot. Maria Rodenas Sáiz de Baranda
Vincenzo Latronico, fot. Maria Rodenas Sáiz de Baranda

 

Ze względu na specyfikę naszego magazynu warto też podkreślić, że w obu książkach ważną rolę pełni wyprawa na Południe, mające stanowić swoiste refugium i nadać sens egzystencji bohaterów. Sylwia i Jerôme decydują się na podróż do Tunezji; nie odnajdują tam jednak wymarzonej autentyczności. U Latronica podobną rolę spełniają Portugalia i Sycylia. Perec zawraca swoich bohaterów do Paryża, Latronico zostawia nas z bardziej otwartym zakończeniem – z jednej strony dającym nadzieję na zmianę, z drugiej – sugerującym, że nadzieja jest przecież matką głupich.

Georges Perec uważany był za mistrza eksperymentów formalnych; bardzo ceni się także jego obserwacje socjologiczne oraz niesztampowe podejście do kwestii tożsamości, problemu braku i wyparcia. Latronico w pełni świadomie i bardzo sprawnie przepisał historię stworzoną przez francuskiego autora, umieszczając jego diagnozy w nowym kontekście. Trawestacja, której dokonał, nie ma w sobie nic z kopiowania; jest ponownym zadaniem bolesnego pytania o to, jak odnaleźć się w świecie iluzji, jak budować tożsamość, nie skupiając się na stylu, obrazie, narracji. Pytanie to zadał blisko 60 lat po Perecu, od czasu którego niewiele się zmieniło…albo zmieniło na gorsze. Pojawia się więc wątpliwość: czy jest to w ogóle wykonalne?

Vincenzo Latronico, Do perfekcji, tłumaczyła Katarzyna Skórska, Czarne 2025

 

Posted on

Jean-Claude Ellena. Człowiek Śródziemnomorza

My research is driven by a constant desire to find a balance between what can be felt with the senses and what is intelligible to the mind. I am Mediterranean.

Moje badania są napędzane nieustannym pragnieniem znalezienia równowagi między tym, co można odczuć zmysłami, a tym, co jest zrozumiałe dla umysłu. Jestem człowiekiem Śródziemnomorza.

Jean-Claude Ellena

Jego nazwisko prawdopodobnie wyewoluowało od słowa oznaczającego greckich przodków, którzy przed setkami lat przybyli do brzegów dzisiejszych Włoch. Człowiek, który perfumiarstwo ma we krwi, urodzony w Grasse, jako dziecko zbierał jaśmin na zboczach południowej Francji. Terminował u słynnego Edmunda Roudnitski, odpowiedzialnego chociażby za takie klasyki perfumiarstwa, jak Diorissimo Diora czy Femme Rochasa. Jego brat Bernard i córka Céline także są perfumiarzami. Autor wielu słynnych zapachów – zarówno większych, jak i bardziej niszowych marek. Przede wszystkim zaś – twórca kochający Południe Europy i rodzinne okolice Prowansji.

Jean-Claude urodził się w jednym z najpiękniej pachnących zakątków Śródziemnomorza: Prowansji
Jean-Claude urodził się w jednym z najpiękniej pachnących zakątków Śródziemnomorza: Prowansji


Początek opowieści

Ellena rozpoczął karierę perfumiarza pod koniec lat 70-tych. Już jedna z jego pierwszych kompozycji zapachowych, Eau de Campagne marki Sisley, inspirowana zapachami francuskiej wsi, pokazywała, że perfumiarz ma nie tylko słabość do intrygujących nut – jak zapach liści pomidora, ale także, że świat natury stanowi dla niego szczególną inspirację – choć według słów samego Elleny, natura jest dla niego bardziej pretekstem, punktem wyjściowym, od którego wyprowadza swoje kolejne pomysły[2]. W następnych dekadach twórca skomponował między innymi Au Thé Vert Bvlgari inspirowane wizytą w herbaciarni, In Love Again Yves Saint Laurenta z nutą porzeczki (jedną z jego ulubionych) czy przyprawowe Déclaration marki Cartier. W 2000 roku razem z Thierrym Baschmakovem i Lukiem Gabrielem Ellena założył markę perfumeryjną The Different Company, której celem stały się kompozycje zapachowe poświęcone początkowo konkretnym nutom: bergamotce, róży czy irysowi.

W 2003 roku Ellena został poproszony przez właścicieli luksusowego domu mody Hermès, słynącego głównie z wyrobów skórzanych, o stworzenie perfum inspirowanych ogrodami nad Morzem Śródziemnym. Pierwszym z nich miały być tunezyjski ogród należący do Leili Menchari, projektantki związanej z marką. Jean-Claude Ellena początkowo niechętnie odniósł się do pomysłu, by udać się do niej z wizytą[3] – był pewien, że bez kłopotu odtworzy wonie śródziemnomorskiej roślinności bez konieczności podróżowania. Po namowach współpracowników zmienił jednak zdanie. I całe szczęście – kiedy znalazł się niedaleko Hammametu, zdał sobie sprawę, jak bardzo tunezyjski krajobraz różni się od tego, do którego przywyknąć można na Południu Europy. Czar ogrody Menchari – pełnego figowców, oleandrów, krzewów i ziół – w połączeniu z talentem perfumiarza doprowadził do powstania Un Jardin en Méditerranée perfum, które zapoczątkowały całą serię „ogrodków”. W swojej książce Atlas of Perfumed Botany Ellena stwierdził po latach, że, jako człowiek wychowany nad Morzem Śródziemnym, od ogrodów zdominowanych przez kwiaty i rośliny ozdobne, woli właśnie krajobrazy pełne ziół i krzewów[4].

Wielki sukces odniesiony przez Un Jardin en Méditerranée sprawił, że Ellena otrzymał od właścicieli marki Hermès ofertę zostania pierwszym w historii wyłącznym „nosem” marki. Zaplanowano stworzenie kolejnych perfum: tym razem inspirowanych Egiptem i brzegiem Nilu. Ellena został także bohaterem szczególnej książki: The Perfect Scent Chandlera Burra. Amerykański dziennikarz przedstawił na kartach swojej publikacji dwa odrębne światy i podejścia do tworzenia perfum. Z jednej strony opisał kulisy powstania zapachu Lovely, sygnowanego przez aktorkę Sarah Jessikę Parker, przygotowanego przez dwóch perfumiarzy i amerykańską firmę czuwającą nad marketingową oprawą. Z drugiej: Jean-Claude’a Ellenę, szukającego inspiracji nad brzegami Nilu, i poszczególne działy marki Hermès, dbające o prezentacje flakonu, całą linię zapachową, przygotowujące premierę zapachu w najdrobniejszych szczegółach. Ellena jawi się tam niczym romantyczna postać, ucieleśnienie marzeń o zawodzie perfumiarza; przemierza świat uzbrojony w swój notes, szukając miejsc, woni i osób, które go zainspirują.  Warto dodać, że ostatecznie źródłem natchnienia okazał się dla niego nad Nilem zapach… zielonego mango.

Jednym z arcydzieł Elleny jest zapachowa pocztówka znad Nilu
Jednym z arcydzieł Elleny jest zapachowa pocztówka znad Nilu


Ogrody i historie

Un Jardin sur le Nil stał się jednym z najchętniej kupowanych zapachów Hermèsa, a książka Chandlera Burra – prawdziwym bestsellerem. Zarząd marki nie musiał także długo czekać na następne potwierdzenie faktu, że dokonał właściwego wyboru. W 2006 roku Jean-Claude Ellena skomponował Terre – zapach, który prędko stał się klasykiem wśród męskich propozycji. Perfumiarz stworzył specjalny akord przywołujący na myśl zapach ziemi spalonej słońcem, zbudowany wokół nut grapefruita, wetiweru oraz pieprzu[5]. Zaraz potem powstały kolejne perfumy z serii ogrodowej – tym razem chiński i francuski. Ten ostatni, Un Jardin sur le Toit, odwzorowywał woń ogrodu warzywno-owocowego mieszczącego się na dachu paryskiej kamienicy przy Faubourg Saint-Honore 24, założonego dekady temu przez rodzinę Dumas, czyli właścicieli Hermèsa.

W butikowej linii marki, nazwanej Hermessence, pojawiły się kompozycje skupione na poszczególnych materiałach zapachowych – jak ambra, osmantus czy wetiwer, przywołujące Japonię, Indonezję czy Brazylię. Jednak także i one pozwoliły ukazać wiele zapachów i smaków Prowansji czy, szerzej, całej Francji. Do powstania Poivre Samarcande natchnął Ellenę zapach ściętego starego dębu w jego ogrodzie niedaleko Grasse. W Brin de Reglisse perfumiarz połączył zapach lawendy, typowy dla południa Francji, z lukrecją, szczególnie lubianą we Francji jako dodatek do słodyczy; dodał doń nuty siana i kwiatów pomarańczy. Épice Marine stały się punktem wyjścia do współpracy z bretońskim kucharzem Olivierem Roellingerem, nazywanym często szefem kuchni-piratem. Ellena próbował odtworzyć zapachowy krajobraz wybrzeży Bretanii, ale także połączyć go z ulubionymi przyprawami Roellingera. Muguet Porcelaine – zapachową interpretacją konwalii – złożył swoisty hołd Roudnistce, swojemu mentorowi, ale także nawiązał do samej popularności kwiatów konwalii we Francji, gdzie stanowią symbol święta 1 maja. Do stworzenia wody kolońskiej Eau Narcisse Bleue Jean-Claude’a Ellenę zainspirował poranek w Owernii i widok kwitnących wśród śniegu narcyzów[6].

W 2017 roku zakończyła się pewna epoka – zarówno dla powiększającego się grona miłośników Elleny, jak i dla samej marki Hermès. Perfumiarza na stanowisku głównego nosa zastąpiła Christine Nagel. Jean-Claude Ellena, niezwiązany już umową na wyłączność, mógł rozpocząć nowy etap w swojej karierze. W ramach marki Perris Monte Carlo skomponował kilka zapachów skupionych na majowej róży z Grasse, prowansalskiej lawendzie, śródziemnomorskim jaśminie czy kwiatach mimozy z płaskowyżu Tanneron. W kolekcję perfum przekuł także swoją miłość do Włoch, nie ukrywając, że równie wielkim uczuciem, co rodzinną Prowansję, darzy także Półwysep Apeniński. Viaggo in Italia marki Laboratorio Olfattivo obejmują perfumiarskie impresje na temat cytryn, bergamotki czy mandarynek. Dodajmy, że kompozycji cytrusowych, pięknie odbijających światło południa, nikt nie tworzy tak, jak Jean-Claude Ellena – od Cologne Bigarade Frederica Malle po Eau de Mandarine Ambrée Hermèsa. Podobnie jest z ziołami Prowansji – bazylią, estragonem czy liśćmi pomidora. Ellena sam opowiada anegdotę o tym, jak miał pewnego razu stworzyć zapach odzwierciedlający wiejską rezydencję w Normandii: woń sadów i warzywnego ogródka. Jako syn Południa nie mógł się jednak powstrzymać, by nie dodać do kompozycji śródziemnomorskich ziół i wspomnianego już akordu pomidorowego[7].

 

Ellena jest mistrzem portretowania cytrusów w perfumach

 

Impresje perfumiarza

Jean-Claude Ellena nie został jedynie bohaterem cudzych opowieści; w 2011 i 2012 roku wydał własne książki. Są to Perfume: The Alchemy of Scent oraz The Diary of a Nose: A Year in the Life of a Perfumer. Warto zaznaczyć, że ma za sobą również debiut powieściowy: opublikowaną jedynie w języku francuskim książkę La note verte, opowiadającą o miłosnych zawirowaniach w środowisku perfumiarskim. O ile Perfume: The Alchemy of Scent pozostaje ciekawym, ale podobnym do wydawanych przez kolegów po fachu krótkim przewodnikiem po najważniejszych faktach z zakresu sztuki perfumiarskiej, The Diary of a Nose jest książką jedyną w swoim rodzaju. To kilka miesięcy z prywatnego dziennika Elleny: praca perfumiarza ukazana od kulis, ale także przesycone słońcem krajobrazy, impresje i przemyślenia na temat oglądanych filmów, czytanych książek, jedzonych posiłków. Podczas lektury przyglądamy się eksperymentom i procesowi tworzenia kompozycji zapachowych; dowiadujemy, jak bardzo inspirująca może być woń dojrzałych gruszek na targu, gałązki mięty czy kwitnące irysy. Na kartach The Diary… wyraźnie można odczuć, że twórca nigdzie nie czuje się lepiej niż w krajobrazie Południa – w prowansalskim Cabris, w swoim domu w miasteczku Spéracèdes, na francuskiej i włoskiej Riwierze.

Swojemu przywiązaniu do ojczystej ziemi Ellena daje także wyraz poprzez swe wybory literackie. Szczególnie bliski jest mu jeden z najbardziej znanych prowansalskich pisarzy, Jean Giono (1895–1970), autor Huzara na dachu czy Zbiega, piewca południowego krajobrazu, zamieszkałych tam ludzi i ich obyczajów. Dla Jean-Claude’a Elleny Giono jest esencją Prowansji, ale także swoistym drogowskazem po kreatywnych ścieżkach. Perfumiarz nie tylko podróżuje z książkami ulubionego autora, ale także odnajduje w nich inspirację do tworzenia perfum – m.in. Cuir d’Ange z linii Hermessence, Kelly Calèche czy Terre Hermès. Perfumiarz jest także jednym z założycieli stowarzyszenia Association of Friends of Jean Giono[8]. Trudno oprzeć się wrażeniu, że także poprzez związek z literaturą kreuje analogie, łączy światy i krajobrazy. Zawsze jednak wraca do domu.

[1] J. C. Ellena, The Diary of a Nose. A Year in the Life of Perfumer, tłum. A. Hunter, Rizzoli, New York 2013, str. 79
[2] J. C. Ellena, Perfume: The Alchemy of Scent, tłum. J. Crisp, Arcade Publishing, New York 2011, str. 59
[3] Ch. Burr, The Perfect Scent: A Year Inside the Perfume Industry in Paris and New York, Picador, New York 2007, str. 22
[4] J. C. Ellena, Atlas of Perfumed Botany, tłum. E. Butler, The MIT Press, Cambridge, London 2022, str. 27
[5] J. C. Ellena, The Diary of a Nose. A Year in the Life of Perfumer, tłum. A. Hunter, Rizzoli, New York 2013, s. 79
[6] J. C. Ellena, Atlas of Perfumed Botany, tłum. E. Butler, The MIT Press, Cambridge, London 2022, str.66–68
[7] Tamże, s. 113.
[8] S. Bew, How the Books of Jean Giono Inspired Perfumer Jean-Claude Ellena, „Another Magazine”, https://www.anothermag.com/fashion-beauty/15205/how-the-books-of-jean-giono-inspired-perfumer-jean-claude-ellena [dostęp 31.07.2024].

 

Posted on

Dżiny Fatmy Aydemir. Powieść o migracji, rodzinie i spotkaniu z samym sobą

Co się dzieje, gdy dżiny spotykają ludzi? W swojej najnowszej, drugiej już powieści Dżiny (oryg. Dschinns) berlińska pisarka Fatma Aydemir sięga po symbolikę istot nadprzyrodzonych, by ukazać wielowymiarowe doświadczenie tureckich migrantów zamieszkałych w Niemczech. Splatając realizm społeczny z elementami metafizyki, tworzy narrację, w której duchowe napięcia są równie istotne, jak te polityczne czy rodzinne.

Dżiny – stworzenia powstałe z ognia, od wieków obecne w tradycji muzułmańskiej – są niewidzialne, zmienne, niejednoznaczne. Obdarzone wolną wolą, potrafią zarówno chronić, jak i niszczyć. U Aydemir przybierają formy codziennych i bolesnych doświadczeń: rasizmu, nietolerancji, wykluczenia i traumy międzypokoleniowej. Czasem wcielają się w ludzi, w tym nacjonalistycznych Niemców czy represyjnych przedstawicieli diaspory. Innym razem stają się metaforą katastrof – jak trzęsienie ziemi, które zamyka krąg losów bohaterów.

Czarny król dżinów i jego podwładni ukazani w XIV-wiecznym arabskim manuskrypcie Kitāb al-Bulhān. Dżiny, znane także jako dżinny, mogą przyjmować dowolną formę. Kiedyś utożsamiano je z siłami natury wrogimi człowiekowi; dziś w wierzeniach muzułmańskich dzieli się je na dobre i złe. Niektórzy do złych dżinów zaliczają Szatana
Czarny król dżinów i jego podwładni ukazani w XIV-wiecznym arabskim manuskrypcie Kitāb al-Bulhān. Dżiny, znane także jako dżinny, mogą przyjmować dowolną formę. Kiedyś utożsamiano je z siłami natury wrogimi człowiekowi; dziś w wierzeniach muzułmańskich dzieli się je na dobre i złe. Niektórzy do złych dżinów zaliczają Szatana

W centrum powieści Fatmy Aydemir stoi Hüseyin – kurdyjski Turek, który wyemigrował do Niemiec w poszukiwaniu lepszego życia. Po latach pracy kupuje swój wymarzony dom: mieszkanie w Stambule. Niestety, nim zdąży pokazać je rodzinie, umiera na zawał. Akcja powieści rozgrywa się wokół jego pogrzebu. To wtedy do Turcji przybywa pięcioro najbliższych mu osób: żona i czworo dorosłych dzieci. Wszyscy konfrontują się z przeszłością, z osobistymi lękami i demonami – kolejnym wcieleniem dżinów. Spotkanie z nimi, czy może po prostu ze sobą, okazuje się jedną z najważniejszych życiowych prób.

Aydemir z niezwykłą czułością, ale i brutalną szczerością pokazuje rodzinę rozdwojoną między światem utraconym a tym, który nigdy nie stał się ich domem. Kurdyjskie pochodzenie, trauma migracji, rozpad więzi rodzinnych i niemożność odnalezienia się w żadnej rzeczywistości sprawiają, że dom stanowi bardziej symbol niż miejsce. Wspólne mieszkanie w Stambule – puste i niewykończone – staje się metaforą ich relacji: niekompletnych, bolesnych, zawieszonych w czasie i przestrzeni.

Bohaterowie Aydemir są pogubieni, emocjonalnie rozedrgani, ale prawdziwi. Dzięki temu Dżiny – poruszająca powieść o migracji, pamięci i próbie zrozumienia własnej tożsamości – rezonują głęboko. Szczególnie dziś, gdy kwestie przynależności, wielokulturowości i pamięci zbiorowej znów stają się przedmiotem gorących dyskusji.

 

Fatma Aydemir, Dżiny, tłumaczyła Zofia Sucharska, Wydawnictwo Cyranka 2023
Posted on

Henri Matisse (podcast S04E10)

Posłuchaj naszych opowieści o Morzu Śródziemnym – teraz na Spotify, Youtube, Apple, Google i innych popularnych platformach podcastowych oraz bezpośrednio tutaj, na stronie magazynu “Lente”.

W czwartym sezonie podcastu zapraszamy Cię do przeżycia SPOTKANIA – kwintesencji Śródziemnomorza. Rozumiemy je jako otwartość na drugiego człowieka, dialog, współistnienie i ciekawość Innego. I właśnie o nich rozmawiać będziemy w tegorocznym podcaście!

 

Materiał powstał w ramach płatnej współpracy z wydawnictwem Albatros.

Po lekturze powieści Madame Matisse Sophie Haydock przyglądamy się postaci wielkiego francuskiego malarza Henri’ego Matisse’a. Jak malował, jak żył? Jak wpływali na niego ludzie, których spotykał na swojej drodze: od życiowych partnerek po przyjaciela Pabla Picassa? Czym było dla niego Śródziemnomorze i co wnosiło do jego twórczości? Posłuchajcie podcastu o sztuce pełnej światła, koloru i radości życia.

Prowadzenie: Julia Wollner
Produkcja: Magda Miśka-Jackowska i Michał Woźniak

 

Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej o kwestiach poruszonych w podcaście, zapraszamy serdecznie tutaj:
🔹 Julia Wollner: Sophie Haydock, Madame Matisse
🔹 różni autorzy: Prowansja w magazynie „Lente”
Posted on

John Williams, August. Rzymska powieść historyczna do czytania przed wyborami

Jako młodziutka dziewczyna, za każdym razem, gdy odwiedzałam Rzym i przechadzałam się Via dei Fori Imperiali, zatrzymywałam się przy posągu cesarza Augusta i kierowałam w jego stronę groźne spojrzenie. Później maszerowałam na drugą stronę ulicy, by spędzić trochę czasu przy jego wuju Juliuszu, ofierze pamiętnych Id Marcowych, oraz obok świątyni Wenus Rodzicielki, gdzie dumałam nad losami Kleopatry. Sympatia wobec ptolemejskiej królowej, od zawsze szczególnie mi drogiej, nie pozwalała na przyjacielskie stosunki z Augustem, zwycięzcą bitwy pod Akcjum, która stanowiła de facto koniec panowania władczyni. Lektura i analiza źródeł nie pozostawiała mi zresztą wątpliwości – pierwszy cesarz starożytnego Rzymu był postacią bezduszną, okrutną, a do tego pełną hipokryzji. Czy jednak na pewno? Może wśród surowych wierszy starożytnych dokumentów umknęło mi coś, co dostrzec może tylko ktoś o wyjątkowej wrażliwości, gotowy do głęboko humanistycznego spojrzenia?

Posąg Augusta na Via dei Fori Imperiali w Rzymie
Posąg Augusta na Via dei Fori Imperiali w Rzymie

Tym kimś okazał się John Williams (1922–1994), amerykański pisarz, w Polsce znany głównie z powieści Stoner. Na początku lat 70. wydał on inną nie mniej znakomitą książkę, która nagrodzona została National Book Award i która poświęcona została właśnie rzymskiemu cesarzowi. Ta epicka opowieść, opublikowana niedawno przez Filtry w świetnym tłumaczeniu Macieja Stroińskiego, pokazuje drogę, którą Oktawian August musiał pokonać, aby dojść na szczyt, zostając panem ówczesnego świata i dołączając do po śmierci grona bogów jako „Divus Augustus”.

Williams nadał swej opowieści formę epistolarną: na narrację składają się fikcyjne listy, dzienniki i notatki rozmaitych postaci związanych z głównym bohaterem. Dzięki ich lekturze poznajemy Augusta z przeróżnych punktów widzenia. Spoglądamy na niego zarówno z perspektywy wiernych przyjaciół z młodości, jak i zaciekłych wrogów; patrzymy okiem nabliższych krewnych, ale także osób zupełnie postronnych. Obraz cesarza, który wyłania się z tej chóralnej opowieści, nie mógłby być bardziej wielowymiarowy i niejednoznaczny. Oto do czynienia mamy już nie tyle z bezwzględnym politykiem, niewiernym mężem i nieczułym ojcem niepomnym cudzych krzywd, ile z człowiekiem gotowym do ciągłej refleksji nad sobą i swoim życiem, zmagającym się z wątpliwościami i lękami, zmuszanym nieustannie do trudnych wyborów, w których pogodzenie różnych racji często okazuje się niemożliwe.

Polskie wydanie Augusta podróżowało ze mną niedawno do Aten, gdzie rozgrywa się zresztą część akcji powieści
Polskie wydanie Augusta podróżowało ze mną niedawno do Aten, gdzie rozgrywa się zresztą część akcji powieści

Lektura Augusta, mimo swej wielogłosowości, jest niezwykle angażująca. Między punktami widzenia przechodzi się płynnie i lekko, a całość czyta z prawdziwą przyjemnością. Styl Williamsa, który pozwolę sobie określić mianem bardzo „rzymskiego”, urzeka cenioną przez starożytnych oszczędnością, niemal ascetyzmem. Pełen jest wyważenia i elegancji, którego tak bardzo brakuje wielu z nas na co dzień, także w debacie publicznej. Myśl o tej ostatniej pojawia się zresztą często w czasie lektury. Jest to wszak powieść o polityce, napisana w sposób, który  przemawia także do osób stroniących na co dzień od kwestii z nią związanych. Czytając książkę Williamsa – być może w poszukiwaniu inteligentnej rozrywki czy z powodu zainteresowania antykiem – niepostrzeżenie rozmyślamy o złożoności politycznych decyzji, o znaczeniu sztuki kalkulacji i chodzenia na kompromis. Zastanawiamy się nad mocą propagandy i uświadamiamy sobie, jak często padamy ofiarą manipulacji ze strony tych, którzy, jak August i jego świta, potrafią tworzyć narracje korzystne dla swojego wizerunku. Zadajemy sobie wreszcie ciągle aktualne pytanie o moralność: czy działanie na rzecz innych, dla dobra ogółu, legitymizuje poczynania niezgodne z ogólnie przyjętymi wartościami? To wszystko kwestie, nad którymi warto zastanowić się szczególnie przed wyborami, a lektura książki jawi się jako wyjątkowo adekwatna w dniach, w których wielu z nas potrzebuje przypomnienia: każdy głos ma znaczenie. Liderzy, których wybieramy, mogą przecież zmieniać bieg historii.

Odkąd kilkanaście lat temu po raz pierwszy przeczytałam powieść Williamsa – dziś wracam do niej z wielką przyjemnością! – moje wizyty na Via dei Fori Imperiali wyglądają ciut inaczej. Nadal przesiaduję na ławeczce pod pomnikiem Cezara i nadal gawędzę z Kleopatrą przy trzech kolumnach świątyni, w której znajdowała się jej podobizna. Nie rzucam już jednak wrogich spojrzeń Augustowi. Wystarczy, że, siedząc po drugiej stronie ulicy, pozdrowię go delikatnym skinieniem głowy – i to z pewną dozą wdzięczności. To właśnie jego historia opowiedziana przez amerykańskiego pisarza pokazała mi, jak zawiłe są kwestie związane z władzą i polityką; jak wiele tu dwuznaczności, dylematów, punktów spornych i pytań bez odpowiedzi. Dużo więcej, niż chciałam to przyznać jako nastoletnia miłośniczka antyku.

John Williams, August, tłumaczył Maciej Stroiński, Filtry 2025
Posted on

Wymarzone spotkanie z postacią śródziemnomorską

Postacie rzeczywiste lub mityczne, żyjące lub z dalekiej przeszłości – w marzeniach możemy spotkać je wszystkie. Dziś poznasz te, które najbardziej inspirują do spotkania autorki tekstów publikowanych w naszym magazynie!

 

 

 

 

 

 

 

Renia Respondek

Chciałabym spotkać się na herbatce z Sinanem. Popijąc aromatyczny czaj, najpierw wyraziłabym swój zachwyt się jego niezwykłymi budowlami. Później poprosiłabym, by opowiedziałby mi  o swoich inspiracjach i o tym, jak w swoich dziełach łączył technologię, sztukę i duchowość. I jak to zrobił, że w jego meczetach panuje tak niesamowita akustyka! Bardzo ciekawa byłabym jego opinii na temat wpływu architektury na emocje ludzi i tego, jak harmonia przestrzeni kształtuje życie codzienne. Na pewno zapytałabym go, jak radził sobie z wyzwaniami konstrukcyjnymi; dociekałabym też, czy podoba mu się współczesny Stambuł i czy chciałby w nim coś zmienić. Kto wie,  może na koniec wspólnie zaprojektowalibyśmy coś nowego?

Mimar Sinan (ok. 1490–1588) – najwybitniejszy architekt Imperium Osmańskiego, pełnił funkcję naczelnego budowniczego przez blisko 50 lat. Zaprojektował ponad 300 budowli, w tym meczet Sulejmana w Stambule i arcydzieło – meczet Selimiye w Edirne. Jego konstrukcje łączyły innowacyjność, harmonię i funkcjonalność. Wcześniej był inżynierem wojskowym, co wpłynęło na jego techniczne podejście do architektury. Jego wpływ widoczny jest w budownictwie do dziś.

 

 

 

 

 

 

 

Agnieszka Jasińska

Bardzo chciałabym spotkać się z  Vedraną Rudan. Jest to dla mnie postać niezwykle inspirująca na wielu poziomach. Bezkompromisowa, ale gotowa do poświęceń w imię miłości; ceniąca wolność wyboru, a jednocześnie świadoma tego, że „życie znosi prawo do wolności”. Kobieta, która pokazuje, że „wiek to tylko liczba”. Pierwszą książkę, która przyniosła jej wielki sukces, napisała, mając 52 lata. Spektakularne wolty w jej życiu osobistym dowodzą, że na zmiany zawsze jest czas.

Słynne jest jej nieprzebieranie w słowach. Rudan nie gryzie się w język. W jej książkach mamy cały inwentarz wulgaryzmów (dodajmy – na ogół uzasadnionych), w kontakcie bezpośrednim też nie szczędzi rozmówcom mocnych wrażeń. Na konferencjach  prasowych z jej udziałem dziennikarze muszą być przygotowani na wszystko.

Vedrana uwielbia Polskę. Ma o nas jak najlepsze zdanie. Mimo, że pochodzi znad Adriatyku, chętnie przyjeżdża nad Morze Bałtyckie. Bardzo lubi spędzać czas w naszym kraju, a my odwzajemniamy się promowaniem jej twórczości. Jej sztuki były wystawiane przez najlepszych: monodram Ucho, gardło, nóż grany był przez Krystynę Jandę w teatrze Polonia przez piętnaście lat, a spektakl na podstawie jej książki Murzyni we Florencji na  w reżyserii Iwony Kempy bił rekordy popularności w Teatrze Nowym Proxima w Krakowie.

Vedrana Rudan (ur. 1949) – chorwacka pisarka i dziennikarka.

 

 

 

 

 

 

 


Magda Miśka-Jackowska

Nigdzie indziej prawdodobnie nie dostałabym takiego pytania, bo kto inny, poza nami w świecie „Lente”, ma w dzisiejszym świecie czas i siły, aby fantazjować o spotkaniach z postaciami Śródziemnomorza? Otóż my mamy, bo dzięki tej pięknej zabawie mamy czas i siłę na całą resztę…

Gdybym mogła, chciałabym spotkać Mnemosyne, boginię pamięci. Nie tylko dlatego, że pamięć wydaje mi się jedną z najbardziej fascynujących i płatających figle zdolności człowieka. Pamięć o czymś, o kimś, to wspaniałe wyróżnienie, brak pamięci tymczasem – ból. Jednak dużo bardziej interesują mnie jej relacje, powiedzmy, rodzinne. Dziewięć córek, dziewięć muz. I ta dziesiąta, nienazwana do dzisiaj, sierota. W roku 130. urodzin kina nie przestaję się zastanawiać nad tym, czy rzeczywiście tak daleko odeszliśmy w kinie od antycznych sztuk (od muzy gwiazd nie odeszliśmy wcale). Bo może nie jest to nic nowego, poza technologią.

Kultura jest pamięcią. Zajmuję się nią codziennie, także dzisiaj, w czasach kryzysów, wojen i wśród coraz częściej pojawiających się pytań, po co ona, skoro tyle spraw ważniejszych. Nigdy nie umiem udzielić mądrej, satysfakcjonującej odpowiedzi, więc może mogłabym zapytać… u źródła?

Mnemosyne (Μνημοσύνη) – w mitologii greckiej tytanida, bogini i uosobienie pamięci. Była córką Uranosa i Gai. Z jej związkiem z Zeusem urodziły się córki – muzy olimpiskie: Erato, Euterpe, Kalliope, Klio, Melpomene, Polihymnię, Talię, Terpsychorę i Uranię.

 

 

 

 

 

 

 


Karolina Janowska

Chciałabym spotkać się z Liwią Druzyllą. Chętnie zapytałabym ją, jak udało jej się rządzić zza pleców męża, rządzić tak skutecznie, tak twardo i tak zdecydowanie, że dopięła swego i posadziła na tronie Tyberiusza. I jak to jest być żoną człowieka, który odebrał ją poprzedniemu mężowi jak zabawkę. Czy kochała Augusta? Czy to było małżeństwo polityczne, wyrachowane, obliczone na sukces imperium? Co czuła, trując kolejno członków rodziny cesarskiej? Czy to ona wlewała truciznę? Czy może cała ta gadanina o truciu była wyssana z palca? Czym się kierowała: żądzą władzy, chęcią zemsty, miłością do synów? Jakie były jej motywy? Liwia to jedna z najbardziej intrygujących postaci starożytności. Otrzymała tytuł Augusty, nazywano ją matką ojczyzny, ale jeśli wczytamy się w Swetoniusza, to wyłania się z nich obraz niezbyt pochlebny. Ja chciałabym  zobaczyć w niej kobietę, człowieka z krwi i kości. Porozmawiać, spojrzeć w oczy i przekonać się, czy jest w nich życie i uczucie.
Liwia Druzylla (58 r. p.n.e.–29 r. n.e.) – żona cesarza Oktawiana Augusta, wpływowa rzymska arystokratka z dynastii julijsko-klaudyjskiej, znana ze swojego zaangażowania w politykę i umiejętności manipulowania dworem cesarskim.

 

 

 

 

 

 


Julia Wollner 

Jako że w marzeniach nie uznaję ograniczeń, na kawę umówiłabym się na pewno z więcej niż jedną osobą! W pierwszej kolejności oczywiście z Kleopatrą, którą wyściskałabym serdecznie jak starą przyjaciółkę. Była niezwykle czarująca, a jej urok polegał przede wszystkim na umiejętności prowadzenia konwersacji, więc nie planowałabym z góry, o czym będziemy rozmawiać. Jestem zresztą przekonana, że koniec końców zeszłoby na pozycję kobiety w męskim świecie. Chętnie uścisnęłabym też dłoń Cezarowi, zapewne konkretnemu i rzeczowemu, a jednocześnie skorym do flirtu (rzymski dyktator był niepoprawnym kobieciarzem, choć podobno miewał także związki z mężczyznami), zaś odrobiny wina napiłabym się z ich przyjacielem Markiem Antoniuszem, niezrównanym kompanem w zabawie. Po tym wszystkich spotkaniach, budzących we mnie ogromne emocje, pobiegłabym pogawędzić chwilę z Luigim Pirandellem, którego nostalgiczna proza zawsze działała na mnie uspokajająco. Na kolejne dni zaplanowałabym randkę z Achillesem, którego historia od dzieciństwa bardzo mnie poruszała, z cesarzową Sisi, która opowiedziałaby mi o swoim Korfu, i z Eliezerem Ben Jehudą, aby dowiedzieć się, jak to jest wskrzeszać język, który śpi kamiennym snem od wielu wieków. Ten spotkaniowy maraton zakończyłabym pogawędką z Janem Parandowskim. Chciałabym podziękować mu za książki, dzięki którym narodziła się moja pasja do Śródziemnomorza.

Kleopatra (69–30 p.n.e.) – ostatnia królowa Egiptu z dynastii Ptolemeuszy, znana ze swych mądrych rządów. Była w związku z Juliuszem Cezarem, a po jego śmierci – z Markiem Antoniuszem. Popełniła samobójstwo po klęsce w bitwie pod Akcjum.

Juliusz Cezar (100–44 p.n.e.) – rzymski wódz, polityk i dyktator, który przeprowadził reformy ustrojowe, podbił Galię i odegrał kluczową rolę w przekształceniu Republiki Rzymskiej w Cesarstwo Rzymskie.

Marek Antoniusz (83–30 p.n.e.) – rzymski polityk i wódz, bliski współpracownik Juliusza Cezara. Po jego śmierci zawiązał II triumwirat i stał się kochankiem Kleopatry, z którą przegrał walkę o władzę z Oktawianem Augustem.

Luigi Pirandello (1867–1936) – włoski dramaturg, powieściopisarz i nowelista, laureat Nagrody Nobla w dziedzinie literatury, znany z eksperymentalnych sztuk teatralnych, takich jak „Sześć postaci w poszukiwaniu autora.”

Achilles – legendarny grecki heros, syn Tetydy i Peleusa, najsłynniejszy wojownik wojny trojańskiej, którego jedynym słabym punktem była pięta.

Cesarzowa Sisi (Elżbieta Bawarska, 1837–1898) – cesarzowa Austrii i królowa Węgier, znana z niezwykłej urody, buntowniczego charakteru, skomplikowanego życia osobistego i tragicznej śmierci z rąk anarchisty.

Eliezer Ben Jehuda (1858–1922) – żydowski językoznawca, który odegrał kluczową rolę w odrodzeniu języka hebrajskiego jako żywego języka mówionego w czasach współczesnych.

Jan Parandowski (1895–1978) – polski pisarz, eseista i tłumacz, znany przede wszystkim jako autor „Mitologii” oraz jako popularyzator kultury antycznej.

Posted on

Sophie Haydock, Madame Matisse. Powieść historyczna o kobietach, sztuce i rywalizacji

Materiał powstał w ramach płatnej współpracy z Wydawnictwem Albatros.

Kochał otwarte okna i często je malował. Rozumiem go w pełni, bo i ja okna uwielbiam: umożliwiają pozostanie w łączności ze światem bez opuszczania bezpiecznej kryjówki; przede wszystkim jednak: wpuszczają do domu życiodajne światło. Jako mała dziewczynka zobaczyłam gdzieś jego obraz Otwarte okno w Collioure – cudownie barwny, pełen słońca, ukazujący morze – i uznałam, że Henri Matisse (1869–1954) będzie moim ulubionym malarzem. Później artystyczne fascynacje mnożyły się w moim życiu bez umiaru, ale praca francuskiego artysty na zawsze pozostała mi w pamięci.

O tym dziecięcym zachwycie przypomniałam sobie niedawno, trafiając na oryginalną angielskojęzyczną wersję książki Madame Matisse brytyjskiej autorki Sophie Haydock, która, pod patronatem naszego magazynu, ukazała się właśnie w przekładzie na język polski. Jest to powieść historyczna oparta na faktach, przybliżająca postać genialnego artysty z punktu widzenia najważniejszych kobiet w jego życiu: żony Amélie, młodej przyjaciółki i muzy Lidii Delektorskiej oraz córki Marguerite. Każda z nich widziała go inaczej; każdą traktował w inny sposób; każda też odcisnęła niezatarte piętno na jego twórczości.

Akcja książki rozgrywa się na przestrzeni kilku dekad: od końca XIX wieku, gdy Matisse, nieznany jeszcze nikomu, spotyka swoją późniejszą małżonkę; przez początek XX stulecia, gdy zaczyna odnosić swoje pierwsze sukcesy; lata 30., gdy, posunięty już w latach, niestrudzenie pracuje na francuskiej Riwierze; po czasy II wojny światowej i późniejsze. Poznając historię  Amélie, Lidii i Marguerite, towarzyszymy malarzowi w jego fascynującej pracy; poznajemy Paryż przełomu wieków, pełen artystycznego fermentu, oraz Prowansję, tonącą w słońcu, ale i niepozbawioną mroku. Przede wszystkim jednak przyglądamy się jego życiu rodzinnemu: dowiadujemy się, jakim był mężem i ojcem, jakie emocje budziła jego sztuka w najbliższych i jak emocje te prowadziły do konfliktów, rywalizacji i prawdziwych dramatów.

Londyńska pisarka stworzyła książkę dla szerokiej publiczności. Madame Matisse to wciągająca powieść, która trzyma w napięciu, nie wymagając jednocześnie znajomości epoki ani wiedzy z dziedziny historii sztuki. Stanowi natomiast wspaniałą zachętę do bliższego poznania dzieł wielkiego artysty – czytając kolejne rozdziały, trudno powstrzymać się od natychmiastowego wyszukiwania obrazów, które pojawiają się w fabule. Jakże inaczej patrzy się na nie, poznawszy historię ich powstania! Po lekturze na zawsze zapamięta się też, kim byli fowiści i co charakteryzowało ich dzieła; nie zapomni nazwisk takich, jak Paul Cézanne czy Louis Vauxcelles. Jednocześnie można poczuć niepohamowaną chęć podróży na południe Francji, gdzie światło i kolor tak pięknie wpływały na tworzenie zarówno dzieł sztuki, jak i ludzkich historii.

Sophie Haydock, Madame Matisse, tłumaczył Janusz Ochab, Albatros 2025

Posted on

Pod ochroną. O patronach włoskich miast

Miasto kojarzy nam się z czymś bardzo przyziemnym, namacalnym: ulice, place, nasze mieszkanie, budynki użyteczności publicznej. Dla Włochów to coś znacznie więcej. Truizmem jest pisanie, że kochają swoje małe ojczyzny, ale warto podkreślić, że dla nich w skład miasta wchodzą także wartości pozamaterialne (jak kultura czy zwyczaje), a nawet… pozaziemskie. Nieodłącznym elementem ich małej ojczyzny jest bowiem święty patron, którego wybrali kiedyś ich przodkowie i którego szanuje się do dzisiaj. Opiekunowie miast nie są jednak postaciami pomnikowymi, o których niewiele się wie i o których pamięta się tylko podczas oficjalnych uroczystości. Ciągle odczuwa się obecność patrona w mieście, modli się do niego w sprawach ważnych i błahych, rozmawia się o nim przy espresso, traktuje się go jak pobratymca. Dlaczego mieszkańcy włoskich miejscowości wybrali sobie akurat takich, a nie innych opiekunów? Warto przyjrzeć się kilku najciekawszym związkom miasto-patron.

Na czerwoną Bolonię spogląda z góry aż troje patronów. Fot. Bogdan Dada
Na czerwoną Bolonię spogląda z góry aż troje patronów. Fot. Bogdan Dada


Bolonia: św. Petroniusz, św. Katarzyna Bolońska, św. Dominik

Bolonia, stolica Emilii-Romanii, określana jest trzema epitetami: la rossa (czerwona), la dotta (uczona), la grossa (tłusta). Czerwień odnosi się do poglądów politycznych mieszkańców, jak i do dominującej barwy zabudowań. Uniwersytet w Bolonii jest najstarszym w zachodnim świecie, nie dziwi więc podkreślanie zasług naukowych miasta. A że na północy Włoch jest nieco chłodniej niż na południu, tutejsza kuchnia jest bardziej pożywna, kaloryczna i, właśnie, tłusta. Mnie Bolonia kojarzy się przede wszystkim z nadmiarem, obfitością. Jej mieszkańcy nie mogliby sobie pozwolić na posiadanie zaledwie jednego patrona. Dlatego nieoficjalnie mają ich aż troje.

Pierwszym był żyjący w V wieku św. Petroniusz – rzymski urzędnik, który udał się do Palestyny i odwiedzał święte miejsca. Pod wpływem pielgrzymki został duchownym, a w końcu, ok. 432 roku, biskupem Bolonii. Naprawił wiele kościołów i innych budynków zniszczonych przez Gotów podczas inwazji na cesarstwo zachodniorzymskie. Za jego sprawą wybudowano też najpiękniejszą budowlę sakralną w mieście: bazylikę św. Stefana, kompleks siedmiu kościołów, które miały symbolizować mękę Chrystusa. Bolończycy odwdzięczyli się, poświęcając Petroniuszowi wielką bazylikę (początek budowy 1390 r.). Wizerunek świętego – figurę autorstwa Michała Anioła – można też odnaleźć na bazylice św. Dominika i na statui przy wieży Asinelli. W ikonografii często jest przedstawiany z makietą Bolonii w rękach.

Drugą opiekunką miasta stała się św. Katarzyna Bolońska (1413-1463). Jej ojciec, Benvenuto Mammolini, był patrycjuszem Ferrary. Katarzyna od dziecka przejawiała talent do poezji, muzyki i malarstwa; swoje umiejętności postanowiła jednak poświęcić Bogu i w wieku 28 lat wstąpiła do klarysek, które miały swój klasztor w Ferrarze. Choć była przyzwyczajona do wygód, zaczęła prowadzić surowe życie. Była piekarką, furtianką, a nawet mistrzynią nowicjatu. W 1456 roku bolończycy ufundowali klasztor klarysek, a jego pierwszą przełożoną została właśnie Katarzyna. Klasztorowi nadano taką samą nazwę, jak temu w Ferrarze: Corpus Domini (Boże Ciało). Ze względu na to, że klaryski to zakon o bardzo surowej regule, bolończycy wierzyli, że siostrzyczki swoją modlitwą (…) wypraszały dla gościnnej Bolonii błogosławieństwo Boże[1]. Katarzyna zmarła 9 marca 1463 roku, w wieku 50 lat. Jej ciało można oglądać w zakrystii kościoła Corpus Domini. Jednak, co ciekawe, nie leży ona w trumnie, ale siedzi na tronie, jakby ciągle była gotowa wysłuchać potrzebujących. W zakrystii przechowywane są też przedmioty używane przez świętą, jej utwory literackie i rysunki. Chyba naprawdę lubiła pisać, bo jej najdłuższy utwór, poświęcony rozważaniu męki i śmierci Chrystusa, liczy 5610 wierszy. Ogłoszono ją patronką artystów i malarzy, co dla Włochów musi być szczególnie ważne.

Bolończycy są także przywiązani do św. Dominika Guzmána (ok.1172-1221), założyciela Zakonu Kaznodziejskiego. Urodził się w Hiszpanii, ale swoje życie związał z Włochami. Pewnej nocy Bóg zesłał mu proroczy sen: święci Piotr i Paweł zachęcili Dominika, by rozesłał swoich synów duchowych jako kaznodziejów. Guzmán wysłał więc grupę 17 swoich pierwszych zakonników do Hiszpanii, Paryża i Bolonii właśnie. Z kolei w 1220 roku przyszły święty zwołał tutaj kapitułę generalną zakonu, na której postanowiono m.in., że zakon ma być żebraczy, tj. nie może posiadać stałych dóbr, tylko utrzymywać się z ofiar. Klasztor w Bolonii, obok konwentu w Tuluzie, stał się najważniejszym miejscem dla kaznodziejów. Tam właśnie zmarł Dominik, 6 sierpnia 1221 roku, na rękach swoich współbraci, w wieku ok. 50 lat. W Bolonii, w kościele dominikanów, w osobnej kaplicy spoczywają jego szczątki.

Mediolan może zawsze liczyć na swojego świętego. Fot. Mikita Yo
Mediolan może zawsze liczyć na swojego świętego. Fot. Mikita Yo


Mediolan: św. Ambroży

Milano lavora, Roma gode (‘Mediolan pracuje, Rzym się bawi’). To zapewne wyjaśnia, dlaczego stolica Lombardii jest gospodarczym i finansowym centrum kraju. Ale trudno tu narzekać na nudę: w końcu Mediolan to także najsłynniejsza we Włoszech (i pewnie w całej Europie) opera i światowa stolica mody. W średniowieczu miasto było ważnym centrum chrześcijaństwa – to właśnie tutaj Konstantyn Wielki ogłosił edykt zwany mediolańskim, wprowadzający wolność wyznania w Cesarstwie Rzymskim. Mediolan ma zatem z czego być dumny. Dlatego też na patrona wybrał sobie świętego z najwyższej półki, jednego z czterech wielkich doktorów Kościoła – św. Ambrożego (ok. 340-397).

Już samo imię przyszłego świętego podkreślało jego wyjątkowość: w języku greckim ambrosia oznacza nektar dający nieśmiertelność. Z tym imieniem wiąże się również wydarzenie, które ponoć miało miejsce przy urodzinach Ambrożego. Na jego ustach usiadł rój pszczół, który matka chciała odegnać, ale ojciec, spodziewając się wielkich rzeczy, kazał poczekać, aż owady same odlecą. Przekonywał, że jeśli dziecko przeżyje, to będzie kimś wielkim, być może przednim mówcą. Tak też się stało: Ambroży ukończył w Rzymie szkoły gramatyki i wymowy, po czym założył własną. Jego przygoda z Mediolanem zaczęła się w 370 roku, kiedy został mianowany przez cesarza namiestnikiem prowincji Liguria-Emilia, której Mediolan był wówczas stolicą. Ambrożemu przez trzy lata sprawowania funkcji udało się zaprowadzić w prowincji porządek i wyprowadzić na prostą jej finanse. Zasłużył się dla miasta tak bardzo, że gdy zmarł ariański biskup Auksencjusz, poproszono Ambrożego o mediację przy wyborze jego następcy, bo zarówno katolicy, jak i arianie, chcieli mieć swojego przedstawiciela. Podczas wyborów podobno jakieś dziecko zawołało: „Ambroży biskupem!”, co uznano za znak Boży.

W 378 roku do Mediolanu przeniosła się matka cesarza Walentyniana II, Justyna, która była zwolenniczką arian. Nakazała zająć dla swoich współwyznawców bazylikę Porziana. Na szczęście Ambroży został uprzedzony o niebezpieczeństwie i zabarykadował się w tejże wraz z ludnością Mediolanu. Straż cesarska wraz z arianami otoczyła kościół, ale dzielny biskup ich nie wpuścił. Oblężenie trwało dwa miesiące, w trakcie których mieszkańcy Mediolanu donosili zamkniętym w kościele pokarm. W końcu, by sprawa nie zakończyła się większymi rozruchami, arianie, którzy byli w mniejszości, musieli ustąpić.

Jak wielkim szacunkiem cieszył się Ambroży, świadczy fakt, że mógł połajać samego cesarza. W 390 roku cesarz Teodozjusz krwawo stłumił zamieszki w Macedonii, mordując ponad 7000 mieszkańców Tesaloniki. Kiedy wracał do Mediolanu, wstrząśnięty Ambroży wysłał do niego list z wyrzutami, nakazując, aby za tę zbrodnię przyjął publiczną pokutę. Cesarz pokornie się zgodził i jako grzesznik przez trzy miesiące nie wstępował do kościoła.

Ambroży zmarł 4 kwietnia 397 roku. Pochowano go w bazylice, która dzisiaj nosi jego imię, obok świętych Gerwazego i Protazego. W X wieku wszystkie trzy ciała umieszczono we wspólnej, kryształowej trumnie. Uczony święty pozostawił po sobie mnóstwo pism i, co ciekawe, poza egzegezami Pisma Świętego, dziełami dogmatycznymi czy apologetycznymi, znalazły się wśród nich utwory poetyckie: mowy pogrzebowe, listy i 18 hymnów liturgicznych. Ambroży, jak każdy Włoch, znał się również na kobietach: wśród jego dzieł moralnych znajdują się takie intrygujące pozycje, jak O dziewicach i O wdowach.

W San Gimignano świętości nie brakuje. Fot. Sir. Simo
W San Gimignano świętości nie brakuje. Fot. Sir. Simo


San Gimignano: św. Geminian, św. Fina

O San Gimignano krążą skrajne opinie: jedni się nim zachwycają, inni uznają za skansen dla turystów. Choć racje tych drugich można zrozumieć, dla miłośników średniowiecza wizyta w San Gimignano jest niepowtarzalną okazją, by przenieść się w czasie do XII wieku. Tu czuje się ślady historii, nawet, jeśli są one nieco wypolerowane dla zwiedzających. I choć z 76 wież ostało się zaledwie 14, to i tak robią wrażenie. San Gimignano leżało na szlaku Via Francigena, jednej z głównych dróg pielgrzymkowych z Europy Północnej do Rzymu, nic więc dziwnego, że świętości tu pod dostatkiem.

Nazwa miasteczka kojarzy się ze św. Geminianem (we Włoszech zwanym też Gimignano), żyjącym w IV wieku biskupem Modeny. Jego historię najlepiej jest prześledzić, udając się do Museo Civico, gdzie znajduje się obraz Taddea di Bartolo, ilustrujący życie świętego. Geminian uratował miasteczko przed najazdem Hunów z Attylą na czele; jak wynika z obrazu – dokonał tego za sprawą rozmowy z wielkim wodzem. Święty uchronił również swoich wyznawców przed zmoknięciem w kościele z przeciekającym dachem, wypędził diabła z córki bizantyjskiego cesarza i cudownie uciszył wzburzone morze. Ale najbardziej ludzki jest w scenie, gdy spotyka Lucyfera w chwili załatwiania naturalnej potrzeby i przegania go znakiem krzyża. W ikonografii św. Geminian często przedstawiany jest z modelem San Gimignano w rękach.

Choć św. Geminian to oficjalny patron, większą czułością darzy się tutaj chyba św. Finę (1238-1253). Urodzona w San Gimignano pobożna dziewczynka podobno wychodziła z domu tylko na mszę świętą. W wieku 10 lat zapadła na ciężką chorobę, prawdopodobnie gruźlicę kości. Leżała na desce bez ruchu i pokładała nadzieję w Chrystusie, wierząc, że cierpienie zbliży ją do Pana. W końcu dostała odleżyn, a jej ciało przywarło do drewna i zaczęły je toczyć robaki i podjadać myszy, których Fina nie była w stanie odpędzić. Jakby tego było mało, w czasie choroby straciła oboje rodziców. Zamiast narzekać, dziewczynka prosiła Boga, by szybko ją do siebie przyjął. Pełni współczucia mieszkańcy San Gimignano często ją odwiedzali. Fina cierpiała przez pięć lat, aż wreszcie ukazał jej się Grzegorz Wielki i pocieszył, że umrze za osiem dni. Tak też się stało. Deska, na której leżała dziewczynka, pokryła się ponoć kwiatami. Białe fiołki zakwitają zresztą na murach miasta w każdą rocznicę jej śmierci, w marcu. Historia dziewczynki tak poruszyła mieszkańców, że na jej pogrzebie zebrały się tłumy, a z datków zebranych przy jej grobie wybudowano przytułek dla starców i biednych, który funkcjonował aż do XIX wieku (obecnie mieści się tam muzeum sztuki współczesnej). Finę ogłoszono zresztą opiekunką słabszych: niepełnosprawnych i sparaliżowanych.

Żeby lepiej poznać historię św. Finy, należy udać się do kolegiaty Najświętszej Maryi Panny, gdzie znajduje się kaplica świętej, w której przechowywane są jej szczątki. Benedetto da Maiano wykonał ołtarz, marmurowy grobowiec i płaskorzeźby. Freski w lunetach natomiast są dziełem Ghirlandaia. Na Pogrzebie św. Finy widzimy świętą na marach, a w tle wieże San Gimignano; artysta uwiecznił także trzy cuda, które miały miejsce podczas śmierci dziewczynki: aniołowie biją w dzwony, ślepemu chłopcu wraca wzrok, a opiekunka Finy odzyskuje sprawność w sparaliżowanej ręce. Zapowiedź śmierci z kolei przedstawia wspominaną już „wizytę” Grzegorza Wielkiego. Później warto odwiedzić dom św. Finy: niepozorny, ukryty w bocznej, stromej uliczce, obsypany kwiatami. Koniecznie trzeba zajrzeć również do lodziarni Sergia Dondolego, by skosztować lodów Santa Fina z orzeszkami pinii i szafranem.

Nad perłą Toskanii, Lukką, czuwa Zyta. Fot. Zuoranyi
Nad perłą Toskanii, Lukką, czuwa Zyta. Fot. Zuoranyi


Lukka: św. Zyta

Chociaż leży w Toskanii, najbardziej obleganym przez turystów regionie Włoch, nie jest bardzo znana. Nie ma zabytków takiej klasy jak Florencja, nie jest tak pocztówkowa jak Piza. A mimo to moim zdaniem to właśnie Lukka jest perłą Toskanii. Wypełniona muzyką (to w końcu miasto Pucciniego!), niegdyś blisko setką kościołów i ponoć trzema rowerami na mieszkańca. Zachowała się tutaj regularna, starożytna siatka ulic, z których nagle wyłania się Piazza dell’Anfiteatro, plac wybudowany na ruinach rzymskiego amfiteatru, który pozwala złapać oddech, o co tak trudno w toskańskich miastach.

Lukka nie pyszni się tak, jak jej niektóre toskańskie siostry, choć ma się czym pochwalić. Dlatego też na patronkę wybrano skromną św. Zytę (ok. 1218-1272). Urodziła się w Monsagrati niedaleko Lukki. Jej rodzice byli biednymi wieśniakami, nie było ich stać na utrzymanie dzieci, za to zapewnili im religijne wychowanie: syn został pustelnikiem na górze Lupoli, a starsza córka wstąpiła do zakonu cysterek. Zyta natomiast w wieku 12 lat udała się do Lukki, by służyć u zamożnej rodziny Farinellich. Nie było jej lekko: pan domu był bardzo surowy, pani – wiecznie niezadowolona. Dziewczynka dostrzegła w nich jednak Świętą Rodzinę. Choć miała wiele obowiązków, zrywała się przed świtem i biegła do kościoła San Frediano, by się pomodlić. Pościła o chlebie i wodzie, spała na gołej ziemi, chodziła bez butów – całkowicie poświęciła się Bogu i pracy. Wszystko, co zarobiła, oddawała potrzebującym. Ale nie była takim niewiniątkiem! Ze względu na swoją urodę, często była napastowana przez mężczyzn. Gdy jeden z nich napadł Zytę, ta dotkliwie podrapała go po twarzy i rękach, zostawiając długo niegojące się rany. Podobno była obdarzona darem kontemplacji i ekstaz.
Zyta zmarła 27 kwietnia 1272 roku. Pochowano ją w jej ukochanym kościele San Frediano. W 1652 roku, w czasie procesu kanonizacyjnego, odnaleziono jej ciało rzekomo nienaruszone rozkładem. Pius XI ogłosił ją patronką Lukki i służby domowej – wśród sług zawiązało się wiele stowarzyszeń pod nazwą zytek. Święta poruszyła także Dantego, który w Boskiej Komedii określa Lukkę mianem „grodu Zyty”.

Gwiazda telewizji, czyli Gubbio, jest pod opieką Ubalda. Fot. Anthony Tilke
Gwiazda telewizji, czyli Gubbio, jest pod opieką Ubalda. Fot. Anthony Tilke

Gubbio: św. Ubald

To umbryjskie miasteczko stało się znane dzięki kulturze. Najpierw mogliśmy o nim przeczytać w Kwiatkach św. Franciszka, gdzie zamieszczono historię o udobruchaniu wilka z Gubbio przez biedaczynę z Asyżu. Współczesne Gubbio spopularyzowała telewizja, emitując serial Don Matteo (powstała też jego polska wersja – Ojciec Mateusz), kręcony właśnie tutaj. A jednak do Gubbio ciągle dociera niewielu turystów. I dobrze, bo przyjemność prawie samotnego (tak!) wspinania się stromymi, średniowiecznymi uliczkami jest ogromna.
Patronem miasta nie jest jednak ojciec Mateusz, lecz biskup Ubald (ok. 1083-1160).  Urodzony w Gubbio Ubald został wcześnie osierocony i oddany na wychowanie kanonikom regularnym. Nic więc dziwnego, że w końcu sam został księdzem, później przeorem klasztoru św. Mariana (który zresztą później odbudował po pożarze), a nawet biskupem. W pamięci mieszkańców zapisał się przede wszystkim jako obrońca Gubbio. Gdy cesarz Fryderyk Rudobrody groził miastu zrównaniem z ziemią, Ubald dzielnie mu się przeciwstawił i zmusił do odejścia. Cesarz pokornie upadł do jego stóp i poprosił o błogosławieństwo.

Ubald zasłynął również z niezwykłej łagodności. Pewnego razu został wezwany do rozsądzenia sąsiedzkiego sporu. Jeden z oponentów był tak agresywny, że obalił biskupa na ziemię i wrzucił go do dołu wypełnionego wapnem. Ubald spokojnie odszedł, ale kochający swego biskupa lud zaczął domagać się, by ukarano niegodziwca. Przyprowadzono więc winowajcę przez oblicze Ubalda, który w ramach kary… rzucił się grzesznikowi na szyję i ucałował go ze słowami: Uściskaj mnie, bracie kochany! Ten pocałunek pokoju niech ci będzie jedyną karą, byłeś szczerze obżałował i ten i inne swoje grzechy. W 1160 roku Ubald ciężko zachorował, co bardzo zasmuciło mieszkańców, którzy tłumnie go odwiedzali. Z każdym z nich biskup czule się pożegnał i pobłogosławił.

Z postacią św. Ubalda wiąże się największe święto w Gubbio. Corsa dei Ceri, czyli bieg ze świecami, odbywa się co roku nieprzerwanie od XII wieku, 15 maja, w wigilię śmierci świętego. Tego dnia trzy masywne konstrukcje z drewna i żelaza (zwane feretronami), ważące kilkaset kilogramów i mierzące siedem metrów, są obnoszone po mieście. Na wierzchołku każdej z nich jest umieszczona figura świętego: Ubald patronuje murarzom, Jerzy kupcom, a Antoni pustelnik chłopom. Święci są na tę okazję ubierani w ozdobne „sukienki”. Przebierają się również mężczyźni niosący feretrony: mają na sobie różnokolorowe jaskrawe szaty, w zależności od tego, do której „grupy” należą. Figury najpierw są znoszone – w pozycji horyzontalnej – z wznoszącej się nad miastem bazyliki Sant’Ubaldo na główny plac miasta. O 18.00, przy akompaniamencie dzwonów i w towarzystwie tłumów, feretrony są podnoszone do pionu i błogosławione przez biskupa. Wtedy zaczyna się punkt kulminacyjny święta: wyścig przez wszystkie kwartały centro, zakończony najtrudniejszym etapem – podejściem na strome zbocze Monte Ingino, na którym wznosi się bazylika. Tradycyjnie wygrywa grupa biegnąca z figurą św. Ubalda. W bazylice składa się w ofierze trzy świecie, które mają się tam palić cały rok. Warto dodać, że wejście na górę normalnym krokiem zajmuje około godziny, a biegnący pokonują ją w 13 minut. Od murów Gubbio do bazyliki jest kilometr, a różnica wysokości wynosi 300 m. Jednak nikt nie uchyla się od uczestnictwa w tej gonitwie, bo to oznaczałoby brak męskości. Według różnych wersji festyn upamiętnia zwycięską dla mieszkańców bitwę z 1154 roku, śmierć Ubalda (1160) lub uroczystość złożenia jego ciała w bazylice.

Nad wejściem do portu w Messynie czuwa Madonna od listu. Fot. Tomas Eidsvold
Nad wejściem do portu w Messynie czuwa Madonna od listu. Fot. Tomas Eidsvold


Messyna: Madonna od Listu

Messyna – wrota do Sycylii, trzecie największe miasto na wyspie, ważny port handlowy i wojskowy. I choć trudno tu znaleźć zabytki sprzed wieków, warto zobaczyć, z jaką dumą to miasto podniosło się z upadku (o czym później).

Messyńczycy na patronkę wybrali sobie Matkę Boską, ale, z charakterystyczną dla Włochów fantazją, postawili na nietypowy, można by wręcz rzec romantyczny wizerunek Madonny: Madonnę od Listu. Według opowieści przekazywanych z pokolenia na pokolenie, Maryja uhonorowała mieszkańców Messyny, pisząc do nich z Jerozolimy list. Przesyłkę, zwiniętą i związaną włosem Madonny, datuje się na 42 rok. W liście Matka Boska doceniła wiarę i poświęcenie messyńczyków (w tym czasie było wiele nawróceń) i wyznała: (…) błogosławię Was i Wasze miasto i chcę być Waszą wieczną opiekunką[2]. I nie były to słowa rzucone na wiatr. Interwencja Maryi uratowała podobno Messynę przed trzęsieniem ziemi, które spustoszyło Sycylię w 1693 roku. 9 stycznia, kiedy zaczęły się pierwsze wstrząsy, Madonna ukazała się Paoli Alfonsinie, chorej dziewczynce. Cudowna postać w białej sukience z niebieskim okryciem uśmiechnęła się i powiedziała: „Nie lękaj się”. Maryja powróciła w nocy i, poproszona o uratowanie miasta, odpowiedziała, że ludzie powinni zachować spokój i pełni nadziei oczekiwać w katedrze przed ołtarzem Madonny od Listu. Trzęsienie ziemi i powstałe w jego wyniku tsunami na całym wybrzeżu zabrało 54 tys. ofiar. Messyna co prawda doświadczyła zniszczeń i podtopień, ale została oszczędzona od tragedii. Matka Boska jeszcze kilkakrotnie ukazała się Paoli, by ją pocieszyć. W następnych dniach ponoć „odwiedzała” też innych mieszkańców miasta.

Wspomniana bizantyjska ikona Madonny od Listu, w złotej ramie, znajduje się na wysokim ołtarzu w messyńskiej katedrze, która została ufundowana ok. IV wieku, a podczas islamskiej okupacji była używana jako stajnia. W XII wieku ją zrekonstruowano i konsekrowano 22 września 1197 roku Dziewicy Maryi. Madonna od Listu wita również wszystkich przybywających do Messyny. Jej pomnik znajduje się w forcie San Salvatore, strzegącym wejścia do portu. Na pomniku znajduje się inskrypcja: Vos et ipsam civitatem benedicimus („Błogosławimy Ciebie i Twoje miasto”), co jest nawiązaniem do listu. Statua została odsłonięta 2 sierpnia 1934 roku. Wyposażono ją w specjalny dysk, który pozwala na uruchomienie iluminacji z Watykanu.

28 grudnia 1908 roku trzęsienie ziemi z epicentrum w Cieśninie Messyńskiej prawie całkowicie zniszczyło miasto i pochłonęło – według różnych szacunków – nawet 100 tys. ofiar. A kiedy już udało się odbudować część zabytków, w czasie II wojny światowej alianckie bombowce zdewastowały Messynę. Ale messyńczycy nadal ufają Maryi. I co roku, 15 sierpnia, hucznie świętują jej Wniebowzięcie, klaszcząc i krzycząc: „Żyj wiecznie, Maryjo!” przy akompaniamencie fajerwerków odpalanych z małych łodzi w pobliżu pomnika stojącego w porcie.

Nad Piazza Pretoria i całym Palermo czuwa Rozalia. Fot. Cristina Gottardi


Palermo: św. Rozalia

Tu najłatwiej zaobserwować, jak wiele kultur przetoczyło się przez wieki przez Sycylię. W Palermo nadal można odnaleźć ślady Arabów, Normanów i Hiszpanów, którzy kiedyś władali wyspą. Barokowe kościoły, arabskie bazary i pełen życia port tworzą eklektyczną, acz intrygującą mieszankę. Współcześni mieszkańcy narzekają często na wzmożony ruch uliczny, ogromny hałas i nowoczesną architekturę, która nijak nie wpisuje się w kilkusetletnią zabudowę, jednak nie odwiedzić stolicy Sycylii byłoby grzechem!

Palermo, w którym tak trudno uciec od zgiełku, wybrało sobie na patronkę pustelnicę – św. Rozalię (ok. 1130-ok. 1165). Rozalia pochodziła ze znaczącej rodziny – jej ojciec był księciem w służbie Rogera II, króla Normanów. Dziewczynka przyszła więc na świat, jak księżniczka, w królewskim zamku. Wedle przypowieści nazwano ją Rozalią, bo taki nakaz z nieba otrzymała matka. Rozalia to bowiem połączenie róży i lilii, a córka będzie największą ozdobą wyspy. Był to także proroczy symbol: kolce róży zwiastowały pokutne życie, biel lilii – niewinność. Rodzice namawiali urodziwą dziewczynę do ślubu, do czego ta nie była chętna, więc uciekła z zamku na pobliską górę i tam zamieszkała w jednej z grot, przyjmując życie pustelnicze. Nie była jednak przyzwyczajona do takich warunków, zapadła na zdrowiu i zmarła w wieku ok. 35 lat. Góra jedną ścianą styka się dzisiaj z Palermo, a drugą wchodzi w Morze Śródziemne. Nazwano ją Monte Pellegrino, górą pielgrzymów, ponieważ setki wiernych przybywają tu, by złożyć hołd świętej. W XVII wieku przypadkowo odkryto tu jej relikwie. Na trumnie odnalezionej w jednej z grot widniał napis: Ja, Rozalia Sinibaldi, córka Boża, postanowiłam dla miłości Chrystusa zamieszkać tutaj. Wtedy też w katedrze w Palermo wystawiono ku jej czci kaplicę, a szczątki złożono w bogato zdobionym relikwiarzu. Znajduje się tam również jej marmurowa figura: Rozalia spoczywa w szatach królewskich, w jednej dłoni trzyma krzyż, w drugiej – czaszkę. Mówi się, że gdy odnaleziono relikwie Rozalii, ustała zaraza, która wówczas dziesiątkowała Palermo i całą okolicę. Od tego czasu świętą uznano za patronkę chroniącą od zarazy.

Na Ortigię i całe Syrakuzy życzliwie spogląda św. Łucja. Fot. fotovideomike / Wikimedia, CC BY-SA 2.0
Na Ortigię i całe Syrakuzy życzliwie spogląda św. Łucja. Fot. fotovideomike / Wikimedia, CC BY-SA 2.0


Syrakuzy: św. Łucja

W V wieku p.n.e. Syrakuzy były jedną z największych potęg na Morzu Śródziemnym, niezależnym miastem-państwem. Odpierały ataki Kartagińczyków i Ateńczyków, a gościły największych greckich artystów i myślicieli (m.in. Platona i Ajschylosa). Ugięły się dopiero pod naporem Rzymu. I choć współczesne miasto niektórych rozczarowuje, pozostałości antycznego świata w Parku Archeologicznym (m.in. grecki i rzymski amfiteatr) nadal robią wrażenie. W świecie katolickim natomiast Syrakuzy zyskały rozgłos w 1953 roku, kiedy to ponoć z oczu Matki Boskiej na obrazku w domu pewnego robotnika popłynęły łzy. Na tym miejscu stoi dzisiaj bazylika. Jednak to inna kobieta stała się opiekunką miasta…

Żyjąca na przełomie III i IV wieku Łucja pochodziła ze szlachetnej rodziny i miała wyjść za mąż za bogatego młodzieńca. Przed ślubem postanowiła jednak udać się na pielgrzymkę do pobliskiej Katanii, gdzie znajduje się grób św. Agaty, która odrzuciła rękę namiestnika Sycylii, za co ukarano ją umieszczeniem w domu rozpusty. Młoda Łucja chciała prosić świętą o zdrowie dla swojej matki, ale zamiast tego ujrzała Agatę Sycylijską w całej okazałości. Święta przepowiedziała jej męczeńską śmierć i nakazała, by przygotowała się właściwie na czekającą ją ofiarę. Łucja wróciła więc do Syrakuz, oświadczyła, że nie zamierza wychodzić za mąż, rozdała wszystkie swoje pieniądze biednym i złożyła śluby dozgonnej czystości. Wkrótce zapłaciła za odrzucone zaręczyny. W 303 roku cesarz Dioklecjan wydał edykt przeciwko chrześcijanom, co doprowadziło do krwawych prześladowań wyznawców Chrystusa. Urażony niedoszły mąż doniósł, że Łucja jest chrześcijanką, a kiedy ta nie wyparła się wiary, została skazana na śmierć 13 grudnia 304 roku. Miała wówczas 23 lata. Ale przyszła święta nie oddała życia bez walki. Wedle legendy, Łucję chciano wywlec za włosy do domu publicznego na pohańbienie, ale żadną siłą nie dało się jej ruszyć z miejsca, nawet przy pomocy wołów. Sędzia kazał więc spalić ją na stosie, jednak płomienie nawet jej nie liznęły. Ostatecznie skazano ją na ścięcie, ale i to przetrwała. Przyniesiono ją do domu, zdołała poprosić jeszcze o komunię św. i dopiero wtedy zmarła.

W ikonografii Łucję przedstawia się w stroju rzymskiej niewiasty, w jednej ręce trzymającą palmę męczeństwa, w drugiej – płaskie naczynie, na którym znajdują się… jej oczy. Podobno oczy Łucji były tak piękne i ogromne, że zachwycały wszystkich mężczyzn, nawet jej oprawców. Przyszła święta kazała więc je sobie wydłubać. Na pamiątkę tego wydarzenia co roku, 13 grudnia, w dniu jej święta, na ozdobnej tacy niesie się właśnie symboliczne „oczy św. Łucji”. Kult Łucji jako patronki od chorób oczu był we Włoszech tak żywy, że modlił się do niej nawet Dante w Boskiej Komedii.

To oczywiście zaledwie garstka najbardziej interesujących – moim zdaniem – opiekunów włoskich miast. Aby sporządzić listę wszystkich patronów, trzeba byłoby napisać kilkutomową encyklopedię. Warto zatem wybrać się na samodzielne poszukiwania i odwiedzając włoskie miejscowości, nie koncentrować się wyłącznie na zabytkach czy kulinariach, ale poznać także ich historię i, co za tym idzie, patrona, którego wybrali sobie mieszkańcy. Dzięki temu lepiej zrozumiemy ich samych.

***
Żywoty świętych podałam za: Wincenty Zaleski, Święci na każdy dzień, Warszawa 2008.

[1] W. Zaleski, Święci na każdy dzień, Warszawa 2008, s. 194.

[2] Cyt. za: http://www.sacredheartredlands.com; tłum. NG.

 

Zdjęcie główne: Mediolan, fot. steffen wienberg
Posted on

Symbolika kwiatów – część druga (podcast S04E9)

Posłuchaj naszych opowieści o Morzu Śródziemnym – teraz na Spotify, Youtube, Apple, Google i innych popularnych platformach podcastowych oraz bezpośrednio tutaj, na stronie magazynu “Lente”.

W czwartym sezonie podcastu zapraszamy Cię do przeżycia SPOTKANIA – kwintesencji Śródziemnomorza. Rozumiemy je jako otwartość na drugiego człowieka, dialog, współistnienie i ciekawość Innego. I właśnie o nich rozmawiać będziemy w tegorocznym podcaście!

 

Co powiecie na podróż po Śródziemnomorzu śladem kwiatowych zwyczajów? Zawitamy w Grecji, Włoszech i Hiszpanii; przyjrzymy się tradycjom ślubnym i ludowym legendom. Prowadzić będzie nas zapach kwiatu pomarańczy, jaśminu, mirtu i lawendy.

Prowadzenie: Julia Wollner
Produkcja: Magda Miśka-Jackowska i Michał Woźniak

Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej o kwestiach poruszonych w podcaście, zapraszamy serdecznie tutaj:

🔹 Julia Wollner: Adonie
🔹  Monika Utnik-Strugała: Infiorate
🔹  Julia Wollner: Kwiat pomarańczy
🔹  Julia Wollner: Jaśmin
🔹  Marta Noremberg: Mirt
🔹  Julia Wollner: Lawenda

 

Posted on

Sarajewskie Marlboro smakuje inaczej. Opowiadania Miljenka Jergovicia

Miljenko Jergović zadebiutował w 1988 roku tomem poezji Opservatorija Varšava. Tytułowy wiersz opowiada o pięknym zachodzie słońca w sierpniu 1939 roku w polskiej stolicy. Pogoda cieszy miejscowego astronoma, który ma dzięki niej idealne warunki do badań. Wiersz ma podtytuł Nie czekając na barbarzyńców. Naukowiec być może na barbarzyńców nie czekał, ale w przeddzień pierwszego września tragicznego roku wiedział, że nadejdą.

Blask i mrok większe niż wszystko

Zbiór opowiadań Sarajewskie Marlboro opublikowany został w 1994 roku. Stanowi on zapis życia Jergovicia w okupowanym Sarajewie, w którym autor spędził w sumie 11 miesięcy w 1992 roku. Tom rozpoczyna tekst zatytułowany Wycieczka. Jego bohater – podobnie jak warszawski astronom – nie czeka na barbarzyńców, ale jednocześnie ma bolesną świadomość, że ich przybycie jest nieuchronne. Wracając z tytułowej wycieczki, podziwia czerwone jak łuna niebo nad spokojnym miastem, czując z pewnością, że to koniec świata, który znał. Ostatnie opowiadanie tomu, Biblioteka, opisuje natomiast pożar najważniejszego dla Bośniaków repozytorium kultury, piśmiennictwa i tożsamości, który nastąpił w pierwszym roku wojny i pochłonął 2 miliony woluminów, w tym ponad 150 tysięcy rzadkich manuskryptów. Ogień stanowi więc element, który otwiera i zamyka cały zbiór. Wbrew pozorom jednak w pozostałych opowiadaniach nie znajdziemy obszernych opisów okrucieństwa wojny: Sarajewskie Marlboro to przede wszystkim codzienność w mieście zajętym przez wroga. Codzienność zupełnie prozaiczna, a jednocześnie niezwykła. Sarajewo – fascynująca, wieloetniczna mozaika – umiera dosłownie i w przenośni. Miasto jest systematycznie niszczone, jego duch ginie. Niektórzy tracą życie w wyniku serbskich ostrzałów, inni opuszczają dom w humanitarnych konwojach. Ci drudzy próbują w ten sposób ratować życie, mimo że nie wiedzą, co z nim potem zrobią. Jednocześnie dla niektórych to miasto, z którego uciec się nie da, bo, jak twierdzi Zlaja z opowiadania Bosanski lonac, jest w nim blask i mrok większe niż wszystko, a niektóre plany i marzenia możliwe są do zrealizowania tylko tam. Zdaniem Zlai żadne inne miasto nie zniesie kruchego świata, jaki stworzył w swojej głowie.

Sarajewo dzisiaj


Kraj nienawiści?

Grabarz na sarajewskim mizarze (opowiadanie Grób) uważa, że jego rodacy uwięzieni w oblężonym mieście, mierzący się codziennie ze śmiercią, są piękniejsi i bardziej dostojni niż przed wojną. Zapytany przez amerykańskiego dziennikarza jak to się stało, że po objechaniu świata wzdłuż i wszerz skończył w Sarajewie, odpowiada: Ja tu nie skończyłem, ja się tu urodziłem, i nie daj Boże, żebym wyzionął ducha daleko stąd, gdzie nie ma człowieka, dla którego coś bym znaczył…. Później dodaje, że i sarajewskie Marlboro smakuje inaczej.

Bohater opowiadania List, obcokrajowiec mieszkający w oblężonym Sarajewie, wyróżnia dwa rodzaje ludzi: metafizyków i złodziei. Ci pierwsi wierzą w przyszłość obiecaną, drudzy – w tę najbliższą. Wszyscy wyznający wiarę w siłę wyższą i lepsze życie po życiu mają jednocześnie nadzieję na wybawienie od cierpienia doczesnego. Niestety, po pierwszych miesiącach oblężenia miasta, pełnych oczekiwań na zmianę, wierzącym sarajewianom pozostaje tylko zwątpienie i rozpacz. Zło zwyciężyło Dobro i Prawdę. List to swoista odpowiedź na opowiadanie Ivo Andrićia o takim samym tytule, w którym pół wieku wcześniej pewien Austriak wychowany w Sarajewie nazwał Bośnię krajem nienawiści. Według Jergovicia ktoś musiał jednak to uczucie w Bośni zaszczepić. Całe zło obecne w tym miejscu jest pokłosiem nienawiści przyniesionej z zewnątrz.


Umrzeć w swoim łóżku

Jergović mówi, że Sarajewskie Marlboro napisał po to, żeby przeżyć; nie myślał o tym, żeby tworzyć literaturę. Nie przejmował się tymi, którzy zarzucali mu proste dokumentowanie czasów wojny i twierdzili, że nie można pisać o czymś, co jeszcze trwa. Co więcej, oblężeniu Sarajewa poświęcił kolejną książkę, napisaną już po zakończeniu konfliktu zbrojnego i po przeprowadzce do Zagrzebia. Polskie wydanie Trzech do Kartalu ukazało się dokładnie 28 lat po Sarajewskim Marlboro i stanowi jego swoistą kontynuację.

Znowu mamy tu Sarajewo, w którym – mimo niekorzystnego klimatu, lichej ziemi i wiecznej mgły – zdarzają się dni pełne piękna. Żadne inne miejsce na ziemi nie może równać się z tym miastem, w którym – według Magdaleny Petryńskiej, tłumaczki Jergovicia – Europa spotyka się z Orientem po dwóch stronach ulicy, gdzie meczety stoją obok sefardyjskich i aszkenazyjskich synagog oraz wiedeńskich kawiarni. Jergović ponownie pisze o złamanych życiach mieszkańców Sarajewa, o Złu, które doprowadziło do tragedii, o normalnych ludzkich losach, które zostają przerwane w wyniku ataku wroga, głodu, pragnienia czy strachu. Te zwykłe losy nie mają zwykłych zakończeń. W warunkach wojny śmierć z przyczyn naturalnych jest czymś niecodziennym: tak jak śmierć Rajki, bohaterki opowiadania Worek z pieniędzmi. Bliskich zmarłej na wieść o jej zgonie ogarnia błogość i radość: umarła w swoim łóżku, tak, jak się umiera w czasie pokoju.

Jergović początkowo nie myślał o kontynuacji Sarajewskiego Marlboro. Namówiła go do tego wspomniana wyżej polska tłumaczka. Długo się opierał, uważając, że pisanie „na zamówienie” nie jest czymś, co chciałby uprawiać. W Notatce przy okazji opowiadań, swoistym epilogu do Trzech do Kartalu wyznał jednak, że to właśnie Magdalena Petryńska okazała się dla niego prawdziwą inspiracją. Autor wspomina, jak opowiadała mu o swojej pracy w stanie wojennym w Polsce; o tym, jak musiała się przekwalifikować i, żeby móc zarabiać na życie, została zabawkarką.

W efekcie tej niezwykle intensywnej i inspirującej polsko-bośniacko-chorwackiej współpracy dostajemy zbiór opowiadań dojrzałego człowieka, w którym martwa jest każda komórka (…), która pamięta wojnę. Od miasta, w którym tę wojnę przeżył, jest dalej niż kiedykolwiek wcześniej. A jednak napisał kolejną piękną książkę, opowiadającą o Sarajewie, i to w równie sugestywny i fascynujący sposób, co teksty powstałe wiele lat wcześniej.

Miljenko Jergović, Sarajewskie Marlboro, przekład Magdalena Petryńska, Miłosz Waligórski, Maciej Czerwiński, Wydawnictwo Akademickie Sedno, Warszawa 2021
Miljenko Jergović, Trzej do Kartalu. Sarajewskie Marlboro Remastered, przekład Magdalena Petryńska, Wydawnictwo Akademickie Sedno, Warszawa 2022
Posted on

Sokrates i Konfucjusz na ateńskiej agorze

Spotkanie na ateńskiej agorze trwa już kilka lat, bo od roku 2021, ale ja stanęłam sobie obok pogrążonych w rozmowie panów dopiero kilka dni temu. Z dużą przyjemnością, bo spotkania międzykulturowe, szczególnie w pięknej antycznej scenerii, to coś, co  lubię przecież najbardziej.

Dwa naturalnej wielkości posągi, odlane z brązu, są dziełem chińskiego artysty Wu Weishana. Przedstawiają Sokratesa i Konfucjusza rozprawiających o czymś u stóp Akropolu. W zamyśle autora tematem ich dialogu miała być pandemia, z którą mierzył się świat na początku tej dekady. O czym rozmawialiby teraz? Tego nie wiem, ale z pewnością przysłuchiwanie się tej rozmowie byłoby niezwykle pouczające.

Przypomnijmy, że Sokratesa uważa się za ojca zachodniej filozofii; Konfucjusz był wielkim twórcą myśli wschodniej, która jednak wywarła ogromny wpływ na naszą kulturę. Żyli w podobnym czasie, ale nigdy się nie spotkali; łączyło ich natomiast umiłowanie wiedzy. Co powiedzieliby o szaleństwie dzisiejszych wojen, o geopolitycznym zamieszaniu, o kryzysie klimatycznym? Jakie byłoby ich zdanie na temat AI? Co podszepnęliby polskim politykom tuż przed wyborami? Och, ileż pytań bym im zadała!

Niestety, stojąc na agorze w zeszłym tygodniu, nie usłyszałam od mędrców z brązu ani słowa. Chociaż zaraz… Zaszumiała mi w głowie rada Sokratesa, by pamiętać, że człowiek to ten, który rozpoznaje dobro i stara się je czynić. I sugestia od Konfucjusza, by nie zapominać o cnocie zwanej ren, do której prowadzi szacunek, altruizm i pokora. Tylko tyle i aż tyle.

Na dobrą sprawę – czy inne odpowiedzi są nam naprawdę potrzebne?

Posted on

John Dickie, Delizia! Wielka historia Włochów i ich jedzenia

Materiał powstał w ramach płatnej współpracy z wydawnictwem WAB.

Włoskie smaki od lat zajmują pierwsze miejsce w licznych rankingach ulubionych kuchni świata i nic nie zapowiada, by miało się to zmienić. Nie każdy ich miłośnik wie jednak, że cucina italiana to tak naprawdę sztuczny konstrukt, a za jej prostymi smakami kryją się zaskakująco złożone historie. To właśnie o nich, a także o tym, jak kuchnia tworzy naród, opowiada najnowsza propozycja wydawnictwa WAB, sygnowana przez profesora italianistyki na University College London.

John Dickie, znany w Polsce przede wszystkim jako autor książek o włoskiej mafii, tym razem zaprasza nas do rozważań o tym, jak smak staje się kodem kulturowym; o tym, jak jedzenie potrafi być narzędziem propagandy i władzy czy nośnikiem dumy. Są to oczywiście koncepcje znane od dawna, jednak wykład Dickiego zaskoczyć może nawet zorientowanych w temacie antropologów. Potwierdza to Natalia Mętrak-Ruda, kulturoznawczyni, dziennikarka kulinarna i autorka przekładu Delizii!. Chociaż ogólna wymowa książki nie stanowiła dla mnie nowości, to z wieloma ciekawostkami właśnie tutaj zetknęłam się po raz pierwszy. Z przyjemnością przeczytałam na przykład historie znanych marek, takich jak Mulino Bianco i Giovanni Rana. Ja, italianistka coraz bardziej pasjonująca się zagadnieniami związanymi z sytuacją kobiet, z zainteresowaniem prześledziłam natomiast dywagacje Dickiego na temat książki kucharskiej pióra Sophii Loren i kontekstu, w jakim ukazała się ona w latach 70. ubiegłego wieku.

John Dickie w Delizii! pokazuje, że jedzenie od zawsze stanowi narzędzie walki o rząd dusz – i żołądków! – zarówno w czasach królów i książąt, jak i mediów społecznościowych. W tym sensie Delizia! przypomina, że kuchnia to nie tylko to, co na talerzu, ale też to, co między wierszami historii
John Dickie w Delizii! pokazuje, że jedzenie od zawsze stanowi narzędzie walki o rząd dusz  (i żołądków) – czy to w czasach królów i książąt, czy w dobie mediów społecznościowych. W tym sensie Delizia! przypomina, że kuchnia to nie tylko to, co na talerzu, ale też to, co między wierszami historii

Do opowieści o gwiazdach ekranu i supermarketów dochodzimy wraz z autorem po rozważaniach zawartych w pięciu obszernych rozdziałach. Traktują one kolejno: o kuchni średniowiecznej, renesansowej, o przysmakach ulicznych z XVII, XVIII i XIX wieku, o tworzeniu się nowej tradycji po Risorgimento oraz o kulinarnych tajemnicach faszystów. – Najbardziej frapujący był dla mnie rozdział Jedzenie dla nowego narodu”, opowiadający o wykuwaniu się tego, co nazywamy dzisiaj kuchnią włoską” w okresie zjednoczenia Włoch – kontynuuje Mętrak-Ruda. – Ten rozdział zahacza też o mój ulubiony temat: jedzenia imigrantów w Stanach Zjednoczonych i przeobrażeń kuchni włoskiej w USA. Mnie jeszcze bardziej zaciekawiły fragmenty dotyczące dworskiej kuchni szesnastowiecznej Ferrary i ulubionych smaków papieży. Przyznam też, że nie znałam historii o tym, jak Mussolini próbował uczynić z pszenicy symbol faszystowskiej samowystarczalności w tak zwanej Battaglia del grano, czyli „Bitwie o zboże”– kampanii propagandowej rozpoczętej w 1925 roku, mającej na celu wyzwolenie Włoch spod, jak to określano, niewoli zagranicznego chleba.

 

Od gwaru średniowiecznego Mediolanu po pompatyczny Rzym czasów faszyzmu – oto podróż po smakach włoskich miast, w którą zabiera nas John Dickie

 

Bez wątpienia najwyraźniejszym wątkiem Delizii! jest analiza kuchni jako mitu, który dziś rządzi wyobrażeniem o cucina italiana – zarówno w wypadku nas, obcokrajowców, jak i samych Włochów. Nawet po zjednoczeniu kraju w drugiej połowie XIX wieku Półwysep Apeniński pozostał przecież mozaiką dialektów, tradycji i lokalnych obsesji – kuchnia nie stanowi tu bynajmniej wyjątku. Analizując włoskie zamiłowanie do małej ojczyzny, Dickie pokazuje, jak łatwo lokalne smaki ulec mogą standaryzacji, skomercjalizowaniu, mitologizacji; tłumaczy też, że obowiązująca dziś wizja kuchni włoskiej to wynik dziewiętnastowiecznych przemian społecznych, migracji i rozwoju turystyki. Dla osoby zainteresowanej Italią rozważania te stanowią obowiązkową lekturę.

Delizia! ukazała się po raz pierwszy po angielsku blisko 20 lat temu. Debiutujące właśnie w księgarniach polskie wydanie opatrzone jest obszernym posłowiem autora, nie mniej interesującym niż poprzedzające je przeszło 400 stron tekstu. W posłowiu tym Dickie dzieli się refleksją na temat spektakularyzacji jedzenia: reklam, estetycznych relacji królujących w mediach społecznościowych, telewizyjnych programów kulinarnych. Wiele wyciąganych przez niego wniosków ma niewątpliwie gorzki smak. Nadzieją napełnia jednak konkluzja autora, której blisko do naszego hasła roku: SPOTKANIA. Dickie twierdzi bowiem, że o niebywałym sukcesie włoskiej kuchni zdaje się decydować ustawiczna dyskusja. Nieustająca rozmowa na temat jedzenia stanowi wszak ulubione zajęcie Włochów i, jednocześnie, paliwo zasilające ciągły rozwój ich kulinarnej kultury. Ja, do rozmowy zachęcająca zawsze, namawiam także do przeczytania Delizii!. Po lekturze tej książki rozmowa o jedzeniu wkracza bowiem na zupełnie nowy poziom.

John Dickie, Delizia! Wielka historia Włochów i ich jedzenia, tłumaczyła Natalia Mętrak-Ruda, W.A.B. 2025