Posted on

Antonio Talia, Droga krajowa numer 106. Na tajnych szlakach kalabryjskiej mafii

Droga krajowa numer 106. Na tajnych szlakach kalabryjskiej mafii to bardzo specyficzna forma reportażu. Autor, rodowity Kalabryjczyk, przemierza kolejne miejsca leżące wzdłuż tytułowej drogi i opowiada historię powiązań ich mieszkańców z szeroko pojętą zorganizowaną przestępczością. Opowiadając o ‘ndranghecie, Talia porównuje ją do choroby – zaraźliwej i zdradliwej bardziej, niż najnowsza odmiana znanego nam wszystkim wirusa. Skalę i rozmach, z jakim działa kalabryjski półświatek, niech potwierdzi fakt, że Onorata società uwikłana była m.in. w obalenie rządu na Słowacji, sprzeniewierzenie unijnych miliardów euro, konflikt kanadyjsko-amerykański czy wojnę gangów w Australii. Udowodniono jej też powiązania ze środowiskami narkotykowymi z Meksyku czy Kolumbii.

Co ciekawe, choć kalabryjska odmiana mafii jest niemal tak wiekowa, jak jej siostra z Sycylii, do niedawna wiedzieliśmy o niej bardzo niewiele. Jeszcze w 2015 roku, gdy pisałam pracę magisterską na temat tej ostatniej, w polskich opracowaniach można było znaleźć jedynie informacje o tym, że ‘ndrangheta ma zdecydowanie mniej hierarchiczny charakter i że, w odróżnieniu do innych włoskich mafiosów, ci z Kalabrii specjalizują się w porwaniach. Szersze informacje wypłynęły dopiero w wyniku zakrojonego na szeroką skalę śledztwa po zabójstwie w Duisburgu, do którego doszło 15 sierpnia 2007 roku. Niemiecka policja znałazła wówczas ciała pięciu obywateli Włoch, zabitych strzałami w głowę; szósta postrzelona osoba zmarła w drodze do szpitala. To szokujące, jak długo przestępcy działający na tak szeroką skalę zdołali pozostać w cieniu.

Autor "Drogi krajowej numer 106" dotarł do unikatowych źródeł, włącznie z pracującymi pod przykrywką tajnymi funkcjonariuszami rodem z Włoch i Kanady
Autor “Drogi krajowej numer 106” dotarł do unikatowych źródeł, włącznie z pracującymi pod przykrywką tajnymi funkcjonariuszami rodem z Włoch i Kanady

Planujących sięgnąć po Drogę krajową numer 106 przestrzegam – nie jest to łatwa lektura, i to nie tylko ze względu na tematykę. Dla osoby nieznającej szczegółowo najnowszej historii Włoch i tamtejszych zawiłości politycznych, a do tego nieobeznanej ze zjawiskiem mafii, utrudnieniem może być ogrom pojęć, nazwisk, powiązań i skrótów myślowych pojawiających się w książce. Ja, choć zaznajomiona z tematem, wielokrotnie zmuszona byłam cofać się o kilka stron i rozrysowywać drzewa genealogiczne, by lepiej zrozumieć narracyjne zawiłości Talii.

Mimo powyższego, autorowi udało się poruszyć mnie i wywrzeć swą opowieścią wielkie wrażenie – do tego stopnia, że ostatniej nocy miałam sen związany z włoską mafią. Śniło mi się, że dostałam tajemniczą przesyłkę. Okazała się ona włoską porcelaną z… tabletkami ecstasy w środku. Śledzili mnie tajemniczy mężczyźni, a potem, zasiadając do stołu wigilijnego, usłyszałam dzwonek do drzwi. Na szczęście był to budzik, a nie ‘ndranghi pragnący odebrać swoją zgubę…

 

Antonio Talia, Droga krajowa numer 106. Na tajnych szlakach kalabryjskiej mafii, tłumaczył Mateusz Salwa, Czarne, Wołowiec 2021
Posted on

Nieśmiertelny wybrał Kretę

Galatas 9 września 2021, fot. A. Lewańska

Kreta, 9 września 2021 roku


Athanatos!
, pisały gazety, czyli „Nieśmiertelny!”. Mikis Theodorakis dziś rano dopłynął do Chanii, a tuż po południu trumnę z jego ciałem wniesiono do cerkwi Świętego Mikołaja w Galatas. Na wzgórzu zebrała się wioska, w kościele rządzący i rodzina kompozytora. O sporach wokół miejsca ceremonii – czy bardziej liczy się wola zmarłego, czy wola żywych, naprędce decydował sąd – już się nie wspomina. Nieśmiertelny wybrał Kretę. Na placyku przed świątynią nie ma tłoku i, choć jest to dozwolone, większość nie zdejmuje maski. Tu na Krecie, dokąd Zeus porwał Europę, tu gdzie jego samego wykarmiła koza Almatea, z godnością i pilnie chronią życie w czasie pandemii, dla wspólnego dobra. Garstka wystarczy, żeby uczcić odchodzenie Theodorakisa do wieczności.

Pogrzeb Theodorakisa w Galatas 9 września 2021, fot. A. Lewańska
Pogrzeb Theodorakisa w Galatas 9 września 2021, fot. A. Lewańska

Słońce w zenicie, uroczystość skromna i krótka, nabożeństwo pod czystym niebem, choć wcześniej padało. Ziemia, w której złożą szczątki, pachnie werbeną, figami i lawendą. Liście odzyskały intensywne barwy. Niżej, na drodze do Chanii, policja zatrzymuje ruch, gdy od dołu, od morza, podchodzą żałobnicy. Ludzie niosą drobne gałązki kwiatów. W tym dniu w Galatas nie ma gapiów, wszyscy w okolicy stajemy się uczestnikami pożegnania. Gazety pisały, że odchodzi otoczony czcią niczym bohater, zamieszczały zdjęcia tłumów w Atenach i w porcie. W Galatas nie ma miejsca dla całego demos, dla wszystkich. Nie ma miejsca na oficjalny patos, choć przyjechali najważniejsi w państwie, z panią prezydent na czele. Policyjne samochody osłaniają owocowe drzewa. Przed cerkwią przestrzeń dla zbożnych wytyczają linki przytroczone do drewnianych słupków, jak na statku czy trapie, co przypomina, jak blisko stąd do morza. Mieszkańcy Galatas i okolicznych wiosek szukają cienia pod murami, w sklepiku i kafejce toczą cicho rozmowy, puszczają dyskretnie dymki cygaretek między płatki amarylisów, rododendronów i bugenwilli. Nabożeństwo z cerkwi jest nagłośnione. Na placu nie uronisz ani nuty. Nad głowami latają drony i ptaki, w uliczce dzieci jeżdżą na rowerach. To pogrzeb, a jakby nikt nie umarł, tylko był między swoimi. Tuż przed cerkwią stoi w upale krótki szpaler mężczyzn w tradycyjnych strojach. Wraz z nabożeństwem w kościele kończy się nagłośnienie. Milkną głośniki, drony jak sępy zniżają lot nad oliwny gaj, a ich obcy dźwięk skutecznie zagłuszają cykady. Najbliżsi opuszczają kościół, ale ciemnobrązowa trumna zatrzymuje się na środku placu, gdy rozlega się śpiew Kreteńczyków. Łzy się cisną do oczu, ale obetrzeć nie sposób, bo każdy komórką próbuje zatrzymać tę chwilę na pamiątkę. Płyną więc łzy przy donośnym śpiewie i trudno już rozeznać, czy to pieśni, które układał Theodorakis, czy te, które go tworzyły, formowały jego wrażliwość daleko wcześniej nim poznał Messiaena.

Tłum w Galatas, fot. A. Lewańska
Tłum w Galatas, fot. A. Lewańska

W Chanii od kilku dni retrospektywa twórczości Mikisa – mówią tu o nim najczęściej po imieniu – rozlegała się z miejskich głośników i chrapliwych szczekaczek przytroczonych do latarni. Utwory puszczano z radia, szumiały w kafejkach i w ulicznym zgiełku. W mieście kipiało życie razem z tym nieinwazyjnym echem, jak gdyby je powlec dziedzictwem kompozytora. Wymarzone to dla artysty, by, zamiast sterczeć na pomniku, być po śmierci z ludźmi. Pani Prezydent powiedziała, że Theodorakis dał nam swoją muzykę jak „bezcenną nić” do  rozwikłania trudności współczesnej demokracji. Talent przekuł w działanie, wyzwany przez historię. Na wyspie, którą uważamy za źródło europejskiej kultury, tu, gdzie wciąż odkopują ślady cywilizacji minojskiej, takie wyzwanie dudni wielokrotnie.

Kondukt ruszył wreszcie powoli, z Damaskinem, metropolitą Kydonii i Apokoronas na czele. Ochrona bardzo blisko ludzi, w ciasnej ulicy gęsto, rodzina pieszo za karawanem, za nimi reszta. Szaty duchownych, garnitury, garsonki i jeansy zmieszały się w jeden wąski nurt. Pieśni intonowali mężczyźni z przodu, ale prędko odpowiadali wszyscy, śpiewając czysto, nierzewnie. Włączali się stereo mieszkańcy Galatas – z dachów, balkonów i drzew. Jak gdyby te pojedyncze zwrotki unosiły się z całej ziemi, choć szła gromada niewielka. Wkrótce budynki odsłoniły morze, a gdy ludzki strumień skręcił do cmentarza drogą wśród oliwek, Theodorakisa powitały góry. Zostawiając przestrzeń dla najbliższych, ludzie zaczęli niespiesznie zawracać. Uroczyście, ale zwyczajnie, do domu. Pojawiły się siatki z zakupami. Dzieci na rowerach zrywały po drodze małe gruszki i figi pęknięte od słońca. Do cykad i śpiewu dołączył warkot motorynek i świst limuzyn. Z asfaltu podnoszę oliwną gałązkę, ułamaną przez jakiś parkujący samochód. Ktoś mi tłumaczy, że te ciemne ślady na owocach to plaga w tym roku. Z boku włącza się w tę rozmowę gdakanie kur, jakby chciały przekrzyczeć cykady. Najprostsze życie wdziera się w odejście artysty. Zaprawdę Athanatos, kolejny z tej wyspy. Lokalna uroczystość uświadamia, że tu odprowadza się ciało, ale nie grzebie człowieka.

Galatas, 9 września 2021, fot. A. Lewańska
Galatas, 9 września 2021, fot. A. Lewańska


Nieśmiertelny
wybrał rodzinną wioskę ojca, jakby chciał przypomnieć współczesnym, nie tylko Grekom – zakopanym w betonie, zaoranym kredytami – że życie ma smaki proste jak suchy chleb, kozi ser, namaścić je można zwykłą oliwą, kropidłem z cytryn. Dość być wiernym sobie, mieć oczy otwarte na naturę, która jest najbliżej, i na człowieka, który obok ciebie pokonuje tę drogę pod górkę – od morza do wioski, do końca. W świątyni prędkie porządki. Wyniesiono kwiaty. Został tylko katafalk pokryty gęstą tkaniną w kolorze czerwonego wina. Jednego z najbardziej znanych Greków naszych czasów – taniec sirtaki z filmu Grek Zorba grany jest na weselach chyba w każdej szerokości geograficznej, nie wadząc żadnemu z wyznań – żegnano w cerkwi na kilkanaście ławek. Choć tu nie mieszkał, żegnano go jak swojego, jakby był z nimi stale. To, myślę, jeden z tych nadzwyczajnych supełków demokracji, o których mówiła prezydent Sakellaropoulou, a każdy musi rozwikłać sam, odnaleźć jako własną myśl. Te małe wioski tworzyły tu razem wielką kulturę. W muzeach poświęconych kulturze minojskiej uderzają kolekcje z grobowców – jak wiele zostało pamiątek po zmarłych. To oni, a nie ówcześni żywi, osiągnęli nieśmiertelność. To z nimi dotarły do nas złote klejnoty, dzbany z wizerunkami bogów i misy kamienne. Wielkie wyzwania rzuca każdemu – nie tylko artystom – historia tutaj na Krecie: by koncentrować uwagę na tym, co się nie przeterminuje, co błyskiem zmienia się w symbol. Demokrację można też tu odkrywać w nadzwyczajnej życzliwości, choć kończy się letni sezon i wszyscy na wyspie są zmęczeni od naszych niewprawnych gestów i natarczywej obecności.

Po uroczystości w Galatas, fot. A. Lewańska
Po uroczystości w Galatas, fot. A. Lewańska

Schodzę z powrotem szosą wąską, zapiaszczoną, na przełaj, kierując się jak żeglarze, wiatrem do morza. Między figowcami i cyprysami zatrzymuje się przede mną poobijany srebrny smart. Starszy pan z siwą brodą pyta mnie o drogę do Świętego Mikołaja. Mnie, ceperkę z Warszawy, Grek pyta o drogę na Krecie. Daję mu nitkę: prosto w górę, później lekko w prawo. Tak się złożyło, że wzwyż, a później za słońcem. Z demokracją to nie ma nic wspólnego, ale nosząc imię Ariadna mogłam przez chwilę poczuć się jak u siebie i odpowiedzieć na wyzwanie chwili. Mikis Theodorakis wybrał Kretę, gdzie wszędzie możesz sięgnąć małej prostej nieśmiertelności. Jego muzyka to dobry trop.

 

Mikis Theodorakis, fot. Bert Verhoeff / Anefo
Mikis Theodorakis, fot. Bert Verhoeff / Anefo


Mikis TheodorakisΜίκης Θεοδωράκης (29.07.1925–2.09.2021) – grecki kompozytor, polityk i działacz na rzecz ochrony praw człowieka i pokoju; w 2000 roku nominowany do Pokojowej Nagrody Nobla. Międzynarodową sławę przyniosło mu m.in. skomponowanie muzyki do filmu M. Kakojanisa pt. “Grek Zorba” (1964). 

 

Posted on

O depresji nad Morzem Śródziemnym

Jednym z najistotniejszych problemów związanych z występowaniem zaburzeń depresyjnych jest fakt, że stanowią one czynnik wysokiego ryzyka popełnienia samobójstwa. We wrześniu, kiedy obchodzimy Światowy Dzień Zapobiegania Samobójstwom (10.09), wiele mówi się o edukacji w zakresie zdrowia psychicznego. Warto zapoznać się z kilkoma faktami mającymi związek z depresją i, ze względu na specyfikę naszego portalu, z krajami śródziemnomorskimi. Szczególnie warte uwagi wydają się dane liczbowe, pokazujące, jak nieprawdziwy jest stereotyp zawsze szczęśliwego mieszkańca Południa.

⚓ Jak podaje fundacja Twarze Depresji, z tą podstępną chorobą zmaga się więcej niż co 20 Europejczyk; procentowo, po Ukrainie i Estonii, najwięcej chorych jest właśnie w krajach Południa, a dokładnie w Grecji i Portugalii (5.7%). Wysoki odsetek chorych odnotowuje się także w Hiszpanii (5.2% populacji). Liczby te z całą pewnością ulegną zmianie po zebraniu danych związanych z wpływem pandemii koronawirusa na zdrowie psychiczne.

⚓ Według danych WHO z roku 2019, w krajach śródziemnomorskich najwięcej samobójstw na 100.000 mieszkańców miało miejsce w Czarnogórze (16.2), Słowenii (14) i Chorwacji (11); w Maroku liczba ta wynosiła 7.3, w Izraelu 5.3, we Włoszech 4.3, a w Grecji 3.6.

⚓ W XXI wieku samobójstwo popełniło wielu powszechnie znanych śródziemnomorskich artystów, jak np. włoski reżyser i scenarzysta Carlo Lizzani, mistrz commedia all’italiana Mario Monicelli, izraelski komik Dudu Topaz. Lista nazwisk osób, które odebrały sobie życie w wieku XX, jest oczywiście znacznie dłuższa, a znajdują się na niej postaci takie, jak włoski poeta Cesare Pavese i pisarz Primo Levi, francuska piosenkarka o egipsko-włoskich korzeniach Dalida,  izraelska gwiazda rocka Inbal Perlmuter, włoski autor piosenek Luigi Tenco.

⚓ Poniżej dostępny jest zapis rozmowy, którą przeprowadziła ze mną Małgorzata Serafin w programie “Farbowanie życia” – o depresji i o tym, jak choruje się nad nią w śródziemnomorskim słońcu (kliknij w zdjęcie).

 

Warto także wiedzieć, że…

⚓ … wiele określeń smutku wywodzi się z greki i łaciny. Przykładowo, z greki pochodzi słowo melancholia (μελαγχολία, dosłownie: “czarna żółć”). Używa się go często w celu opisania stanu lekkiego przygnębienia, a w dawnym języku medycznym stosowano je dla określenia zaburzenia psychicznego, które dziś nazywa się depresją. Ten ostatni rzeczownik pochodzi oczywiście z łaciny, natomiast jeden z ważniejszych symptomów depresji, anhedonia, czyli niezdolność do odczuwania radości, również ma korzenie greckie (“bez przyjemności”).

 

⚓ …śródziemnomorski antyk kochał się w segregowaniu zjawisk i lubił przypisywać im jednoznaczne przyczyny. To właśnie wtedy powstała tzw. teoria humoralna. – jeden z głównych nurtów medycy starożytnej – wedle której 4 ziemskim żywiołom wymienianym przez Empedoklesa przyporządkowano 4 pory roku i 4 płyny fizjologiczne wypełniające ciało i wpływające na nasze zdrowie oraz temperament. Wspomnianą już melancholię skojarzono z ziemią, jesienią i czarną żółcią. Wielki grecki filozof Arystoteles uważał, że wybitne jednostki są zawsze melancholikami. Pogląd ten znalazł wielu zwolenników w dobie humanizmu, kiedy to głoszono, że melancholia jest atrybutem Geniusza.

 

Pamiętaj, że najlepszą formą leczenia depresji jest psychoterapia oraz farmakoterapia prowadzona pod okiem doświadczonego lekarza psychiatry. I że w tunelu zawsze jest światło, a najgorszy nawet kryzys kiedyś dobiega końca. Więcej o depresji przeczytać można na profilu Projekt Melancholia.

 

 

 

 

 

 

Posted on

Poezja łagodzi samotność. Rozmowa z Jarosławem Mikołajewskim

Jarosław Mikołajewski: Jako młody chłopak, po lekturze wierszy włoskiego poety Cesarego Pavesego, zdecydowałem się na naukę w klasie z językiem włoskim. Wtedy też po raz pierwszy zetknąłem się z poezją Ginczanki. Obie te postaci odcisnęły na mnie swoje piętno. Pavese, urodzony i wychowany na wsi, zmuszony do przeprowadzki do miasta, zupełnie stracił w nim swoją tożsamość – i jednocześnie szczęście. Popełnił samobójstwo. Ginczanka, którą przedstawiła mi prawdopodobnie moja licealna polonistka Hanna Zawiślak, była do niego w pewien sposób podobna. Pisała „Non omnis moriar”, a potem została zamordowana. Ta historia spowodowała we mnie jakiś rodzaj bolesnego pęknięcia.

Cesare Pavese, ukochany poeta Jarosława Mikołajewskiego
Cesare Pavese, ukochany poeta Jarosława Mikołajewskiego

Zapis rozmowy dostępny jest tutaj: Poezja łagodzi samotność

 

Posted on

O granatach

Granaty w Rzymie, fot. Avatar of user Gabriella Clare Marino Gabriella Clare Marino @gabiontheroad Hire View profile Gabriella Clare Marino

Granat jest prawdziwie wiekową rośliną, uprawianą przez człowieka od niepamiętnych czasów. Najprawdopodobniej pochodzi z północnej Persji, jednak dzięki przenoszącym jego nasiona ptakom rozprzesrzenił się na Azję Zachodnią, Kaukaz i Półwysep Indyjski, jak również poza ten obszar, docierając nawet do Chin oraz, oczywiście, do krajów śródziemnomorskich, w tym na wybrzeże Afryki.

W sklepie Lente znajdziesz kilka produktów nawiązujących kształtem do owocu granatu. Wypróbuj nasze foremki do ciasta!
W sklepie Lente znajdziesz kilka produktów nawiązujących kształtem do owocu granatu (zajrzyj tutaj). Wypróbuj nasze foremki do ciasta dostępne tutaj!


Hatszepsut i Prozerpina

Pierwsze wzmianki o nim pochodzą z mezopotamskich tabliczek z pismem klinowym, powstałych w połowie III tysiąclecia przed naszą erą; z całą pewnością uprawiano go jednak już dużo wcześniej. Ślady ziaren i skórki sprzed kilku tysięcy lat znaleziono w Egipcie, zaś cały zasuszony owoc odkryto w grobowcu Dżehuty, sługi egipskiej królowej Hatszepsut (ok. 1470 r. p.n.e.).

W Biblii owoc granatu – z punktu widzenia botanicznego będący jagodą – wymieniony jest przeszło 30 razy. Ze względu na swoją strukturę występuje zwykle jako symbol jedności wszechświata. Pisma wymieniają go jako jeden z owoców Ziemi Obiecanej; wiemy, że motyw granatu stanowił część dekoracji rzeźbionych na brązowych kolumnach świątyni Salomona i że zdobił, w postaci haftu, szaty najwyższego kapłana. Być może to granat, a nie jabłko, był owocem zerwanym przez Ewę w ogrodzie Eden. Wiemy dobrze, że znał granaty Homer, który dwukrotnie wspominał o nich w Odysei; niektórzy twierdzą nawet, że to właśnie granat, a nie jabłko, był przyczyną nieszczęść, które po decyzji Parysa spadły na Troję. Bez względu na to, jaki owoc wręczył trojański książę bogini Afrodycie, wiele jest mitów, w których to granat odgrywa bezdyskusyjnie główną rolę. Grecy wierzyli, że drzewa granatu wykiełkowały z krwi małego Dionizosa rozszarpanego przez Tytanów na polecenie Hery. Ich owoce stanowiły atrybut tej bogini, a później także rzymskiej Junony, opiekunki rodziny i połogu. W Grecji do dziś owoc granatu bywa rozbijany o próg domu podczas wesela, mając przynieść szczęście i pomyślność młodej parze. W sposób szczególny łączono granat z postacią Kory-Prozerpiny, czyniąc z owocu nieodłączny symbol zmienności pór roku i ważny element kultów misteryjnych. Prozerpina, z powodu narcyza porwana z ukwieconej łąki przez Hadesa-Plutona, boga krain podziemnych, musi podążać za swym mrocznym panem. (…) Wiele dni minie, nim matka zdoła ją wytropić, ale ona tymczasem zdąży już spożyć parę cząstek owego złowieszczego owocu – granatu. Odtąd pozostawać będzie w Hadesie przez cztery miesiące w roku – tyle, ilu cząstek granatu skosztowała – pisze Maria Immacolata Macioti w Mitach i magiach ziół.

Malowidła w willi Liwii w Prima Porta
Malowidła w willi Liwii w Prima Porta. Ich reprodukcję kupić możesz w naszym sklepie, a dokładnie: tutaj


Jak malowany

Rzymianie, którzy często ukrywali w nazwach owoców informację o ich pochodzeniu, określali granaty mianem jabłek punickich, uważając, że przywędrowały z Kartaginy w północnej Afryce. Granatowce sadzili chętnie w przydomowych ogrodach, ale także portretowali na wewnętrznych ścianach swoich posiadłości – znajdziemy je chociażby na freskach w Domu Sadu Owocowego (Casa del Frutteto) w Pompejach czy w willi cesarzowej Liwii w Prima Porta. Cenili je  jako ważny składnik receptur stosowanych przez medyków – z liści i nasion przyrządzali lek na biegunkę, z kory granatowca zaś – specyfik przeciw pasożytom. Kora miała także inne, bardzo istotne zastosowanie – uzyskiwano z niej barwnik do skór.

Jak to zwykle bywa nad Morzem Śródziemnym, granat, bohater mitów i wierzeń pogańskich, stał się szybko ważnym symbolem chrześcijańskim. Odnosił się do jedności Matki i Syna, mnogości osób złączonych we wspólnocie kościelnej, wiecznego życia oraz do chrześcijańskiej miłości pełnej współczucia. Na obrazach włoskich mistrzów, jak Fra Angelico czy Filippo Lippi, niejednokrotnie podziwiać możemy Świętą Rodzinę z jabłkami granatu, podkreślającymi ich wzajemne oddanie. Sandro Botticelli sportetował granat dwukrotnie – na obrazach Madonna z granatem i Madonna del Magnificat. W pierwszym przypadku owoc spoczywa w dłoni małego Jezusa, w drugim – podtrzymywany jest także przez Maryję, przyjmując podwójne symboliczne znaczenie dziewictwa i zmartwychwstania.

Głęboka barwa ziaren owoców granatu, która tak często inspirowała artystów, ma wiele wspólnego z wyglądem półprzezroczystych kamieni półszlachetnych noszących tę samą nazwę. Co ciekawe, nie ma przy tym związku między barwą owoców a nazwą ciemnoniebieskiego koloru zwanego granatowym. Homonimiczność wynika tu z podobnego źródłosłowu: łacińskie granum oznaczało ziarenko lub granulkę, a granatowy barwnik charakteryzował się ziarnistą konsystencją.

Nie wiadomo, czy nazwa miasta Grenada (Granada) pochodzi od nazwy omawianego tu owocu; ciekawostką jest jednak, że Alhambra (tamtejszy zespół pałacowy) po arabsku znaczy "Czerwona" – jak granat...
Nie wiadomo, czy nazwa miasta Grenada (Granada) pochodzi od nazwy omawianego tu owocu; ciekawostką jest jednak, że Alhambra (tamtejszy zespół pałacowy) po arabsku znaczy “Czerwona” – jak granat…

 

Granat na języku

Owoc granatu bez wątpienia odcisnął swoje piętno na naszej mowie. Pochodzi od niego wiele toponimów w Ziemi Świętej oraz nazwa hiszpańskiego miasta Granada, choć część językoznawców uważa, że perła Andaluzji zawdzięcza ją raczej dawnemu mauretańskiemu określeniu Karnattah (Gharnāṭah), oznaczającemu “wzgórze obcych”. W wielu językach europejskich od granatu pochodzi nazwa rodzaju broni; niektórzy utrzymują, że wynika to z podobieństwa XVI-wiecznych pocisków do owoców tej rośliny. Przede wszystkim jednak jest granat ważny dla języka w sensie kulinarnym. Czerwonofioletowy sok z jego owoców, słodki i jednocześnie cierpki, doskonale gasi pragnienie; bywa też kuchennym zamiennikiem soku z cytryny. Dodaje się go do napojów i deserów, a Jonathan Roberts w swej książce Powab jabłka pisze, że pierwszy sorbet w historii ludzkości stanowił zapewne granatowy sok zmieszany ze śniegiem. Na Wschodzie, m.in. w Gruzji i Azerbejdżanie, ze słodkich odmian owocu produkuje się wina. Izraelczycy dosypują ziarna do sałatek i hummusu, pamiętając, że są one nie tylko smaczne, ale także bardzo zdrowe. Zawierają bowiem szereg witamin oraz polifenole, czyli przeciwutleniacze hamujące powstawanie wolnych rodników.

Łacińska nazwa granatu to Malum granatum, czyli "ziarniste jabłko"
Łacińska nazwa granatu to Malum granatum, czyli “ziarniste jabłko”


Ziarna błogosławieństw

Granat jest w kulturze śródziemnomorskiej emblematem obfitości, płodności i pomyślności. Berberyjskie kobiety wykorzystywały go do przewidywania liczby dzieci, jakie miały powić w przyszłości, rzucając dojrzały owoc do środka narysowanego na ziemi okręgu i licząc ziarna, które wypadły. Grecy do dziś wieszają owoc nad wejściem do domu lub rozbijają o próg pierwszego dnia stycznia, wierząc, że gest ten przyniesie im szczęście. W Nowy Rok (Rosz HaSzana), który w żydowskim kalendarzu obchodzi się na jesieni, granat staje się wszechobecny na stołach izraelskich. Żydzi uważają, że liczba nasion owocu symbolizuje 613 micwot, czyli przykazań opisanych w Tanachu. W Koranie o granatach mowa jest w kontekście drzew rosnących w raju, do którego trafią wierni; podobno sam Mahomet twierdził zaś, że spożywanie ich owoców czyści duszę z obecności zła i zazdrości na 40 dni. Mieszkańcy Grecji, Izraela i innych śródziemnomorskich krajów chętnie wykorzystują kształt granatu we wzornictwie przemysłowym, czyniąc go elementem biżuterii czy wyposażenia wnętrz. Ja stawiam ceramiczny granat na półce w salonie, broszkę wpinam w klapę marynarki, a na wrześniowy sobotni wieczór, tuż przed Rosz HaSzana, planuję pieczenie ciasteczek w kształcie tych pięknych owoców. Niech przynoszą nam szczęście!

 

Polecam także artykuł o granatach autorstwa Tomasza Kozłowskiego na stronie Greckimi Drogami (klik)

 

Posted on

Božidar Jezernik, Dzika Europa. Bałkany w oczach zachodnich podróżników

Božidar Jezernik jest etnologiem i znawcą antropologii kulturowej. Wyraźnie widać to w książce Dzika Europa. Bałkany w oczach zachodnich podróżników, gdzie z naukowym, lecz na szczęście nie pompatycznym drygiem, w bardzo szczegółowy sposób analizuje relacje podróżników odwiedzających Bałkany. Często mitologizowali oni tę część świata, tworząc obraz, który znacząco wpływał na postrzeganie tej części Europy nie tylko przez ich rodaków, ale również szeroko pojęty Zachód.

Bałkany przez wieki pozostawały dla Europejczyków niedostępne; co więcej, stanowiły synonim brudu, pasywności, nieposzanowania praw kobiet, braku skrupułów, przesądów czy pozbawionej zasad nadgorliwej biurokracji. Doskonale widać to w relacjach cytowanych przez Jezernika, w których podróżnicy przedstawiali odwiedzane tereny w sposób dla nas, współczesnych, wręcz niepojęty. Południowo-wschodnia część Europy była dla nich równie egzotyczna, jak Afryka, Ameryka Południowa czy daleka Azja; napotkanych ludzi często traktowali jak dzikusów czy wręcz pierwotnych człekokształtnych. W celu zwiększenia efektu, podróżnicy w zdumiewający sposób koloryzowali fakty. Mężczyźni z ogonami czy bałkańskie kobiety z piersiami tak dużymi, że mogły przerzucić je przez ramię, by nakarmić dzieci, są tego najlepszym przykładem.

Niektórzy europejscy podróżnicy pisali, że bałkańskie kobiety miały piersi tak duże, że mogły przerzucić je przez ramię, by nakarmić dzieci

Sposoby opowiadania o Bałkanach miały dwojaki charakter. Pierwsza grupa podróżników przedstawiała mieszkańców regionu jako bohaterów. Jawili się oni jako postaci wręcz mitologiczne, nieustępliwi wojownicy, którzy przez lata musieli mierzyć się z Turkami – barbarzyńcami okupującymi ich tereny. Szczególnie ceniono niezwyciężonych Czarnogórców – wzór obrońców chrześcijaństwa przed złymi muzułmanami. Druga grupa odkrywców postępowała zgoła odwrotnie, przypisując mieszkańcom Bałkanów wszystko, co najgorsze. Podkreślali ich nieludzkie sposoby walki (m.in. odcinanie głów ofiarom i traktowanie ich jako trofeum), wytykali niewiedzę kulinarną i brak ogłady, w tym nieumiejętność posługiwania się sztućcami, jak również lenistwo, przejawiające się przesiadywaniem w kawiarniach i paleniem fajki.

Warto pamiętać, że w XIX i na początku XX wieku podróżowali głównie dyplomaci, a ich podróżnicze opowieści miały ewidentne zabarwienie polityczne. Jeśli głośne docenienie mieszkańców Bałkanów mogło przynieść wymierne korzyści, znajdowali w nich nadludzkie, bohaterskie cechy. Kiedy w interesie piszącego leżało oczernienie ich, na przykład po to, by dać zielone światło do przejęcia władzy, wówczas narracja przyjmowała zgoła odmienny charakter. Co najgorsze, żyjących swoim życiem ludzi za wszelką cenę próbowano wpisać w zachodnie ramy, które nijak nie przystawały do bałkańskich realiów. Postawa ta przyczyniła się do powstania tzw. kotła bałkańskiego i stanu permanentnej wojny, czego efekty widać na tych terenach do dziś.

Mieszkańcy Bałkanów opisywani byli a to jako bohaterowie, a to jako dzikusy i lenie

Na pierwszy rzut oka wydawać by się mogło, że książka Jezernika to analiza steku bzdur, które przez lata wychodziły spod pióra osób nijak niezainteresowanych zachowaniem obiektywizmu. W rzeczywistości lektura ta jest jednak nad wyraz aktualna. Dziś, kiedy podróżować może w zasadzie każdy, niewielu zadaje sobie trud intelektualnego przygotowania do wyjazdu. Internet, a zwłaszcza media społecznościowe wręcz kipią od stereotypów i mnożonych bujd, o filtrowanych i koloryzowanych zdjęciach nie wspominając. Zachód nie nauczył się na błędach bohaterów tej książki. Nadal niewielu przykłada się do wystawiania sprawiedliwego świadectwa; zmieniły się tylko kraje i metody ich opisywania.

W przedmowie do polskiego wydania czytamy, że obserwowanie innych narodów i ich kultur bardzo często jest rodzajem lustra, w którym widzimy to, co obserwatorzy uważali za godne uwagi. Paradoksalnie, czytając pamiętniki z podróży, odkrywamy więc bardziej odwiedzających nie odwiedzanych. To oni robią wszystko, by potwierdzić swoje oczekiwania i umocnić przyjęty wcześniej punkt widzenia. Nie ma to nic wspólnego z odkrywaniem prawdy. Czy my, mądrzejsi o kilka pokoleń, zadajemy sobie trud weryfikowania informacji? Czy korzystamy z dostępnych nam narzędzi? Słoweński naukowiec przekonał tą książką, że warto.

 

Božidar Jezernik, Dzika Europa. Bałkany w oczach zachodnich podróżników, tłumaczył Piotr Oczko, Universitas, Kraków 2004
Posted on

Północna Korsyka

Bastia, Korsyka

Podróż promem z włoskiego Livorno na wyspę trwa około 4-5 godzin. Jedno spojrzenie na pasażerów i od razu można domyślić się, jak wiele do zaoferowania ma Korsyka. Wśród nich uwagę zwraca spora grupa motocyklistów – w końcu wyspa słynie z malowniczych tras, oferujących widoki zapierające dech w piersiach. Są też miłośnicy wypraw górskich – zapewne wybierają się na jeden z najtrudniejszych w Europie górskich szlaków GR20. Liczy on ponad 200 km, w sumie trzeba pokonać kilkanaście dwutysięczników. Przejście całego szlaku zajmuje około 14 dni. Wymarzone miejsce na odpoczynek znajdą tu też turyści spragnieni piaszczystych plaż i leniuchowania w słońcu. Jednym słowiem – prawie każdy znajdzie tu coś dla siebie.

Wkrótce ze statku dojrzeć można duży masyw górski, a wśród gór kręte uliczki, wybladłe budynki, cytadelę. To Bastia: główne miasto handlowe i przemysłowe na wyspie. Czeka w nim już na zwiedzających Place Saint-Nicolas – serce miasta i jeden z największych placów we Francji, położony naprzeciwko portu handlowego. Promenada wysadzona jest palmami daktylowymi i platanami. Koło nas buzuje ruch uliczny, ale i morski – ogromne promy pełne turystów odpływają do Livorno, Genui, Marsylii czy Nicei. Co chwila mijają nas samochody i brzęczące skutery. Po drugiej stronie placu, nad stolikami należącymi do tutejszych restauracji, niosą się zapachy miejscowej kuchni, mieszając się ze spalinami i morskim powietrzem. Ot, typowe śródziemnomorskie klimaty.

Lista potęg i mocarstw, które chciały podbić i skolonizować Korsykę, tworzy wręcz litanię. Byli to m.in. starożytni Grecy, Rzymianie, Maurowie z północnej Afryki, Genueńczycy, Pizańczycy, Francuzi, Brytyjczycy. Najdłużej, prawie przez 5 stuleci, wyspą rządziła Republika Genui ­– panująca tu od roku 1282 aż do 1768, kiedy Korsyka stała się francuską kolonią. Jednak nawet gdy wyspa zaczęła należeć do Francji, Korsykańczycy nadal pozostawali pod wpływem włoskiej kultury: tamtejsza burżuazja wysyłała dzieci na studia do Pizy, w języku włoskim spisywano oficjalne akty i wydawano książki. Dziś jedną z pierwszych rzeczy, która rzuca się w oczy na tej francuskiej wyspie, jest… włoska architektura. Wiele korsykańskich miast czy miasteczek kojarzy się z włoskimi miejscowościami, przypominając, że z Korsyki znacznie bliżej jest do Toskanii czy Sardynii niż do francuskiego Lazurowego Wybrzeża. Korsykański, czyli corsu, jest blisko spokrewniony z mową Toskańczyków i Sardyńczyków. W restauracjach królują dania rodem z Italii: makarony, pizza, panini, tiramisu. Popularną potrawą są cannelloni ze szpinakiem i miejscowym serem brocciu.

Korsykański (lingua corsa) jest językiem romańskim, którym posługuje się ponad ćwierć miliona mieszkańców Korsyki, ale także Korsykanie zamieszkujący Boliwię, Kanadę, Kubę, Portoryko, USA, Włochy i inne kraje. Na Korsyce używane są dwa dialekty  języka korsykańskiego. Pierwszy z nich, północny, uważany za dialekt języka włoskiego, a dokładnie – odmianę toskańskiego. Drugi, południowy, zbliżony jest do dialektu sardyńskiego. W centrum wyspy używa się formy przejściowej między dwoma dialektami. Na zdjęciu: stary port w Bastii
Korsykański (lingua corsa) jest językiem romańskim, którym posługuje się ponad ćwierć miliona mieszkańców Korsyki, ale także Korsykanie zamieszkujący Boliwię, Kanadę, Kubę, Portoryko, USA, Włochy i inne kraje. Na Korsyce używane są dwa dialekty  języka korsykańskiego. Pierwszy z nich, północny, uważany za dialekt języka włoskiego, a dokładnie – odmianę toskańskiego. Drugi, południowy, zbliżony jest do dialektu sardyńskiego. W centrum wyspy używa się formy przejściowej między dwoma dialektami. Na zdjęciu: stary port w Bastii

Bastia, stolica Górnej Korsyki, była pierwotnie wioską rybacką; dopiero szlachta z Genui rozpoczęła budowę murowanego miasta. Większość znajdujących się tu kościołów, kaplic i pałaców wybudowano na przełomie XVI i XVII wieku. Na placu Saint-Nicolasa stoi pomnik Napoleona, który spogląda na Morze Śródziemne. Posąg zaprojektował włoski rzeźbiarz Lorenzo Bartolini. Co prawda Bonaparte nie urodził się w Bastii, jednak rzeczywiście pochodził z Korsyki, a konkretnie z miasta Ajaccio, obecnej stolicy. Francuzi do dziś uważają cesarza za wielkiego męża stanu; wśród wyspiarzy większym szacunkiem cieszy się natomiast Pasquale Paoli, bohater narodowy Korsyki i… przeciwnik Napoleona Bonaparte. Jego imię nosi wiele placów, ulic i budynków. Paoli był przywódcą Republiki Korsykańskiej – pierwszego i jedynego niepodległego państwa korsykańskiego. W 1755 roku wyspa proklamowała niepodległość i uchwaliła pierwszą na świecie konstytucję; jej ogłoszenie poprzedza zarówno konstytucję amerykańską z 1787 roku, jak i Konstytucję 3 maja z 1791 r. Państwo przetrwało zaledwie 14 lat. Genueńczycy postanowili sprzedać wyspę Francuzom, ci natomiast dokonali inwazji na nią, a Paoli uciekł do Londynu. Nowa konstytucja Francji z 1789 r. deklarowała, że Korsyka związana jest z Imperium Francuskim, i tak pozostało do dziś.

Tupiąc w rozgrzanym letnim powietrzu po chodnikach miasta, gubię się w wąskich, małych uliczkach. Niektóre budynki i miejsca wyglądają, jakby nigdy nie widziały światła. Sporo z nich jest prawie czarnych od brudu i spalin. W niektórych zaułkach panuje półmrok. Pewna część miasta została już odnowiona; reszta niestety straszy. Obok ładnych kamienic stoją szare, mocno odrapane domy z rozpadającymi się ścianami. Trzeba by worków złota, żeby zakończyć remonty budynków za życia obecnego pokolenia. Nie wszystkim wydaje się to przeszkadzać. Krążąc po Bastii, mijam lokalnych mieszkańców przesiadujących w barach albo przy stolikach rozstawionych pod własnymi  domami. Popijają piwo, wermuty (godny polecenia jest zwłaszcza korsykański L.N. Cap Mattei) albo Pastis, słynny mocny marsylski likier anyżowy. Ze spokojem patrzą na podążających w różnych kierunkach przybyszów. Są znakiem codziennego życia toczącego się niespiesznie na wyspie, która spokoju w swych dziejach wcale tak często nie zaznawała.

O trudnej historii miejsca przypominają wszechobecne graffiti, często o separatystycznej lub rewolucyjnej symbolice: murale wyrażające solidarność z Katalonią, malunki korsykańskich bojowników, napisy na ścianach informujące o tym, że Korsyka to nie Francja, albo wychwalające FLNC – Front Narodowego Wyzwolenia Korsyki. Ta powstała w 1975 roku organizacja postawiła sobie za cel wywalczenie niepodległości wyspy, uciekając się do metod partyzanckich i terrorystych. Przez prawie 4 dekady wysadzała w powietrze banki, budynki rządowe, pojazdy wojskowe i policyjne; ostrzeliwała francuskich polityków i żołnierzy. Członkowie FLNC skutecznie odstraszali zarówno inwestorów, jak i turystów (choć tych ostatnich nie atakowali). W 2014 roku partyzanci postanowili złożyć broń, ale dążenia i sympatie proniepodległościowe wcale nie zanikły. Na Korsyce mit Paoliego i FLNC jest ciągle żywy. Francuskie wersje nazw miejscowości na znakach drogowych często zostają zamazane farbą albo podziurawione; czytelne są tylko te w języku korsykańskim. Flagi francuskie wiszą w zasadzie tylko przy budynkach rządowych; wszędzie indziej powiewają natomiast białe chorągwie z czarną głową Maura – oficjalnym symbolem narodowym Korsyki, który pojawia się też na herbie, tablicach rejestracyjnych aut, magnesach, pocztówkach, ręcznikach. Sądząc po częstotliwości, z jaką się go spotyka, poparcie dla niepodległości bądź przynajmniej autonomii jest tu naprawdę spore.

Pomnik Napoleona, fot. Renia Respondek
Pomnik Napoleona, fot. Renia Respondek

Po paru minutach spaceru dochodzę w końcu do Vieux Port, czyli malowniczego starego portu, wokół którego rozciąga się labirynt zabytkowych uliczek. Stanowią one część dzielnicy Terra Vecchia. Port otoczony jest łukiem starych i zaniedbanych domów; pełno tu lodziarni, kawiarni i restauracji, które wieczorami odwiedzają tłumy turystów i miejscowych. Choć okręty floty genueńskiej ustąpiły miejsca statkom wycieczkowym i rybackim, miejsce zachowało swoją dawną duszę. Porozmyślać o niej można, wdrapując się na wzgórzę z górującą nad miastem cytadelą. Powstała ona między XIV a XVII w. dzięki Genueńczykom. Na terenie cytadeli znajduje się brama Ludwika XVI, barokowa katedra Świętej Marii oraz Pałac Gubernatorów, w którego wnętrzu mieści się muzeum przybliżające historię nie tylko miasta, ale i całej wyspy. Pałac zbudowany pod koniec XV w. był rezydencją Agostina Spinolego, gubernatora Korsyki. Mieścił się tu również m.in. sąd i więzienie. Naziści używali lochów do więzienia i torturowania bojowników ruchu oporu podczas II wojny światowej. Przede wszystkim jednak można stąd nacieszyć oko pięknym widokiem, który rozciąga się na stary port.

Następnym kierunkiem, który wybieram po Bastii, jest górskie miasto Corte. Najlepiej dostać się tam kolejką – od wielu dziesięcioleci jednym z lepszych sposobów poznania tych pięknych górzystych i wysokogórskich terenów. Już w 1877 r. mieszkańcy Korsyki uznali, że podróże od wybrzeża do wybrzeża, od miasta do miasta, osiołkiem lub konno, są bardzo męczące. Budowa kolei jednotorowej zajęła 22 lata; brało w niej udział aż 20 000 robotników. W skałach wykuto 38 tuneli (najdłuższy ma 4 kilometry) i wybudowano 12 mostów. Cały system został ukończony do 1899 roku. Trasy otwierano etapami: pierwszy odcinek, który łączył Bastię i Corte, uruchomiono w 1888 roku. Dziś przejażdżka kolejką wydaje się obowiązkową atrakcją zwłaszcza dla miłośników Orient Expressu i dzikiej przyrody. Pociąg jedzie wolno (podróż z Bastii do oddalonego o 62 km Corte trwa 2 godziny, do Ajaccio aż 4), zatrzymując się na wielu małych, malowniczych stacyjkach. Sceneria rozwijająca się wzdłuż krzywych dróg wyspy i zmieniający się nieustannie krajobraz sprawiają, że człowiek co chwilę wyciąga aparat. Wzrok ślizga się po sięgających horyzontu górskich pejzażach, przeskakuje od jednej ukrytej w dolinie wioski do drugiej, wyszukuje w oddali strumyki, drzewa i… zwierzęta. W górach po drogach przechadzają się kozy, krowy, osły i świnie.

Pierwszą rzeczą, na którą zwracam uwagę w Corte, to kapitalny widok na góry i wymowne napisy na murach. Focha Francia! oznacza po korsykańsku “Francjo, wynocha!”. Corte uchodzi za kolebkę narodu korsykańskiego i bastion separatystów. To w tym górskim miasteczku swój sukces wyborczy świętowali politycy i zwolennicy Pè a Corsica (w ostatnich wyborach regionalnych z 2018 r. ugrupowanie opowiadające się za większą autonomią uzyskało aż 56% poparcia). Za czasów Pasqualego Paoli Corte było stolicą Korsyki, a do dziś zachowało podniosłą atmosferę, potęgowaną przez otaczające je monumentalne góry. Z okresu Republiki zachował się m.in. Pałac Narodowy (ówczesna siedziba rządu) i plac Paoli, gdzie wznosi się brązowy posąg bohatera narodowego Korsyki. W jego czasach, a dokładnie w roku 1765, na wyspie otwarto uniwersytet, który został zamknięty przez Francuzów i otwarty ponownie ponad 200 lat później. Rzeszom studentów miasto zawdzięcza swoją kwitnącą, kosmopolityczną atmosferę. Jedną z najbardziej tętniących życiem części jest obszar przy Fontaine des Quatre Canons i Rampe Sainte Croix, gdzie mieszczą się liczne restauracje i bary, doskonałe na chwilę relaksu po dniu spędzonym na zwiedzaniu. Wart zobaczenia jest też w Corte kościół Sainte Croix oraz… najstarszy sklep spożywczy w Europie. Jeśli wierzyć informacjom z tablicy przy jego siedzibie, działa on od 1800 r. Przy okazji dodajmy, że na Korsyce nie ma restauracji sieciowych typu McDonald’s. Wszystkie, które próbowały się tu utrzymać, wyleciały w powietrze. Korsykańczykom zależy na tym, żeby pieniądze zostawały u nich na wyspie, żeby nie sprzedawać ziemi obcokrajowcom; sprzeciwiają się modyfikowanej żywności, dzięki czemu jedzenie uchodzi tutaj za zdrowe i ekologiczne. Dawna stolica może pochwalić się sporą liczbą sklepików skutecznie opierających się sieciom handlowym i międzynarodowym markom.

Cytadela w Corte, fot. Jean Paul Romani / Wikimedia, CC BY-SA 4.0
Cytadela w Corte, fot. Jean Paul Romani / Wikimedia, CC BY-SA 4.0

Z górskich klimatów czas przenieść się do rajskich – wyspa wielu z nas kojarzy się przecież z palmami, plażami i turkusową wodą, którymi cieszyć się można w eleganckim kurorcie. Miejscowość Saint-Florent, przypominająca hiszpańską Marbellę czy francuskie Saint-Tropez, jest właśnie takim ośrodkiem. Doskonałym miejscem do spacerów są nabrzeża przystani; otaczają je liczne restauracje i kawiarnie. Turyści miotają się od tu zabytku do zabytku, wpadają do sklepików z pamiątkami, by po chwili wyjść z siatkami pełnymi upominków i lokalnych przetworów. W lecie panuje tutaj bardzo żywa, wakacyjna atmosfera. Molo biegnące wzdłuż przystani oferuje piękny widok na cytadelę genueńską, a także na kolorowe domy starego miasta. Na wodzie kołyszą się luksusowe jachty sporych rozmiarów. Nierzadko okazuje się, że należą do międzynarodowych gwiazd. Wakacje swego czasu spędzał tu chociażby George Clooney.

W takim miejscu człowiek nie tylko ma ochotę zanurzyć się w śródziemnomorskich falach, ale i napić czegoś wakacyjnego, z parasolką i plastrem pomarańczy, w szklance podzwaniającej kostkami lodu. Jednak będąc na Korsyce, warto sięgnąć po coś lokalnego. Poza winami czy wermutem obowiązkowo trzeba skosztować miejscowego specjału, jakim jest piwo Pietra. Wytwarza się je z kasztanów, a konkretnie z mąki kasztanowej, dodawanej do słodu w trakcie procesu zacierania. Dzięki temu napój zyskuje piękną bursztynową barwę oraz niezwykły, bardzo charakterystyczny aromat. Kasztany są dla Korsyki jak ryż dla Chin: robi się z nich kremy, lody, polentę, ciasteczka. Warto dodać, że tradycja uprawy kasztanów na Korsyce sięga średniowiecza, ale według archeologów drzewa kasztanowe rosły tu już przed milionami lat. W 2006 roku mąka kasztanowa (kors. farina castagnina corsa) dostała odznaczenie AOC stanowiące potwierdzenie wysokiej jakości oraz konkretnego pochodzenia. Sam Pasquale Paoli głosił zresztą, że dopóki wyspa będzie miała kasztany, będzie miała też chleb.

 

Zdjęcie główne: Bastia
Posted on

Vedrana Rudan, Taniec wokół słońca

Chorwacka pisarka Vedrana Rudan uwielbia Polskę z wzajemnością. Jej książki bardzo szybko doczekały się zarówno przekładu na nasz język, jak i adaptacji teatralnych dokonanych przez najlepszych. A właściwie najlepsze. Głośny debiut Ucho, gardło, nóż wydany w 2002 roku został wystawiony w teatrze Polonia. Monodram wyreżyserowany i zagrany przez Krystynę Jandę oglądać moża było przez 15 lat. W teatrze Nowym Proxima w Krakowie wystawiano zaś spektakl na podstawie książki Rudan Murzyni we Florencji – jego przygotowaniem zajęła się Iwona Kempa. Sama Rudan pisze, że publiczność polska jest bliska jej sercu. Uwielbia naszą stolicę. Polki ceni za to, że, jak pisze, to jedyne kobiety, dla których mężczyźni nie są top tematem. I choć urodziła się i większość życia spędziła na adriatyckim wybrzeżu w Opatii i Rijece, kocha też polski Bałtyk. W tym roku ukazała się w Polsce autobiografia tej chorwackiej autorki: Taniec wokół słońca.

Urodziła się w 1949 roku w malowniczej miejscowości Volosko niedaleko Opatii na wybrzeżu adriatyckim. Trudne dzieciństwo, niestabilna sytuacja rodzinna, matka i ojciec sięgający  po alkohol, częste przeprowadzki, brak wsparcia ze strony bliskich, skomplikowana osobowość Rudan – to wszystko zostało przedstawione w książce z brutalną szczerością, nie bez goryczy. Jednak autorka nie jest typem skrupulatnej odtwórczyni rzeczywistości; w jej książce brakuje wielu dat i nazwisk. Twierdzi z nutą sarkazmu, że kobiety nie mają obsesji na własnym punkcie, nie przychodzi im do głowy zbieranie artykułów na własny temat, tworzenie z nich antologii, układanie ich według dat, żeby pewnego dnia nie mieć problemów, gdy zaczną pisać autobiografię. Jednocześnie jej historia, silnie związana z sytuacją polityczną, pozwala dość łatwo usytuować wydarzenia w określonym czasie. Mamy więc młodość w Jugosławii, rozpad małżeństwa i rozpad kraju, wojnę na Bałkanach, nową rzeczywistość chorwacką i zajęcia, których podejmowała się Rudan, zanim stała się najbardziej poczytną pisarką w swym kraju. Autorka jest z jednej strony bardzo ostra i asertywna, nie przebiera w słowach, mówi bez ogródek to, co myśli, krytykując polityków, kościół, tradycję, konformistyczne postawy ludzi.  Z drugiej – w swojej biografii pokazuje, że o życiu decyduje często sztuka kompromisów; ma bolesną świadomość tego, że rezygnacja z własnych dążeń bywa koniecznością. Nie znosi uległości kobiet wobec mężczyzn, wie, jak ważna jest wolność wyboru, ale jednocześnie pisze, że walka o życie znosi prawo do wolności, nie można żyć bez pracy, praca nie czyni wolnym, praca utrzymuje przy życiu, które nie ma sensu, jeśli nie obejmuje wolności. Wolności nie ma. Zacytowany wyżej fragment dotyczy jej młodości, kiedy jako młoda matki małego dziecka codziennie walczyła o przetrwanie; sytuacja powtórzy się, gdy Rudan spotka miłość swojego życia, a jej wybranek straci pracę. Autorka rzuci wówczas dziennikarstwo na rzecz pracy w agencji nieruchomości, którą otworzy wraz z mężem. Nie jest to praca jej marzeń, ale robi to, bo – jak pisze – on nie miał wyboru, a ja go kochałam.

 

 

Takich sprzeczności w postawie Rudan jest wiele. Uważa, że jej miasto jest najpiękniejsze, i pyta: po co podróżować; z drugiej strony zachwyca się odwiedzanymi przez siebie miejscami. Rozpaczliwie chce pisać, po sukcesie książki nie zadowala się tym, co osiągnęła, i marzy, by rzucić się w wir działalności publicystycznej. Jednocześnie, otrzymawszy atrakcyjną ofertę, szybko zdaje sobie sprawę z tego, że konieczność oddawania regularnego materiału przerasta ją i wykańcza psychicznie. Piętnuje matki, które wyróżniają synów i odnoszą się surowo do córek, a sama traktuje swoje dzieci w różny sposób. Dla syna jest pobłażliwa, córce serwuje, jak mówi, ciągłą wiwisekcję zachowań.

Całość spajają jednak pewne konsekwentne cechy charakteru autorki. Ma cięty język, brutalnie, często z błyskotliwym humorem ocenia rzeczywistość, ostro krytykuje społeczeństwo chorwackie, którego największym grzechem jest przyzwolenie na przemoc i uległość wobec źle pojmowanej tradycji. Ale jest też osobą, dla której najważniejsza jest miłość. Dla męża, dzieci i wnuków gotowa jest zrobić wszystko, przekraczać kolejne granice, nie poddać się społecznej presji i oczekiwaniom innych. Lub przeciwnie – zrezygnować z własnych marzeń i robić to, czego potrzebują jej najbliżsi.

Na jednej z ostatnich stron autobiografii Vedrana Rudan przytacza słowa koleżanki, która ostrzegała ją przed rozwodem w wieku 37 lat: dla takich kobiet w kulturze chorwackiej „baba z ciasteczkami już poszła”. Ale nie dla autorki Tańca wokół słońca. Całe jej życie, zarówno osobiste, jak i zawodowe, pokazuje przecież, że baby przechodzą obok cały czas. My zaś ciągle możemy brać od nich ciasteczka.

PS. Na jednych z chorwackich portali ogłoszono właśnie, że 72-letnia Vedrana Rudan rozwiodła się po raz drugi; niedawno publicznie “pokazała” też swojego nowego wybranka. Młodszego o 16 lat.

 

Vedrana Rudan, Taniec wokół słońca. Autobiografia, Wydawnictwo Drzewo Babel, tłumaczyła Marta Dobrowolska – Kierył, Warszawa 2021

 

Posted on

Robert Byron, Europa w zwierciadle

Zanim zaczęłam pisać te słowa, przez przypadek natrafiłam na pewne zdjęcie. Opublikowała je na swoim facebookowym profilu Dorota Kozińska, tłumaczka Europy w zwierciadle. Autorem książki – i tej niezwykłej fotografii – jest Robert Byron, a patrzymy na jego ukochanego. Trwa 1933 rok w jakimś mieście. Nie wiem, w jakim. Nie ma to żadnego znaczenia.

Młodzieniec trzyma gazetę – okno na świat. Przesłania go ona niemal całego. Możemy zobaczyć tylko jego oczy, odrobinę zmarszczone czoło, ciut zaciśnięte usta. Spojrzenie ma zdecydowane, niemal buńczuczne. Nie ma znaczenia, w jakim mieście się znajduje, bo w tym wieku można wybrać się wszędzie. Świat wydaje się wtedy mały, dostępny. Centralne miejsce zajmuje w nim człowiek.

Podążam tropem skojarzeń tłumaczki. Myślę o tym, że chciałam zobaczyć tę fotografię, chociaż nie miałam o tym pojęcia. Gdyby to ode mnie zależało, pod jakimś pretekstem zamieściłabym ją w tej książce, nawet na ostatniej stronie. Czytelnik mógłby raz po raz zerkać na nią podczas lektury.

W pewnym momencie życia bowiem nasze własne porywy serca, szalone ambicje, poszukiwanie własnej tożsamości narzucają się każdej podróży, tej rzeczywistej i tej wyobrażonej. Nie ma w tym nic złego. Wzmagają wrażliwość, zmieniają nas w czułych obserwatorów i pozwalają na wszystko. Patos i bunt, wrażliwość i cynizm, idealistyczne rozmarzenie i protekcjonalny ton należący do kogoś, kto pozjadał wszystkie rozumy – to wcale nie są sprzeczności. Młodość się na to wszystko godzi. I o tym, moim zdaniem, jest ta książka.

Zamów swój egzemplarz w naszym sklepie! Pomożesz nam w ten sposób utrzymać portal "Lente". "Europa w zwierciadle" dostępna jest tutaj
Zamów swój egzemplarz w naszym sklepie! Pomożesz nam w ten sposób utrzymać portal “Lente”. “Europa w zwierciadle” dostępna jest tutaj

Zapiski Byrona z dandysowskiej podróży samochodem po Europie, odbytej z dwójką przyjaciół tuż po ukończeniu studiów, czyta się z uśmiechem na twarzy. Mają w sobie młodzieńczą brawurę, ironię i gorycz. Są jak kieliszek wina wypijany pod wieczór. Rozrzewniają i poprawiają humor, by po chwili wprawić w zamyślenie.

Lubię w tych notatkach przede wszystkim to, że są pisane z perspektywy człowieka, któremu z jednej strony się wydaje, że wie już wszystko, a z drugiej – nie ma żadnej pewności, czy cokolwiek z tego rozumie. W gruncie rzeczy jednak zupełnie mu to nie przeszkadza, bo wciąż pozostaje w drodze, w sensie metaforycznym i dosłownym. Co innego przecież być w Niemczech, co innego być we Włoszech, a co innego – być pomiędzy.

W automobilu Diana zmieściło się tak wiele rzeczy, że ta niezniszczalna maszyna zamieniła się niemal w mieszkanie. Stanowiła dach nad głową dla trzech mężczyzn-chłopców, którzy nie znali jeszcze swojego domu. Prawda tej spisanej historii wybrzmiewa jeszcze silniej, gdy uświadomimy sobie, że Byron zmarł tragicznie w wieku 36 lat. Gdy trzymamy w rękach jego książkę, możemy pomyśleć, że jego młodość nigdy się nie skończyła.

Robert Byron, Europa w zwierciadle, tłumaczyła Dorota Kozińska, Próby, Warszawa 2021
Posted on

Jak zmieniają się wzorce męskości na świecie? Spojrzenie na Włochów i Izraelczyków

Italia – ojczyzna macho, ojców chrzestnych i namiętnych kochanków. To właśnie na południu Europy, gdzie społeczeństwo od wieków opierało się na patriarchacie, doszło w ostatnich latach do największego kryzysu tradycyjnego modelu męskości. Przeciętny Włoch coraz częściej czuje się niepewny i zdezorientowany – marzy o odzyskaniu męskiej hegemonii. Izraelczycy w międzyczasie wybuchają śmiechem, słysząc, że w USA wprowadzono właśnie nakaz montowania przewijaków dla niemowląt w męskich toaletach. W Izraelu od lat wiszą w każdej prawie łazience, bez względu na to, czy oznaczona jest kółkiem, czy trójkątem.

We wszystkich wypowiedziach moich rozmówców powtarza się kwestia wychowania: pokolenie dzisiejszych 30-latków w naturalny sposób przejęło nowe wzorce


Czytaj ciąg dalszy artykułu w magazynie “Zwierciadło”: klik 

 

 

 

Posted on

Palio, czyli Siena w oparach szaleństwa

Artykuł ukazał się drukiem w magazynie o Włoszech “La Rivista”.

Na pierwszy rzut oka: zwyczajne zawody, ale wystarczy przyjrzeć się nieco uważniej, by pod płaszczykiem sportowych emocji dostrzec coś jeszcze. Coś, co zadziwia i niepokoi, fascynuje i przeraża. Chwilami nie wiadomo, czy to tylko lekki obłęd, czy już całkiem poważne szaleństwo.

Podobno Palio nie da się zrozumieć, jeśli nie jest się rodowitym sieneńczykiem. Wielu próbuje, wielu zbliża się do prawdy, ale zaledwie nieliczni dotykają istoty tego zjawiska. Reszta musi zadowolić się efektownym rytuałem, który towarzyszy wydarzeniu. Na czym polega absolutna niezwykłość Palio? Zacznijmy od początku…


Kontrada na śmierć i życie

Nie da się oddzielić Palio od miasta, w którym się ono odbywa. Aby w ogóle można było zbliżyć się do zrozumienia, o co chodzi w tym przedziwnym wyścigu, trzeba przyjrzeć się strukturze Sieny. Kluczowa staje się tu kontrada, czyli dzielnica. Nie chodzi jednak o zestaw ulic i domów, lecz o wielką wspólnotę ludzi. W kontradzie się nie mieszka, do kontrady się należy. Od urodzenia, aż do śmierci. Młody sieneńczyk jest chrzczony w należącej do kontrady fontannie i ten moment naznacza całe jego życie, od tej pory bowiem jest nierozerwalnie związany ze swoją dzielnicą, z jej symbolami, historią i ambicją. Staje się częścią wspólnoty, która troszczy się o jego los, o spokojną codzienność mieszkańców. Każdy ma obowiązek uczestniczyć w życiu swojej kontrady, na miarę swych umiejętności i możliwości finansowych. Członkowie wspólnoty pracują na rzecz swojej kontrady. Doglądają potrzebujących i zagubionych, opiekują się dziećmi, chorymi i tymi wszystkimi, którzy sami nie umieją o siebie zadbać. Mniej lub bardziej dyskretny nadzór sprawia, że w Sienie przestępczość jest raczej symboliczna, a statystyki podnoszą głównie przybysze. Uważne oko kontrady błyskawicznie dostrzega miejscowych rozbójników i reaguje, nie dopuszczając do większych problemów. Wagarujące dzieci szybko zostaną zauważone przez sąsiadki, a nastoletni buntownicy zmuszeni do zajęć na rzecz kontrady, by nie szukali kłopotów z dala od domu. Wspólne spotkania sąsiadów z dzielnicy sprawiają, że wszyscy doskonale się tu znają. Trudno o zdradę czy poważne kłamstwo, bo każdy grzech wcześniej czy później wyjdzie na jaw. Kontrada dba i pilnuje. Broni słabszych, ale zmusza do aktywności tych, którzy mogą pomagać. Dziś ty pomożesz komuś, jutro ktoś pomoże tobie. Możesz dać trochę pieniędzy lub czasu, pomóc swoją pracą lub uważną obecnością. Każdy w kontradzie jest jak członek rodziny: na dobre i na złe, w zdrowiu i w chorobie, w szczęściu i w kłopotach.


Miłość i nienawiść

W tej chwili w Sienie jest 17 kontrad. Kiedyś było ich znacznie więcej, z czasem jednak większe dzielnice wchłonęły mniejsze – z 38 zostało 23, w końcu, w XVIII wieku, pozostało już tylko 17. I tak jest do dziś. Miasto złożone z siedemnastu wielkich rodzin, siedemnastu wspólnot, które ze sobą sąsiadują. Łączy je Siena, jej sukcesy i porażki, a także wspólna niechęć do Florencji; dzielą sąsiedzkie zaszłości, których początki giną w mrokach historii. Dziś często już nie wiadomo, skąd wzięła się wrogość między niektórymi kontradami, trudno doszukać się przyczyn wielu sąsiedzkich wojen. Są one jednak tak silne i pełne pasji, że trwają, mimo upływu lat, i choć trochę już bez powodu, to z nieustającą siłą i uporem, by nie dopuścić do zwycięstwa przeciwnika, by nie ustąpić ani na krok w mniej lub bardziej ważkich sprawach.

I tu powoli przechodzimy do Palio, które jest wyścigiem kontrad. Choć na torze biegną konie, to za nimi stoją tysiące mieszkańców Sieny, podzielonych na swoje nieustępliwe wspólnoty, wspierające się lub wzajemnie zwalczające. W tym wyścigu jest cała historia Sieny: wszystkie sojusze i odwieczne walki, rywalizacja, realizowanie ambicji kontrad i ponaddzielnicowych porozumień. Jest duma ze Sieny i z własnej „małej ojczyzny”. Właśnie dlatego tak trudno zrozumieć fenomen Palio. We współczesnych miastach, gdzie sąsiad nie zna sąsiada, a dzielnica nie zna swoich mieszkańców, zawody są zwykłą zabawą. Nikt nie traktuje ich zbyt poważnie, liczy się dreszczyk emocji i ewentualna wygrana. W Sienie to rywalizacja na śmierć i życie, rytuał wewnątrz zamkniętego świata, walka o potwierdzenie swojej pozycji w gronie odwiecznych przyjaciół i wrogów. To nie jest bieg siedemnastu koni, to walka siedemnastu części świata. Walka o honor i poczucie dumy ze swojej wspólnoty.


Bieg po
szmatę

Palio to nazwa nie tylko wyścigu, ale też głównej wygranej, czyli sztandaru z wizerunkiem Madonny. Ma on głównie wartość emocjonalną. Liczy się zwycięstwo, a palio stanowi jego ukoronowanie, nie cel sam w sobie. Sieneńczycy mówią o nim czasami „szmata”, ale nie dajmy się zwieść pozorom: zależy im na tej szmacie bardziej niż na czymkolwiek innym! Ta nieco chropowata czułość próbuje ukryć prawdziwą pasję i gotowość do każdego poświęcenia, by sztandar stał się trofeum ich kontrady.

Przygotowania do Palio zaczynają się z chwilą ukończenia poprzedniego wyścigu. Po pierwszych radościach i smutkach, przychodzi czas na myślenie o następnym biegu. Trzeba obmyślić strategię, odświeżyć tajne porozumienia z sojusznikami lub zawiązać nowe koalicje. Znaleźć dobrego dżokeja, który poprowadzi konia do zwycięstwa. To wymaga czasu, szczególnie, że dokładnie to samo w tej chwili robią wszystkie kontrady. Każda ma jakiś swój tajemny plan, każda szuka wspaniałego zawodnika, każda analizuje i szuka najlepszych rozwiązań. Palio przypomina wojnę, dlatego na czas zawodów władze cywilne przekazują dowodzenie w kontradzie kapitanowi, który będzie prowadził ostatnie tajne rokowania, ustali strategię i poprowadzi kontradę do zwycięstwa lub przynajmniej pomoże pokonać przeciwnika.

Decydującym momentem Palio jest losowanie koni. Wcześniej każda kontrada ma takie same szanse na zwycięstwo, po losowaniu niemal wszystko staje się jasne. Wprawdzie ze wszystkich koni przedstawionych do wyścigu jeszcze przed losowaniem odrzuca się najsilniejsze i najsłabsze, aby wyrównać szanse, ale i tak wiadomo, że w grupie koni, które pozostały, są faworyci i potencjalni przegrani. Po losowaniu już wiadomo, która kontrada dostała doskonałego konia, a której przyjdzie się ścigać na koniu, delikatnie mówiąc, niezbyt wybitnym. Akcja przyspiesza. Kapitanowie naradzają się z doradcami, słuchają głosu swoich kontrad i przystępują do kolejnej tury tajnych porozumień. Jeśli koń jest kiepski i nie ma szans na zwycięstwo, trzeba się skupić na tym, jak przeszkodzić odwiecznym wrogom. Zaprzyjaźnione kontrady obiecują sobie pomoc podczas wyścigu, ustalają, kto kogo zablokuje, komu przeszkodzi, aby wesprzeć sojusznika. W wieczór przed Palio mieszkańcy poszczególnych kontrad spotykają się na kolacjach, wszyscy siedzą przy długich stołach, rozstawionych po prostu na ulicach. Debatują, jedzą, podtrzymują się na duchu. Obcy nie mają prawa wstępu, to czas tylko dla wspólnoty, ostatnie chwile przed triumfem lub porażką.


Koń zwycięża

Nadchodzi dzień Palio. Z samego rana są załatwiane ostatnie formalności – nominacja dżokejów. Od tej pory nic już nie może się zmienić. Jeśli jakiś koń lub dżokej źle się poczuje, kontrada po prostu nie wystąpi. Nie ma możliwości dokonania jakichkolwiek przetasowań. Klamka zapadła.

Mieszkańcy spotykają się w swoich dzielnicowych kościołach, gdzie uroczyście wprowadzany jest też koń, który dostaje błogosławieństwo. Tradycja mówi, że jeśli koń wypróżni się w kościele, jest to zapowiedź powodzenia. Kapłan wygłasza formułę: Idź i wróć jako zwycięzca, po czym koń jest uroczyście wyprowadzany z kościoła. Do samego wyścigu zarówno koń, jak i dżokej, znajdują się pod uważną obserwacją mieszkańców kontrady, aby nie stała im się jakaś krzywda i aby dżokej nie dał się przekupić przeciwnikom.

Bieg odbywa się na głównym miejskim placu. Tłum gromadzi się tu przez cały dzień, bezpłatne miejsca na środku Piazza del Campo zajmowane są już od samego rana. Wokół placu, na trybunach, okolicznych balkonach i dachach miejsca są wynajmowane przez właścicieli za ogromne pieniądze, chętnych jednak nie brakuje. Każdy chce zobaczyć najpierw efektowną paradę, a potem sam wyścig.

Zaczyna się skomplikowana procedura przedstartowa. Dziesięć koni z jeźdźcami gromadzi się w pobliżu startu. Dziewięć koni powinno ustawić się według wyczytanej kolejności przy linach startowych, a dziesiąty wbiega galopem między liny i tym samym zaczyna bieg. Niełatwo jednak zdyscyplinować dziesięć zwierząt, którym udziela się nerwowa atmosfera. Dochodzi do falstartów, trudno nawet zachować ustaloną kolejność. To ostatnie chwile, by przypomnieć o tajnych porozumieniach, a może niespodziewanie zawrzeć nowe. Dżokejom zdarza się, że właśnie w tym momencie, gdy znają już i konia, i pozycję startową, jeszcze coś zmieniają, sprzedają się lub podbijają stawkę. W tych ostatnich sekundach jeszcze wiele może się zdarzyć. Atmosfera staje się coraz bardziej gorąca. Tłum drży w oczekiwaniu na moment, gdy dziesiąty koń zacznie właściwy bieg.

Udało się! Ruszyły. Trzy okrążenia Campo, półtorej minuty. I po biegu. Jakiś koń dobiegł do mety bez dżokeja, ale to nie ma znaczenia, bo na mecie liczy się koń, nie człowiek. Jedna z kontrad szaleje z radości, inne, przygnębione, opuszczają  plac. W jednej z kontrad trwać będzie całonocna festa, inne mają dużo czasu na przeanalizowanie, co poszło nie tak. Wkrótce emocje opadną, następnego dnia rano Siena wróci do spokojnej codzienności.

Turyści opuszczają miasto. Niewiele zrozumieli z tego szaleństwa. Wyjadą ze zdjęciami zwycięskiej kontrady, będą opowiadali po całym świecie, że mieszkańcy tego miasta są uroczy i pełni pasji, choć nie całkiem normalni.

A sieneńczycy? Posprzątają Campo, staną się na powrót łagodni i powściągliwi. Do domów znowu wprowadzą się małżonkowie, którzy na czas Palio wrócili do swoich rodzimych kontrad, bo emocje przed biegiem potrafią rozbijać nawet szczęśliwe rodziny. Lepiej nie ryzykować i na chwilę się rozstać, a po Palio znów budować porozumienie ponad podziałami. Kontrady znów zajmą się opieką nad chorymi i słabymi, będą pilnować dzieci i karmić głodnych. Ale gdy opadnie kurz, powróci myśl o zwycięstwie i zaczną się pierwsze, nieśmiałe próby odzyskania utraconej chwały. Gdzieś na ławeczce, w pobliżu Campo, siądzie dwóch sieneńczyków i zacznie się zastanawiać, jakby to było, gdyby w tym roku ich kontrada zdobyła sztandar. Marzenie zacznie dojrzewać…

 

Posted on

Dyskretne odrodzenie. Świetlany i śródziemnomorski Poznań

Miejsce, w którym stoimy, wypełnione jest wiosenną aurą; grecką i łacińską jasnością. Jest ona wpisana w poznańską tęsknotę za południowymi miejscami i śródziemnomorskim horyzontem. Klarowne dni stają się tu dłuższe, słońce wznosi się wysoko nad horyzont i zaznacza łuk trwałej pamięci. Wtedy, gdy świat przypomina kwitnienie, szczególnie wyraźnie przybliżają się historyczne kształty, wracają lunetowe fragmenty krajobrazów i XIX-wieczne dialogi, prowadzone przy teatralnych rozgłośniach, wśród szumu mitologicznych fontann. Poznańskie przestrzenie, wąskie, kamienne uliczki, zdają się wskazywać, że każde miejsce ma tu dwie postaci: dzienną i tę, która zjawia się w półcieniach, często jako epizod. Przekroczenie tej granicy czasu pozwala zaistnieć powidokom z południowych kultur.

Teatr Wielki im. Stanisława Moniuszki, fot. Diego Delso / Wikimedia, CC BY-SA 4.0
Teatr Wielki im. Stanisława Moniuszki, fot. Diego Delso / Wikimedia, CC BY-SA 4.0


Teatr Wielki im. Stanisława Moniuszki. Przybliżenia i intermedia

Pierwszeństwo teatru na śródziemnomorskiej mapie Wielkopolski nie jest przypadkowe. Przebywając na dziedzińcu operowym, ma się wrażenie, że czas teraźniejszy splata się tu z przeszłym, za sprawą pamięci podróżnych i łaskawego losu. Śródziemnomorska historia opery poznańskiej sięga jeszcze czasów saskich – wtedy to włoskie trupy teatralne, podróżując z Drezna do Warszawy, zatrzymywały się przy dawnym dziedzińcu jezuickim, gdzie odgrywały najbardziej oczekiwane przedstawienia: komedie, intermedia, pantomimy, a nawet opery. W początkach XIX wieku wystawiano tu utwory autorów polskich, niemieckich i przede wszystkim włoskich. Początkowo szerokiej publiczności przybliżano sztuki Paisiellego, Cimarosa czy Picciniego. Z upływem czasu, po utworzeniu stałego teatru repertuarowego, grono włoskich artystów powiększało się o najbardziej rozpoznawalne nazwiska i tytuły: Puccini (Jaskółka), Verdi (Nieszpory sycylijskie, Don Carlos), Rossini (Cyrulik sewilski, Kopciuszek) czy Donizetti. Pierwotna wielokulturowość tego miejsca, która trwa do dzisiaj (za sprawą, między innymi, spektaklu Halka w reżyserii Pawła Passiniego), sprawiła, iż poznański teatr bardzo szybko stał się jedną z najważniejszych scen operowych w kraju. W jego historię wpisały się różne języki sceniczne, zapewniając temu miejscu trwałą formę przestrzenną; poczucie, że cały artystyczny świat nie jest już obok, ale w przybliża się w literackiej łączności. Ta międzykulturowa spójność i wzajemne przenikanie ujawniły się także podczas spektaklu Ernani Verdiego, zrealizowanego z Israeli Opera w Tel Awiwie.

Po doznaniach artystycznych warto spojrzeć na poznański teatr w jeszcze jednej perspektywie: sąsiedzkiej architektury. Wyjątkowość tego miejsca podkreśla bliskość poznańskiej polonistyki, znajdującej się po wschodniej stronie Teatru Wielkiego. W świetlanej i południowej przestrzeni, niedaleko centrum miasta, łączą się ze sobą głośne czytania (warto wspomnieć tu o śródziemnomorskich wykładach, podczas których studenci omawiają Cycerona, Marka Aureliusza, aż po współczesne Italie Stasiuka czy Wykłady Italo Calvina) i teatralne reinterpretacje. A wszystko zdarza się najpełniej między grecką επαγρύπνηση (czujnością) a włoskim destino (przeznaczeniem).

Poznański Ratusz, fot. Weekend Wayfarers / Flickr, CC BY 2.0
Poznański Ratusz, fot. Weekend Wayfarers / Flickr, CC BY 2.0


Wczorajsze Południe na Starym Rynku

Idea podróżowania do niewielkich przestrzeni, z charakterystycznym dla Śródziemnomorza wchłanianiem piękna sąsiednich kościołów, uliczek i sklepików, szczególnie wyraźnie towarzyszy poznawaniu kolejnego miejsca – poznańskiego ratusza, znajdującego się na Starym Rynku. Pierwsze wzmianki o gotyckim budynku pojawiły się już w XIV wieku. Określano go wtedy jako Domus consulum (Dom konsulów). Jego typowo polska historia przeplatała się kulturowo ze światem artystycznym Włoch, Hiszpanii i dawnej Hellady, choć najczęściej działo się to w sytuacjach granicznych. Tak stało się między innymi w 1550 roku, kiedy do Poznania przyjechał Jan Baptysta Quadro z Lugano, włosko-polski renesansowy architekt, aby przebudować ratusz po zniszczeniach pożarowych, do jakich doszło w 1535 roku. Artysta podejmował się wtedy różnych zajęć na rzecz miasta, wkrótce stał się też architektem miejskim. Oprócz restauracji ratusza zapisał się w pamięci poznaniaków również jako twórca kamieniczek, sukiennic, Sali Wielkiej – pomieszczenia renesansowego, w którym odbywały się pierwsze obrady mieszkańców, oraz Wagi Miejskiej. Jan Baptysta był właścicielem kilku kamienic przy Starym Rynku 84 i ulicy Wrocławskiej 11. Jednak najwięcej czasu spędzał w swojej winiarni, mieszczącej się w samym środku rynku, który dziś jest głównym miejscem restauracyjnym i turystycznym.

Sztuka Jana Baptysty Quadro z jednej strony wyrażała się w czułości i wrażliwości języka symboli, z drugiej otoczona była kontrowersyjną postawą artysty. Najważniejsze okazało się jednak spełnienie sztuki w reakcji turystów i mieszkańców, dla których dzieła Baptysty stały się możliwością istnienia w przeszłości, razem z artystyczną intuicją i miłosnym ukojeniem przed lękiem, które zapewniała artyście żona, poznanianka Barbara Sztametówna. Jan Baptysta Quadro w swoich pracach architektonicznych powracał wielokrotnie do tradycji starożytnej Grecji, gdzie twórcy, aby zaznaczyć swój udział w sztukach artystycznych, pozostawiali na budynkach kamienną sygnaturę autorską. Baptysta powrócił do tego zwyczaju, tworząc na zachodniej ścianie ratusza gmerk, wykonany dodatkowo z herbem i napisem: Hoc opus artificis Joannis Baptistae. Dziś niemego już Jana Baptystę Quadro można spotkać w rzeźbie umieszczonej na kamienicy, w której dawniej mieszkał. Anonimowy wizerunek artysty został połączony z miniaturą poznańskiego ratusza, najważniejszego dzieła włoskiego architekta. Ci, którzy są spragnieni towarzystwa architekta, mogą również przespacerować się ulicą Jana Baptysty Quadro – uliczką na Starym Rynku, która biegnie między budynkami Arsenału i Muzeum Wojskowego.

Ratusz, widziany z zewnątrz, to także miejsce, w którym uwidaczniają się mitologiczna tęsknota i starożytna kobieca siła. Na frontowej ścianie budynku, zwanej loggią, znajdują się, ustawione parami, kobiece alegorie cnót. Pierwsza jest patientia (cierpliwość) z owcą oraz prudentia (roztropność) z lustrem. To niezwykłe połączenie, gdzie animalna biel, będąca pierwszą barwą, pierwotną czystością, spotyka się z własnym odbiciem. W drugim połączeniu istnieją obok siebie najbliższe cnoty: charitas (miłość) z dwojgiem dzieci oraz iustitia (sprawiedliwość) z wagą i mieczem. Kolejne są fides (wiara) z kielichem i mieczem oraz spes (nadzieja) z kadzielnicą i słońcem. Przedostatnia para to fortitudo (męstwo) ze złamaną kolumną i temperantia (umiarkowanie) przelewające wodę z dzbana do misy. Ten ostatni obraz to przypomnienie, ale też symbol nieutulonej tęsknoty za starożytnym kanonem piękna, dobra i jednoznaczności. Na samym końcu cnót pojawiają się Lukrecja, córka rzymskiego patrycjusza, ze sztyletem wymierzonym we własną pierś, i Kleopatra, ostatnia królowa hellenistycznego Egiptu, z wężami oplatającymi ramiona. Samobójcza historia obu kobiet wskazuje, że paradoksalnie najbliżej światła jest cień.

Śródziemnomorski czas na ścianach poznańskiego ratusza ma także wymiar kulisty. W jego wewnętrzny rytm w formie medalionów zostały wpisane postaci z południowego regionu: Wergiliusz, Homer, Justynian Wielki, Horacy, Spartakus, a także Archimedes i Witruwiusz. W tym przywoływaniu po imieniu spotykają się ze sobą różne dziedziny życia, począwszy od greckiej filozofii przyrody, rzymskiej literatury, aż po renesansowy humanizm. To moment, kiedy antyczna metafora przecina się z życiem współczesnym. Jest w tej architekturze wyjaśnienie, odwrotność gestu, spokój barwy, przylgnięcie do minionej historii i poczucie pewnego niedokończenia. Jak w zaprojektowanej przez Baptystę Sali Wielkiej, której wejście artysta przyozdobił fragmentem z Polityki Arystotelesa: Rada niewiasty jest ułomna, chłopca zaś niedoskonała, dopiero starość jest w radach pożyteczna. Po drugiej stronie tej samej ściany włoski architekt umieścił cytat z Psalmu 3: Usta sprawiedliwego głoszą mądrość i język jego głosi co słuszne. Słowo miało stać się  widzialne…

Rynek, fot. Sergei Gussev / Flickr, CC BY 2.0
Rynek, fot. Sergei Gussev / Flickr, CC BY 2.0


Muzeum Instrumentów Muzycznych w sąsiedztwie Czerwonej Kamienicy

Obok koncentrowania się na zapatrzeniach, charakterystycznych dla architektonicznego oka, równie piękne może być zasłuchanie w baroku i romantyzmie: „wyobrażenie muzyki” i rekonstrukcja śródziemnomorskich dźwięków. Wśród barwnych kamieniczek: zielonych, błękitnych i miodowych, które zdobią centrum miasta, znajduje się Muzeum Instrumentów Muzycznych. Założył je w 1945 roku Zdzisław Szulc, pierwszy kustosz muzeum, który uczynił je wyjątkowym i jedynym w Polsce, na tak znaczną skalę, miejscem wieloetnicznym. Przenikają się tu kultury włoska, hiszpańska, grecka, francuska i polska. Następcy Szulca, Włodzimierz Kamiński i Jacek Podbielski, wzmacniali znaczenie tego miejsca, nawiązując liczne kontakty z ośrodkami europejskimi i pozakontynentalnymi. Pierwszy z nich, rozwijając w sposób szczególny szkołę lutniczą i skrzypcową, włączył muzeum w krąg sztuki europejskiej już na początku lat 60. XX wieku. Natomiast działalność Jacka Podbielskiego w latach 90. przyczyniła się do rozwoju muzyki barokowej, dzięki której Muzeum Instrumentów stało się europejską przestrzenią sztuki. Dźwięk barokowy, romantyczny i oświeceniowy, zapisany w starodawnych instrumentach drewnianych, wyrażał tęsknotę za pojęciami klasycznymi, stawał się formą przeżywania przeszłości, mozaiką kulturową; był jednocześnie ekspresjonistycznym przywitaniem i wspomnieniem artystów, obdarzonych słuchem absolutnym.

Kiedy wchodzi się do budynku, niejako w gościnę, ma się poczucie wewnętrznej dwoistości miejsca: z jednej strony nieustannie towarzyszy nam polski pejzaż kulturowy, zaś z drugiej pojawia się nostalgia śródziemnomorskiej świadomości. W muzeum znajduje się bowiem ponad dwa tysiące eksponatów, wśród nich europejskie instrumenty profesjonalne, ludowe oraz liczne muzykalia. Wśród nich ważne miejsce zajmują instrumenty lutnicze, drewniane i blaszane włoskich mistrzów, takich jak: Amati, Guadagnini, Maggini oraz Testore. Amati pochodził z rodziny włoskich lutników, którzy w XVI i XVII wieku budowali skrzypce, altówki i wiolonczele. Dla szkoły kremońskiej, założonej przez Andrea Amatiego, dźwięk był nie tylko słyszalny, lecz również „widzialny”. Dlatego mistrz uczył następne pokolenia sztuki łączenia geometrii z wytwornością i elegancją instrumentu, które do dziś można podziwiać w centrum Wielkopolski. Wpływ szkoły kremońskiej i jej umiłowania szczegółu zaznaczył się także w działalności Magginiego. Dla artysty sztuka spełniała się w oksymoronicznych połączeniach: doskonałe i ciemne, zamknięte i niejasne. Taki też „kolor” dźwięku – mroczny, nieoświetlony – starał się uzyskać, wykonując altówki o większych rozmiarach. Zmysł wzroku stał się również ważny w rzemiośle lutniczym Guadagniniego: artysta zapisał się w historii sztuki głównie jako wykwintny autor skrzypiec, których dzisiejsza wartość jest bezcenna. Guadagnini przez ponad 50 lat doskonalił swój warsztat w czterech ośrodkach, począwszy od rodzinnej Piacenzy, przez Mediolan, Parmę i Turyn. Jego świadomość muzyczna, umiłowanie szczegółu i minimalizm ujawniły się w ostatnim okresie działalności – sztuce turyńskiej. Wtedy właśnie zrealizował swój końcowy projekt: skrzypce zwane Stradivarius ubogich, co jest nawiązaniem do prac Antoniego Stradivari.

Muzeum Instrumentów to także miejsce intertekstualne, intersensualne. Historycznym dźwiękom, które na nowo stają się słyszalne, towarzyszą bowiem cykliczne wykłady malarskie. To miejsce, w którym możliwa staje się podróż w regiony bliskie śródziemnomorskiemu światłu, to przestrzeń, w którym zachwyt łączy się z liryczną ascezą.

W pobliżu Muzeum Instrumentów Muzycznych znajduje się budynek nr 37, zwany również Czerwoną Kamienicą. Jej nazwa pochodzi od barwy elewacji, jaką kamienica uzyskała w 1880 roku. Dom został zbudowany jeszcze w XVI wieku, w stylu gotyckim, jednak w kolejnym stuleciu kamienica została przebudowana na styl barokowy, według projektu włoskiego architekta Tomasza Poncino. Artysta, pochodzący z Gorizii w Istrii, przynależącej do Republiki Weneckiej, zapisał się w polskiej historii na dłużej. Prace artystyczne w Polsce rozpoczął około 1620 roku; zgodnie z jego sztuką i projektami architektonicznymi zostały wybudowane Zamek Ujazdowski, Pałac Kazimierzowski w Warszawie czy kościół cysterski w Lądzie. Do Poznania przybył prawdopodobnie w styczniu 1652 roku, jak podaje pierwsza wzmianka w archiwalnych księgach obywatelskich miasta. Zgodnie z umową zawartą z Janem Krausem, rajcą poznańskim, Poncino miał przebudować Czerwoną Kamienicę. „Kronika Miasta Poznania” podaje, że główną cechą włoskiego architekta była jednak opieszałość przy realizacji powierzonych mu zadań, co prowadziło wielokrotnie do niedokładności wykonywanych prac. W reakcji na niesumienność, artysta był kilkakrotnie więziony, między innymi w Lądzie i Poznaniu. Mimo to został mianowany pierwszym mistrzem murarskim w Poznaniu. W 1641 roku Poncino został serwitorem królewskim, a w 1650 otrzymał tytuł murator sacrae regis maiestatis. Włoch zapisał się w historii miasta nie tylko jako architekt, ale również jako „człowiek światła” – w latach 50. otrzymał prawo sprzedaży białego wosku i świec.

Fontanna Neptuna w Poznaniu, fot. SuperGlob / Wikimedia, CC BY 3.0
Fontanna Neptuna w Poznaniu, fot. SuperGlob / Wikimedia, CC BY 3.0


Cztery fontanny

Wiosenny czas, kiedy wszystko, nawet to, co najmniejsze, przypomina o swojej obecności, to właściwy moment, by powrócić do pierwszego zachwytu, początkowej niebieskiej formy i antycznej jasności. Przypominają o tym cztery fontanny usytuowane bezpośrednio na Starym Rynku. Najbliżej poznanego już ratusza znajduje się Fontanna Prozerpiny, starorzymskiej bogini kiełkującego zboża. Już sama symbolika pierwszych roślin, które przypominają o nadchodzącej zieleni, napełnia przeświadczeniem, że jesteśmy w miejscu właściwym. Podkreśla to również niezwykłe znaczenie imienia bohaterki – Prozerpina pochodzi od łacińskiego proserpere, „zjawiać się”. Dodałabym jeszcze: zjawiać się w błękicie, przywołując w pamięci obraz Luca Giordano Porwanie Prozepiny. Dominuje w nim intensywna barwa błękitnego materiału, którym otulona jest rzymska bogini, odzwierciedlenie greckiej Persefony. „Wodna” Prozerpina, czuwająca nieustannie na poznańskim rynku, została przedstawiona w momencie porwania jej przez władcę podziemi. Niezwykle symboliczne stało się umieszczenie fontanny na zbiegu ulic Wielkiej i Żydowskiej, przede wszystkim dlatego, że w samo południe słońce pada wprost na władcę podziemi, czyniąc z niego postać oksymoroniczną.

W południowo-wschodniej części rynku znajduje się fontanna „samotna”, jednoosobowa – Fontanna Apolla. Zbudowano ją na miejscu historycznej studzienki, która przez wieki zaopatrywała mieszkańców Poznania w wodę. Pierwszym więc słowem, które określa fontannę, jest źródło, przypominające o spokojnym czasie, potrzebie odpoczynku, a zarazem przynoszące witalność i radosne oczekiwanie. Apollo, grecki bóg piękna, muzyki, prawa i porządku został przedstawiony z harfą. Mówiono o nim, że był najprzystojniejszym mężczyzną w starożytnej Grecji. Apollo to postać wyjątkowa, przede wszystkim dlatego, że jego imię pochodzi od greckiego Apóllōn  – człowiek jaśniejący; zarazem jednak w jego imię zostało wpisane zniszczenie. Ta przedziwna sprzeczność wiąże się z natychmiastowym znikaniem, ale też potrzebą i wiarą w nowe spotkanie.

Podczas spacerowania warto jeszcze na moment zatrzymać się przy Fontannie Marsa i Fontannie Neptuna, by zrozumieć, czym jest śródziemnomorskie zapatrzenie. Mars, staroitalski bóg wojny, początkowo był czczony jako opiekun pór roku, a w sposób szczególny wiosny. Była w nim domyślna łagodność, o której pamiętali dawni pasterze, powierzając mu w opiekę owce prowadzone na pastwiska. To przypomnienie bieli marsjańskiej, w czasie wiosennego przesilenia, zwraca uwagę na człowieka, który po całym życiu wraca do ocalającej dobroci, po raz pierwszy odsłania swoje prawdziwe imię. Na ostatniej z fontann króluje Neptun, bóg chmur, deszczu i wód, przedstawiony razem ze swoją żoną Amfitrytą oraz synem Trytonem.

Po tym ostatnim zdaniu można by dopisać tylko jedno słowo: Rodzina. To najważniejsze zakończenie świetlistego Poznania, jego symbolicznych zakamarków, przechowywanych znaków i śródziemnomorskich twarzy. Najpiękniej jednak oglądać tę fontannę w półmroku; ma się wtedy poczucie, że już za chwilę, zaraz rano, nastanie światło, a ukryte znaki staną się widoczne w górnym blasku.

Zdjęcie główne: Fontanna Marsa, fot. SuperGlob / Wikimedia, CC BY 3.0
Artykuł ukazał się drukiem w Lente#01 w kwietniu 2016 roku.
Magazyn w formie e-booka kupić można tutaj. Nakład papierowy wyczerpany.
Na hasło POZNAŃ otrzymać można zniżkę w wysokości 5 PLN.
Posted on

Andreas Viestad, Obiad w Rzymie. Historia świata w jednym posiłku

Promocja książki Obiad w Rzymie. Historia świata w jednym posiłku była w ostatnich tygodniach niezwykle intensywna – okładka z włoskimi motywami przewijała się na prawie wszystkich znanych mi blogach, na instagramowych profilach dziennikarzy i celebrytów, u krytyków literackich i u influencerów. Choć zwykle takie działania wydawcy wywołują u mnie niechęć do lektury, tym razem wyczekiwałam przesyłki ze sporą dozą niecierpliwości. I to wcale nie ze względu na Rzym w tytule.

Nie uważam się za smakosza, a gotować nie umiem i nie lubię; fascynuje mnie jednak historia jedzenia, a jeszcze bardziej (i szerzej) – jego antropologia. Symbolika pokarmów, ich rola w kulturze, pokarmowe tabu – to moje koniki. Przyznam więc, że, choć jestem italianistką, od Wilczycy Kapitolińskiej i Tybru na obwolucie bardziej zainteresował mnie podtytuł książki, jak również kilka haseł, którymi reklamowano publikację. Wyrusz szlakiem smaków i składników, które zmieniły naszą cywilizację – ten wydał mi się szczególnie frapujący. Pomysł na książkę również jawił mi się jako dosyć udany. Andreas Viestad, norweski felietonista i krytyk kulinarny, podczas jednego z licznych pobytów w uwielbianym przez siebie Wiecznym Mieście, odwiedza La Carbonarę, znaną restaurację na Campo de’ Fiori. Spożywając posiłek, snuje opowieść o historii świata i historii jedzenia, a może raczej o tym, jak bardzo losy świata były od jedzenia zależne. Swój wywód dzieli na tematyczne działy: Chleb, Oliwa, Sól, Makaron, Pieprz, Wino, Mięso, Cytryna; dodaje też do nich Ogień, a więc rozważania o jednym z najważniejszych odkryć ludzkości. Wszystko to przeplata wzmiankami o swej ulubionej restauracji i daniach, które znajdziemy w jej karcie.

 

Jakie wrażenie wywarła na mnie ta opowieść? Obiad w Rzymie czyta się szybko i gładko; opowieść jest zajmująca i niebanalna. Ciekawostek, na które bardzo czekałam, znajdziemy tutaj sporo; wiele z nich nie zostało wcześniej przytoczone w innych dostępnych w Polsce wydawnictwach. Odrobinę przeszkadzał mi natomiast brak zdecydowania autora, który zdawał się nieustannie wahać: czy skupić się na Półwyspie Apenińskim, czy jednak zarysować historię naszych związków z poszczególnymi produktami na szerszym tle. Ci, którzy spodziewają się książki o Italii, z zaskoczeniem odkryją, że tytułowy obiad w Rzymie w większości rozdziałów stanowi tylko pretekst do rozpoczęcia gawędy. Z drugiej strony, czytelnik, który szuka całościowego ujęcia – nawet przy założeniu, że do czynienia mamy z książką bardzo daleką od naukowego dyskursu – może poczuć się zdziwiony faktem, że Viestad raz po raz Italię w swej opowieści opuszcza, jednak nowe kierunki dobiera według nie zawsze klarownego klucza. Nierzadko pomija też dosyć znane historie, które ubarwiłyby jego wywód jeszcze bardziej. Może to jednak kwestia moich osobistych preferencji, nie zaś rzeczywistych uchybień autora? Najlepiej będzie, jeśli spróbujecie przekonać się sami. Próba ta na pewno nie będzie czasem straconym.

 

Andreas Viestad, Obiad w Rzymie. Historia świata w jednym posiłku, tłumaczyła Małgorzata Rost, Znak Koncept, Kraków 2021
Posted on

Antycznym hiszpańskim szlakiem

akwedukt w Segowii

Wyobraźmy sobie, że jesteśmy miłośnikami antyku i że zwiedziliśmy już caluteńką Italię, zdobyliśmy wszystkie możliwe punkty na naszej włosko-rzymskiej mapie i zastanawiamy się, gdzie by się tu teraz udać, aby zaspokoić wiecznie nienasycony głód zwiedzania. Hiszpania jako kolonia zamorska Rzymu została podbita najwcześniej. W wyniku wojen punickich rzymska caliga stanęła na hiszpańskim brzegu i tam pozostała na niemal 7 stuleci. Oczywiście „okupacja” rzymska nie wiązała się wyłącznie z wojnami i podbojami, choć ich też było niemało, aż do roku 19 p.n.e., kiedy to rozpoczął się okres romanizacji. „Stawanie się Rzymianami” trwało na Półwyspie Iberyjskim już od czasów wojen punickich, gdyż za rzymską armią podążali kupcy, a dalej urzędnicy, historycy, poeci, rodziny urzędników, żołnierzy… ogromna fala Rzymian niosących ze sobą język, kulturę, literaturę. Rzymianie pozostawili po sobie wspaniałe zabytki, które wytyczają na mapie Hiszpanii szlak rozpoczynający się na Costa Brava, a kończący się w Andaluzji. To właśnie nim dziś podążymy.

Mozaika z Italiki, Palacio Lebrija w Sewilli, fot. Carole Raddato Flickr
Mozaika z Italiki, Palacio Lebrija w Sewilli, fot. Carole Raddato / Flickr, CC BY 2.0

Przystanek Barcelona

Naszą podróż rozpoczynamy w Barcelonie. Ktoś może zapytać, co ma wspólnego miasto Gaudiego z Rzymianami… Otóż ma, i to całkiem sporo! Jak wieść niesie, Barcelona została założona przez samego Herkulesa. Fakty mówią natomiast, że było to pierwotnie miasto fenickie. Rodacy Hannibala założyli je w III wieku p. n.e., a Rzymianie przejęli dopiero w roku 15 p.n.e. i założyli obóz pod nazwą Colonia Faventia Julia Augusta Pia Barcino. Dzisiejsza nazwa miasta nawiązuje zatem do starożytnej, o czym niewielu współczesnych pamięta. O rzymskich korzeniach Barcelony przekonamy się choćby w Muzeum Archeologicznym Katalonii (Museo de Arqueología de Cataluña), znajdującym się na Wzgórzu Montjuïc. Znajdują się tam artefakty z czasów prehistorycznych, fenickich, greckich, iberyjskich, rzymskich i wizygockich. Najstarsze zbiory pochodzą z XIX wieku, kiedy to na terenie Hiszpanii rozpoczęły się pierwsze wykopaliska.

Barcelona to jednak nie tylko muzeum. Prawdziwą perełką tego miasta dla fanów rzymskich zabytków jest Świątynia Augusta (Templo de Augusto). Do obiektu tego trafić trudno, zazwyczaj wycieczki omijają je skrzętnie, bo też niewiele się zachowało z dawnego templum. Niemniej to, co można jeszcze zobaczyć, robi niesamowite wrażenie – choćby ze względu na swoją lokalizację. Ruiny znajdują się między ścianami współczesnych budynków! Co ciekawe, nawet nie wszyscy rodowici mieszkańcy miasta wiedzą o tym miejscu. Prowadząca do niego wąska uliczka ukryta jest między współczesnymi budynkami. Dziś możemy podziwiać jedynie trzy kolumny, jednak w czasach antycznych była to imponująca konstrukcja o wymiarach 35×17,5 m, osadzona na niewielkim wzgórzu zwanym Mons Taber. Wiadomo, że wewnątrz znajdował się posąg cesarza Augusta, lecz wszelkie ceremonie odprawiane były przed świątynią. Tuż obok znajdowało się Forum. Templum zajmowało północną część miasta; po upadku Imperium Zachodniego straciło na znaczeniu, ale w XI wieku wciąż wzbudzało podziw – mówiono o nim El Milagro (cud). Jeszcze w XV wieku kolumny i kapitele świątyni zobaczyć można było wewnątrz domostw średniowiecznej Barchinony.

Obiektów rzymskich w stolicy Katalonii jest znacznie więcej, a wszystkie one znajdują się w Dzielnicy Gotyckiej (Barrio Gótico). Wędrując po tym uroczym zakątku natkniemy się na kilka rzymskich domów, zejdziemy do podziemnych pozostałości po rzymskich budynkach, odnajdziemy nawet składy słynnych sosów garum. Rzymskie ruiny w Barcelonie są specyficzne, jakby wtopione w architekturę współczesnej części miasta.

Barcelońska świątynia Augusta, fot. Julia Wollner
Barcelońska świątynia Augusta, fot. Julia Wollner


W stronę Empurias

Droga z Barcelony powiedzie nas na wschód – na Costa Brava, gdzie znajduje się jedno z najbardziej fascynujących miejsc w Hiszpanii. Mowa o Empurias. Czekają tam na nas ruiny greckiego miasta Emporion (Ἐμπόριον). Osada ta została założona w roku 575 p.n.e. przez Fokajczyków z Massalii, a zatem stanowiła… kolonię kolonii (sic!). O tym, jak bardzo starożytne jest to miasto, świadczy to, że gdy je zakładano, Ateny nawet nie myślały jeszcze o demokracji, a Rzym nadal znajdował się pod panowaniem królów. Portowa osada rozrosła się w ciągu stuleci i zyskała miano Neapolis, co było dość powszechną praktyką stosowaną przez Greków – na wybrzeżach Italii, Grecji i Hiszpanii było mnóstwo “nowych miast”, nie wszystkie jednak przetrwały. Grecy żyli w znakomitej symbiozie z tubylczą ludnością (Iberami), w nieco gorszej z Fenicjanami – ale też dzielił ich, łagodnie mówiąc, konflikt interesów. Swój największy rozwój w tamtym okresie miasto zawdzięcza wojnom punickim, kiedy to Kartagińczycy otoczyli Emporion murem obronnym. Na nic to się wprawdzie nie zdało, bowiem miasto dostało się w ręce Rzymian. W roku 45 p.n.e. Juliusz Cezar nadał Emporion status kolonii rzymskiej, co równało się nadaniu jego mieszkańcom niepełnych praw obywatelskich.

Dziś podziwiać możemy zarówno greckie, jak i rzymskie ruiny, przy czym widoczny jest wyraźny ich podział. Jeśli chodzi o obiekty greckie, zachowały się pozostałości z okresu hellenistycznego, między innymi agora, stoa, świątynia Asklepiosa oraz fragmenty domów z przepięknymi mozaikami. Z okresu rzymskiego możemy do dziś zobaczyć fragmenty domów z widocznymi hypokaustami, czyli ogrzewaniem podłogowym.

Stanowisko w Empurias, fot. Pepe Manteca / Flickr, CC BY-NC-ND 2.0
Stanowisko w Empurias, fot. Pepe Manteca / Flickr, CC BY-NC-ND 2.0

Upadek pięknego miasta Emporion rozpoczął się w II wieku n.e. Spowodował go kryzys ekonomiczny i przesunięcie szlaków handlowych. Ostateczny cios zadał najazd Arabów w wieku VIII. Miasto popadło w ruinę i nigdy już nie odzyskało dawnego znaczenia. Odkopano je po 11 wiekach. Dziś możemy przechadzać się starożytnymi ulicami, a raczej ich pozostałościami, i podzisiać skarby grecko-rzymskiej cywilizacji.

Będąc w Empurias, warto zahaczyć o Gironę. Jakkolwiek samych rzymskich zabytków w mieście jest stosunkowo niewiele, to jednak godny uwagi pozostaje fakt, iż miasto to zostało założone pod nazwą Gerunda w roku 77 p.n.e. przez samego Gnejusza Pompejusza Wielkiego, zięcia, sojusznika, a później przeciwnika Juliusza Cezara. Można tam stąpać po miejscu, w którym ongiś przechadzał się Pompejusz…

Ruiny w Empurias są przepięknie położone. Fot. Pepe Manteca Flickr, CC BY-NC-ND 2.0
Ruiny w Empurias są przepięknie położone. Fot. Pepe Manteca / Flickr, CC BY-NC-ND 2.0


Jedziemy do Tarragony

Tarragona jest jednym z najważniejszych historycznie miast Hiszpanii. W starożytności pełniła funkcję stolicy prowincji.  Pierwotnie było to miasto Iberów (ludu nieindoeuropejskiego zamieszkującego Wybrzeże Lewantyńskie), a następnie przeszło w ręce wszędobylskich Fenicjan, którzy ochrzcili je mianem Tarchon. Długo się nim wszakże nie nacieszyli, bowiem już w wieku III p.n.e. miasto przeszło pod panowanie rzymskie. I bardzo dobrze, gdyż nowi lokatorzy niestrudzenie wznosili w nim coraz to nowe budowle, fora, akwedukty, teatry, amfiteatry, świątynie… Rozbudowywali miasto tak długo, aż uczynili zeń metropolię. Złoty wiek miasta przypadł na rządy Oktawiana Augusta, który uczynił je de facto stolicą prowincji. Obejmowała trzy czwarte terytorium Półwyspu Iberyjskiego oraz Baleary. Rola Tarraco była zatem bardziej niż istotna. Miasto, które uchodziło za najelegantsze i najbogatsze w tym regionie, porównywane bywało do samego Rzymu. Na przełomie tysiącleci zamieszkiwało je 250 tysięcy osób. Do dnia dzisiejszego w Tarragonie zachowało się niemało zabytków, które składają się na Kompleks Archeologiczny (Passeig Arqueològic).

Ów rozległy obiekt, wpisany w roku 2000 na Światową Listę UNESCO, oferuje nam teatr i amfiteatr, oba zachowane w znakomitym stanie, dwa rzymskie fora (prowincjonalne i miejskie), cyrk, a także rozległą nekropolię z III i IV wieku naszej ery. W amfiteatrze, co ciekawe, znajdują się ruiny… gotyckiego kościoła wzniesionego w V wieku. Część tych obiektów otoczona jest cyklopowymi murami, wzniesionymi jeszcze przez Iberów.  Amfiteatr znajduje się tuż nad brzegiem morza, poza murami, podobnie jak akwedukt zwany Diabelskim Mostem (El Puende del Diablo), który dostarczał miastu wodę z odległości 30 kilometrów. Jest to jeden z najbardziej znanych akweduktów hiszpańskich; w miejscu, w którym przekracza dolinę, ma 249 m długości i 27 m wysokości w najwyższym miejscu. Przeoczyć go raczej trudno…

Kompleks archeologiczny w Tarragonie sprawia niesamowite wrażenie zwłaszcza dlatego, że znajduje się w otoczeniu nowoczesnej architektury. Idąc ulicami miasta nagle wkraczamy na rzymską Via Imperial, o historii której przypomina samotna kolumna pomiędzy ławeczkami. Amfiteatr dosłownie wyrasta nam spod stóp. Akwedukt pojawia się zupełnie nieoczekiwanie. Cyrk malowniczo wkomponowuje się we współczesne budynki. Starożytność jest obecna, ale dyskretna. Nie afiszuje się tak jak w Rzymie. Rzymskość wyziera tu z każdego kąta, a jednocześnie stoi skromnie na uboczu. Trzeba jej szukać.

Tarragona, fot. Juan Antonio Segal Flickr, CC BY 2.0
Tarragona, fot. Juan Antonio Segal Flickr, CC BY 2.0


Zabytki znalezione w Saragossie

Niewiele osób zdaje sobie sprawę, jak istotnym miejscem dla ludzi antyku było to miasto. Hiszpańska nazwa – Zaragoza – pochodzi od imponującego imienia: Caesaraugusta. Było to miasto Iberów, Grecy i Kartagińczycy nie postawili tam nigdy stopy, za to przejęli je ostatecznie Rzymianie. Jakkolwiek obecnie znajduje się w Autonomicznej Wspólnocie Aragonii, w czasach rzymskich wchodziło w skład Provincia Tarraconensis, a zatem tej najbardziej rozwiniętej i zurbanizowanej. Nic też dziwnego, że możemy w niej znaleźć całkiem sporo zabytków z epoki antyku.

Muzeum Forum Caesaraugsta (Museo Foro Caesaraugusta) stanowi swego rodzaju kompleks archeologiczny. Obejmuje ono pozostałości starożytnego forum dedykowanego Oktawianowi Augustowi, a wśród nich znajdują się fundamenty domów z epoki Augusta i Tyberiusza, fragmenty forum oraz… całkiem spore fragmenty rur kanalizacyjnych. Drugie warte odwiedzenia muzeum to Muzeum Portu Rzecznego (El Museo del Puerto Fluvial de Cesaraugusta), gdzie znajdują się pozostałości po rzecznym porcie nad Ebro z epoki wczesnego pryncypatu. Port ten funkcjonował do końca VI wieku naszej ery, a zatem jeszcze w epoce Wizygotów. Budynki portowe rozciągały się wzdłuż prawego brzegu rzeki Ebro, wykorzystując większą łagodność jej wód w tej części i znajdowały się w północno-wschodnim rogu forum, z którym łączyły się schodami. Praktycznie do końca swego istnienia port stanowił miejsce intensywnego handlu – eksportowano pszenicę, drewno i żelazo, importowano natomiast ceramikę, wino i mięso.

Interesujące jest również Muzeum Term Publicznych Caesaraugusta (El Museo de las Termas Públicas de Caesaraugusta). Miejsce to uświadamia nam, że Rzymianie byli takimi samymi ludźmi jak my i korzystali z publicznych łaźni wykonując te same czynności higieniczne. Przychodzili do term, by się zrelaksować, poplotkować, spędzić czas z dala od domowych obowiązków. Także – dla poprawy urody i zadbania o higienę. Nierzadko właśnie w termach zapadały ważne decyzje, m.in. polityczne. Zwiedzając to miejsce w Saragossie możemy mieć wrażenie, że zaraz zza rogu wyjdzie Rzymianin w klapkach i ręczniku kąpielowym, z wiernym niewolnikiem niosącym przybory do higieny…

Muzeum Term obejmuje również kompleks latryn publicznych. Rzymianie bardzo serio traktowali wszelkie ludzkie potrzeby (nil humanum alienum esse puto) i w każdym mieście musiał znajdować się podobny przybytek. Latryny z Saragossy nie różnią się pod tym względem od innych tego typu obiektów rozsianych po całej Italii. Bez wątpienia sprawią jednak, że mimowolnie uśmiechniemy się z nutką niedowierzania: jakże daleko sięgała starożytna domena publiczna!

Rzymskie mury w Saragossie, fot. VIATOR IMPERI Flickr
Rzymskie mury w Saragossie, fot. VIATOR IMPERI / Flickr, CC BY 2.0


Przystanek Soria 

To właśnie tam znajdowało się ongiś jedno z najważniejszych rzymskich miast na terenie Hiszpanii. Pierwotna osada założona została nie przez Rzymian, a przez ludy miejscowe, w tym przypadku Celtów. Miasto było na tyle ważne z rzymskiego punktu widzenia, że rozgorzała o nie zaciekła walka – ostatni etap wojny toczonej przez Rzymian z miejscowymi plemionami. Soria, inaczej: Numancja, nie skapitulowała jak pozostałe miasta. Broniła się dzielnie do końca, który nadszedł dopiero po dziewięciomiesięcznym oblężeniu. Jak to zwykle bywało przy takich okazjach, zdobywcy stosowali strategię vae victis, rozwścieczeni długotrwałymi trudami i niemożnością wcześniejszego zdobycia miasta (oblężeniu towarzyszył zwykle głód, choroby, robactwo i inne problemy). Po zdobyciu Numancji część ludności została zabita, część sprzedana do niewoli. Miasto, wbrew logice, zostało doszczętnie zburzone, a jego wskrzeszenia dokonał dopiero cesarz August. Dzisiejsza Numancja to stanowisko archeologiczne. Specyficzny celtycko-rzymski duch nadal unosi się nad tym opuszczonym miejscem.

Numancja, fot. santiago lopez-pastor Flickr
Numancja, fot. santiago lopez-pastor  / Flickr, CC BY-NC-ND 2.0


Segowia. Kawa pod akweduktem

Któż by nie chciał wypić aromatycznej kawy u stóp rzymskiego akweduktu? Stanowi on wizytówkę miasta, które pięknie wpisuje się w celtycko-rzymską historię Półwyspu Iberyjskiego. Co prawda kojarzy się ono raczej z późnym średniowieczem i słynie raczej z katedr (to tu  13 grudnia 1474 roku koronowano na królową Izabelę Kastylijską). Niemniej zanim rodowici Hiszpanie zaczęli uważać to miejsce za własne, jego wąskimi uliczkami przechadzali się cives romani, którym do domów wodę doprowadzał osławiony akwedukt.

Obiekt ten, znajdujący się obecnie na placu Azoguejo, wzniesiony został między I a II wiekiem n.e.. Jeżeli chodzi o Półwysep Iberyjski, stanowi największe osiągnięcie sztuki inżynieryjnej; należy też do największych i najlepiej zachowanych akweduktów rzymskich w Europie. Na jego budowę przeznaczono 25 tysięcy granitowych bloków; co ciekawe, nie ma pomiędzy nimi żadnego spoiwa. Akwedukt posiada 170 łuków wznoszących się na wysokość 818 metrów. Transportował wodę z odległego o 17 kilometrów z górskiego źródła Fuenfría. Na trzech najwyższych łukach umiejscowiona była w czasach rzymskich tabliczka z brązowymi literami, informująca o projektancie i dacie budowy. Aktualnie w niszach znajdują się wizerunki patronki miasta Matki Boskiej z Fuencisla (Virgen de la Fuencisla) oraz św. Szczepana.

Oczywiście akwedukt musiał być kilkakrotnie rekonstruowany w ciągu kolejnych stuleci. Pierwsza renowacja nastąpiła w XV wieku, kiedy to odtworzono fragment zniszczony przez Arabów w 1072 roku. Kolejne prace renowacyjne nastąpiły za czasów Królów Katolickich, którzy do Segowii byli bardzo przywiązani, a w związku z tym dbali o jej wizerunek. To, że akwedukt zachował się do naszych czasów, jest wynikiem nieustannego wykorzystywania go do dostarczania wody miastu. Od 1985 roku znajduje się on na liście światowego dziedzictwa UNESCO.

Z budową akweduktu wiąże się pewna legenda. Otóż miał on zostać wzniesiony nie przez Rzymian, a przez diabła. Pewna dziewczyna pracująca jako nosiwoda wezwała czarta, aby wymyślił dogodny sposób transportu wody bez konieczności dźwigania wiader, oczywiście w zamian oferując mu swą duszę. Jak to zwykle bywa, diabeł nie zdołał ukończyć pracy w wyznaczonym czasie, gdyż kur zapiał, zanim ten zdołał położyć ostatni kamień budowli. Tym samym dusza dziewczyny została oszczędzona, a miasto zyskało akwedukt.

 

Segowia, fot. Javier Martinez / Unsplash
Segowia, fot. Javier Martinez / Unsplash


Mérida. Najbardziej rzymskie miasto w Hiszpanii

Wędrując od jednego do drugiego zabytku Méridy można mieć momentami wrażenie, że jest się w samej stolicy Italii. Jak na rzymskie warunki było to miasto stosunkowo młode, bowiem założył je w roku 25 p.n.e. cesarz Oktawian August z myślą o spokojnej starości swoich żołnierzy. Taką funkcję pełniła Emerita Augusta, stanowiąca azyl dla weteranów  Legio V Alaudae i Legio X Gemina armii rzymskiej po wojnie kantabryjskiej. Miasto rozrosło się w tak szybkim tempie, że rychło stało się stolicą Luzytanii, drugiej administracyjnej prowincji Hiszpanii. Jako stolica Emerita Augusta musiała posiadać odpowiednią architekturę i takąż jej rzymscy budowniczy zapewnili. To, co do dziś możemy podziwiać w tym mieście, to budowle z I wieku p.n.e i I wieku n.e., kiedy miasto przeżywało swój błyskawiczny rozkwit.

Najbardziej znaną wizytówką Méridy jest teatr (Teatro Romano) wzniesiony około 15 roku p.n.e. Inicjatorem budowy był Marek Agryppa, nota bene zięć Augusta. Aby zminimalizować koszty budowy teatr został skonstruowany w oparciu o pobliskie wzgórze, co stanowiło genialne jak na owe czasy rozwiązanie. Widownia mogła pomieścić 6 tysięcy widzów, możemy więc sobie wyobrazić, jakie widowiska odbywały się na scenie. Do naszych czasów teatr zachował się w stanie całkiem przyzwoitym; w nieco gorszej kondycji jest natomiast amfiteatr, który znajdował się w sąsiedztwie i był przeznaczony dla znacznie większej widowni – bez problemu mieścili się w nim wszyscy emeryci, gdyż miejsc było aż 16 tysięcy. Cel tego obiektu był dokładnie taki sam jak w przypadku rzymskiego Koloseum – odbywały się na nim walki gladiatorów i inne spektakle z udziałem ludzi, zwierząt i machin wojennych.

Merida, fot. Harald Brendel Flickr
Merida, fot. Harald Brendel / Flickr, CC BY 2.0

Do najpiękniejszych rzymskich zabytków w Méridzie należy most rzymski (Puente Romano) na rzece Gwadianie. Pierwotnie funkcjonował jako dwa mosty dochodzące do wyspy na środku rzeki, jednak w XVI wieku został połączony pięcioma dodatkowymi łukami i mierzy obecnie około 800 metrów długości przy 8 metrach szerokości. W starożytności był jednym z największych tego typu obiektów, z powodzeniem mieściły się na nim dwa zaprzęgi konne. Wnosi się na wysokość 12 metrów nad lustrem wody. Obecnie jest wyłączony z ruchu kołowego w celach ochronnych, jednak nadal możemy po nim przejść.

Najbardziej tajemniczym zabytkiem miasta jest natomiast domniemana świątynia Diany. Dlaczego domniemana? Prawdopodobnie wzniesiona została na cześć cesarza Augusta i nie miała z dziewiczą boginią nic wspólnego. Teoria o poświęceniu tego przybytku akurat Dianie powstała w XVI wieku. Inną kwestią pozostaje doskonały stan obiektu, który prezentuje się znakomicie jak na swój zaawansowany wiek. Otóż do Świątyni Diany dobudowano fasady pałacu Palacio de Conde de los Corbos. To właśnie one spowolniły stopniowe niszczenie budynku. Dziś możemy podziwiać imponujące pozostałości po owej świątyni, której smukłe kolumny wznoszą się ku niebu.

Merida, fot. Julia Wollner
Merida, fot. Julia Wollner

Sewilla i Italica. Na krańcu rzymskiego świata

Sięga swymi korzeniami daleko w przeszłość. Założona przez Iberów, szybko została zajęta przez Fenicjan. Istnieje teoria, że wchodziła w skład starożytnego królestwa Tartessos. W 206 roku p.n.e. Scypion Afrykański Starszy założył w pobliżu Sewilli osadę Italica, natomiast samo miasto zostało w 45 roku p.n.e. zdobyte przez Juliusza Cezara i przemianowane na Colonia Iulia Romula Hispalis.

Sama Sewilla nie ma nam do zaoferowania wielu zabytków z czasów rzymskich; te, które znajdują się na terenie miasta, możemy podziwiać w Muzeum Archeologicznym (Museo Arqueológico de Sevilla). Natomiast położona w jej sąsiedztwie Italica jest najstarszą ufundowaną przez Rzymian osadą na Półwyspie Iberyjskim. Początkowo Italica służyła jako baza wojskowa dla żołnierzy oraz „ośrodek spokojnej starości” dla weteranów, jednak bardzo szybko przekształciła się w miasto, którego ruiny stanowią dziś ogromną turystyczną atrakcję. W Italice przyszedł na świat jeden z najwybitniejszych rzymskich cesarzy, Trajan. Była zamieszkana aż do wieku VII, kiedy to została zniszczona na skutek powodzi i opuszczona. Do XVIII wieku służyła głównie jako kamieniołom; to z niej pozyskano między innymi materiał na wykończenie sewilskiej Giraldy. Wykopaliska na jej terenie rozpoczęły się w 1781 roku, a zatem, jak na Hiszpanię, niebywale szybko.

To, co nazywamy Italiką, wchodzi dziś w zakres obszaru archeologicznego (El conjunto arqueológico) na terenie miejscowości Santiponce. Do dnia dzisiejszego zachowały się termy, amfiteatr, który mieścił ongiś 25 tysięcy widzów i teatr mieszczący 3 tysiące widzów, a także akwedukty i domy prywatne. Do tych ostatnich szczególnie warto zajrzeć, gdyż każdy z nich ma nam do opowiedzenia inną historię, a do pokazania istne cuda, takie jak choćby przepiękne mozaiki (Casa de Pájaros zachwyca mozaikami z wizerunkiem ptaków, Casa de Planetarium pokaże nam mozaikę ze znakami zodiaku). Domy przypominają nieco pompejańskie wille. Szczególnie piękna jest Casa de Neptuno, gdzie trudno oderwać oczy od mozaiki przedstawiającej tego właśnie boga. Zdumiewające, że na tym skrawku andaluzyjskiej ziemi istniały typowe rzymskie domy, należące do ludzi określających się mianem cives romani, żyjących według rzymskich obyczajów. Mamy wrażenie, jakbyśmy wcale nie wyjechali poza obręb Italii.

Italica, fot. Ángel M. Felicísimo Flickr, CC BY 2.0
Italica, fot. Ángel M. Felicísimo Flickr, CC BY 2.0

Wszystkie drogi prowadzą do Rzymu, a w tym przypadku raczej: z Rzymu. Drogi długie i niekiedy trudne do pokonania – przez rozkołysane morze i strome szczyty gór, prowadzące aż do surowej Iberii. Tak odmiennej, a jednocześnie tak zdumiewająco podobnej.

 

Zdjęcie główne: akwedukt w Segowii, Marco De Hevia / Unsplash
Posted on

Piotr Kępiński, Szczury z via Veneto

Lekturze głośnej i zachwalanej przez krytyków książki Piotra Kępińskiego Szczury z via Veneto zawdzięczam powrót do czasu sprzed lat 15, kiedy, jako doktorantka italianistki, mieszkałam i prowadziłam badania naukowe w Rzymie. Brzmi trywialnie – tekst wszak o Rzymie i Włoszech właśnie opowiada. Wbrew oczekiwaniom wielu, nie chodzi jednak o ojczyznę cezarów, cel pielgrzymek i skupisko najpiękniejszych muzeów na świecie, a miejsce, które obok zachwytu i admiracji budzi często frustrację i zniecierpliwienie.

Mieszkając w Rzymie zaczyna się go kochać nie za, ale raczej pomimo, a podziw dla złoconych ołtarzy i wiekowych kamieni miesza się w sercu z emocjami, którym początek dały momenty zupełnie pozbawione patosu. U mnie jest to chociażby wspomnienie właścicielki mieszkania, które miałam właśnie wynająć. Na moją uwagę o niesprawnej toalecie rzuca, że spłuczki nie naprawi, bo “przecież wy Polacy i tak pewnie do wychodka jesteście przyzwyczajeni”. Albo historia głębokiej dziury w chodniku na mojej ulicy, kilka kroków od Piazza Indipendenza, w którą wpada mój serdeczny kolega doktorant, kończąc z nogą w gipsie, skomplikowanym złamaniem i kilkoma tygodniami wyjętymi z życiorysu. Wśród obrazów tych jest też koleżanka umawiająca się codziennie na prysznic u znajomych, bo w jej mieszkaniu przy Campo de’ Fiori notorycznie nie ma ciepłej wody (w XVII-wiecznym budynku szwankują rury), bezrobotni przyjaciele po kilku fakultetach, którzy kończą jako dilerzy narkotyków na tym samym placu, oraz jeden z wielu wieczornych spacerów po malowniczych uliczkach Zatybrza. Z tej konkretnej przechadzki zapamiętuję nie czar dawnych kamieniczek i romantyczną atmosferę, a coś mokrego i ciepłego, w co wślizguje się moja obuta w sandał stopa. Kilka sekund po kontakcie skóry z bliżej niezidentyfikowaną materią wiem już, że ma kończyna wylądowała we wnętrzu jednego z wielu rozjechanych przez auta gryzoni. Tych samych, które z wyboru autora zawitały na tytułową stronę jego książki.

 

Piotr Kępiński, Szczury z via Veneto
Szczury z via Veneto to książka poświęcona głównie Rzymowi, ale pojawiają się w niej także m.in. Turyn, Sycylia i Sardynia. Książka jest do nabycia w naszym sklepie pod tym linkiem

 

Według wydawcy reportaż Kępińskiego to erudycyjna opowieść o tym, że choć czasy błogiego la dolce vita dawno minęły, to Włochy wciąż przyciągają i nie dają o sobie zapomnieć. O ile z tym ostatnim polemizować nie zamierzam, o tyle sądzę, że epitet “erudycyjny” użyty w tym kontekście może być dla potencjalnego czytelnika odrobinę mylący. Szczury z via Veneto nie są finezyjną książką zachwycającą wyszukanym stylem, eufonią, intertekstualnością czy bogactwem encyklopedycznych faktów serwowanych w zaskakujący sposób. W moim odbiorze jest to raczej rzetelna i szczera opowieść o codzienności miasta, która toczy się wśród politycznych zawirowań, ekonomicznego kryzysu, pandemii, uprzedzeń i braku pomysłu na jutro. Miasta, które, wydawałoby się, winno rozliczyć się ze swoją własną mitologią; jest jednak zbyt zajęte walką z brudem, mafią, szczurami i dziurami w chodnikach. Przez to jednak – wcale nie mniej warte opisania. Piotr Kępiński zrobił to naprawdę bardzo dobrze.

 

Piotr Kępiński, Szczury z via Veneto, Czarne, Wołowiec 2021
Posted on

Cypr bez scenariusza

Co najmniej raz do roku spędzać urlop nad Morzem Śródziemnym i raz odwiedzić Italię. Koniecznie jesienią lub zimą. Jedyny słuszny sposób, by wyzbyć się z serca jesiennej pluchy. Taki był plan. Nakreślony i skrupulatnie realizowany niemal od początku studiów. Wyznacznik, który pozwala utrzymać właściwy rytm. Sposób na zachowanie balansu.

Przez wiele lat wszystko idzie jak z płatka. Dzień urodzin, coroczny rytuał. Moment podsumowań, talerzyk owoców morza, kieliszek wina, ulubiona ławeczka w Katanii, widok jak z żurnala – i plany. Wielkanocna wyprawa do Neapolu. Letnie przejście Camino Portuges. Może jeszcze jakiś spontaniczny weekend? Szybka polenta w Bergamo albo wymarzony wypad do Stambułu? Przychodzi listopad Anno Domini 2019. Ostatni kontakt z Moim Morzem. A potem… Wyrwany kawałek serca. Unieruchomienie. Rok, który upłynął, a jakby go nie było.

Pierwsza kusząca oferta i szybka decyzja. Lot, dogodny termin, łagodne przepisy, Morze Śródziemne. Wszystko się zgadza. Pafos – miasto anonim. Nie wiem o nim prawie nic. Przedziwnym trafem Cypr nie widnieje na liście „zobaczyć natychmiast”. Koniec końców jednak to właśnie tutaj Afrodyta postanowiła wyłonić się z piany, a Zeus pośrodku urządził bazę do rzucania piorunami. Nie ma przypadków. Ta wyspa musi być i jest wyjątkowa.

Do Pafos przyleciałam z Katowic liniami Ryanair. Warto polować na promocje, mi udało się dorwać bilety za niespełna 200 zł. Lot trwał niespełna 3h. Trzeba jednak pamiętać o zmianie czasu i o tym, że „traci się” godzinę
Na Cypr (do Pafos) przyleciałam z Katowic liniami Ryanair. Warto polować na promocje, mi udało się dorwać bilety za niespełna 200 zł. Lot trwał niespełna 3 godziny. Trzeba jednak pamiętać o zmianie czasu i o tym, że „traci się” godzinę. Na zdjęciu: Nikozja – stolica Cypru, a zarazem największe miasto wyspy

Stoję przy zamku w Pafos. Woda odbija się od skalistego wybrzeża. Przymykam oczy i już wiem, że jestem u siebie. Wszystko wraca na właściwe tory. Wszystko się zgadza. Mogę tu siedzieć godzinami i nic więcej nie jest mi potrzebne. Minione miesiące wątpliwości zostają daleko w tyle. Liczy się tylko tu i teraz. Wiatr we włosach. Powoli chylące się ku zachodowi słońce. Szum i plusk wody jak wdech i wydech.

Historia niewielkiej budowli, jaką jest zamek w Pafos, sięga czasów bizantyjskich. Wybudowany jako forteca, został zniszczony przez Wenecjan. W czasach tureckich został odbudowany, by znów bronić dostępu do portu. Następnie znajdowało się tam więzienie i magazyn soli; dziś pełni głównie funkcje kulturalne
Historia niewielkiej budowli, jaką jest zamek w Pafos, sięga czasów bizantyjskich. Wybudowany jako forteca, został zniszczony przez Wenecjan. W czasach tureckich został odbudowany, by znów bronić dostępu do portu. Następnie znajdowało się tam więzienie i magazyn soli; dziś pełni głównie funkcje kulturalne

Chłonąć

Scenariusze schodzą na drugi plan. Wykaz atrakcji i punkty do odhaczenia? Bez sensu. Nie tym razem. Cel to chłonąć atmosferę i choć przez moment poczuć się jak Cypryjka. Wtopić się w tłum. Stać się biernym obserwatorem. A może choć przez chwilę być częścią tutejszego krajobrazu. Brakującym puzzlem. Poznawać i uczyć się. Naładować baterie. Przywrócić sercu słońce.

Pierwszy spacer promenadą i pierwsza mijana biegaczka. Podziw i nuta zazdrości. Może i ja zaczęłabym biegać przy zachodzie słońca, gdybym mieszkała tak blisko morza? Wygląda przecież na miejscową. A może brak morza to tylko wymówka, bo bieganie po prostu jest nie dla mnie? Na twarzy mijanejkobiety, na oko koło czterdziestki, nie widać wysiłku. Jest za to koncentracja i subtelny uśmiech satysfakcji. Bieganie jest dla niej.

Cypr to prawdziwy raj dla biegaczy. Nie brakuje przestronnych ścieżek tuż przy morzu; oczywiście można również uprawiać jogging na plaży albo zapuścić się w głąb wyspy i skorzystać z bardziej górzystych tras. Niemal w każdym większym mieście można znaleźć grupę, do której można dołączyć, by wspólnie uprawiać sport – i to nie tylko w wersji profesjonalnej. Coś dla siebie znajdą również seniorzy. Warto pamiętać, że lato na Cyprze potrafi być bardzo upalne, więc najlepiej wybierać aktywność wcześnie rano. Wieczorem główne deptaki potrafią być zatłoczone
Cypr to prawdziwy raj dla biegaczy. Nie brakuje przestronnych ścieżek tuż przy morzu; oczywiście można również uprawiać jogging na plaży albo zapuścić się w głąb wyspy i skorzystać z bardziej górzystych tras. Niemal w każdym większym mieście można znaleźć grupę, do której można dołączyć, by wspólnie uprawiać sport – i to nie tylko w wersji profesjonalnej. Coś dla siebie znajdą również seniorzy. Warto pamiętać, że lato na Cyprze potrafi być bardzo upalne, więc najlepiej wybierać aktywność wcześnie rano. Wieczorem główne deptaki potrafią być zatłoczone

Plaża. Po tej stronie miasta nie jakaś imponująca. Przeciętny piasek i kilka skałek. Mała budka z przekąskami i świeżo wyciskany sok z pomarańczy. Tak, tego było mi trzeba. Cytrusy kupione w Polsce nigdy nie smakują jak te wygrzane w śródziemnomorskim słońcu. Siadam, delektuję się wyjątkowym smakiem. Patrzę w morze. Czekam, aż słońce się w nim utopi. Podchodzi grupka młodych ludzi. Uśmiechają się, robią sobie zdjęcia. Proszą, bym i ja uchwyciła dla nich tę chwilę. Zapamiętają ją jako wyjątkową, czy zniknie w folderze „wakacje na Cyprze 2021”? Nie robię wielu zdjęć. Zapisuję ten moment w pamięci. Ja zapamiętam go jako wyjątkowy.

Poznawać

Hotelowe śniadanie. Przepiękny, niemal rajski ogród. Najlepsze oliwki, jakie jadłam w życiu, i ser halloumi. To on będzie towarzyszył mi przez cały wyjazd. Czytałam, że będzie niesamowity i przyznaję, nigdy nie jadłam czegoś podobnego. Krótki spacer na dworzec. Autobus do Limassol odjeżdża dopiero za godzinkę, ale to absolutnie nie szkodzi. Jedna, samotna ławka i widok zapierający dech. Nawet jeśli złapie opóźnienie, nie będę zła. Panorama Pafos i morze rekompensują wszystko. To będzie dobry dzień.

Halloumi to chluba narodowa Cypryjczyków, którzy pilnie strzegą receptury tego owczego sera. Jego historia sięga czasów Bizancjum. Jest bogaty w witaminy i mikroelementy. Najczęściej jada się go jako dodatek do sałatki lub w wersji grillowanej
Halloumi to chluba narodowa Cypryjczyków, którzy pilnie strzegą receptury tego owczego sera. Jego historia sięga czasów Bizancjum. Jest bogaty w witaminy i mikroelementy. Najczęściej jada się go jako dodatek do sałatki lub w wersji grillowanej. Jednak z całą pewnością nie jest to jedyny przysmak do spróbowania na wyspie

Pierwsze kroki w nowym miejscu – informacja turystyczna i pierwsza niespodzianka. Jesteście z Polski? Ja jestem pół-Polakiem. Przepraszam za mój język, ale nie byłem w kraju od bardzo dawna. Jaki ten świat mały. Uzbrojona w wiedzę dotyczącą wszystkich okolicznych atrakcji widzę molo, promenadę, kolor wody i już wiem, że wszystkie zabytki, teatry antyczne i wykopaliska… właśnie przegrały konkurs. Cóż, może następnym razem.

Dochodzi południe, a promenada pełna wędkarzy. Ciekawe, co oni chcą złowić o tej porze? Wydaje się ich to zupełnie nie obchodzić. Siedzą z kijkiem w dłoni i wpatrują się w morze. Raz na kilka chwil wskakują do wody, żeby się schłodzić. Siadam obok nich uzbrojona w wino z bąbelkami i pistacje. Chwilo trwaj.

Cypr to prawdziwy raj dla miłośników dobrego jedzenia. Współczesna kuchnia cypryjska to swoista mieszanka wszystkieg,o co najsmaczniejsze w Turcji i Grecji. Warto sięgnąć po greckie klasyki jak mousaka czy souvlaki, spróbować tradycyjnego greckiego kebaba czy rozkoszować się wyśmienitymi owocami morza i rybami w towarzystwie świeżych, sezonowych warzyw i owoców
Cypr to prawdziwy raj dla miłośników dobrego jedzenia. Współczesna kuchnia cypryjska to swoista mieszanka wszystkieg,o co najsmaczniejsze w Turcji i Grecji. Warto sięgnąć po greckie klasyki jak mousaka czy souvlaki, spróbować tradycyjnego greckiego kebaba czy rozkoszować się wyśmienitymi owocami morza i rybami w towarzystwie świeżych, sezonowych warzyw i owoców

Zbliża się pora obiadowa. Wybieram knajpkę nieopodal parku. Mijane wcześniej drzewka granatu sugerują, że wszystko, co zawierać będzie dodatek ich owoców,  stanowić będzie dobry wybór. Pada na sałatkę i kawę po grecku (a może po turecku? Ktoś wreszcie rozstrzygnie ten spór tutaj tak szczególnie wymowny?). Dwa stoliki przede mną uroczy obrazek. Trzy koleżanki i dwójka małych dzieci. Uroczy hałas i rozchodzący się śmiech maluchów. Podchodzą do mnie i próbują porozumieć się swoim grecko-dziecięcym. Mój polsko-dorosły zupełnie nie wie, o co chodzi, ale to nic. Zastanawiam się, kiedy przychodzi ten moment, że obcy ludzie zaczynają nas bardziej krępować niż ciekawić.

Doświadczać

Chwilę temu wstało słońce. Nieludzka pora na wakacyjne wstawanie, a mimo to promenada tętni życiem. Cypryjczycy lubią oddawać się porannej aktywności jeszcze zanim zrobi się gorąco. Imponuje liczba biegaczy, zwłaszcza tych z czołem przyprószonym siwizną. Poranny jogging to jednak nie jedyny sport, któremu oddają się miejscowi. Nie brakuje pływających na desce z wiosłem; są też kobiety ćwiczące aerobik w morzu pod okiem dynamicznie zagrzewającej je do boju trenerki. Rozkładam swój ręcznik i cieszę się poranną jogą w tym zacnym towarzystwie. Wspomnienie psa z głową w dół w takich okolicznościach przyrody jeszcze długo będzie wydobywało uśmiech satysfakcji.

Później wreszcie czas na Nikozję. Wzbudza skrajne emocje. Piękne zabytkowe budowle, deptak pełen kramów z pamiątkami z Chin, spektakularne renowacje i wszechobecnie unoszący się pył, domki w ruinie i kolczasty drut. Na turecką stronę tym razem nie przejdę. Maleńki bar. Dosłownie lada i trzy stoliki na zewnątrz. Biorę espresso z lodem. Jedyny słuszny wybór, bo w wąskich uliczkach można się ugotować. Towarzystwo bardzo komunikatywne. Panowie znają Polskę. Byli i jedli tymbaliki drobiowe. Smakowało. Gdzie na zakupy? Najlepszy bazar znajduje się w północnej części wyspy. No cóż, rozkładają ręce. Lepszych miejscówek nie znają. Dopisane do listy „nadrobić następnym razem”.

wieku. Grecy i Turcy pod panowaniem brytyjskim żyli obok siebie aż do 1974 roku. Wówczas doszło do zamachu stanu, którego celem było zupełne przejęcie władzy przez Greków. Na pomoc swoim rodakom ruszyły wojska tureckie. W efekcie konfliktu zbrojnego została proklamowana nieuznawana przez większość krajów (w tym przez Polskę) Turecka Republika Cypru Północnego. Granica ma 180 km i przebiega m.in. przez stolicę wyspy – Nikozję
wieku. Grecy i Turcy pod panowaniem brytyjskim żyli obok siebie aż do 1974 roku. Wówczas doszło do zamachu stanu, którego celem było zupełne przejęcie władzy przez Greków. Na pomoc swoim rodakom ruszyły wojska tureckie. W efekcie konfliktu zbrojnego została proklamowana nieuznawana przez większość krajów (w tym przez Polskę) Turecka Republika Cypru Północnego. Granica ma 180 km i przebiega m.in. przez stolicę wyspy – Nikozję

Niedzielny poranek. Plan na dziś to Afrodyta. Ale jak to, w niedzielę? To niemożliwe. Dojazd tylko taksówką. Bardzo kosztowna rozrywka. Ze smutkiem odpuszczam. Skała, przy której narodziła się bogini, to jedna z nielicznych miejscówek, które koniecznie chciałam odwiedzić. Cóż, kolejny argument, by tutaj wrócić.

Trzeba znaleźć alternatywę. Eksploruję część Pafos, której do tej pory nie widziałam. Trafiam w dzielnicę bogatych hoteli i prywatnych plaż. W gąszczu leżaków znajduję fragmencik terenu miejskiego, dwa wolne leżaki i parasol. Idealnie, biorę i nigdzie się stąd nie ruszam. Mężczyzna koło pięćdziesiątki dba o ten kawałek raju. Polewa piasek, by plażowicze nie poparzyli sobie nóg. Zbiera do wiadra glony i wyrzuca je na niezagospodarowaną część brzegu. Syzyfowa praca, myślę sobie. Nie wydaje mu się to jednak przeszkadzać. Uśmiecha się i robi swoje. Polewanie, glony i przestawianie leżaków. Opalenizna wskazuje, że tak przez cały sezon.

Skała Afrodyty znajduje się około 30 km od centrum Pafos (jadąc w kierunku Limassol). Miejsce to administracyjnie należy jednak jeszcze do miasta, więc można tam dotrzeć autobusem komunikacji miejskiej, a konkretnie linią 631. Koszt podróży wynosi zaledwie 1.5 euro w jedną stronę. To jedna z najpopularniejszych atrakcji turystycznych na Cyprze. W sezonie można spodziewać się sporej liczby turystów
Skała Afrodyty znajduje się około 30 km od centrum Pafos (jadąc w kierunku Limassol). Miejsce to administracyjnie należy jednak jeszcze do miasta, więc można tam dotrzeć autobusem komunikacji miejskiej, a konkretnie linią 631. Koszt podróży wynosi zaledwie 1.5 euro w jedną stronę. To jedna z najpopularniejszych atrakcji turystycznych na Cyprze. W sezonie można spodziewać się sporej liczby turystów. Na zdjęciu: Pafos

 

Celebrować

Jeśli poznawać, to przy stole. Nie znam lepszego sposobu. A skoro morze, to owoce morza. Wybór tak oczywisty, jak to tylko możliwe. Znajduję odpowiednie miejsce i konsultuję z kelnerką wybór. Podrzuca mi tyle różnych opcji, że już sama nie jestem pewna, na co mam ochotę. Wybór pada na rożek z całą paletą przysmaków smażonych w głębokim tłuszczu. Są kalmary, małe rybki, ośmiornica i krewetki. Biorę wszystko i siadam na promenadzie. Wcinam, wpatrując się w wodę. Czy mi smakuje? Cóż, następnego dnia wracam! Ekspedientka wita mnie szerokim uśmiechem. Tym razem zdaję się na jej polecenie. Dobrze zrobiłam. A może w tym miejscu po prostu nie da się zjeść niesmacznie?

Dzień powoli zmienia się w noc. Limassol tętni życiem. Zrobiło się chłodniej, więc wszyscy tłumnie wyszli na spacer i na kolację oczywiście. Pora spróbować souvlaków. Zdaję się na internetowe podpowiedzi. Rozległa przestrzeń rzut beretem od portu i niemal wszystkie stoliki zajęte, głównie tubylcami. Lepszej rekomendacji nie będzie. Jaki wybór, ile opcji, a wszystko za 1 euro. Niesamowita sprawa. Smak zniewala, a cena powoduje, że zjadam więcej, niż nakazuje przyzwoitość. Rozglądam się po okolicznych stolikach. Czuję się rozgrzeszona.

Polecam odwiedzić Dias Zeus w Pafos – na wyśmienite owoce morza i mousakę, smażone owoce morza zgarnąć w Ocean to go w Limassol, a na souvlaki skoczyć do Souvlaki Livadias tuż przy marinie w Limassol
Polecam odwiedzić Dias Zeus w Pafos – na wyśmienite owoce morza i mousakę. Smażone owoce morza zgarnąć w Ocean to Go w Limassol, a na souvlaki skoczyć do Souvlaki Livadias tuż przy marinie w Limassol

Przedostatnia kolacja w Pafos. Pora odkryć jakąś uroczą tawernę. Jest, rzut beretem od morza. Z Zeusem w nazwie. Pewnie rzuciłby piorunem, gdyby jego imieniem sygnowano słabą kuchnię. Wchodzę. Urocze niebieskie obrusy, białe krzesła, minimalizm. Prawdziwie grecki klimat. Biorę grillowaną ośmiornicę. Dostaję morze dodatków. Stolik się ugina. Na deser arbuz, w ramach poczęstunku. Przynosi go syn właścicieli, ma może 15 lat. Dopytuje, skąd jestem i jak po polsku powiedzieć „dziękuję”. Uczy się w mig i wykorzysta tę wiedzę kolejnego dnia. Tak, musiałam tu wrócić na ostatnią wieczerzę na Cyprze. Zmieniłam tylko potrawę i spróbowałam tzatzików. Uff, rzutem na taśmę. Niewiele brakowało, a przyjechałabym do domu bez skosztowania tego przysmaku.

Kawa po turecku, zwana też kawą po grecku czy po cypryjsku, to tak na prawdę kawa po... beduińsku. To Beduini (koczownicze lub półkoczownicze plemiona krajów arabskich, Afryki Północnej i Bliskiego Wschodu) zapoczątkowali pomysł przygotowywania naparu na piasku w charakterystycznym tygielku. Niektórzy uważają, że kawę po grecku zagotowuje się dwu–, zaś po turecku trzykrotnie; myślę jednak, że tę różnicę można włożyć między bajki
Kawa po turecku, zwana też kawą po grecku czy po cypryjsku, to tak na prawdę kawa po… beduińsku. To Beduini (koczownicze lub półkoczownicze plemiona krajów arabskich, Afryki Północnej i Bliskiego Wschodu) zapoczątkowali pomysł przygotowywania naparu na piasku w charakterystycznym tygielku. Niektórzy uważają, że kawę po grecku zagotowuje się dwu–, zaś po turecku trzykrotnie; myślę jednak, że tę różnicę można włożyć między bajki

Doceniać

Czas wracać. Spóźniony autobus na lotnisko pęka w szwach. Atmosfera gorąca. Za mną dwójka nastolatków. Wyraźnie sfrustrowanych. Młodszy brat próbuje zwrócić uwagę siostry. Dziewczyna siedzi w słuchawkach z wyrazem twarzy: na co mi był ten wyjazd, chcę być już w domu, dajcie mi wszyscy święty spokój. Chłopak nie ustępuje. Ich bagaże latają po autobusie. Rodzice reagują z irytacją.

Kolejne przystanki i kolejna grupa Polaków. Tę dwójkę znam z samolotu. Basen im się podobał i pizzę dobrą zjedli, bo eksperymentować z jedzeniem nie lubią. Nigdy nie wiadomo, co ci południowcy podadzą i jak to się skończy. No i pogoda. Nad polskim morzem się takiej nie trafi.

Czekając na samolot, spotykam dwie starsze panie. Za nimi dwa tygodnie w Pafos. Są zachwycone. Pusty hotel. Czuły się jak królowe ze swoim indywidualnym menu i całym basenem do dyspozycji. I jeszcze wycieczki. Jedna do grobowców. Mozaiki były wyjątkowe. Druga morska. Nawet żółwie udało im się zobaczyć. Chętnie wrócą.

Pafos to prawdziwy raj dla wielbicieli starożytności. Punktem obowiązkowym są Grobowce Królewskie – duża nekropolia wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Na uwagę zasługuje też park archeologiczny Kato Pafos, w którym można podziwiać przepiękne mozaiki datowane na III–V w. Bogaci mieszkańcy miasta zdobili nimi podłogi w swoich domach, głównie w oparciu o motywy mitologiczne. Wielbiciele natury mogą wybrać się na plażę Lara, gdzie wykluwają się małe żółwie. Można je podziwiać od czerwca do września
Pafos to prawdziwy raj dla wielbicieli starożytności. Punktem obowiązkowym są Grobowce Królewskie – duża nekropolia wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Na uwagę zasługuje też park archeologiczny Kato Pafos, w którym można podziwiać przepiękne mozaiki datowane na III–V w. Bogaci mieszkańcy miasta zdobili nimi podłogi w swoich domach, głównie w oparciu o motywy mitologiczne. Wielbiciele natury mogą wybrać się na plażę Lara, gdzie wykluwają się małe żółwie. Można je podziwiać od czerwca do września. Na zdjęciu: Limassol

Biorę głęboki wdech. Delikatnie się uśmiecham. To niesamowite. Dostaliśmy taką samą okazję. Kilka dni na tej samej wyspie. Patrzyliśmy na to samo morze. Ono się nie zmieniało. Każdemu dało taką samą szansę. Natura nikomu nie żałowała, wszystkim dała tyle samo. A jednak zrobiliśmy to inaczej. Dokonywaliśmy wyborów. Patrzyliśmy na wszystko swoimi oczami. Filtrowaliśmy przez własne doświadczenia. Jeden Cypr – tysiące różnych wspomnień. Mnie będzie się kojarzył z powrotem do normalności. Z wytchnieniem. I ze zgrzytającym w zębach halloumi.

 

Posted on

Henry James, Godziny włoskie

Zapiski z podróży to specyficzna forma przewodnictwa. Choć stanowią zaproszenie, ukazują świat we fragmentach. Zawsze są literacką opowieścią. Nie mają kronikarskich ambicji. Ich celem jest pobudzenie wyobraźni i zaprowadzenie czytelnika do miejsc, które w rzeczywistości nie istnieją. Czytanie literackich szkiców z wojaży to przecież podróż do czyichś wspomnień.

Taki dziennik ma swoją teksturę, głębię i konteksty. Jego charakterystyczną cechą jest jednak to, że zawiera w sobie wymaganie, by opisywane przez autora przestrzenie w pisarskiej perspektywie stawały się dziełem sztuki. Godziny włoskie Henry’ego Jamesa to opis Italii ocenianej w estetycznych kategoriach, a każdy z tych esejów staje się fascynujący właśnie dlatego, że Italia za każdym razem się im wymyka.

Zapiski z 40 lat podróży po kraju – od chwili na krótko przed jego zjednoczeniem aż do początku nowego stulecia – prowadzą czytelnika od młodzieńczego, niemal sentymentalnego oczarowania ku chłodnej kontemplacji. Niezwykłość szkiców polega na tym, że stanowią rzadką okazję do obserwowania zmian i przeobrażeń przestrzeni miast, jak Wenecja, Rzym czy Neapol, w przekształcającej się wraz z nimi wizji jednego z największych XX-wiecznych pisarzy.

James chciałby pozostać w dawnej Italii i trudno mu się pogodzić ze zmianą

Gdy niemal pół wieku zamyka się w godzinach, o wiele silniej odczuwa się potęgę czasu otwierającego się w chwilach naszej lektury. Włochy nie chcą podporządkować się Jamesowi, który chce przeżywać je w wyobraźni i stara się na nie patrzeć z zachowaniem pewnego dystansu. Tłumaczka Anna Arno nazwała tę postawę oglądaniem ludzi przez okno. Należy przy tym dodać, że jest to okno pałacu. Tam, wbrew pozorom, najłatwiej odebrać lekcję pokory.

Autor często porusza kwestię zmęczenia turystami, którzy zdają się wykradać włoski czar, nie rozumiejąc go wcale i nie doceniając. James narzeka na podróżujących, opanowanych pragnieniem oglądania tego, co widzieli inni, a więc przygotowanych na to, co mają zobaczyć. Można odnieść wrażenie, że nie dostrzega, jak sam próbuje zmuszać Włochy, by dopasowały się do jego gotowego szablonu. Ten sposób patrzenia bywa zresztą pozbawiony empatii – ma to miejsce na przykład wtedy, gdy James opisuje swoją tęsknotę za widokiem włoskiej biedoty i malowniczym kontrastem nędzy i przepychu władzy.

James chciałby pozostać w dawnej Italii. Tej przepełnionej historią, upajającej się własną wielkością, pozwalającej nurzać się w kulturze i wyobrażać sobie Włochów w roli potomków wielkich renesansowych artystów. Pisarz nie pyta o to, czym sama Italia pragnie się stać; konstatuje jedynie ze zdziwieniem, że on sam usiłuje przebywać w miejscu, którego już nie ma. Trudno mu się pogodzić ze zmianą, a odchodzenie od starych wzorców traktuje niemal jak osobistą stratę. Jak wielu artystów żyjących na przełomie XIX i XX wieku, reaguje przerażeniem na cykl burzliwych procesów rozwojowych zwiastujących nadejście nowoczesności.

 

 

Zupełnie tak, jakby w miejsce obrazów, które stworzył w swojej fantazji, podstawiono fotografie. Włochy w jego zapiskach stają się autentyczne – należą do życia, a nie do sztuki. Pomimo wysiłków pisarza, by zatrzymać je w jednej, raz na zawsze ustalonej formie, narzucają się ze swoją dynamiką i z lekceważeniem traktują nawet największy literacki talent, jeśli pragnie wykorzystać je do uprawomocnienia własnych emocji. Wciąż pozostają gościnne, ale nie pozwalają się zadomowić – odmawiają przyjęcia osobowości zwiedzającego, by mógł poczuć się tam jak u siebie. James pięknie opisuje to, jak Italia przez kilkadziesiąt lat uczy go skromności.

Pejzaże i portrety jego pióra bywają zachwycające i pozwalają współuczestniczyć we wzruszeniach. W moim odczuciu współczesny odbiorca może dopatrzeć się w nich jednak zupełnie innej wartości. Książka skłania do refleksji nad tym, co to tak naprawdę znaczy być turystą, i niemal zmusza do zadania sobie pytania o to, co to znaczy być turystą we Włoszech.

Jak wiele czasu należy spędzić w tym kraju, by przekroczyć niewidzialną granicę i móc raz na zawsze porzucić to słowo? Czy w tej wiecznie zmieniającej się przestrzeni, zróżnicowanej w stopniu niespotykanym w Europie, nie będzie turystą wenecjanin podróżujący do Neapolu? Jeśli zapragnie zwiedzić to miasto w taki sposób, który będzie naśladował innych – poprzedników, którzy wyznaczą jego trasę i podpowiedzą mu, co ma czuć – czy stanie się turystą we własnym domu?

Wieczność pozostaje we Włoszech przeczuciem, którego nie sposób nazwać znajomym

Największą wartością esejów Jamesa są jego rozważania dotyczące natury samych podróży, bo w zestawieniu ze wspomnieniami pisarza prowokują do postawienia wielu podobnych pytań. Autor nie potrafi bowiem zobaczyć Italii poza swoim doświadczeniem, a wszystkie jego zachwyty naznaczone są emocjonalnym stosunkiem do przemian dziewiętnastowiecznej Europy – nade wszystko żalem za narracjami, które należy już zostawić za sobą. Uwarunkowania historyczne, polityczno-społeczne, a nawet przeobrażenia w sztuce zdają się nie pasować mu do pisanego przewodnika.

W jasne, ciepłe dni cudownie było wędrować z jednego zakątka Florencji do innego, ponownie oddając honory znajomym arcydziełom. Miło też się było upewnić, że pamięć nie spłatała nam żadnego figla i że najbardziej niezwykłe rzeczy, które widziało się w ubiegłym roku, pozostały równie niezwykłe jak zawsze – napisał w jednym z pierwszych szkiców. Niezwykłość Włoch, co z biegiem lat odkrywał, polega na tym, że nie ma tam żadnego „jak zawsze”. Choć żyją w rytmie wieczności, pozostaje ona jedynie przeczuciem, którego nie sposób nazwać znajomym.

Włochy Jamesa są rzeczywistością, a nie metaforą – choć pisarz chciałby, by było inaczej. Jednocześnie, nawet na krótką chwilę, nie przestają być tajemnicą. Ale czy nie to stanowi treść wszystkich naszych podróży? To inni mają być turystami, byśmy spoglądali w ich kierunku z wyższością, pobłażliwie się uśmiechając. My sami powinniśmy mieć natomiast pełne prawo zakładać, że ułożyliśmy własne ścieżki według odpowiedniego programu. Godziny włoskie to doskonała lektura, jeśli chcemy przypomnieć sobie o własnej naiwności i wyrazić zgodę na poczucie wyobcowania, które wyjdzie nam na spotkanie podczas kolejnej podróży.

Henry James, Godziny włoskie, tłumaczyła Anna Arno, Próby, Warszawa 2021
Posted on

O mircie

Podpisy pod zdjęciami: Julia Wollner

Mirt to krzak lub nieduże drzewo, które nigdy nie zrzuca swoich szmaragdowych, skórzastych liści bogatych w olejki eteryczne. W porze kwitnienia obdarza nas białym wonnym kwieciem, zmieniającym się następnie w granatowe jagody. Mieszkańcy Sardynii i Korsyki wytwarzają z nich aromatyczny likier; mirt jest też od wieków rośliną przyprawową. Rodzimym miejscem jego występowania są przede wszystkim kraje śródziemnomorskie (Europa Południowa, Afryka Północna) i część Azji Zachodniej. To z tych terenów pochodzi jego bogata symbolika, która w późniejszych wiekach zawędrowała na północ Europy.

Olejek eteryczny z mirtu stosowany jest chętnie w kosmetyce, m.in. do aromatyzowania past do zębów i produktów do golenia. Przed laty stanowił ważny składnik tzw. wody anielskiej – mieszanki olejków stosowanej m.in. przy chorobach układu oddechowego. W średniowieczu wchodził natomiast w skład magicznych napojów odczyniających czary i uroki rzucane przez wiedźmy
Olejek eteryczny z mirtu stosowany jest chętnie w kosmetyce, m.in. do aromatyzowania past do zębów i produktów do golenia. Przed laty stanowił ważny składnik tzw. wody anielskiej – mieszanki olejków stosowanej m.in. przy chorobach układu oddechowego. W średniowieczu wchodził natomiast w skład magicznych napojów odczyniających czary i uroki rzucane przez wiedźmy

Mirt łączono z postacią bogini Afrodyty, która za jego gałązkami miała skryć swe nagie wdzięki tuż po wynurzeniu z morskich fal, obserwowana przez pożądliwego satyra. Z tego względu kojarzono go z miłością dziewiczą, czystą i niewinną. Związek mirtu z boginią podkreślano, sadząc jego krzewy wokół poświęconych jej świątyń lub budując sanktuaria wśród mirtowych gajów. Przypisywano go również innym boginiom miłości, małżeństwa, dziewictwa, śmierci i zmartwychwstania. Był atrybutem mezopotamskiej Isztar, fenickiej Astarte i, oczywiście, rzymskiej Wenery, a ponadto trzech Gracji, wodnych nimf, Erato – muzy poezji miłosnej, oraz Pallas Ateny. Ta ostatnia uśmierciła nimfę o imieniu Mirt po tym, jak ta pokonała ją w zawodach. Dziewczyna została zamieniona w drzewko, którym Atena troskliwie się opiekowała.

Nie do końca znana jest etymologia nazwy rośliny. Według niektórych legend, imię takie nosiła nimfa, która ośmieliła się zwyciężyć Atenę w zawodach sportowych; według innej wersji, roślina otrzymała nazwę od jednej z Amazonek, która walczyła z samym Tezeuszem. Na zdjęciu: złoty wieniec mirtowy, Muzeum Archeologiczne w Salonikach
Nie do końca znana jest etymologia nazwy rośliny. Według niektórych legend, imię takie nosiła nimfa, która ośmieliła się zwyciężyć Atenę w zawodach sportowych; według innej wersji, roślina otrzymała nazwę od jednej z Amazonek, która walczyła z samym Tezeuszem. Na zdjęciu: złoty wieniec mirtowy, Muzeum Archeologiczne w Salonikach

Z przekazów pozostawionych przez Plutarcha możemy dowiedzieć się, że mirt nieraz zdobił głowy starożytnych panien młodych. Jego zadaniem było udzielić im urody, sił życiowych i płodności Afrodyty. Natomiast gałązka w dłoni pana młodego dodawała mu męskości. Mirtowe wieńce zwieńczały także skronie weselnych biesiadników, stając się znakiem radości. Źródło tego zwyczaju stanowiła wiara, że wiecznie zielone rośliny użyczają swojej żywotności noszącej je osobie. Gałązka mirtu wędrowała również między uczestnikami zaślubin, a osoba, w której dłonie trafiła, była zobligowana odśpiewać miłosną pieśń.  Nota bene, do czasów współczesnych mirt wspominany  jest w pieśniach kreteńskich – na greckiej wyspie mirt uważa się za najważniejszy afrodyzjak wśród śródziemnomorskich roślin.

Za miasto mirtu uważano Rzym, gdzie krzew ten rośnie od niepamiętnych czasów. Jak pisze Maria Immacolata Macioti, Romulus posadził na Kapitolu dwa mirty – jeden dla plebsu, drugi dla arystokracji. Na Forum od zawsze istniał starożytny ołtarz poświęcony Wenus Mirtejskiej, a jego gałązek używano podczas kwietniowych obchodów dies natalis miasta
Za miasto mirtu uważano Rzym, gdzie krzew ten rośnie od niepamiętnych czasów. Jak pisze Maria Immacolata Macioti, Romulus posadził na Kapitolu dwa mirty – jeden dla plebsu, drugi dla arystokracji. Na Forum od zawsze istniał starożytny ołtarz poświęcony Wenus Mirtejskiej, a gałązek rośliny używano podczas kwietniowych obchodów dies natalis miasta. Pliniusz uważał, że mirt, obok cyprysów, to jeden z najważniejszych elementów pięknego rzymskiego ogrodu; Wergiliusz opiewał go w swych sielankach

Zwyczaj stosowania mirtu przy obrządku zaślubin przetrwał wieki. Według angielskiej tradycji gałązka mirtu ze ślubnego bukietu królowej Wiktorii została zasadzona w królewskim ogrodzie, a krzew, któremu dała początek, od 1840 roku aż do dzisiaj zapewnia kolejne gałązki do ślubnych bukietów brytyjskiej rodziny królewskiej. W Polsce również uprawiano mirt w celu przybrania nim ślubnego stroju; trafiał też do wianków dziewczynek idących do Pierwszej Komunii.

 

Portret królowej Wiktorii pokazanej przez Franza Xavera Winterhaltera w w mirtowym wianku ślubnym (Royal Collection Trust / © Her Majesty Queen Elizabeth II 2021
Portret królowej Wiktorii pokazanej przez Franza Xavera Winterhaltera w w mirtowym wianku ślubnym (Royal Collection Trust / © Her Majesty Queen Elizabeth II 2021)

Mirt to jednak nie tylko miłość. W starożytnej Grecji i Rzymie wiązano go z bezkrwawą wojną, a mirtowe wieńce wręczano żołnierzom wracającym ze zwycięskich wypraw, które jednak nie doprowadziły do przelania krwi. Mirt był także drogi greckim żeglarzom, wyruszającym na podbój nowych terenów w celu założenia kolonii – wierzyli oni, że, zabierając ze sobą gałązki, zapewnią sobie opiekę Afrodyty. W tym przypadku mirt oznaczał dodatkowo koniec jednego cyklu, fazy życia, i rozpoczęcie następnej; kojarzył się z płodnością i nowym początkiem.

Do głównych producentów mirtu zaliczamy dziś Izrael i Sardynię. W Turcji popularna jest herbatka z mirtu, podawana diabetykom – znakomicie wpływa na obniżenie poziomu glukozy we krwi. Naukowcy potwierdzają też, że w tkankach rośliny znajdziemy wysokie stężenie kwasu salicylowego. Mirt jest więc naturalną... aspiryną
Do głównych producentów mirtu zaliczamy dziś Izrael i Sardynię. W Turcji popularna jest herbatka z mirtu, podawana diabetykom – znakomicie wpływa na obniżenie poziomu glukozy we krwi. Naukowcy potwierdzają też, że w tkankach rośliny znajdziemy wysokie stężenie kwasu salicylowego. Mirt jest więc naturalną… aspiryną

Starożytni używali mirtu chętnie przy obrządkach pogrzebowych. Jako roślina wiecznie zielona stał się znakiem końca i początku cyklów życiowych; czczono go jako drzewo pamięci o zmarłych. Jako że łatwo odradza się po pożarach, uważano go za symbol odnowy i oczyszczenia. Był też oznaką sprawiedliwości, dlatego wśród osób noszących mirtowe wieńce odnajdziemy między innymi sędziów.

Jak przypomina Muzeum Śląskie, na Górnym Śląsku, do lat '60 ubiegłego wieku, rodziny przechowywały ślubny wianek mirtowy panny młodej. Konserwowano go wodą z cukrem, lakierem lub woskiem, i ozdobnie oprawiano. Razem z bukiecikiem pana młodego zajmował honorowe miejsce na ścianie u wezgłowia małżeńskiego łoża. Powyżej: Wenus i Kupidyn pędzla Lorenza Lotta (1530)
Jak przypomina Muzeum Śląskie, na Górnym Śląsku, do lat ’60 ubiegłego wieku, rodziny przechowywały ślubny wianek mirtowy panny młodej. Konserwowano go wodą z cukrem, lakierem lub woskiem, i ozdobnie oprawiano. Razem z bukiecikiem pana młodego zajmował honorowe miejsce na ścianie u wezgłowia małżeńskiego łoża. Powyżej: Wenus i Kupidyn pędzla Lorenza Lotta (1530)

U starożytnych Żydów mirt oznaczał dobrobyt i szczęście. Piękno jego kwiatów, razem z ich wspaniałym aromatem, jak również wieczna zieleń liści wyobrażały Izraelitów, którzy dotrzymali wierności Bogu. Trzy gałązki mirtu nadal pojawiają się w trakcie Święta Namiotów – Sukkot, upamiętniającego wędrówkę Żydów przez pustynię po wyjściu z niewoli egipskiej. Z gałęzi mirtu, palmy i wierzby wciąż wykonuje się tzw. lulaw, czyli bukiet używany w trakcie ceremonii. Religia chrześcijańska nadała natomiast wieńcom mirtowym symbolikę dziewictwa Panny Młodej, zaś sam mirt stał się znakiem Dobrej Nowiny – Anioł Pański przyniósł wszak radosną wieść, siedząc na rudym koniu, wśród mirtów w dolinie (Zachariasz 1, 8-14). Według legendy muzułmańskiej kwiaty mirtu były jedną z trzech roślin, które Adam zabrał ze sobą z raju; pozostałe to kłos pszenicy i daktyle.