Posted on

Jeansy, dżinsy. Wcale nie z USA!

Po bliższym zapoznaniu się z historią niebieskiego materiału okazuje się, że dżinsy wcale nie są wynalazkiem amerykańskim. Wymyślono je bowiem jakieś 500 lat temu w śródziemnomorskim – a dokładniej liguryjskim – mieście Genua. Ten włoski port, zwany przez ówczesnych miejscowych Genoa, przez Francuzów z pobliskiej Prowansji określany był jako Gênes. Nie trzeba wyczucia językoznawcy, by zorientować się, że nazwa blue jeans to przekręcony francuski termin bleu de Gênes (błękit Genui).

Wiele fabryk płótna dżinsowego szybko otworzono także za pobliską granicą francuską, szczególnie w miejscowości Nîmes. Od tego toponimu wywodzi się równie popularne słowo “denim” (de Nîmes, czyli dosłownie “z Nîmes, pochodzący z Nîmes”). Do tego oksytańskiego miasta genueńczycy w ogromnych ilościach dostarczali wymyślony przez siebie piękny błękitny barwnik.

Ciekawostką jest także fakt, że podobno genueńscy marynarze – ci sami, którzy pływali z Krzysztofem Kolumbem – bardzo lubili nosić wytrzymałe, niebieskie spodnie uszyte z bawełnianego materiału. O Kolumbie mówi się nawet zresztą, że jego okręty miały żagle z dżinsowego płótna.

Posted on

Roberto Salvadori, Moja Florencja

Moja Florencja to krótki szkic o mieście zapamiętanym z dzieciństwa. Zgodnie z zainteresowaniami Salvadoriego, sporo tu architektury i rozważań estetycznych – bardzo ciekawych, bo innych od tych, do których przyzwyczaiły nas popularne książki o Florencji. Zamiast blasku renesansu mamy tu raczej faszystowską bryłę, place, które matce autora przypominały obrazy De Chirica oraz stare, czarno-białe fotografie, które zastępują reprodukcje barwnych płócien Odrodzenia.

Roberto Salvadori ma charakterystyczny styl, który bardzo lubię. Nie jest on nadmiernie liryczny; raczej, jak często we włoskiej prozie bywa, odrobinę chłodny, rzeczowy. Chłód i rzeczowość nie wykluczają jednak podskórnej pasji i mozaiki uczuć, które raz po raz, w jakimś na pierwszy rzut oka niepozornym wersie, dochodzą do głosu jasno i wyraźnie.

Książkę Moja Florencja kupić można tutaj.

Spojrzenie na stolicę Toskanii niepozbawione jest nostalgii; mimo to, na pierwszy plan wybija się całkowity brak złudzeń w odniesieniu do florenckiej rzeczywistości. Salvadori mówi o niej, że nadal istnieje, daje się podziwiać naszym oczom,  jednak dla niego jest martwa, jak kamienne ciało, z którego dusza się ulotniła. Czy sprawiły to tłumy turystów, które zagarniają miasto dla siebie? A może fakt, że kojarzony z Florencją niedościgniony, drastycznie doskonały wzór piękna dla dzisiejszego florentyńczyka stanowi przede wszystkim ciężar? Może najbardziej winny jest brak widoku na Viale Milton, pociągowych szyn i babki, która karmiła małego Roberta starymi herbatnikami z metalowej puszki? Zapewne wszystko po trochu. To przecież jego Florencja, którą zapamiętał, naszkicował, ale nieuchronnie, jako człowiek dorosły, na zawsze opuścił.

 

Roberto Salvadori, Moja Florencja, tłumaczyły Halina Kralowa i Katarzyna Skórska, Austeria, Kraków 2019
Posted on

Adam Wodnicki, Szuadit

Króciutka książeczka Adama Wodnickiego (pierwotna wersja tekstu ukazała się w Notatkach z Prowansji) opowiada o wymarłym języku romańskim: żydowsko-prowansalskim, znanym na południu Francji od XI wieku. Autor pokrótce przedstawia historię szuadit, w tym jego agonię i koniec; przytacza też związane z nim lokalne legendy, jak choćby tę, która dała początek majowemu świętu Trzech Świętych Marii, obchodzonemu 24 dnia miesiąca.

Według podań, gdy na rozkaz Heroda w Jerozolimie rozpoczęły się prześladowania pierwszych chrześcijan, uwięziono Marię Magdalenę, Marię – matkę Jakuba Młodszego oraz Marię Salomeę – matkę apostoła Jana. Wraz z nimi pojmano także, między innymi, Martę i Łazarza, Józefa z Arymatei oraz służebnicę trzech Marii, niejaką Sarę. Skrępowano ich sznurami i, w pięknym porcie w Jaffo, wsadzono na barkę bez żagli, która miała ponieść ich ku nieuchronnej śmierci. Po długim dryfowaniu, łódź wylądowała jednak bezpiecznie w delcie Rodanu, tam, gdzie dziś na urlopowiczów czeka kąpielisko Les-Saintes-Maries-de-la-Mer (dosłownie: Święte-Marie-z-Morza). Rozbitkowie dali początek wspólnotom żydowskim w Prowansji, zaś pomocnica Sara obrana została świętą patronką Cyganów. W jej święto, 24 maja, nie uznawane zresztą przez Watykan, do Les-Saintes-Maries-de-la-Mer zjeżdżają corocznie cygańskie tabory z Francji, Hiszpanii i innych krajów. Romowie koczują na plaży, paląc ogniska i muzykując, a następnego poranka, z figurą ukochanej świętej na ramionach, wchodzą daleko w fale, śpiewając i modląc się.

Słowa, słowa… Nasi sprzymierzeńcy, świadkowie, sędziowie; żyjemy z nimi, obok nich, widzimy, jak się rodzą, jak żyją, jak umierają. Jedne, choć czas ich minął, opierają się, walczą o przetrwanie, inne odchodzą cicho, niezauważenie. Ileż słów odprowadziliśmy na zawsze, ile pogrzebaliśmy na cmentarzyskach ¬pamięci. Słów, które umarły, nie da się przywrócić do życia, można je tylko opłakiwać. Ale cudem i tajemnicą jest to, że w ich miejsce rodzą się nowe. Prawdziwym dramatem jest śmierć języka, bo razem z nim w otchłań niepamięci zapada część naszej tożsamości, naszej historii, nas samych. Płacząc nad taką śmiercią, opłakujemy własne przemijanie. (fragment książki)

 

Francusko-żydowskich opowieści jest w Szuadit więcej; ich gwiazdą w miarę upływu stron staje się prowansalski poeta Frédéric Mistral, dążący do odnowy kulturowego dziedzictwa regionu. W 1904 roku uhonorowano go Nagrodą Nobla. Mistral walczył o odrodzenie rozbitego na wiele odmian dialektalnych języka oksytańskiego; wśród nich znajdował się oczywiście szuadit. Niestety jego starania przyniosły rezultaty tylko na krótką metę. Ostatnim użytkownikiem dialektu wydaje się być pisarz Armand Lunel, zmarły w 1977 roku. I tak oto dziś o szuadit i uciekinierach z Jaffo przypomina nam w swym króciutkim szkicu krakowski profesor, ocalając ich od zupełnego zapomnienia.

 

Adam Wodnicki, Szuadit, Austeria, Kraków 2019
Posted on

Lemuria albo Lemuralia

W tych dniach miały zapewne miejsce pewne obrzędy państwowe: wiemy na przykład, że westalki przygotowywały wówczas specjalne ciasto z solonej mąki wytwarzanej z pierwszej, młodej pszenicy – mola salsa. Najważniejsze celebracje związane ze świętem Lemuraliów odbywały się jednak w poszczególnych gospodarstwach domowych, nocą.

His redimo meque meosque fabis

Ojciec rodziny przechodził przez wszystkie izby, odpędzając złe duchy; następnie wychodził boso na dwór i, umywszy ręce w źródlanej wodzie, bez odwracania głowy, rzucał za siebie ziarna grochu lub bobu. Dziewięciokrotnie wypowiadał przy tym formułę: “przez ten bób wykupuję siebie i swoich” (His redimo meque meosque fabis). Następnie odpukiwał w metalowy garnek lub miednicę i prosił duchy, by opuściły jego dom.

Do dziś nadejście prawdziwej wiosny rzymianie rozpoznają po tym, że wszyscy zaczynają zajadać się bobem. Fava e pecorino to dziś ulubione danie piknikowe mieszkańców włoskiej stolicy

 

Dzień po Lemuraliach odbywały się tzw. ofiary argejskie (Argei lub sacra Argeorum). Składano wówczas bogom dar z życia ludzkiego – zapewne na pamiątkę 27 Greków pochodzących z Argei, straconych w III w.p.n.e. na mocy wyroków ksiąg sybillińskich. Niektóre źródła podają zaś, że zwyczaj pochodził z jeszcze bardziej zamierzchłych czasów, kiedy wszystkich ludzi powyżej 60 roku życia uważano za sędziwych starców i wrzucano do Tybru. Ofiarami rytuału stawali się najczęściej przestępcy i niewolnicy; w pewnym momencie Rzymianie zastąpili ich słomianymi kukłami ciskanymi do rzeki.

Rzymski Panteon

 

W maju za mąż wychodzą złe dziewczęta

Podczas Lemuraliów zamknięte były wszystkie świątynie; nie wolno także było zawierać związków małżeńskich. W konsekwencji za pechowy i nieodpowiedni dla ożenku uważano w zasadzie cały miesiąc; powstało nawet powiedzenie Mense Maio malae nubunt (“W maju za mąż wychodzą złe dziewczęta”).

W 609 lub 610 roku, 13 maja, a więc ostatniego dnia Lemuriów, papież Bonifacy IV poświęcił pogańską świątynię wszystkich bogów – Panteon w Rzymie. Ustanowiony tam kościół oddany jest odtąd pod opiekę Najświętszej Marii Panny od Męczenników (Sanctae Mariae ad Martyres). Święto Lemuraliów z czasem przemianowano na Dzień Wszystkich Świętych i przeniesiono na 1 listopada, kiedy Celtowie obchodzili Samhain. W 835 roku papież Grzegorz IV oficjalnie wprowadził obchodzenie uroczystości na jesieni.

Posted on

Tymianek – nie tylko dla odważnych

Cenili go już Egipcjanie, wykorzystując do balsamowania zwłok. W swych dialogach wspominał o nim Platon – Grecy chętnie stosowali zioło do kąpieli i aromatyzowania pomieszczeń; uważali je także za remedium na problemy z drogami moczowymi. Rzymianie przyprawiali nim sery i likiery. Wierzyli też, że stanowi doskonałe antidotum na większość trucizn.

Etymologia nazwy tej rośliny jest niepewna. Według wielu badaczy słowo “tymianek” pochodzi od greckiego “thymon” (“odważny”), co tłumaczyłoby wiarę w to, że może być lekiem na nieśmiałość. W starożytności uważano wszakże, że tymianek dodaje odwagi i pewności siebie, a jeszcze w średniowieczu damy wręczały jego gałązki rycerzom udającym się na wojnę. Inni twierdzą, że nazwa zioła wywodzi się od rzeczownika “thumos” czyli “dym”. Rzeczywiście chętnie używano go do okadzania świątyń, domów i budynków użyteczności publicznej, wierząc, że pomaga pozbyć się złych mocy.

Do Polski tymianek, zwany także macierzanką, przywędrował w czasach królowej Bony, przywieziony zapewne przez włoskich zakonników.

Posted on

Twoja, aż do śmierci. Maja Francisca Goi

Wyobraź sobie, że wpadła na pomysł, bym jej uszminkował usta – tak o kolejnej modelce pisał w liście do przyjaciela Francisco Goya, nadworny malarz Burbonów i ulubieniec arystokracji. Nieobyczajna poza, śmiałe, wręcz bezczelne i prowokujące spojrzenie – o nie, jeszcze nigdy rozebrana piękność nie wabiła w ten sposób. Zazwyczaj spuszczała cnotliwie wzrok, podążając myślami jakby w zupełnie innym kierunku. A ta poza! Nieskazitelne alabastrowe ciało, jakby od niechcenia przeciągające się leniwie na jedwabnych poduszkach, a w dodatku – ręce swobodnie założone za głowę. Co więcej, po raz pierwszy w sztuce zachodnioeuropejskiej artysta odważył się namalować kobiece włosy łonowe… Tego już za wiele! Obraz z miejsca uznano za pornografię, a w 1814 roku Goya został wezwany do złożenia wyjaśnień przed hiszpańską inkwizycją. Przebieg procesu nie jest znany; wiadomo jednak, że malarz nie został uwięziony.

Co prawda, obok nieprzyzwoitego aktu, powstał też wizerunek tej samej kobiety odzianej w przylegającą do ciała białą suknię, jednak tak szczelnie oblepia ona wydatny biust, nogi i łono, że nie pozostawia żadnego pola dla wyobraźni. Za to rodzi pytania: kim jest ta gorsząca zmysły, nieprzyzwoita kobieta? Spekulacji pojawiało się co niemiara: jedni widzieli w niej charyzmatyczną królową Marię Ludwikę, inni – najpiękniejszą kobietę epoki i niespełnioną miłość Goi, księżną de Alba, którą miał sportretować w wersji publicznej (ubraną) i prywatnej (nagą). Rodzina de Alba jeszcze w latach ’40 XX wieku walczyła z tym, jak to określano, pomówieniem – zdecydowano nawet o ekshumacji księżnej w celu porównania budowy jej szkieletu z ciałem pokazanym na obrazie. Jak łatwo się domyślić, nie przyniosło to wymiernych rezultatów.

Maja desnuda, Muzeum Prado w Madrycie
Maja desnuda, Muzeum Prado w Madrycie

 

Tytuł pracy, który wcale nie musi być imieniem ani pseudonimem modelki, nakazuje szukać jej wśród ślicznotek z ludu – terminem majas (czyt. “mahas”) określano młode dziewczęta z niższych warstw społecznych, które, aby wziąć udział w festynach i lokalnych zabawach, przywdziewały stroje narodowe, takie jak mantylki zakrywające włosy i ramiona czy szarfy przepasające długie suknie. Wbrew ówcześnie panującej modzie, faworyzującej wzorce francuskie i angielskie, ich swobodnie opadająca koafiura sprawiała wrażenie niedbałości; mawiano wręcz, że nigdy nie używają grzebienia. To wszystko niknie jednak, gdy spojrzymy bliżej na sylwetkę zamawiającego. To w niej, najprawdopodobniej, tkwi odpowiedź; tłumaczy także, dlaczego Goya nie został uwięziony przez inkwizycję. Zleceniodawcą malowideł, jak się zdaje, był ktoś blisko powiązany z władzami katolickiej Hiszpanii…

Manuel Godoy, w którego inwentarzu, w listopadzie 1814 roku, znaleziono dwa obrazy Goi określone wspólnym tytułem Cyganki, pełnił obowiązki oficera gwardii królewskiej. Był zręcznym politykiem, a z czasem dyktatorem kraju obsypanym wszelkimi dobrami, zaszczytami i tytułami. Ambitny, pracowity i bezwzględny; w dodatku libertyn, rozpustnik i bigamista. O jego temperamencie krążyły legendy – kler zarzucał mu deprawację Hiszpanek ze wszystkich klas społecznych, włączając w to samą królową. Największe oburzenie wzbudzał wieloletni konkubinat Godoya z Pepitą (Josefą) Tudó, czarnowłosą pięknością o odważnym spojrzeniu. Bynajmniej nie była ona kobietą lekkich obyczajów, jaką chcieli w niej widzieć ówcześni strażnicy moralności, a córką gubernatora madryckiego Parku Retiro, z czasem hrabiną de Castillo Fiel i damą dworu Marii Ludwiki. Kobietą wykształconą w duchu oświecenia i obytą towarzysko, zachęcającą kochanka do lektury poezji, wizyt w teatrze i operze. Łączyła ją z Godoyem wieloletnia namiętność, miłość, przyjaźń i przywiązanie, niesłabnące pomimo upływu czasu i perturbacji życiowych. Królowa Maria Ludwika, sama zainteresowana politykiem, liczyła na odciągnięcie jego uwagi od Pepity poprzez zmuszenie do małżeństwa z Marią Teresą Burbon. W kolejnych latach Godoy utracił władzę, został zesłany za granicę; Pepicie nakazano wyjazd do Pizy, a następnie Genui. Opuszczeni przez wszystkich, pozostali wierni jedynie sobie. Ich ożywiona korespondencja do samego końca pełna jest wyrazów czułości i oddania: Pepita wszystkie listy do ukochanego kończyła słowami „Twoja kochająca przyjaciółka” oraz „cała Twoja, aż do śmierci”. Tudó zmarła w 1869 w swoim madryckim mieszkaniu przy ulicy Fuencarral w dość dramatycznych okolicznościach – jej szata zajęła się ogniem z paleniska. Miała 90 lat, została pochowana na cmentarzu św. Izydora w Madrycie. Czy była Mają, ślicznotką z obrazów Goi? Tego już pewnie nigdy się nie dowiemy.

 

Zdjęcie główne: Maja desnuda, Muzeum Prado w Madrycie

 

Hiszpania wiosną pachnie kwiatem gorzkiej pomarańczy… Olejek neroli w pięknym kryształowym flakonie kupisz w sklepie Lente (tutaj)

Posted on

Gerald Durrell, Trylogia z Korfu

Książka Geralda Durrella Moja rodzina i inne zwierzęta – stare wydanie, opublikowane przed laty bodajże przez Prószyńskiego  – leżała na mojej półce od dawna. Sięgnęłam po nią nawet raz czy drugi, ale nigdy nie przeczytałam więcej niż kilka stron. Może dlatego, że zawsze bardziej interesowała mnie botanika niż zoologia, a może dlatego, że, jak mawiali starożytni, habent sua fata libelli. Większość z nich wcale nieprzypadkowo czeka na swój moment, kiedy jesteśmy już gotowi do lektury i lekcji, jakiej chcą nam udzielić.

W 2016 roku na podstawie książek Geralda Durrella powstał brytyjski serial telewizyjny

W odosobnieniu, gdy czas zdaje się płynąć wolniej, a zmysły tęsknią za pieszczotą południowego słońca, wreszcie przewracam kartki opowieści Durrella z przyjemnością. Jak tysiące czytelników przede mną, poznaję losy brytyjskiej rodziny, która w latach ’30 ubiegłego wieku decyduje się porzucić Zjednoczone Królestwo i rozpocząć nowe życie na greckiej wyspie Korfu. Ich perypetie przedstawia nam najmłodszy z czwórki rodzeństwa, Gerry – wówczas niesforny dziesięciolatek, zafascynowany egzotyczną fauną gorącej Hellady; później słynny zoolog i propagator wiedzy przyrodniczej, a przy okazji brat słynnego powieściopisarza Lawrence’a Durrella, który, naturalnie, również występuje na kartach trylogii. Przygody Durrellów rozgrywają się w cieniu oliwnych gajów, ale nie tylko: w centrum opowieści Gerry’ego pozostają bowiem zwierzęta, których świat poznaje niestrudzenie przez cały pobyt na wyspie. Rozległe opisy zwyczajów lokalnych żuków, ślimaków, skorpionów czy pająków kiedyś zapewne zanudziłyby mnie na śmierć; dziś rozkoszowałam się zdobywaną wiedzą z dziedziny, o której nie mam pojęcia, i zachwycałam mądrością świata, którą w ostatnich dziesięcioleciach tak bardzo przez nas ucierpiał.

Wydawnictwo Noir Sur Blanc opublikowało niedawno dwie pierwsze części Trylogii z Korfu; niebawem dołączy do nich trzeci tom

Uważny i świadomy czytelnik  z całą pewnością nie oprze się refleksji, że i tej historii, rozgrywającej się blisko sto lat temu, daleko do sielanki, którą zdaje się być na pierwszy rzut oka. Nie zawsze zachwyca stosunek Brytyjczyków do mieszkańców wyspy, dziwi zupełny brak zainteresowania niektórych członków rodziny wobec miejscowej kultury, uwierają niektóre metody, którymi wiedzę o zwierzętach zdobywa mały badacz. Czy fakt, że autor zdaje się tych spraw zupełnie nieświadomy, powinien zaważyć na naszej ocenie trylogii? W moim przypadku tak się nie stało; zaprowadziło raczej do wnikliwszej oceny własnego stosunku do ukochanego regionu, do innych narodowości i do przyrody. To chyba właśnie ta lekcja, którą chciał mi dać Durrell i jego libelli.

Gerald Durrell, Trylogia z Korfu, tłumaczyła Anna Przedpełska-Trzeciakowska, Noir sur Blanc, Warszawa 2019 i 2020
Posted on

Zagrzebskie Muzeum Zerwanych Więzi

Kompulsywne zakupy, topienie smutków w alkoholu czy inne tego typu przyziemne aktywności nie wydały się artystom pomocne w momencie przechodzenia przez życiową próbę. Wymyślili więc Muzeum Zerwanych Więzi – symboliczną przestrzeń, w której kolekcjonują historie i przedmioty związane z trudnymi emocjami. Dawni życiowi partnerzy stali się wspólnikami w projekcie wyróżnionym w 2011 roku nagrodą EMYA im. Kennetha Hudsona za innowacyjność i odwagę w tworzeniu nowego obiektu kultury.

Artystom zależało na tym, aby pokazać, jak poprzez działania kreatywne przezwyciężać życiowe kryzysy. W tym celu zebrali imponującą kolekcję przedmiotów – niemych świadków relacji między ludźmi. Na stronie muzeum znajdziemy interaktywną mapę pokazującą pochodzenie tychże przedmiotów wraz z ich krótką historią. Twórcy projektu zachęcają do dzielenia się swoimi przeżyciami i udostępniania pamiątek po zerwanych relacjach. Samo muzeum prezentuje wszystkie te przedmioty wraz ze stosownym opisem.

Przyznam, że kiedy wybierałam się do Muzeum Zerwanych Więzi, spodziewałam się zupełnie czegoś innego. Nie znałam genezy jego powstania, a ponieważ podróżując po Bałkanach nastawiałam się na poznawanie i zgłębianie najnowszej historii, oczekiwałam relacji związanych z wojną w byłej Jugosławii i dramatami ludzi, którzy tracą bliskich. I te historie także w tym muzeum znalazłam – wśród osób, które zdecydowały się opowiedzieć o swoich rozstaniach, znalazły się także ofiary ostatniej wojny.

Fot.: Patty Ho / Flickr
Muzeum i jego strona internetowa to rodzaj empatycznej podróży, która przybliża nam to, co sami znamy, a o czym chcielibyśmy zapomnieć. Fot.: Patty Ho / Flickr, CC BY 2.0

 

Ku mojemu zdziwieniu odkryłam też bardzo wiele opowieści, pod którymi każdy z nas mógłby się podpisać. Nie mają one tak dramatycznego przebiegu jak te, których doświadczali mieszkańcy regionu; nie znaczy to jednak, że nie były bolesne. Mamy więc historię utraty więzi matki i syna,  dwójki przyjaciół i, oczywiście, pary kochanków. Każda z nich przedstawiona oryginalnie, wciągająco, czasem zabawnie.

Podchodzę do gabloty, w której widnieje wałek do ciasta. Wyobraźnia podpowiada mi stereotypowy obraz żony czekającej na męża wracającego w środku nocy po mocno zakrapianej imprezie. Tymczasem opis przy wałku mówi coś innego… To rzecz podarowana muzeum przez pewnego syna, który tęskni za smakami dzieciństwa i za szczęśliwymi chwilami, które spędzał w kuchni z ukochaną matką. Po stracie matki syn postanowił podarować wałek autorom kolekcji w Zagrzebiu.

Inny obraz: przede mną czerwona sukienka, którą pewna panna młoda kupiła na swój ślub. Opis przy kreacji nie pozostawia złudzeń: inwestycja nie okazała się trafiona. Panna młoda pisze, że wiele było słów, mało czynów; za wszystko zapłaciła ona. I za suknię, i za zobowiązania kredytowe niedoszłego małżonka.

Dalej mamy ozdobny pojemnik na lekarstwa opatrzony komentarzem: „Wspólny biznes zakończył się miłością. Ani jedno, ani drugie nie przetrwało.” Jest też zdjęcie rutera, który miał umożliwić regularny kontakt internetowy. Niedoszli kochankowie twierdzą, że okazał się niekompatybilny, a uczucie w „naturalny” sposób umarło.

Przy wyjściu z muzeum można kupić wiele gadżetów ułatwiających rozstanie: gumkę wymazująca złe wspomnienia, czekoladę i wino na poprawę humoru.

 

Muzeum Zerwanych Więzi, Zagrzeb, ul. Ćirilometodska 2

 

Posted on

#Iorestoacasa

Magnolie na tarasie Instytutu Europejskiego we Florencji zakwitły wyjątkowo wcześnie. Światło na początku lutego wyglądało jak na włoskich obrazach, a ja nadchodzącą wiosnę wyobrażałem sobie jak u Botticellego. Karnawał trwał w najlepsze. Zwyczajowo spotykaliśmy się z przyjaciółmi na aperitivo, by przy winie dyskutować o polityce, kulturze i książkach. Wirus pojawiał się w rozmowach, ale fizycznie wciąż był w dalekich stronach.

W ostatnią sobotę karnawału we Włoszech zmarła pierwsza osoba. Na ulicach wciąż leżało confetti przypominające o wieczornej zabawie. Powoli rozstawiano na nim namioty sanitarne. Ich sterylność mocno kontrastowała z odcieniem renesansowych kamienic. Czuć było pierwsze poruszenie. Włosi wykupili prawie cały makaron. Na półkach pozostał tylko jeden rodzaj. Mówi się, że nawet w czasach kataklizmu Włosi nie tkną gładkich penne. Przynajmniej producenci zaoszczędzili miliony na badaniach konsumenckich. Stosunkowo mało było informacji o tym, jak wirus się przenosi i które objawy mogą zwiastować coś więcej, niż zwykłe przeziębienie. Europa dowiadywała się tego przecież razem z Włochami.

Zamknięto szkoły, ale teatry i muzea jeszcze funkcjonowały normalnie. W operze, na ostatnim, jak się dzień później okazało, spektaklu, nerwowo dezynfekowałem dłonie podczas antraktu, podobnie jak inni, nieliczni już widzowie, głównie obcokrajowcy. W trakcie przedstawienia nikt nawet nie odważył się kaszlnąć lub kichnąć. Pomyślałem, że są jednak jakieś efekty wychowawcze epidemii, po czym skarciłem się za to w myślach. Niestety, większa część sali była pusta.

Społeczny dystans między Włochami jest teraz taki jak u nas, w Polsce

Wszędzie należało zachować odpowiednią odległość od drugiego człowieka. Rozmowy w sklepie zaczynały się od przestrogi: pamiętaj, jeden metr odstępu! Włosi wypowiadali ją jednak życzliwie, jakby chcieli ukryć niezręczność sytuacji i wytłumaczyć się z niepodanej dłoni, nieucałowanego policzka lub niepoklepanego ramienia – gestów tak dla nich ważnych. Niektórzy żartowali, że teraz ich kulturowy dystans społeczny jest taki jak mój; ten, który przywiozłem z Polski.

O planowanym zamknięciu północnych Włoch dowiedziałem się od przyjaciółki, która tego wieczoru próbowała wrócić z Mediolanu do Florencji. Tysiące ludzi szturmowały Stazione Garibaldi, główny dworzec Mediolanu, by dostać się na południe kraju jeszcze przed wejściem w życie nowego prawa. Zakazywało ono przemieszczenia się poza własną gminę. Fuga da Milano (“Ucieczka z Mediolanu”) określana była przez media jako wielki akt nieodpowiedzialności Włochów. Jakby krytykujący zapomnieli albo nie chcieli pamiętać, że w Mediolanie, jednym z najdroższych miast włoskich, wielu przyjezdnych z biedniejszego Południa pracuje albo całkiem na czarno, albo na umowach śmieciowych. Zostanie w Lombardii oznaczałoby dla nich brak możliwości przeżycia i utrzymania się przez kilka niepewnych tygodni. Być może ich decyzja o wyjeździe nie była aż tak nieracjonalna lub nieodpowiedzialna, jak niektórzy chcieliby ją widzieć?

Razem z częścią obcokrajowców obawialiśmy się tego, co może wydarzyć się dalej. Pamiętam, jak następnego dnia obudziło mnie nagranie odtwarzane z głośników. Męski głos za oknem powtarzał bezemocjonalnie to samo zdanie. Pomyślałem, że Florencja zostaje włączona do czerwonej strefy. Słownik elektroniczny mnie jednak uspokoił. Szło bowiem o “Dobrej jakości garnki w przystępnej cenie”.

Sąsiedzi najpierw kupili fortepian; dziś zaczęli grać na trąbce

Kilka godzin później premier Giuseppe Conte zgrabnie stwierdził, że nie ma już stref czerwonych i pomarańczowych, jest tylko jedna chroniona strefa, Italia. Oznaczało to zamknięcie całego kraju: 60-milionowego państwa członkowskiego UE. Pojawiły się wątpliwości: czy powinienem zostać, czy „uciekać” do Polski? Jeśli uciekać – to czy i kiedy będę mógł tu wrócić, by zabrać pozostawione rzeczy? Niektórzy znajomi zdecydowali się wyjechać od razu. Nie wszystkich zdążyłem nawet zobaczyć. Spieszyli się przed zamknięciem lotnisk. Ociągających się z wyjazdem żegnałem zaś z odległości, bez podania ręki. Nie wiedziałem, kiedy znowu ich zobaczę.

Fot. Bartosz Kwiecień

 

Wyjścia z domu z kompletem dokumentów stały się normalnością. Podczas jednego spaceru minęło mnie aż sześć radiowozów. Żaden z nich mnie nie zatrzymał, ale chyba tylko dlatego, że miałem przy sobie dobre alibi: mojego 10-letniego psa, który początkowo zdawał się nie zauważyć różnicy. Dopiero w drugim tygodniu izolacji z radością odkrył, że zostaję z nim w domu na stałe. Zaczął to więc uporczywie wykorzystywać, nie oglądając się, czy akurat siedzę na kanapie, czy przy komputerze. Codziennością stało się też noszenie maseczek. Niekiedy tylko z ruchów brwi widzę, że ktoś, mijając mnie, promiennie się do mnie uśmiecha. Zazwyczaj towarzyszy też temu pozdrowienie – tak, by podkreślić, że przechodzenie na drugą stronę spowodowane jest jedynie troską o wspólne zdrowie.

Czuję tu wspólnotę. Włosi wyszli na balkony, by razem śpiewać włoskie przeboje. Znajomi w internecie przesyłali sobie terminarz i repertuar kolejnych sąsiedzkich koncertów. Wszystko po to, by w tych trudnych momentach być razem. Moi sąsiedzi ewidentnie nie chcieli być gorsi i – zaraz na początku kwarantanny – kupili fortepian. Wniosło go czterech rosłych mężczyzn w rękawiczkach i maskach na twarzy. Niestety dziś usłyszałem u nich także trąbkę.

Jeszcze będzie pięknie, jeszcze będziemy… szczupli

Toskania jest stosunkowo mało dotknięta przez wirusa (do tej pory zmarły tu 842 osoby), ale z niepokojem spogląda się na Północ. Może to naiwne, ale na samym początku epidemii, by nie zwariować, postanowiłem zwracać uwagę głównie na pozytywne sytuacje. Mam świadomość skali problemu i wciąż nie umiem odnaleźć się w absurdalnej choreografii, którą wykonuje się na ulicach, by zachować wymagany odstęp. Nie widzę jednak wrogości. Strach zamienił się w solidarność, nie w agresję. W wielu oknach pojawiły się włoskie flagi oraz transparenty z napisem Andrà tutto bene (“Wszystko będzie dobrze”). Są też takie z żartobliwą wersją: “Wszyscy będziemy jeszcze szczupli”.

Magnolie już przekwitły. We Włoszech wyzdrowiało ponad 75 tysięcy ludzi, a liczba nowych zachorowań powoli spada. Trudno powiedzieć, czy scenariusz, którym podążały Włochy, był najlepszym z możliwych i czy warto było brać z nich przykład. Nie sądzę, aby którykolwiek z krajów okazał się idealnie przygotowany na to, co się wydarzyło. Możliwe, że Włochy miały to nieszczęście, że były po prostu pierwsze w UE. Może inne państwa członkowskie powinny to docenić?

 

Zdjęcie główne: Pietro Luca Cassarino / Flickr, CC BY-SA 4.0
Posted on

Epidemie w literaturze śródziemnomorskiej

Wydaje się nam – i całkiem słusznie – że epidemia, która dotknęła współczesny świat, jest wydarzeniem doświadczającym nas w okrutny sposób. Musimy jednak pamiętać, że pandemie towarzyszą nam od zarania dziejów. Zarazy, które w ciągu ostatnich dwóch tysięcy lat nawiedziły Europę, wielokrotnie opisywane były w tekstach literackich.

Zaraza Ateńska u Tukidydesa

W 430 roku p.n.e., a zatem tuż po wybuchu najdłuższej i najokrutniejszej w historii Hellady wojny zwanej peloponeską, w Atenach pojawiła się epidemia. Była to choroba, której nikt wcześniej nie znał, a która w ciągu bardzo krótkiego czasu zebrała żniwo obfitsze, niż wojna zdołała to uczynić przez 27 lat. Zaczęła się niespodziewanie, a Tukidydes sądził, że przybyła do Aten z Etiopii, nawiedzając po drodze Egipt i Libię. De facto zaraza ta nie ograniczyła się do samych Aten, zaatakowała bowiem całą Attykę, jednak to w mieście uczyniła najwięcej szkody – polis stanowiły wówczas największe skupiska ludności. Dodatkowym czynnikiem przyspieszającym rozprzestrzenianie się choroby był fakt, że spora część ludności Attyki schroniła się w tym czasie w mieście, aby uniknąć konsekwencji najazdu ze strony Spartan.

 

Nieznany i – jak dotąd – niezidentyfikowany wirus miał w Atenach znakomite pole do popisu. Tukidydes pisał więc, że zaraza ta przewyższała wszystko, co się da opisać. Wybuchała z niebywałą siłą. Gdy ktoś zachorował, nie było dla niego w zasadzie ratunku; zdrowieli nieliczni. Nie było też ponoć żadnego lekarstwa, którego zastosowanie zapewniałoby powrót do zdrowia – to, co pomagało jednym, szkodziło drugim. Pierwszym objawem choroby była gorączka i pieczenie oczu. Później dochodziły duszności i uporczywy kaszel, język puchł, utrudniając oddychanie. Wszyscy cierpieli przez wymioty i biegunkę, a gorączka prowadziła w końcu do śmierci – większość nieszczęśliwców umierała w siódmym lub dziewiątym dniu choroby. Jeśli ktoś przeżył, najczęściej musiał liczyć się z utratą jakiejś części ciała, gdyż, jak pisał Tukidydes, choroba rzucała się na genitalia, na palce rąk i nóg i powodowała utratę tych części ciała, u niektórych także i oczu.

Zaraza ta przewyższała wszystko, co się da opisać. Wybuchała z niebywałą siłą

Najbardziej znaną ofiarą tej epidemii był Perykles, wybitny ateński wódz i strateg. Sam Tukidydes również chorował, udało mu się jednak wyzdrowieć. Opisywał za to ogólne rozprężenie, jakie towarzyszyło tej strasznej zarazie. Ateńczycy bynajmniej nie zostawali w domu, ale wprost przeciwnie – w obliczu nieuniknionego używali życia jak nigdy wcześniej i nigdy później. Do codzienności należały libacje i orgie na ulicy, podobnie jak rabunki, napady, kradzieże i morderstwa. Na ulicach piętrzyły się ciała zmarłych – zaniedbano także święty obowiązek pogrzebu. Ateny wyszły z epidemii osłabione militarnie, politycznie i moralnie. Podczas zarazy zmarła ¼ ludności miasta. Można śmiało stwierdzić, że to właśnie nieznana choroba w głównej mierze przyczyniła się  do porażki Aten w wojnie peloponeskiej.

Paradoksem pozostaje fakt, że do dnia dzisiejszego nie ustalono, jaki wirus odpowiedzialny był za tak straszliwą epidemię. Uczeni na liście „podejrzanych” umieścili tyfus, dżumę płucną lub dymieniczą, szkarlatynę, grypę, ospę lub nawet dengę. Nie można też wykluczyć, że chodziło o kilka chorób naraz. Możliwe również, że wirus czy bakteria, które ją wywoływały, przetrwały do dzisiejszych czasów, ale uległy kolejnym mutacjom, które znacząco zmieniły ich działanie.

Czarna śmierć. Boccaccio, Manzoni, Camus

Dżuma zawitała na nasz kontynent w średniowieczu. Myli się jednak ten, kto sądzi, że dotarła do Europy dopiero w XIV wieku – obecna była już w Konstantynopolu za panowania Justyniana, a zatem w VI stuleciu. Nie wiadomo, skąd się tam wzięła, jednak przypuszcza się, że przybyła z Egiptu. „Dżuma Justyniana” stanowiła epidemię na niespotykaną wcześniej skalę – po Konstantynopolu zalała dosłownie całą Europę, Azję Centralną i Afrykę Północną. Najpierw spustoszyła portowe miasta, zabijając ludzi w takim tempie, że brakowało miejsc do pochówku. Według szacunków naukowców, w samym Konstantynopolu miało dziennie umierać nawet 5 tys. osób, zaś na całym świecie (czyli na starych kontynentach) życie straciło wówczas około 100 milionów ludzi. Wracała co pokolenie aż do roku 750, kiedy to dała ludziom odetchnąć na całe 600 lat.

 

Jej powrót w roku 1348, kiedy to na grzbietach szczurów wkroczyła triumfalnie do Italii, stanowił początek tzw. „czarnej śmierci” – najpotężniejszego i najstraszniejszego ataku dżumy w historii ludzkości. W niektórych rejonach zmniejszyła populację nawet o 80% i spowodowała daleko idące konsekwencje demograficzne, kulturowo-społeczne i polityczne. Symbolem dżumy stał się charakterystyczny ubiór ochronny, noszony w czasie epidemii przez lekarzy: z maską w kształcie dzioba, gdzie wkładano wonne olejki tłumiące fetor rozkładających się zwłok. W kanonie literatury zaraza zapisała się również, a to za sprawą Giovanniego Boccaccia. Pisarz podał ją jako przyczynę ucieczki do w willi poza miastem szlachetnie urodzonych florentyńczyków (7 panien i 3 młodzieńców), którzy przez kolejne dziesięć dni opowiadali sobie dla zabicia czasu rozmaite historie.

Chorzy mieli dwie możliwości – umrzeć lub wyzdrowieć

Boccaccio zaczyna swe dzieło od prologu, w którym zawarty jest wyczerpujący opis choroby i jej skutków – jakże podobny do opisu Tukidydesa: Choroba nie objawiała się u nas tak jak na Wschodzie, gdzie zwykłym znamieniem niechybnej śmierci był upływ krwi z nosa. Zaczynała się ona równie u mężczyzn, jak u kobiet od tego, że w pachwinach i pod pachą pojawiały się nabrzmienia, przyjmujące kształt jabłka albo jajka i zwane przez lud szyszkami. Wkrótce te śmiertelne opuchliny pojawiały się i na innych częściach ciała; od tej chwili zmieniał się charakter choroby: na rękach, biodrach i indziej występowały czarne albo sine plamy; u jednych były one wielkie i rzadkie, u drugich skupione i drobne. Na chorobę tę nie miała środka sztuka medyczna; bezsilni byli też wszyscy lekarze. Możliwą jest rzeczą, że przyrodzenie choroby już takim było, albo też, że lekarze nic nie wiedzieli. 

Dalej autor przechodzi do opisu rozpusty i upadku moralnego Florencji. Nietrudno sobie wyobrazić straszliwy obraz dżumy szalejącej po Toskanii, dziesiątkującej ludność, która w akcie rozpaczy zrywa się ku temu, co zakazane i niemoralne, by za chwilę ponieść okrutną śmierć w straszliwych męczarniach. Warto nadmienić, że podobnie jak Tukidydes, autor Dekameronu zdawał czytelnikom relację „z pierwszej ręki” – swe dzieło zaczął pisać w roku 1350, kiedy dżuma przeszła już z Italii na północ Europy, by dalej zbierać tam czarne żniwo. Możemy się tylko domyślać, jaki koszmar stał się udziałem średniowiecznej ludności, nie wyposażonej w szczepionki czy choćby jakiekolwiek skuteczne lekarstwa. Chorzy mieli dwie możliwości – umrzeć lub wyzdrowieć. Niestety w większości przypadała im ta pierwsza. Zapewne strach i cierpienie, jakie odczuwali mieszkańcy XIV-wiecznej Italii, były nieporównywalnie gorsze od tych, które są dziś udziałem naszego społeczeństwa.

Epidemia w Narzeczonych pełni swoistą funkcję Nemesis

Dżuma nawiedzała Europę przez kolejnych kilka stuleci, a na karty literatury zagościła ponownie w roku 1827 za sprawą Alessandra Manzoniego. Wybitny włoski pisarz nawiązał do niej w swej powieści Narzeczeni (I promessi sposi), której akcja rozgrywa się dwieście lat wcześniej. Autor opisuje epidemię dżumy mającej miejsce w Lombardii w roku 1630. Choroba została prawdopodobnie przywleczona przez oddziały francuskie i niemieckie, które rok wcześniej dotarły do Mantui. Jak to zwykle bywa, również i ta epidemia szła w parze z okrucieństwami wojny – tym razem wojny trzydziestoletniej – dodając swoją prywatną listę umarłych do ogółu populacji przeznaczonej na śmierć w wojennej zawierusze.

 

Manzoni koncentruje się przede wszystkim na odmalowaniu obrazu Mediolanu, zniszczonego w wyniku działań wojennych, zdziesiątkowanego przez epidemię. Okrucieństwo zarazy ukazał autor w sposób, który na zawsze wbija się w pamięć: oto widzimy matkę trzymającą w ramionach umierającą córkę. Twarz matki jest pełna bólu, rezygnacji, ale także bezradności, gdyż dotarło do niej, że wyrok na dziecko został wydany, a jednocześnie umysł wciąż się przeciwko niemu buntuje – pomimo świadomości, że nie ma przed nim ucieczki. Dżuma w wydaniu Manzoniego jest nie tyle okrutna, co napełniająca lękiem i smutkiem, przede wszystkim tym drugim. Co ciekawe, epidemia w Narzeczonych pełni też swoistą funkcję Nemesis – z jej ręki ginie antybohater powieści.

W odróżnieniu od Włochów Boccaccia i Manzoniego, urodzony w Algierii Albert Camus uczynił dżumę główną bohaterką swego dzieła. Ta wydana w 1947 roku powieść traktowana jest jako utwór o uniwersalnym charakterze, ponieważ wydarzenia rozgrywające się w Oranie odsyłają czytelnika do treści szerszych i bardziej refleksyjnych, takich jak ekspansja zła i skrajnie różne ludzkie postawy. La Peste to powieść paraboliczna, a odnosi się do zagadnień aktualnych w każdym miejscu i epoce. Wszystkie wydarzenia podporządkowane są, a jednocześnie wywołane przez tytułową zarazę (dżumę), którą można interpretować na różne sposoby: dosłownie jako epidemię, która zaatakowała Oran; przenośnie jako wojnę, która bywa postrzegana jako „dżuma”, „plaga”, „epidemia” ludzkości; wreszcie metafizycznie, jako zło tkwiące w człowieku. Utwór Camusa jest silnie związany z filozofią egzystencjalną; autor posłużył się pojemną metaforą epidemii śmiertelnej choroby, by zwrócić uwagę czytelnika na takie zagadnienia jak wojna, zło, samotność, izolacja czy absurd życia.

 

Wspólnym mianownikiem wszystkich wymienionych dzieł poświęconych epidemii jest fakt ostatecznego zwycięstwa nad chorobą. Zarówno u Tukidydesa, jak i u Camusa zło wreszcie odchodzi, jakkolwiek ślady, które po sobie pozostawia, naznaczone są łzami, cierpieniem i strachem. Miejmy nadzieję, że nasza pandemia niebawem też odejdzie do historii. Zostawmy jednak w sercach miejsce dla jej śladów – tych, których zabrała. Ich wspomnienie będzie zapewne długo żywe.

 

Zdjęcie główne: obraz Plaga w antycznym mieście pędzla Michaela Sweertsa (XVII w.)
Posted on

O szparagach

Największą estymą darzyli szparagi mieszkańcy antycznego Rzymu. Co ciekawe, była to jedna z niewielu rzeczy, której nie odziedziczyli kulturowo po Grekach. Ci ostatni znali i jadali zielone pędy, jednak ograniczali się do tych dziko rosnących i nigdy nie zdecydowali się na ich uprawę. Nie przeszkadzało im to uważać tych pysznych warzyw za afrodyzjak, o czym świadczą teksty przyjaciela Arystotelesa, niejakiego Teofrasta z Eresos, pochodzące z 300 roku przed Chrystusem i zatytułowane Historia roślin.

Oprócz kapusty tylko szparagi są warzywem wartym uprawy

Rzymski lekarz greckiego pochodzenia Galen, żyjący w II wieku naszej ery, cenił własności prozdrowotne szparagów. Już 400 lat wcześniej sam Katon Starszy, autor powiedzenia Poza tym sądzę, że Kartaginę należy zniszczyć,  zwolennik sztywnej dyscypliny i surowych obyczajów, pisał w swoim dziele De Re rustica, że oprócz kapusty tylko szparagi są warzywem wartym uprawy. Pliniusz Starszy, który zginął podczas wybuchu Wezuwiusza w 79 roku, odnotował, że trzy blanszowane pędy szparaga z okolic Rawenny ważą ok. 450 gramów. Współczesny mu Lucjusz Columella, pochodzący z Kadyksu w Hiszpanii, wspominał w swoich dziełach o agrotechnice, że najpopularniejszym sposobem podawania szparagów jest serwowanie ich na gorąco z roztopionym masłem, odrobiną soli i pieprzu oraz sokiem z cytrusów – jako że Rzymianie nie znali cytryn, zapewne stosowano cytron. Słynny autor epigramów Marcjalis, również pochodzący z Hiszpanii, wychwalał smak szparagów w swoich utworach i, podobnie jak Pliniusz, wspominał o tych pochodzących z okolic Rawenny – ewidentnie były wyjątkowo pyszne!

Celerius quam asparagi cocuntur

Zdaje się jednak, że największego wielbiciela miały szparagi w postaci samego Oktawiana Augusta – pierwszego rzymskiego cesarza, znanego także z rozmaitych trafnych powiedzonek (to on jest autorem maksymy “spiesz się powoli” – czyli Festina lente). Mówiąc o rzeczach, które zrobić można bardzo prędko, nawiązywał do popularnego w Rzymie zwyczaju suszenia szparagów, aby później, po sezonie, gotować je błyskawicznie w garnku z wodą. Jego powiedzonko celerius quam asparagi cocuntur  (“szybciej, niż gotujemy szparagi”) znaczyło po prostu “bardzo szybko”. O metaforze tej wspomina w swojej kronice Swetoniusz.


W Pompejach odkryto liczne freski i mozaiki ze szparagami w roli głównej, poświadczające ważną rolę, jaką warzywa pełniły w diecie ówczesnych smakoszy. Warto wspomnieć, że dla starożytnych cywilizacji roślina ta, jako znak falliczny, odgrywała ważną rolę symboliczną. Powyżej: malowidło z Domu Wettiuszów

Współcześnie na obszarze śródziemnomorskim szparagi nadal najchętniej jedzone są we Włoszech, a także we Francji i Hiszpanii; rzadziej występują w menu Greków, Turków czy w krajach Afryki Północnej. Sięgając po dokumenty historyczne, dowiadujemy się jednak, że w przeszłości bardzo cenili je Arabowie. Szajch An-Nafzawi w swoim słynnym Ogrodzie rozkoszy – traktacie należącym do kanonu arabskiej literatury erotycznej – pisał, że szparagi smażone z żółtkami w tłustym mleku wielbłądzim i miodzie powodują, iż “męski członek jest w pogotowiu dzień i noc”. Cofając się raz jeszcze do czasów antycznego Rzymu, warto zaznaczyć, że choć i ówcześni smakosze uważali szparagi za afrodyzjak, to jednocześnie rozważali ich działanie antykoncepcyjnie – w celu uniknięcia niechcianej ciąży kobietom zalecano noszenie ich w woreczku pod szatami.

Augmentat sparagus sperma

W średniowieczu, kiedy moda na szparagi przygasła, nadal pamiętano o ich terapeutycznych właściwościach. Pierwsza na świecie szkoła medyczna w Salerno we Włoszech uczyła swoich studentów, że szparagi mają działanie oczyszczające i moczopędne. Jej wykładowcy podkreślali także, że augmentat sparagus sperma – szparagi pozytywnie wpływają na produkcję męskiego nasienia. Przekonanie to przetrwało długie wieki: w miejscowości Bassano del Grappa (Wenecja Euganejska) grube szparagi zwyczajowo podaje się jako danie weselne. Znana jest także estyma, jaką z tych samych powodów darzyli szparagi Ludwik XIV i Napoleon III, którzy jadali je przed spotkaniami z ukochanymi. Dziś wiemy, że że rzeczywiście szparagi mogą wzmacniać potencję – są bogate w witaminy i dobroczynne pierwiastki (B1, B2, C, K, potas, wapń, magnez). Korzyści z ich spożywania znajdziemy jednak dużo więcej. Jak pisze nasz zaprzyjaźniony portal Ulica ekologiczna, zawierają rutynę i glutation – przeciwutleniacze, które korzystnie wpływają na cerę. Stymulują pracę nerek, przyspieszają drenaż limfatyczny oraz wydalanie toksyn z organizmu. Dzięki asparaginie obniżają ciśnienie tętniczne i wzmacniają naczynia krwionośne. Ciekawostką, którą doceniliby lubujący się w winie Rzymianie, byłby zapewne fakt, że, ze względu na specjalne enzymy porcja szparagów spożyta przed wyjściem na zakrapianą imprezę pozwala na szybszy i bardziej efektywny rozkład alkoholu, a dzięki temu – na zmniejszenie przykrych dolegliwości dnia kolejnego.

Sezon na szparagi trwa od połowy kwietnia do połowy lipca – krócej niż asparagi cocuntur! Warto wzorować się na starożytnych rzymskich cesarzach – i nie przegapić!

Posted on

Szczątki Sulejmana Wspaniałego

Sulejman na portrecie anonimowego mistrza

W okolicach węgierskiego Szigetváru, około 30 km od granicy chorwackiej, znajduje się park przyjaźni turecko-węgierskiej. Szigetvár był jednym z ostatnich punktów ekspansji tureckiej na północy Europy, a wojska osmańskie starły się tam z armią habsburską składającą się z Austriaków, Węgrów oraz Chorwatów i dowodzoną przez Nikolę Šubićia Zrinskiego. Popiersia Zrinskiego i Sulejmana Wspaniałego znajdują się na pomniku w centralnej części parku. Park powstał jako miejsce domniemanego pochówku szczątków wielkiego sułtana, a mówiąc bardziej precyzyjnie – jego serca i wnętrzności. Dlaczego tylko serca i wnętrzności? Odpowiedzi na to i wiele innych pytań związanych ze śmiercią sułtana postaramy się przedstawić poniżej.

Od momentu objęcia tronu, czyli od roku 1520, Sulejman Wspaniały planował zwiększenie zasięgów terytorialnych Imperium Osmańskiego i odnosił na tym polu spektakularne sukcesy. Pierwszy z nich przyszedł już w 1521 roku, kiedy to Osmanie zajęli Belgrad zwany “bramą Europy”, a następnie w 1526 roku  rozbili armię węgierską pod Mohaczem. Następne sukcesy miały miejsce dwadzieścia lat później, kiedy Turkom udało się zająć Budę, Siedmiogród oraz zagrozić Wiedniowi i Styrii. Sulejman nie zadowolił się jednak tymi rozstrzygnięciami i pod koniec życia zorganizował jeszcze jedną wyprawę na Wiedeń pod wodzą wielkiego wezyra Mehmeda Paszy Sokollu (zwanego też przez historyków Sokolovićiem z racji serbskiego pochodzenia). Kluczowym punktem wyprawy miał się stać Szigetvár nad Drawą.

Ten, który aż do chwili obecnej był najsilniejszym pośród silnych, musiał rządzić dalej jako martwy.

Sulejman, jak wcześniej wspomniano, wybrał się na podbój Europy pod koniec swojego życia; był zmęczony, źle znosił podróż. Jego wielki wezyr Mehmed Sokollu pisze, że po kilkudniowej jeździe konno sułtan przesiadł się do lektyki i tam już pozostał do kresu wyprawy. Po dotarciu do Szigetváru Sulejman nagle zmarł. Miało to miejsce dwa dni przed decydującą bitwą, dlatego śmierć władcy została zatajona przed wojskiem, żeby nie wywoływać zamętu i spadku morale wśród walczących. Ten, który aż do chwili obecnej był najsilniejszym pośród silnych, musiał rządzić dalej jako martwy – pisze o Sulejmanie Radovan Samardzić w biograficznej powieści poświęconej wezyrowi Mehmedowi Sokolovićiowi. Trzeba go było zawoskowanego postawić przy oknie namiotu, aby wojsko, już trochę wzburzone brakiem kontaktu z sułtanem, mogło go, przechodząc, widzieć i pozdrawiać. Musiano każdego dnia nadal przynosić sułtanowi jedzenie i to tak, aby obsługujący mogli go widzieć z daleka, siedzącego przy miskach, za stołem nakrytym obrusem.

Bitwa okazała się wyjątkowo krwawa: Turcy rzucili przeciw armii Zrinskiego sto tysięcy ludzi. Tymczasem Chorwat dysponował zaledwie siedmioma tysiącami, więc losy starcia były właściwie od początku przesądzone. Z tego powodu historycy nazywają  Szigetvár chorwackimi Termopilami: samobójczy zuchwały atak Chorwatów wydaje się kompletnym szaleństwem wobec znacznie liczniejszej armii osmańskiej. Co więcej, pod Szigetvárem poległ także sam Nikola Zrinski. Dla Chorwatów uważających się za obrońców cywilizacji zachodniej Europy (podobnie, jak Węgrzy i Polacy, nazywają swoje terytorium “przedmurzem chrześcijaństwa”) starcie pod Szigetvárem jest jedną z najbardziej dotkliwych klęsk narodowych, a Zrinski to dla nich prawdziwy bohater.

Ale zwycięstwo Osmanów miało gorzki smak: po rozbiciu oddziałów przeciwnika Turcy rzucili się do zamku, w którym nastąpił wybuch magazynu prochu. Liczba zabitych była ogromna.

Sulejman widziany oczami Agostina Veneziano
Sulejman widziany oczami Agostina Veneziano


Ciało i cała reszta

Turcy w obliczu dotkliwych strat i śmierci władcy zdecydowali się na odwrót. Ponieważ podróż powrotna do Konstantynopola była długa i wyczerpująca, należało zabezpieczyć ciało Sulejmana przed rozkładem. W tym celu wyjęto z niego serce i wnętrzności, po czym dokonano ich pochówku w Szigetvárze. Ciało zostało zabalsamowane, dzięki czemu można było zaplanować ostatnią podróż Sulejmana do ojczyzny.

Tradycja wyjmowania serca i pozostałych wnętrzności znana była już w starożytności: praktykowali ją Egipcjanie, którzy uważali, że ciało ich pozbawione dłużej będzie utrzymane w całości, nie ulegnie rozpadowi. Zwyczaju tego nie stosowali Grecy ani  Rzymianie; ci drudzy nie widzieli takiej potrzeby, gdyż w Rzymie powszechne było palenie zwłok.

Tymczasem pozbawianie ciała wnętrzności powróciło w średniowieczu i było stosowane w całej Europie. “Pogrzeb” serca stał się wyrazem czci, jaką darzy się zmarłego. Najbardziej znane i pochowane osobno serce należało do św. Bonifacego, który zmarł w 755 roku.

Wyjmowanie serca miało podłoże emocjonalne: sami umierający, na ogół przebywający za granicą, wyrażali wolę przewiezienia serca do ojczyzny.

W Polsce tradycja chowania serca w innym miejscu niż reszta ciała przyjęła się nad wyraz dobrze: w samej Warszawie znajdują się serca Fryderyka Chopina, Władysława Reymonta, królowej Ludwiki Marii Gonzagi. Tragiczna jest historia serca Karola Szymanowskiego: miało ono trafić do bazyliki Świętego Krzyża w Warszawie i spocząć obok serca Chopina i Szymanowskiego, jednak nigdy tam nie dotarło; spłonęło bowiem w Powstaniu Warszawskim. W warszawskim Zamku Królewskim znajduje się też serce Tadeusza Kościuszki.

Przyczyną oddzielania serca i reszty wnętrzności były z jednej strony związane z wcześniej wspominanymi względami pragmatycznymi: długo trwające uroczystości pogrzebowe czy wyczerpująca  podróż i inne czynniki sprzyjające rozkładowi zmuszały do zabiegów umożliwiających konserwację ciała. Z drugiej wyjmowanie serca miało podłoże emocjonalne: sami umierający, na ogół przebywający za granicą, wyrażali wolę przewiezienia serca do ojczyzny.

Co ciekawe, współcześni mają do osobnego pochówku ciała i serca stosunek jednoznacznie negatywny. Watykan nie popiera tych praktyk. Właściwie już od XIII wieku odnosił się do tego zabiegu krytycznie:  ogłoszona została wtedy bulla Detestandae feritis,  w której zakazuje się wyjmowania serca. Dzisiejsi hierarchowie kościoła mówią, że przypomina to dawne przedchrześcijańskie obrzędy, a niektórzy wprost nazywają wyjmowanie serca barbarzyństwem.

Gdzie jest serce Sulejmana?

Wróćmy jednak do Sulejmana: na początku zaznaczyliśmy, że miejsce pochówku serca i wnętrzności nie są pewne. W licznych źródłach wspomina się o domniemanym grobie koło Szigetváru. Archeolodzy od dawna zastanawiali się, czy to miejsce w ogóle istnieje! Argumentem przeciw była kultura osmańska, która wykluczała tego typu praktyki. Z drugiej strony za pochówkiem wnętrzności przemawiały względy praktyczne i wspomniany już powszechny zwyczaj średniowiecznego oddawania czci zmarłym. Drugim argumentem jest również sama nazwa wzgórz w okolicach miasta, czyli Turbék.  Pochodzi ona od tureckiego słowa “tűrbe”, czyli “grób”. Zakładamy więc, że grób wnętrzności Sulejmana faktycznie istnieje. Jest jednak wiele  sprzecznych teorii na temat jego precyzyjnej  lokalizacji. Pierwszy punkt orientacyjny to  tablica przy  rzymskokatolickim kościele Najświętszej Maryi Panny w pobliżu Szigetvàru. Informuje ona, że budynek został założony na ziemi, w której pochowano serce Sulejmana. Inna lokalna legenda głosi, że jego narządy zostały pochowane przy brzegach potoku Almás. Tam też w 1994 r. utworzono symboliczny grobowiec Sulejmana w ramach Węgiersko-Tureckiego Parku Przyjaźni. Ale wykopaliska archeologiczne nigdy wcześniej nie ujawniły żadnych rozstrzygających dowodów na istnienie mauzoleum czy choćby skromnego grobu w tych miejscach.

W 2014 roku odkopano sensacyjne ślady osady tureckiej: srebrne monety, fajansowe naczynia z Persji i inne przedmioty codziennego użytku.

Węgierski badacz Norbert Pap z Uniwersytetu w Peczu, który zajmuje się pracami archeologicznymi w pobliżu Szigetváru, mówi, że argumenty na istnienie grobu Sulejmana to za mało: należy znaleźć dowody. Dr Pap uznał, że ani okolice kościoła, ani bezpośrednie sąsiedztwo Parku Przyjaźni Turecko-Węgierskiej to nie jest właściwy trop. Zaczął szukać nieco dalej, w małej rodzinnej winnicy, której właściciel znalazł na swojej posesji nieznane elementy architektoniczne. W 2014 roku odkopano sensacyjne ślady osady tureckiej: srebrne monety, fajansowe naczynia z Persji i inne przedmioty codziennego użytku. Kolejne prace badawcze pozwalały odkryć więcej fragmentów budowli, które po dokładnej analizie nie pozostawiały żadnych wątpliwości: to dowody na istnienie w przeszłości mauzoleum Sulejmana. Co więcej, nowo poznane miejsce, które obejmuje około 10 akrów, zawiera nie tylko fragmenty samego mauzoleum; są tam również ślady tureckiego meczetu, świątyni sufickiej i prawdopodobnie baraków wojskowych. Stanowi świadectwo istnienia w przeszłości na ziemiach europejskich kultury osmańskiej, którą Turcy wykreowali z dala od Stambułu. Jedno z tych, które tworzone były na podbitych przez Osmanów terytoriach.

I tam też prawdopodobnie spoczywało serce Sulejmana Wspaniałego – ostatniego wielkiego władcy. Po jego półwiecznym niemal panowaniu, śmierci przed zdobyciem Wiednia i odwrocie spod Szigetvaru, historycy mówią o punkcie zwrotnym w dziejach Europy – końcu złotej epoki osmańskiej.

Dzisiaj Szigetvar i okolice, a w szczególności wzgórza Turbék ,są miejscem pielgrzymek tureckich entuzjastów Sulejmana, historii Wielkiej Porty i przeszłości Imperium Osmańskiego.

 

Zdjęcie główne: Sulejman na portrecie anonimowego mistrza

 

Źródła:

Adam Balcer, Turcja, Wielki Step i Europa Środkowa, Kraków 2018
Radovan Samardzić, Mehmed Sokolović, Łódź 1982
Krzysztof Varga, Langosz w jurcie, Wołowiec 2016
archaeology.org
turystykakulturowa.eu

 

Posted on

Grand Tour. Meditating Italy


Mikołaj Cempla – rocznik ’92, reżyser i designer, założyciel humanstories.studio. Z Włochami związany licznymi podróżami, a od 2018 roku stałą współpracą z kilkoma klientami w Rzymie; poza tym miłośnik Nero d’Avola, kina Felliniego i Sorrentino. Wideo Grand Tour to dokumentacja wymarzonej od lat podróży po kilkunastu najważniejszych ośrodkach włoskiej sztuki, impresyjny przekrój epok, stylów, postaci i żywiołów. Podróż odbyła się w 2018 roku, trwała 3 tygodnie i stanowiła współczesną próbę nawiązania do XVIII-wiecznej tradycji Grand Tours. Jak widać – udaną!
Posted on

Wybór redakcji: ulubione książki o Rzymie


Julia Wollner

Gdybym mogła, czytałabym tylko o Rzymie – to zdecydowanie moja ulubiona tematyka! Ze względu na archeologiczno-historyczną pasję, najchętniej sięgam po publikacje traktujące o antyku – zarówno beletrystykę (na polskim rynku wyróżniają się tu powieści Michała Kubicza), jak i opracowania popularno-naukowe oraz stricte naukowe. Często kupuję je bezpośrednio we Włoszech – tam z wiadomych względów ukazuje się ich najwięcej. Uwielbiam na przykład Roma dentro Paola Casolariego – książkę, która pokazuje, jak blisko jest Rzymowi starożytnemu do tego, który znamy my. W tej samej kategorii prawdziwym mistrzem jest Alberto Angela, autor perełek takich, jak Jeden dzień w starożytnym RzymieUwielbiam spacerować po Wiecznym Mieście, przyglądając się miejscom przez niego opisanym – robi to w sposób filmowy, niczym operator kamery.

Jeśli chodzi o publikacje historyczne szersze tematycznie, wspaniałe wrażenie zrobił na mnie prawdziwie panoramiczny fresk Roberta Hughesa, zatytułowany po prostu Rzym.

Przed każdym wyjazdem do mojej ukochanej włoskiej stolicy zaopatruję się w notatki na temat nowych punktów wartych odwiedzenia – i choć znam to miasto całkiem dobrze, nadal odkrywam ich bardzo wiele. Kościoły zwiedzałam swego czasu trasą Ewy Bieńkowskiej i jej wspaniałych Spacerów po Rzymie; zupełnie inną, ale również bardzo przyjemną lekturą obfitującą w moje podkreślenia ołówkiem jest książka W Rzymie jak w domu Rosity Steenbeek (polecam wywiad z autorką!). Faworytem pozostaje jednak dzieło mojego serdecznego przyjaciela Jarosława Mikołajewskiego: Rzymska komedia. Opisano w niej miejsca mało znane, położone daleko od popularnych szlaków. Miejsca do odkrywania, smakowania, wspominania, przedstawione tak, jak tylko Jarek potrafi. Przepięknie.

Na koniec chciałabym wspomnieć o nowości wydawniczej, którą proponuje nam w tych dniach Fundacja Terytoria Książki: Wspaniałościach Rzymu Maria Praza, w doskonałym – jak zawsze – przekładzie Joanny Ugniewskiej. Nazwiska autora i tłumaczki, jak również renoma wydawnictwa, gwarantują lekturę najwyższej próby. Koniecznie po nią sięgnijcie.

Kamila Kowalska

Często powracam do książki Drogi prowadzą do Rzymu Jana Gawrońskiego. Wróciłam do niej także w tych dniach przymusowego zamknięcia, bowiem utkwił mi w pamięci fragment wstępu do niej, autorstwa  Zygmunta Kubiaka: Trudno wyobrazić sobie większą przyjemność niż podróże, a trzeba jeszcze dodać, że uciecha ta miewa różne formy. Można wsiąść do pociągu albo samolotu. Ale da się też wędrować, siedząc w fotelu.

Siedzę zatem w fotelu mojego rzymskiego mieszkania i daję się porwać na spacer po Rzymie, kartkując dobrze mi znaną treść. Inaczej teraz nie można. Gdyby jeszcze trzy miesiące temu ktoś powiedział mi, że, mieszkając w Wiecznym Mieście, będę oglądać jego piękno na zdjęciach, raczej bym nie uwierzyła. Teraz to fakt, dlatego też i spacer w wyobraźni wydaje się normalnością. Idę zatem prowadzona przez opowieść  Gawrońskiego po drogach antycznego, renesansowego, barokowego czy papieskiego Rzymu. Mijamy szlagiery, słyszę wspomnienia: “byłem, widziałem, pojechałem”. Ten spacer po mieście jest jak ożywiona rozmowa z bardzo dobrze przygotowanym w temacie przewodnikiem: przeplatają się elementy historii, sztuki, architektury, nieznane ciekawostki oraz dygresje o włoskich zwyczajach i społeczeństwie.

Drogi prowadzą do Rzymu to świetna propozycja na wirtualny wypad do stolicy Włoch w którymkolwiek momencie i skądkolwiek; to przysłuchiwanie się z niemym zaciekawieniem inteligentnej narracji, która kończy się znacznie wcześniej, niż byśmy sobie tego życzyli.

 

Izabela Frankowska

Moja rzymska historia doprawiona jest elementem goryczy, bowiem krąży wokół dwóch powieści Alberta Moravii: Nudy i Pogardy. Nie znajdziemy tu miłych widoków, pięknych zabytków i szczęśliwych ludzi, do których przyzwyczaiła nas popularna beletrystyka, ale atmosferę pełną niepokoju, niespełnionych ambicji, niejednokrotnie rezygnacji. Rzym jawi się jako miasto bogate i eleganckie, ale jednocześnie sztuczne, bezduszne, pozbawione skrupułów, nie wywołujące żadnych pozytywnych emocji. Służy jedynie do przetrwania i powolnej, monotonnej egzystencji. Może to dobry pomysł na lekturę teraz – aby mniej tęsknić?


Anna Cirocka

Im jestem starsza, tym bardziej doceniam w książkach piękny język. Zdarzało mi się czytać i tonąć w słowach, bo nagle język stawał się narzędziem ważniejszym od treści. O Rzymie przeczytałam dziesiątki książek. Co Wam dzisiaj polecić? Niezmiennie Pawła Muratowa i jego Obrazy Włoch. Rzym, bo to indywidualne spojrzenie podróżnika z celnymi uwagami, często wciąż aktualnymi. Jeszcze bardziej cenię Podróż włoską Johanna Wolfganga Goethego. Zapiski w formie dziennika, refleksje na temat Rzymu, ale też wewnętrzne rozterki autora, osobiste przemyślenia o sprawach mniej wielkich, niż rzeźba Michała Anioła, bo, na przykład, o sposobie sadzenia drzew pomarańczowych. Właściwie Rzym należy z opowieści Goethego wyłuskiwać, szukać swojego miejsca w tym tekście, albo stanąć obok… i nie próbować konfrontacji własnych wspomnień z dawnymi przemyśleniami autora.

Moimi ukochanymi lekturami o Rzymie są też dwie książki Kazimierza Chłędowskiego: Rzym. Ludzie odrodzenia  i Rzym. Ludzie baroku. Zachwyca tu zarówno język (zwroty dawne nie przeszkadzają, a wręcz oczekuję ich w kolejnych akapitach!), jak i treść, ułożona według słynnych postaci, biografii rodów arystokracji i papieży. Znajdziemy tu bardzo dużo informacji o codziennym życiu, wplecionych w opowieść o ważnych wydarzeniach historycznych; plotki z dworów papieskich i książęcych, awanturki, romanse, koronacje, święcenia, ceremonie, interesy… A wszystko to widziane przez pryzmat doskonale zbadanej historii i kultury tych dwóch epok.


Beata Zatońska

Po Wiecznym Mieście lubię przechadzać się  z książką Rzym. Wędrówki z historią w tle Bożeny Fabiani. Barwnie, ze swadą i w bardzo osobistym, czasem wręcz intymnym tonie, autorka dzieli się swą ogromną wiedzą o sztuce i mieście, które samo w sobie stanowi dzieło sztuki. Razem z Fabiani można więc wędrować np. śladami Caravaggia, genialnego mediolańczyka, który na 14 burzliwych i bardzo owocnych artystycznie lat osiadł w dzisiejszej stolicy Włoch.  Dzięki autorce dowiedziałam się, że dom, którego framugę uwiecznił malarz na obrazie Madonna pielgrzymów, nadal stoi przy vicolo del Divino Amore.

Z kolei Ewa Bieńkowska odkryła przede mną Rzym Michała Anioła – miasto, z którym artysta zmagał się, ale którego nigdy nie polubił. A przecież, jak napisała Bieńkowska w książce pt. Michał Anioł nieszczęśliwy rzymianin, szesnastowieczny Rzym, który dziś zwiedzamy, nosi piętno Anioła, chociaż towarzyszyli mu inni wielcy artyści (…). Turyści mogą wynieść z podróży niewiele nazwisk – najlepiej, gdy jest jedno, które ma streszczać całą rozmaitość. Bo do Muzeów Watykańskich idzie się z myślą o Sykstynie i naprawdę tylko na nią się czeka. Do Św. Piotra, poza atrakcją ogromu, wchodzi się dla Piety. Ludzie tłoczą się przy Mojżeszu w San Pietro in Vincoli. Rzadko zapamiętują udział Michała Anioła w budowlach miasta. Fontany barokowe są bardziej uderzające.


Karolina Janowska

 
Książek o Rzymie, które uwielbiam, jest cała drużyna, ale skupmy się na medalistach. Pierwszą lekturą dotyczącą Rzymu, po którą sięgnęłam jeszcze jako nastolatka, w szkole podstawowej, a zatem – zanim zaczęła się moja przygoda z językiem łacińskim – było Quo vadis. Sama nie wiem, co sprawiło, że zakochałam się w tej powieści i pochłonęłam ją, niczym ogień  Wieczne Miasto, w zaledwie dwa wieczory. Od tej jednak lektury datuje się moja fascynacja antykiem i Rzymem.
Książką, do której z nostalgią wracam, jest Rzym australijskiej pisarki Colleen McCullough. Autorka skupia się co prawda na romansie Cezara i Kleopatry, jednak Wieczne Miasto pozostaje milczącym, pomrukującym lub buntującym się obserwatorem politycznych i historycznych zawirowań. Samo ujęcie postaci Cezara nie przypadło mi do gustu, niemniej lektura sprawiła mi wiele przyjemności.
Nie sposób mówić o Rzymie, nie przeczytawszy genialnej powieści Ja Klaudiusz. Jest to, jak by powiedzieli Włosi, prawdziwe capolavoro. Czytając to arcydzieło, miałam wrażenie, jakbym przeniosła się w czasy pryncypatu. Powieść Roberta Gravesa w znakomity sposób oddaje ducha tego okresu; ukazuje mozaikę barwnych postaci, z których żadna nie jest jednowymiarowa, za to wszystkie są na swój sposób tragiczne.
Wisienką na torcie jest dla mnie Eneida. To dzieło, niewygładzone do końca pumeksem, przeznaczone na pastwę płomieni i cudem tylko ocalone przez Augusta, a następnie skończone przez obce pióro, jest jednym z największych osiągnięć rzymskiej literatury. Jakkolwiek wzorowane na dziełach Homera i poniekąd mogące stanowić plagiat, jest jednak dowodem na to, że Rzymianie nie stanowili wyłącznie narodu prawników i żołnierzy, i że Erato miała się nad Tybrem równie dobrze, jak w cieniu Parnasu. Poruszający jest wątek miłosny i nieuchronność przeznaczenia, któremu posłuszny jest główny bohater. Jak wiele musiał poświęcić Eneasz – swoje i swej ukochanej osobiste szczęście – by dać podwaliny Miastu, które trwa od niemal trzech tysięcy lat!
Pozwalając sobie na nieco uszczypliwości wobec Wergiliusza, dodam, że heksametr Eneidy jest bardzo skuteczną kołysanką, zwłaszcza, gdy się go nuci. Podobnie ma się sprawa z Iliadą i Odyseją, jednak łacina jest, bądź co bądź, bardziej dźwięczna i łagodna, niż chaotyczna greka. Także ten aspekt sprawia, że wśród książek dotyczących Wiecznego Miasta bezwarunkowo przyznaję Eneidzie pierwsze miejsce.

 

Ewa Nicewicz-Staszowska

Powszechnie wiadomo, że Wieczne Miasto to królestwo kotów. Ale kto by się domyślił, że wśród kotów na placu Argentina zaledwie połowa to koty-koty, z matki kocicy i ojca kocura? Reszta to… Żeby dowiedzieć się, kim tak naprawdę są pozostali mieszkańcy rzymskich ruin, trzeba koniecznie zajrzeć do zbiorku opowiadań i wierszy Gianniego Rodariego Kocia gwiazda. Wyjaśnienie zagadki zaskoczy niejednego czytelnika! Dodajmy, że autorem przekładu opublikowanego przez Wydawnictwo Literackie jest Jarosław Mikołajewski. 



Magdalena Brzeska

Przejdę Placem Hiszpańskim
Niebo będzie jasne.
Ulice otworzą się
na wzgórze z kamieni i pinii.
Zgiełk ulic
nie odmieni tej trwałej aury.
Wokół fontanny kwiaty
nakrapiane kolorami
będą trzepotać rzęsami jak roześmiane
kobiety. Schody
tarasy jaskółki
rozśpiewają się w słońcu.
Otworzy się ulica,
rozśpiewają się kamienie,
serce będzie biło, chlustając
jak woda w fontannach –
właśnie ten głos
wzleci po twoich schodach.
Okna poznają
zapach kamienia i porannego
powietrza. Otworzą się drzwi.
Zgiełk ulic
będzie zgiełkiem serca
w zabłąkanym powietrzu.

Nigdy tak bardzo jak teraz nie pragnęłam zacytować powyższego wiersza Pavesego. To Rzym, o którym dzisiaj marzę. Wieczny i otwarty. Taki, w którym mogłabym się poczuć – jak w ostatnim wersie, pominiętym przeze mnie w tym cytacie – trwała i jasna. Niech słowa poety stanowią teraz źródło, z którego bije nadzieja na piękne lato.

Posted on

Obrazy Włoch. Muratow w “Zeszytach Literackich”

W Palimpsceście nr 7 przedstawiono zarówno fragmenty dzieła wybitnego znawcy Włoch, jak i teksty polskich pisarzy poświęcone Muratowowi – pamięć o powstałej przed wiekiem książce, do dziś nieznanej na Zachodzie, a otoczonej sławą wśród starej rosyjskiej inteligencji, przetrwała staraniem garstki jej wielbicieli, w tym twórców polskich.

Na szczególne zainteresowanie zasługuje także wstęp Katji Petrowskai i posłowie Rity Giuliani (ten ostatni tekst z włoskiego na polski przełożyła Julia Wollner, redaktor naczelna “Lente”) – urzekające i wyjątkowo kompetentne teksty pozwalające zrozumieć, jak niezwykłym twórcą był Muratow.

Zapraszamy na stronę www.zeszytyliterackie.pl/palimpsest.

Posted on

El Rocío. Senny western w Andaluzji

Do El Rocío można dotrzeć samochodem z Malagi w nieco ponad trzy godziny, lecz gdybyśmy jechali sto lat – podróżując w czasie wstecz – efekt mógłby być podobny. Małe miasteczko położone na północno-zachodnich obrzeżach parku narodowego Doñana liczy sobie około tysiąca mieszkańców. Jego historia sięga XIII wieku. Król Alfons X Mądry zlecił wówczas budowę sanktuarium maryjnego w miejscu, gdzie według legendy myśliwy spostrzegł twarz Madonny w korze drzewa.
XIII-wieczne sanktuarium uległo zniszczeniu w czasie trzęsienia ziemi w 1755 roku, lecz figura Virgen del Rocío przetrwała. W trakcie budowy nowej świątyni, cudowna figura przebywała w sąsiedniej wiosce, Almonte. Nota bene, w 1653 roku mieszkańcy Almonte przypisywali wstawiennictwu Virgen del Rocío cudowne uchronienie przed zarazą.

Dziś Madonnę możemy podziwiać w monumentalnej świątyni, wzniesionej w latach 60. ubiegłego wieku. Trwają spory historyków na temat dokładnego datowania rzeźby. Łatwiej ustalić wiek zdobnej sukienki, w którą jest odziana, gdyż od 1631 roku prowadzono szczegółowy rejestr tychże szat. Obecne okrycie liczy sobie blisko siedemdziesiąt lat.

To właśnie cudowna figurka Matki Boskiej jest celem pielgrzymek, które tłumnie zjeżdżają się do El Rocio, pięćdziesiąt dni po zakończeniu Wielkiego Tygodnia – na święto Zesłania Ducha Świętego. Do miasteczka (które, przypomnę, liczy sobie poniżej tysiąca mieszkańców) przybywa wtedy ponad pół miliona pielgrzymów (tzw. rocieros) i około 20 tysięcy koni.

Jednak zanim o pielgrzymkach, cofnijmy się do pierwszego spojrzenia na El Rocio w pozostałe dni roku – aby wyobrazić sobie to miejsce, trzeba zanurzyć się w jego przedziwnej, westernowej atmosferze.

Jem ogony wołowe w sosie własnym, w barze El Murciano. Ulicą jedzie bryczka – i kolejna, i kolejna. Jedną z nich powozi chłopiec, na oko trzynastoletni. Warto dodać, że słowa “ulica” używam wyłącznie z braku bardziej adekwatnego określenia. W El Rocío nie ma bowiem asfaltowych jezdni, cały ruch odbywa się po piaszczystych ścieżkach – wąskich w bocznych przejściach i szerokich jak autostrady w centrum. Ruch kołowy stanowią bryczki; nieliczne samochody pojawiają się tylko, gdy przyjezdny turysta próbuje odnaleźć adres swojego hotelu. Jeźdźcy na koniach pozdrawiają się z daleka. Spod kopyt wzbijają się tumany suchego piachu. Przed restauracjami stoją specjalne poręcze, przy których można uwiązać wierzchowca, choć wszyscy klienci baru El Murciano najwyraźniej przyszli piechotą.

El Rocío to miasto piaszczystych dróg, złotej Madonny o poważnym spojrzeniu, brodzących flamingów, koni i jeźdźców, koni i wozów, miasto pielgrzymek torreadorów, cyganów i Hermandades. Zdaje się wyśnione, zanurzone w onirycznej atmosferze. Jest zarazem nierzeczywiste i bardzo realne, jakby esencja życia była tu łatwiejsza do uchwycenia. Swój krajobraz zawdzięcza Bractwom (zwanym tu Hermandades). Ten rodzaj zrzeszeń, mających na celu stać na straży pokoju, wykształcił się w średniowiecznej Hiszpanii. W XII wieku zakładano je jako tymczasową pomoc w zwalczaniu bandyckich napadów i utrzymywaniu pokoju na terenach wiejskich. W 1370 roku Henryk II unormował ich działalność królewskim dekretem. Dziś, w szczególności na południu Hiszpanii, Bractwa pełnią ważną funkcję w organizacji życia społecznego  – od aranżowania kameralnych imprez, przez mediacje w konfliktach, po flagową działalność: organizację ogromnych festiwali religijnych.

Bractwa rozpoczęły regularne pielgrzymki do El Rocio już w XVII wieku, lecz do połowy XX wieku przy moczarach Doñana poza sanktuarium istniała jedynie mała wieś. Zmiana przyszła, gdy dziewięćdziesiąt Bractw wzniosło w El Rocio okazałe, murowane siedziby. Miasteczko narosło niejako wokół nich – paradoksalnie więc, to miejsce o zupełnie niedzisiejszej atmosferze nie liczy sobie nawet stu lat. Siła Bractw umiejscowiła El Rocío na mapie; siła Bractw stoi też za olbrzymią religijną fiestą, w której rokrocznie bierze udział niemal milion osób.

Obchody Zesłania Ducha Świętego, którym towarzyszy gigantyczna procesja z cudowną figurą Madonny, są jedynym momentem w roku, gdy członkowie wszystkich 90 Bractw tłumnie zjeżdżają się do El Rocío. Tradycja nakazuje, aby podróż odbyć wozem zaprzężonym w konie, na końskim grzbiecie, lub piechotą. Rocieros zaczynają się zjeżdżać w piątek przed Pięćdziesiątnicą przypadającą na poniedziałek; tydzień później miasteczko znów przypomina porzucony plan surrealistycznego westernu.

Mogę tylko wyobrażać sobie cały ten przepych, rwetes, podniecenie, bogactwo dźwięków i barw, gdy zmierzam na kawę, w przejmujący chłodem, kwietniowy poranek. O ósmej rano słońce stoi wciąż bardzo nisko i nie rozproszyło jeszcze nocnych chłodów. Chcąc się ogrzać, zamawiam café con leche. Kobieta za ladą proponuje mi desayuno, ale po nocnych ogonach wołowych nie w głowie mi śniadanie. Grzecznie odmawiam i siadam przy stoliku, który stoi obok zakurzonego flippera. Chwilę później staje przede mną dwumetrowy brodacz i z szerokim uśmiechem stawia przed mną dwie pajdy chleba, gestykulując w stronę kontuaru, gdzie w rzędzie stoją różne smarowidła. Próbuję oponować, ale ponieważ bez desayuno najwyraźniej się nie obędzie, wybieram z kontuaru dwa pojemniki ze zdjęciami warzyw. Oba smarowidła okazują się smalcem. Jeden z nich ma dodany aromat wędzonej papryki.

El Rocío nie jest miejscem szczególnie przyjaznym wegetarianom. Lecz, poza pielgrzymami, to właśnie pasjonaci ekologii (a konkretniej: ornitologii) stanowią tu drugą najliczniejszą grupę turystów. Centrum Ornitologiczne Francisco Bernis oferuje teleskopy dla tych, którzy nie przyjechali zaopatrzeni we własny sprzęt – to najlepszy punkt do obserwacji ptaków. Taras widokowy przy bagnach Parku Narodowego daje możliwość zobaczenia tysięcy ptaków wodnych – flamingów, czapli, bekasów – a także niezwykle rzadkiego orła cesarskiego. Rozległe widoki na lśniącą w promieniach słońca taflę wody stoją w rażącym kontraście do ascetycznych ulic El Rocío, gdzie piach gryzie w oczy wraz z każdym przejeżdżającym wozem. Trudno uwierzyć, że te dwa tak odmienne światy sąsiadują ze sobą na wyciągnięcie ręki. I choć przyszłość parku narodowego jest dziś niepewna, gdyż rozrastający się nieopodal kurort Matalascañas stanowi ekologiczne zagrożenie (zwłaszcza dla części pustynno-wydmowej Doñany), na razie ptasie migracje trwają z równie precyzyjną powtarzalnością, co nadciągające rokrocznie tabory wiernych.


Pielgrzymka do El Rocío w czasie Zesłania Ducha Świętego musi być wstrząsającym i doniosłym przeżyciem. Lecz El Rocío zawsze wywołuje zawroty głowy. Białe miasteczko – pełne pyłu unoszącego się nieustannie z piaszczystych ulic, wypełnione szalonym jazgotem ptaków, które przyleciały na porę lęgową na mokradła Doñana, przesiąknięte zapachem kwiatów, które wybuchły eksplozją obfitości – zniewala wszystkie zmysły. Z tarasu widokowego Centro Francisco Bernis obserwuję różowe flamingi, podrywające się chmarami do lotu. Przechadzając się po rozgrzanym, suchym piasku, nie dostrzegam żadnych reklam; jedyne sklepy to te oferujące dewocjonalia i stroje do jazdy konnej oraz flamenco. W porze niedzielnego obiadu przyglądam się mieszkańcom – nienagannie odzianym, z wręcz operową elegancją. W El Rocío panuje magiczne zawieszenie czasu; wystarczy doba, aby zapomnieć, że żyjemy w XXI wieku. Kto wie, może to kolejne błogosławieństwo zesłane przez Świętą Dziewicę?

Mieszkając w vivenda rurale – rustykalnym pokoju wychodzącym na wspólne patio, które do żywego przypominało scenografię filmu Almodovara – co wieczór z mieszkania zajmowanego przez właścicieli, dochodziły mych uszu dźwięki westernu. Tętent kopyt, charakterystyczna muzyka, dźwięki ścierających się szpad. Jakże adekwatnie! Nie wyobrażałabym sobie, by oglądać tu jakikolwiek inny film.

Posted on

Umberto Eco, Historia piękna

Zwodzi i uspokaja. Bywa ulotne, zmienia się i przekształca według tylko sobie znanych prawideł. Ewoluuje i więdnie, aby powrócić w nowej, doskonalszej formie. Piękno – nie tylko to cielesne, ale również duchowe, metafizyczne, moralne. Piękno – ludzkie, zespolone z architekturą, przyrodą, literaturą. Niejednorodne, dostosowane do wrażliwości i gustów epoki. Jest natchnieniem artystów, celem sztuki i symbolem jej wielkości. Jego wielkość paraliżuje w obawie przed śmiesznością. Niestety im więcej przybiera form, tym mniej jest dostrzegane i analizowane. I choć na jego temat napisano setki opasłych tomów, to ciągle pragniemy o nim czytać. Szczególnie, jeśli kolejną publikację redaguje sam Umberto Eco.

Pierwsze wydanie Storia della bellezza pod redakcją słynnego semiologa ukazało się we Włoszech w 2004 roku; doczekało się kilku wydań również w Polsce. Sięgnąwszy po tę niezwykle urodziwą – także wizualnie – książkę, wkraczamy do barwnego świata zarówno obrazów, jak i tekstów powstałych na przestrzeni tysięcy lat. Krok po kroku śledzimy rozwój terminologii i języka służącego opisaniu materii delikatnej i ulotnej. Połączenie cielesnego dobra z pięknem, czyli grecka kalokagathia, przywołana w wierszach Safony i rzeźbach Praksytelesa, koresponduje z pięknem liczb,  estetyczno-matematyczną wizją wszechświata w narracji pitagorejskiej, która w ludzkim ciele przybiera kształty witruwiańskie – proporcjonalność, symetrię, ale też eurytmię dostosowaną do warunków widzenia. W średniowieczu do głosu dochodzą barwa i światło. Piękno to drogocenne marmury, metale czy kamienie wymagające obróbki, aby wypełnić rolę decus, czyli dekoracji i przyjemności. Uwagę zwracają też ludzkie oczy – świetliste, zielononiebieskie, niczym prawdziwe klejnoty ozdabiające zaróżowione lica niewiast. Renesans zwraca się ku pięknu zmysłowemu, niemal egoistycznemu, ale wciąż klasycznemu, które ulega rozpadowi w formach manieryzmu i baroku, pozbawiając się ukrytych znaczeń. Postaci rozedrgane, poruszone, szczególnie widoczne w figura serpentinata, nie wpisują się już ani w koło, ani w geometryczne czworoboki. Klasycyzm dostrzega piękno jedynie w umyśle, który je ogląda, zatwierdzając większą wolność kanonów, w tym tych okrutnych i mrocznych. Starożytne ruiny, kobiece namiętności, niespokojne zachody słońca – wyrafinowane i wyszukane piękno jest jedynie maską, za którą ukrywa się ciemna strona człowieka. Kontrastuje to z równolegle iskrzącą ideą wzniosłości – echem wielkiej duszy, nieposkromionym entuzjazmem, szlachetnym wyrazem i natchnionym patosem. W XIX wieku przekształci się w piękno romantyczne, wypełnione melancholią, mrokiem i estetycznym, nieco groteskowym mistycyzmem, co doskonale obserwujemy w sztuce prerafaelitów. Śródziemnomorze powróci do głosu w czasach rodzącego się faszyzmu, głosząc piękno maszyn. Kiedy – jak nie teraz – samochód wyścigowy piękniejszy jest od Nike z Samotraki? Od form abstrakcyjnych do głębi materii, pierwsza połowa XX wieku stanowiła teatr dramatycznej walki pomiędzy pięknem prowokacji a pięknem konsumpcji. Wszystkie chwyty dozwolone, również w wyborze środków ekspresji, coraz bardziej zatracającym ramy, pomiędzy tym co atrakcyjne, a zwyczajnie brzydkie. Lecz… czy to nie brzydota określa piękno? Czyż nie jest niezbędna w porządku powszechnym do spotęgowania uroku materii? Na te pytania odpowie wydana kilka miesięcy później  Historia brzydoty, okraszona równie pięknymi reprodukcjami oraz bogactwem źródeł literackich i filozoficznych. Prawdziwa uczta dla miłośnika sztuki, którą warto odbywać niespiesznie i z rozmysłem. Powroty mile widziane.

 

 

Wydanie polskie tłumaczyła Agnieszka Kuciak, wydał Rebis (ostatni raz w roku 2012)
Posted on

Sprawa Jezusa z Nazaretu

Od wieków jednym z głównych oskarżeń wysnuwanych wobec Żydów niemal przy każdym wszczętym przeciwko nim działaniu jakichkolwiek władz państwowych był ten o skazanie na śmierć Jezusa Chrystusa. Takim zarzutem, jednym z wielu zresztą, posłużyli się między innymi Królowie Katoliccy wydając Edykt z Alhambry, zwany również edyktem o wygnaniu Żydów, z dnia 31 marca 1492 roku, a zatem niedługo po zakończeniu rekonkwisty. Nie trzeba tłumaczyć, jaki był prawdziwy powód exodusu wyznawców judaizmu; faktem pozostaje, że w w ciągu siedmiu wieków prosperity Al-Andalus zdołali oni zgromadzić w swoich rękach niemałe majątki, które Ferdynand i Izabela chętnie widzieliby w swoim skarbcu, pustym po skończonej niedawno wojnie. Podanie tak oczywistego powodu godziłoby jednak w królewską godność, toteż należało wymyślić inne przewinienia, a zamordowanie Syna Bożego stanowiło bez wątpienia znakomity zarzut, który nota bene nie ulegał przedawnieniu. Przekonanie o tym, że Jezus poniósł śmierć z rąk Żydów, było i do dnia dzisiejszego pozostaje powszechne w świadomości chrześcijan, gdy tymczasem mało kto pamięta, iż postępowanie karne prowadzone było bynajmniej nie przez Sanhedryn, który nie posiadał tego rodzaju uprawnień, ale przez namiestnika rzymskiego.

Dla wielu wyznawców Chrystusa sama kwestia procesu sądowego pozostaje mało istotna – liczy się wszak kwestia wiary. Wypowiadając podczas mszy tekst Credo, niewielu zdaje sobie sprawę ze znaczenia słów ukrzyżowany pod Poncjuszem Piłatem. Tymczasem słowa te jednoznacznie wskazują, kto orzekł wyrok, ze wszystkimi jego konsekwencjami. Również w Ewangeliach jako osoba orzekająca karę śmierci wymieniony jest Piłat – bynajmniej nie żydowski Sanhedryn (Mt. 27, 26; Mk 15, 15; Łk. 23, 25; J. 19, 16). Zwykle zapominamy również, że proces ten miał faktycznie miejsce w konkretnym czasie i przestrzeni, a co więcej, przeprowadzony został w oparciu o konkretne normy prawne – w tym przypadku prawo rzymskie.

Nie bez znaczenia jednak pozostaje fakt, że to właśnie Sanhedryn doprowadził do rozpoczęcia procesu, przyprowadzając Jezusa do namiestnika i oskarżając Go o czyny karygodne, za które prawo mojżeszowe przewidywało karę śmierci, wreszcie krzykiem domagając się Jego ukrzyżowania. Pojawia się zatem pytanie, na czyją głowę spada odpowiedzialność za skazanie Jezusa na śmierć. Piłat wszak umył ręce stwierdzając, że nie jest winny krwi „niewinnego”. Interesująca jest również kwestia samego wszczęcia procesu,  problem zatargu między Jezusem a sanhedrytami, a wreszcie najważniejsza sprawa – dlaczego Piłat, który sam stwierdził, że nie odnajduje w Jezusie żadnej winy, skazał Go jednak na śmierć.

 

Tło historyczne. Rzymianie na ziemiach Izraela

Aby mieć nieco głębszy wgląd w sprawy Jezusa, należy cofnąć się w czasie o jakieś osiemdziesiąt lat. Jakkolwiek bowiem od co najmniej VI wieku p.n.e. (597 r.) tereny te znajdowały się co i rusz pod okupacją kolejnych bliskowschodnich mocarstw – Babilończyków, Persów, na krótko pod panowaniem Aleksandra Macedońskiego, Ptolemeuszy i wreszcie Seleudyców – to jednak dopiero pod panowaniem rzymskim odczuły tak naprawdę ciężar władzy obcego imperium. Ziemie te podbił w roku 63 p.n.e. Gnejusz Pompejusz Magnus, który dysponował największymi siłami, jakie kiedykolwiek zostały przyznane rzymskiemu wodzowi. Podbite w rekordowym tempie ziemie Izraelitów stały się częścią Republiki Rzymskiej, natomiast Judea została włączona do prowincji Syrii. Po przejęciu władzy w Rzymie przez Oktawiana Augusta i ustanowieniu pryncypatu, tereny te zostały przemianowane w prowincję Judeę, podlegającą bezpośrednio cesarzowi. Ze względu na swoje strategiczne położenie na jej czele stanął namiestnik rangi ekwickiej. Oznaczało to, że posiadał zarówno potestas jak i imperium, a zatem władzę cywilną i wojskową. W Nowym Testamencie namiestników Judei określano mianem hegemona (łac. procurator), czyli „namiestnika”. (Mt 27. 2.11.15.21.27; Łk 3,l; 20. 20; Dz 23, 24-25, 33; 24, 1.10; 26, 30). Na stolicę nowej prowincji wybrano Cezareę Nadmorską, natomiast namiestnik rezydował prawdopodobnie w pałacu zbudowanym przez Heroda Wielkiego. Garnizon wojskowy prowincji składał się z pięciu kohort piechoty i jednego skrzydła konnicy,  liczące każda po 500 lub 1 000 żołnierzy. Ponieważ były to auxilia, ich rekrutacja odbywała się spośród pogańskich mieszkańców Judei, przeważnie z regionu Samarii. Natomiast namiestnik dysponował kohortą złożoną z żołnierzy rzymskich.

Żydzi jako mieszkańcy prowincji rzymskiej cieszyli się niemałymi przywilejami, polegającymi między innymi na zwolnieniu z kultu cesarza, co wynikało z poszanowania ich monoteistycznej religii. Pełna gwarancja kultu obejmowała także świątynię, czego maksymalnym wyrazem był fakt, że nawet obywatel rzymski mógł zostać skazany na śmierć za wejście na podwórza świątyni przeznaczone wyłącznie dla Żydów. Poza tym zachowana została – marionetkowa wprawdzie – instytucja władzy królewskiej, jakkolwiek Herod Wielki został Żydom nadany przez Rzym. Dominacja nad narodem żydowskim miała charakter arystokratyczny. Przywódca był arcykapłanem, który przewodniczył Sanhedrynowi. Oba centra władzy znajdowały się pod pełną kontrolą rzymskiego namiestnika.

Zgodnie z rzymskim zwyczajem miejscowa administracja pozostała w rękach mieszkańców prowincji, podczas gdy Sanhedryn stał się organem administracyjnym i sądowym dla całego kraju. Jego uprawnienia do wydawania wyroków śmierci były jednak ograniczone. Z drugiej strony namiestnik, oprócz dowództwa wojskowego i władzy administracyjnej, dzierżył najwyższą władzę sądowniczą, co oznaczało, że do jego uprawnień należały ius gladii lub potestas gladii – prawo do decydowania o życiu i o śmierci.


Procurator Pontius Pilatus

Poncjusz Piłat jest bodajże najbardziej znanym w historii namiestnikiem prowincji rzymskich, choć sam byłby zapewne zdumiony faktem, że jego imię jest znane z powodu procesu nic nie znaczącego żydowskiego „buntownika”. Mianowany na to stanowisko został w roku 26 n.e. przez cesarza Tyberiusza, z polecenia Sejana, którego zresztą był protegowanym. Ma to ogromne znaczenie dla samego procesu Jezusa, a także z punktu widzenia wydanego wyroku, ale o tym za chwilę. Interesujące jest samo pochodzenie namiestnika, na temat którego istnieją dwie teorie: pierwsza, jakoby faktycznie pochodził z Pontu (krainy w północno-wschodniej Azji Mniejszej), druga zaś wskazuje na jego samnickie pochodzenie, ponieważ imię (nomen) Poncjusz (Pontius) wywodzić się mogło z rodu Pontiów, należącego do italskiego ludu Samnitów. De facto nie znamy jego pełnego imienia, a źródła zarówno chrześcijańskie, jak i pogańskie wspominają o nim jako o Poncjuszu Piłacie, przy czym Pilatus jest w tym przypadku przydomkiem (cognomen). Ze źródeł, szczególnie w z relacji Józefa Flawiusza, wynika, że Piłat nie pałał do narodu żydowskiego zbytnim uczuciem. Wielokrotnie popadał on w konflikty ze swoimi poddanymi. Warte przytoczenia są dwa incydenty:

Gdy jego żołnierze przybyli do Jerozolimy, nakazał im przynieść proporce będące symbolem Cezara. Proporce zostały przyniesione pod osłoną nocy, lecz ich obecność została niebawem odkryta. Wielu Żydów przybyło do Cezarei namówić Prokuratora do zniesienia tych symboli. Przez pięć dni Piłat nie chciał ich wysłuchać, lecz już szóstego zasiadł w fotelu sędziego. Gdy Żydzi zebrali się, kazał otoczyć ich kordonem żołnierzy i zagroził śmiercią jeśli nie przestaną go dręczyć swoimi postulatami. Ci rzucili się na ziemię i odsłonili swoje karki mówiąc, że wolą zginąć niż dopuścić do pogwałcenia swoich praw. Piłat, nie chcąc zabijać tak wielu, ustąpił i zdjął proporce (Ioseph, Bell. Iud. II 9, 2-3).

Poncjusz Piłat naruszył również skarb Świątyni do budowy akweduktu:

Innym razem użył świętego skarbu świątynnego, zwanego Korbanem, aby doprowadzić wodę do Jerozolimy przez akwedukt. Oburzony tłum złorzeczył Piłatowi; lecz ten posłał żołnierzy przebranych za cywilów w motłoch. Na dany sygnał, bunt żydowski został stłumiony kijami (ibid. II 9,4).

Piłat wsławił się innymi nie mniej brutalnymi czynami wobec ludności żydowskiej; nie wydaje się również, aby był darzony uznaniem czy zbytnim szacunkiem przez drugą stronę. Według źródeł stanowił on ucieleśnienie typowego rzymskiego urzędnika – formalisty, skrupulatnego do bólu, człowieka o niezbyt dużym zmyśle politycznym, który swą karierę zawdzięczał protekcji wpływowego patrona. Niemniej pozostawał, zarówno de facto i, jak i de iure, namiestnikiem i jako taki dzierżył władzę nad prowincją w imieniu Cesarza, któremu bezpośrednio podlegał. On też reprezentował jedyny organ prawodawczy właściwy do przeprowadzania procesów sądowych. Należy jednak zaznaczyć – w sprawach gardłowych, dotyczących wykroczeń przeciwko prawu rzymskiemu. Jak to się wobec tego stało, że przewodził procesowi Jezusa – człowieka, który na pierwszy rzut oka nie miał nic wspólnego z lex romana?


Zarzewie konfliktu i zarzuty

Można stwierdzić, że przyczyną całego postępowania karnego, którego skutek stanowiło skazanie na śmierć, był konflikt pomiędzy Jezusem i przedstawicielami elit żydowskich – faryzeuszami i saduceuszami. Jezus w swoich naukach wielokrotnie występował przeciwko praktykom arcykapłanów, którzy kontrolowali kult i świątynię, czerpiąc zyski z ich działalności. Co więcej, ten skromny Galilejczyk ośmielał się krytykować osoby duchowne, nazywając je obłudnikami (Mt 23,15), zarzucał im bezpodstawność wielu nakazów i zakazów oraz daleko idącą niekonsekwencję ich własnego postępowania (Mt 5.20). Solą w oku uczonych w Piśmie było również nagminne łamanie przez Jezusa obowiązku Szabatu; należy przy tym zauważyć, że o ile same „skandaliczne” wypowiedzi mogły jeszcze ujść uwagi starszyzny, o tyle nieprzestrzeganie Szabatu nie mogło pozostać bez echa. Niepokój wśród przedstawicieli Świątyni budziła również rosnąca popularność Jezusa, rozgłos Mu towarzyszący, a co najważniejsze, pojawiające się hasła, że jest On Mesjaszem. Ze względu na niestabilną (łagodnie mówiąc) sytuację polityczną w prowincji, w której pod pozorami ładu wrzało niczym w wulkanie tuż przed erupcją, pojawienie się Mesjasza, który według żydowskiej tradycji miał być wyzwolicielem (dosłownie) z niewoli, mogło mieć opłakane konsekwencje w postaci reakcji Rzymu. Wszelkie przejawy buntu były zatem natychmiast uciszane przez obie strony – Żydzi nie życzyli sobie interwencji Rzymu, natomiast Rzymianie chcieli mieć przysłowiowy święty spokój.  Można zatem stwierdzić, że w interesie samych Żydów leżało utrzymywanie porządku, aby nie narazić się władzom. Niemniej konflikt na osi Jezus – kapłani, ograniczony był, przynajmniej w swej ostatniej fazie, do samej Jerozolimy.

O zagrożeniu dla istniejącego status quo ze strony Jezusa – w opinii kapłanów – można mówić w zasadzie od chwili Jego przybycia do Jerozolimy na święto Paschy, jakkolwiek niepokój wzbudzała już wcześniej Jego działalność zakrojona na coraz bardziej szeroką skalę. Kiedy Jego wpływy zaczęły ogarniać niemal cały naród, a fala sięgnęła stolicy, saduceusze doszli do wniosku, że nie należy ryzykować, ale natychmiast zażegnać problem. Istnieje przypuszczenie (Jońca 2009, 193), że Sanhedryn zamierzał „rozprawić się” z Jezusem po zakończeniu święta Paschy, jednak pewne okoliczności sprawiły, że sprawa stanęła na ostrzu noża. Jednym z powodów podjęcia decyzji o konieczności natychmiastowego zlikwidowania buntownika i podżegacza tłumów był incydent w Świątyni, kiedy to Jezus, ogarnięty gniewem, za pomocą bicza rozgromił kupców i powywracał ich stragany. Równało się to z ogromnymi stratami ze strony Świątyni, jakkolwiek spotkało z aprobatą tłumu. Takiego zachowania saduceusze tolerować nie mogli. Drugim incydentem była kwestia deklaracji odbudowy Świątyni w ciągu trzech dni. Kapłani nie zrozumieli metafizycznego znaczenia tej wypowiedzi, przyjęli słowa Jezusa wprost, uznając je za bluźnierstwo najwyższe z możliwych – zgodnie z interpretacją prawa mojżeszowego rzeczywiście takowe stanowiło. A zatem w oczach faryzeuszy i saduceuszy Jezus zasługiwał w pełni na karę śmierci. Pozostawał jeden problem – Sanhedryn nie posiadał ius gladii, czyli prawa wydawania wyroków w sprawach gardłowych. Takowe należało do rzymskiego namiestnika i to właśnie do niego udać się z oskarżeniami. Zarzuty z punktu widzenia Sanhedrynu prezentowały się następująco:

  • Sanhedryci bali się, że działania Jezusa mogłyby rozbudzić żydowskie nadzieje mesjanistyczne, które z kolei doprowadziłyby do buntu przeciwko Rzymowi i krwawej zemsty ze strony rzymskich legionów (J, 11,48);
  • Jezus, ich zdaniem, domagał się tytułu Mesjasza i Syna Bożego, co było bluźnierstwem w oczach żydowskich starszych (J 4,25–26; J 10,30–3);
  • Ośmielał się skrytykować faryzeuszy (Łk 11, 37–48);
  • Wobec ludu wyraźnie oskarżył przywódców Izraela o brak pobożności i religijności (Mt 23,1–3).

Wedle prawa mojżeszowego wszystkie te zarzuty groziły karą śmierci, której nota bene domagali się od Piłata Żydzi. Mało prawdopodobne wydaje się jednak, aby Piłat jako namiestnik rzymski zechciał prowadzić sprawę o bluźnierstwo przeciwko religii żydowskiej, której ani nie rozumiał, ani nie darzył szacunkiem. Pozostawała zatem inna kwestia – sformułowanie zarzutów w taki sposób, aby zostały rozpatrzone przez prokuratora w aspekcie prawa rzymskiego. Skoro więc zadał sanhedrytom pytanie, na jakiej podstawie przyprowadzili Jezusa do niego, ci skwapliwie odparli:

Stwierdziliśmy, że ten człowiek podburza nasz naród, że odwodzi od płacenia podatków Cezarowi i że siebie podaje za Mesjasza – Króla (Łk 23.2). Sformułowane zostały zatem następujące zarzuty:

  • wzniecanie niepokojów publicznych,
  • akcję zmierzającą do niepłacenia podatków należnych władzy rzymskiej,
  • przywłaszczenie sobie godności królewskiej.

W oczach Piłata szczególnie ten ostatni zarzut nabierał niebagatelnego znaczenia, gdyż instytucja królewska była Rzymianom wyjątkowo nienawistna, a po drugie rzekome zakusy na władzę królewską stanowiły przestępstwo ścigane z urzędu, którego łacińska nazwa brzmiała crimen laese maiestatis, a zatem zbrodnia obrazy majestatu. Ten rodzaj przestępstwa karany był śmiercią.


Czy jesteś królem Żydów?

Po wysłuchaniu zarzutów Piłat przystąpił do przesłuchania oskarżonego. Wprowadził Jezusa do pretorium, gdzie Żydzi z powodów religijnych nie mogli wejść, po czym zaczął zadawać pytania. Ponieważ nieistotne wydało mu się pomniejsze kwestie, takie jak podżeganie do buntu czy niepłacenia podatków, zapytał Jezusa wprost: Czy jesteś królem Żydów?

Było to pytanie o meritum, od odpowiedzi na które zależał de facto los oskarżonego. Należy przypomnieć, że w rzymskich procesach karnych, zwłaszcza e procesie typu cognitio extra ordinem, do którego zaliczyć można sprawę Jezusa, dążono przede wszystkim do uzyskania wyznania winy przez oskarżonego. Co do zasady takie wyznanie (przyznanie się do winy) zamykało przewód i następowało ogłoszenie wyroku. W tym przypadku jednak Piłat musiał się mocno zdziwić, gdyż jego podsądny milczał, wobec czego prokurator powtórzył pytanie trzykrotnie. Z punktu widzenia rzymskiego sposobu przeprowadzania procesów sądowych była to zwykłe postępowanie, jako że należało oskarżonemu zadać pytanie trzykrotnie, aby w ten sposób dać mu szansę odwołania lub zmiany zeznania. Zdumiewające musiało się wydawać rzymskiemu namiestnikowi, iż oskarżony nie chciał podjąć obrony, nawet gdy Piłat wprost zapytał Go: Nie słyszysz, jak wiele zeznają przeciwko Tobie? (Mt 27.13). Dopiero po trzecim pytaniu Jezus odparł cokolwiek enigmatycznie: Sam rzeczesz. W ten sposób dał niejako do zrozumienia Piłatowi, że to nie On wystąpił z takim stwierdzeniem. Zdaniem uczonych jednak nie należy się w tym względzie kierować grecką wersją tekstu Ewangelii, ale szukać rozwiązania w języku aramejskim, w którym Jezus miał odpowiedzieć ken dibbarta, co dosłownie oznaczało Masz rację (Ricciotti 1941, 585). W ten sposób dokonało się confessio, które jednak bynajmniej nie zadowoliło rzymskiego prokuratora.

Pozostaje kwestią domysłów, co sądził Piłat o całym tym procesie, niemniej można się pokusić o stwierdzenie, że sprawa była dla niego nie do końca zrozumiała, dlatego, że słowo król w opinii namiestnika odnosiło się do realnej godności, podczas gdy Jezus wypowiadał je w znaczeniu duchowym, którego Rzymianin nie pojmował. Jak wynika z Ewangelii, w oczach Piłata Jezus uchodził za nieszkodliwego marzyciela, być może po trosze awanturnika, po trosze – używając kolokwializmu – wariata, który jednak w żadnym razie nie zasługiwał na najwyższy wymiar kary, co najwyżej na upomnienie. Dlatego też zwrócił się do Sanhedrytów ze słowami: Ja nie znajduję w Nim żadnej winy (J 18.38).

Podobnie rzecz się miała po odesłaniu Jezusa do Heroda i ponownym jego przyprowadzeniu do Piłata, gdzie odbyło się drugie przesłuchanie, w tonie podobnym do pierwszego. Ostatecznie prokurator zwrócił się do Żydów w następujący sposób:

Przywiedliście mi tego człowieka pod zarzutem, że podburzał On lud. Otóż ja przesłuchałem Go wobec was i nie znalazłem w Nim żadnej winy w sprawach, o które Go oskarżacie. Ani też Herod, bo odesłał Go do nas; oto nie popełnił On nic godnego śmierci. Każę Go więc wychłostać i uwolnię (Łk 23. 14-16). De facto było to uwolnienie (absolutio), ponieważ prokurator nie zdołał stwierdzić, że czyny przypisane oskarżonemu mają podstawy prawne, pomimo iż Jezus okrężną nieco drogą przyznał się do „uzurpowania sobie” tytułu Mesjasza i Króla.

Jak to się więc stało, że Piłat jednak skazał na śmierć osobę, co do niewinności której był całkowicie przekonany?


Si hunc dimittis, non es amicus Caesaris!

Otóż stało się tak z bardzo prostego powodu: Żydzi uderzyli w słaby – możliwe, że najsłabszy – punkt Poncjusza Piłata, jakim była jego troska o cesarską przyjaźń. Dla nas, współczesnych, może się to wydawać dziwne, wręcz trywialne, nie należy jednak zapominać, czym dla rzymskiego urzędnika (szczególnie niezbyt lotnego) był prestiż należenia do wąskiego grona obywateli cieszących się amicitia Caesaris. Drugą kwestią, którą należy mieć na względzie, pozostaje fakt, że w tym czasie w Rzymie władzę sprawował Tyberiusz, czyli postać niezbyt chwalebnie zapisana na kartach historii. Wiadomo, że był to człowiek kapryśny, niestały w poglądach, zmienny w opiniach i przyjaźniach, nieufny, a na starość wręcz maniakalnie podejrzliwy i okrutny. Ludzie, wobec których cofał swą przyjaźń, zazwyczaj kończyli w nieciekawy sposób: bądź udając się dobrowolnie na wygnanie, bądź równie dobrowolnie podcinając sobie żyły, aby uniknąć hańby odebrania życia przez cesarskich siepaczy. Słowa „Jeśli Go uwolnisz, nie jesteś przyjacielem Cezara” mogły mieć daleko idące konsekwencje, gdyż istniało faktyczne ryzyko, że Żydzi wystosują do Tyberiusza skargę na Piłata, w efekcie czego wypadnie on z łask cesarza. To zaś nie wróżyło niczego dobrego.

Ostatnią kwestią, o której trzeba pamiętać, jest czas, w którym doszło do procesu Jezusa, a był to rok 33 lub 31 n.e. (lub później, o ile przyjmiemy odpowiednie datowanie). Otóż w roku 31 nastąpił głośny na całe Imperium upadek Sejana, niegdysiejszej prawej ręki cesarza Tyberiusza, który po kryjomu dążył do przejęcia władzy w Rzymie, a który był protektorem Piłata. W tej sytuacji z punktu widzenia prokuratora byłoby zbytnim ryzykanctwem, o ile nie czystą głupotą, narażać się Tyberiuszowi, w dodatku w tak błahej sprawie jakiegoś Galilejczyka. De facto jednak Piłat znalazł się w sytuacji bardzo dla siebie niewygodnej, został bowiem zmuszony do podjęcia decyzji, która w każdym możliwym ujęciu była zła; niczym w greckiej tragedii musiał położyć na szali Temidy los swój lub Nazarejczyka. Logika i instynkt samozachowawczy kazały mu wybrać – w jego mniemaniu – mniejsze zło, ale nawet wtedy Piłat próbował uciec się jeszcze do podstępu i zaproponował Żydom uwolnienie jednego z dwóch więźniów, na którą to tradycję się powołał. Kiedy jednak ten plan spalił na panewce – tłum głośno i wyraźnie domagał się uwolnienia Barabasza, a skazania Jezusa – Piłat skapitulował. Wyrazem jego odżegnania się od decyzji, którą zmuszony był podjąć, było demonstracyjne obmycie rąk – lustratio expiatoria (Mt 27.24), które oznaczało oczyszczenie.

Zastanawiająca pozostaje kwestia dogłębnej znajomości aktualnej sytuacji politycznej i samego stanowiska Piłata przez żydowską Radę. Oskarżyciele Jezusa musieli być doskonale przygotowani na możliwość zaistnienia tego rodzaju sytuacji, a dodatkowo obdarzeni byli zmysłem politycznym dużo większym niż namiestnik. Istnieje wysokie prawdopodobieństwo, że gdyby Piłat zgodnie ze swoim sumieniem postanowił jednak uwolnić Jezusa, Żydzi, którym zależało na Jego usunięciu, mogliby donieść Tyberiuszowi, że jego namiestnik popiera bunty polityczne i nie reaguje na obrazę cesarskiego majestatu w odpowiedni sposób. Musiał być tego również świadomy Piłat, w stosunku do którego wnoszone były już poprzednio skargi. Niewątpliwie dlatego właśnie z jego ust padła brzemienna w skutki formuła wyroku Condemno. Ibis ad crucem – Skazuję, idziesz na krzyż.


Dlaczego ukrzyżowanie?

Kara śmierci przez ukrzyżowanie (crucifixio) znajdowała się na czele rzymskiej listy najsurowszych kar przewidzianych dla przestępców niebędących obywatelami rzymskimi. Należy nadmienić, że stosowano ją powszechnie w całym rejonie basenu Morza Śródziemnego; po raz pierwszy według przekazu Herodota zdecydowali się na nią Medowie i Persowie, a upowszechniła się na Bliskim Wschodzie (i nie tylko) dzięki kampaniom Aleksandra Macedońskiego. Bez wątpienia była to kara uważana za najbardziej haniebną, bardziej nawet niż kara worka (poena cuelli), spalenie żywcem (crematio) lub zesłanie na arenę (damnatio ad bestias). Zgodnie z normami rzymskimi skazany pozostawał przypięty do krzyża również po śmierci, stając się tym samym żerem dzikich zwierząt – stąd tak ogromna hańba. Od tej zasady uczyniono wyjątek w Judei, gdzie zgodnie z zasadami prawa żydowskiego ciało należało bezwzględnie pochować, dlatego też zezwalano na zdjęcie skazańca z krzyża post mortem. Nie wydaje się jednak, aby przy wyborze kary Piłat kierował się jakimś specjalnym okrucieństwem, choć miał w zanadrzu cały wachlarz innych możliwości, choćby wspomnianych wyżej. Po prostu odwołał się do najpowszechniejszego i najczęściej stosowanego rodzaju wyroku, w wykonywaniu którego żołnierze mieli niemałe doświadczenie i w którym cechowali się morderczą precyzją. Ciężko byłoby poza tym skazać Jezusa na walkę na arenie, natomiast ścięcie zarezerwowane było dla obywateli rzymskich. Ponieważ zaś co do zasady wyrok należało wykonać niezwłocznie po jego zatwierdzeniu, najszybszą formą egzekucji pozostawało w tym wypadku ukrzyżowanie.

Ukrzyżowanie budziło tym większą trwogę, że była to forma śmierci wyjątkowo bolesna. Poprzedzała ją chłosta (flagellatio), która stanowiła karę wstępną. Odznaczała się ona nie mniejszym okrucieństwem, tym bardziej, że prawo nie przewidywało maksymalnej ilości uderzeń;, stosowało też dowolność w rodzaju używanego bicza. Istniały zasadniczo dwie formy ukrzyżowania: kiedy skazańca przywiązywano do krzyża i kiedy go przybijano gwoździami. W przypadku Jezusa zastosowano ten drugi rodzaj – przebito Mu ręce w nadgarstkach oraz obie stopy. Ta forma egzekucji mogła przyczynić się do dodatkowego osłabienia organizmu na skutek znacznego upływu krwi oraz do szybszego zgonu, który w przypadku samego przywiązania mógł nastąpić od kilku dni do tygodnia od wykonania wyroku, a to dlatego, że Rzymianie mocowali pod stopami skazańca podpórkę, dzięki której mógł on względnie swobodnie oddychać. W większości przypadków bezpośrednią przyczyną śmierci skazanego było uduszenie, wyczerpanie, odwodnienie lub krwawienie z powodu obrażeń. Zdarzało się również, że egzekucję przyspieszano, łamiąc skazanemu nogi (co uniemożliwiało zaczerpnięcie oddechu). Jezus skonał w czasie niezwykle krótkim, ponieważ Jego agonia trwała zaledwie trzy godziny. Zdaniem uczonych, powodem tak szybkiego zgonu było całkowite fizyczne i psychiczne wycieńczenie spowodowane Męką, przeżyciami minionej nocy, biczowaniem oraz ranami zadanymi przy krzyżowaniu.


W majestacie prawa rzymskiego?

O tym, że Jezus został skazany na podstawie crimen laesae maiestatis świadczy wymownie fakt, że Piłat jako powód wyroku kazał umieścić napis Jezus Nazarejszyk, król żydowski (Iesus Nasarenus Rex Iudaeorum) w języku hebrajskim, greckim i łacińskim. Takie tabliczki z wyrokiem i jego uzasadnieniem przybijane były do krzyży zwyczajowo, toteż Piłat nie wykazał w tym zakresie odstępstwa od normy. Tym samym jasne się staje, że jakkolwiek osobiście nastawiony był do skazanego pozytywnie i nie dopatrzył się w Nim żadnej winy, o tyle jako sędzia odwołał się do konkretnego zarzutu – uzurpowania władzy królewskiej, który, podlegając pod zbrodnię obrazy majestatu, zasługiwał na najwyższy wymiar kary. Gdybyśmy chcieli zatem jednoznacznie określić, kto jest odpowiedzialny za śmierć Jezusa – Piłat czy Żydzi, musielibyśmy stwierdzić, że obie strony przyczyniły się do tego w równym stopniu. Żydzi – ponieważ doprowadzili do wszczęcia procesu i szantażem wymusili na Piłacie wydanie wyroku; Piłat – ponieważ w jego rękach spoczywało ius gladii i to właśnie on stanowił organ prawodawczy i wykonawczy. W jego gestii pozostała decyzyjność co do wyroku. I tylko on mógł Jezusa ułaskawić bez względu na to, jakie byłyby konsekwencje tej decyzji.

Bardzo prawdopodobne jest, że gdyby w stosunku do Piłata nie wysunięto argumentu ryzyka utraty cesarskiej przyjaźni, sprawa zakończyłaby się w zupełnie inny sposób – uniewinnieniem Jezusa i oskarżeniem Żydów o zniesławienie (calumnia). Tym samym to Sanhedryci stanęliby w obliczu kary przez ukrzyżowanie. Sam Piłat przekonany był o niewinności Nazarejczyka do tego stopnia, że trzykrotnie ją zadeklarował wobec oskarżycieli, a ostatecznie obmył ręce, by nie brać na siebie krwi tego Niewinnego. Zgodnie z normami rzymskiego prawa karnego zasada swobodnej oceny dowodów powinna była zadziałać na korzyść oskarżonego. Obawa o własną przyszłość i własne życie okazały się jednak silniejsze niż poczucie sprawiedliwości i interpretacji prawa. Być może zatem Piłat zadający Jezusowi znamienne pytanie Quid est veritas – czym jest prawda, winien był zadać sobie pytanie: Quid est iustitia?

 

W 1948 roku, kiedy po deklaracji niepodległego państwa Izrael do kancelarii prezesa Sądu Najwyższego Moshe Smoira zaczęły zewsząd napływać wnioski o uniewinnienie Jezusa, ponieważ został On niesprawiedliwie skazany, sąd po zapoznaniu się z dokumentacją orzekł, że proces nie odbył się przed sądem żydowskim, a rzymskim, w związku z czym nie jest on właściwym organem do przeprowadzenia rewizji. Interesanci, zdaniem Mosze Smoira, powinni zgłosić roszczenia do sądu w Rzymie, jako że jest on następcą prawnym władz rzymskich. Proces Jezusa nie został wznowiony jednak do dnia dzisiejszego, skutkiem czego w mocy pozostaje wyrok wydany przez Poncjusza Piłata.

 

Zdjęcia przedstawiają Jerozolimę (źródło: Unsplash)