Posted on

Hila Blum, Jak kochać własną córkę

Moją uwagę najpierw przyciągnął tytuł. Jestem matką trzech córek; kochanie ich wydawało mi się zawsze naturalne niczym oddychanie. Zaintrygowało mnie, że ktoś – kobieta! – tak właśnie zatytułował swoją książkę. Jakby kochanie dziecka wymagało instrukcji, wyjaśnienia.

Potem zauważyłam oczy postaci na okładce, narysowane przez bardzo przeze mnie cenioną Gosię Herbę, ilustratorkę, z którą miałam przyjemność współpracować w „Lente”. Wpatrują się w nas w sposób, który odebrałam jako oskarżycielski. – Myślisz, że wiesz już wszystko o macierzyństwie? – wydawały się pytać, a ja zrozumiałam, że treść książki sprawi, że odkryję w sobie niejedną wątpliwość.

Na końcu odnotowałam nazwisko autorki, nagradzonej i lubianej w Izraelu – kraju, który jest drugą ojczyzną moich córek. Nie mogłam dłużej się opierać. Rozpoczęłam lekturę.

Przez 300 stron powieści prowadzi nas Joela, matka Lei, mieszkanka Jerozolimy. Wyjawia, że od dawna nie ma z córką kontaktu – Lea wyprowadziła się do Europy, wyszła za mąż, ma dwoje dzieci i nie chce utrzymywać z nią relacji. Reminiscencje z dzieciństwa Lei, przywoływane na kolejnych stronach, wzbudzają coraz większe zaciekawienie sytuacją opisaną na początku. Joela bardzo córkę kochała, dbała o nią i łączącą ją więź – cóż więc sprawiło, że dziś żyją tak daleko od siebie, zarówno w sensie dosłownym, jak i przenośnym? Rozwiązanie zagadki, krok po kroku, wyjawione zostaje w drugiej części książki, kiedy Joela wspomina lata nastoletnie córki i wybory, które musiała wówczas podejmować jako matka. Ostatnie strony trzymają w napięciu niczym najlepszy kryminał, prowadząc do zaskakującego zaskoczenia.

Powieść Hili Blum zbudowana jest w większości z krótkich, a nawet bardzo krótkich rozdziałów –  niejednokrotnie mieszczących się na jednej stronicy. Zachwyca wnikliwością i niezwykle trafnymi obserwacjami: wiele razy miałam wrażenie, że na kartach książki opisane są moje własne doświadczenia. Na wielkie brawa zasługuje tłumaczenie z hebrajskiego: język jest tu bardzo precyzyjny, a przy tym nowoczesny, pełen kolokwializmów i młodzieżowego żargonu. Niektóre zdania z tekstu, zaskakujące i lapidarne, brzmią niczym aforyzmy, które wręcz proszą się o zapisanie. Życie to zawsze jedna wielka epopeja ran po dzieciństwie jest tylko jednym z z wielu.

Powieść Blum została ze mną na długo. Po skończonej lekturze wielokrotnie pytałam siebie o słuszność podejmowanych decyzji, o rodzicielskie wybory, których dokonuję każdego dnia. Dyskutowałam o nich z mężem, o opinię pytałam także własną mamę. W tej niedługiej książce autorce udało się nie tylko opowiedzieć mocną, wręcz wstrząsającą historię, ale także stworzyć intymną przestrzeń do naprawdę głębokiej refleksji. Ja z całą pewnością przekonałam się, że, gdy dobrze się zastanowić, w oddychaniu także nie wszystko jest zupełnie oczywiste.

 

Hila Blum, Jak kochać własną córkę, tłumaczyła Agnieszka Podpora, Czarne 2023
Posted on

Rawenna Dantego. Lente – podcast o kulturze śródziemnomorskiej S02E18

Materiał powstał w ramach płatnej współpracy z regionem Emilia-Romania.

Posłuchaj moich opowieści o Morzu Śródziemnym – teraz na Spotify, Youtube, Apple, Google i innych popularnych platformach podcastowych oraz bezpośrednio tutaj, na stronie magazynu “Lente”.

W drugim sezonie podcastu zapraszam Cię do wspólnej wędrówki po śródziemnomorskich szlakach, bowiem tematem roku jest PODRÓŻ. Przygotuj plecak, włóż wygodne buty – i nie zapomnij słuchawek!

To w Rawennie Dante znalazł schronienie po wygnaniu z Florencji i to tu skończył pisać Boską Komedię. Inspirowały go zachwycające mozaiki i atmosfera miasta, które dziś zazdrośnie strzeże grobu poety. W tym odcinku podcastu zabieramy Was na piękny spacer po historycznym centrum Rawenny, gdzie nasze przewodniczki pokażą Wam najciekawsze miejsca związane z Alighierim. Podczas wędrówki dołączy do nas wielu znakomitych towarzyszy, takich jak lord Byron, Giosuè Carducci czy Gustav Klimt.

Materiał powstał w ramach płatnej współpracy z regionem Emilia-Romania:
🇮🇹 visiter.it/podcast-pl
🇮🇹 facebook.com/EmiliaRomagnaTourismPL

Prowadzenie i montaż: Magda Miśka-Jackowska
Produkcja: Michał Woźniak

Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej o kwestiach poruszonych w podcaście, zapraszamy serdecznie do lektury artykułów w magazynie “Lente”:

?Redakcja: Julia Wollner o Dantem w RMF Classic
?Maria Bulikowska: Poezja, polityka i fizyczność. O ciele według Dantego 
?Katarzyna Jakielaszek: O lordzie George’u Byronie
?Redakcja: O nowym przekładzie Boskiej Komedii Dantego. Jarosław Mikołajewski w 12 zdaniach

Posted on

Kobiety starożytnego Rzymu bohaterkami powieści. Rozmowa z Michałem Kubiczem

Michał Kubicz łączy pracę zawodową radcy prawnego z pisaniem książek i prowadzeniem popularnego fanpage’a poświęconego starożytności. Choć nie jest historykiem, a sam o sobie mówi jedynie „pasjonat”, wśród obserwujących ma m.in. wielu nauczycieli historii i przewodników turystycznych. Kilka dni temu premierę miała jego nowa powieść Julia. Dom Cezarów. Magazyn „Lente” jest patronem medialnym publikacji.

Julia Wollner: Napisałeś cztery powieści, których bohaterami byli różni członkowie pierwszej dynastii cesarskiego Rzymu: Agrypina, Tyberiusz, Kaligula i Liwia Druzylla. Dziś z przyjemnością patrzę na okładkę piątej książki, która swoją premierę miała kilka dni temu. Pierwsze, co przyszło mi do głowy, to: o, znowu kobieta! Niezwykłe jak epokę kojarzoną z patriarchatem.

Michał Kubicz:  Przy doborze tematów nie kieruję się parytetami. W postaci użyczającej swego imienia na okładkę powieści powino być coś intrygującego, musi mieć w sobie potencjał tragiczny. Nie ma znaczenia, czy to kobieta, czy mężczyzna. Zresztą w żadnej z moich książek nie jest tak, że tytułowy bohater skupia na sobie całą uwagę czytelnika. Przeciwnie – jest tylko jednym z wielu aktorów grających na powieściowej scenie. W Tyberiuszu kluczową postacią była Antonia Młodsza, w Kaliguli – Klaudiusz, w Liwii  zaś istotny wątek dotyczył pary niewolników. Spotkałem się nawet z głosami czytelników, wedle których losy tej dwójki są bardziej przejmujące niż to, czego doświadcza Liwia. Tytułowa postać jest dla mnie jedynie punktem wyjścia do opowiedzenia o zagmatwanych perypetiach wielu członków cesarskiej rodziny i osób z jej otoczenia. W przypadku najnowszego dzieła oznacza to tyle, że światło pisarskiego reflektora szczególnie jasno oświetla młodziutką Julię, ale bez pozostawiania w cieniu innych kluczowych postaci tamtej epoki: cesarza Augusta, jego żony Liwii, Marka Agrypy, Cylniusza Mecenasa, Oktawii Młodszej czy cesarskiego siostrzeńca – Marcellusa.

Tak naprawdę pomysł, by kolejną powieść poświęcić właśnie jedynej córce pierwszego cesarza Rzymu, powstał, gdy kończyłem pisać Liwię. Matkę bogów. W ostatnim rozdziale tej książki cesarzowi rodzi się dziewczynka, której zgodnie z rodową tradycją nadano imię Julia. Wymowa tych końcowych scen nie pozostawiała mi wyboru. Konflikt napędzający akcję Liwii miał naturalny ciąg dalszy, a w jego centrum musiała się znaleźć właśnie Julia.


Rzymski antyk to jednak w przeważającej mierze historia mężczyzn opowiedziana przez innych mężczyzn. Kobiety rzadko skupiały uwagę starożytnych dziejopisarzy. Skąd więc pomysł, by tak dużą powieściową rolę przypisać właśnie im? Czytając niektóre twoje książki, odnosi się wręcz wrażenie, że niekiedy to mężczyźni są zepchnięci na drugi plan.

Z mojej perspektywy skupienie się antycznych kronikarzy na mężczyznach daje same korzyści. Przecież im więcej szczegółów z życia danej postaci zapisano w źródłach, tym węższe jest pole literackiego manewru. Autorowi pozostaje albo powielić jej utrwalony historyczny wizerunek, albo próbować go obalić, poszukując „drugiego dna” na tyle wiarygodnego, by czytelnik uwierzył w racjonalność odmiennego, niestereotypowego spojrzenia. O kobietach w rzymskich źródłach pisze się znacznie mniej, dzięki temu autor ma znacznie większą swobodę w kreowaniu ich losów na kartach powieści i musi jedynie dbać, by nie poprowadzić akcji w sposób jawnie sprzeczny ze znanymi wydarzeniami historycznymi. Julia, córka Augusta, jest tego dobrym przykładem. W rzeczywistości o jej życiu wiadomo stosunkowo niewiele, dlatego miałem spory zakres swobody w nakreśleniu jej portretu.

Co do roli kobiet w moich książkach: może właśnie z powodu wspomnianego przez ciebie patriarchalnego charakteru rzymskiej cywilizacji kobiece zakulisowe działania są bardziej interesujące? Męskie ambicje, rywalizacje i rozgrywki są na kartach starożytnej historii znacznie lepiej widoczne. Dużo rzadziej wspomina się na nich o tym, jak w mniej jawny sposób kobiety wpływały na bieg wydarzeń.

Jest jeszcze jeden aspekt: kobiety dodają fabule głębi, której powieść byłaby pozbawiona, gdybyśmy zostawili w niej samych mężczyzn. Może to z mojej strony nieco stereotypowe spojrzenie, ale męski sposób myślenia jest stosunkowo prosty, zadaniowy. My nie skupiamy się na naszych emocjach, nie próbujemy ich analizować. Gdy się im poddajemy, szybko o nich zapominamy, bo kolejny wyznaczony cel je przesłania. Kobieca obecność w powieści sprawia, że fabułę pełną intryg i zwrotów akcji można obudować znacznie grubą warstwą uczuć, które byłyby zupełnie nieprzekonujące w przypadku wyłącznie męskiej obsady bohaterów powieści. Im więcej emocji u bohaterów, tym silniej udzielają się one samym czytelnikom. Ci nie chcą na kolejnych stronach jedynie suchych wydarzeń, bo te znajdą w podręcznikach i opracowaniach historycznych. Czytelnik sięga po powieść właśnie dlatego, że znajdzie w niej to, czego w literaturze fachowej brak – wejrzenie w serca bohaterów historii i dzielenie z nimi ich namiętności. Ale kto wie? Może po prostu kobiety mnie fascynują i to sprawia, że są tak licznie reprezentowane w moich książkach?

 

Domniemany portret tytułowej Julii
Domniemany portret tytułowej Julii, córki Augusta

 

Nie każdemu pisarzowi udaje się opisywać świat z perspektywy kobiet. Czasem efekt razi sztucznością.

Jeżeli u mnie tej sztuczności brak, to może z powodu specyfiki tematu. We wszystkich moich książkach przewija się jeden główny motyw: walka o władzę, w której na różnych poziomach i w różny sposób uczestniczą wszyscy, niezależnie od płci. To sprawia, że moje bohaterki nie są delikatnymi, romantycznymi istotami, ale postaciami rywalizującymi w brutalnej politycznej rozgrywce.

Niekiedy słyszę i czytam opinie o tym, że polityka w wydaniu kobiecym byłaby lepsza, mniej brutalna od tej uznawanej za toksycznie patriarchalną. Uśmiecham się wtedy, bo w moim odczuciu akurat w przypadku Rzymu to piękne, ale dosyć naiwne spojrzenie (celowo ograniczam się do Rzymu, bo przeniesienie tej refleksji na grunt współczesny to ryzykownie grząski temat…). Gdy walka o władzę stanowi grę o życie dla siebie i swoich bliskich, przypisywana kobietom wola współpracy i większa skłonność do kompromisów schodzą na dalszy plan. Kiedy stawką jest przetrwanie, moje bohaterki okazują się równie bezwzględne i okrutne jak mężczyźni; podobnie jak oni, zdolne są do poświęcania wszystkich stojących im na drodze. Tym samym, pod wieloma względami, kobiety wypełniające to rzymskie uniwersum, chcąc rywalizować nie tylko z mężczyznami, ale i z innymi kobietami, same przejmują wiele cech tradycyjnie uznawanych za męskie czy wręcz toksyczne. Pamiętajmy, że w prawdziwym życiu im wyższa stawka, tym wiążących reguł mniej. Ta zasada nie ma płci…

Nie kusiło cię, by opisać historię początku cesarstwa z perspektywy najważniejszej postaci tamtej epoki, czyli cesarza Augusta? To on nadał Rzymowi kształt, który przetrwał kolejne stulecia.

Kusiło, ale uznałem, że to chybiony pomysł. Dynamikę powieści nadaje konflikt fabularny między najważniejszymi postaciami. Pozycja cesarza Augusta w stworzonym przezeń ustroju była tak silna, że za życia praktycznie nie miał żadnej realnej konkurencji, a wszelkie próby obalenia go spaliły na panewce. W powieści musiałbym stworzyć mu godnego przeciwnika, ale kto miałby nim zostać, skoro to właśnie on stał na szczycie piramidy władzy i kontrolował wszystkie jej nici?

Co jednak nie przeszkadzało ci uczynić bohaterami Tyberiusza czy Kaliguli. Oni przecież też byli jedynowładcami.

Tak, ale ich pozycja w Rzymie jest nieporównywalna do Augusta. Ten ostatni ukształtował nowy ustrój Rzymu pod swoje własne potrzeby. Ogromną rolę w nim odgrywała auctoritas – August rządził w dużej mierze nie poprzez swoje urzędy, ale siłą swego autorytetu. Więc choć nosili te same tytuły, w rzeczywistości następcy Augusta mieli pozycję znacznie od niego słabszą, a to pozwoliło znaleźć im godnego antagonistę. W przypadku Augusta takiej możliwości nie widziałem. Uznałem więc, że znacznie lepiej będzie skupić się na rywalizacji domowników cesarza walczących o wpływy pod jego bokiem.

Czytając Julię, odnosi się wrażenie, że każdy z członków „Rodziny”, jak nazywasz panujący klan, ma coś za uszami.

Bo tak jest. Wystrzegam się nadawania postaciom jednoznacznie pozytywnych lub negatywnych cech. Tam każdy niesie za sobą ciężki bagaż doświadczeń z przeszłości i każdy ma swoje racje. Bohaterka poprzedniej książki, Liwia, w Julii staje się antagonistką i, powiedzmy wprost, wredną babą; mimo to momentami staram się pokazać powieściową rzeczywistość jej oczami; przedstawić jej racje i uczucia. A Oktawia? Agrypa? Warron Murena? Marcellus? W pałacowym świecie każdy ma swoje niespłacone długi z przeszłości, swoje pretensje, oczekiwania, pragnienia. Każdy chce przetrwać. Nie pochwalam tego, jak moje postacie się zachowują, i nie próbuję ich usprawiedliwiać w oczach czytelnika. Każda z nich zasługuje jednak na zrozumienie.

Michał Kubicz w czasie pobytu w Rzymie


Tematem tego roku w „Lente” jest podróż. Wiem, że regularnie bywasz w Rzymie i w innych miastach, w których osadzona jest akcja twoich powieści. To jeszcze fascynacja Wiecznym Miastem czy już tylko pisarska potrzeba?

I jedno, i drugie. Podróże są bardzo ważnym elementem procesu twórczego. Staram się wiernie odtwarzać topografię miejsc, w których umieszczam bohaterów, więc ich poznanie jest dla mnie kluczowe. Ale nie chodzi tylko o to, by przespacerować się ulicami, którymi będę prowadził książkowe postacie. Istotne jest także, by obejrzeć ruiny rzymskich domów, poznać ich rozplanowanie i zrozumieć sposób organizacji życia wewnątrz nich. To też kwestia przyjrzenia się artefaktom w muzealnych gablotach: posągom, freskom, ceramice, biżuterii, przedmiotom użytkowym. To takie detale sprawiają, że przedstawiony przeze mnie świat antycznego Rzymu jest żywy i plastyczny.

W Rzymie bywam rzadziej i krócej, niż bym sobie tego życzył, dlatego tym staranniej muszę zaplanować każdy wyjazd. Z pewnym rozrzewnieniem wspominam czasy, gdy jechałem do Wiecznego Miasta dla przyjemności i relaksu, by beztrosko wałęsać się po uliczkach Pola Marsowego, Zatybrza czy Awentynu. Obecnie każdy wyjazd to ciężka praca. Lista rzeczy, które chciałbym w Rzymie zwiedzić lub sfotografować, z każdym rokiem zamiast się skracać, wciąż się wydłuża. Aby jak najefektywniej wykorzystać czas, starannie planuję każdy pobyt: zawczasu przeczesuję strony internetowe w poszukiwaniu okazji do wejścia do zabytków na co dzień zamkniętych dla turystów, wspólnie z moimi znajomymi rzymskimi przewodnikami szukam możliwości uzyskania specjalnych pozwoleń, tropię wystawy czasowe itd. Powoli wypełniam specjalną tabelkę w Excelu, gdzie precyzyjnie rozpisuję plan wyjazdu z dokładnością co do kwadransa (uwierz, nie przesadzam!). Podczas takiego trzy- lub czterodniowego wyjazdu nie ma miejsca na improwizację. Oczywiście zdarzają się wypadki losowe, jak na przykład wtedy, gdy w ostatniej chwili któryś z punktów programu zostaje odwołany przez organizatora. Ale wtedy zazwyczaj mam w rezerwie inne atrakcje zamienne.

Bardzo ważne jest dokumentowanie wszystkiego aparatem fotograficznym. Niektóre rzymskie muzea mam dosłownie sfotografowane w całości – bez pominięcia najmniejszego eksponatu. Równie istotne – fotografuję nie tylko same artefakty, ale również ich opisy. Dzięki temu zawsze wiem, co widziałem, z jakiego okresu pochodzi dany zabytek, gdzie go znaleziono itp.

Tak wielkie zbiory doprowadzą Cię zapewne do napisania kolejnej książki… Powiesz nam, jakie masz plany w tej kwestii?

To już nie plany, ale konkretne działania! Następna książka jest już rozpoczęta. Na razie jest dosyć słabo zaawansowana (raptem w 10–15 procentach), ale od czegoś trzeba zacząć. Poświęcona będzie dalszym losom tytułowej bohaterki wydanej na początku listopada powieści Julia. Dom cezarów.

 

Powieść Julia. Dom Cezarów Michała Kubicza dostępna jest w sprzedaży w sklepie Lente.

 


Patronat nad niniejszą powieścią nie ma charakteru płatnego.

Posted on

Oblicza Serenissimy. Wizerunek Wenecji w literaturze

Literackie korzenie Wenecji jako miejsca realnego czy wyobrażonego obejmują wspomnienia Giacoma Casanovy, komedie Carla Goldoniego czy relacje z podróży Johanna Wolfganga Goethego. Późniejsi pisarze, którzy przydali najwięcej literackiej chwały miastu Dożów, wywodzą się przede wszystkim spoza Włoch – spragnieni słonecznych krajobrazów Anglicy, Amerykanie, Niemcy, Polacy. O nich, ale także o sobie samym, napisze Paweł Muratow: Dla nas, ludzi Północy, którzy wstępują na ziemię włoską przez złote wrota Wenecji, wody laguny są w istocie wodami Lety (…), gdy płyniemy gondolą lub gdy błądzimy po milczących uliczkach czy nawet wśród przypływów i odpływów gwarnej fali ludzkiej na placu św. Marka, wszędzie tam pijemy łagodne, słodkie wino zapomnienia[1].


Między zapomnieniem a śmiercią

Topos Wenecji-miasta umierającego w początkach XX wieku pojawia się jeszcze przed słynną nowelą Thomasa Manna, co szczególnie wyraźne będzie w twórczości amerykańskiego pisarza Henry’ego Jamesa.  Jednak to utwór Manna zajmie stałe, niezbywalne miejsce w powszechnej wyobraźni. Powiązanie Wenecji zarówno z fatalnymi w skutkach uczuciowymi fascynacjami, jak i z tematami nieuchronnej starości, rozpadu, śmierci wydaje się wręcz nieuniknione. Świadczy o tym kultura popularna XX i XXI wieku. Romantyczną stronę Wenecji od lat wyzyskują komedie i melodramaty. Oblicze bardziej mroczne widzimy w cyklu kryminałów Donny Leon, w literaturze fantasy, wedle której miasto zamieszkują społeczności wampirów, jak również w horrorach. Za przykład posłużyć może włoski film grozy z 1988 roku pt. Nosferatu w Wenecji. Serenissima w kinie wydaje się oscylować na styku wód zapomnienia i miasta śmierci.

Jeśli w czasach romantycznych poetów Goethego i Byrona czy wizyty Napoleona (który określił miasto legendarnym już terminem „salonu Europy”) Wenecja była jeszcze miejscem, w którym dalej żywe są tradycje karnawału i tętni codzienne, zwyczajne życie, to w czasie panowania austriackiego po pokoju w Campo Formio (1797 rok) stała się miastem wręcz prowincjonalnym. Tak pisał o tej zmianie francuski dyplomata i wielokrotny gość weneckich pałaców, François-René de Chateaubriand: Austria rozciągnęła nad wszystkim zasłonę milczenia: uderzyła w wodę i wszystko ucichło[2]. Gdy Lagunę, po nieudanej niepodległościowej rewolcie, odwiedził angielski znawca sztuki John Ruskin (którego The Stones of Venice na dobre zajęły miejsce w panteonie dzieł literackich poświęconych Serenissimie), Wenecję spowijała mgła melancholii o wiele gęstsza niż w czasach, gdy Byron odbywał na Lido swoje stałe konne przejażdżki. Odczuwalna stawała się także kwestia, z którą miasto zmagało się – i zmaga do dziś: coraz większy napływ turystów. Przypomnijmy, że echa Wenecji, modnej destynacji zagranicznych podróży, wybrzmiewają już w literaturze wiktoriańskiej; wystarczy wspomnieć Małą Doritt Charlesa Dickensa czy ironiczne Prostaczki za granicą Amerykanina Marka Twaina.


Henry James

Wspomniany już Henry James, amerykański pisarz przełomu XIX i XX wieku, jeszcze przed Thomasem Mannem zestawił z włoskim miastem splątane pojęcia miłości, choroby i starości. Jednym z najczęściej powracających w jego twórczości tematów były wizerunki rodaków za granicą i kontrast między ich naiwnością a wyrafinowaniem Europy. Kolebkę sztuki i uosobienie rozpasania kontynentu stanowiły dla jego bohaterów Włochy. W Wenecji, miejscu szczególnie bliskim pisarzowi, który gościł wielokrotnie w Palazzo Barbaro położonym tuż nad Canal Grande, rozwijała się też jego niejednoznaczna przyjaźń z pisarką Constance Fenimore Woolson. Tragiczna historia kobiety i jej samobójstwo (wyskoczyła przez okno swojego weneckiego apartamentu) okazały się dla Jamesa dotkliwym i bolesnym doświadczeniem, które zdecydowanie odcisnęło się na jego twórczości. Palazzo Barbaro powracać będzie jako miejsce akcji zarówno w Autografach Jeffreya Asperna jak i w Skrzydłach gołębicy; wystąpi także w ekranizacji Skrzydeł (która od polskiego dystrybutora otrzymała tytuł Miłość i śmierć w Wenecji). Publikacji doczekały się również listy Henry’ego Jamesa, pisane podczas jego weneckich pobytów (tom Letters from the Palazzo Barbaro), zaś jego refleksje o samych Włoszech znajdziemy w Godzinach włoskich, w których Wenecji poświęcił aż trzy rozdziały.

W Autografach Jeffreya Asperna Henry James w weneckich realiach przywołuje romantyczne mity z początku XIX wieku. Tytułowy Jeffrey Aspern to amerykański poeta (wyraźnie wzorowany na angielskich romantykach: Byronie i Shelleyu), zaś intryga noweli obraca się wokół legendarnych listów i dokumentów po nieżyjącym twórcy, będących prawdopodobnie w posiadaniu jego niegdysiejszej kochanki Juliany Bordereau. Siedzibą starszej pani, którą zamieszkuje ona wraz z niezamężną siostrzenicą, jest wenecka willa z zaniedbanym, ale urokliwym ogrodem, położona nad Canale Grande. Za pierwowzór Juliany posłużyła prawdopodobnie kochanka Byrona, włoska contessa Teresa Guiccicioli, oraz Claire Clairmont, o której kolekcji literackich memorabiliów krążyły legendy. W Autografach Jeffreya Asperna znajdziemy motywy z powieści gotyckiej – niszczejące palazzoJuliany wydaje się wręcz nawiedzone; sama bohaterka również sprawia upiorne wrażenie. Autografy… wyraźnie nawiązują do ponurej atmosfery podupadającej Wenecji, dogorywającego miasta-mauzoleum, które, podobnie jak Juliana, żyje wspomnieniami przeszłości. W noweli Jamesa najbardziej jednak rzuca się w oczy ironia, z jaką obrazuje on zarówno miejsce akcji, literackie tropy, jak i osobę gotowego na wszystko narratora. Groteskowe przedstawienie zarówno postaci niegdysiejszej kochanki wielkiego poety, jak i kontrast romantycznej miłości Asperna i Juliany z koniunkturalnymi zalotami narratora do siostrzenicy starej damy sprawiają, że Wenecji tej nie można brać szczególnie serio. Jest ona odbrązowioną sceną kameralnej komedii o wątpliwej moralności literackiego światka.

 

Zupełnie inny wizerunek Wenecji znajdziemy w jednej z najważniejszych powieści Henry’ego Jamesa, Skrzydła gołębicy. Książka eksploruje temat niewinnej Amerykanki wrzuconej w sam środek kontynentalnej intrygi. Milly, bogata dziedziczka, wpada w sidła dwójki ludzi o złych intencjach – jej pozornej przyjaciółki, ubogiej Kate, oraz sekretnego narzeczonego Kate, niejakiego Mertona. Milly jest śmiertelnie chora, a Wenecję wybiera na cel ostatniej podróży. Wśród weneckich kanałów i szalejącego karnawału rozgrywa się intryga osnuta wokół pieniędzy kobiety i jej przyszłego spadku: Kate namawia narzeczonego, by uwiódł zakochaną w nim Milly i po śmierci dziewczyny odziedziczył jej fortunę. Ostatecznie malownicze miasto stanie się nie tylko sceną ostatnich rozrywek i wzruszeń chorej, ale również miejscem jej wiecznego spoczynku. Z racji złego stanu zdrowia bohaterki, Wenecja ogranicza się dla Milly do nielicznych wizyt w najważniejszych zabytkach i do przestrzeni wynajętego przez nią Palazzo Barbaro, który w powieści otrzymał nazwę Palazzo Leporelli. W Palazzo Leporelli wciąż jeszcze czuło się atmosferę wielkiej historii, budynek przypominał bowiem wielkiego malowanego bożka, posąg obwieszony wotami. Pośród obrazów i pamiątek unosił się ów niezniszczalny duch bogatej weneckiej przeszłości, niczym istota, którą człowiek może wielbić i której powinien służyć[3].

 

W szkicu o wizerunku Wenecji w anglosaskiej literaturze Stephen Spender wskazuje, że już od czasów Wenecji Szekspira, gdzie podstępna zdrada Iago przypieczętowała los Desdemony w Otellu, a Jessica dla ukochanego zdradziła swego ojca Shylocka w Kupcu weneckim, miasto to utożsamiane jest w angielskiej literaturze ze zdradą. Nie inaczej, uważa badacz, ma się tematyka osadzonych w Wenecji utworów Jamesa: Wenecja Henry’ego Jamesa w „Autografach Jeffreya Asperna” i „Skrzydłach gołębicy” jest miejscem, gdzie kwitnie piękno i przepych, niemniej w każdym opowiadaniu jest także scena zdrady. (…) W angielskiej wyobraźni literackiej, sądząc z dzieł angielskich i na angielski przełożonych, Wenecja jest miastem dwuznacznym: to zarazem symbol zbawienia i zepsucia[4]. To zepsucie odbija się też w wizerunku samego miasta, gdy relacja Kate i Mertona wydaje się coraz bardziej rozpadać: Wenecja, gdzie z ciemnych, wiszących nisko nad ziemią chmur leją się strugi lodowatego deszczu, a wąskimi zaułkami przemyka groźny wiatr; gdzie królują wahania i wątpliwości, a żyjący z wody ludzie kryją się skuleni, bez pracy i zarobku, za to znudzeni i pełni cynizmu, pod arkadami i mostami[5].

Thomas Mann

Thomas Mann rozpoczął pracę nad Śmiercią w Wenecji przed wybuchem I wojny światowej w 1911 roku. Pisarz, wielokrotnie goszczący w mieście nad laguną i położonym na Lido hotelu Des Bains, wskazywał w swych listach na kilka źródeł inspiracji, które pozwoliły mu stworzyć dzieje ostatniej, fatalnej i upokarzającej namiętności uznanego pisarza Gustava von Aschenbacha. Pierwszym była historia miłości siedemdziesięcioletniego Goethego do nastoletniej Ulriki von Levetzow. Drugim – postać modernistycznego kompozytora i dyrygenta Gustava Mahlera, którego śmierć wstrząsnęła Mannem podczas włoskich wakacji na wyspie Brioni: czytałem biuletyny o jego ostatnich godzinach, utrzymane w iście książęcym tonie. Te wzruszenia zmieszały się potem z wrażeniami i myślami, z których wyrosła moja nowela, tak, że mojemu bohaterowi zbliżającemu się do orgiastycznego końca, nie tylko nadałem imię wielkiego muzyka, ale ponadto opisując jego powierzchowność użyczyłem mu maski Mahlera[6].

Wenecja w noweli Manna stworzona jest z szeregu ikonicznych elementów, które przejdą do żelaznego repertuaru jej przyszłych literackich opisów: niepokojące piękno miasta naznaczone śmiercią i mrokiem, gondole porównywane do trumien, labirynt uliczek w których łatwo się zagubić, zwodniczy urok błękitnej laguny, jednocześnie śmiertelnie szkodliwej i mającej właściwości wód zapomnienia. Któż nie musiał pokonywać przelotnego dreszczu, tajemnego strachu i niepokoju, gdy po długiej niebytności miał wsiąść do weneckiej gondoli? Osobliwa ta łódź, zachowana w niezmienionym kształcie z zamierzchłych czasów i niesamowicie czarna, jak bywają tylko trumny – przypomina nieme i zbrodnicze przygody wśród pluskającej nocy, przypomina bardziej jeszcze samą śmierć, mary, posępny obrzęd i ostatnią, milczącą podróż.[7].

Serenissima jest także miejscem zahaczającej o obsesję miłości, zarówno realnej, jak i alegorycznej, a także, w końcu, miejscem śmierci bohatera. Powolna agonia domaga się zestawienia z nieubłaganym dogorywaniem samego miasta. Antyczne inspiracje Platonem i starogreckimi hymnami sąsiadują z nawiązaniami do dziedzictwa karnawału, owego świata postwionego na głowie, oraz samej idei masek, nakładanych, by ukryć przed społeczeństwem prawdziwe ja. Jednak Wenecja to nie tylko kraina cierpienia i choroby. Jej piękno, idealne, skończone, podobne nieskazitelnej piękności Tadzia, uderza szczególnie w opisie przyjazdu Aschenbacha, który po raz pierwszy przybywa do miasta od strony laguny – przyglądając się myślał, że przybyć do Wenecji lądem, na dworzec kolejowy, znaczy wejść do pałacu przez tylne drzwi i że nie inaczej, tylko okrętem, jak on teraz, przez pełne morze, należy zajechać do najnieprawdopodobniejszego z miast[8].

 

Problemy powojennego świata lat 20. i 30. pogrzebały świetlisty urok la belle époque. Dla brytyjskiego pokolenia powojennych pisarzy Wenecja była miastem zakazanych uciech i podejrzanych rozrywek. W skandalizującym Kochanku Lady Chatterley debiutującego jeszcze przed wojną Davida Herberta Lawrence’a do Wenecji wybiera się tytułowa bohaterka. Kobieta, żona okaleczonego na wojnie arystokraty, uwięziona w źle urządzonym powojennym świecie, wdaje się w romans z gajowym Oliverem. Wyprawa do Wenecji sprawia, że kobieta utwierdza się w swoim uczuciu do mężczyzny. W weneckim epizodzie Lawrence z typową dla siebie ironią potraktował kontrast między chłodną uczuciowo Anglią a Włochami – krajem prawdziwych gorących pasji. Dla pisarza namiętność nie jest zależna ani od klasy społecznej ani od miejsca – romans Lady Chatterley wbrew przyjętym konwenansom wcale nie rozgrywa się w dekadenckiej Wenecji, lecz w turpistycznie przedstawionej chacie gajowego. W świecie pisarza, gdzie rządzi natura i jej odwieczne prawa, a najbardziej negatywną postacią w książce jest mąż bohaterki-chłodny intelektualista, Wenecja z jej kulturalnym dziedzictwem nie jest i nie może być miejscem szczególnym. Miasto po I wojnie światowej przedstawione jest jako kosmopolityczna kolebka wszelkiego użycia; Lady Constance ma wrażenie, że znajduje się w mieście nadmiaru, przesytu. Wszystkiego – pieniędzy, rozrywek, ludzi – jest tu za dużo[9]. Najszczęśliwsza czuje się na łonie natury – gdy wypływa poza gwarne centrum i kąpielisko Lido na otwarte morze. Wenecja jawi się tu jako miasto kapitału i zdegenerowanego kupiectwa – zatrudniony przez obie damy gondolier próbuje im sprzedać również swoje usługi seksualne, co stwarza oczywistą paralelę z pozostawionym w Anglii Oliverem, nie skupionym na materialnej stronie romansu z Lady Chatterley. Lawrence, choć w opisie Wenecji nie stroni wbrew pozorom od jej atrakcyjnego przedstawienia, wplata weń elementy obrazoburczej groteski i krytyki zamożnego społeczeństwa. Tworzy tym samym zestawienie wszystkich blasków i cieni lat 20.

 


Ernest Hemingway

Wenecja w kolejnej powojennej odsłonie – w powieści Ernesta Hemingwaya Za rzekę, w cień drzew – to już miasto ludzi straconych. Po dwóch wojnach i faszystowskich rządach, jest już pełnoprawnym miastem duchów, grobowcem położonym pośród fal laguny. Hemingway, ceniący twórczość Thomasa Manna, w mniej lub bardziej świadomy sposób nawiązuje do tematów choroby, przemijania i ostatniej miłości ze Śmierci w Wenecji. Oczywiście przebranych w heteroseksualny kostium, który nie dziwi u pisarza obsesyjnie wręcz dbającego o wizerunki tradycyjnie pojmowanej męskości. Bohaterem jest tu pięćdziesięcioletni (w podobnym wieku był Mannowski Aschenbach) bezimienny Pułkownik. Rolę Tadzia pełni młodziutka arystokratka Renata (oparta na prawdziwej postaci Adriany Iwancić, którą Hemingway poznał w powojennych Włoszech) – również pochodząca, jak Polak Tadzio, z Europy Środkowej. Powieść Za rzekę, w cień drzew jest również mocno związana z pierwszym literackim sukcesem Hemingwaya – z Pożegnaniem z bronią.
Częściowo autobiograficzna historia, w której pojawia się Mediolan, miasteczka nad jeziorem Como i motyw nieszczęśliwej, zakończonej śmiercią miłości, powraca tu jakby we wspomnieniach z młodości, w tak ważnych po obu wojnach ceremoniach pamiętania, składania świadectwa. Pułkownik cały czas pragnie odnaleźć miejsce, gdzie walczył jako młody człowiek. Wizyta mężczyzny w Wenecji i jego romans rozgrywają się prawie wyłącznie w kameralnych wnętrzach z powodu nieprzychylnej weneckiej zimy. Wenecja Hemingwaya to spacery między barem u Harry’ego i hotelem Gritti, rozmowy z Renatą, pełne przekomarzań i tajonej czułości, ale tak naprawdę donikąd nie prowadzące. Hemingway raz po raz rzuca intertekstualne nawiązania – jego Wenecja to również freski Tintoretta czy rozmyślania o stanie włoskiej literatury, ale także specyficzne podsumowanie niesłabnącej popularności postaci Byrona w Wenecji: ich rodzina wynajmowała w swoim czasie ten dom George’owi Gordonowi, lordowi Byronowi, i teraz nikt nie sypia w łóżku Byrona ani w tym drugim, o dwa piętra niżej, gdzie Byron sypiał z żoną Gondoliera (…) Te łóżka nie są czymś uświęconym ani zabytkowym. Po prostu zbędne łóżka, których później nie używano z rozmaitych przyczyn czy może z szacunku dla Lorda Byrona, którego bardzo kochano w tym mieście mimo wszystkich błędów, jakie popełnił[10]. Podobnie jak Aschenbach Pułkownik naznaczony jest jakimś poczuciem kresu, ostateczności. Trudne piękno powojennej, zimowej Wenecji, urodziwa Renata, powracające raz po raz wspomnienia z młodości – wszystko to sprawia, że wenecki epizod w życiu Amerykanina może zakończyć się tylko w jeden sposób. Śmierć Pułkownika to też symboliczna śmierć pewnej epoki – jak z Aschenbachem umierała la belle époque, tak z amerykańskim wojskowym odchodzi pewien oparty na dawnych wartościach etap XX wieku, dając miejsce zimnowojennej erze atomowej.


Josif Brodski

Bogusław Deptuła w swoim szkicu poświęconym Wenecji pisze, że nikt w ostatnich latach nie nadał takiego blasku Serenissimie, jak noblista Josif Brodski. Dla Brodskiego, przez sporą część życia mieszkającego w Stanach Zjednoczonych, Wenecja i wszystko, co z nią związane, jest spełnieniem konkretnych, wykształconych na kinie i literaturze marzeń. Tyczy się to codziennego życia, ale także śmierci – jak wspomina, w młodości marzył, by umrzeć w Wenecji.

W Znaku wodnym, eseju wydanym w 1989 roku, gdy Brodski spędził w Wenecji już „siedemnaście zim”, poeta opisał miasto Dożów w sposób niepozbawiony gorzkiego humoru, ale nie odbierający Wenecji nic z jej opiewanego od stuleci uroku. Brodski nie był szczególnym miłośnikiem Manna i filmu Viscontiego (Film, niestety nie był niczym szczególnym, opowiadanie też nigdy mi się nie podobało. Mimo to długa początkowa sekwencja z Bogardem na leżaku na pokładzie parowca kazała mi zapomnieć o przeszkadzających napisach czołówki i poczuć żal, że nie jestem śmiertelnie chory.[11]) i też jego Wenecja znacząco różni się od tej ze słynnej noweli. Poeta przedstawia zimową Wenecję lat 70. i 80. o różnych porach dnia: jej chłodne poranki, mgliste noce, piękne zachody słońca, przyjęcia w upiornych palazzo, nudę i niezbyt bogate życie kulturalne. Warto jednak pamiętać, że są to wydzielane przyjemności kogoś spoza Serenissimy, nie mieszkającego tam na stałe – poety, który przez większą część roku marzy o tym mieście, stara się o nim śnić.

 

Brodski przedstawia Wenecję najpierw pod postacią kobiety, wenecjanki. Jest ona szykowna, piękna i pachnie perfumami Shalimar – aromatem Wenecji. Później miasto będzie dla niego przede wszystkim wodami laguny, które nazywa obrazem czasu. Zachwycają one swoim kolorem i wonią wodorostów, ale stanowią także utrapienie, gdy acqua alta wylewa się na miasto. To wody bardzo realistyczne i równie często ubrane w metafory. Zapytany, jaka jest Wenecja w zimie, Brodski układa w głowie jeden z najbardziej chwytających za serce obrazów: Chciałem już opowiedzieć im o acqua alta; o rozmaitych odcieniach szarości za oknem, gdy siedzi się przy śniadaniu w hotelu, mając wokół ciszę i poranną kredową bladość twarzy par w podróży poślubnej; o gołębiach, których ukryte ciągoty architektoniczne każą im nadawać dodatkowy akcent każdemu łukowi i gzymsowi miejscowego baroku; o samotnym pomniku Francesco Queriniego i jego dwóch psów eskimoskich, rzeźbionych w kamieniu z Istrii o bieli podobnej do tej, którą widział tuż przed skonaniem w czasie swojej feralnej wyprawy do Bieguna Północnego, a teraz słuchającym szumu zawsze zielonych drzew w Giardini w towarzystwie Wagnera i Carducciego; o wróblu-śmiałku, przycupniętym na kołyszącym się na falach ostrzu gondoli, ze zmąconą przez sirocco, mokrą nieskończonością w tle[12].

Wenecja, wiecznie piękna, wiecznie zagrożona, umiera powoli, w sposób o wiele mniej spektakularny niż choćby katedra Notre Dame, która niczym w złej baśni zniknęła w jedną noc, pozostawiając po sobie wyrwę w sercu paryżan i karty z powieści Hugo. Śmierć Wenecji i śmierć w Wenecji to tematy, które podświadomie łączymy, które pasują do siebie aż zbyt doskonale i które od stania się kliszą często dzieli tylko jeden krok. Jednocześnie podjęte przez tak różnych pisarzy, przefiltrowane przez ich indywidualną wrażliwość są czymś znacznie więcej, niż tylko mechanicznym wymienianiem niszczejących weneckich zabytków czy uśmierceniem kolejnego starszego mężczyzny na tle barokowego piękna. Wenecja w ich książkach żyje: życiem wyidealizowanym, życiem realistycznym, życiem ze snu. Jest sceną dramatów i miejscem zbrodni, poraża pięknem i rozczarowuje. W każdej z tych ról pozostaje wyniosłą, tajemniczą Serenissimą – zawoalowaną damą, o której śnią czytelnicy Manna, Brodskiego i Jamesa.

Wszystkie ilustracje przedstawiające XIX-wieczną Wenecję: Library of Congress

PRZYPISY:

[1] P. Muratow, Obrazy Włoch tom I, tłum. P. Hertz, PIW, Warszawa 1988, s. 12.

[2] R. de Chateaubriand, Księga wenecka, tłum. P. Hertz, „Zeszyty literackie” 1992, nr 3, s. 89.

[3]H. James, Skrzydła gołębicy, tłum. L. Stawowy, A. Kłosiewicz, Prószyński i S-ka, Warszawa 2011s. 412-413.

[4] S. Spender, Wenecja z angielskich wyobrażeń, tłum. G. Grątkowski, „Zeszyty Literackie” nr 3, 1992, s. 129.

[5] H. James, dz. cyt., s. 529.

[6] T. Mann. Listy 1889–1936, tłum. W. Jelicka, Czytelnik, Warszawa 1966, s. 249.

[7] T. Mann, Śmierć w Wenecji, w: Wybór nowel i esejów, tłum. L. Staff, Zakład Narodowy im. Ossolińskich, Wrocław 1975, s. 211.

[8] Tamże, s. 209–210.

[9] D. H. Lawrence, Lady Chatterley’s Lover, Penguin Books, London 1997, s. 267–282.

[10] E. Hemingway, Za rzekę, w cień drzew, tłum. Bronisław Zieliński, Muza SA, Warszawa 2001, s. 49.

[11] J. Brodski, Znak wodny, przeł. S. Barańczak, „Zeszyty literackie” nr 3, 1992, s. 19.

[12] Tamże, s. 41.

Posted on

Natalie Haynes, Puszka Pandory. Kobiety w mitologii greckiej

Materiał stworzony w ramach płatnej współpracy z wydawnictwem WAB.

„Washington Post” nazywa ją rockową gwiazdą mitologii. Studiowała filologię klasyczną, wydaje powieści i książki popularno-naukowe, pisze dla „Guardiana” i prowadzi program w radiu BBC. Jej książki poleca sama Margaret Atwood, często dotykająca w swojej twórczości tematyki feministycznej. Brytyjka Natalie Haynes oczarowała ją wiedzą, precyzją słowa i uwagą, którą od dawna poświęca kobietom. Tym sprzed tysięcy lat.

Takimi kobietami były chociażby branki achajskich żołnierzy walczących w wojnie trojańskiej. Opowiedziała o nich w głośnej i wielokrotnie nagradzanej powieści Tysiąc okrętów, która w Polsce ukazała się rok temu. Dziś Natalie Haynes wraca na polski rynek książkowy z publikacją Puszka Pandory. Kobiety w mitologii greckiej (WAB), sięgając do greckich legend jeszcze głębiej i przyglądając się ich losom aż po trzecie tysiąclecie.

“Imię Heleny było stosowane jako żartobliwa jednostka miary: jeśli jedna Helena jest tak piękna, że wysyła się po nią tysiąc statków, to milihelena jest jednostką piękna potrzebną, by uruchomić jeden statek.”

A są to losy tyleż burzliwe, co pasjonujące. – Każdy mit ma w sobie wiele płaszczyzn czasowych: czas w którym się rozgrywa, czas, kiedy opowiada się o nim po raz pierwszy, oraz czas każdego kolejnego przedstawienia – tłumaczy Haynes. To właśnie na tych różnorodnych płaszczyznach czasowych skupia się w swojej książce, poświęconej 10 wybranym postaciom kobiecym pojawiającym się w wierzeniach starożytnych Greków. Pandora, Jokasta, Helena, Meduza, Amazonki, Klitajmestra, Eurydyka, Fedra, Medea i Penelopa narodziły się w antycznej wyobraźni, a następnie odżywały w malarstwie, sztukach teatralnych, filmach czy utworach muzycznych. Analizując ich rolę w niezliczonych tekstach kultury, autorka pozwala nam ponownie odkryć bohaterki, które wielu z nas, niesłusznie, widziało dotąd w sposób żałośnie jednowymiarowy.

 

Książkę kupisz w naszym sklepie – zapraszamy tutaj
Książkę kupisz w naszym sklepie – zapraszamy tutaj

 

Budowa poszczególnych rozdziałów Puszki Pandory opiera się na podobnym schemacie. Haynes przedstawia sylwetkę wybranej bohaterki w utworach antycznych, a następnie śledzi jej żywot w kulturze. Z racji pochodzenia autorki najwięcej przykładów pochodzi z kręgu twórców anglosaskich, jednak nie pomija ona także wielkich dzieł włoskich czy francuskich. Pojawiają się też nawiązania bardziej odległe kulturowo, jak hebrajskie midrasze czy tradycyjne opowieści armeńskie, zaskakująco trafnie zestawiane z… teledyskami Beyonce i kryminałami Agaty Christie.

“Helena wychowuje się jako córka Tyndareosa i Ledy, jednak większość źródeł nazywa ją córką Zeusa. Istnieje opowieść, że Zeus przybrał kształt łabędzia i podstępnie wszedł do łóżka Ledy. To rodzi wiele pytań, nawet u osób przyzwyczajonych do dziwactw mitologii greckiej. Leda jest bardziej podatna na wdzięki łabędzia niż mężczyzny? To jakaś niszowa kategoria porno.”


Puszka Pandory
jest książką gęstą od treści, bogatą w przykłady, nazwiska, analogie i odniesienia. Jej lektura wymaga pewnego skupienia, jednak czytelnik nagrodzony zostaje w trójnasób: nie tylko pokaźną porcją wiedzy, ale także intrygujących ciekawostek i ciętego humoru. Nie bez kozery autorce zdarza się występować w roli komiczki, a jej zabawny show Natalie Haynes Stands Up for the classics zdobył serca licznych odbiorców. To jednak, co w publikacji najważniejsze, to analiza postaw. Celem tekstu jest bowiem nie tylko prześledzenie ewolucji mitu, ale przede wszystkim – znaczeń, które w każdej wersji wysuwają się na pierwszy plan. Jak tłumaczy Haynes, mity mogą być świątynią opowieści, ale są także lustrem – dla epoki, w której po nie sięgamy.

“Spójrzmy, z jaką pewnością kreślona jest postać Achillesa; dowiadujemy się, czego chce, o co walczy i co przegrywa. A potem pomyślmy o Helenie. O ile trudniej ją zdefiniować. Im bardziej staramy się ją zrozumieć, tym bardziej nam się wymyka.”

Co mówią o nas? W Polsce książka ta – pokazująca, że bez mitologicznych postaci kobiecych literatura i sztuka, kino i muzyka byłyby uboższe, żeby nie powiedzieć: prawie puste – ukazuje się dzień po światowym święcie feminizmu, obchodzonym 7 listopada. Publikacji towarzyszą głosy akcentujące fakt, że mity powstawały w czasach, gdy status społeczny kobiety był niski, a próba patrzenia na nie z dzisiejszej perspektywy stanowi rażący anachronizm. Warto więc nieustannie przypominać: z punktu widzenia literaturoznawstwa, mit ma charakter powracający. Podkreślali to wybitni badacze tacy, jak Jolles, Dumézil czy Blumenberg; podkreśla także Natalie Haynes. I choćbyśmy nie wiadomo jak usilnie odmawiali głosu Meduzie, przyćmiewali Jokastę czy potępiali Helenę, to prędzej czy później zjawią się one ponownie u naszych drzwi.

Natalie Haynes, Puszka Pandory. Kobiety w mitologii greckiej, tłumaczyła Agnieszka Szling, WAB 2023

Cytaty wyróżnione w tekście pochodzą z rozdziału poświęconego Helenie.

 

Materiał powstał w ramach płatnej współpracy z wydawnictwem WAB.

Posted on

Pamiątki z podróży. Lente – podcast o kulturze śródziemnomorskiej S02E17

Posłuchaj moich opowieści o Morzu Śródziemnym – teraz na Spotify, Youtube, Apple, Google i innych popularnych platformach podcastowych oraz bezpośrednio tutaj, na stronie magazynu “Lente”.

W drugim sezonie podcastu zapraszam Cię do wspólnej wędrówki po śródziemnomorskich szlakach, bowiem tematem roku jest PODRÓŻ. Przygotuj plecak, włóż wygodne buty – i nie zapomnij słuchawek!

W tym odcinku podcastu dyskutujemy o suwenirach. Co przywozimy z naszych wycieczek my, a co kupowali nasi przodkowie? Co pamiątka ma wspólnego z fetyszem, a co z amuletem? Jakie znaczenie mają śródziemnomorskie talizmany, takie jak chamsa czy oko proroka? Zastanawiamy się także, jak na przemysł pamiątkarski wpłynęły marmury lorda Elgina, co nabyć podczas wycieczki na Kretę i do Marrakeszu oraz czy istnieje lepszy pomysł na pamiątki niż śródziemnomorskie smakołyki.

Prowadzenie i montaż: Magda Miśka-Jackowska
Produkcja: Michał Woźniak

Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej o kwestiach poruszonych w naszej rozmowie, zapraszamy serdecznie do lektury artykułów w magazynie “Lente”:

?  Marta Norenberg: Amulety starożytnego Egiptu
?  Julia Wollner: Chamsa znaczy 5
?  Agnieszka Jasińska: Oko proroka
?  Julia Wollner: Przy garncarskim kole
?  Katarzyna Jakielaszek: Skarby Akropolu
? Julia Wollner: Anna Wieczorkiewicz, Apetyt turysty 

Posted on

Makaron prosto z Rzymu. Rigatoni alla gricia

Po Rzymie przechadzam się szlakiem trattorii — rodzinnych knajpek o prostych wnętrzach i stołach nakrytych papierowymi obrusami, sprawnie zmienianymi po każdym gościu. Zamawiam karafki domowego wina i talerze makaronów, powoli odhaczając “wielką czwórkę”, czyli najsłynniejsze rzymskie makarony, które znajdziemy niechybnie w menu każdego lokalu. Są to: carbonara, cacio e pepe, amatriciana i, chyba najmniej znana, gricia. Gricia należy do najbardziej klasycznych i najprostszych włoskich makaronów, a lista składników sosu ogranicza się do tłuściutkiego guanciale, ostrego sera pecorino romano i świeżo zmielonego czarnego pieprzu.

makaron prosto z rzymu


Pasta alla gricia to danie, które zjemy w całym Lacjum – nic dziwnego, skoro według legendy powstało poza stolicą. Gricia ma pasterski rodowód. Wieśniacy, którzy wypasali owce na wzgórzach pomiędzy Lacjum a Abruzją, zabierali ze sobą do pracy twardy ser pecorino romano i dojrzewające, a więc dobrze znoszące długie wyprawy guanciale, czyli peklowany wieprzowy policzek (po włosku: guancia) lub podgardle. Zmęczeni wędrówką po wzgórzach Lacjum, podsmażali kawałki guanciale nad ogniskiem, a potem mieszali z ugotowanym makaronem i owczym pecorino. Kiedy do sosu zaczęto dodawać przywiezione z Ameryki pomidory, gricia zmieniła się w amatricianę, nazwaną tak od miasteczka Amatrice położonego na północy regionu. Oba dania trafiły do stolicy za sprawą Abruzyjczyków, którzy przyjeżdżali do Wiecznego Miasta w poszukiwaniu pracy. Wkrótce potem proste pasterskie dania zaczęły pojawiać się na mieszczańskich stołach.

 

makaron prosto z rzymu

Dzisiaj każda rzymska trattoria ma w menu makaron alla gricia, najczęściej przygotowywany z rurkami rigatoni albo krótszymi mezze maniche, “półrękawkami”. Kwintesencją smaku tego dania jest guanciale: peklowane w soli morskiej i pieprzu, przyjemnie tłuste, o intensywnym, słono-słodkim smaku. Można zastąpić je pancettą, ale warto przeszukać włoskie delikatesy lub internetowe sklepy: guanciale jest tłustsze i delikatniejsze niż słynny włoski boczek. W obu wypadkach nie ma potrzeby dosalania potrawy. Gricię podajemy natychmiast po przygotowaniu. Do intensywnego smaku sosu dobrze pasuje wyraziste czerwone wino.

makaron prosto z rzymu

Przepis: Rigatoni alla gricia

4 porcje

400 g makaronu rigatoni
250 g guanciale
120 g pecorino romano
1 łyżeczka świeżo zmielonego czarnego pieprzu


Pecorino romano ścieramy na tarce o drobnych oczkach.

Guanciale kroimy w kostkę.

W dużym garnku zaczynamy gotować makaron.

Będziemy gotować go o dwie minuty krócej, niż czas podany na opakowaniu.

Na dużej patelni smażymy guanciale na średnim ogniu, aż tłuszcz się wytopi, a mięso stanie się złociste i chrupiące. Zmniejszamy ogień i na patelnię dodajemy chochlę wody z gotowania makaronu.

Makaron odcedzamy na dwie minuty przed końcem gotowania, zachowując wodę, w której gotował się makaron.

Przekładamy odcedzony makaron na patelnię z guanciale.

Zwiększamy ogień i dodajemy dwie chochle wody z gotowania makaronu.

Gotujemy, mieszając, przez dwie minuty.

Zdejmujemy patelnię z ognia i stopniowo dodajemy starte pecorino oraz pieprz.

Mieszamy, aż makaron będzie oblepiony gładkim sosem.

Przekładamy na talerze; możemy posypać dodatkowym pecorino i świeżo zmielonym pieprzem. Podajemy od razu.

Posted on

Bartek Kieżun, Jerozolima do zjedzenia

Materiał stworzony w ramach płatnej współpracy z wydawnictwem Buchmann.

 

Jeruzalem, jeśli zapomnę o tobie, 
niech uschnie
moja prawica! 
Niech język mi przyschnie do podniebienia,
jeśli nie będę pamiętał o tobie,
jeśli nie postawię Jeruzalem
ponad największą moją radość –

– mówi piękny psalm 137, zatytułowany Nad rzekami Babilonu. Amerykański muzyk i raper Matisyahu oparł na tym tekście jeden ze swoich największych przebojów, który poznałam dzięki mojemu izraelskiemu mężowi. Nic dziwnego – urodził się on w Jerozolimie i choć mieszkał tam tylko przez kilka pierwszych lat swojego życia, twierdzi, że miasto to pozostanie w jego sercu na zawsze.

W sercu, ale i w żołądku, bo do potraw kojarzących się Jerozolimą Uri wraca chętnie i często. Goszczą one nierzadko w naszym dwukulturowym domu, razem z opowieściami, którymi mąż raczy mnie i córki. – W weekend rodzice zawsze zabierali nas na spacer na Stare Miasto – opowiada, szykując sobotnie śniadanie. – Obowiązkową przekąską był bajgiel sprzedawany przy Bramie Jafy. Handlarze często dodają do niego torebeczkę z zatarem, zbieranym na okolicznych wzgórzach. To pieczywo z sezamem i ziołami jest dla mnie smakiem dzieciństwa.

Na podobne wspomnienia zbiera mu się, kiedy faszeruje pitę na obiad lub kolację. Często podróżuje wówczas myślami do targu Mahane Yehuda, gdzie jako młody chłopak uwielbiał kupować mieszankę podrobów z kurczaka zwaną מעורב ירושלמי (Meuraw Jeruszalmi) – po angielsku Jerusalem Mix. Mocno przyprawione kminem mięso, smażone na grillowej płycie, podawane jest właśnie w picie, z dodatkiem dużej ilości cebuli. – To dla odmiany jest smak mojej wczesnej młodości – oświadcza melancholijnie Uri, a ja żałuję, że nie potrafię przyrządzić mu jego ukochanych potraw.

Swój egzemplarz Jerozolimy do zjedzenia zamów koniecznie w naszym sklepie! Znajdziesz go tutaj
Swój egzemplarz Jerozolimy do zjedzenia zamów koniecznie w naszym sklepie! Znajdziesz go tutaj

 

Teraz, gdy – już od prawie 20 lat – mój mąż mieszka w Polsce, domowe smaki tworzymy razem, tu, w Warszawie. Jerozolima, za jego sprawą, wraca jednak raz po raz na nasz rodzinny stół; ja ograniczam się do konsumpcji. Dziś chyba coś się w tym temacie zmieni – czuję, że zacznę aktywnie uczestniczyć w tworzeniu smakołyków! Bartek Kieżun wydał bowiem właśnie Jerozolimę do zjedzenia – kolejną z serii bestsellerowych książek kucharskich, w których przedstawia Polakom najpyszniejsze smaki Śródziemnomorza.

Jerozolima do zjedzenia, podobnie jak poprzednie publikacje Bartka, zachwyca opracowaniem graficznym, bezpretensjonalnym gawędziarskim tonem i różnorodnością przepisów, zebranych z pasją i pieczołowicie przetestowanych. Objętość albumu – bo jest to, podkreślmy, gruba księga w twardej okładce – nie różni się od Hiszpanii czy Aten do zjedzenia. A jednak, gdy przeglądałam go wczoraj po raz pierwszy, odniosłam wrażenie jeszcze większego bogactwa, jeszcze większej obfitości. To na pewno zasługa bohaterki tej opowieści – miasta, które widziało już wszystko, wszystkich gościło, wielu zawróciło w głowie.

Bartek, w poszukiwaniu najciekawszych smaków, prowadzi nas ciasnymi zaułkami starej Jerozolimy, zaprasza na hałaśliwe szuki i do cienistych ogrodów. Zaglądamy z nim do synagog i meczetów, do kościołów i do świątyń sztuki. Pałaszujemy z nim daktylowe ciasteczka w arabskich kawiarenkach i miękką chałkę w żydowskich piekarniach. Chrupiemy świeżutki falafel, rozgrzewamy się parującą szakszuką i próbujemy smażonych karczochów; degustujemy kwaśne śledzie i zapominamy o całym świecie przy serniku z pomarańczową kruszonką. Wreszcie, powoli i z rozkoszą, zaczynamy rozumieć różnicę między kuchnią żydowską a izraelską, której, dla odmiany, nie byłoby bez kuchni arabskiej. Wszystkie współistnieją w Jerozolimie; zachwycają nas i zapraszają do wspólnych eksperymentów przy stole.

Jerozolima jest wielokulturowym tyglem, którego smaki odzwierciedlają tysiące lat burzliwej historii. Jest przebogatym muzeum pod gołym niebem, galerią i kalejdoskopem, ale także żywym, współczesnym miastem. Bartek Kieżun przypomina o tym nie tylko za pomocą pysznego jedzenia, ale także serwując nam oryginalną playlistę, którą warto włączyć podczas gotowania. Każdy rozdział książki kończy się odnośnikiem do izraelskiej lub arabskiej piosenki, która umili nam krojenie, smażenie, pieczenie. Odtwarzam je wszystkie z przyjemnością, sprawdzając mimowolnie, czy jest wśród nich przebój Matisyahu. Odpowiedź jest jednak przecząca – i nic dziwnego. By pamiętać Jerozolimę, niepotrzebne są groźby i kary. Bartek każdą zapisaną przez siebie stroną udowadnia przecież, że tego miasta – i jego smaków!  – naprawdę nie sposób zapomnieć.

 

Bartek Kieżun, Jerozolima do zjedzenia, Buchmann, Warszawa 2023

 

Materiał powstał w ramach płatnej współpracy z wydawnictwem Buchmann.

Posted on

Rimini Felliniego. Lente – podcast o kulturze śródziemnomorskiej S02E16

Materiał stworzony w ramach płatnej współpracy z regionem Emilia-Romania.

Posłuchaj moich opowieści o Morzu Śródziemnym – teraz na Spotify, Youtube, Apple, Google i innych popularnych platformach podcastowych oraz bezpośrednio tutaj, na stronie magazynu “Lente”.

W drugim sezonie podcastu zapraszam Cię do wspólnej wędrówki po śródziemnomorskich szlakach, bowiem tematem roku jest PODRÓŻ. Przygotuj plecak, włóż wygodne buty – i nie zapomnij słuchawek!

Od kina Fulgor, gdzie podziwiał pierwsze w swoim życiu filmy, po Grand Hotel, w którym podglądał życie pięknych i bogatych – w tym odcinku podcastu zabierzemy Was na niezwykły spacer po Rimini Federica Felliniego. Wspólnie zwiedzimy fascynujące muzeum poświęcone reżyserowi, przyjrzymy się barwnym muralom w Borgo San Giuliano i zapatrzymy w morze. Towarzyszyć będą nam wspaniali goście: Marco Leonetti – dyrektor Muzeum Felliniego, Elena Zanni – dyrektorka kina Fulgor, Claudio Angiulli – dyrektor Grand Hotelu oraz historyk sztuki Michela Cesarini.

Materiał powstał w ramach płatnej współpracy z regionem Emilia-Romania:
🇮🇹 visiter.it/podcast-pl
🇮🇹 facebook.com/EmiliaRomagnaTourismPL


Prowadzenie i montaż: Magda Miśka-Jackowska
Lektor: Łukasz Talik
Produkcja: Michał Woźniak

Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej o kwestiach poruszonych w podcaście, zapraszamy serdecznie do lektury artykułów w magazynie “Lente”:

? Beata Zatońska: Fellini i baśniowy świat Gambettoli
?Izabela Frankowska: Z historią w tle. Zabytkowe hotele w krajach śródziemnomorskich

Posted on

Natalie Haynes, Puszka Pandory (fragment książki)

Materiał stworzony ramach płatnej współpracy z wydawnictwem WAB.

Kiedy w filmie Zmierzch tytanów Raya Harryhausena Harry Hamlin z twarzą lśniącą od potu stał za kolumną w mrocznej jaskini Meduzy, a płomienie odbijały się od jego tarczy, mój brat i ja byliśmy jak zaczarowani. Perseusz trzyma przed sobą puklerz na wysokości oczu, żeby uchronić się przed spojrzeniem Meduzy, które wszystko zamienia w kamień. Obserwuje oblicze potwora wijącego się na tle ognia, który odbija się w tarczy. Meduza smaga wężowym ogonem, wężowe ma także włosy. Uzbrojona w łuk i strzały, bez trudu może powalić jednego z towarzyszy Perseusza. Człowiek leży na ziemi, a Meduza sunie w kierunku światła. Gdy w jej oczach pojawia się jasnozielony błysk, mężczyzna z miejsca zamienia się w kamień.

Meduza wypuszcza kolejną strzałę, tym razem wytrącając Perseuszowi tarczę z rąk. Drgający jak u grzechotnika ogon nie może doczekać się mordu. Gdy Meduza przygotowuje trzecią strzałę, Perseusz próbuje uchwycić jej spojrzenie w błyszczącym ostrzu broni. Potwór zbliża się do niego, a on obraca w dłoni miecz. Górną wargę zrosiły mu kropelki potu. W decydującym momencie bierze zamach i odcina Meduzie głowę. Jej ciało wije się, a z szyi tryskają krople gęstej czerwonej krwi. Kiedy spadają na tarczę, przeżerają metal, wydając świszczący dźwięk.

Ten film – podobnie jak Jazon i Argonauci – stanowił podstawę mojej dziecięcej filmoteki: rzadkością były wakacje, kiedy telewizja nie wyświetlała jednego z nich. Nie przyszło mi do głowy, że wizerunek Meduzy zawiera coś niezwykłego, ponieważ to nie była postać, a jedynie potwór. Komu żal kreatury, która zamiast włosów ma węże i zmienia niewinnych mężczyzn w kamienie?

Tym filmom i prawdopodobnie też dziecięcej wersji mitologii greckiej, którą czytałam (chyba wydanie opublikowane przez Puffin, autorstwa Rogera Lancelyna Greena. Brat twierdzi, że mieliśmy także wydanie mitologii nordyckiej), zawdzięczam to, że postanowiłam uczyć się w szkole greki. Minęły lata, zanim natknęłam się na inną wersję historii Meduzy, taką, dzięki której dowiedziałam się, w jaki sposób i dlaczego stała się potworem. Podczas studiów wciąż natrafiałam na prace starożytnych autorów. Mocno się różniły od uproszczonych historii, które czytałam i oglądałam w dzieciństwie. Meduza nie zawsze była monstrum, Helena Trojańska nie zawsze była cudzołożnicą, Pandora nigdy nie była czarnym charakterem. Nawet postaci z gruntu złe – Medea, Klitajmestra, Fedra – często okazywały się dużo bardziej finezyjne, niż się pierwotnie wydawało. Na ostatnim roku studiów napisałam dysertację o dzieciobójczyniach w tragedii greckiej.

Komu żal kreatury, która zamiast włosów ma węże i zmienia niewinnych mężczyzn w kamienie?

Ostatnich kilka lat poświęciłam na tworzenie powieści, które opowiadają w znacznej mierze zapomniane historie z mitologii greckiej. W starożytnych wersjach tych opowieści bardzo często kluczowymi bohaterkami były postaci kobiece. Dramaturg Eurypides jest autorem ośmiu tragedii o wojnie trojańskiej, które przetrwały do dzisiaj. Jedna z nich, Orestes,ma w tytule postać męską, pozostałe siedem – kobiece. To: Andromacha, Elektra, Hekabe, Helena, Ifigenia w Aulidzie, Ifigenia w Taurydzie i Trojanki. Gdy zaczęłam wyszukiwać historie, które chciałam opowiedzieć, czułam się jak Perseusz w filmie Harryhausena: mrużąc oczy, wypatrywałam cieni w półmroku. Te kobiety ukrywały się na widoku, na stronach Owidiusza i Eurypidesa. Ich wizerunki zdobiły gliniane naczynia przechowywane we wszystkich muzeach świata. Były we fragmentach rozproszonych wierszy i rozbitych posągów. Były tam.

Na pomysł napisania tej książki wpadłam, kiedy zastanawiałam się nad postacią kobiety niepochodzącej z Grecji. Gościłam w programie Radia 3, brałam udział w dyskusji na temat roli Dydony, fenickiej królowej, która założyła Kartaginę. Dla mnie Dydona była bohaterką tragiczną, ofiarną, odważną, ze złamanym sercem. Według mojego rozmówcy – podstępną intrygantką. Ja opowiadałam o niej na podstawie Eneidy Wergiliusza, zaś mój interlokutor – na podstawie sztuki Marlowe’a Dido, Queen of Carthage (Dydona, królowa Kartaginy). Poświęciwszy wiele czasu rozmyślaniom o starożytnych źródłach, zapomniałam, że większość ludzi czerpie swą wiedzę o starożytności ze źródeł współczesnych (Marlowe to dla klasyka dzieło współczesne). Uważam, że film Troja jest fatalny, ale prawdopodobnie obejrzało go więcej osób, niż przeczytało Iliadę.

Postanowiłam zatem, że wybiorę dziesięć kobiet, których historie zostały opowiedziane i powtórzone – w obrazach, sztukach, filmach, operach, musicalach itp. – i pokażę, jak inaczej postrzegano je w świecie starożytnym. Jak główne postaci kobiece u Owidiusza stały się nieistniejącymi hollywoodzkimi żonami w XXI-wiecznym kinie. Jak artyści przedstawiali Helenę w taki sposób, by odzwierciedlała ideał piękna ich własnych czasów, a my straciliśmy z oczu tę mądrą, zabawną, czasami przerażającą kobietę, jaką była dla Homera i Eurypidesa. Pokażę jednak również, że niektórzy współcześni pisarze i artyści widzieli je tak jak ja i przywracali im miejsce w sercu opowieści.

Każdy mit ma w sobie wiele płaszczyzn czasowych: czas, w którym się rozgrywa, czas, kiedy opowiada się o nim po raz pierwszy, oraz czas każdego kolejnego przedstawienia. Mity mogą być świątynią opowieści, ale są także lustrem dla każdego z nas. Ta wersja, którą zdecydujemy się opowiedzieć, te postaci, które umieścimy na pierwszym planie, i te, którym pozwolimy rozpłynąć się w cieniu, odbijają zarówno obraz opowiadającego, jak i czytelnika, tak samo, jak pokazują mitycznych bohaterów. Nasza opowieść to miejsce ponownego odkrycia kobiet, które zaginęły lub zostały zapomniane. Nie są czarnymi charakterami, ofiarami, żonami i potworami. Są ludźmi.

Pandora

Kiedy myślimy o Pandorze, w głowie prawdopodobnie pojawia się nam pewien jej obraz. W dłoniach trzyma puszkę albo siedzi obok puszki. Otwiera ją, ponieważ jest ciekawa, co znajduje się w środku, albo może wie, co naczynie zawiera, i chce to coś wypuścić. Zawartość pojemnika jest abstrakcyjna, ale przerażająca: całe nieszczęście zostało właśnie wypuszczone na świat. I ku naszej satysfakcji dokładnie wiemy, kogo o to obwiniać: piękną kobietę, która nie mogła tego zostawić w spokoju.

To oczywiście historia, która współbrzmi z opowieścią o Ewie. W raju możesz robić, co tylko chcesz, powiedział Bóg Adamowi. Jeść owoce z każdego drzewa. Z wyjątkiem drzewa poznania dobra i zła, które jednak rośnie w zasięgu ręki, w pobliżu węża obdarzonego darem przekonywania. Potem zostaje stworzona Ewa, ale Bóg nie mówi jej, co może, a czego nie może jeść. Przypuszczalnie usłyszała o tym od Adama, ponieważ wie, co odpowiedzieć, kiedy wąż (którego także stworzył Bóg) pyta ją, czy wolno im jeść owoce ze wszystkich drzew w ogrodzie. Tak, odpowiada Ewa, wolno nam. Oprócz jednego, bo umrzemy. Z drzewa poznania dobra i zła? – pyta wąż. Nie, nie umrzecie. Będziecie potrafili odróżnić dobro od zła, tak samo jak Bóg. Ewa dzieli się owocem z Adamem, który jej towarzyszył, czego dowiadujemy się z Księgi Rodzaju. I wąż ma rację: nie umierają, chociaż Ewie obiecano trudny poród w nagrodę za posłuchanie gada, za którego istnienie i głos całkowicie odpowiedzialny był Bóg.

Jednak szczególnie nikczemnie historia potraktowała Pandorę, nawet w porównaniu z Ewą. Ewa ostatecznie posłuchała węża i zjadła to, co – jak się dowiedziała – jest niebezpieczne. Pandora nie otworzyła puszki ani z ciekawości, ani ze złej woli. Prawda jest taka, że puszka pojawia się w opowieści o niej, dopiero kiedy w XVI wieku Prace i dni Hezjoda zostają przetłumaczone na łacinę przez Erazma z Rotterdamu, ponad dwa tysiąclecia po tym, jak Hezjod napisał swe dzieło po grecku. Erazm szukał słowa, które oddałoby greckie pithos, oznaczające beczkę. Jak pisze badacz dziejów starożytnej Grecji i tłumacz M.L. West, Hezjod miał na myśli gliniany dzban czy też beczkę około metrowej wysokości. Greckie beczki są wąskie u podstawy i rozszerzają się ku górze. Nie są zbyt stabilne: zajrzyj do dowolnego muzeum sztuki starożytnej, a zobaczysz wiele pęknięć oraz miejsc napraw, które stanowią dowód ich kruchości. Gliniane naczynia są często pięknymi, bogato zdobionymi arcydziełami. Nie są jednak pojemnikami, w których ktoś zdecydowałby się umieścić wszelkie zło mające przynosić rodzajowi ludzkiemu nieopisane cierpienia przez kolejne tysiąclecia. Pomijając całą resztę – co bez ogródek potwierdzi każdy, kto kiedykolwiek zamiatał kuchenną podłogę – wieczka nie zawsze są szczelne. Nasza przewaga jednak polega na tym, że mamy zakrętki, których Pandora z pewnością nie miała.

Historia Pandory współbrzmi z opowieścią o Ewie

West przypuszcza, że Erazm pomylił historię Pandory z historią Psyche (innej postaci z greckiej mitologii), która wysłana w zaświaty z misją ma ze sobą puszkę – pyxis.

Jest to z pewnością wiarygodna teoria. Czy zatem Erazm pomieszał dwie kobiety: Pandorę i Psyche, czy dwa podobnie brzmiące słowa: „beczkę” – pithos, i „puszkę” – pyxis? Tak czy owak przegraną jest Pandora. Bo o ile otwarcie puszki może wymagać wysiłku, o tyle dużo prościej jest strącić wieko z ciężkiej glinianej beczki lub ją rozbić. A jednak w naszej kulturze zagościł językowo zafałszowany obraz Pandory z premedytacją otwierającej puszkę.

Kiedy przyglądamy się artystycznym wizerunkom Pandory z czasów poprzedzających powszechną lekturę dzieł Erazma (który zmarł w 1536 roku), to widzimy ją z beczką lub dzbanem. Malarz starał się obsadzić kobietę w roli czarnego charakteru, co odzwierciedla jego obraz. Jean Cousin około 1550 roku namalował tę postać jako Eva Prima Pandora, połączenie Pandory i Ewy: kobieta pozuje w pozycji leżącej, naga, z wyjątkiem tkaniny między udami, pod jedną ręką ma dzban, a pod drugą – ludzką czaszkę. Na późniejszych obrazach też widać ją z dzbanem, na przykład na The Opening of Pandora’s Vase (Otwarcie wazy Pandory) Henry’ego Howarda z 1834 roku. Jednak jej najsłynniejszy wizerunek opatrzony jest datą o czterdzieści lat późniejszą i pochodzi z czasów, kiedy poprawki Erazma z Rotterdamu musiały się już mocno osadzić w zbiorowej świadomości artystycznej.

W 1871 roku Rossetti ukończył portret Pandory trzymającej w rękach małą złotą szkatułkę. Pokrywa puzderka wysadzana jest dużymi zielonymi i fioletowymi kamieniami, które odpowiadają klejnotom w jednej z bransoletek na jej prawym nadgarstku. Przystępując do otwarcia pojemnika, objęła go długimi smukłymi palcami prawej dłoni. Lewą mocno podtrzymuje dno. Niewielka szpara pod pokrywką jest ledwie cieniem, ale ze środka wydobywa się już smużka pomarańczowego dymu i otacza rudobrązowe loki Pandory. Nie wiemy dokładnie, co znajduje się w środku, ale czymkolwiek by to było, jest złowrogie. Gdy dokładniej przyjrzymy się jednej ze ścianek szkatułki, łaciński napis, tuż nad lewym kciukiem Pandory, porazi nas jeszcze bardziej: Nascitur Ignescitur – „rodząca się w płomieniach”. Rossetti sam wykonał szkatułkę, ale z czasem puzderko zaginęło.

Obraz ma ponad metr wysokości, a głębia kolorów jest równie ognista jak napis w jego centrum: Pandora nosi szkarłatną suknię z okrągłym dekoltem, która opływa jej ramiona i ciało. Usta ma idealnie umalowane – mają tę samą barwę jaskrawej czerwieni. Niewielki cień pod nimi sprawia wrażenie, jakby kobieta wysuwała dolną wargę w kierunku obserwatora. Bez skrępowania patrzy na nas wielkimi niebieskimi oczami. Modelką była Jane Morris, żona artysty Williama Morrisa, z którą Rossetti miał, jak można sądzić, gorący romans. Krytycy zadawali sobie pytanie, co William Morris myślał o dziele innego artysty, które ukazywało jego żonę w tak niezaprzeczalnie erotycznym świetle. Mniej osób zastanawiało się, jak Jane Morris musiała czuć się z tym, że jej wizerunek ilustrował opis Pandory z Narodzin bogów (Teogonii) Hezjoda jako kalon kakon – „pięknego zła”. Nikt nie pytał, co mogła myśleć Pandora o przedmiocie, który tak kurczowo i z takim przerażeniem ściskała w pięknych dłoniach.

Może więc czas spojrzeć na historię Pandory od początku i zobaczyć, jak ewoluuje i jak sama Pandora zmienia się w zależności od tego, kto ją opisuje lub maluje. Jak to często bywa z pięknymi rzeczami, musimy się cofnąć do starożytnych Greków, by zobaczyć początki. Najwcześniejszym źródłem, jakie posiadamy, jest Hezjod, który żył pod koniec VIII wieku przed naszą erą w Beocji, w środkowej Grecji. Epik przedstawia jej historię dwukrotnie, po raz pierwszy dość pobieżnie w eposie Narodziny bogów (Teogonia).

Tłum.: Agnieszka Szling

Fascynująca, otwierająca oczy opowieść o niezwykłych kobietach w sercu klasycznych mitów greckich, od Heleny Trojańskiej po Pandorę, Amazonki i Medeę.
Opowiadacze greckich mitów – historycznie mężczyźni – odsuwali na bok postacie kobiece. Kiedy już odgrywają większą rolę, kobiety są często przedstawiane jako potworne, mściwe lub po prostu złe – jak Pandora, której ciekawość ma wywołać całe cierpienie i niegodziwość świata.
Nathalie Haynes odwraca sytuację, stawiając kobiety z greckich mitów na równi z mężczyznami. Rewolucjonizuje nasze rozumienie epickich wierszy, opowieści i sztuk, wskrzeszając je z kobiecej perspektywy i śledząc pochodzenie ich mitycznych postaci kobiecych. Niuansuje tysiącletnie mity i legendy oraz zadaje pytanie: Dlaczego tak szybko stygmatyzujemy te kobiety – i tak chętnie akceptujemy historie, które nam opowiedziano?

 Magazyn “Lente” jest patronem medialnym publikacji.

 

Materiał powstał w ramach płatnej współpracy z wydawnictwem WAB.

Posted on

Najlepsze włoskie książki

Nagroda Literacka im. L. Staffa powstała w 2015 roku z inicjatywy Jarosława Mikołajewskiego. 14 października 2023 roku wręczono ją po raz dziewiąty. Magazyn “Lente” jest patronem medialnym Nagrody.
Poniżej zamieszczamy wybrane laudacje, zachęcając do lektury książek naszych tegorocznych laureatów.


Nagroda w kategorii “Popularyzacja”: Paweł Bravo, Czekolada i kapuśniak, Wysoki Zamek 2022
Laudacja: Tessa Capponi-Borawska

Jest  dla mnie prawdziwą przyjemnością  wygłosić laudację, w imieniu apituły Nagrody, dla Pawła Bravo – za książkę Czekolada i kapuśniak. Jest to wybór jego pism publikowanych w „Tygodniku Powszechnym”.

W kalejdoskopie wnikliwych obserwacji, wspomnień z nostalgiczną nutą i sugestywnych opisów, Paweł Bravo zabiera nas w świat drobnych przyjemności codziennego życia, wśród których jest kuchnia, ta prawdziwa, bez zjawisk mody czy trendów. Smaki, zapachy są tutaj autentyczne i bezpretensjonalne.

Włochy są obecne w ludziach, w  miejscach, w  produktach, w powiedzonkach i naturalnie w przepisach. Książka jest napisana w trzeźwy sposób, bez przesadnych entuzjazmów; nawet słuszna irytacja wobec teatralnych przejawów wątpliwego smaku wyrażona jest w cichy, ale stanowczy sposób.

Potrzebujemy takich tekstów – czytelnych, ciekawych i, powiedzmy sobie szczerze, smacznych. Ze swojej strony jestem wdzięczna Pawłowi również (ale nie tylko!) za przepis patate alla pizzaiola (ziemniaki alla pizzaiola), który uratował mi niejeden rodzinny obiad.

 


Nagroda w kategorii “Nauka”:  Paweł Mościcki, Wyższa aktualność. Studia o współczesności Dantego, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego 2022

Laudacja: Piotr Salwa

Niełatwo jest przedstawić w ciągu niewielu minut powody, które zadecydowały o wyróżnieniu książki zawierającej ponad pół tysiąca stron, zadrukowanych drobną czcionką, przemyślanych, „przetrawionych”, o dużym ładunku intelektualnym. Książki zawierającej i przywołującej rozważania na tematy fundamentalne dla człowieka myślącego próbującego ogarnąć swój czas. To zresztą właśnie czas – kategoria, którą prawie wszyscy posługujemy się na ogół intuicyjnie, przynajmniej w praktyce codzienności, nie próbując nawet zgłębić znaczeń i implikacji, jakie ma dla fizyków, astronomów czy projektantów GPS-ów – ma być tym kluczem, który spaja osobiste „wędrówki” autora po różnorodnych ścieżkach, niekiedy bezdrożach, współczesności. Banalne „tu i teraz” staje się punktem odniesienia do zgłębienia archeologii teraźniejszości, prób uchwycenia związku jednostkowej i ograniczonej egzystencji z najbardziej ogólnymi i podstawowymi parametrami otaczającego świata, jego „wyższej aktualności”. Paweł Mościcki wykorzystuje w tych rozważaniach rzadką i szeroką erudycję; pojawiają się w nich odniesienia do całej plejady myślicieli i artystów, większych i mniejszych, bardziej lub mniej znaczących, zdaniem autora, dla XX-wiecznej refleksji o świecie, traktowanej tu „liberalnie” i bez dogmatyzmu, wyrażanej w różny sposób – w tekstach filozoficznych, eseistyce, poezji, instalacjach artystycznych.

Te wszystkie niewątpliwe zalety nie prowadzą jeszcze do Nagrody Literackiej im. Leopolda Staffa, przyznawanej za wybitne osiągnięcia związane z kulturą włoską. Podkreślmy zatem, że przyznanie jej Pawłowi Mościckiemu wynika z faktu, iż jego uniwersalne i obejmujące szeroką perspektywę rozważania są nie tylko głęboko zakorzenione w tej tradycji włoskiej, która już dawno temu przekroczyła granice Italii, stając się „dziedzictwem światowym”, ale również z tą tradycją nie tracą nigdy kontaktu, nawiązując do niej stale, w różnych punktach i aspektach. „Wyższa aktualność”, którą eksploruje Mościcki, uwidacznia się bowiem wyjątkowo wyraźnie w tradycji Boskiej komedii Dantego, stale obecnej na kartach tej książki. Dante postrzega świat i jednostkę ludzką oraz stawia fundamentalne pytania wskazując na uniwersalne, ponadczasowe „parametry” rzeczywistości. Mogłoby się wydawać, że przywołana w podtytule „współczesność Dantego” jest tylko powierzchownym wyrazem hołdu dla wielkiego poety, składanym z okazji światowego Roku Dantego obchodzonego niedawno – dwa lata temu – i chwytem marketingowym. Tak nie jest. Dante żyje na kartach tej książki, zarówno w refleksji samego Mościckiego, jak i licznych twórców, do których się odwołuje. Współczesność Dantego pokazywano na wiele sposobów – od ilustracji Salvadora Dalì i filmy Petera Greenawaya po nowatorskie przekłady i gry komputerowe – Mościcki uczynił to w sposób oryginalny i zasługujący na uznanie.

 


Nagroda w kategorii “Przekład”: Tomasz Kwiecień  za tłumaczenie Sycylijskich lwów Stefanii Auci, W.A.B. 2022

Laudacja: Julia Wollner 

Podejmując się zadania translatio, czyli dosłownie: przenoszenia, trzeba być gotowym na dźwiganie ciężarów. „Prze-noszenie” nie bez kozery kojarzy się z  „prze-prowadzką – i w jego wypadku pojawia się masywny bagaż główny, a także mnogość drobiazgów i… wiele sprzątania.

Praca nad przekładem powieści Sycylijskie lwy Stefanii Auci oznaczała zapewne nie tylko znane każdemu tłumaczowi zmagania z językiem oryginału, ale także – z nagromadzeniem szczegółu. Książka obfituje w nazwiska (zarówno fikcyjne, jak i rzeczywiste) oraz w toponimy, których tłumaczenie wymaga znajomości Palermo i całej Sycylii. Mamy tu także wtrącenia po sycylijsku i kalabryjsku, stylizacje językowe, przysłowia. Najcięższy kufer, czyli historię opowiedzianą po włosku, przykrywają liczne pudełka i pudełeczka. Każde z nich stanowi ważny fragment układanki i wymaga decyzji: zostaje czy znika?

Tomasz Kwiecień doskonale poradził sobie z każdym z powyższych elementów. I choć mówi skromnie, że przekład to zawsze porażka, a jego zadaniem było zminimalizować straty, to według nas są one niezauważalne, a efekt końcowy – znakomity. Pozostając przy skojarzeniu z przeprowadzką: żadne szkło się nie potłukło! Wręcz odwrotnie – wszystko błyszczy i cieszy czytelnika równowagą, ładem i harmonią. Można radować się pięknem języka i z rozkoszą zanurzyć w lekturze. Serdecznie gratulujemy – i z przyjemnością wręczamy tegoroczną Nagrodę im. L. Staffa!

 


Nagroda w kategorii “Pomost”: Marek Zagańczyk

Laudacja: Joanna Ugniewska

Marek Zagańczyk, pisarz, redaktor, wydawca, podróżnik, w każdej z tych ról naczelne miejsce przypisuje Włochom. Szczególnie upodobał sobie Toskanię, a w niej Dolinę Orcii, swoje arcymiejsce, któremu poświęcił wiele stron w swoich dwóch książkach: W drodze do Sieny i Topolach i cyprysach oraz Dzienniku włoskiemu, który ukazuje się w Internecie. Świadomość wędrowania śladami wielkich poprzedników, Camusa, Màraia, Herlinga, Muratowa, idzie w parze z nadzwyczajną wrażliwością na szczegół, urodę pejzażu, na czytanie go poprzez wielkie teksty kultury i świeżym okiem oczarowanego podróżnego. Muratow zajmuje w tym panteonie miejsce chyba najważniejsze, w tym roku, dla serii Mnemosyne Piotra Kłoczowskiego (z datą 2022), Marek Zagańczyk wybrał i opracował eseje poświęcone rosyjskiemu autorowi Obrazów Włoch.

Był i jest Marek Zagańczyk niestrudzonym propagatorem włoskich autorów, lub tych, który o Włoszech pisali. in. Magrisa, Bassaniego, Sciascii, o których publikację dbał na łamach „Zeszytów Literackich” i w kierowanej przez siebie serii Podróże Fundacji „ZL”, teraz zaś w założonej przez siebie oficynie Próby, gdzie ukazały się m. in fundamentalne Godziny włoskie Henry’ego Jamesa.

Z uwagi na troskę o wizerunek Włoch w całym ich kulturowym bogactwie, tegoroczna nagroda imienia L. Staffa w kategorii „Pomost”  trafia do rąk Marka Zagańczyka.

Posted on

Q&A czyli Julia Wollner bez tajemnic. Lente – podcast o kulturze śródziemnomorskiej S02E15

Posłuchaj moich opowieści o Morzu Śródziemnym – teraz na Spotify, Youtube, Apple, Google i innych popularnych platformach podcastowych oraz bezpośrednio tutaj, na stronie magazynu “Lente”.

W drugim sezonie podcastu zapraszam Cię do wspólnej wędrówki po śródziemnomorskich szlakach, bowiem tematem roku jest PODRÓŻ. Przygotuj plecak, włóż wygodne buty – i nie zapomnij słuchawek!

Niedawno upłynął rok od momentu, w którym ja i Magda Miśka-Jackowska rozpoczęłyśmy wspólną przygodę zwaną podcastem. Z tej okazji odpowiadam na pytania Słuchaczy – o kulturę, historię, ale i moją codzienność. Z odcinka  dowiesz się między innymi:

– Co było największym atutem Kleopatry? Bo wcale nie jej “słynna” uroda…
– Czy Polska leży nad Morzem Śródziemnym i dlaczego nie jest to takie głupie pytanie?
– Jakie codzienne rytuały pozwalają mi wyczarować trochę Śródziemnomorza na Żoliborzu?
– Dlaczego Maroko podbije serca wszystkich smakoszy?
– Gdzie i za ile kupować książki we Włoszech?
– Jak daliśmy sobie radę w domu z mówieniem w trzech językach jednocześnie?
– Czy z Włochami trzeba się kłócić…?

– I jakie włoskie filmy polecę każdemu?

Prowadzenie: Magda Miśka-Jackowska
Produkcja: Michał Woźniak

Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej o kwestiach poruszonych w naszej rozmowie, zapraszamy serdecznie do lektury artykułów w magazynie “Lente”:

? Karolina Janowska: O Kleopatrze
?  Julia Wollner: Nasze Morze w nas
?  Karolina Wiercigroch: Przepis na naleśniki beghrir

Posted on

Wybory 2023: czego nas uczy demokracja ateńska? Rozmowa z prof. Markiem Węcowskim

Julia Wollner: Historia stanowi niewyczerpane źródło przykładów ludzkich postaw, a to, co dzieje się na naszej scenie politycznej, można zapewne skwitować Koheletowym nihil novi sub sole.

Marek Węcowski: Refleksji na temat tego, co w tej chwili dzieje się wokół nas – zarówno, jeśli chodzi o wojnę w Ukrainie, jak i o stan demokracji na świecie i w Polsce – poświęciłem kilka rozdziałów mojej nowej książki. Sprawą naszej polityki wewnętrznej nie zająłem się oczywiście wprost; zamiast tego pokazuję pewne starożytne zjawiska. W ostatnich kilku latach demokracji liberalnej zaczęli zagrażać nie tyle przeciwnicy zewnętrzni, jak chociażby terroryzm, ale wewnętrzne siły populistyczne, które odkryły, że demokrację można rozmontować demokratycznymi metodami. To wszystko dzieje się w sposób zaowalowany, ale mimo wszystko widoczny; z mojego punktu widzenia odpowiada zaś dokładnie zjawiskom z początku demokracji. Tak samo działo się w czasach demokracji ateńskiej! Była ona zagrożona cały czas. W V w. p.n.e. nieustanne niebezpieczeństwo stanowiły oligarchiczne zamachy stanu oraz próby szantażu i manipulacji politycznej, które w otwartym głosowaniu zgromadzenia ludowego ograniczały prawa obywateli albo ich liczbę. Oligarchowie, którzy przejmowali władzę, srożyli się wówczas dalej i tworzyli mechanizmy jeszcze bardziej niebezpieczne dla obywateli.

Czy Ateńczycy mieli na to jakieś rozwiązanie?

Znaleźli odpowiedź w IV w. p.n.e. Zamiast, jak przedtem, całą władzę złożyć w ręce ludu, który może raz zagłosować tak, a raz inaczej, demokrację suwerennego ludu postanowiono zmienić w demokrację suwerennych praw. Oznacza to, że udało się wypracować mechanizmy, które gwałtowne, populistyczne zwroty czyniły bardzo trudnymi. Aby zmienić prawo (jak w V wieku, kiedy oligarchom udało się np. ograniczyć liczbę obywateli), trzeba było przejść bardzo skomplikowaną procedurę ustawodawczą – w praktyce okazywało się to wręcz niemożliwe. Nawet jeśli na scenie politycznej dominował paskudny populista, to i tak prawo nie dawało mu narzędzi do działania. Narzędzia te – stojące na straży ustroju – zostały niejako uniezależnione od zmiennego nastroju obywateli.

Niebezpieczni są więc nie tylko oligarchowie – niebezpieczni jesteśmy my, obywatele!

Za przykład braku zaufania obywateli do współobywateli posłużyć mogą słynne „klątwy z miasta Teos” w Azji Mniejszej, skąd, notabene, pochodził wielki poeta Anakreont. Pod koniec epoki archaicznej temperatura walki politycznej była tam niezwykle wysoka, co jakiś czas dochodzili do władzy tyrani. Ustanowiono więc prawo mające formę zaklęć magicznych, rzucanych na tych, którzy wystąpią przeciw polis. Jeden z fragmentów przynosi klątwę obywateli rzucaną w zasadzie na samych siebie. Gdyby obywatele albo urzędujące władze skazali kogoś na śmierć lub więzienie bez odpowiedniego wyroku, to na winnych takiej niesprawiedliwości spaść ma kara ze strony bogów i ludzi. Widzimy tu wyraźnie, że obywatele greckiej polis bali się nie tylko uzurpatorów i zewnętrznych wrogów, ale także własnych urzędników i samych siebie. Nie do końca ufali, że będą w stanie rozsądnie i sensownie zachować się wobec własnych współobywateli, kiedy temperatura politycznej walki osiągnie apogeum.

 

Nowa książka Marka Węcowskiego ukaże się 30 października nakładem Iskier
Nowa książka Marka Węcowskiego ukaże się 30 października nakładem Iskier

 

Jak lekcję dawaną nam przez Greków możemy wcielić w życie?

Znajomość historii ważna jest nie po to, aby naśladować dawne rozwiązania. Historia ma raczej uczyć problematyzacji, dostarczać materiału do refleksji i ukazywać pewne ogólne mechanizmy. Jednym z nich, niezwykle ważnym, jest mechanizm adaptacji. Parafrazując Lampedusę, aby utrzymać demokrację i jej nie zmienić, trzeba czasem zmienić bardzo wiele. Musi ona, w odpowiedzi na rozmaite zagrożenia, nieustannie ewoluować – tak jak demokracja ateńska. Jedną z możliwych dróg takiej ewolucji jest stworzenie prawa, które każdorazowej władzy – jakakolwiek by ona nie była – bardzo trudno jest zmienić. Temu powinna służyć w naszych realiach konstytucja państwa.

I tu dochodzimy do sedna – dlaczego musimy iść na wybory 15 października?

Sytuacja, jaką mamy w Polsce, to przede wszystkim atak na główny mechanizm obronny demokracji, na wspomnianą „straż praw”. Obecna władza nieustannie prawem manipuluje. W konsekwencji to, co stanowi dla demokracji największą nadzieję, staje się coraz słabsze – mam na myśli mechanizmy państwa prawa jako całości. Prawa należy przestrzegać i koniec; w tej chwili zaś prawo niewygodne jest po prostu zmieniane. Zdarzało się to oczywiście już wcześniej, ale nigdy na taką skalę. Postępowanie obecnej władzy odbiera demokracji możliwość adaptowania się do sytuacji, dzięki czemu mogłaby ona obronić pewnego sposobu życia i systemu wartości. Takiego, w którym istotna jest jednostka i jej prawa, nie zaś interesy i emocje zbiorowości, niekiedy fałszywe, bo poddawane manipulacji. Tu widzę analogię ze starożytną Grecją i Atenami i zarazem największe niebezpieczeństwo. I główny powód, aby iść na wybory i oddać głos.

 

Zdjęcie prof. M. Węcowskiego w Atenach: Paweł Piskorski

 


 

Posted on

Filarete. Architekt jako człowiek renesansu

Libro architettonico florenckiego architekta Antonia di Pietra Averlina, używającego pseudonimu „Filarete” (co przetłumaczyć można jako „miłujący cnotę”), jest drugim traktatem architektonicznym włoskiego renesansu, po słynnym De re aedifiactoria Leona Battisty Albertiego z 1452 roku. Powstałe w latach 1458–1466 Libro powtarzało wiele lekcji wybitnego humanisty na temat sztuki umiejętnego planowania i wznoszenia budowli (od wyboru korzystnego terenu po wykańczanie adekwatne do ich roli i prestiżu) oraz zasobu umiejętności, który powinien przyswoić architekt. Filarete wykoncypował jednak zupełnie odmienną metodę dzielenia się wiedzą o architekturze. Trzy główne różnice pomiędzy traktatami czynią jego dzieło przystępniejszym zarówno dziś, jak i wówczas. Alberti pisał po łacinie, nie ilustrował swoich wywodów i lubował się w formie precyzyjnego wykładu. Filarete natomiast pozwolił sobie na więcej fantazji. Na kartach Libro prowadził grę z czytelnikiem, mieszając zuchwale porządki fikcji i rzeczywistości. Specjalistyczne nauki przyodział w literacki dialog, opowieść o idealnym dworskim architekcie pracującym dla wymarzonego władcy. Dokonał tego wszystkiego posługując się nie szlachetną łaciną, a ledwie opierzonym włoskim, wówczas językiem wernakularnym. Lekturę uatrakcyjniały autorskie rysunki. Nie techniczne, łatwe do wdrożenia w praktyce budowlanej, lecz scenki rodzajowe czy pejzaże biorące aktywny udział w snutej opowieści i służące za dodatkowy opis wykreowanego słowem świata.

Autoportret Filaretego na brązowych drzwiach Bazyliki Świętego Piotra na Watykanie, 1433–1445 r.
Autoportret Filaretego na brązowych drzwiach Bazyliki Świętego Piotra na Watykanie, 1433–1445 r.


Architekt wiedzy się nie boi

Za tym fantazjowaniem krył się konkretny cel. Filarete, wychowanek Lorenza Ghibertiego, prace nad traktatem rozpoczął na przełomie lat 50. i 60. XV wieku na dworze Francesca Sforzy, gdzie przybył z Florencji wraz z bagażem wiedzy o klasycyzujących formach toskańskiej architektury. Adresatami przynoszącej uciechę i zarazem edukującej opowieści mieli więc zostać książę Mediolanu oraz jego następca, Galeazzo Maria Sforza. Warto na marginesie wspomnieć, że, prawdopodobnie w 1465 roku, po powrocie do Florencji, Filarete zaprezentował traktat również Piotrowi Medyceuszowi, dodawszy do niego jedną księgę i zmieniwszy dedykację. Układając teorię budowania, chciał przyczynić się do umocnienia statusu społecznego profesji, którą się parał, i podniesienia własnej rangi na dworze. Dlatego też w wielu passusach opisywał przepastność wiedzy niezbędnej do wykonywania swojego zawodu oraz to, że odgrywa on pierwszoplanową rolę w budowaniu silnego i dobrze zorganizowanego państwa. I tak na przykład, w piętnastej z dwudziestu pięciu ksiąg, główni bohaterowie – alter ego Filaretego i Galeazza – odczytują w przypadkiem odnalezionej zmyślonej Złotej Księdze, napisanej w czasach starożytnych przez niejakiego króla Zogalię (niedaleko stąd do „Galeazzo”…), że mistrz sztuki architektonicznej powinien, co nie dziwi, mieć w małym palcu geometrię i arytmetykę. Poza tym przydadzą mu się astrologia, retoryka, historia, prawo… Muzyka i medycyna też… Warto by było znać się na pracach manualnych, mieć za sobą co nieco praktyki z drewnem i kamieniem. No i nie zapominajmy o rysunku! Okaże się niezbędny do przedstawienia w przejrzysty sposób projektów mecenasowi. Jednak nawet bardzo eleganckie szkice, jak te na kartach Libro, czasem mogą nie wystarczyć, bo Złota Księga głosi, że nie każdy jest na tyle bystry, by poprawnie interpretować obrazy. Toteż architekt musi również zostać mistrzem pióra, co pozwoli mu na klarowne objaśnianie swoich zamiarów. Podsumowując: architektura jest wszechobecna, jej formę determinuje mnogość czynników, architekt zaś powinien obejmować myślą je wszystkie.

Rysunek Sforzindy z Libro Architettonico, Biblioteca Nazionale Centrale di Firenze, Ms. II.I.140, k. 43r, CC BY-NC-SA 4.0
Rysunek Sforzindy w Libro architettonico, Biblioteca Nazionale Centrale di Firenze, Ms. II.I.140, k. 43r, CC BY-NC-SA 4.0

 

Sztuka podbijania serc

Etos architekta-omnibusa nie narodził się w renesansie. Filarete nawiązał do traktatu De architectura Witruwiusza, budowniczego Oktawiana Augusta, który stał się niekwestionowanym elementarzem architektonicznym w nowożytności – czerpał z niego również wyżej wspomniany Alberti. Autor Libro w swym dziele poszedł o krok dalej, bo tchnął życie w modelowego Witruwiańskiego architekta. Ucieleśnił go. Zrobił z niego bohatera z osobowością, doświadczającego przygód. Lektura może nużyć tylko z jednego powodu – alter-ego autora jest absolutnym ulubieńcem Fortuny. Nie wyczekujmy pomyłek, zwrotów akcji i dramatów, które w dobrej powieści pozwalają na utożsamienie się z postacią.

Głównym zadaniem stojącym przed naszym bohaterem jest zaprojektowanie idealnego miasta dla ukochanego patrona, które sugestywnie nazwane zostaje „Sforzindą”. Chociaż autor nie pisze tego wprost, to jednak wiele wskazuje, że utopijne miasto należy utożsamiać z Mediolanem. Zanim jednak wzorowy architekt zabierze się za wznoszenie murów, musi wybadać teren pod budowę i zdobyć najlepsze materiały. Filarete opisuje ten proces ze szczegółami, sugerując, że to zajęcie bardzo czasochłonne. Wymagające zawierania znajomości z okoliczną społecznością, a więc opanowania do perfekcji, jak wiadomo, tak istotnej we włoskiej kulturze sztuki prowadzenia rozmowy. Bohater na szczęście jest wygadany, a na swojej drodze spotyka ludzi otwartych, chętnych do współpracy i wyspecjalizowanych w użytecznych dziedzinach: pasterzy, kamieniarzy, drwali, rzemieślników, myśliwych, a nawet jednego, nad wyraz towarzyskiego, eremitę. Schemat tych spotkań powtarza się. Architekt zostaje ugoszczony po długiej podróży przez tubylców. Wraz z nimi ucztuje, poluje i konwersuje. W pełni świadomy swojej wyższej pozycji społecznej, zachwala wychowanie i elokwencję interlokutorów – pasterze zachowują się wręcz jak gentiluomini. Schronienie otrzymuje w prostej chatce. Zadziwiająco komfortowej, a przecież stwierdza to dworski architekt, prawa ręka księcia, opływający na co dzień w luksusach.

 

Pejzaż ukazujący Dolinę Indy z planem Sforzindy z Libro Architettonico, Biblioteca Nazionale Centrale di Firenze, Ms. II.I.140, k. 11v
Pejzaż ukazujący Dolinę Indy z planem Sforzindy, Libro architettonico, Biblioteca Nazionale Centrale di Firenze, Ms. II.I.140, k. 11v, CC BY-NC-SA 4.0

Kraina, w której zostanie ulokowana Sforzinda, to zatem istna Arkadia, gdzie ludzie, zwierzęta i rośliny funkcjonują jakby poza czasem, w harmonii dyktowanej przez biologiczny rytm. W apoteozie prostoty na kartach Libro wyczuć możemy mentalność epoki. Renesans to również czas fascynacji naturą, odradzającej się za sprawą, między innymi, Petrarki, który kultem otaczał poezję bukoliczną Wergiliusza oraz spokojny żywot na wsi. Życie pasterzy pod strzechą chatki zdaje się najbliższe temu prowadzonemu przez Pierwszych Rodziców, którym dane było posmakować ideału. Jak przekonywał Filarete w pierwszej księdze Libro, to Adam dał początek architekturze. Po wygnaniu z raju osłonił rękami wszak głowę przed deszczem – tak narodziła się idea dachu. Tym sposobem autor Libro schrystianizował koncepcję Witriuwiusza głoszącą, że wzorem dla architektury, jej właściwych proporcji, jest ciało człowieka.

Rysunek przedstawiający Adama osłaniającego się przed deszczem, Libro architettonico, Biblioteca Nazionale Centrale di Firenze, Ms. II.I.140, k. 4v, CC BY-NC-SA 4.0

 

Opowieści o pomyślnej współpracy z lokalnymi mieszkańcami, znającymi się jak nikt na swoim fachu, przeplatane opisami dolce far niente bynajmniej nie są niewinne. Opiewane skromność, przyjazne nastawienie i pokora społeczności, która przecież na oczy nie widziała ich przyszłego pana, naturalizują władzę Sforzy, wywołują wrażenie jej niechybności. Spójrzmy na pejzaż doliny z wpisanym weń planem Sforzindy. To ledwie pobieżny szkic, nieprzynoszący zbyt wielu wiadomości o terenie – brak na nim linii, miar, informacji o skali. W zamierzeniu autora miał być przede wszystkim sugestywny. Choć reprezentuje utopię, to jednak za punkt odniesienia ma Księstwo Mediolanu. Perspektywa obserwacji obrana przez Filaretego oraz organizacja obiektów w przestrzeni składają się na wizję ziemi proszącej się o jej zajęcie, zagospodarowanie i objęcie kontrolą. Zamiary te są dyskretnie maskowane przez naturalistyczną konwencję rysunku, na który patrzymy, mając z tyłu głowy idylliczne opisy.

Rysunek ukazujący obozowisko pasterzy, Libro architettonico, Biblioteca Nazionale Centrale di Firenze, Ms. II.I.140, k. 111r, CC BY-NC-SA 4.0

 

Libro – bestseller?

Uciąć zabawę interpretacyjną na tym odczytaniu oznaczałoby jednak zredukować wieloznaczność przepastnego i zagmatwanego, a zarazem jakże przyjemnego w lekturze dzieła. Niestety sprawę komplikuje brak przekładu tekstu na język polski oraz utrudniona dostępność współczesnego wydania włoskiego czy angielskiego. Tłumaczeniami traktatów Witruwiusza (Kazimierza Kumanieckiego) i Albertiego (Ireny Biegańskiej) już dysponujemy. A przecież Filarete swoją swadą opowiadacza mógłby wkupić się w łaski szerszego grona odbiorców, w tym miłośników powieści z narratorem puszczającym oko do czytelnika. Przeczytać Libro w eleganckim wydaniu polskim plasuje się na szczytach moich marzeń czytelniczych. Przekład byłby osiągnieciem bez wątpienia doniosłym. Mam tylko prośbę – jeśli jeden z naszych wybitnych italianistów podejmie się kiedyś tego zadania, to niech wydawnictwo zadba o odpowiednią oprawę graficzną. Rysunki Filaretego to w zasadzie nie ilustracje do tekstu, lecz równowartościowy komponent dzieła.

 

 

Posted on

Nagroda Literacka im. L. Staffa. Zapraszamy na uroczystość 14 października!

Nagroda Literacka im. Leopolda Staffa powołana została w 2015 roku przez Jarosława Mikołajewskiego, italianisty, tłumacza, poety i publicysty. Przyznawana jest za wybitne osiągnięcia naukowe, translatorskie i popularyzatorskie związane z kulturą włoską. Wydarzeniu patronuje Leopold Staff – wielki poeta i znakomity tłumacz zafascynowanym kulturą śródziemnomorską.

Laureatów dziewiątej edycji poznamy podczas uroczystości, która odbędzie się 14 października o godz. 14:00 w Muzeum Literatury przy Rynku Starego Miasta 20 w Warszawie.

W ramach tejże uroczystości odbędzie się także spotkanie z Pawłem Bravo wokół jego książki Czekolada i kapuśniak, które poprowadzą Tessa Capponi-Borawska oraz Maciej A. Brzozowski.

Magazyn “Lente” jest dumnym patronem medialnym i współorganizatorem Nagrody.

Serdecznie zapraszamy: bądźcie z nami tego dnia!
 
Posted on

Sefardyjscy wygnańcy i ich podróże

Żydzi byli obecni na Półwyspie Iberyjskim co najmniej od czasów Imperium Rzymskiego. Część z nich wywodziła się od Arabów i Berberów z Afryki Północnej, którzy przeszli na judaizm. Ich losy układały się różnie – raz stanowili grupę szanowaną, innym razem – pogardzaną. Rzymianie byli raczej tolerancyjni, czego nie można było powiedzieć o Wizygotach; w średniowieczu, za panowania arabskiego, przyszedł spokój, a z nim – złoty wiek kultury żydowskiej. Rozwijała się nauka, literatura, kwitła teologia. To wówczas, właśnie na Półwyspie Iberyjskim, rodziła się kabała, a swoje teorie filozoficzne tworzył Majmonides, podpisujący się el Sefardí. Żydzi, obok chrześcijan i muzułmanów, byli członkami szkoły tłumaczy w Toledo (Escuela de Traductores de Toledo), gdzie przełożono m.in. wszystkie dzieła Arystotelesa.

Od VIII wieku na południowo-zachodnim krańcu Europy trwała rekonkwista. Władcy chrześcijańscy kawałek po kawałku, stulecie po stuleciu, odzyskiwali ziemie na południe od Pirenejów. Pod koniec XIV wieku przetoczyła się przez półwysep fala pogromów; później zaś przyszła inkwizycja i pełne przemocy nawracanie na katolicyzm. 31 marca 1492 roku katoliccy królowie Hiszpanii, Izabela I Kastylijska i Ferdynand II Aragoński, wydali słynny edykt z Alhambry. Oto wszyscy Żydzi, którzy do 31 lipca 1492 roku nie zdecydowali się na konwersję, musieli opuścić teren królestwa. Ilu było wygnańców? Szacuje się, że od 100 do 200 tysięcy. Ruszyli w świat. Część na kilka lat znalazła przystań w sąsiedniej Portugalii, jednak już w 1496 portugalski król Manuel I Szczęśliwy poszedł w ślady Izabeli i Ferdynanda.

Hiszpania to po hebrajsku סְפָרַד "Sfarad”. Stąd też „Sefardyjczycy” – określenie Żydów mieszkających przed wiekami na Półwyspie Iberyjskim oraz ich potomków, rozsianych po całym świecie. Na zdjęciu: posąg Majmonidesa w Kordobie, fot. José Luiz Bernardes Ribeiro / CC BY-SA 3.0
Hiszpania to po hebrajsku סְפָרַד “Sfarad”. Stąd też „Sefardyjczycy” – określenie Żydów mieszkających przed wiekami na Półwyspie Iberyjskim oraz ich potomków, rozsianych po całym świecie. Na zdjęciu: posąg Majmonidesa w Kordobie, fot. José Luiz Bernardes Ribeiro / CC BY-SA 3.0


Największe skarby

Z Półwyspu Iberyjskiego Żydzi rozpierzchli się po Europie, Azji i północnej części Afryki. Z Londynu i Amsterdamu podróżowali dalej, do zamorskich kolonii; przez długi czas dobrze im się wiodło w Imperium Osmańskim. Nieśli ze sobą przede wszystkim swój cenny dobytek niematerialny: wiedzę, kulturę oraz język: średniowieczny kastylijski z domieszką hebrajskiego i arabskiego, nazywany judeohiszpańskim, ladino lub judezmo. Kiedyś zapisywano go po hebrajsku tzw. kursywą Rasziego; z biegiem czasu zaczęto używać alfabetu łacińskiego. Dziś judeohiszpański jest zagrożony wymarciem; rośnie jednak grupa ludzi, którzy dzielnie walczą o jego przetrwanie. Jest wśród nich mieszkająca w Izraelu pisarka Matilda Koen-Sarano, tworząca właśnie w ladino, oraz jej uczeń, Eliezer Papo, który prowadzi lektoraty tego języka na Uniwersytecie Ben Guriona. W 2003 roku powstał o nim film dokumentalny pt. Ostatni Sefardyjczyk w reżyserii Miguela Ángela Nieto. Sporą popularnością cieszą się też pieśni w ladino. Gdy się ich słucha, w pierwszym momencie nietrudno odnieść wrażenie, że ktoś śpiewa po hiszpańsku; dopiero po chwili zauważamy różnicę. Ladino można usłyszeć też w serialach Królowa piękności z Jerozolimy oraz The Club, którego akcja rozgrywa się w Stambule.

"Adio, adio kerida" („żegnaj, żegnaj moje kochanie”) to słowa bardzo popularnej pieśni sefardyjskiej, którą na swoich koncertach śpiewa zawsze izraelska artystka Yasmin Levy (na zdjęciu). Można je interpretować dwojako – jako pożegnanie z przemijającą miłością albo z ukochaną ojczyzną
“Adio, adio kerida” („żegnaj, żegnaj moje kochanie”) to słowa bardzo popularnej pieśni sefardyjskiej, którą na swoich koncertach śpiewa zawsze izraelska artystka Yasmin Levy (na zdjęciu). Można je interpretować dwojako – jako pożegnanie z przemijającą miłością albo z ukochaną ojczyzną

 

Klucze do Hiszpanii

Z przymusowym porzuceniem Półwyspu Iberyjskiego przez Żydów wiąże się pewna legenda – powtarzana tak często, że wielu uznało ją za prawdę. Narodziła się w XIX wieku za sprawą hiszpańskiego lekarza Ángela Pulido Fernándeza (1852–1932), który postawił sobie za cel odbudowanie więzi między Hiszpanią a Żydami wygnanymi przed wiekami z jego kraju. Chodzi o klucze do domów, które mieli ze sobą zabrać uciekający po wydaniu edyktu z Alhambry. Klucze te przekazywane są podobno z pokolenia na pokolenie; wiele rodzin przechowuje je jak najcenniejsze rodzinne pamiątki. Wspomina o nich również Eliezer Papo, który urodził się i wychował w rodzinie sefardyjskiej w Sarajewie – jego dziadkowie przechowywać mieli klucze do dawnego domu swoich przodków.

Z Bośni pochodziła także Flory Jagoda, pieśniarka i kompozytorka wykonująca sefardyjskie utwory. W 1993 r. napisała ona piosenkę pt. La jave de Espanya („Klucze do Hiszpanii”), w której pyta: – Onde esta la yave ke estava in kaxun? Mis nonus se la truxerun kon grande dolor, de su kaza de Espanya („Gdzie jest ten klucz ze szkatułki? Moi dziadkowie z wielkim bólem zabrali go z Hiszpanii”).

Flory Jagoda (1923–2021) ocalała z Holocaustu; po II wojnie światowej pojechała do USA. Stała się wielką gwiazdą piosenki, popularyzowała kulturę sefardyjską, którą – jak opowiadała w wywiadach – nauczyła ją kochać jej babcia
Flory Jagoda (1923–2021) ocalała z Holocaustu; po II wojnie światowej pojechała do USA. Stała się wielką gwiazdą piosenki, popularyzowała kulturę sefardyjską, którą – jak opowiadała w wywiadach – nauczyła ją kochać jej babcia

 

Polski ślad

Ziemie polskie zamieszkiwali przede wszystkim Żydzi aszkenazyjscy, którzy na co dzień posługiwali się jidysz. Jednak i na nasze ziemie napłynęła fala Sefardyjczyków. Przybyli między innymi do Krakowa wraz z dworem królowej Bony – jej osobistym lekarzem był Sefardyjczyk Samuel bar Meszulam. Spora grupa Żydów sefardyjskich zamieszkała także w Zamościu, mieście założonym przez hetmana wielkiego koronnego Jana Zamoyskiego w 1580 roku. 8 lat później sprowadził on dużą grupę Żydów sefardyjskich, z nadzieją, że doprowadzi to do rozwoju handlu. Pod koniec XVII wieku, po powstaniu Chmielnickiego, część Sefardyjczyków wyjechała z miasta; reszta zmieszała się z Aszkenazyjczykami. Pozostała piękna, barokowa synagoga, której budowę zainicjowali Sefardyjczycy; obecnie mieści się tam muzeum. Warto też wiedzieć, że to właśnie w Zamościu, w rodzinie o sefardyjskich korzeniach, urodził się wybitny pisarz Icchak Lejb Perec, uznawany, obok Sforima i Alejchema, za jednego z trzech „ojców założycieli” literatury jidysz. O pochodzeniu Pereca pisał w artykule dla „Rzeczpospolitej” w 2008 roku Szewach Weiss.

"Wykształceni, bogaci, niezmiernie dumni ze swego pochodzenia, światowi, często rozmiłowani w przyjemnościach i niezbyt skrupulatni (…), byli mostem łączącym świat łaciński z kulturą arabską i vice versa. To oni krzewili klasyczną naukę i filozofię" – pisze o Sefardyjczykach Paul Johnson w "Historii Żydów" (Aletheia 2020). Powyżej: obraz A. Dehodencqa pokazujący bawiących się Żydów w Tétouanie w Maroku
“Wykształceni, bogaci, niezmiernie dumni ze swego pochodzenia, światowi, często rozmiłowani w przyjemnościach i niezbyt skrupulatni (…), byli mostem łączącym świat łaciński z kulturą arabską i vice versa. To oni krzewili klasyczną naukę i filozofię” – pisze o Sefardyjczykach Paul Johnson w “Historii Żydów” (Aletheia 2020). Powyżej: obraz A. Dehodencqa pokazujący bawiących się Żydów w Tétouanie w Maroku

 

Imperium Osmańskie

Trudno po krótce opisać wszystkie miejsca, gdzie osiedlali się sefardyjscy uciekinierzy. Jak wspomniano już wcześniej, na długie lata, bo aż do II wojny światowej, bezpieczną przystanią stało się dla nich rozległe Imperium Osmańskie. Sułtan Bajazyd II (1448–1512), gdy do jego królestwa napłynęli Sefardyjczycy, miał powiedzieć, że jest wdzięczny kastylijskim władcom: wypędzając Żydów zubożyli swoje państwo, a wzbogacili jego imperium. Potężnymi ośrodkami kultury sefardyjskiej na Bałkanach stały się m.in. Konstantynopol, Saloniki czy wspomniane już Sarajewo. Powstawały tam sefardyjskie dzielnice, wznoszono piękne synagogi. W stolicy Bośni, mimo zawirowań historii, przetrwała zabytkowa i bardzo cenna Hagada, spisana w 1350 roku w Barcelonie. W czasie wojny w byłej Jugosławii cenny rękopis ocalili miejscowi muzułmanie. Obecnie jest on przechowywany w Muzeum Narodowym Bośni i Hercegowiny. Bałkany wydały także niejednego wielkiego intelektualistę. Przykładowo, w rodzinie sefardyjskich Żydów w bułgarskim Ruszczyku nad Dunajem urodził się w 1905 noblista Elias Canetti, autor znakomitej powieści Auto-da-fé. W 1911 roku jego rodzina przeniosła się do Anglii, jednak pierwsze lata życia mocno zapadły autorowi w pamięć. Poświęcił im autobiograficzną powieść Ocalony język.

Curaçao, Brazylia, Kuba

Przełom XV i XVI wieku, kiedy katoliccy królowie zdecydowali się wygnać Żydów z Hiszpanii, to także czas wielkich odkryć geograficznych. Świat się rozszerzał, rosły możliwości zdobywania nowych posiadłości i bogacenia się na handlu. Sefardyjczycy także ruszali na szlak – część z nich z Anglii, część z Niderlandów. Byli wśród nich konwertyci określani pejoratywnym terminem marrani, potajemnie praktykujący judaizm. Według niektórych należał do nich sam Krzysztof Kolumb, ale wydaje się, że jest to raczej plotka pozbawiona podstaw, a za pierwszego Żyda, który dotarł do Nowego Świata, zwykło uważać się tłumacza Kolumba, niejakiego Luisa de Torres. To właśnie Torres, wraz z marynarzem Rodrigiem de Jerez, zaraz po przybiciu do wybrzeży Kuby udał się na rozpoznanie ziemi, uznanej wówczas za część Azji.

W XVII wieku na Kubie osiedliła się duża grupa Żydów uciekających przed prześladowaniami religijnymi w Brazylii, która należała do królestwa Portugalii. Na karaibskiej wyspie rządzonej przez Hiszpanów zajęli się handlem. Wspólnota rosła z biegiem lat – napływały kolejne fale żydowskiej emigracji, w tym bardzo pokaźna po upadku Imperium Osmańskiego. Szczęśliwy czas skończył się w roku 1959, wraz z przejęciem władzy przez Fidela Castro, jednak wielu Kubańczyków nadal pamięta o swoich żydowskich korzeniach. Pięknie opowiada o nich pełen muzyki film Adio Kerida (2003) nakręcony przez Ruth Behar – antropolożkę kultury, poetkę i pisarkę. Behar urodziła się na Kubie, w aszekanzyjsko-sefardyjskiej rodzinie. Jej rodzice po przewrocie na wyspie uciekli do USA.

Opowieść o Sefardyjczykach, Karaibach i Ameryce Południowej można ciągnąć w nieskończoność. W Recife, w brazylijskim stanie Pernambuco, w 1637 roku powstała pierwsza synagoga na terenie obu Ameryk, a pierwszym rabinem był tam Sefardyjczyk, Izaak Aboab da Fonseca. Potężna grupa Sefardyjczyków osiedliła też m.in. się na wyspie Curaçao – niderlandzkie zamorskie posiadłości dawały nowe, korzystne perspektywy. W 1651 roku Joao d’Ylan założył tam kongregację Mikvé Israel oraz plantację De Hoop (hol. „nadzieja”). Żydowska społeczność na Curaçao zajmowała się na wielką skalę handlem. Niestety dziś na tej karaibskiej wyspie pozostała już tylko garstka sędziwych Żydów.

XX i XXI wiek przyniosły Sefardyjczykom symboliczne zadośćuczynienie. Edykt z Alhambry został formalnie odwołany przez rząd Hiszpanii 16 grudnia 1968 roku, a niedawno władze zarówno Hiszpanii, jak i Portugalii zatwierdziły przepisy, na mocy których potomkowie Żydów sefardyjskich wypędzonych na przełomie XV i XVI stulecia otrzymują europejskie obywatelstwo.

 

Posted on

Drago Jančar. O jednostce uwikłanej w historię

Drago Jančar to jeden z najbardziej znanych współczesnych pisarzy słoweńskich, autor powieści, esejów i opowiadań, a także sztuk teatralnych przetłumaczonych na prawie 20 języków. Cenią go zarówno krytycy, jak i czytelnicy. Jest laureatem i finalistą wielu literackich nagród: w Słowenii czterokrotnie został uznany autorem najlepszej powieści roku (nagroda Kresnik), w Europie otrzymał m.in. European Short Story Award, Premio Hemingway, Premio per la CulturaMediterranea. Tłumaczenia jego książek dwukrotnie znalazły się w finale Literackiej Nagrody Europy Środkowej Angelus. Autorką większości przekładów prozy i eseistyki Jančara na język polski jest znakomita tłumaczka Joanna Pomorska.

Drago Jančar, © C.Stadler/Bwag
Drago Jančar, © C.Stadler/Bwag

 

Znaczna część dorosłego życia Jančara upłynęła w powojennej Jugosławii i, po jej upadku, we współczesnej Słowenii. Pisarz chętnie sięga w swojej twórczości do tematów związanych z dwudziestowieczną historią, w szczególności dziejami od II wojny światowej do końca reżimu komunistycznego. Zaangażowany politycznie Jančar w latach 70. trafił na rok do więzienia za upowszechnienie publikacji o kolaboracji Słoweńców z Niemcami, a następnie został przymusowo wcielony do serbskiej armii. Prawie dekadę później założył opozycyjne pismo „Nova revija”. Podczas wojny w Bośni osobiście udał się do Sarajewa, żeby udzielić wsparcia mieszkańcom miasta. Po upadku Jugosławii prowadził polemiki z Peterem Handke – późniejszym laureatem literackiej nagrody Nobla – na temat sposobu rozwiązania państwa jugosłowiańskiego.

Znakiem rozpoznawczym twórczości Jančara jest opowiadanie o kondycji współczesnego człowieka uwikłanego w historię. Losy bohaterów związane z dziejową zawieruchą to tematy jego najgłośniejszych książek, w tym Katarzyny, pawia i jezuityWidziałem ją tej nocy, a także wydanej w wersji polskiej w 2022 roku powieści o tytule zaczerpniętym z poezji Byrona Miłość niech odpocznie trochę.

 

Miłość niech odpocznie trochę

Akcja Miłości… toczy się początkowo w czasie okupacji Słowenii w latach 40. XX wieku; finał następuje w powojennej Jugosławii. Główne postaci to studentka medycyny Sonja, młody geodeta Valentin i Ludwig – oficer SS, przedstawiciel mniejszości niemieckiej zamieszkującej region Styria. Ówczesny Maribor, z którego pochodzą bohaterowie, to wielokulturowe miasto w północnej Słowenii; miejsce wielowiekowej koegzystencji licznych narodów Europy: Austriaków, Niemców, Włochów, Węgrów i przedstawicieli krajów bałkańskich. Życie bohaterów zostaje naznaczone tragicznym piętnem w momencie spotkania Sonji i Ludwiga. Dziewczyna pewnego dnia wpada na niego przypadkiem na ulicy. Zagaduje po słoweńsku, próbując odtworzyć wspólne chwile z dzieciństwa, jednak Ludwig (a właściwie Ludvik lub Ludek) odmawia rozmowy w tym języku, płynnie przechodząc na niemiecki. Sonja orientuje się, że dawny kompan dziecięcych zabaw znalazł się po drugiej stronie barykady; co więcej, jest wpływowym wojskowym. Postanawia poprosić go o pomoc w uwolnieniu narzeczonego – Valentina. Od tej pory już nic nie będzie takie samo. Miłość, która kieruje Sonją i nakłania do zbliżenia się do Ludwiga, namiętność młodego oficera, uwolnienie Valentina i jego zaangażowanie się w walkę partyzancką – wszystko to powoduje szereg dramatycznych wydarzeń w życiu trojga młodych ludzi. Uczucie, główny motor działania bohaterów, okazuje się nie być życiodajną siłą, lecz stanowić źródło cierpienia. W chwili zwątpienia Valentin zadaje sobie pytanie o zasadność działań motywowanych miłością. Czy to, co zrobiła dla niego Sonja, miało sens? Jaką cenę musiała za to zapłacić? I czy on, działający w imię miłości ojczyzny, nie czyni zła? Czy miłość do ojczyzny zabija? Czy miłość może być czymś strasznym? I czy wszystko, co robimy, nie jest po prostu miłością do śmierci? Jančar nie podsuwa żadnej odpowiedzi; w tytule sugeruje jednak, że wojna nie jest właściwym momentem na miłość. Niech odpocznie trochę – bo to czas trudnych wyborów, w których dokonaniu uczucie może okrutnie przeszkadzać.

Gęsta fabuła i wyraziste sylwetki Sonji, Valentina i Ludwiga powodują, że trudno jest przejść obojętnie wobec opisanej w książce historii. Umiejscowienie losów bohaterów w kilku kontekstach historycznych (okupowany Maribor, lasy, w których działa partyzantka, obóz koncentracyjny w Ravensbrück i wreszcie powojenna Jugosławia) dodatkowo dynamizuje i urozmaica akcję powieści.


Oczy Łucji

W zbiorze opowiadań Oczy Łucji Jančar niejednokrotnie wybiera inne spojrzenie. Życie nawet bez wojen i rewolucji społecznych obfituje w dziwne, nagłe i niespodziewane zwroty i paradoksy, miłosne nieporozumienia i związane z nimi emocjonalne wstrząsy – zaznacza w komentarzu do polskiego przekładu. Choć stwierdzenie to może wydać się oczywistością, to lektura jego opowiadań o miłości pokazuje, że słoweński autor potrafi w oryginalny sposób opowiadać o tym, co dzieje się w sercu i umyśle osoby, która kocha. Oczy Łucji to także tytuł pierwszego opowiadania w zbiorze. Imię bohaterki nie jest przypadkowe: jej patronka, święta Łucja, chcąc uniknąć oddania do domu publicznego, wydłubała sobie oczy; opowiadanie Oczy Łucji stanowi zaś rodzaj psychologicznego studium kobiety zaślepionej miłością, godzącej się na poniżające traktowanie przez narcystycznego psychopatę. Inna miniatura, zatytułowana Premiera na Małej Scenie, to niewielki wycinek z życia niespełnionej aktorki i jej przypadkowego adoratora. Błaha historia rozgrywająca się w ciągu jednej doby, spotkanie niemające dalszego ciągu, pozornie nieistotne, a jednak pozostawiające smutek i niedające o sobie zapomnieć… Wszystko to opisane zostaje w sposób charakterystyczny dla autora: z odrobiną humoru i dobrodusznej ironii.

Wnikliwa lektura całego zbioru Oczy Łucji pokazuje, że i tu, wbrew pozorom, odnajdziemy ulubiony motyw Jančara, czyli losy jednostki uwikłanej w historię. Najbardziej oryginalnym wydaje się opowiadanie Uczeń Joyce’a, inspirowane historią słoweńskiego prawnika i filozofa Borisa Furlana. W młodości mieszkał on w Trieście, gdzie uczęszczał na lekcje angielskiego u samego autora Ulissesa. Znany później ze swojej działalności antykomunistycznej Furlan został po wojnie skazany w pokazowym procesie politycznym na karę śmierci, zamienioną następnie na 20 lat przymusowych robót. Po 4 latach został zwolniony ze względu na stan zdrowia. Jego postawa oraz wątek znajomości z Joyce’em stały się przyczynkiem do stworzenia oryginalnej historii o pasji, zaangażowaniu i cenie, jaką płaci się za wierność przekonaniom, ale także – o roli przypadkowych spotkań. Może to właśnie one, nie tylko wielka historia w tle, są dla naszych losów najważniejsze.

Obydwie przedstawione książki, czyli Miłość niech odpocznie trochę i Oczy Łucji, zostały opublikowane przez SEDNO Wydawnictwo Akademickie w przekładzie Joanny Pomorskiej.

 

Posted on

Podróże w czasie. Lente – podcast o kulturze śródziemnomorskiej S02E14

Posłuchaj moich opowieści o Morzu Śródziemnym – teraz na Spotify, Youtube, Apple, Google i innych popularnych platformach podcastowych oraz bezpośrednio tutaj, na stronie magazynu “Lente”.

W drugim sezonie podcastu zapraszam Cię do wspólnej wędrówki po śródziemnomorskich szlakach, bowiem tematem roku jest PODRÓŻ. Przygotuj plecak, włóż wygodne buty – i nie zapomnij słuchawek!

Przemieszczać można się nie tylko w przestrzeni, ale także w czasie. Pomaga nam w tym literatura i nauka, zaś archeologia eksperymentalna i najnowsze zdobycze techniki dodatkowo uprzyjemniają wojaże. Dziś, wraz z Magdą Miśką-Jackowską, zabiorę Was m.in. do Pompejów i na Santorini, do Rzymu i do muzeów w krajach niemieckojęzycznych. Spróbujemy antycznych frykasów, wykąpiemy się w termach, przepłyniemy łódką ze szklanym dnem i przejedziemy niezwykłym autobusem. Spakowani?!

Prowadzenie: Magda Miśka-Jackowska
Produkcja: Michał Woźniak

Patronem odcinka jest sklep Lente.

Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej o kwestiach poruszonych w naszej rozmowie, zapraszamy serdecznie do lektury artykułów w magazynie “Lente”:

?  Uri Wollner: Xanten
?  Agnieszka Jasińska: Carnuntum. Rzymskie miasto nad Dunajem
? Julia Wollner: 8 nieoczywistych miejsc, w których poczujesz się jak w starożytnym Rzymie
? Julia Wollner: Z literacką kamerą w starożytnym Rzymie
? Julia Wollner: Przystanek Cinecittà
? Julia Wollner: Merida
? Julia Wollner: Z wizytą w Bet Sze’an
? Julia Wollner: Najlepsze VR w Rzymie
? Julia Wollner: Caupona. Antyczna uczta we współczesnych Pompejach
? Julia Wollner: Baia czyli proza życia