Posted on

Nie wierzę w egipskich bogów, ale wiem, że istnieją. Rozmowa z dr Andrzejem Ćwiekiem, archeologiem, autorem książki Hieroglify egipskie. Mowa bogów

Dr Andrzej Ćwiek ukończył Wydział Archeologii na Uniwersytecie Warszawskim; od lat pracuje na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu. Wielokrotnie uczestniczył w pracach wykopaliskowych nad Nilem. Jest autorem licznych publikacji dotyczących historii starożytnego Egiptu. Nakładem Wydawnictwa Poznańskiego ukazało się niedawno wznowienie jego doskonałej książki “Hieroglify. Mowa bogów”.

Książkę A. Ćwieka Hieroglify egipskie kupisz w naszym sklepie TUTAJ
Książkę A. Ćwieka Hieroglify egipskie kupisz w naszym sklepie TUTAJ

 

Julia Wollner: Na okładce Pana książki Hieroglify egipskie, która niedawno po raz kolejny ukazała się nakładem Wydawnictwa Poznańskiego, czytamy: Żyjemy w przeświadczeniu, że tradycja i kultura europejska wywodzą się ze starożytnych Grecji i Rzymu. Złości Pana, że Egipt jest tu pomijany?

Andrzej Ćwiek: Właściwiej byłoby chyba powiedzieć, że nad tym ubolewam. Zarówno ja, jak i moi koledzy po fachu staramy się uświadamiać społeczeństwo w tej kwestii, jednak, rzecz jasna, możemy to robić tylko na niewielką skalę. A prawda jest taka, że korzenie naszej cywilizacji sięgają dużo głębiej w przeszłość, niż do kultury antyku. Grecy i Rzymianie, do których tak lubimy się odwoływać, nie przyszli, jak byśmy dziś powiedzieli, na gotowe. Nieustannie nawiązywali do Egiptu i pełną garścią czerpali z jego osiagnięć.

Czy mógłby Pan podać jakiś przykład?

Oczywiście, i to w prawie każdej dziedzinie życia. W sztuce, o której chętnie pisze się na stronie pani magazynu, niech będzie to posąg Apollina Pytejskiego, wykonany w VI w. p.n.e. według proporcji egipskich. Nie wspomnę o wynalazkach tak podstawowych dla życia codziennego, jak kalendarz, rachuba godzin… i mnóstwo innych. Nasz – czyli łaciński – alfabet wywodzi się, przynajmniej pod względem wizualnym, z Egiptu. Nie wiem, czy uświadamia sobie pani ten fakt: to, czym dzisiaj piszemy, to przetworzone hieroglify! W języku funkcjonuje mnóstwo słów i terminów pochodzących z egipskiego. W mojej książce pisałem choćby o rzeczowniku oznaczającym cegłę, który dzisiaj jako “adobe” funkcjonuje w nazwie znanej firmy informatycznej. Mało kto, używając Photoshopa, wie, że na jego ekranie wyświetla się słowo ze starożytnego Egiptu. Oczywiście mamy też przykłady bardziej wysublimowane, na przykład te związane z religią. Egipscy faraonowie nazywani byli dobrymi pasterzami, a bogowie stwarzali świat przez słowo, co znamy doskonale z religii chrześcijańskiej. Nie ona jednak te pojęcia wymyśliła.

Luksor, fot. Ahmed Shabana / Unsplash
Luksor, fot. Ahmed Shabana / Unsplash

Czym tłumaczy Pan tę nieobecność Egiptu w rozważaniach o korzeniach naszej cywilizacji?

Cóż, ułomnością współczesnej kultury jest bez wątpienia fakt, że nasza perspektywa historyczna sięga niezbyt daleko, a dystans czasowy dzielący nas od starożytnych Egipcjan jest olbrzymi. Kiedy grecki historyk Herodot, uważany przecież za ojca historii, pisał o Egipcie w V w. p.n.e., to od czasów, w których wznoszono piramidy, dzieliło go prawie tyle lat, co nas od jego epoki! Już wtedy, w początkach świata klasycznego, czasy świetności Egiptu uważano za niezwykle odległe, zamierzchłe. A pomyślmy, że ludzie, którzy budowali piramidę Cheopsa – króla, który z naszej perspektywy żył w czasach bardzo dalekich – pisali o “czynach, jakich nie widziano od niepamiętnych czasów”. Oni też mieli więc swoją perspektywę historyczną – a dla nas jest już ona praktycznie nieosiągalna.

Druga sprawa, poza dystansem czasowym, to kwestia szablonowego spojrzenia na Egipt. Już Grekom i Rzymianom, co doskonale wiemy z ich pism, Egipt kojarzył się z pojęciami takimi, jak tajemica, enigma, zagadka, egzotyka. Dziś mamy takie same asocjacje. I im, i nam Egipt jawi się jako odległy i niezrozumiały. Od wieków szerzą się na jego temat stereotypy. Rządzili nim potężni faraonowie i piękne władczynie – bo popiersie Nefertiti z Muzeum Berlińskiego przedstawia urodziwą królową; nikt nie bierze pod uwagę, że wizerunków Nefertiti jest wiele i nie każdy trafia w nasz gust estetyczny. Czcili koty i pisali na murach – co brzmi jak opis dzisiejszych użytkowników Internetu (śmiech). Oczywiście przykłady można mnożyć. Lubimy się na nich opierać i niekoniecznie interesuje nas coś więcej.

Słynne popiersie Nefertiti, fot. Egisto Sani / Flickr
Słynne popiersie Nefertiti, fot. Egisto Sani / Flickr, CC BY-NC-SA 2.0


A zapewne moglibyśmy się od starożytnych Egipcjan wiele nauczyć… Nie bez kozery stworzyli wszak cywilizację, która trwała przez kilka tysięcy lat.

Od lat dość często wygłaszam gościnne wykłady pt. Czego moglibyśmy nauczyć się od starożytnych Egipcjan?. W tytule świadomie zamieściłem tryb przypuszczający: “moglibyśmy”, a nie – “możemy”. Niestety nie chcemy się bowiem uczyć, przede wszystkim dlatego, że egocentrycznie wierzymy, że nasze rozwiązania są najdoskonalsze. Tymczasem to oni, wiele tysięcy lat temu, postawili piramidy – nie znając stali ani żelaza, transportu kołowego ani elektryczności. Nie mieli też demokracji, pieniądza ani kijków do selfie – wszystkiego tego, co my, często bezkrytycznie, uznajemy za absolutną podstawę, a zarazem najwyższe osiągnięcia cywilizacji. Mieli za to hieroglify, które znał mniej więcej 1% społeczeństwa. Był to system pisma, którego opanowanie i używanie musiało ogromnie rozwijać struktury mózgowe, choćby dlatego, że można nimi pisać w 4 kierunkach (poziomo i pionowo,od lewej do prawej lub odwrotnie). Brak powszechnej alfabetyzacji społeczeństwa nie stanowił jego ułomności – ci, którzy potrafili pisać, dawali tym samym dowód wybitnych zdolności umysłowych i tworzyli bezsporną elitę intelektualną kraju. Przy akceptacji całej reszty, to właśnie ona sprawowała ona władzę. Jednym słowem – zarządzali najmądrzejsi. To, co dodatkowo może w tym systemie zachwycać, to fakt, że osoby wybitnie zdolne mogły osiągnąć sukces bez względu na pochodzenie. Oczywiście dzieciom dostojników było łatwiej piąć się po drabinie społecznej niż dzieciom fellahów. Znamy jednak przykłady spektakularnych karier. Zrobił ją na przykład najbliższy współpracownik, a także domniemany kochanek królowej Hatszepsut, Senenmut. Pochodził z prowincji, z nic nie znaczącej rodziny, a dzięki swoim zdolnościom osiągnął najwyższą pozycję. Już w tej historii zawartych jest kilka nauk, łącznie z tą dotyczącą stosunku do kobiet, którego też moglibyśmy się od Egipcjan uczyć. Być może za najważniejszy powinniśmy uznać jednak fakt, że w systemie tym 99% społeczeństwa czuła, że znajduje się na swoim miejscu. My dzisiaj, nieustannie sfrustrowani, mamy najczęściej wrażenie, że nie osiągnęliśmy szczytu swoich możliwości. To ogromnie wyczerpujące.

Giza, fot. Alex Azabache  Unsplash
Giza, fot. Alex Azabache / Unsplash

A więc moglibyśmy porozmawiać z Egipcjanami o kwestiach tak, wydawałoby się, nowoczesnych, jak skupienie na chwili obecnej i akceptacja świata… Co z migracjami czy wielokulturowością? To w ostatnim czasie ogromnie ważne hasła. Czy starożytny Egipt można uznać za państwo wielokulturowe?

Tu mamy do czynienia z kwestią bardzo ciekawie złożoną. Z jednej strony, od samego początku, był Egipt najstarszym narodowym państwem świata – choć przecież nam państwa narodowe kojarzą się raczej z XIX wiekiem. Nie znano nawet pojęcia “Egipcjanin” – mówiono po prostu “człowiek”. Funkcjonowało jedno królestwo, jeden język, jeden sposób postrzegania rzeczywistości. Z drugiej jednak strony Egipt dzielił się na Górny i Dolny, co oznaczało pewną dwoistość, nie tylko geograficzną, ale także antropologiczną i kulturową. Sama mentalność Egipcjan także miała charakter dualistyczny – świat postrzegali oni w kategoriach podwójności, na rozmaitych poziomach. Swój kraj uważali za pępek świata, królestwo maat, czyli porządku – poza nim panował chaos, który ciągle na ten doskonały porządek napierał. A jednak chętnie przyjmowali do siebie sąsiadów – i to nie tylko jako jeńców, ale także zupełnie pokojowo. Z rozmaitych przedstawień wiemy, że nierzadko przybywali oni do Egiptu do pracy – pokazują nam to chociażby malowidła w grobowcach z XII dynastii. Można bez przesady powiedzieć, że migracja ze wschodu była motywem znanym już w starożytnym Egipcie! Gastarbeiterów traktowano na równi z Egipcjanami; mogli piąć się po drabinie społecznej i osiągać najwyższe stanowiska. W czasach Amenhotepa III wezyrem został na przykład niejaki Aper-el – już samo imię pokazuje nam jego pochodzenie. Wiele ważnych funkcji pełnili Nubijczycy. Nie praktykowano ksenofobii. Wynikało to także z faktu, że Egipcjanie przekonani byli co do wyższości swojego sposobu tłumaczenia świata; uważali wręcz, że jest on jedynym słusznym spojrzeniem na rzeczywistość. Nie czuli się więc zagrożeni, a to strach jest przecież głównym katalizatorem uprzedzeń.

Wiele w tym mądrości i zdrowego rozsądku. Przed chwilą mówiliśmy jednak o tajemnicach, egzotyce i enigmach, a Pana książka nosi nawet podtytuł: Mowa bogów. Na koniec zapytam więc, czy badając kulturę starożytnego Egiptu, ma Pan nadal poczucie, że obcuje z czymś nadnaturalnym?

Mam przede wszystkim przekonanie o wyjątkowosci ich wizji świata, o holistyczności tej wizji. Najważniejszym elementem tej cywilizacji była religia, pismo było nierozerwalnie związane ze sztuką, a głównym celem tej ostatniej był aspekt magiczny. Napisanie lub wyrzeźbienie czegoś powodowało jego zaistnienie; zniszczenie napisu czy wizerunku usuwało dany byt ze świata. Dzięki pismu, dzięki hieroglifom, można więc było wpływać na rzeczywistość. Ważne, by podkreślić, że magia nie oznacza tutaj wyciągania królika z kapelusza. Chodzi raczej o niewidoczne połączenia między różnymi elementami rzeczywistości, które można rozpoznać i które można wykorzystywać. To, co zwykliśmy nazywać religią egipską, w rzeczywistości stanowiło mieszankę religii, nauki i filozofii; nikomu nie przychodziło do głowy, by je rozróżniać i oddzielać. Religia nie była kwestią wiary, a ateizm nie istniał – nie byłby dla starożytnego Egipcjanina w ogóle zrozumiały. Zarówno moją, jak i jego perspektywę można więc streścić tak: nie wierzę w żadnych egipskich bogów. Wiem jednak, że egipscy bogowie istnieli naprawdę.

 

 

Posted on

Domowa kuchnia śródziemnomorska. Turcja: Manti

Manti znajdziemy w wielu kuchniach turkijskich, a także na południowym Kaukazie i w Azji Środkowej, skąd powędrowały do Rosji i innych byłych republik radzieckich. Etymologia pierożków nie jest do końca znana; niektórzy uważają, że mają korzenie w starożytnych Chinach. Na tereny dzisiejszej Turcji dotarły prawdopodobnie jedwabnym szlakiem, słynną drogą handlową łączącą Chiny z Europą. Ze wschodu wędrujące karawany przenosiły chińską porcelanę, jedwab i szlachetne kamienie. Z zachodu płynęło wino, len, wełna i drogocenne metale. Oprócz towarów wymieniano idee i tradycje, także te kulinarne. Turkijscy i mongolscy jeźdźcy zabierali ze sobą wysuszone manti, które mogli szybko podgrzać nad ogniskiem.      

Nadziewane mieloną jagnięciną lub baraniną pierożki różnią się kształtem i wielkością w zależności od położenia geograficznego. Te tureckie to zazwyczaj niewielkie, kwadratowe zawiniątka, które gotuje się w wodzie lub na parze. Najsłynniejsze tureckie manti pochodzą z regionu Kayseri w środkowej Turcji, dokąd przywieźli je tatarscy osadnicy. Podobno powinny być tak małe, żeby na jednej łyżce dało się zmieścić ich co najmniej czterdzieści. Jeśli są większe, to albo ktoś nie potrafi ich robić, albo nie włożył w przygotowanie wystarczająco dużo wysiłku.

W Turcji manti podawane są z gęstym jogurtem doprawionym czosnkiem albo z aromatycznym maślanym sosem pomidorowym. Danie polewa się też palonym masłem lub gorącą oliwą ze sproszkowaną paprykę Aleppo — bliskowschodnią odmianą ostrej papryki o lekko owocowym posmaku, w Turcji nazywaną pul biber. Na koniec talerz pierogów można posypać sumakiem i suszoną miętą.

Niech Was nie przerazi długa lista składników i czynności. Na pierwszy rzut oka przepis wydaje się skomplikowany, ale farsz i dwa rodzaje sosów powstają szybko i łatwo. Lepienie małych pierożków to oczywiście czasochłonna czynność, za to warta każdej minuty. W tureckich domach lepienie manti to praca zespołowa: jedna osoba rozwałkowuje ciasto, druga wycina kwadraciki, trzecia układa na nich nadzienie. Potem wszyscy sklejają pierożki. Jeśli zaprosicie gości, możecie najpierw poprosić, żeby zakasali rękawy i zabrali się do lepienia. Ja dla ułatwienia lepię pierożki dużo większe niż te z Kayseri.

 

Przepis: Wegetariańskie manti z nadzieniem z ciecierzycy

Ciasto:

300 g mąki pszennej
120 ml wrzącej wody
1 jajko
2 łyżki oliwy
szczypta soli 

Farsz:

1 łyżka oliwy
2 duże cebule
600 g ugotowanej ciecierzycy lub ciecierzycy z puszki
pół pęczka drobno posiekanej natki pietruszki
2 łyżeczki mielonego kuminu
1 łyżeczka płatków chilli
sól i pieprz

 

Sos jogurtowy:

300 g gęstego jogurtu naturalnego
1 duży ząbek czosnku
szczypta soli
 

Sos chilli:

4 łyżki oliwy
1 łyżeczka pul biber lub wędzonej papryki
1 łyżeczka płatków chilli
1 łyżeczka sumaku

 

Do podania:

sumak, suszona mięta i orzeszki piniowe


Mąkę przesiewamy do dużej miski, mieszamy z solą.

Dodajemy roztrzepane jajko i oliwę, powoli wlewamy wodę.

Wyrabiamy ciasto, ręcznie lub za pomocą miksera, aż będzie miękkie i elastyczne.

Przykrywamy ściereczką i odstawiamy ciasto na pół godziny.

 

Przygotowujemy sos jogurtowy.

Czosnek rozcieramy na tarce o drobnych oczkach, mieszamy z jogurtem i solą.

Przykrywamy i odstawiamy.

 

Przygotowujemy farsz.

Cebulę drobno siekamy.

Rozgrzewamy oliwę na patelni, smażymy cebulę, mieszając, aż będzie miękka i złocista.

Doprawiamy solą i pieprzem.

 

W dużej misce rozgniatamy ciecierzycę za pomocą tłuczka do ziemniaków.

Dodajemy podsmażoną cebulę, natkę pietruszki, kumin i chilli.

Mieszamy nadzienie, doprawiamy w razie potrzeby.

 

Ciasto dzielimy na trzy części.

Pierwszą część rozwałkowujemy cienko na oprószonej mąką stolnicy.

Kroimy na kwadraty o boku około trzech centymetrów.

Na środku każdego kwadracika układamy łyżeczkę farszu.

Zbieramy cztery rogi kwadracika razem, zamykamy i przyciskamy, tworząc małe zawiniątko.

To samo robimy z pozostałym ciastem i farszem.

 

W dużym garnku zagotowujemy wodę.

Wrzucamy pierożki na wrzątek i gotujemy przez około 8 minut.

 

W międzyczasie przygotowujemy sos chilli.

Oliwę rozgrzewamy w rondelku.

Dodajemy wędzoną paprykę, płatki chilli i sumak.

Mieszamy i podsmażamy przez minutę.

 

Gotowe pierogi układamy na talerzach wyłożonych sosem jogurtowym.

Polewamy sosem chilli, posypujemy sumakiem, miętą i orzeszkami pinii.

 

 

 

Posted on

Poetą był dzięki greckiemu powietrzu. O lordzie George’u Byronie

Lord Byron was here, fot. Adam Sofen / Wikimedia

Zaledwie kilka tygodni po wybuchu greckich narodowowyzwoleńczych walk w 1821 roku, we francuskim portowym mieście Marsylia zaczęły gromadzić się dziesiątki młodych mężczyzn. Pochodzący z całej Europy cudzoziemscy zwolennicy powstania chcieli przedostać się na obszar dzisiejszej Grecji, aby dołączyć do wojny o niepodległość. W Niemczech, Włoszech i Francji wielu duchownych i profesorów uniwersyteckich wygłaszało przemówienia, przekonując, że cała Europa ma ogromny dług wobec humanizmu antycznej Hellady. Należało więc znaleźć sposób, aby udzielić walczącym wszelkiej pomocy. W marcu 1821 roku francuski filhellen Jean-François-Maxime napisał: Z dreszczykiem dowiedziałem się, że Grecja zrzuca łańcuchy; lipcu był już pasażerem statku płynącego do Grecji. Pewien niemiecki powstaniec odnotował w swoim pamiętniku: Wysłuchanie wykładu profesora na temat potrzeby greckiej wolności przeszło przeze mnie jak porażenie prądem, stając się inspiracją do porzucenia studiów i udania się do Grecji. Duński student dodał natomiast: Jak człowiek skłonny do walki o wolność i sprawiedliwość mógł znaleźć lepsze miejsce niż obok uciskanych Greków?

Niezaprzeczalnie największym filhellenem stał się słynny poeta doby romantyzmu, lord Byron, którego Grecja uznaje za swego bohatera narodowego. I to nie tylko dlatego, że arystokrata sprzedał swą angielską posiadłość, a uzyskane fundusze przeznaczył na powstańcze działania i wsparcie floty. Biorąc pod uwagę ówczesną kwotę około 11 250 funtów szterlingów, za jaką nabyto jego majątek, współcześnie Byron byłby miliarderem. I chociaż literat spędził w budzącej się do życia Helladzie zaledwie kilka tygodni, jego decyzje nad wyraz przyczyniły się do pobudzenia filhellenizmu na całym świecie.

Ateny widziane oczami XIX-wiecznego artysty Louisa Francois Cassasa (ok. 1813 r.)
Ateny widziane oczami XIX-wiecznego artysty Louisa Francois Cassasa (ok. 1813 r.)

Urodzony w 1788 roku jako George Gordon Noel, Byron był potomkiem dwóch arystokratycznych familii – stąd występujący przed jego nazwiskiem lordowski tytuł. Gdy chłopiec miał zaledwie 3 lata, jego ojciec zostawił rodzinę. Wychowaniem dziecka zajęła się samotna matka, której trudna sytuacja finansowa często nie pozwalała na zagwarantowanie podstawowych środków do życia. Byron urodził się z niedowładem jednej stopy, co zmusiło go do noszenia specjalnego rodzaju buta, a jako niespełna 12-latek doświadczył napastowania seksualnego ze strony guwernantki. Niestety przeżycia te odbyły się mocno na jego psychice i miały wpływ na całą biografię Byrona. Był człowiekiem niezwykle wrażliwym, a przy tym z wielkim żarem i namiętnością korzystał z uciech życia. Trudno było mu uwierzyć w miłość i zaufać drugiej osobie.

Zła passa finansowa George’a i jego matki zmieniła się niespodziewanie, kiedy zmarł brat jego dziadka, pozostawiając potężny majątek. Dzięki spadkowi mogli oni wrócić do życia wyższych sfer. Młody Byron odziedziczył również tytuł barona, jednak do końca życia pozostał przy swoim lordowskim stanie. Majętność umożliwiła przyszłemu poecie rozpoczęcie studiów w Trinity College czyli college’u należącym do Uniwersytetu Cambrigde. Będąc studentem, Byron uczestniczył czynnie w życiu sportowym szkoły. Brał udział w walkach bokserskich, grał w krykieta, skakał przez płotki, a także stał się wybitnym ekspertem w jeździe konnej. Długie dystanse pływackie pokonywał bez odpoczynku. Podczas studiów zaczął również stawiać swe pierwsze kroki jako literat. Natomiast w latach 1809–1811, wzorem innych osób ze swego środowiska, wraz ze szkolnym przyjacielem opuścił Anglię, udając się na pełną przygód, dwuletnią wędrówkę, podczas której odwiedzili Portugalię, Hiszpanię, Maltę, Albanię, przyszłą Grecję oraz ziemie Azji Mniejszej.

Pierwsze kroki na dawnej ziemi antycznych Hellenów poeta postawił w portowym mieście Parga, skąd udał się do Joanniny na spotkanie z lokalnym przywódcą Ali Paszą. I chociaż ta otoczona bagnami miejscowość nie wywarła na Byronie większego wrażenia, już sama atmosfera miejsca pozwoliła mu poczuć wielką estymę dla Grecji.

Nie dosyć, że pozostał pod ogromnym wrażeniem antycznej architektury, Byron był również zauroczony napotkanymi na swojej drodze ludźmi. Jeśli jestem poetą – pisał w swoim pamiętniku – to dzięki greckiemu powietrzu, którym mogłem oddychać. Podczas pobytu w Atenach poeta mieszkał w dzisiejszej dzielnicy Psirri, w prywatnym domu przy ulicy Ag. Teklas 12; obecnie wspomnieniem tamtej zabudowy jest zaledwie jedna ściana domostwa, przy której znajduje się niewielki parking. Następnie przeniósł się na drugą stronę miasta, korzystając z noclegów w nieistniejącym już konwencie ojców kapucynów, który przylegał do pomnika Lizykratesa w ateńskiej dzielnicy Plaka. Oburzony zachowaniem rodaka, lorda Elgina, który kilka lat wcześniej zabrał do Anglii imponującą liczbę antycznych skarbów, Byron napisał w Atenach pełen emocji wiersz, który zatytułował Przekleństwo Minerwy. Odbył też podróż do Maratonu oraz odwiedził przepięknie położony przylądek Sunion. Wędrując wśród ruin antycznej świątyni Posejdona, na jednej z kolumn wygrawerował gwoździem swój autograf.

Podczas dwóch lat owych zagranicznych wojaży powstały także inne słynne dzieła: Wędrówki Childe Harolda oraz Giaur. Ich opublikowanie w Londynie przyniosło Byronowi sławę, spore zarobki oraz tytuł utalentowanego literata. Po powrocie z podróży, dzięki swojemu pochodzeniu, 24-letni Byron zasiadł także w Izbie Lordów, stając się oficjalnym politykiem parlamentu brytyjskiego. Otoczony wianuszkiem pięknych kobiet, młody literat wdawał się w szereg rozmaitych romansów i przygód miłosnych, z których jedna zakończyła się niespodziewanym małżeństwem. Oficjalne przypieczętowanie związku oraz narodziny córki nie przeszkodziły mu jednak w kontynuowaniu bujnego życia. Jednakże kolejny flirt doprowadził do głośnej separacji małżeństwa, a w konsekwencji – do ostracyzmu Byrona. W roku 1816 poeta, wyklęty przez rodzinę, bliskich i przyjaciół, opuścił swą ojczyznę już na zawsze.

Trzy kolejne lata jego egzystencji były wypełnione wojażami, podczas których pisarz zatrzymał się między innymi w Genewie, Wenecji, Pizie, Genui i na jońskiej wyspie Kefalonia. W każdym z tych miejsc pozostawił przynajmniej tuzin zawiedzionych niewiast. Wedle plotek w towarzystwie Byrona krążyły kobiety gotowe przebierać się za służące, aby tylko móc się z nim spotykać. Podczas pobytu w Szwajcarii poeta zaprzyjaźnił się z rodziną sławnych angielskich literatów: Johnem Percym Shelleyem oraz jego żoną Mary, autorką słynnej powieści Frankenstein.

W roku 1819 Byron wdał się w romans z Włoszką Teresą Guicciolo, żoną włoskiego dyplomaty. Dzięki jej rodzinie udało mu się poznać nie tylko greckich i włoskich patriotów, ale również zasmakować atmosfery burzliwych spotkań, żywiołowych rozmów i dalekosiężnych planów powstania niepodległościowego. Podczas pobytu w Wenecji poeta, wraz z innymi angielskimi obywatelami, zawiązał poufny związek osób żyjących poza granicami, który połączył się z greckimi liderami działającymi pod dowództwem księcia Aleksandrosa Mavrokordatosa. Grek ten został później mężem stanu oraz przewodniczącym pierwszego zgromadzenia parlamentarnego nowożytnej Grecji, podczas którego w dniu 13 stycznia 1822 roku w antycznym Teatrze w Epidauros uchwalono niepodległość Hellady. Tajne angielskie stowarzyszenie spotykało się co tydzień, oddając się strzelaniu z broni, jeździe konnej oraz spędzając czas na wielogodzinnych dyskusjach o polityce, filozofii i poezji.

Lord Byron was here, fot. Adam Sofen / Wikimedia
“Lord Byron was here”, fot. Adam Sofen / Wikimedia, CC BY 2.0

Czerpiący z życia pełnymi garściami poeta miał jednak powoli żegnać się ze światem. Zmęczony półśrodkami pożycia małżeńskiego i wyczerpany różnego rodzaju przygodami miłośnymi, Byron zaczął także tracić zdrowie fizyczne, doświadczając częściej ataków epilepsji. Balansując na granicy wyczerpania, spożywał tylko krakersy, popijając je wodą. Wskutek tak drastycznej diety doprowadził swój organizm do ruiny. Zanim jednak płomień jego żywota miał zgasnąć na zawsze, pragnął on dokonać czegoś niezwykłego, co pozwoliłoby mu wpisać własne imię w poczet osób zasłużonych. Człowiek powinien uczynić dla ludzkości coś znacznie więcej niż wiersze – zanotował w swym pamiętniku, trwając w duchu rewolucyjnych haseł. W roku 1823 Byron postanowił opuścić Teresę i udać się do Grecji, by walczyć o niepodległość greckiego narodu. W podróży do zachodnich bram Hellady towarzyszył mu Pietro Gamba, brat ukochanej.

Gdy 36-letni lord przybył na jej zniewolone ziemie, Grecja od prawie 400 lat znajdowała się pod okupacją turecką. Była to druga wizyta Byrona pod niebem Hellady, jednak w odróżnieniu od pierwszej podróży, pobyt ten nie miał przysporzyć mu emocji twórczych czy kolejnych inspiracji dla przyszłych poematów. Literat był schorowany, torturowany własną niedołężnością oraz wspomnieniami z przeszłości. Żyjąc ostatkiem sił, pozwolił, by zawładnęła nim idea wolności ukochanej Grecji. Miał on poświęcić swą dumę, majątek i życie wojnie o niepodległość obcego mu kraju i narodu.

Poeta dotarł do Grecji zimą, 29 grudnia 1823 roku. Podobnie jak podczas swej pierwszej podróży w roku 1811, dopłynął do części zachodniej, zatrzymując się w porcie Messolongi. Chociaż osada wydawała się ponura i mroczna, to stacjonowało tu powstańcze wojsko. Byron raz jeszcze zachwycił się otwartymi sercami Greków, którzy powitali go niczym narodowego bohatera. Wkrótce dołączył do księcia Mawrokordatosa, jednego z przywódców powstania. Wspólnie planowali atak na zajmowaną przez Turków twiedzę Lepanto (gr. Nafpaktos), strategicznie zlokalizowaną w pobliżu wejścia do Zatoki Korynckiej.

Poetę przyjęto z honorami także dlatego, że wśród szeregów wojska rozeszła się wiadomość, jakoby nie przyjechał do Grecji z pustymi rękami. Setki żołnierzy miesiącami oczekiwało na wypłacenie im zaległych żołdów. Byron musiał niezwykle ostrożnie dzielić swe fundusze. Wielu przywódców i lokalnych polityków różnych wpływowych frakcji próbowało przekonać go do swoich racji, a wszystko za cenę jego pieniędzy, które, niewykluczone, miały służyć do własnych, prywatnych celów.

Niestety, pogoda w Messolongi, gdzie zatrzymał się poeta, była wyjątkowo deszczowa, co dodatkowo pogarszało bardzo złe warunki sanitarne, w jakich przyszło żyć lokalnej ludności. Ogarnięty potrzebą walki  Byron zorganizował swój własny oddział, składający się z głównie z Albańczyków, których szkolił w jeździe konnej, strzelaniu i walce. Niestety, nawet klimat był przeciwko ich poczynaniom; krople deszczu towarzyszyły powstańcom niemal nieustannie, całymi dniami podmywając tereny, na których odbywały się ćwiczenia. Duch walki upadł również wśród samych zainteresowanych, którzy przejawiali coraz mniej zapału do pokonania znienawidzonego wroga. Ponadto ludność Messolongi nie okazywała zbyt wielu ciepłych uczuć Albańczykom, którzy zatrzymali się w mieście na dłużej niż mogła to znieść ich gościnność. Pewnego styczniowego dnia 1824 roku Byrona obudziły odgłosy kłótni, jaka wywiązała się pomiędzy żołnierzem greckim a członkiem oddziału poety. Skutki tego wydarzenia okazały się fatalne dla całej miejskiej społeczności, ponieważ w zatoce znajdowały się statki floty osmańskiej.

Ateński pomnik ukazujący personifikację Grecji koronującej lorda Byrona, fot. George E. Koronaios / Wikimedia
Ateński pomnik ukazujący personifikację Grecji koronującej lorda Byrona, fot. George E. Koronaios / Wikimedia, CC BY-SA 4.0

Byronowi coraz bardziej dokuczały zdrowotne dolegliwości. Jego stan pogarszał się z dnia na dzień, nie opuszczała go również wysoka gorączka. Zaczęły wypadać mu zęby, włosy posiwiały podczas kilku tygodni, a waga ciała drastycznie spadła. Zły stan zdrowia szedł w parze z ogólną depresją. Nie ulegało wątpliwości, że jego dni są policzone. Jednak poeta nie chciał opuszczać tego świata przed przystąpieniem do decydującej walki. Wierny ideom, obojętny na niesprzyjające warunki pogodowe i dolegliwości zdrowotne, był gotów na wszystko. W dniu 15 lutego 1824 roku nastąpił jednak poważny kryzys; do Byrona dotarło, że szkolone przez niego oddziały uległy rozproszeniu, więc planowany atak musiał zostać odłożony. Bolały niespełnione marzenia o wolności Hellady, którym w przeciągu ostatnich miesięcy poświęcił się bez reszty. Zdrowie Byrona próbowano ratować, między innymi poprzez upuszczanie krwi, co osłabiało go jeszcze bardziej. Kiedy z początkiem kwietnia 1824 roku odzyskał częściowo siły, zaczął się spotykać się z powstańcami, co doprowadziło jednak do przeforsowania organizmu.

George Gordon Byron wydał swe ostatnie tchnienie dnia 19 kwietnia 1824 roku. Cztery dni później jego ciało zostało zabrane z Messolongi do Anglii, gdzie pochowano go w wiejskim kościele w Hucknall Torkard blisko Newstead, rodowej siedziby Byronów. Opactwo Westminsterskie w Londynie odmówiło pochowania jego szczątków w Zakątku Poetów, a tablicę mu poświęconą odsłonięto dopiero po wielu latach. Mówi się jednak, że duch Byrona został na zawsze w Grecji. W roku 1829 mieszkańcy Messolongi wystawili poecie pomnik, u stóp którego przypuszczalnie wmurowano jego serce. Monument ten stoi do dnia dzisiejszego.

Po greckich ziemiach szybko rozeszła się wiadomość o śmierci najsławniejszego filhellena. W niemal każdym mieście odprawiono w jego intencji żałobną liturgię. Nazwisko Byrona zaczęto kojarzyć z umiłowaniem wolności i bezkompromisową walką w słusznej sprawie. Wielu greckim żołnierzom i cudzoziemskim filhellenom walczącym w tym czasie o niepodległość Hellady lord Byron służył jako niedościgniony wzór. Mawiano, że gdyby literat doczekał pokonania Turków, mógłby zostać ogłoszony królem Grecji. Jednak współcześni uczeni uznają taką teorię za mało prawdopodobną. Brytyjski historyk David Brewer napisał, że w pewnym sensie Byron był porażką w Grecji, ponieważ nie odniósł zwycięstw, które wpłynęłyby na wynik greckich starań o wolność.

Jednakże śmierć Byrona połączyła Greków znacznie bardziej niż mogłoby nam się wydawać. Po zakończeniu walk z Turkami pamięć o angielskim poecie nie umarła; przetrwała do naszych czasów i nadal żyje. Jego nazwisko pobrzmiewa w greckich toponimach (gr. Βύρωνας, któreczytamy jako Vironas). W południowo-wschodniej części Aten znajdziemy nawet dzielnicę biorącą swą nazwę od słynnego poety. Chłopcom nadal nadaje się imię Vironas.  Postać Byrona znalazła się w panteonie największych literatów Europy, a w Grecji nazwisko “Byron” pozostaje symbolem wyzwoleńczej walki w imię najwyższych wartości.

 

Zdjęcie główne: Byron widziany oczami Jeana-Baptiste Mauzaisse’a

Posted on

Fiesta de las Fallas w Walencji

W połowie marca mieszkańcy Walencji obchodzą tak zwane Święto Ognia – Fiesta de las Fallas. Jego historia sięga XVI wieku. Wówczas miejscowi cieśle postanowili uczcić swego patrona, świętego Józefa (jego dzień przypada na 19 marca), paląc konstrukcje wykonane z drewnianych odpadów, których pozbywali się ze swoich warsztatów. Z czasem owe konstrukcje zaczęły robić się coraz większe, a także przypominać ludzkie kształty; na czubkach stosów często umieszczano kapelusze. Tak narodziły się kukły zwane ninots.

Inauguracja Fallas ma miejsce w ostatnią niedzielę lutego podczas cemenonii zwanej La Crida. Wśród młodych mieszkanek Walencji wybiera się wówczas królową fiesty
Inauguracja Fallas ma miejsce w ostatnią niedzielę lutego podczas cemenonii zwanej La Crida. Wśród młodych mieszkanek Walencji wybiera się wówczas królową fiesty. Fot.: keith ellwood / Flickr, CC BY 2.0

 

Mówi się, że Fiesta de Fallas, obejmująca elementy karnawału oraz pożegnania zimy, stanowić może również odległe echo rzymskich Saturnaliów – ma więc korzenie w starożytności. Przeciwnicy tej teorii wskazują jednak na inne umiejscowienie świąt w kalendarzu (Saturnalia obchodzono w grudniu).

Przykładowa konstrukcja zwana falla – podczas efestiwalu w 2018 roku. Fot.: Pericles Rosa / Wikimedia
Przykładowa konstrukcja zwana falla – podczas efestiwalu w 2018 roku. Fot.: Pericles Rosa / Wikimedia, CC BY-SA 4.0

 

Dziś święto ma charakter mocno komercyjny i, wedle przedpandemicznych szacunków, przyciąga rokrocznie ponad 2 miliony turystów z całego świata. Na ulicach Walencji odbywa się ostra rywalizacja na konstrukcje zwane fallas, z których część jest naprawdę gigantyczna, z roku na rok coraz bardziej pomysłowa i efektowna. Pojawiają się postacie z bajek, karykatury polityków i celebrytów. Montuje się je już na początku miesiąca, a każda z nich posiada motywy odpowiednie dla dorosłych i dzieci.

 

Podczas obchodów Fallas każdego dnia o godzinie 14.00 ma miejsce tzw. mascletà czyli pokaz petard; o północy zaś odbywa się pokaz fajerwerków. Fot. keith ellwood / Flickr, CC BY 2.0
Podczas obchodów Fallas każdego dnia o godzinie 14.00 ma miejsce tzw. mascletà czyli pokaz petard; o północy zaś odbywa się pokaz fajerwerków. Fot. keith ellwood / Flickr, CC BY 2.0

 

W ich budowaniu bierze udział 16 stowarzyszeń, tak zwanych falleros, z których każde posiada charakterystyczne stroje. W dniu 16 marca ma miejsce uroczysty pochód przez miasto, a następnie wybory najpiękniejszych instalacji – w kategorii dziecięcej i dorosłej. Gdy ceremonii stanie się zadość, władze miasta przyznają stosowne nagrody.

Zdania na temat święta są podzielone. Wielu krytykuje szkodliwość imprezy, która generuje ogromne koszty i zanieczyszcza środowisko. Jej przeciwnicy, w tym miłośnicy domowych zwierząt, często opuszczają miasto na ten czas. Miłośnicy tradycji podkreślają natomiast znaczenie festiwalu dla lokalnej tożsamości oraz dla turystyki miasta. Na zdjęciu: la Cremà w marcu 2020, fot. Ajuntament de València / Flickr, CC BY-ND 2.0
Zdania na temat święta są podzielone. Wielu krytykuje szkodliwość imprezy, która generuje ogromne koszty i zanieczyszcza środowisko. Jej przeciwnicy, w tym miłośnicy domowych zwierząt, często opuszczają miasto na ten czas. Miłośnicy tradycji podkreślają natomiast znaczenie festiwalu dla lokalnej tożsamości oraz dla turystyki miasta. Na zdjęciu: la Cremà w marcu 2020, fot. Ajuntament de València / Flickr, CC BY-ND 2.0

 

Najważniejsza część imprezy odbywa się wieczorem – jest to tak zwana cabalgata, czyli przemarsz lokalnych orkiestr przez miasto. Towarzyszy mu pokaz jazdy konnej oraz huczna całonocna zabawa. Nazajutrz ma miejsce ofiarowanie (ofrenda): odświętnie ubrani falleros maszerują przez miasto z bukietami kwiatów, które następnie, przed bazyliką na Plaza De La Virgen, składane są w darze Matce Boskiej. Punkt kulminacyjny święta następuje 19 marca, kiedy wszystkie konstrukcje zostają spalone w ceremonii zwanej La Cremà. Jako ostatnie płoną fallas, które nagrodzono jako najpiękniejsze. Tej nocy Walencja płonie żywym ogniem, który ostatecznie przepędza zimę, a mieszkańcy miasta podsycają swoje wewnętrzne płomienie odpowiednim trunkiem, tańcami i śpiewem do białego rana.

Zdjęcie główne: la Cremà w marcu 2020, fot. Ajuntament de València / Flickr, CC BY-ND 2.0

 

Posted on

Tożsamości się nie znajduje, tożsamość się konstruuje. Rozmowa z Dionisiosem Sturisem

Dionisios Sturis urodził się w 1983 roku w Grecji, a wychował w Polsce. Jest dziennikarzem i pisarzem. Przez wiele lat współpracował z radiem TOK FM, gdzie zajmował się polityką zagraniczną; publikował w „Gazecie Wyborczej”, „Dużym Formacie” i „Polityce”. Zasłynął licznymi reportażami prasowymi i radiowymi oraz książkami o współczesnej Grecji. Był wielokrotnie nominowany do prestiżowych nagród dziennikarskich, w tym Nagrody Grand Press, Nagrody PAP im. Kapuścińskiego i Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego za reportaż literacki. (fot. M. Safianik)

Julia Wollner: Podobno o tym, co dzieje się teraz za naszą wschodnią granicą – mam oczywiście na myśli wojnę w Ukrainie – w Grecji mówi się inaczej, niż u nas.

Dionisios Sturis: Na szczęście grecki rząd opowiada się po stronie jedności europejskiej; wyraził zgodę na sankcje wymierzone w Rosję, podkreślając, że to ona pełni funkcję agresora. Premier Mitsotakis regularnie rozmawia z prezydentem Zelenskim. Inaczej jednak patrzy na sytuację część greckiej lewicy i duża część społeczeństwa – wiele razy słyszałem opinie, że Ukraina i Zachód prowokowały Rosję, że Rosja ma do Ukrainy prawo, że Putin atakując Ukrainę, upomia się o to, co mu się nelaży, a w dodatku bierze w obronę rosyjską mniejszość. Z Rosją Grecję łączy religia i historia – Rosjanie pomagali Grekom w trudnych momentach dziejowych, choćby w 2 połowie XVII wieku, gdy pod wodzą księcia Orłowa, próbowali wyzwolić Greków spod osmańskiej okupacji. Paradoksalnie jednak, Grecy wielką sympatią darzą także Ukrainę. Pamiętajmy, że to w Odessie powstała Filiki Eterija, pierwsza organizacja skupiająca greckich działaczy marzących o niepodległym państwie, to tam szykowana była rewolucja przeciwko Turkom (która ostateczenie wybuchła w 1821 roku). W Mariupolu, na Krymie i innych miastach od setek lat żyją etniczni Grecy – obecnie jest ich tam blisko 100 tysięcy. W pierwszych dniach po napaści Rosji na Ukrainę zginęło dziesięciu z nich. To wszystko jednak zdaje się nie poruszać moich rozmówców, z którymi spierałem się kilka dni temu podczas pobytu w Atenach. Mamy bardzo różne patrzenie geopolityczne, co mnie mocno irytuje. Krew się we mnie gotuje, gdy Grecy nie chcą jednoznacznie przyznać, kto jest za tę wojnę odpowiedzialny. W dzień po rozpoczęciu walk Grecka Partia Komunistyczna zorganizowała manifestację – najpierw protestowano pod ambasadą rosyjską, a zaraz potem pod amerykańską, uważając, że obie siły są za wojnę współodpowiedzialne.

Uświadamiasz Greków w takich sytuacjach? Chcesz im tłumaczyć świat?

W tej konkretnej sprawie tak,  bo doskonale wiemy, kto jest agresorem, a kto ofiarą. Na naszych oczach runął znany nam porządek – ludzie naszego pokolenia wyrastali w przekonaniu, że wojna jest przeszłością. Nie ma we mnie zgody na rozwadnianie winy Putina. Ale ta sytuacja jest wyjątkowa. Zwykle, gdy przyjeżdżam do Grecji, nastawiony jestem na słuchanie, na doświadczanie. Nieustannie się Grecji uczę.

Nowe, trzecie już wydanie Twojej książki Grecja. Gorzkie pomarańcze, ukazało się niedawno, po 9 latach od premiery. Czego nauczyłeś się w tym czasie?

W Grecji był to bardzo dynamiczny czas i bardzo wiele się w niej zmieniło. Pracę nad książką rozpocząłem w roku 2012, kiedy rozpędzał się kryzys: gospodarczy, polityczny, społeczny; kryzys myślenia o historii, o Grecji, o Europie, o tożsamości. Kryzys omnipotentny. Kiedy reportaż ukazał się rok później, nikt nie wiedział, ile ten kryzys potrwa, choć wieszczono, że bardzo długo – i, rzeczywiście, poniekąd nadal trwa. Na pewno jednak kryzys nie organizuje już myślenia Greków o nich samych. Ludzie do niego przywykli, stał się nową normą. Politycznie do Grecji wróciła pewna stabilność. W książce opisuję ciągle powtarzające się wybory i rządy upadające jeden po drugim; teraz, od roku 2015 roku, mamy już drugi stabilny rząd. Zadziała się też inna bardzo ważna rzecz: sukces, a potem porażka Złotego Świtu. O tej neonazistowskiej partii piszę zarówno w Gorzkich pomarańczach, jak i – bardziej wyczerpująco – w Zachodzie słońca na Santorini. Ugrupowanie to, które od lat 80. zeszłego wieku funkcjonowało na marginesie greckiej polityki, niedawno zostało uznane za organizację przestępczą, a jej członkowie usłyszeli wyroki wieloletniego więzienia. Wcześniej jednak zdążyli przekonać do siebie prawie pół miliona wyborców i wejść do parlamentu, zdobywając 18 mandatów. Zdążyli też skartować tysiące uchodźców i imigrantów i zamordować co najmniej 3 osoby. Rok 2020, gdy skończył się potężny proces Złotego Świtu, pokazał więc jednoznacznie, że grecka demokracja jest w stanie obronić się przed neonazistami. Rok kolejny był natomiast ważny ze względu na 200-lecie wybuchu rewolucji, która doprowadziła do powstania państwa greckiego – Grecy mieli świetną okazję, , by zastanowić się, czym jest dzisiaj greckość. Warto przypomnieć, że kilka lat temu parlament przyjął ustawę o automatycznym nadawaniu greckiego obywatelstwa dzieciom imigrantów, które uczą się w greckich szkołach; mogą je również otrzymać dorośli po zdaniu specjalnego egzaminu. Pojawili się więc czarnoskórzy Grecy lub Grecy, którzy na świat przyszli wAfganistanie czy Pakistanie. Wielu z nich, mimo że mieszkali w Grecji przez całe dekady, nie mogło się doprosić o formalne uregulowanie statusu, o oficjalne włączenie w obręb greckości. Teraz nareszcie jest to możliwe. Grecja to kraj, w którym kiedyś chętnie pozbawiano obywatelstwa – przypomnijmy, że junta czarnych pułkowników odebrała je nawet Melinie Mercouri; nadawać go jednak nie chciano, by – jak mówili niektórzy – nie doprowadzać do rozrzedzania greckiej krwi. To się wreszcie zmieniło.

Książkę Dionisiosa Sturisa “Grecja. Gorzkie pomarańcze kupisz w sklepie Lente (tutaj)


A co zmieniło się w Tobie, w Twoim stosunku do Grecji?

Zacznę od tego, że pisanie to dla mnie  w pierwszej kolejności opowiadanie historii… samemu sobie. Z każdą nową książką dowiaduję się o sobie czegoś nowego. Jeśli bym nie pisał, znałbym siebie o wiele słabiej. Kiedy niedawno pracowałem nad reportażem Zachód słońca na Santorini, miałem okazję po raz kolejny przyjrzeć się historiom opisanym w Gorzkich pomarańczach. Stwierdziłem, że upływ czasu pozwolił mi spojrzeć na Grecję bardziej samodzielnie, już tylko moim własnym okiem, a nie za pośrednictwem ojca, jak działo się to wcześniej. Przez wiele lat moja trudna relacja z nim rzutowała na mój związek z Grecją, na moje bycie Grekiem.

Jestem zaskoczona… W jednym z wywiadów powiedziałeś przecież – doskonale pamiętam! – że nie jesteś Grekiem, a stuprocentowym Polakiem!

Masz zapewne na myśli jakąś rozmowę, która odbyła się przy okazji pierwszego wydania Gorzkich pomarańczy. Byłem młody, niedojrzały i  onieśmielony, więc dawałem się wciągnąć w grę, którą nieustannie prowadzili ze mną dziennikarze oczekujący, bym określił się procentowo: na ile jestem Polakiem, a na ile Grekiem? W każdym wywiadzie odpowiadałem co innego.

Tymczasem te procenty niewiele o nas mówią; poza aspektem narodowym na naszą tożsamość składa się przecież wiele innych czynników. Sporo piszę o tym w Zachodzie słońca na Santorini. Recenzje Pomarańczy podkreślały też wielokrotnie, że, tworząc reportaż, odnajdywałem jednocześnie swoją grecką tożsamość. Także w tym wypadku nie protestowałem; dzisiaj jednak wiem, że tożsamości się nie odnajduje. Tożsamość nie leży i nie czeka na nasze odkrycie; cały czas ją tworzymy, konstruujemy z różnych kawałków.

Tożsamość to dziś ogromnie ważne słowo: zarówno dla twórców i czytelników magazynu Lente, gdzie tematem roku jest DOM, jak i dla wszystkich nas, będących od kilkunastu dni świadkami wojny, w której o tę tożsamość walczy się z narażeniem życia. W Santorini wspominasz, że w młodości, podczas przekraczania greckiej granicy, zostałeś zatrzymany jako obywatel, który nie odbył służby wojskowej. – Pan jest uciekinierem – powiedział do Ciebie celnik. W Pomarańczach przedstawiasz historię swojej rodziny, swoich dziadków, którzy byli uchodźcami. Bardzo to w Tobie tkwi? 

Długo myślałem, że nie. Moją historię rodzinną odkrywałem już jako dorosły człowiek, gdy zacząłem pisać i zbierać materiały do książek. Dowiedziałem się wtedy, że dziadkowie ze strony ojca uciekli z Grecji w czasie wojny domowej i razem z grupą 14 tysięcy innych uchodźców dotarli do Polski. Żyli tu  ponad 20 lat i mocno się z Polską związali. Zanim poznałem tę historię,  pracując jako reporter radiowy, nie bardzo rozumiałem dlaczego tak bardzo ciągnie mnie właśnie do towarzyszenia uchodźcom czy imigrantom, do opisywania ich historii. Relacjonowałem na przykład  dramatyczny strajk głodowy afrykańskich imigrantów w Atenach i Salonikach (po latach życia w Grecji nie mieli dokumentów pozwalających na podróż do ojczyzny i spotkanie z bliskimi oraz na legalną pracę); potem wybuchła arabska wiosna, a ja poleciałem na Maltę, by porozmawiać z uchodźcami z Libii. W Jordanii odwiedziłem  obóz dla uchodźców palestyńskich, prowadzony przez ONZ. Te tematy wydawały mi się najważniejsze – i nie rozumiałem, dlaczego. Zmieniło się to wtedy, gdy opowiadałem sobie historię greckiej wojny domowej i mojej rodziny. Bolesne doświadczenie moich krewnych – a w konsekwencji także moje – popychają mnie do opisywania współczesnego doświadczenia uchodźczego. W Nowym życiu piszę wręcz, że mam w sobie gen uchodźczy… I tak chyba jest.

 

Obóz uchodźców na Lesbos, fot. United Nations Photos, CC BY-NC-ND 2.0
Obóz uchodźców na Lesbos, fot. United Nations Photos, CC BY-NC-ND 2.0


Wszystko to nabiera nowego znaczenia w obliczu wojny w Ukrainie.

Moje książki pisałem trochę po to, by obudzić polskich czytelników i czytelniczki, polskie społeczeństwo; przypomnieć, że mamy obowiązek pomagać uchodźcom. Po pierwsze dlatego, że podpisaliśmy Konwencję Genewską, po drugie – sami wiele razy byliśmy uchodźcami, po trzecie – doskonale wiemy jak pomagać. Pomogliśmy przecież uchodźcom z Grecji! Z przyjęcia ich wynikły same dobre rzeczy, ale, odwracając się od uchodźców w ostatnich latach, chyba o tym zapomnieliśmy. Teraz znowu zapisujemy piękną kartę – empatią, otwartością, serdecznością i chęcią niesienia pomocy uchodźcom z Ukrainy.

Opowiadając o greckich uchodźcach w swojej książce, piszesz, że nie poznali, co to dyskryminacja ani otwarta niechęć, choć mieli ciemniejszą skórę i odmienne rysy. Ludzie koczujący na granicy białoruskiej nie mieli tego szczęścia… i nadal nie mają. Im nie chcemy pomagać, a Ukraińców witamy z otwartymi ramionami.

 Myślę, że w jakimś stopniu, niestety, jesteśmy rasistami. Nasze otwarcie ogranicza się do uchodźców, którzy wyglądają tak jak my, których język brzmi podobnie, którzy są naszymi sąsiadami – tymczasem ludzie na granicy z Białorusią wyglądają inaczej, ich życie wielu Polakom i naszemu rządowi z jakiegoś powodu wydaje  się mniej ważne, mają dla nich mniej zrozumienia i empatii.  Grecy nie wyglądali jak my i nie mówili podobnym językiem, ale wtedy łączyło nas coś innego – doświadczenie wojny. To było kluczowe – wszyscy pamiętali, czym jest wojna. Wszycy zaczynali od nowa, wszyscy byli tak samo biedni.

Mówiliśmy o tym, na ile częścią Twojej tożsamości jest Grecja i uchodźstwo.  Na ile stanowi ją bycie reporterem?

Myślę o sobie jako o reporterze. W ostatnich dniach ta cząstka mnie odezwała się zresztą bardzo mocno. Wybuch wojny zastał mnie w Grecji, na wyspach, gdzie zbierałem materiały do książki kucharskiej. Poczułem nagle potworną nieadekwatność tego, co tam robię – powinienem być gdzie indziej, mówić o czym innym. W odróżnieniu od wielu kolegów i koleżanek pracujących w tym zawodzie, nie mam w sobie jednak chęci, by jeździć w tereny, gdzie jest niebezpiecznie, na wojnę, w miejsce konfliktów zbrojnych. Jestem raczej reporterem, który pojedzie tam później, zbierać inny rodzaj opowieści.

Greccy uchodźcy w Polsce
Greccy uchodźcy w Polsce

 

Któryś z dziennikarzy nazwał Cię beneficjentem kryzysu, bo najbardziej znane opowieści, jakie wyszły spod Twojego pióra, traktowały właśnie o nim. Może dlatego z pewnym zaskoczeniem odkryłam Twoją książkę Kalimera. Grecka kuchnia radości. Poważny dziennikarz-politolog, opisujący zmagania Grecji z trudnościami ekonomicznymi i społecznymi, nagle wydaje zbiór przepisów kulinarnych.

Przed chwilą mówiłem o poczuciu nieadekwatności, ale była to szczególna sytuacja. Jedzenie stanowi bardzo ważny element naszego życia, ja zaś mam wielki szacunek dla tych, którzy potrafią o nim dobrze pisać i opowiadać. Moje książki o jedzeniu to zresztą nie tylko przepisy – wkładam do nich historie, które opisują Grecję. Kiedy powstawała Kalimera, istotne było jeszcze jedno – w pandemii wszyscy szukaliśmy jakiegoś ukojenia. Jedzenie spełnia tę funkcję. Zresztą rzeczywistość bardzo rzadko bywa tylko jakaś jedna – tylko słodka albo tylko gorzka, jasna lub mroczna. W tej binarności rzadko mieści się też dobry reportaż. Dlatego nie ma sprzeczności, że czasem piszę o polityce, wojnach i uchodźstwie, a czasem o tzatzikach. Weźmy grecką gościnność, słynną filoksenię. Grecy uważają, że to ich cecha narodowa – zresztą podobnie jak Polacy. Lubią o sobie myśleć, że są niezwykle gościnni i na ogół są – doświadczam tej gościnności praktycznie za każdym razem, gdy jestem w Grecji. Ale często też ta ich otwartość kończy się, gdy przybysz ma ciemniejszą skórę, gdy jest uchodźcą lub imigrantem. Kogoś takiego rzadziej zaproszą do domu, nie ugoszczą tak, jak powinni, czyli zgodnie z zaleceniami Homera. Mówił mi o tym na przykład znany raper Negros tu Moria, którego rodzice przyjechali do Grecji z Ghany. Negros nie ma innej tożsamości poza grecką, bo urodził się i mieszka w Atenach, ale Grecy często odmawiają mu prawa do tej greckości – matka jego dziewczyny ostrzegła go kiedyś, by się nie łudził, bo jej córka wyjdzie za mąż za „prawdziwego Greka”. Wtedy myślę, że grecka filoksenia to mit. Ale chwilę później czytam o rybakach z wyspy Lesbos, którzy, ryzykując własne życie, ratują uchodźców z tonących kajaków, albo o wyspiarskich staruszkach, które kołyszą do snu płaczące uchodźcze dziecko i dzielą się z jego matką skromnym obiadem. I jedna opowieść, i druga jest prawdziwa.

Pokazując, że jest różnie, raz tak, raz tak, mam wrażenie docierać do jakiegoś sedna, do jakiejś prawdy.

Mówisz, że Grecy są wybiórczo gościnni, a mnie przypomina się jeszcze jedna śródziemnomorska cecha, na którą trudno nie zwrócić uwagi. Gorzkie pomarańcze zaczynają się od opowieści o tym, jak na początku lat 80. Twoja mama sprząta w tajemnicy przed ojcem, greckim macho, salonickie klatki schodowe, żeby zarobić na powrót do Polski z dziećmi. Historia już zbyt długo opowiadana była z punktu widzenia mężczyzn – powiedziałeś nawet w jednym z wywiadów. Kiedyś uznałabym takie oświadczenia za frazes, ale wraz z wybuchem wojny, kiedy w mojej dzielnicy pojawiły się ukraińskie kobiety z dziećmi, dotarła do mnie prawdziwość tego zdania.

Na szczęście zmiany mają miejsce i zachodzą nawet w Grecji, choć może trochę wolniej. W greckiej polityce pojawia się coraz więcej kobiet; od niedawna mamy nawet kobietę piastującą urząd prezydentki. Pani Sakielaropulu sprawdza się doskonale, jest powszechnie szanowana i lubiana. Jednoczy Greków, którzy bardzo lubią się dzielić. Ale z drugiej strony w Grecji nadal panuje patriarchat. Obowiązuje jeden wzór rodziny: heteroseksualnej, z ojcem zarabiającym na jej utrzymanie i matką, która rezygnuje z pracy, by zajmować się dziećmi. Układ ten niszczy także mężczyzn – podczas kryzysu wielu z nich, straciwszy pracę, czuło się tak upokorzonymi, nie radzili sobie z presją, zdecydowanie cześciej niż kobiety popełniali samobójstwa. Niepokoją także  dane dotyczące śmierci kobiet z rąk partnerów czy mężów. Greckie władze rozważają wprowadzenie do kodeksu karnego nowej kategorii: kobietobójstwa. Z roku na rok tego rodzaju zbrodni niepokojąco przybywa. A dotąd kary za zamordowanie żony czy narzeczonej miały niewielki wymiar, bo sądy (sędziowie) zawsze znajdowały okoliczności łagodzące. Maczyzm ma się więc nadal dobrze, jest też konserwowany przez kościoł, który propaguje tradycyjną wizję rodziny i podział ról na kobiece i męskie. A jednak niedawno udało się w Grecji zalegalizować związku partnerskie osób tej samej płci; przyznano im też prawo do przysposobienia dziecka. Grecka odsłona #metoo, która miała miejsce później, niż w innych krajach, a swą główną bohaterkę odnalazła w postaci znanej żeglarki, mistrzyni olimpijskiej Sofii Bekatoru, pokazała, że i media, i społeczeństwo potrafiło już stanąć po właściwej stronie. I w ten sposób Grecja też konstruuje swoją tożsamość.

 

Posted on

Dionisios Sturis, Grecja. Gorzkie pomarańcze

Oto, jak pisałam o pierwszym wydaniu książki, opublikowanej przed 9 laty przez WAB:

Radosne tańce, słoneczne plaże i pyszna baklawa. Oto, jak zaszufladkowaliśmy kraj, który w ostatnich dekadach doświadczył więcej cierpień i upokorzeń, niż słodyczy. I właśnie tę Grecję – pogrążoną w kryzysie i chaosie – pokazuje nam reportaż Dionisiosa Sturisa.

Autor – urodzony w Grecji, a wychowany w Polsce –  w jednym, spójnym i odważnym tekście rozprawia się z greckim kryzysem ekonomicznym i własnym kryzysem tożsamości. Bolesne rozrachunki z polityką, zarówno wewnętrzną, jak i zagraniczną, mieszają się tu ze wspomnieniami z trudnego, polsko-greckiego dzieciństwa przypadającego na lata osiemdziesiąte. Olga Stanisławska, której opinię przytoczono na okładce, napisała o książce Sturisa, że są w niej pasja, czułość i żar, lecz nie ma złudzeń. Ja myślę, że jest też nadzieja, choć dochodzi się do niej po schodach złości.

 

Pierwsze wydanie książki (2013)
Pierwsze wydanie książki (2013)

Dziś Grecja. Gorzkie pomarańcze ukazuje się już po raz trzeci, tym razem nakładem Wydawnictwa Poznańskiego. Tekst został rozszerzony, okładka zmieniona. Inaczej też czyta się tekst, który w obliczu wojennej zawieruchy tuż za naszą granicą nabiera nowych znaczeń, inaczej wybrzmiewa. Inne jest również moje jego rozumienie – miałam bowiem przyjemność i zaszczyt poznać lepiej Autora, który w wywiadzie dla magazynu Lente opowiedział mi o kulisach powstania książki, wytłumaczył, czego jego reportaż może nauczyć nas dzisiaj, i wyjaśnił, czy rzeczywiście traktuje on o kryzysie tożsamości. – Teraz wiem, że tożsamości się nie odnajduje. Tożsamość nie leży i nie czeka na nasze odkrycie; cały czas ją tworzymy, konstruujemy z różnych kawałków – mówi Sturis.

Książkę Dionisiosa Sturisa “Grecja. Gorzkie pomarańcze” kupisz w sklepie Lente (tutaj)

Dionisios podkreśla też, że wspólna historia Polski i Grecji daje nam jasne moralne wytyczne na obecny, niełatwy czas. – Moje książki pisałem trochę po to, by obudzić polskich czytelników i czytelniczki, polskie społeczeństwo; przypomnieć, że mamy obowiązek pomagać uchodźcom. Po pierwsze dlatego, że podpisaliśmy Konwencję Genewską, po drugie – sami wiele razy byliśmy uchodźcami, po trzecie – doskonale wiemy jak pomagać. Pomogliśmy przecież uchodźcom z Grecji! Z przyjęcia ich wynikły same dobre rzeczy, ale, odwracając się od uchodźców w ostatnich latach, chyba o tym zapomnieliśmy. Teraz znowu wykazujemy się empatią, otwartością, serdecznością i chęcią niesienia pomocy uchodźcom z Ukrainy – zauważa.

Posłuchajcie, poczytajcie Dionisiosa. A później, jak on, pięknie konstruujcie swoją tożsamość.

Posted on

Villa Sciarra. Z wizytą u Juliusza Cezara

Tekst ukazał się drukiem w antologii śródziemnomorskiej Metamorfozy.

Miejscem, które najbardziej dotkliwie przypomina o tym, co dzieje się ze zbyt śmiałymi marzeniami, są dla mnie ruiny świątyni Wenus Rodzicielki w Rzymie. Z monumentalnego kompleksu pozostały trzy kolumny; z planów Juliusza Cezara i Kleopatry – Idy Marcowe, piasek pustyni i rzewne kostiumowe filmy. Upadły nie tylko plany wprowadzenia w Rzymie monarchii, ale przede wszystkim idea trwałego połączenia Wschodu i Zachodu w oparciu o szacunek i zaufanie. W portyku świątyni przetrwał jednak cień dawnej chwały – kolumny nadal wznoszą się wysoko, ku niebu, zachowując królewską elegancję i grację. I choć rzymskie dzieje nie były dla sanktuarium łaskawe, to, spoglądąc na pozostałości korynckiego fryzu, niejeden wspomni tutaj glorię Rzymu.

Trudniej rozmyślać o niej tam, gdzie, być może, budowano ją najmozolniej, każdego dnia – w nocnych szeptach zakochanego dyktatora i królowej, podczas porannej dyskusji przy śniadaniu, na wystawnych bankietach przeciągających się głęboko w noc, w korespondencji spisywanej w cieniu rozłożystych palm lub w decyzjach podejmowanych podczas wieczornego spaceru. Dziś alejki parku, niegdyś będące świadkami najważniejszych rozmów świata, okupują stada gołębi i zielonych papug; tam, gdzie na organizowanych przez Kleopatrę przyjęciach zbierała się elita Rzymu, popalają skręty znudzeni studenci. Na połamanych ławkach nie odpoczywają już królewskie dwórki, ale młode matki i pokasłujący emeryci. Jesteśmy w Villa Sciarra.

To właśnie tu, na wzgórzu Janikulum, Gajusz Juliusz Cezar urządził swą podmiejską posiadłość, Horti Caesaris (Ogrody Cezara). To tu najchętniej spędzał wolny czas i przyjmował na dłuższe okresy znakomitych gości, w tym ukochaną władczynię Egiptu: Kleopatra zamieszkała w willi na czas swego rzymskiego pobytu w latach 46–44 p.n.e. Po śmierci polityka różne były koleje ich losów: w hojnym testamencie dyktator zapisał je rzymskiemu ludowi; kilka stuleci później rozpościerała się tu kościelna winnica, a następnie posiadłości rodzin Ottoboni i Barberini.

Gdzieś w niedalekiej okolicy na czele mężnych wojsk walczył w XIX wieku sam Giuseppe Garibaldi. W końcu tego samego stulecia, po bankructwie ówczesnego właściciela, ksiącia Maffea II Sciarry, ogród trafił w ręce niejakiego George’a Wurtsa i jego majętnej żony, pochodzącej z Filadelfii Henriette Tower, która po śmierci małżonka przekazała park państwu włoskiemu. Tym sposobem dawne bajkowe ogrody władcy świata, zgodnie z jego wolą, przeszły znów we władanie ludu.

Obecny, neobarokowy kształt nadała ogrodom ostatnia właścicielka. Wypełniła je śródziemnomorską roślinnością, rzeźbami pochodzącymi z posiadłości Viscontich w Brignano Gera d’Adda na północy Włoch i licznymi fontannami,  dziś już mocno zaniedbanymi. Trudno odmówić im pewnego uroku, a całemu parkowi romantycznej i nieco sennej atmosfery; na próżno jednak szukać tu antycznego rozmachu, bogactwa i przepychu. Wśród rzadko koszonych dzikich traw, gdzie mieszkańcy okolicy chętnie wyprowadzają swe rasowe psy, coraz trudniej wyobrazić sobie rzymskiego kondotiera z jego wschodnią muzą, snujących marzenia o przemianie świata.

Ziemia jednak pamięta, gromadząc symbole. Kilkanaście lat temu, podczas prowadzonych w ogrodzie prac archeologicznych, znaleziono w Villa Sciarra ruiny dawnego sanktuarium wschodnich bóstw. W centrum ośmiokątnej sali, stanowiącej najważniejszą część przybytku, badacze natknęli się na skamieniałe jaja – od wieków symbol metamorfozy i odrodzenia – oraz statuetkę z brązu, przedstawiającą zapewne Adonisa: ukochanego Wenus, rok po roku zmagającego się ze śmiercią, by następnie triumfalnie powrócić do żywych. Wśród blaknących na słońcu trawników kryje się być może więcej skarbów, zazdrośnie strzeżonych przez rzeźby Henrietty: Dwanaście Miesięcy, Apolla i Dafne, Pana i nimfę Syrinks. Wszystkie symbolizują przemianę, jakby pamiętając antyczną przeszłość ogrodu; wszystkie zdają się czekać na coś, co odmieni ich los i losy Rzymu. A że losy Rzymu są losami świata, spacerując po ogrodzie, czekamy i my.

Posted on

Centrum Języków Śródziemnomorskich Sensapolis. Z dobrych połączeń rodzą się piękne historie

Julia Wollner: Zwykło się mówić, że Śródziemnomorze to kolebka naszej cywilizacji. Ja chciałabym posłuchać opowieści o Waszej kolebce, czyli o tym, jak narodziło się Centrum Języków Śródziemnomorskich Sensapolis. Jesteście chyba jedyną taką instytucją w Polsce.

Magdalena Turbańska: Jak to często bywa w wypadku tego, co związane z Południem, pomysł narodził się zupełnie spontanicznie. Jestem z wykształcenia iberystką; przez jakiś czas studiowałam także italianistykę, choć prędko, bo już po 2 latach, zorientowałam się, że najważniejsze miejsce w moim sercu zajmuje Hiszpania, nie Włochy. Zawsze lubiłam tworzyć, organizować; chciałam też robić zawodowo coś własnego. Po różnych życiowych doświadczeniach związanych z pracą w rozmaitych miejscach, postanowiłam, razem z moim ówczesnym partnerem arabistą, otworzyć szkołę. Wydawało mi się, że będzie to sympatyczna przygoda, niezbyt trudna w realizacji (śmiech). Wyzwań nie brakowało, ale finalnie przedsięwzięcie rzeczywiście doskonale się udało. Prowadziliśmy szkołę stacjonarnie w klimatycznym miejscu na Krakowskim Podgórzu. I choć tematyka naszej działalności wydawała się dość niszowa, a lokal nie mieścił się w samym centrum miasta, udało się ją wspaniale rozwinąć. Działy się tam piękne rzeczy, zaczynały piękne znajomości.

Załoga Sensapolis. Mamy do siebie dystans! :-)
Załoga Sensapolis. Mamy do siebie dystans! 🙂


Ludzie kochający Morze Śródziemne mają podobny sposób odczuwania świata…

Zdecydowanie coś w tym jest! Niedawno zastanawiałam się na własny użytek, kim są nasi odbiorcy, klienci, przyjaciele. W większości mamy tu do czynienia z osobami, które przed rozpoczęciem kursu przeżywają pewną fascynację wybranym krajem i jego kulturą. Oczywiście trafiają się też tacy, którzy patrzą tylko na użyteczność języka, ale dzieje się tak stosunkowo rzadko. Nie mam wątpliwości, że łączy nas pewna wrażliwość – duża wrażliwość! – a także otwartość na innych, umiłowanie przyjemnego życia, kuchni, klimatu. Powiem więcej. Zdarza nam się zauważyć – i czasem dyskutujemy o tym z lektorami! – że nasi kursanci wydają się mieć różne osobowości w zależności od tego, czy są akurat w Polsce, czy w ukochanym kraju śródziemnomorskim. Tam jakoś na wszystko inaczej się patrzy.

Kłania się nam relatywizm językowy! Bardzo bliska jest mi hipoteza Sapira-Whorfa, wedle ktorej nasz obraz świata, a jeszcze wcześniej – percepcja rzeczywistości – zależą w dużej mierze od struktury języka, w którym ten obraz, także w myślach, werbalizujemy.

Gdyby spojrzeć na rzecz statystycznie, na obraz świata naszych kursantów wpływa więc przede wszystkim język włoski, następnie hiszpański, a na trzecim miejscu portugalski. Zmienia się to oczywiście z semestru na semester; trochę inaczej kształtowało się na kursach stacjonarnych, inaczej jest teraz on line. Z pewnoscią wszystkich łączy pasja do Południa i życia w śródziemnomorskim stylu. Nawet jeśli nie zawsze mamy możliwość na Południe wyjechać, to przemycamy śródziemnomorskie elementy w polskiej codzienności: w kuchni, w lekturach, w muzyce, w wystroju wnętrz. Wracając zaś do relatywizmu – myślę, że, ucząc się nowego języka, faktycznie stwarzamy sobie w głowie jakąś nową przestrzeń; zyskujemy nowe zasoby, do których zaczynamy sięgać. Słynny jest przykład Eskimosów, którzy, otoczeni śniegiem i lodem, rozróżniają wiele słów określających rozmaite odcienie bieli. Ucząc się języka, poznajemy to nowe spojrzenie na świat i możemy przyjąć je jako swoje.

Spotkanie lektorów Sensapolis

Pani zaś zarządza szkołą, w której tych języków – i spojrzeń na świat – uczy się aż kilka. Macie w ofercie włoski, hiszpański, portugalski, francuski, turecki, grecki i arabski.

Może się to wydawać miszmaszem, ale podkreślam, że wspólny śródziemnomorski mianownik stanowi bardzo silną podstawę. Pamiętajmy, że w krainie tej wszystko nieustannie się przenika. O ile nie muszę tłumaczyć wspólnych cech języków romańskich oraz krajów, w których się nimi mówi, o tyle pewnie ciut zaskakujący może być fakt, że wielu naszych kursantów zaczynało uczyć się hiszpańskiego, a zaraz potem rozpoczynali przygodę z arabskim – lub odwrotnie. Kulturowy tygiel Półwyspu Iberyjskiego okazywał się nadal wywierać swój wpływ. O wahaniach między włoskim i hiszpańskim nawet nie wspomnę – one są na porządku dziennym.

Kulturowo, jak powiedziałam, wszystko to się pięknie łączy i uzupełnia, o czym doskonale wie pani sama, prowadząc śródziemnomorski magazyn. Dla mnie jako osoby zarządzającej szkołą największe wyzwanie stanowi znalezienie dobrych lektorów: osób z pasją, otwartych, zaangażowanych. Bardzo pomaga nam tu don de gentes – szczęście do ludzi.

Na Waszej stronie internetowej znalazłam dźwięczne zdanie: w szkole Sensapolis odbywa się przenoszenie myślenia na Południe.

Tak, i to jest kolejna cecha wspólna wszystkich kursów. Oczywiście każdy z nich ma pewne cechy indywidualne, jednak łączy je wykorzystanie tzw. metody naturalnej, wedle której uczymy się języka jak małe dziecko, poprzez powtarzanie i korygowanie, bez odnoszenia się do języka ojczystego. Na zajęciach z arabskiego na przykład, przez pierwsze dwa semestry skupiamy się na przyswojeniu alfabetu, ale w komunikacji ustnej już od samego początku wprowadzamy krótkie dialogi. Mówimy. Takie podejście wymaga odpowiedniej postawy lektora, ale jest jak najbardziej możliwe. I działa. Zresztą to przeniesienie myślenia nie odnosi się tylko do kompetencji językowej, poznania słownictwa i możliwości opisywania świata za jego pomocą. Potrzebne jest także zdobycie wiedzy pozajęzykowej, koniecznej, by móc funkcjonować w rzeczywistości danego kraju.

Śródziemnomorska żywiołowość on-line: szkolenie dla lektorów w 2022 r.

W tej chwili wszystkie Wasze kursy odbywają się on line. Udaje się przenieść myśli na dalekie Południe, siedząc przed zimnym ekranem komputera? Nie kłóci się to ze śródziemnomorską bezpośredniością, żywiołowością?

Absolutnie nie, wręcz powiedziałabym, że doskonale się sprawdza. Staramy się mądrze korzystać z technologii, używać jej tak, by stymulować zmysły i dobrze się bawić. Weźmy najprostszy przykład: mapy Google. Dzięki nim, podczas nauki dialogów w restauracji, możemy poznać konkretny lokal na drugim końcu Europy. Idziemy do wybranej knajpy w Maladze czy Rzymie. Przechadzamy się ulicą, oglądamy witrynę, czytamy menu. Oglądamy realne życie. To jest nie do przecenienia.

Co więcej, mimo faktu, że naszą działalność przenieśliśmy do internetu, bardzo zależy nam na zachowaniu autentycznych relacji z kursantami. Rozpoczęliśmy więc cykl spotkań Naturalnie Wirtualnie. Przykłady? Zapraszamy naszych uczniów do zwiedzania Krakowa z przewodnikiem mówiącym po włosku; lektor greckiego organizuje spotkania joggingowe, gdzie podczas biegu rozmawia się w języku Kawafisa.

Coś wspaniałego! I doskonale pasuje do Waszej nazwy, która, jeśli się nie mylę, podkreślać ma udział wszystkich zmysłów w procesie nauki języka.

Sensapolis rzeczywiście znaczy “Miasto zmysłów”. Nazwa ta odnosi się do wybranej przez nas metody, do angażujących spotkań, o których powiedziałam przed chwilą, ale także do wspomnianej już technologii, z której korzystamy. Naukowcy już dawno udowodnili, że stymulacja zmysłów wpływa pozytywnie na zapamiętywanie, podobnie, jak robią to dobre emocje odczuwane podczas zajęć. Gdy miło się bawimy, gdy działa zmysł ruchu, dotyku – po prostu lepiej się uczymy.

W Sensapolis chętnie korzystamy z nowoczesnych technologii – z głową. Tu: gotowanie po hiszpańsku
W Sensapolis chętnie korzystamy z nowoczesnych technologii – z głową. Tu: gotowanie po hiszpańsku

Brzmi świetnie, ale przyznam, że ja na dźwięk słowa “technologia” mam już trochę ochotę uciekać. Zdarza mi się, że, by przeprowadzić rozmowę on line albo wykonać inne podobne zadanie, muszę prosić o pomoc jedną z moich córek. Komputer obsługuję biegle, ale nie ze wszystkimi aplikacjami jestem za pan brat.

Osoby, które mają obawy podobne do pani, chciałabym uspokoić: dbamy o to, by lektor nie tylko uczył języka, ale był też prawdziwym menadżerem grupy. Jego zadaniem jest sprawić, by wszyscy czuli się w niej swobodnie, także pod względem technicznym. Pomoże, pokaże, wyjaśni, przeprowadzi przez proces. Warto też dodać, że komputerowe narzędzia nie są w ciągłym użyciu – nie spędzamy całych zajęć na rozwiązywaniu quizów przez aplikacje! Zwracamy jednak uwagę na co innego: chcemy, by słuchacze uczyli się już na zajęciach, a nie tylko robili notatki do przyswojenia w domu. Najlepiej uczymy się zaś w akcji, poprzez udział i doświadczanie. Jak powiedział Konfucjusz: Powiedz mi, a zapomnę, pokaż mi, a zapamiętam, pozwól mi zrobić, a zrozumiem.

Przeglądając Waszą ofertę, zwróciłam uwagę na jeszcze jeden termin używany do opisywania kursów: design thinking. Co to takiego?

Design thinking jest popularną metodą wykorzystywaną w biznesie i w projektowaniu – zarówno produktów, jak i usług; może też służyć do rozwiązywania każdego w zasadzie problemu. Oznacza, że staramy się cały czas dostosowywać nasze działania do realnych potrzeb, w tym wypadku do potrzeb kursantów. Robimy, co możemy, by zrozumieć ich trudności. Nie fiksujemy się na raz skonstruowanym planie nauczania, na rozpisce z podręcznika. Uczenie jest ciągłym procesem – stworzonym na podstawie badania potrzeb, ale też potem ciągle dostosowywanym do bieżących okoliczności.

Szkolenie lektorów Sensapolis z tzw. design thinking
Szkolenie lektorów Sensapolis z tzw. design thinking

W pierwszej chwili rzeczywiście kojarzy się biznesowo, ale podskórnie czuję, że wiele w tym uważności na drugiego człowieka.

Lubię mówić, że w Sensapolis stawiamy na dobre łącza – i zdecydowanie nie chodzi tylko o światłowody, choć dzięki internetowi rzeczywiście znikły granice, na zajęcia dołączają do nas słuchacze z małych podkarpackich wiosek, a lektorzy prowadzą zajęcia wprost z Maroka, Pirenejów czy Sycylii. Z połączeń powstają jednak przede wszystkim piękne historie, a wspólne postrzeganie świata, o którym tyle już powiedziałyśmy, zbliża i pozwala rozpocząć wspólną drogę – zarówno kursantów jako grupy, jak i lektora i poszczególnych słuchaczy.

Lekcja języka staje się czymś o wiele większym; rodzą się na niej prawdziwe ludzkie relacje. W ostatnich dniach, tak bardzo dla wszystkich przykrych, ze wzruszeniem obserwowaliśmy, jak na zajęciach nasi kursanci znajdowali przestrzeń na wyrażanie swoich emocji – w językach śródziemnomorskich. To dla nas wielkie wyróżnienie: czuć, że tworzymy razem taką bezpieczną przestrzeń, otwartą na to, co trudne. Jestem przy tym przekonana, że wszystkich nas łączy także czynienie dobra. W zeszłym tygodniu organizowaliśmy akcję Termosy ciepła, z której dochód przeznaczony został na gorące napoje dla uchodźców oczekujących na przejście przez granicę. Uruchomiliśmy też zakładkę na stronie, gdzie 10 PLN z ceny kursu językowego przeznaczyć można na wsparcie wybranej organizacji niosącej pomoc. To dla nas ważna część działalności. Chcemy przyczynić się do tego, by Śródziemnomorze pozostawało symbolem dobrego. Jednocześnie zachęcamy Was do zapisów na kursy ruszające od 14 marca – idziemy razem do przodu, a świat pełen różnych języków, wolności i wymarzonych podróży jest światem, którego wszystkim nam życzymy.

Semestr jesienny – start 17 października

Połącz się z nami!

https://sensapolis.com.pl/zapisy/

Naturalnie&wirtualnie

Na hasło LENTE uzyskasz 20% zniżki na kursy językowe.

 

Posted on

Na Dzień Kobiet

Podobno polskie słowo kobieta pojawiło się w XVI wieku. Etymolog Aleksander Brückner wywodził je od rzeczownika “kob”, czyli “chlew”, “koryto”, a kobieta, w pierwotnym znaczeniu, to ta, która w chlewie, przy korycie służyła. Stery dzierżył przy nim ktoś inny, a wyraz miał zabarwienie pejoratywne.

Zerkam na znane mi języki śródziemnomorskie. Hiszpańska mujer pochodzić ma od łacińskiego przymiotnika mollis – “miękki”. Słaba płeć, wiadomo. We włoskim jest znacznie lepiej – donna to oczywiście dawna domina, czyli “pani domu”. Hebrajska isza (אִשָּׁה) od mężczyzny różni się tylko końcowym –a; wszak, zgodnie z Biblią, jest kością z jego kości i ciałem z jego ciała. Język językowi nierówny, a wnioski z tego żadne. Według jednych kobieta znaczyła i znaczy niewiele; inni, już przed wiekami, widzieli w niej równorzędną partnerkę.

Moje myśli, skupione na dramatycznych wydarzeniach ostatnich dni, momentami krążą wokół śródziemnomorskiej wojny par excellence – tej pod Troją. Od niedawna coraz chętniej opowiada się ją głosem kobiet, analizuje z ich, pomijanej dotąd, perspektywy.* Czy zbrojne konflikty wywołują tylko mężczyźni? Czy kobiety zmuszone są cierpieć w imię męskich interesów? Odpowiedź twierdząca byłaby tu uproszczeniem; zaprzeczyć z całą mocą z pewnością się nie da. Kiedy jednak patrzę na setki, tysiące Ukrainek, które wraz z dziećmi szukają schronienia przed kolejną historyczną zawieruchą, wiem, że “przy korycie” nie stały one, tylko zupełnie ktoś inny – podobnie jak zbyt wiele razy w historii. Choćby wtedy, gdy nóż dosięgał gładkiej skóry młodziutkiej Ifigenii.

Przed wiekami marzec był nad Morzem Śródziemnym miesiącem związanym z Marsem, bogiem wojny, który wskrzeszał świat po zimowym śnie, ale, jako wcielenie pierwotnej męskiej siły, rozlewał też krew, siał spustoszenie i budził strach. W tym roku znów upomniał się o swoje. Oby po raz ostatni – jego czas dawno powinien już minąć. Agamemnonie, Menelaosie, panowie – oddajcie wreszcie marzec – i stery – kobietom.

 

*anglojęzycznym polecam nagradzane powieści Pat Barker i Natalie Haynes

 

Posted on

Volubilis. Rzymska perła w Maroku

Na wzgórzu wiatr szarpie ubrania, rozwiewa włosy, mimo że nieco niżej panuje cisza przerywana jedynie pieśnią cykad. Aby dojść do stanowiska archeologicznego, trzeba minąć muzeum i wspiąć się po kamiennej rzymskiej drodze. Jej konstrukcji nie sposób pomylić z niczym innym. Wchodząc pod górę czuć już dreszcz emocji, gdyż w mgnieniu oka przenosimy się z teraźniejszości w starożytność; co więcej, z kraju arabskiego w świat rzymski. W oddali widać już pozostałości świetnego ongiś miasta – samotne kolumny wznoszą się ku oszałamiająco kobaltowemu niebu. Kamienie chrzęszczą pod nogami; wydawać by się mogło, że echo niesie dźwięk kroków idących tędy rzymskich legionistów w caligae. Nawet powietrze jest tu inne: zapach starożytności jest wszechobecny, jakby Rzym złożył pocałunek na tej spalonej słońcem afrykańskiej ziemi. Patrząc na ruiny – bo w wyniku trzęsienia ziemi, grabieży i upływu bezlitosnego czasu niewiele się w tym miejscu ostało – można odnieść wrażenie, że jest się w samym Mieście. Ale to nie Rzym. To Volubilis, stolica dawnej prowincji Mauretanii Tingitany.

Fot. Karolina Janowska

Rzymska perła w Maroku

Stanowisko archeologiczne przypomina hiszpańskie Empurias czy Italikę. Z domów ostały się de facto same fundamenty, w niektórych z nich wspaniałe mozaiki, o czym za chwilę. Zachował się w całości łuk triumfalny Karakalli, jednak bez zdobiących go marmurów, kilka kolumn na forum, fragment bazyliki oraz, co ciekawe, ołtarz ofiarny. Miasto ucierpiało najbardziej nie na skutek grabieży i rabunku, ale w następstwie trzęsienia ziemi w 1755 roku. Miało ono swe epicentrum w Lizbonie w 1755 roku, wpisując się w szereg najtragiczniejszych kataklizmów tego rodzaju w historii Europy. Siła trzęsienia wynosiła 9 stopni w skali Richtera, a jego moc była tak potężna, że, poza całkowitym zrujnowaniem samej stolicy Portugalii, przyniosła szkody również północno-zachodniej Afryce, w tym właśnie miastu Volubilis, które zostało zrównane z ziemią. Warto nadmienić, że nieco wcześniej ograbili je muzułmanie, którzy wykorzystywali marmur z budynków dla własnych celów, jednak co do zasady nie burzyli pełnych konstrukcji.

Fot. Karolina Janowska
Fot. Karolina Janowska

Mauretania Tingitana

Volubilis wyłania się niespodziewanie zza wzgórz porośniętych z rzadka krzewami, a gdzieniegdzie drzewami arganowymi. Pojawia się nagle, bez ostrzeżenia i zmienia trajektorię doznań. W jednej chwili z baśni tysiąca i jednej nocy przeskakujemy w zupełnie inny świat. Jakim cudem wpływy rzymskie sięgnęły tak daleko na południe, w zasadzie na rubieże ówczesnego świata? Przecież kilka kilometrów na południowy zachód od Volubilis, za murami miasta Sala Colonia, rozciągał się limes, czyli niekończący się ciąg fortyfikacji wyznaczających granicę między światem zamieszkanym a nieznanym. Co więcej, jak to możliwe, że w Maroku, kraju meczetów, medyn i kazb istnieje municipium romanum?

Zazwyczaj zapomina się, że historia Maroka sięga co najmniej VIII wieku p.n.e., kiedy to Fenicjanie zakładali swoje faktorie handlowe wzdłuż wybrzeża Morza Śródziemnego, a także dalej, za Słupami Heraklesa, w Hiszpanii, na zachodnim brzegu Afryki i na Wyspach Kanaryjskich. Wykopaliska dowiodły, że pierwsze ślady osadnictwa w rejonie Volubilis sięgają neolitu, natomiast w wieku III p.n.e. istniała tu osada punicko-mauretańska. Fenicjanie zdołali na tym terenie założyć osady, jednak obszar dzisiejszego Maroka i częściowo Algierii zajmowała ówczesna Mauretania, stanowiąca osobne królestwo rządzone przez ludy, które później zaczęto określać mianem Berberów. Kraj ten sąsiadował od wschodu z Numidią, a od południa z saharyjskim państwem Getulia. Gdy w 146 roku p.n.e. nastąpił upadek Kartaginy, której wpływy sięgały do Mauretanii, państwo to stało się klientem Rzymu. Wspomagało Republikę w walce z numidyjskim królem Jugurtą w końcu II wieku p.n.e., a w czasie wojny domowej między Cezarem a Pompejuszem władcy Mauretanii Bokchus II i Bogud II wsparli późniejszego dyktatora, za co otrzymali od niego w nagrodę zachodnią część Numidii. Po śmierci ostatniego władcy, Oktawian August przyłączył Mauretanię do Imperium Rzymskiego, niemniej dla zachowania pozorów w 25 r. p.n.e. powierzył ją królowi Numidii, Jubie II. Aby dodać smaczku historii Mauteranii należy wspomnieć, że ów Juba II pojął za żonę córkę samej Kleopatry i Marka Antoniusza, Kleopatrę Selene. Ich syn, Ptolemeusz rządził królestwem do roku 40 n.e., kiedy cesarz Kaligula rozkazał go zgładzić. Legenda głosi, że Ptolemeusz udał się przed oblicze cesarza odziany nieopatrznie w szatę w kolorze purpury, co Kaligula zinterpretował jako po pierwsze brak szacunku, a po drugie jako jawną prowokację. Ponieważ purpurę w jego mniemaniu mógł nosić tylko cesarz, oczywistym dla szaleńca z Palatynu stało się, że Ptolemeusz planuje zamach i przejęcie władzy. Wraz ze śmiercią władcy nastąpił nie tylko koniec dynastii ptolemejskiej, ale także koniec pozornej niepodległości Mauretanii – zmieniona została ona w rzeczywistą prowincję pod nazwą Mauretania Tingitana ze stolicą w Tingis (zachodnia część) oraz Mauretania Cesariensis ze stolicą w Sitifis (obecnie część Algierii).

Fot. Karolina Janowska
Fot. Karolina Janowska

Świetność miasta

Jakkolwiek istnienie prowincji stało się faktem, o tyle rzeczywista władza cesarska sięgała właśnie Volubilis i Sala Colonia na zachodnim wybrzeżu. Niektórzy historycy twierdzili, że rzymskie wpływy sięgały aż do Casablanki, która miała nosić w starożytności nazwę Anfa. Co ciekawe, współczesny port w tym mieście również nosi taką nazwę, podobnie jak cała dzielnica. Odkrycia archeologiczne pozwoliły stwierdzić, że część dawnych portugalskich cystern wznoszona była na bazie rzymskich składnic zboża.

Volubilis przeżywało swój największy rozkwit między rokiem 40 a 285 n.e. W mieście mieszkało około 20 tysięcy osób, co było niemałą liczbą jak na owe czasy i rejon geograficzny. Co ciekawe, większość mieszkańców pochodziła z rdzennych terenów – byli zatem Maurami lub Berberami. Nie przeszkadzało im to w najmniejszym stopniu czuć się obywatelami Imperium i posługiwać łaciną, jednak inskrypcje pozostałe na niektórych obiektach zdradzają nam ciekawą rzecz. Mianowicie tubylcy w II wieku n.e. nie znali poprawnych zasad gramatyki, w napisach często pojawiają się błędy językowe, można zatem wysnuć wniosek, że afrykańska odmiana łaciny odbiegała już zasadniczo od cycerońskiego ideału. Miasto pełniło zaszczytną rolę centrum administracyjnego i ekonomicznego prowincji. Jako że leżało w otoczeniu żyznych wzgórz, na których do dziś uprawiane są oliwki i zboże, mogło dostarczać cenne surowce do stolicy. Eksportowano również barwniki purpurowe oraz drewno cedrowe, a także egzotyczne zwierzęta, takie jak lamparty, które trafiały na areny rzymskich amfiteatrów. Warto nadmienić, że według rzymskiego geografa Pomponiusza Meli, Volubilis stanowiło najbogatszą spośród wszystkich rzymskich aglomeracji w Mauretanii. Dziś świadczą o tym imponujące rozmiary stanowiska archeologicznego, a także ślady dawnych siedmiu bram, przez które możliwe było wejście i wyjście do pomerium.

Miasto zaczęło stopniowo podupadać w drugiej połowie III wieku n.e., kiedy to Rzym zaczął być nękany przez pierwsze najazdy barbarzyńców. W 285 roku cesarz Dioklecjan dokonał reorganizacji prowincji, jednak od tego czas datuje się już powolny zmierzch Mauretanii Tingitany. Od południa przez rzymskie limes napływać zaczęła ludność saharyjska. Warto nadmienić, że Volubilis nie stało się ofiarą przemarszu Wandali w roku 411 n.e., którzy po prostu przeszli przez to miasto, kierując się na wschód do dzisiejszej Tunezji. Gdy w latach 40 VI wieku n.e. dotarli tu Arabowie, miasto przeszło w ich ręce w zasadzie bez rozlewu krwi. Arabowie rządzeni przez dynastię Umajjadów połączyli obie Mauretanie w prowincję Maghreb, która to nazwa funkcjonuje do dziś. Miasto pod rządami Arabów znane było jako Walili i de facto zamieszkiwane było do połowy XVIII wieku. Kres osadnictwu położyło wspomniane trzęsienie ziemi z 1755 roku. Marmury z pozostałych „przy życiu” budowli muzułmanie wykorzystali do ozdoby swoich budynków.

Fot. Karolina Janowska
Fot. Karolina Janowska

Urok zwiedzania

Lwia część dzisiejszego Volubilis znajduje się pod ziemią, natomiast turystom udostępniony został stosunkowo niewielki fragment. Wykopaliska na tym terenie prowadzili Francuzi, a po zakończeniu okresu protektoratu w 1956 roku nie podjęto dalszych prac, dochodząc do wniosku, że to, co w ziemi, powinno w niej pozostać. Miasto, a raczej jego ruiny, ułożone są w nieco nieregularną literę L, przez co główne arterie, decumanus maximus i cardo, biegną nieprawidłowo i nie przecinają się pod kątem prostym. Z ziemi wznoszą się fundamenty z kamieni, nagie, pozbawione jakichkolwiek tynków czy zdobień. Nie sposób stwierdzić, czy w Volubilis znajdowały się domy czynszowe, tak zwane insulae, jednak wiele wskazuje na to, że mieściły się tam przede wszystkim wille. Ich układ odbiega nieco od typowych rzymskich budowli tego typu, niemniej domy te należały do ludzi zamożnych, jako że w niemal wszystkich znajdowały się takie pomieszczenia jak latryny z bieżącą wodą oraz łaźnie z trzema izbami – caldarium, tepidarium i frigidarium. W wielu domach zachowały się przepiękne mozaiki, od których tematyki domy biorą swoje nazwy.

Mamy więc Dom Orfeusza – mieszkanie zamożnego kupca i najokazalszą budowlę w Volubilis, której dziedziniec ozdobiony został mozaiką z motywami morskimi oraz Orfeuszem z lirą. Mamy Dom Akrobaty, dużo skromniejszy, ozdobiony mozaiką przedstawiającą akrobatę siedzącego tyłem na koniu lub ośle. Mamy też Dom Diany – obiekt, w którym zachowały się dwie bodajże najokazalsze i najpiękniejsze mozaiki w Volubilis. Pierwsza z nich, o tematyce erotycznej, przedstawia uprowadzenie Hylasa przez nimfy, druga zaś ukazuje Dianę w kąpieli, zamieniającą Akteona w jelenia. Równie imponująca mozaika znajduje się w Domu Herkulesa – przedstawia herosa wykonującego słynne 12 prac.

Fot. Dan Diffendale / Flickr, CC BY-NC-SA 2.0
Fot. Dan Diffendale / Flickr, CC BY-NC-SA 2.0

Volubilis to jednak nie tylko domy. Jak już wspomniano, do naszych czasów zachowało się całkiem sporo obiektów. Jednym z nich jest tłocznia oliwy, w której odnaleźć można zrekonstruowaną machinę do pozyskiwania tego cennego płynu. Zachowało się częściowo forum z bazyliką szczycącą się pięcioma nawami. Paradoksalnie kolumny bazyliki używane są do dnia dzisiejszego – na ich kapitelach uwiły sobie gniazda bociany, w dodatku nie byle jakie, bo… polskie. Część z tych przepięknych ptaków odlatujących z naszego kraju do szeroko pojmowanej Afryki przybywa właśnie tu, do Maroka, a w tym między innymi do Volubilis. Można powiedzieć, że życie w mieście nadal w pewnym stopniu kwitnie. W pewnym oddaleniu od forum wznosi się łuk triumfalny Karakalli, zbudowany w 217 roku n.e.. Na filarach widniała prawdopodobnie podobizna cesarza i jego matki (wizerunek żony nie została tam umieszczony – kobieta została zgładzona przez swego małżonka). Widoczny jest jednak napis, który nie pozostawia wątpliwości, komu został dedykowany łuk. Aby miasto mogło tętnić pełnią życia, potrzebne były również inne przybytki. W Volubilis znajdziemy pozostałości po akwedukcie, po publicznych łaźniach oraz po nimfeum, w którym prano ubrania, o czy świadczy wyżłobienie w kamieniach. Zachowały się też fundamenty miejscowego lupanaru, zlokalizowanego tuż przy łuku triumfalnym. Co do przeznaczenia tego miejsca nie sposób się pomylić, gdyż jest on nad wyraz dobitnie oznaczony.

Łuk Karakalli, fot. Catchpenny / Flickr, CC BY-ND 2.0

Miasto zwiedza się zbyt szybko, nawet jeśli chcemy delektować się każdym kamykiem – nie wszystkie obiekty są otwarte dla turystów. Niedostępny pozostaje między innymi Dom Wenus oraz kompleks budynków przemysłowych, które obecnie są w remoncie. Niewielką rekompensatę stanowi mini-muzeum przy wejściu na stanowisko archeologiczne, gdzie znajdują się artefakty wydobyte w trakcie prac wykopaliskowych, a także kapitele kolumn i stele z napisami po łacinie. Ponieważ w zasięgu wzroku nie widać żadnego kustosza, brak też panów strzegących tychże obiektów, a i po samym mieście towarzyszy z reguły jeden tylko przewodnik, który przymyka oczy na różne wybryki, można dowoli dotykać, głaskać i wręcz macać budynki, kamienie i artefakty. Ten niczym nie zmącony kontakt z antykiem jest wspaniałym przeżyciem dla każdego miłośnika starożytnego Rzymu.

Dzisiejsze Volubilis przypomina antyczną rzymską wyspę w arabsko-muzułmańskim morzu. Wokół miasta wnoszą się wzgórza, na których ponoć pochowany jest jeden z marokańskich władców, założyciel dynastii Idrysydów. Rzymska osada nie poszła jednak w zapomnienie – co roku gości ona całkiem sporo turystów, którzy w zdumieniu kroczą starożytną kamienną drogą. Przypomina ona, że Imperium Romanum w szczytowym okresie swojej świetności sięgało de facto końca świata. Za jego granicami nie było już nic, jedynie bezkresne piaski pustyni.

 

Zdjęcie główne: Just Booked a Trip / Flickr, CC BY 2.0

 

Posted on

Andrzej Ćwiek, Hieroglify egipskie. Mowa bogów

Nie oceniam książek po okładkach, ale po przedmowach już tak, przynajmniej czasami. Przekonujące wstępy nie trafiają się często, jeszcze rzadziej takie, które sprawiają, że od pierwszych stron zaczynam notować zagadnienia do własnych studiów.

Zobaczmy, jak będzie z Tobą, drogi Czytelniku, droga Czytelniczko.

Czy słyszałeś, że komputerowy program Adobe nosi nazwę pochodzącą od staroegipskiego terminu oznaczającego cegłę? Czy wiedziałaś, że podział dnia i nocy na 24 godziny zawdzięczamy faraońskim kapłanom? Czy zdajesz sobie sprawę, że popularne dzisiaj imię Zuzanna, które być może nosi Twoja córka, pochodzi znad Nilu, podobnie, jak słowo chemia, heban czy bazalt?

Bez względu na odpowiedź, już sam fakt, że czytasz tę recenzję, każe mi podejrzewać jedno: mimo triumfującego dzisiaj lenistwa i powierzchowności, miewasz ochotę na podjęcie pewnego wysiłku, na próbę poznania, nauczenia się. O tym lenistwie i tej powierzchowności archeolog Andrzej Ćwiek również zresztą we wstępie wspomina, dając do zrozumienia, że mający po nim nastąpić tekst nie jest dla wszystkich – a tylko dla tych, którym się chce.

 

Książkę Hieroglify egipskie możesz nabyć w naszym sklepie! Zapraszamy tutaj

Nie oznacza to bynajmniej, że książka Hieroglify egipskie. Mowa bogów, której nowa edycja ukazała się właśnie nakładem Wydawnictwa Poznańskiego, jest publikacją specjalistyczną, zrozumiałą tylko dla wąskiego grona zainteresowanych. Wręcz odwrotnie – to fascynujące opracowanie popularno-naukowe, które w sposób niezwykle przystępny, a miejscami absolutnie porywajacy, przedstawia genezę i rozwój egipskiego pisma, rozszyfrowanego dopiero w XIX wieku.

Autor zdecydował się podzielić tekst na kilka części. Po efektownym jednostronnicowym wstępie otrzymujemy dość obszerne, a przy tym bardzo czytelne wprowadzenie do kultury, religii i historii starożytnego Egiptu; następnie poznajemy intrygującą historię samego pisma. W trzeciej części mamy możliwość odbycia prawdziwego mini-kursu hieroglifów, po nim zaś czeka nas mały hieroglificzny tezaurus. W ostatniej, szóstej części publikacji udajemy się na wycieczkę po najważniejszych egipskich zabytkach, próbując, pod czujnym okiem autora, rozszyfrować zachowane na nich napisy. Później pozostaje już tylko marzyć o prawdziwej wyprawie do kraju nad Nilem.

Książka obfituje w przykłady; sporo w niej także barwnych fotografii oraz cytatów z autentycznych tekstów staroegipskich. I choć można potraktować ją z pewnością jako podręcznik tzw. świętych znaków (od stgr. ἱερογλυφικά – hieroglyphiká), to przede wszystkim uświadamia nam ona, jak mocno kultura Zachodu zakorzeniona jest w starożytnym Egipcie. Przypomina też, że to właśnie tam narodził się najważniejszy wynalazek w dziejach naszego gatunku. Bez niego nie byłby możliwy dalszy rozwój cywilizacji; nie powstałyby wszystkie późniejsze osiągnięcia. Od pióra do ołówka, od druku po komputer, od gazety po transmisję danych – wszystkie, poniekąd, zawdzięczamy dawnym mieszkańcom północno-wschodniej Afryki. Aż wstyd nie dowiedzieć się, jak się to wszystko zaczęło.

Andrzej Ćwiek, Hieroglify egipskie. Mowa bogów, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 2022

 

 

Posted on

W trudnym czasie

Drodzy Czytelnicy magazynu “Lente”,
nie znajduję niestety mądrych słów, by skomentować to, co się dzieje.
Pragnę jednak wysłać wszystkim małe światełko. Utulić.
Wierzę, że dobro zwycięży. Zobaczcie, ile go wokół, w nas!

Działajmy, ile kto może. A możemy, razem, wszystko.

 

 

 

Zapraszam do dołączenia do naszej Lentkowej grupy śródziemnomorskich licytacji dla Ukrainy. Znajdziesz ją tutaj.

Posted on

Alessandro Barbero. Boccaccio dzisiejszej pandemii?

Na scenie w wypełnionym po brzegi ogromnym namiocie stoi samotny mikrofon, a przy nim mężczyzna w średnim wieku, okularnik drobnej postury w nieco luźnych ubraniach, przywodzących na myśl styl Roberta Benigniego. Publiczność szaleje. Mężczyzna uśmiecha się jakby nieśmiało, po czym wysokim głosem mówi „Dziękuję” i zaczyna wykład. Tak wyglądają spotkania z Alessandrem Barbero na Festiwalu Umysłu organizowanym co roku we wrześniu w liguryjskiej Sarzanie, a także przy wielu innych okazjach. Internetowe społeczności wielbicieli profesora Barbero zrzeszają po 50.000 członków. Latem 2021 r. jego najchętniej oglądanym na YouTube wykładem był ten o seksie w średniowieczu, z milionem odsłon. Chwytliwy temat? Dziś, po pół roku, na czoło wysunęła się opowieść o okolicznościach wybuchu drugiej wojny światowej, obejrzana już ponad 4 miliony razy.

 

23 lutego nakładem Wydawnictwa Marginesy ukazuje się biografia Dante autorstwa Alessandra Barbero, w przekładzie Krzysztofa Żaboklickiego. Więcej o książce przeczytasz tutaj, tu zaś zamówisz własny egzemplarz  
23 lutego nakładem Wydawnictwa Marginesy ukazuje się biografia Dante autorstwa Alessandra Barbero, w przekładzie Krzysztofa Żaboklickiego. Więcej o książce przeczytasz tutaj, tu zaś zamówisz własny egzemplarz

 

Sam Barbero nie ma kont w mediach społecznościowych, a o jego życiu prywatnym wiadomo bardzo niewiele: rodem z Turynu, jest żonaty, w młodości zapisał się do partii komunistycznej, deklarował się jako ateista, choć pochodzi z rodziny katolickiej, a obaj dziadkowie popierali faszystów. W dzieciństwie, jak wspomina, był bardzo nieśmiały, najchętniej bawił się żołnierzykami (robi to czasem do dziś), oglądał mapy albo czytał książki. Nie ma telewizora.

Kandydat na dyktatora?

Barbero to historyk-mediewista, profesor uniwersytetu prowadzący zwykłe życie naukowe, na które składa się publikowanie artykułów, uczestniczenie w konferencjach, dydaktyka, promowanie prac dyplomowych. Jednocześnie przez ostatnich 15 lat współtworzył włoską „popkulturę wysoką”, której w ostatnich latach stał się niezaprzeczalnym bohaterem. Od 2007 roku współpracuje z telewizją RAI jako komentator filmów dokumentalnych; w tym samym roku po raz pierwszy wystąpił z serią 3 wykładów o historii na festiwalu w Sarzanie. Jego popularność szaleńczo wzrosła w czasie pandemii. Strategię dziesięciorga młodych florentczyków z Dekameronu, którzy leczyli traumę dżumy 1348 roku słuchając opowieści, stosują teraz całe rzesze dzisiejszych Włochów – a profesor snuje opowieści z wielką maestrią. Liczba odsłon jego wypowiedzi wzrosła z kilkunastu tysięcy jeszcze kilka lat temu do nawet kilku milionów dziś. Do nagrań z wykładów, wcześniej zamieszczanych na YouTube przez organizatorów festiwali, fani (nigdy sam Barbero) zaczęli dodawać liczne fragmenty paneli i wywiadów na najrozmaitsze tematy. W komentarzach pojawiają się apele, by został dyktatorem Włoch.

Słuchacze profesora dopiero w zetknięciu z nim odkrywają czar historii, której nie znosili w szkole

Jakie są klucze do jego popularności? Po pierwsze chyba zasada, że „tylko prawda jest ciekawa”. Barbero, w odróżnieniu od wielu współczesnych mu humanistów, w tym historyków, wierzy w prawdę – ale rozumie ją jako niezmiernie bogaty zbiór szczegółów, różnych aspektów, których naświetlanie zmienia dotychczasowy stan wiedzy – w tym sensie dla historyka nie istnieje punkt dojścia. Ustalenie, co się wydarzyło, jest dla profesora  najważniejszym i podstawowym zadaniem historyka. Co więcej, jako popularyzator nie zajmuje się tylko jedną epoką – jego wykłady omawiają różne kwestie, od słynnych bitew starożytnej Grecji, przez starożytny Rzym, zachodnie średniowiecze i nowożytność, Imperium Osmańskie – aż do XX wieku. Jego mistrzem jest Marc Bloch, na którego grobie widnieje napis Dilexit veritatem (‘Umiłował prawdę’). Założyciel szkoły Annales postulował w pierwszej połowie XX w. odejście od uprawiania „historii wydarzeniowej” na rzecz opisywania wielkich struktur, nawyków, całościowego wpływu ludzkiej działalności w danej epoce np. na krajobraz. Barbero opowiada prawie zawsze o wydarzeniach, wykazując wielką wrażliwość wobec anegdoty, dowcipu, lirycznej opowieści, ale obudowuje je zawsze opowiadaniem o tym, jak wyglądał świat – społeczny, technologiczny, duchowy – w którym wydarzenia te miały miejsce. Słuchacze, jak piszą w komentarzach, dopiero w zetknięciu z nim odkrywają czar historii, której nie znosili jako przedmiotu szkolnego, wykładanego – jak widać, nie tylko u nas – z klucza sekwencji dat. Co daje profesorowi przewagę? On sam wyjaśnia: gdy masz opowiedzieć o czymś, co działo się w innych czasach, różniących się od naszych pod wieloma względami, nie da się tego zrobić w 5 minut. Jego wykłady trwają zazwyczaj około godziny. W tym czasie wyjaśnia szczegółowo realia, o których inni nie mówią – albo o które sami nie zadali sobie pytań – a także obficie cytuje, czasem parafrazuje źródła.

Lingwista, historyk czy aktor?

To prowadzi nas do drugiego czynnika jego sukcesu: Barbero jest mistrzem języka, tak mówionego jak i pisanego. Jest nie tylko naukowcem i popularyzatorem, ale od połowy lat ’90 także pisarzem. Za debiutancką Bella vita e guerre altrui di Mr. Pyle, gentiluomo (‘Światowe życie i cudze wojny pana Pyle, esq.’), osadzoną na początku wojen napoleońskich, otrzymał jedną z najważniejszych włoskich nagród literackich, Strega. Jego powieści tchną melancholią. Płynie ona z przekonania, że ludzie zawsze będą zdolni do rzeczy strasznych i będą ich dokonywać, a z drugiej strony w samym życiu, w zaangażowaniu, w cielesności tkwi niezaprzeczalne piękno, które warto ocalać i upamiętniać. Język tych książek jest wyjątkowy dzięki zdolności autora do lingwistycznej mimikry, na której pozostawia jednak własne piętno. Bella vita, jak opowiadał pisarz i tłumacz klasyki literatury Aldo Busi, wydawała się wręcz publikacją oryginalnego tekstu z przełomu XVIII i XIX w., gdyby nie to, że jej język był jednocześnie do szpiku współczesny. Kolejna książka, Romanzo russo, osadzona w Moskwie pod koniec lat ’80, imitowała styl Bułhakowa i wdawała się w literacką grę z Mistrzem i Małgorzatą; ostatnia Alabama to prawie w całości monolog żołnierza konfederacji, który czyta się jak przekład amerykańskiej powieści o wojnie secesyjnej. Barbero przyznaje, że gdy decydował o kierunku studiów, rozważał lingwistykę – w jego wykładach widać ogromną świadomość, że język jest narzędziem, którym posługuje się bardzo sprawnie w zależności od potrzeb. Profesor zręcznie gra różnymi stopniami formalizacji. W cytatach jest wierny, z innych języków przekłada je bez zbytniego archaizowania. Jednak w parafrazach często używa wyrażeń potocznych, dzięki czemu łatwo nawiązuje kontakt z publicznością, choć nigdy nie popada w wulgarność lub uproszczenia. Jeden z komentatorów na YouTube zauważył: Wywód Barbero jest taki potoczysty. Używa klasycznego systemu budowy zdania za pomocą podmiotu, orzeczenia i dopełnień, nie gubiąc się w zdaniach podrzędnych. To bardzo proste stwierdzenie, ale być może właśnie ten słuchacz przeniknął magię języka Barbero.

Po trzecie, Alessandro Barbero ma zdolności aktorskie: choć nie dysponuje „radiowym głosem”, potrafi doskonale operować tonem, pauzą, gestykulacją. Kadr z jednym jego typowych gestów, zaciśniętą pięścią podniesioną w górę, jest podstawą licznych memów.

Profesor Barbero w 2008 roku, fot. Shadowgate / Wikimedia, CC BY 2.0
Profesor Barbero w 2008 roku, fot. Shadowgate / Wikimedia, CC BY 2.0

Antysystemowiec czy mistrz kłopotliwych wyznań?

Przy wzrastającym zainteresowaniu mediów Barbero zaczął ukazywać się jako intelektualny antysystemowiec, myślący na tyle samodzielnie, że często zaskakuje swoją publiczność. Lewica mogła sądzić, że ma go po swojej stronie, gdy 2 lata temu zdradził, iż w młodości zapisał się do partii komunistycznej i cały czas jej ówcześni przywódcy są dla niego ideałem polityków. Ostatnio wzbudził jednak skandal, mówiąc („tylko proszę mnie źle nie zrozumieć!”), że warto zbadać, czy kobiety mają niższą pozycję w świecie pracy z powodu szklanego sufitu, czy też przez swoją – statystycznie – naturalnie mniejszą agresywność. Jako historyk zwracał uwagę na fakt, że sytuacja, w której na Zachodzie kobiety i mężczyźni mogą robić dokładnie te same rzeczy, jest na tle dziejów ludzkości „cudownym eksperymentem”. Nagłówki w gazetach następnego dnia głosiły: Barbero nienawidzi kobiet!. Wcześniej wzbudził skrajne emocje, podpisując list protestacyjny wobec wprowadzania przepustek covidowych – we Włoszech szczepienie lub świeżo wykonany test był w ostatnich miesiącach (również letnich) ścisłym warunkiem wejścia do budynku uniwersytetu, biblioteki czy lokalu gastronomicznego. Argumentem profesora było to, że każdy ma prawo żywić wątpliwości, gdy nakłania się go do zaaplikowania sobie na własną odpowiedzialność substancji badanej, w jego opinii, od bardzo niedawna, co uniemożliwia rzetelną wiedzę o możliwych działaniach niepożądanych. Za uczciwe postawienie sprawy uznałby natomiast wprowadzenie szczepień obowiązkowych, gdzie odpowiedzialność za decyzję o szczepieniu ludzi przyjmuje w całości państwo. Uznał za absurd skrajne konsekwencje ruchu Black Lives Matter, jak niszczenie pomników bohaterów historii amerykańskiej, oraz reperkusje tego procesu w dydaktyce uniwersyteckiej (np. wycofanie się z uczenia o Arystotelesie z powodu jego poglądów na niewolnictwo). Komentując serial Bridgertonowie, powiedział: Dlaczego castingi mają być color-blind? Chciałbym zobaczyć reakcje na Martina Luthera Kinga granego przez białego mężczyznę, albo – jeszcze lepiej – przez białą kobietę.

Barbero pokazuje, że nawet najbardziej racjonalny badacz pozostaje zawsze człowiekiem skądś i może żywić typowe dla swojego backgroundu uprzedzenia

Również swoim wielbicielom znad Wisły nie szczędzi kłopotliwych niespodzianek. Wydaje się, że nie lubi Polski i Polaków. Pan Pyle, amerykański ambasador podróżujący przez Europę u progu XIX w., widział polską szlachtę w Warszawie krzyczącą o niepodległości, po tym jak przy źle utrzymanych, błotnistych drogach oglądał chylące się z nędzy chłopskie chaty. Wśród spotkanych w Warszawie ludzi może największe wrażenie robi na nim Jan Potocki, mówiący o sobie, że jest Rosjaninem. Konfederaccy żołnierze ze wspomnień z Alabamy uznają za afront, że rzucono do walki przeciwko nim, dżentelmenom, imigrantów z Polski, najżałośniejszy typ ludzi. Kilka lat temu Barbero protestował w wywiadzie dla „Il Fatto Quotidiano” przeciwko zrównywaniu przez Parlament Europejski nazistowskiego i komunistycznego totalitaryzmu: Parlament wpadł w pułapkę rezolucji zaproponowanej przez kraje, których historia jest zupełnie inna niż nasza, które uparcie uznają, że nazizm był czymś lepszym niż komunizm, jak Polska, gdzie próbuje się zatrzeć pamięć o tym, z jakim entuzjazmem wielu Polaków brało udział w zagładzie Żydów. W ich wykrzywionej optyce rodzi się idea, że sierp i młot jest tak samo straszny jak swastyka. Coś takiego w Europie Zachodniej zupełnie nie trzyma się kupy. Zwłaszcza ten ostatni osąd, odnoszący się do faktów, ale nieprecyzyjny i niespójny, dowodzi, że nawet najbardziej racjonalny badacz pozostaje zawsze człowiekiem skądś i może żywić typowe dla swojego backgroundu uprzedzenia. Barbero ma zresztą podobne pretensje wobec własnego narodu – oskarża go o nadmierną skłonność do wielkich słów, za którą nie idzie praca i systematyczność. To zaś może prowadzić do banalnego podporządkowania się złu.

Jesienią zeszłego roku profesor wygłosił 3 wykłady pod wspólnym tytułem Kobiety władzy; na ich bohaterki wybrał Katarzynę Wielką, Nilde Iotti i matkę Teresę z Kalkuty. Te opowieści były jak historie z Dekameronu – obejmowały tematy od nieokiełznanej seksualności do głębi doświadczenia duchowego, przez wielką, romantyczną miłość. Skuteczna, makiaweliczna władczyni, kochająca fizyczną miłość bardziej niż mężczyzn, którzy jej ją dawali; matka powojennego komunizmu we Włoszech, którą z sekretarzem partii Palmiro Togliattim łączyła przez lata wielka, niesformalizowana (z powodu braku legalnych rozwodów) miłość; wreszcie radykalna, spójna do bólu mistyczka, która podbijała świat, by wprowadzać do niego trudną, wcale nie cukierkową chrześcijańską miłość. Tak naprawdę łączy je tylko czułość opowieści, przedstawiającej każdą z postaci z punktu widzenia jej własnych racji. A może po prostu pasja do życia?

Zdjęcie główne: Alessio Jacona / Wikimedia, CC BY 2.0

 

Posted on

Alessandro Barbero, Dante

Czy kogoś w Polsce będzie interesować życie codzienne Dantego Alighieri, jeśli zapewne nie wie, dlaczego w ogóle jest on wart zainteresowania? – pyta mnie jedna ze współpracujących z nami autorek, kiedy rozmawiamy o najnowszej publikacji wydawnictwa Marginesy. – Czy coś takiego ma szanse na polskim rynku? Wątpliwości jest sporo, choć książka profesora Alessandra Barbero zrobiła we Włoszech prawdziwą furorę, stając się jednym z największych bestsellerów minionego roku. Na korzyść sprawy przemawia fakt, że nakład nowego tłumaczenia Boskiej Komedii, którego podjął się niezrównany Jarosław Mikołajewski, wyczerpał się u nas błyskawicznie. Może więc literacka podróż w zaświaty, malowane słowem średniowiecznego poety, staje się udziałem większej liczby Polaków, niż moglibyśmy sądzić?

KSIĄŻKĘ DANTE ALESSANDRA BARBERO ZNAJDZIESZ W SKLEPIE LENTE – ZAMÓW SWÓJ EGZEMPLARZ TUTAJ!

Na szczęście troska o powodzenie marketingowe biografii Dantego nie należy do moich osobistych bolączek; ja za zadanie otrzymałam lekturę tekstu, znakomicie przełożonego na język polski przez jednego z największych tłumaczy literatury włoskiej Krzysztofa Żaboklickiego, oraz nakreślenie kilku zdań na okładkę polskiego wydania. Średniowiecze nie jest moją ulubioną epoką historyczną, niektóre poglądy autora budzą we mnie uczucia co najmniej mieszane. Po lekturze, która, mimo mnogości przypisów i cytowanych źródeł, przebiega błyskawicznie, czuję się jednak zaintrygowana, zafascynowana i, co cenię najbardziej, zachęcona do dalszych – własnych! – poszukiwań. Pytania mnożą się, a wątpliwości wzmagają. Tym razem dotyczą już tylko bohatera książki.

Alessandro Barbero nie daje bowiem łatwej odpowiedzi na pytanie, kim był Dante Alighieri. Z całą pewnością daleko mu do zimnego pomnika genialnego poety czy ambitnego polityka; bliżej do człowieka wplątanego w intrygi, działającego pod wpływem impulsu, ulegającego emocjom. Jego życie toczy się i układa tak, jak pozwala epoka, wypełniona ideologicznymi sporami, spiskami, walką o władzę. To właśnie ta świadomość – że Dante był człowiekiem swojego czasu – stanowi największy dar, jaki profesor Barbero przekazuje swoim czytelnikom. Aby go przyjąć, warto sięgnąć po lekturę – barwną, a jednocześnie skrupulatnie przygotowaną; porywającą, a zarazem ambitną i niekomercyjną. Potem pozostaje już tylko wierzyć, że będzie nas więcej – czytających, pytających, szukających. Wierzyć i mieć nadzieję, bo, jak niedawno pokazał swym przekładem Mikołajewski, od zgubionego w lesie Dantego możemy się dziś bardzo wiele nauczyć.

Alessandro Barbero, Dante, tłumaczył Krzysztof Żaboklicki, Marginesy, Warszawa 2022

Posted on

Silva Gentilini, Mrówki nie mają skrzydeł

Dom jest miejscem, które kojarzy się przede wszystkim z miłością, poczuciem bezpieczeństwa, swobodą i odpoczynkiem. Niestety nie zawsze i nie wszystkim. Czasem staje się przestrzenią największej udręki, dyskryminacji, przemocy, bólu, cierpienia, nieszczęścia i nienawiści. Ucieka się z niego i od niego, zamiast z przyjemnością szukać w nim wytchnienia.

Ten drugi scenariusz znajdujemy w powieści włoskiej autorki Silvy Gentilini Le formiche non hanno le ali, która 23 lutego ukaże się w Polsce pod tytułem Mrówki nie mają skrzydeł (wyd. Fame Art, tłum. Ewa Trzcińska). To historia rodzinna, w której przeplatają się losy dwóch kobiet – Margherity, żyjącej w latach 20. ubiegłego stulecia, oraz urodzonej pół wieku później Emmy. Opowieść pierwszej bohaterki rozpoczyna ciąża, w którą dziewczyna zachodzi we wczesnej młodości, hańbiąc imię rodziny. Nie mogąc znieść niechęci najbliższych, decyduje się porzucić dom i wyruszyć w podróż do Stanów Zjednoczonych. Druga postać daje nam się poznać jako dziecko agresywnego ojca borykającego się z problemami psychicznymi, który dzień po dniu zmienia życie najbliższych w piekło.

Powieść Mrówki nie mają skrzydeł kupisz w sklepie Lente (tutaj)
Powieść Mrówki nie mają skrzydeł kupisz w sklepie Lente (tutaj)

Czytając kolejne strony tej powieści, liczymy, że zakończy się ona się pozytywnie, a udręczone bohaterki po latach cierpień doświadczą wytchnienia. Nie ma to jednak miejsca: każda kolejna decyzja i każde wydarzenie w konsekwencji przynosi jeszcze większy ból. Nawet jeśli którejś z nich udaje się osiągnąć sukces czy znaleźć ukojenie, w kolejnym rozdziale znów otrzymują cios, a przeszłość nie pozwala o sobie zapomnieć. Jak w filmach Hitchcocka, gdzie historia rozpoczyna się trzęsieniem ziemi, a napięcie nie przestaje rosnąć, tak w książce Gentilini nawet na chwilę nie uwalniamy się od trudów życia i cierpienia głównych bohaterek. By zmierzyć się z tą dramatyczną opowieścią, potrzeba pewnej wewnętrznej gotowości, którą bez wątpienia nie wszyscy mamy.

Książka jest bardzo dobrze napisana i, wbrew wszelkim pozorom, czyta się ją bardzo szybko. Autorka zdecydowała się na narrację dwutorową, w której jedna z bohaterek opowiada swą historię w pierwszej osobie, losy drugiej poznajemy zaś z przekazu. Zabieg ten decyduje o nietypowym rytmie tekstu – sprawia on, że czytelnik, zanim jeszcze zdąży zmęczyć się jedną historią, zostaje wciągnięty w drugą.

Nie mam wątpliwości, że Mrówki nie mają skrzydeł to powieść ważna. Porusza problemy, które, niestety, pozostają wciąż aktualne; uwrażliwia na sprawy, które być może dzieją się tuż za naszą ścianą. Pozostaje mieć nadzieję, że po lekturę sięgnie jak najwięcej osób, które po niej już nigdy nie pozostaną obojętne na cierpienie drugiego człowieka.

Silva Gentilini, Mrówki nie mają skrzydeł, tłumaczyła Ewa Trzcińska, Fame Art, Lublin 2022

 

 

Posted on

Włosy Moniki Vitti

Tekst stanowi zapis rozmowy Diany Dąbrowskiej i Anny Osmólskiej-Mętrak, która odbyła się w ramach Accademii Włoskiego Kina prowadzonej przez Dianę.

Tytuł oryginalny rozmowy: Filmowe oblicza Moniki Vitti.

Nagrania całości rozmowy można wysłuchać tutaj.

Diana Dąbrowska i Anna Osmólska-Mętrak
Diana Dąbrowska i Anna Osmólska-Mętrak


Diana Dąbrowska: Monica Vitti: diva, ale też anty-diva, postać osobna w bogatej konstelacji włoskich gwiazd. Zgodziłabyś się?

Anna Osmólska-Metrak: Rzeczywiście droga twórcza Vitti różniła się od sposobu, w jaki na ekrany trafiły choćby Sophia Loren czy Gina Lollobrigida, ale też wydaje mi się, że te pojęcia –  „gwiazda”, a szczególnie dziś już całkowicie niedopuszczalne określenie „seks-bomba” – są ograniczające. Nie oddają specyfiki twórczości poszczególnych aktorek. Ale tak, Vitti rzeczywiście była z nich wszystkich najmniej gwiazdą; z dystansem podchodziła do tego typu etykiet.

DD: W odróżnieniu od Loren czy Lollobrigidy, Vitti nie była laureatką niezwykle popularnego konkursu piękności Miss Italia. Nie dostała się do świata kina tymi drzwiami, tylko za sprawą akademii, teatru.

AOM: Monica odebrała bardzo gruntowne wykształcenie teatralne, zresztą aktorstwo interesowało ją już w wieku nastoletnim. Momentem przełomowym było jednak wstąpienie do prawdziwej kuźni talentów aktorskich – Accademii Teatralnej Silvia d’Amico. Monica miała szansę sprawdzić się zarówno w rolach dramatycznych, jak i komediowych, co znajdzie wyraz również w jej późniejszej filmografii. Od Szekspira do Moliera – nie było dla Vitti ograniczeń.

Monica Vitti
Monica Vitti


To właśnie poprzez teatr odkrył jej talent Michelangelo Antonioni. Ale zanim przejdziemy do Antonioniego, może uporządkujmy jedną ważną kwestię biograficzną. Monica Vitti to tak naprawdę…

… Maria Luisa Ceciarelli. Pseudonim artystyczny przyjęła za radą nauczyciela z Akademii, Sergia Tofana. „Vitti” to pierwsza część panieńskiego nazwiska jej matki (Vittiglia), z którą  była bardzo związana, a którą straciła w młodym wieku. Imię Monica zaczerpnęła z czytanej właśnie książki. Urodziła się w Rzymie w 1931 r., ale w dzieciństwie i wczesnej młodości sporo podróżowała z rodziną po Italii ze względu na pracę ojca. Jako malutka dziewczynka wychowywała się na Sycylii. Trochę czasu spędziła również w Neapolu i innych miastach południa Włoch. To się okazało niezwykle istotne dla jej późniejszych wcieleń aktorskich, gdzie grywała Włoszki pochodzące z bardzo różnych regionów. Ucho do dialektów, oko do mimiki i gestykulacji – to coś, co charakteryzuje szczególnie komediowe emploi Vitti.

Tak! Najlepszym tego przykładem jest chyba nowelowy film Noi donne siamo fatte così (1971), gdzie z przekonaniem wciela się zarówno w rolę neapolitanki, jak i dziewczyny z Północy. Albo genialny film Monicellego (1968) Dziewczyna z pistoletem i kultowa już postać mściwej Assunty Patanè.

Myślę, że duży wpływ na tę lekkość gry Vitti w rolach komediowych – prócz wspomnianej Akademii –  miał kontakt z bogatą tradycją teatru neapolitańskiego. Vitti była też niezwykłym kameleonem pod kątem metamorfoz fizycznych. Kojarzymy ją przede wszystkim jako blondynkę z dłuższymi włosami i grzywką zapamiętaną z roli Claudii w Przygodzie (1960), pierwszej części tetralogii Antonioniego, ale w wielu rolach nie bała się eksperymentować z wizerunkiem –  modna wówczas czarna peruka w Nocy (1961), rude gęste włosy w Czerwonej pustyni, bardzo długi warkocz we wzmiankowanym filmie Monicellego. To tylko kilka z możliwych przykładów.

Młodziutka Monica Vitti
Młodziutka Monica Vitti


Jedną z najbardziej rozpoznawalnych cech Moniki Vitti, oprócz oczywiście włosów czy wyrazistych oczu, jest z pewnością także głos – głęboki i lekko zachrypnięty. Głos, który sprawdzał się również w dubbingu.

W ogóle mam wrażenie, że dosyć często u włoskich kobiet występuje taka charakterystyczna barwa głosu. Podobnie było w przypadku Claudii Cardinale, której głos kino zaakceptowało dopiero po pewnym czasie. Natomiast samej Vitti zdarzało się w drugiej połowie lat 50. i na początku 60. dubbingować inne aktorki w kilku filmach ważnych dla historii włoskiego kina – u Felliniego, Pasoliniego i… Antonioniego. Ich pierwszy kontakt zawodowy to wcale nie plan Przygody, a pomoc Vitti w zdubbingowaniu Dorain Gray w Krzyku (1957). To wówczas coś artystycznie zaiskrzyło, Michelangelo Antonioni dostrzegł w aktorce twarz swoich przyszłych dzieł. Dla wielu – najważniejszych dzieł.

Karierę Antonioniego dzieli się na kilka etapów, a tego „prawowitego otwarcia” wielu upatruje właśnie w Przygodzie, mimo że Antonioni miał już na koncie kilka filmów pełnometrażowych i kilka dokumentów. Razem z Vitti reżyser stworzył swoją słynną tetralogię o alienacji i samotności, atrofii uczuć. Nie można wydestylować jej ogromnego wkładu twórczego –  dla niezwykłej, modernistycznej formy potrzebna była również bohaterka, która stanie się jej najpełniejszym ucieleśnieniem.

Myślę, że wielu widzów i widzek zna Monikę Vitti głównie z filmów Antonioniego. Tworzy się przez to taka nieprawdziwa narracja: oto dziewczyna znikąd, która, dzięki związkowi – na polu prywatnym i zawodowym – ze sporo starszym od siebie reżyserem, zostaje gwiazdą. Tak przecież nie było… A przynajmniej nie do końca. Antonioni odkrywa w Vitti pewne pokłady artystyczne, ale – tak jak zresztą mówisz – ona też wzbogaca jego twórczość, stając się twarzą jego „nowego kina” i muzą. Na planie Przygody Vitti ma 28 lat, grywała od lat w teatrze, miała już za sobą  pierwsze próby filmowe, znana była w świecie dubbingu. Nie byłoby Moniki Vitti bez filmów Antonioniego, ale nie byłoby tak pięknych i spełnionych artystycznie dzieł Antonioniego, gdyby nie właśnie udział Vitti.

Vitti w filmie Przygoda
Vitti w filmie Przygoda


Jaka jest twoja ulubiona część tetralogii? Nie ukrywam, że moja to Zaćmienie. Myślę, że to dlatego, że jestem teraz w wieku filmowej Vittorii i na swój sposób identyfikuję się z jej rozterkami, niepewnościami, lękami wręcz. Manifestowana przez nią silna chęć potrzeby niezależności, która skazuje ją ostatecznie na niezrozumienie czy samotność, to coś bardzo aktualnego. Mimo całej tradycji społecznej, która chce widzieć w kobiecie przede wszystkim żonę i matkę, Vittoria stawia na siebie.

Dla mnie najważniejsza pozostaje Przygoda, może też dlatego, że to pierwszy film, który widziałam z tego cyklu. Ale też cały ten zbiór jest dla mnie ważny, bo widzę w nich niezwykłą komplementarność. Tetralogia to dla mnie jeden długi film, opowieść o jednej postaci, ale podzielona na rozdziały. To są wariacje na temat życia kobiety, różnych etapów jej emocjonalnego dojrzewania, różnych – nomen omen – przygód życiowych, wcieleń. Ta bohaterka może mieć inaczej na imię, mieć inną fryzurę, a u jej boku może być inny mężczyzna, inny świetny aktor o aparycji Alaina Delona czy Marcella Mastroianniego, ale dostrzegamy wyraźne połączenia filozoficzno-egzystencjalne między kolejnymi częściami. Pytania stawiane w jednej powracają również w następnych. Tę kobietę w różnych odsłonach odgrywa ta sama aktorka. Wyjątkiem mogłaby tu być do pewnego stopnia Noc, tam bardzo ważna jest postać Livii granej przez Jeanne Moreau. Warto pamiętać, że filmy te powstały na przestrzeni zaledwie 4 lat.

W tych wszystkich postaciach z początku lat 60. widać wyraźne zwiastuny przemian obyczajowych, które nadejdą z wielką mocą na fali wydarzeń ‘68 roku. U bohaterek granych przez Vitti obserwujemy nowy stosunek do relacji z mężczyznami, seksu, instytucji rodziny, pamięci kulturowej. Są to kobiety niejednoznaczne, o bardzo bogatym życiu wewnętrznym, które mają swój punkt widzenia na otaczający je świat. Z jednej strony kruche, niesamowicie wrażliwe, łatwo je zranić, z drugiej zaś, w kluczowych momentach i konfrontacjach, pokazują niezwykłą siłę, spokój, determinację.

Weźmy na przykład ostatni film tetralogii. W Czerwonej pustyni (1964) neurotyczna bohaterka spotyka się wręcz z ostracyzmem, żaden mężczyzna nie jest w stanie poskromić tego niepokoju, szaleństwa. Giuliana musi to sobie sama wypracować, znaleźć w sobie ogromne pokłady siły, co zresztą czyni. Dla siebie i dla syna. Z każdą z tych bohaterek można znaleźć jakiś rodzaj wspólnoty, utożsamić się z nimi. Jeśli spojrzeć z perspektywy czasu, wydaje mi się, że postaci kobiet granych przez Monikę Vitti bardzo rezonują ze współczesnością.

Vitti z Antonionim na planie Czerwonej Pustyni

Maria Kornatowska w swojej książce o Vitti powołuje się na mit Pigmaliona i Galatei. W oficjalnej i nieustannie powielanej narracji to Antonioni stwarza Monikę Vitti. Stwarza divę na swój obraz i podobieństwo. Ale ten Kopciuszek się przecież w pewnym momencie buntuje. Według Kornatowskiej, będącej niewątpliwie autorytetem w dziedzinie włoskiego kina, Vitti już nigdy nie odniosła w swojej karierze – po współpracy z Antonionim – artystycznego sukcesu. Pracowała, co najwyżej – cytuję – ze „sprawnymi rzemieślnikami”, takimi jak Mario Monicelli, Dino Risi czy Ettore Scola.

Maria Kornatowska nie ceniła za bardzo tej – jakże popularnej, plebejskiej – odnogi włoskiego kina, którą zwykło się określać mianem commedia all’italiana. W monografii poświęconej jej wspaniałemu dorobkowi krytyczno-filmowemu miałam okazję przyjrzeć się w jednym z tekstów jej kontaktom z włoskim kinem. Obiektywnie patrząc: Kornatowska kochała Felliniego, bardzo ceniła Viscontiego, Antonioniego i Pasoliniego, ale już niekoniecznie tych twórców, z którymi Vitti w latach 70. wyrobiła sobie markę największej kobiecej gwiazdy włoskiej komedii. A przecież ci reżyserzy we Włoszech cieszą się wielkim poszanowaniem i popularnością, określa się ich powszechnie mianem maestri. Filmy Scoli czy Monicellego stawiały jedne z najważniejszych i najbardziej trafnych diagnoz dotyczących kondycji włoskiego społeczeństwa i jego problematycznej relacji z własną historią i tożsamością.

Kornatowska kończy swoją opowieść o Vitti na jej rolach z pierwszej połowy lat 80. Wówczas też dochodzi do rewaluacji pozycji części twórców zajmujących się komedią czy też tragikomedią i doceniania ich twórczości. Poświęca im się wreszcie monografie, kumuluje wiedzę na temat ich dorobku i metody twórczej. Ale Monica Vitti już wcześniej poznała się na ich talencie i to właśnie tym „zręcznym rzemieślnikom” zawdzięcza do dziś ogromną popularność w ojczyźnie. Za granicą z karierą Vitti łączy się głównie Antonioniego. W Italii – Monica kojarzona jest jako mattatrice włoskiej komedii, jedyna aktorka, która mogła mierzyć się w box officie z takimi tytanami jak Alberto Sordi, Nino Manfredi, Ugo Tognazzi czy Vittorio Gassman. Skąd tak diametralna zmiana w jej karierze?

Różnie się to interpretuje. Niektórzy upatrują przyczyn poniekąd osobistych. Burzliwe rozstanie na polu zawodowo-artystycznym między Vitti a Antonionim przyczyniło się do chęci zerwania z tym, co było i łączyło ich na poziomie aktorskiego wizerunku i emploi. Nastąpiła więc całkowita zmiana reprezentacji, konwencji, gatunku. Ile w tym prawdy, nie nam to osądzać. Jak już mówiłyśmy, ten gen komediowy objawił się w artystycznym DNA Vitti wcześniej, jeszcze na deskach teatralnych. Również w kinie ta metamorfoza się powiodła. Dziewczyna będąca twarzą najpoważniejszych dramatów egzystencjalnych staje się królową komedii. Ale co ważne – w tych lekkich w tonacji filmach twórcy podejmują tematy niezwykle poważne, dotyczące pozycji kobiet we włoskim społeczeństwie, feminizmu, faszyzmu czy pogłębiających się nierówności społecznych. Warto to podkreślać –  mamy tu do czynienia z commedią all’ italiana, filmami, które nie są i nie powinny być tożsame z błahymi komedyjkami. To są tragikomedie głęboko inspirowane paradoksami włoskiej rzeczywistości. Ich scenariusze wynikają z głębokiej lektury rzeczywistości.

Monica Vitti
Monica Vitti


Tak jest chociażby w przypadku wspomnianej Dziewczyny z pistoletem – burzliwe losy granej przez Vitti Assunty odnoszą się do tak okrutnych procederów jak porwania młodych dziewcząt na Sycylii celem przywłaszczenia sobie ich godności na całe życie, „małżeństwa naprawcze” (matrimonio riparatore, czyli przymusowy ślub z oprawcą, który uwalnia go w ten sposób z poniesienia kary za swój haniebny czyn porwania i zgwałcenia wybranej przez siebie dziewczyny), „zbrodnie na tle honorowym”. W prawie włoskim istniał wówczas absurdalny przepis, który sankcjonował brutalną przemoc wobec kobiet, a szczególnie na Sycylii tradycją było porywanie wbrew jej woli wybranki serca, jeśli ta nie chciała zgodzić się dobrowolnie na ślub. Słynny proces Franki Violi w drugiej połowie lat 60. odbił się szerokim echem we Włoszech i był początkiem ogromnej zmiany. Włoskie kino nie pozostało obojętne – już w 1964 roku (czyli przed sprawą Violi) Pietro Germi nakręcił film ze Stefanią Sandrelli, Uwiedziona i porzucona, który dotyka tematyki „honorowego prawa” na Sycylii i problematycznej sytuacji tamtejszych młodych kobiet. Bezpośrednio sprawą młodej Franki inspiruje się Damiano Damiani w filmie Najpiękniejsza żona (1970) z zaledwie 14-letnią Ornellą Muti, późniejszą gwiazdą włoskiego kina. Ale nikt nie podszedł do tego tematu tak rewolucyjnie, jak Mario Monicelli z Monicą Vitti. 

Jeśli ktoś zna Vitti tylko z takich filmów jak Przygoda czy Czerwona pustynia, jej rola w Dziewczynie z pistoletem będzie ogromnym szokiem. Ten film kipi groteską, a Vitti, wcielając się w postać mściwej Sycylijki, jest niezwykle ekstrawertyczna. Nie mając w rodzinie żadnych starszych braci, otoczona wyłącznie kobietami, nasza Assunta musi sama dokonać oczyszczenia swojego honoru poprzez zabicie sprawcy albo zmuszenie go do małżeństwa. U Monicellego mamy taki paradoks, że Assunta została porwana omyłkowo – mafiosi celowali tak naprawdę w jej siostrę. Zleceniodawca porwania nie jest nią zbytnio zainteresowany, ona zaś już od dawna ma go na oku. Poddaje się jego urokowi w odosobnieniu, bo i tak wie, że jest już stracona w oczach swojej rodziny i wszystkich mieszkańców sycylijskiego miasteczka. Chce poślubić swojego oprawcę, ale ten po wspólnie spędzonej nocy znika, emigruje do Wielkiej Brytanii – najpierw do Szkocji, a potem do Anglii. Wzgardzona i zhańbiona Assunta rusza za nim – albo śmierć, albo ślub. Monicelli zestawia swingującą i niezwykle postępową przestrzeń Wielkiej Brytanii z surrealistycznymi obrazami sycylijskiego miasteczka, które nijak się ma do rozwijających się norm XX wieku. To jest zderzenie dwóch różnych światów, w ogóle dwóch różnych epok, wręcz podróż w czasie. Twórcy pokazują nie tylko absurd związany z sycylijską tradycją i światopoglądem, ale rysują równocześnie opowieść o emancypacji młodej kobiety, która na naszych oczach staje się świadomą swojej wartości aktywistką. Oczywiście w filmie dojdzie do zemsty, ale zupełnie innej niż ta, której na początku filmu się spodziewamy. Rola Assunty przyniosła Monice bardzo dużo ważnych nagród indywidualnych, m.in. prestiżowe wyróżnienie aktorskie w San Sebastian. To jest rola, która tylko początkowo wpisuje się w ten przeszarżowany ton komedii, ale tak naprawdę gra aktorska Vitti jest bardzo zniuansowana, a ona nigdy nie traci wiarygodności.

Zachowanie idealnych proporcji między szaleństwem, przesadą, a subtelnością widoczne jest również w takich filmach jak Dramat zazdrości (1970) Ettore Scoli czy Teresa La Ladra (1973) Carla Di Palmy. Włoszki znalazły w jakże trudnej dekadzie ołowiu swoją godną i waleczną reprezentantkę, która nie ma najmniejszego problemu, aby stwierdzić wszem wobec, że bella Italia bywa też – niestety – un Paese di merda. Aniu, a jaka jest twoja ulubiona „komediowa Vitti”?

W ostatnich dniach odświeżyłam sobie nowelowy film podpisany przez różnych włoskich autorów (między innymi przez Dina Risiego i Ettorę Scolę), w którym Monica Vitti wciela się w aż 12 ról. W Noi donne siamo fatte così (1971) oglądamy perypetie bardzo różnych kobiet z różnych włoskich regionów, różnych klas społecznych, różnych zawodów. W jednej z tych nowel – chyba mojej ulubionej – wciela się w rolę biednej neapolitańskiej mammy, która spodziewa się lada chwila swojego dwudziestego trzeciego (sic!) dziecka. Włoska telewizja przybywa do bardzo licznej familii mieszkającej dosłownie w dwóch pokojach celem nakręcenia materiału o rekordzistce, gdzie reporterzy stają się  świadkami groteskowego porodu. Tylko Włosi mogą z taką ironią podchodzić do samych siebie, tylko Vitti mogła to zagrać tak nietuzinkowo i z takim wdziękiem. Za sprawą Noi donne (…) Vitti udowadnia, że jest aktorką, która tańczy, śpiewa, recytuje… Jest tam i wyemancypowaną socjolożką, walczącą o swoje prawa robotnicą, śpiewającą nazbyt odważne piosenki zakonnicą czy stewardesą, która boi się turbulencji. Paleta możliwości jest naprawdę ogromna. Monica Vitti – blondynka, brunetka, ruda – tworzy w swoich filmach wielobarwny, zróżnicowany, zbiorowy portret Włoszki drugiej połowy XX wieku.

Posted on

Palmanova. Gwiaździsta utopia

Patrząc na renesansowe miasta budowane na planie gwiazdy, można nie dostrzec militarnej przewagi takiego założenia urbanistycznego – najpierw trzeba bowiem zdać sobie sprawę z realiów XVI-wiecznego pola bitwy. Plan gwiazdy stanowił odpowiedź na coraz powszechniejsze użycie armat. Ostrzał armatni nie był w stanie spenetrować wielu trójkątnych bastionów zakrywających się wzajemnie; dodatkowo, miasto chronił zazwyczaj głęboki rów oraz raweliny w fosie.

Kształt Palmanovy dyktowały więc względy praktyczne. Dziś, spoglądając na to piękne miasteczko, ciężko uwierzyć, że jego eleganckie proporcje nie wynikają z renesansowego umiłowania złotego podziału i lektury traktatu Luki Paciolego De divina proportione, które zilustrował jego przyjaciel Lenoardo da Vinci. A jednak: miasto założono w 1593 roku jako bastion Republiki Weneckiej, używając do tego celu najnowocześniejszą technologię militarną. Funkcja obronna miała tu kluczowe znaczenie. Znakomici urbaniści odrodzenia wspólnie z inżynierami wznieśli dwa rzędy murów; trzeci został dodany w epoce napoleońskiej.


Miasto-gwiazda

Na szczęście, poza pragmatycznymi względami dyktującymi istnienie Palmanovy, mamy  także bardziej romantyczny rewers. Zapewne podziała on silniej na wyobraźnię tych, którzy nie parają się historią militarną. W filozofii renesansu silnie zaznaczyło się pojęcie utopii, rozumianej jako miejsce, w którym osiągnięto perfekcję we wszystkich dziedzinach. W XV wieku florencki architekt Antonio di Pietro Averlino, znany szerzej jako Filarete, wysnuł plan miasta doskonałego, które nazwał Sforzinda – na cześć Francesca Sforzy, księcia Mediolanu; w roku 1516, a więc kilkadziesiąt lat  przed założeniem Palmanovy, swe wiekopomne dzieło opublikował Thomas More. Filarete, inspirując się astrologią, nadał miastu kształt ośmioramiennej gwiazdy; plan powtórzono niemal wiernie przy konstrukcji Palmanovy. Ze względu na ukształtowanie terenu uzyskała ona jednak ostatecznie aż 9 bastionów.

Skuteczna obrona przed wrogiem czy próba osiągnięcia perfekcji? – można zapytać. Zwycięstwo rozsądku czy idealizmu? Palmanova, od zarania swej historii, godzi dwa porządki. Dziś przede wszystkim urzeka jednak bezpretensjonalnym pięknem.

Kolosalny plac centralny (Piazza Grande) przywodzi na myśl obraz przypisywany Pierowi della Francesca, Città ideale. Scenerią rządzi symetria, nieznacznie tylko zakłócana przez kawiarniane parasole. Słońce odbijające się od pastelowych fasad i jasnych kamieni bruku razi oczy. Atmosfera, która tu panuje, wydaje się niekoniecznie renesansowa, lecz na pewno niedzisiejsza – czuć powab zapomnianego kurortu żyjącego wciąż minioną epoką. I choć ciasteczka i desery w Caffetteria Torinese mają nowoczesne formy, to nic to nie zmienia – jeśli pragnęliśmy nostalgicznej podróży w czasie, możemy rozsiąść się w fotelu.

Katedra w Palmanovie, fot. O. Więzowska
Katedra w Palmanovie, fot. O. Więzowska

Palmanova nie jest dużym miastem, spokojnie można obejść ją w ciągu jednego dnia. Najważniejszym zabytkiem jest katedra (Duomo Dogale), której śnieżnobiała fasada przykuwa wzrok na Piazza Grande. Jej projekt zwyczajowo przypisuje się Vincenzo Scamozziemu, choć historycy wysnuli też tezę, że kościół ufundowało Ufficio delle fortificazioni di Venezia, czyli organ odpowiadający za fortyfikację bastionów Republiki. Konsekrowana w 1777 roku katedra niewątpliwie stanowi klasyczny przykład stylu barokowego, choć w skromniejszej formie. Wieża dzwonnicza jest wyjątkowo niska, przypominając o wojskowej proweniencji Palmanovy: żaden element nie mógł prezentować się oku z daleka, ponad masywnymi murami obronnymi.

Obchodząc miasto wewnętrznym okręgiem, Via Corner, natkniemy się na wiele lokali kuszących podniebienie. Czego możemy się spodziewać po kuchni friulijskiej? Północno-wschodni region Włoch oferuje ciekawy mariaż smaków bałkańskich i włoskich. Znajdziemy tu tak zwane frico, czyli ser montasio smażony z ziemniakami i cebulą, ale również wykwintną surową szynkę San Daniele – nie ustępującą niczym słynniejszej, parmeńskiej kuzynce. Niekwestionowany autorytet w dziedzinie kuchni włoskiej Elena Kostioukovitch sugeruje, by we Friuli zamówić żółtą polentę z fasolą i kiszoną kapustą oraz cevapcici – pieczone na ruszcie bałkańskie kotleciki wieprzowe.

Jeden z posągów przy Piazza Grande, fot. O. Więzowska
Jeden z posągów przy Piazza Grande, fot. O. Więzowska

 

Wymiana przy kawie

Palmanova leży niecałe 2 godziny drogi od granicy włosko-słoweńskiej, ale w całym miasteczku nie ma ani jednego kantora wymiany walut. Kiedy odwiedzam miasteczko podczas podróży po regionie, sytuacja ta początkowo mnie zaskakuje; im dłużej jednak myślę, tym bardziej dostrzegam, że nie powinniśmy myśleć o Friuli jako obszarze przygranicznym. Palmanova, Triest, Piran to punkty na mapie należące do tego samego świata. Gdy w Palmanovie kładziono kamień węgielny, cały ten obszar należał do Republiki Weneckiej. Dziś po obu stronach granicy posługujemy się tą samą walutą, więc faktycznie, czemu miałabym znaleźć tu kantor? Ponieważ jednak tamtego upalnego lata w roku 2018 znalazłam się akurat w sytuacji, w której kantor był mi potrzebny, dowiedziałam się, jak złożonych operacji muszą dokonać mieszkańcy, którzy po podróży chcieliby wymienić niewydane dolary lub funty. Otóż trzeba posiadać dwa konta w jednym banku – tylko wówczas możliwa jest walut. U progu trzeciego dziesięciolecia XXI wieku słuchałam tej prawdy z lekkim niedowierzaniem. Na szczęście pewna miła pani zaproponowała, żebym podała jej moją nieużyteczną we Włoszech gotówkę, którą ona wpłaci na własne konto walutowe, aby dokonać transferu i wydać mi upragnione banknoty. Cały proces miał trochę potrwać – lepiej więc, żebym poszła w tym czasie na kawę. Być może w podobnych okolicznościach nierozważni podróżnicy żegnają się na zawsze ze swoimi pieniędzmi; mnie udało się doświadczyć ludzkiej serdeczności, napić kawy i wymienić obcą walutę na euro, w Palmanovie, mieście bez kantora.

Gdy wyjeżdżam, nawigacja satelitarna kieruje mnie na piaszczystą drogę, która okazuje się wić przez pola należące do stadniny koni. Piękne zwierzęta strzygą uszami i śledzą moje powoli toczące się auto. Czuję, że nie otrząsnę się prędko z magii Palmanovy. Może naprawdę odwiedziłam najdoskonalsze miejsce na Ziemi? Osiemnastowieczny komediopisarz Carlo Goldoni orzekł, że Palmanova jest jedną z solidniejszych twierdz Europy. Opinia – zdawałoby się – na wyrost, wydana o mieście, którego powierzchnia nie przekracza 15 km2. Wynikała zapewne z zachwytu, który rozumiem – ja również zostałam oczarowana.

Palmanovę wznoszono w okresie, gdy realizacja utopii wydawała się być na wyciągnięcie ręki, gdy filozofia leżała blisko życia, a porwanie się na budowę „idealnego miasta” nikogo nie dziwiło. Iskra tego rozmachu tli się w sennym, prowincjonalnym miasteczku do dziś. Bastion, który miał ochronić Republikę Wenecką przed zakusami Habsburgów, daje podróżnemu inne, głębsze – i bardziej abstrakcyjne – poczucie bezpieczeństwa. Italo Calvino mówi w Niewidzialnych miastach: Miasta, jak sny, są zbudowane z pragnień i lęków. Palmanova doskonale odzwierciedla ten dualizm, utkana z tęsknoty za ulotną ideą i z bardzo realnego poczucia zagrożenia.

Jeżeli wjeżdżam do Włoch samochodem, jadąc osławioną A-dwójką przez Villach, zawsze zatrzymuję się w Palmanovie. Żywy dowód perfekcji założeń renesansu wydaje mi się dobrym miejscem na pierwszy głęboki wdech, zachłyśnięcie się śródziemnomorskim powietrzem i słońcem.

 

Zdjęcie główne: Andrea Skerlavaj / Flickr, CC BY-SA 2.0

 

Posted on

Domowa kuchnia śródziemnomorska. Hiszpania: Tortilla española

Równie często gości w domowych kuchniach, jak i na zapisanych kredą menu tapas barów w całym kraju. Tortilla de patatas to narodowe danie Hiszpanów i comfort food w czystej postaci: złocisty omlet z ziemniaków z lekko płynnym wnętrzem i owocową nutą oliwy.

W najprostszej wersji tortilla española to tylko cztery składniki: oliwa dobrej jakości, ziemniaki, sól i świeże jajka. Przygotowanie dania wymaga jednak odrobiny kulinarnej wprawy —  ziemniaki muszą być pokrojone w kawałki o odpowiedniej grubości, trzeba też dobrze wyczuć moment, kiedy jajka są gorące, ale nie całkowicie ścięte. Hiszpańscy kucharze muszą być mistrzami przewracania patelni z gorącym omletem na talerz. W przeciwieństwie do włoskiej frittaty, hiszpańska tortilla nie trafia do piekarnika – cały proces odbywa się na kuchence.

 

Domowa kuchnia śródziemnomorska. Hiszpania: Tortilla española

Nie wiadomo, kto zjadł pierwszą tortillę. Ziemniaki dotarły do Europy w XVI wieku. Z andyjskich zboczy Peru przywieźli je do Hiszpanii konkwistadorzy. Minęło jednak trochę czasu, zanim ziemniaczana bulwa przekonała do siebie Europejczyków przyzwyczajonych do puszystych wypieków z białej mąki. Na początku ziemniak był raczej rośliną ozdobną. Podobno Maria Antonina wpinała sobie kwiaty ziemniaka we włosy, a jej mąż, Ludwik XVI, ozdabiał nimi butonierkę. Ziemniak stał się popularny w Europie dopiero pod koniec XVIII wieku. Prawdopodobnie mniej więcej wtedy na hiszpańskich stołach zagościła tortilla de patatas, która potem pomagała Hiszpanom przetrwać susze, wojny i biedę.

W hiszpańskich barach tortilla de patatas bywa wciskana między połówki bagietki jako składnik kanapki, albo podawana z dodatkiem czosnkowego aioli ukręconego z jajek i oliwy. Tortillę można jeść gorącą, lekko ostudzoną albo zupełnie zimną. Można wyciąć z niej trójkąty albo ukroić kwadratowe kawałki na jeden kęs i nadziać je na wykałaczki. W Asturii tortille są złociste i grube; słynna tortilla z galicyjskiego Betanzos jest miękka i bardzo płynna. Jedni kroją ziemniaki w drobną kostkę, drudzy w cienkie plasterki, ale to inna kwestia dzieli Hiszpanię na walczące obozy. Cebula. Concebollistas tortillę przygotowują z usmażoną na złoto cebulą. Sincebollistas uważają, że w tradycyjnej tortilli nie ma dla niej miejsca.

 

 

Interesuje Cię kuchnia hiszpańska? Kup wspaniałą książkę Hiszpania do zjedzenia Bartak Kieżuna – u nas otrzymasz ją z autografem autora! Zapraszamy tutaj
Interesuje Cię kuchnia hiszpańska? Kup wspaniałą książkę Hiszpania do zjedzenia Bartak Kieżuna – u nas otrzymasz ją z autografem autora! Zapraszamy tutaj

 

Kulinarni puryści z Betanzos krzywo spojrzeliby także na tortillę podsmażoną z kawałeczkami chorizo albo na ziemniaczany omlet faszerowany dojrzewającym serem manchego i plastrami jamon serrano, o tortilli z dorszem nie wspominając. Na swoje usprawiedliwienie mogę powiedzieć tylko, że zainspirował mnie José Pizarro, jeden z najsłynniejszych hiszpańskich szefów kuchni na świecie. Pizarro ma kilka lokali w Londynie; jednym z nich jest kameralny tapas bar José niedaleko mojego mieszkania. Co wieczór w porze kolacji ustawia się tam kolejka, a tęskniący za wakacjami londyńczycy, niezależnie od temperatury na zewnątrz, sączą wino przy drewnianych beczkach przed restauracją. Ja, mimo ogrzewaczy, na razie wolę niewielkie, zawsze gwarne wnętrze, w którym czuję się, jakbym na jeden wieczór przeniosła się do Madrytu. W José podają tortillę z ziemniakami i solony dorszem — popularną w Hiszpanii i Portugalii suszoną rybą konserwowaną w soli. Moja wersja jest z filetem z dorsza. I z cebulą.

 

 

Przepis: Hiszpańska tortilla z dorszem

 

1 duża cebula, pokrojona w piórka
6 łyżek oliwy
400 g ziemniaków, obranych i pokrojonych w cienkie plastry
300 g filetu z dorsza, pokrojony na małe kawałki
8 jajek
sól i pieprz 

do podania: natka pietruszki

 

Sos aioli

2 ząbki czosnku
szczypta soli
1 żółtko
250 ml oliwy
2 łyżeczki octu z białego wina

 

Domowa kuchnia śródziemnomorska. Hiszpania: Tortilla española


Rozgrzewamy 4 łyżki oliwy na dużej patelni.

Dodajemy pokrojoną w piórka cebulę i smażymy na małym ogniu. Powinna być miękka i lekko złocista.

Dodajemy cienko pokrojone ziemniaki i smażymy, co jakiś czas mieszając, aż będą miękkie i lekko złociste. Dodajemy kawałeczki dorsza, smażymy jeszcze przez kilka minut, mieszając. Zdejmujemy z ognia i odsączamy z nadmiaru oliwy.

W dużej misce roztrzepujemy jajka z solą i pieprzem.

Dodajemy podsmażone z cebulą i dorszem ziemniaki, wszystko razem mieszamy i odstawiamy na chwilę.

Przygotowujemy sos aioli.

Czosnek rozgniatamy z odrobiną soli.

Przekładamy do miski, dodajemy żółtko, lekko rozbijamy trzepaczką.

Powoli wlewamy oliwę, cały czas ubijając, aż uzyskamy konsystencję podobną do majonezu. Na koniec dodajemy ocet, ubijamy.

Na patelni mocno rozgrzewamy 2 łyżki oliwy.

Wlewamy masę jajeczno-ziemniaczaną i smażymy na dużym ogniu przez około 8 minut, aż wierzch będzie prawie ścięty. Przykrywamy patelnię talerzem, odwracamy do góry dnem i wykładamy tortillę na talerz (wcześniej możemy dla ułatwienia delikatnie podważyć brzegi omletu). Zsuwamy tortillę z powrotem na patelnię i smażymy z drugiej strony jeszcze przez 2 minuty. Przekładamy na talerz.

Posypujemy posiekaną natką pietruszki, podajemy z aioli.