Posted on

Fellini i baśniowy świat Gambettoli

Jest jeszcze jedno ważne miejsce, w którym kształtowała się artystyczna osobowość Felliniego. To Gambettola, mała wioska, gdzie mieszkali rodzice jego ojca. Federico spędzał tam wakacje i nasiąkał klimatem ludowych podań i przesądów. Kiedy myślę o Gambettoli, o zakonnicy mającej dwa centymetry wzrostu, o garbusach oświetlonych blaskiem ognia, o kalekach bez nóg rozpartych za stołami, przychodzi mi na myśl Hieronim Bosch ­– wspominał.  W tym stwierdzeniu widać przekorę mistrza, posłużył się bowiem grą słów – w dialekcie romagnolo, którym mówi się w regionie, Gambettola nazywana jest E’Bosch (il bosco), czyli las. A fascynacje malarstwem Boscha widać wyraźnie w wielu filmach Felliniego, m.in. w Satyrikonie, 8 ½ czy Casanovie.

Wspomnienia z wakacji w Gambettoli wracały do reżysera przez całe życie. Tam po raz pierwszy doświadczył synestezji – dźwięki zyskiwały walor kolorów.

Fellini na rzymskim planie filmowym w 1965 roku
Fellini na rzymskim planie filmowym w 1965 roku

 

Sztuka pamięci i niepamięci

Życie i sztuka stanowiły dla Felliniego kontinuum. Nie istnieje granica między przeszłością, teraźniejszością i przyszłością; tak samo jest z wyobraźnią i realnością – mówił w filmie dokumentalnym Damiana Pettigrewa pod tytułem Jestem wielkim kłamcą (2002). Rozmowy z Fellinim nagrano na rok przed jego śmiercią, która nastąpiła w 1993 r. Znamienny jest tytuł filmu Pettigrewa. Fellini sam siebie nazywał “wielkim kłamcą”, bo, jak wyjaśniał, najbardziej rzeczywiste jest to, co powstaje w wyobraźni. Pamięć jest tajemnicą, nie da się jej zdefiniować. Łączy nas z przeżyciami, o których tak naprawdę nie pamiętamy. Dzięki niej jesteśmy nieustannie w kontakcie ze zdarzeniami i uczuciami, których nie potrafimy zdefiniować. Reżyser znany był z tego, że ubarwiał swoją biografię. Twierdził na przykład, że gdy był mały, uciekał z domu i wędrował z cyrkiem. Stąd miała się wziąć jego fascynacja sztuką cyrkową. Tymczasem jego matka, Ida Fellini z domu Barbiani, utrzymywała, że Federico był grzecznym dzieckiem, nie uciekał, a do cyrku chodził jedynie z rodzicami.

Pisarz Italo Calvino w dokumencie Pettigrewa przypomina z kolei, że dla psychoanalityka Carla Gustava Junga, którym Fellini był zafascynowany, kłamstwo i prawda są jednakowo interesujące. Nie wierzę artystom, którzy twierdzą, że mówią prawdę i tylko prawdę o sobie i świecie – podsumował Calvino.

 

La strada, Noce Cabirii i Głos z księżyca – triada z Gambettoli

Nie sposób w kilku zdaniach opisać magicznego, wielowymiarowego filmowego świata Felliniego. Spróbujmy więc pójść śladem jego dziecięcych fascynacji z Gambettoli na przykładzie trzech filmów: dwóch z dość wczesnego okresu twórczości, czyli La strady (1954) i Nocy Cabirii (1957), oraz dzieła ostatniego, którym był Głos z księżyca (1990).  Scenariusze do tych trzech filmów Fellini napisał ze swym stałym współpracownikiem, Tullio Pinellim.

 

Realizm magiczny włoskiej prowincji 

Po krótkim romansie z neorealizmem nastąpiło przejście Felliniego do innego wymiaru opowiadania o świecie. “Opowiadanie” jest tu ważnym terminem. W wywiadach, których udzielał przez całe swoje życie, Federico powtarzał, że jest opowiadaczem historii. Przechodził płynnie od w miarę prostych opowieści do wielopoziomowych konstrukcji fabularnych. Konsekwentnie jednak opowiadał swoje historie, bez względu na to, czy inspirował się literaturą (Satyricon) czy historią (Casanova).

W 1954 r. premierę miała La strada, o której reżyser mówił, że zawiera kompletny katalog świata moich mitów, brawurowe i bezprecedensowe uzewnętrznienie mojej tożsamości. Scenariusz filmu powstał w 1951 r. Pobrzmiewały w nim echa baśni zasłyszanych w Gambettoli. Zampano, wędrowny siłacz i kuglarz, był bestią, a Gelsomina, jego asystentka,  miała urok nawiedzonej sierotki o złotym sercu, bożego szaleńca.

Według krytyka Tullio Kezicha, biografa Felliniego, podczas pracy nad scenariuszem La strady w wyobraźni Federica w niemal cudowny sposób obudziły się reminiscencje z letnich wyjazdów do dziadków w Gambettoli, gdzie słuchał bajania wiejskich wróżek, magów i czarownic. Były to impresje głębokich lat dwudziestych, echo magicznej i pierwotnej Italii, pełnej wędrujących bez celu wagabundów, Cyganów i innych malowniczych postaci.

Fellini dość długo nie mógł znaleźć producenta filmu. Nie dziwi to o tyle, że w kinie włoskim nie wygasł jeszcze wówczas neorealizm. Na produkcję obrazu na podstawie scenariusza określanego jako zbyt poetycki zdecydował się jednak Carlo Ponti. Ryzyko się opłaciło. Dzieło wyróżniono na festiwalu w Wenecji, a zachwycony Hollywood uhonorował je Oscarem dla najlepszego obrazu nieanglojęzycznego.

La strada, nazywana pierwszym arcydziełem Felliniego, stała się przedmiotem niezliczonych analiz. Pisano o realizmie magicznym, mistycyzmie, docierano do źródeł symboli. Reżyser dokonał rzeczy niezwykłej. Z czegoś, co na pierwszy rzut oka wydaje się tandetną, jarmarczną opowieścią o potrzebie miłości, ofierze i cierpieniu, stworzył poetycki, uniwersalny moralitet, w którym połączył trzy podstawowe wymiary człowieczeństwa: biologiczny, uosabiany przez Zampano; duchowy, którego wcieleniem jest Gelsomina; i twórczy, ukazany w osobie linoskoczka Szalonego. La strada ma bardzo klarowną konstrukcję. Klamrą są sceny na plaży. Tam poznajemy beztroską, bo nieświadomą jeszcze swojego losu Gelsominę; tam też żegnamy Zampano, pogrążonego w żalu po tym, jak dowiedział się o śmierci Gelsominy i uświadomił sobie, ile dla niego znaczyła.

Podróż Gelsominy z Zampano pełna jest znaków, które determinują jej los – jest to np. spotkanie z Szalonym czy pobyt w klasztorze. Maria Kornatowska w książce Fellini napisała: „La strada wprowadza w mitologię sztuki Felliniego. Metafizykę wiary prawie obrazoburczo zestawia z metafizyką sztuki (…). Podobny zabieg powtórzy Fellini w Nocach Cabirii” (pielgrzymka i występ hipnotyzera). Do tego wszystkiego należy dodać symboliczne zdjęcia Otello Martinellego i magiczną muzykę Nino Roty. Któż z nas nie zna smutnej “melodii Gelsominy”?

 

Na planie La Strady
Na planie La Strady


Cabiria w futerku i marzenie o miłości  

Gelsomina ma swoją przewrotną kontynuację w postaci łatwowiernej i przepełnionej naiwną miłością do świata i ludzi prostytutki Cabirii. Łączy je wiara w cuda i w siłę uczuć. Zgodnie z poetyką baśni, Gelsomina i Cabiria, niezbyt mądre, niezbyt ładne i komiczne, mają zdolność do widzenia istoty rzeczy. Są wyraziste charakterologicznie i wizualnie – Gelsomina otula się peleryną i nosi kapelusik, a Cabiria ma przykrótkie futerko i równie zabawne nakrycie głowy. Obie postaci zagrała żona reżysera, Giulietta Masina. Postać Cabirii narodziła się w wyobraźni Felliniego już w 1947 r., gdy pracował nad nowelą Miłość Roberto Rosselliniego. Potem pojawiła się na chwilę w Białym szejku (1952); wtedy już zagrała ją właśnie Giulietta Masina.

Noce Cabirii Fellini namalował światłem, które jest dla niego wartością nadrzędną w filmowym świecie; esencją filmu. Lwia część akcji rozgrywa się ulubioną porą reżysera – nocą. Historia Cabirii, irracjonalnie optymistycznej, wykorzystywanej i okradanej przez kolejnych bezwzględnych kochanków prostytutki, jest paradoksalnie apoteozą miłości życia. Cabiria łaknie cudowności we wszystkich jej przejawach; z równą ufnością pielgrzymuje do sanktuarium maryjnego, jak poddaje się hipnozie w podejrzanym teatrzyku variété.

Ze scenariuszem Nocy Cabirii Fellini dość długo wędrował od producenta do producenta. Film wziął pod opiekę ostatecznie Dino de Laurentiis. Obraz uhonorowano Oscarem dla najlepszego filmu nieanglojęzycznego, Złotą Palmą i BAFTA. Laury zbierała także Masina: otrzymała Oscara, BAFTA i Złotą Palmę.

 

Artystyczny testament  

Wspomnienia z Gambettoli miały wpływ na ostatni film Felliniego, Głos księżyca, uznawany za jego artystyczny testament. Inspiracja literacką do napisania scenariusza była dla reżysera powieść Il poema dei lunatici Ermanna Cavazzoniego. Federico na kartach powieści swego nowego przyjaciela Ermanna odnajdywał zwyczajne szaleństwo prowincjonalnego miasteczka, które przywoływało w nim wspomnienia z dzieciństwa w Gambettoli i ciszy zakłócanej w pewnym momencie szumem nieskończoności – napisał wspomniany już Tullio Kezich.

Bohaterami filmu jest dwóch obłąkanych: Ivo Savini (Roberto Benigni), który jest uważany za kontynuację postaci Szalonego z La strady, i były prałat Adolf Gonella (Paolo Villaggio). Ich przygody są przesycone są baśniową niezwykłością. Znowu prostaczkowie o złotych sercach próbują zdobyć świat i miłość. Ich szalone eskapady spełzają jednak na niczym. W Głosie księżyca odnajdujemy reminiscencje z poprzednich filmów Felliniego, oprócz wspomnianej La strady m.in. z Nocy Cabirii i Słodkiego życia – np. zbiegowisko zainteresowane domniemanym cudem.

 

Matematyka, omlet i morze

Mag z Rimini wielokrotnie podkreślał, że film jest jak matematyka, mimo pozoru magii. Mówił też jednak, że gdy ogląda swoje filmy, zdarza mu się myśleć, że zrobił je ktoś inny; ktoś, kogo nie zna, ale kto żyje razem z nim. W obrazach Felliniego, z pozoru artystycznie rozbuchanych i rządzących się oniryczną poetyką, widać żelazną artystyczną konsekwencję.

Na koniec przywołajmy sen, który Fellini opowiedział w filmie Jestem wielkim kłamcą. Gdy zmagał się z twórczą blokadą, przyśnił mu się jego ulubiony malarz – Pablo Picasso, który przyjął go w swoim letnim domu nad morzem. Picasso przyrządził reżyserowi omlet, a przed jedzeniem podał mu serwetkę i przestrzegł: “nie poplam się”. Omlet był pyszny, rozmowa podczas posiłku ciekawa. Następnej nocy Picasso znowu przyśnił się Felliniemu. Tym razem reżyser stał na plaży i wpatrywał się we wzburzone morze. Nie podobało mu się, chciał stamtąd iść. Wtedy dostrzegł pływającego wśród fal Picassa. Malarz zaczął wołać Felliniego, nie pozwolił mu odejść i kazał mu robić to samo, co on, czyli zmagać się z morzem. Jak powiedział Fellini, Picasso był dla niego zawsze źródłem kreatywności. Więcej niż inspiracją.

Posted on

Egipski ideał piękna

Trudno dziś jednoznacznie orzec, jak przedstawiała się sprawa faktycznego wyglądu starożytnych Egipcjan, jednak wiele przemawia za tym, że w większości byli oni bardzo szczupli, przede wszystkim dzięki diecie. Jedli głównie ryby, drób i wołowinę, chleb z pszennej lub jęczmiennej mąki, a do tego warzywa i owoce. Co istotne, Egipcjanie nie znali cukru, a słodycze wyrabiali w dużej mierze z owoców, zwłaszcza daktyli. Znane były im trunki takie jak piwo i wino, jednak pito w głównej mierze wodę i mleko – krowie, kozie i owcze, a także mleko wielbłądzic czy nawet gazeli. Przeciętni, a więc biedni Egipcjanie zjadali dwa posiłki dziennie, w których dominowały warzywa i ryby. Bogacze natomiast pozwalali sobie na wysokokaloryczne dania, których spożywali do czterech, a nawet pięciu porcji na dzień, popijając piwem jęczmiennym. Ich sylwetka wyglądała więc zapewne zupełnie inaczej niż w wypadku przeciętnego mieszkańca kraju.

Nie ulega jednak wątpliwości, że w czasach starożytnych to szczupła figura cieszyła się popularnością i podziwem. Na świątynnych reliefach trudno znaleźć osoby otyłe – tam szczupli i wysportowani są wszyscy, począwszy od faraonów i królewskich małżonek, na niewolnikach i jeńcach wojennych skończywszy. Rzecz jasna, wizerunki te były idealizowane, bo też ciężki byłby zapewne los nieszczęśnika, który odważyłby się przedstawić otyłego władcę w jego naturalnej postaci. Wyjątki jednak się zdarzały – posiadaczem nieco obfitszych kształtów był na przykład Amenhotep IV, który zresztą jako jeden z nielicznych przedstawiany jest z charakterystycznym brzuszkiem i tłuszczykiem na biodrach. Istnieje również bardzo ciekawy zbiór posągów otyłych Egipcjan, który można dziś oglądać w jednej z sal Muzeum Egipskiego. Natomiast rekordy w prezentowaniu idealnej sylwetki bije najsłynniejszy chyba egipski władca, Ramzes II, który na wszystkich przedstawieniach wygląda tak, jakby dopiero co wyszedł z siłowni. Co ciekawe, oficjalny wizerunek nie mógł zbytnio odbiegać od rzeczywistości, gdyż mumia tego właśnie faraona wskazuje na to, że był on faktycznie szczupłej budowy. Co do muskulatury, trudno ją obecnie ocenić, nie należy jednak zapominać, że Ramzes umierał jako dziewięćdziesięcioletni starzec – a do tego cechował się nieprzeciętnie jak na owe czasy wysokim wzrostem; mierzył ponad 170 cm. Nieco podkoloryzowany mógł natomiast zostać oficjalny wizerunek Kleopatry, którą dłuto rzeźbiarzy zapewne niejednokrotnie wysmukliło i odchudziło. Z biografii ostatniej królowej Egiptu wynika bowiem, że należała ona do kobiet obdarzonych raczej ponętnymi kształtami, z czego bez wątpienia uczyniła jeden ze swych atutów; urodziła ponadto 4 dzieci, w tym bliźnięta, co nie mogło pozostać bez wpływu na jej figurę (z drugiej jednak strony, historia z dywanem, w którym została przyniesiona przed oblicze Cezara, każe wnioskować, że była drobna i lekka – przyp. red.).

Do dziś podziwiać możemy smukłe postacie starożytnych egipskich kobiet – tancerek, muzykantek, dam dworu, królewskich małżonek, a wreszcie bogiń. Ich kształty są zazwyczaj wyraźnie zarysowane, jednak sylwetki pozostają szczupłe i zgrabne. Podobnie przedstawia się sprawa męskich wizerunków. Ten idealny kanon urody pozostawał w modzie do czasów podbojów arabskich. Najeźdźcy z Półwyspu Arabskiego przywieźli bowiem ze sobą nowy kanon, nota bene obowiązujący do czasów współczesnych.

W kiepskim stanie pozostawało uzębienie Egipcjan, do czego przyczyniała się... wszechobecna pustynia. Drobiny piasku wdzierały się do pożywienia, głównie do pieczywa, powodując ścieranie się zębów i niszczenia szkliwa. Zły stan uzębienia starożytnych mieszkańców doliny Nilu znamy dzięki znajdowanym mumiom – niejednokrotnie brakuje im sporej części zębów lub są one bardzo zniszczone. Na zdjęciu: mumia młodej kobiety – na podstawie dobrze zachowanych zębów wnioskuje się, że w chwili śmierci nie miała więcej niż 25 lat. Fot. www.historicmysteries.com (Historic Mysteries)
W kiepskim stanie pozostawało uzębienie Egipcjan, do czego przyczyniała się… wszechobecna pustynia. Drobiny piasku wdzierały się do pożywienia, głównie do pieczywa, powodując ścieranie się zębów i niszczenia szkliwa. Zły stan uzębienia starożytnych mieszkańców doliny Nilu znamy dzięki znajdowanym mumiom – niejednokrotnie brakuje im sporej części zębów lub są one bardzo zniszczone. Na zdjęciu: mumia młodej kobiety – na podstawie dobrze zachowanych zębów wnioskuje się, że w chwili śmierci nie miała więcej niż 25 lat. Fot. Historic Mysteries (www.historicmysteries.com), CC BY-SA 2.0

 


Piękno według Arabów

Już średniowieczni poeci w swych kasydach porównywali kobiety do klepsydry czy księżyca w pełni, a wszystko to nosiło w sobie podtekst erotyczny. Egipska kobieta powinna zatem posiadać wąską talię, zaokrąglone biodra i pełne piersi; poza tym bardzo ważnym atrybutem urody były włosy, które powinny być przede wszystkim długie, miękkie i lśniące (dobrze też, gdyby były czarne; wbrew pozorom blondynki nie cieszyły się takim uznaniem, jak mogłoby się wydawać). Istotna była również twarz – duże oczy, pełne usta, gęste brwi i rzęsy, białe zęby. Preferowano raczej jasną karnację, jednak kolor skóry miał znaczenie drugorzędne. Kwestia szczupłości lub obfitości nie była w ogóle poruszana przez poetów. Tak pozostało do dzisiaj.

Gdyby zapytać egipskiego mężczyznę, czym powinna odznaczać się piękna kobieta, ten bez wahania wskazałby na trudny do sprecyzowania powab. Nie bez powodu Egipcjanki uczą się od dziecka charakterystycznej choreografii, którą znamy pod nazwą tańca brzucha. Ich ruchy są płynne i precyzyjne, wykonywane z gracją, emanujące powabem i niezaprzeczalnym erotyzmem. Taniec ten przeznaczony jest dla małżonka i żaden inny mężczyzna nie ma prawa oglądać takiego widowiska (o ile nie jest ojcem lub bratem i o ile kobieta nie tańczy po prostu dla zabawy w rodzinnym domu). Istnieją oczywiście specjalne przybytki, w których kobiety wykonują tego rodzaju taniec niekoniecznie dla swoich mężów, można sobie jednak wyobrazić, że wzbudzają w obcych mężczyznach te same emocje, które tańcząca żona wywołuje w swym małżonku. Powab i erotyzm, na co dzień ukryty, sanowi element nieodzowny kobiecej urody, o którym jednak otwarcie się nie mówi i który pozostaje elementem z pogranicza tabu, nie do końca nazwanym, nie do końca sprecyzowanym, jednak silnie obecnym w arabskiej kulturze.

Najważniejszym atrybutem urody, który ma za zadanie przykuć uwagę mężczyzny, pozostają oczy. Są one często jedynym widocznym fragmentem twarzy (i w ogóle ciała), toteż zazwyczaj intensywnie się je podkreśla. Egipcjanki stosują na co dzień makijaż, który Europejki określiłyby jako za mocny, a nawet niekiedy tandetny. W użyciu od tysięcy lat pozostaje kohl, który stosowały już starożytne elegantki. To właśnie za pomocą tego kosmetyku dzisiejsze piękności nadają swoim oczom blask – preferowana jest technika smokey eye lub egipskiej kreski, obowiązkowo w kolorze czarnym. Jeżeli chodzi o cienie do powiek, stosuje się całą ich paletę i nie ma chyba jakiegoś obowiązkowego koloru, natomiast wiele Egipcjanek lubuje się w odcieniach złota, co wyjątkowo pięknie wkomponowuje się w koloryt ich twarzy. Jeżeli kobieta nie nosi nikabu, obowiązkowy pozostaje pełen makijaż twarzy, z podkreśleniem ust. Egipcjanki chętnie sięgają po czerwień w rozmaitych jej odcieniach.

Do podkreślenia urody służy także biżuteria, obowiązkowo złota. W Egipcie panuje wyraźny podział na biżuterię żeńską i męską – kobiety noszą złoto, mężczyźni srebro i podział ten obowiązuje również w przypadku ślubnych obrączek. Rzecz jasna można spotkać Egipcjanina noszącego złote ozdoby, jednak takie przypadki należą do rzadkości. Kobiety chętnie stroją się w złote bransolety, naszyjniki, pierścionki i kolczyki, zwykle też ozdoby te stanowią część ich posagu lub machru – ślubnego daru małżonka, niepodlegającego zwrotowi w przypadku rozwodu. W Egipcie panuje zasada: im więcej biżuterii, tym lepiej. Nic dziwnego, że wychodząc na ulicę kobiety często wkładają na siebie całe komplety świecidełek. Spotkać można nawet panie noszące złote ozdoby na rękawiczkach, którymi zakrywają dłonie przed pożądliwym wzrokiem obcych mężczyzn.

Istotnym elementem kobiecej urody pozostają włosy. Na co dzień ukryte pod hidżabem, w domowym zaciszu mają za zadanie uwodzić małżonka. Egipcjanki poświęcają wiele czasu na ich pielęgnację, a kobiece salony piękności dosłownie pękają w szwach. Włosy są farbowane, układane, modelowane, a czasem również podcinane, przy czym preferowane są długie, a kobiety z krótkimi włosami raczej się nad Nilem nie spotka. Aby uczynić klientkę jeszcze bardziej ponętną w oczach męża, fryzjerki stosują specjalne zabiegi, podczas których we włosy wcierane są wonne olejki – nawiązując tym samym do sztuczek znanych w Egipcie od tysiącleci. Można powiedzieć, że sztuka uwodzenia pozostała tam niezmienna od czasów faraonów.

Atrakcyjność kobiet ma swoje odbicie w jeszcze jednym aspekcie – w gładkości skóry. W Europie depilacja również jest rozpowszechniona, jednak pod tym względem Arabki przewyższają wszelkie europejskie normy i standardy. Niedopuszczalne jest owłosienie na najmniejszym skrawku ciała, dlatego też panie znad Nilu gotowe są znosić wielogodzinne katusze w postaci depilacji przy pomocy nitki, aby tylko pozbyć się niechcianych mankamentów urody. Nitka umieszczana jest w zębach kosmetyczki, a jej końce trzymane są w rękach. Tak połączonym narzędziem tortur usuwa się włosy z ciała nieszczęsnej ofiary, przy czym należy podkreślić, że zabiegowi poddawane jest niemal całe ciało; jedynie bardziej newralgiczne rejony depilowane są przy pomocy wosku.

Współczesna egipska elegantka, fot. Mohammed Hassan / Unsplash
Współczesna egipska elegantka, fot. Mohammed Hassan / Unsplash

 

Wróćmy teraz do kwestii sylwetki. Wśród Egipcjanek (i Egipcjan) panuje swoisty podział na osobniki wysokie i szczupłe oraz niskie i mocno zbudowane, przy czym bynajmniej nie otyłe. Oba typy kobiecej urody cieszą się zainteresowaniem ze strony mężczyzn. Kobiety o mocnej budowie z wiekiem faktycznie nabierają ciała, zwłaszcza po wydaniu na świat kilkorga dzieci, w niczym jednak nie umniejsza to ich atrakcyjności w oczach mężów. Warto zaznaczyć, że panie znad Nilu rzadko kiedy stosują specjalne diety, a tamtejsze posiłki trudno określić mianem niskokalorycznych. Podobnie przedstawia się kwestia uprawiania sportu. Jakkolwiek od jakiegoś czasu cieszy się on coraz większą popularnością i uprawiany jest na specjalnych kobiecych siłowniach i w kobiecych fitness klubach, to jednak nie znajduje jeszcze uznania w szerszym kobiecym gronie. O pięknie kobiecym, zdaniem Egipcjan, nie decydują bowiem ani fałdki na brzuchu lub ich brak, ani bardziej lub mniej rozłożyste biodra. Egipcjanka nie robi sobie zresztą najmniejszych wyrzutów sumienia, jeśli przytyła kilogram lub dwa – jakie to ma ostatecznie znaczenie, skoro czuje się zadbanie i kobieco? Kwestia wagi i budowy ciała, która niejedną Europejkę przyprawiłaby o siwe włosy, Egipcjanek w ogóle nie porusza. Szczupłe czy o pełnych kształtach, emanują kobiecością, powabem i urokiem.

Kanon urody dotyczy oczywiście również panów i również w tym przypadku odbiega od europejskich norm. Według jednej z teorii budowa ciała dzisiejszych Egipcjan odziedziczona została po dwóch grupach ludności – fellachach i Beduinach. Faktem pozostaje, że większość egipskich mężczyzn należy do kategorii szczupłych, wręcz chudych, którym daleko do europejskich wzorców, podobnie jak członkom drugiej grupy – przysadzistych, grubokościstych osobników. Również przypadku mężczyzn to nie budowa ciała decyduje jednak o atrakcyjności. Jaki zatem powinien być egipski mężczyzna, aby zyskał uznanie w oczach kobiet? Przede wszystkim elegancki i zadbany. Męskie salony urody są w Egipcie na porządku dziennym, a w czwartki (przed wolnym piątkiem, kiedy to trzeba udać się do meczetu, a przede wszystkim spędzić wieczór w towarzystwie żony), tego rodzaju przybytki pękają w szwach. Panowie udają się tam w celu ewidentnego upiększenia. Poddają się takim czynnościom jak strzyżenie, golenie lub podcinanie brody, depilacja (tak! nitką!) pozostałego owłosienia z twarzy, bo jak już jest broda, to musi być pod linijkę, namaszczanie włosów olejkami lub wonnościami, oczyszczanie skóry twarzy, a nawet manicure. Zabiegom takim poddają się przedstawiciele wszystkich warstw społecznych, w tym także mniej zamożni obywatele, których stać przynajmniej na profesjonalne golenie.

Egipscy eleganci zwracają bardzo dużą uwagę na odpowiedni ubiór. Choć mężczyźni posiadają dużo większą swobodę w doborze ubrań, to ich także obowiązuje przede wszystkim zasada skromności i schludności. Nie należy wychodzić na ulicę z odsłoniętymi ramionami; rękawy t-shirtów powinny zakrywać ramię przynajmniej do połowy. Spodnie obowiązkowo powinny być długie – z wyjątkiem nadmorskich kurortów, gdzie można sobie pozwolić na wakacyjną swobodę. Większość przedstawicieli średniego i starszego pokolenia chętnie przywdziewa galabije, do których można włożyć sandały lub klapki, co jednak jest nie do przyjęcia w przypadku długich spodni. Jeżeli panowie noszą koszule, wolno odpiąć dwa górne guziki, najczęściej w celu zaprezentowania łańcuszka lub naszyjnika, w których egipscy eleganci się lubują; paradowanie z rozpiętą koszulą jest jednak zabronione. Naturalnie nie wszyscy panowie stosują się do tych zasad, jednak większość przestrzega reguł schludnego ubioru. Inną sprawą pozostaje kwestia ubóstwa Egipcjan, widoczna szczególnie w małych miastach. Bardzo często elegancja kończy się tam na czystym i wyprasowanym przyodziewku, względnie na czystej galabii i porządnych butach. Co ciekawe, Egipcjanie rzadko noszą dżinsy, być może z powodu zawrotnie wysokich letnich temperatur. Jeżeli już się na nie decydują, to raczej po zmroku i przeważnie w miejscowościach turystycznych – wszak odpowiedni „look” przyciąga uwagę europejskich turystek. Ci mężczyźni, którzy pragną podbić serca Europejek, ubierają się według trendów zachodnich.

O atrakcyjności egipskich mężczyzn decydują jednak przede wszystkim cechy charakteru. Pożądany partner to taki, który potrafi zapewnić kobiecie byt, bezpieczeństwo i szacunek. Uroda i seksapil nie mają tu wiele do rzeczy.

Wielu przedstawicieli średniego i starszego pokolenia chętnie przywdziewa galabije, fot. Adrian Dascal / Unsplash
Wielu przedstawicieli średniego i starszego pokolenia chętnie przywdziewa galabije, a na ulicach miast nie spotkamy raczej mężczyzn w krótkich spodniach , fot. Adrian Dascal / Unsplash

 

Obopólne zadowolenie

Cielesność jest w Egipcie ogromnie istotna w kontekście małżeństwa. W przeciwieństwie do religii chrześcijańskiej, gdzie seks, nawet małżeński, bywał napiętnowany jako grzeszny, islam odnosi się do spraw cielesnego współżycia zupełnie inaczej. Koran wyraźnie zaleca, aby satysfakcję z uciech cielesnych czerpał nie tylko małżonek, ale również żona, a wręcz przede wszystkim ona (powinna ją uzyskać jako pierwsza). Zupełnie inną kwestią pozostaje wywodzące się z tradycji plemiennych i niezwiązane z islamem obrzezanie kobiet, które niestety nadal bywa praktykowane. Obecnie odchodzi się natomiast od barbarzyńskich metod obrzezania dziewczynek bez zastosowania znieczulenia (proceder ten ma miejsce bardzo często w szpitalu), niemniej odciska straszliwe piętno na psychice milionów egipskich kobiet. Należy wszakże zaznaczyć, że nie wszystkie rodziny zgadzają się na poddawanie swoich córek temu okrutnemu zwyczajowi. Niemniej tradycja obrzezania wpisuje się niestety w element cielesności w wydaniu egipskim.

Wracając natomiast do pozytywnych aspektów cielesności i kwestii z nim związanych, należy zaznaczyć, że niejako do obowiązków małżonki należy dbałość o podtrzymanie zainteresowania ze strony męża. W związku to kobieta uwodzi mężczyznę, chociaż to on o nią zabiega. W tym celu ma ona do dyspozycji cały arsenał stosownych środków. Odpowiednie sklepy oferują bogate zestawy różnego rodzaju strojów przeznaczonych na “szczególne okazje”, jak na przykład noc poślubna. Kobieta, na ulicy ukryta pod zasłoną, w sypialni powinna emanować erotyzmem i być ponętna dla swego małżonka. Egipcjanie nie kryją wcale, że aspekt cielesny małżeństwa ma ogromne znaczenie dla trwałości związku. Należy pamiętać, że większość małżeństw w Egipcie jest aranżowanych przez rodziców, a kobiety bardzo często wychodzą za mąż, nie znając wcześniej swego narzeczonego lub widując go sporadycznie; o żadnych intymnych kontaktach przed ślubem również nie ma mowy. Niemniej to, co zabronione narzeczonym, jest wskazane u mężatek, a dbałość o ognisko domowe przekłada się w dużym stopniu na dbałość o obopólne zadowolenie. Bardzo często można się spotkać ze stwierdzeniem padającym z ust starszego pokolenia, że miłość między małżonkami rodzi się z pożycia. Być może, mając na względzie tamtejsze realia, nie jest to stwierdzenie pozbawione racji.

Cielesność wyraża się nie tylko w pożyciu małżeńskim. Mieszkańcy dawnego kraju faraonów należą do ludzi raczej ekspresyjnych, wyrażających swoje emocje językiem ciała. Rzecz jasna, nie przebijają oni mistrzów gestykulacji, Włochów, którzy język ciała uczynili swoim drugim językiem narodowym, niemniej na ową mowę bez słów składa się cały arsenał gestów, spojrzeń, postaw i mimiki, które przy pierwszym kontakcie Europejczyka z Arabem mogą wydawać się osobliwe. Najdziwniejszym chyba wyrazem radości lub zadowolenia jest klaskanie, przy czym Egipcjanin nie robi tego w typowy “europejski” sposób, ale znacznie wolniej, wykonując płynny ruch rękami i zbliżając jedynie dłonie do siebie. Tego rodzaju gestom towarzyszy najczęściej nucenie melodii lub chociaż murmurando. Co ciekawe, odbywa się to zazwyczaj w większym gronie znajomych lub krewnych, aczkolwiek może pojawić się także w trakcie oglądania filmów. Gwałtowna gestykulacja towarzyszy najczęściej wybuchom złości, natomiast kiedy Egipcjanin chce uspokoić rozmówcę, wykonuje gest polegający na złączeniu palców dłoni, który w Italii mógłby zostać zrozumiany całkowicie opacznie.

Najbardziej charakterystycznym elementem egipskiej mowy ciała jest śmiech. Na ulicy nie należy śmiać się głośno, wobec czego tamtejsze społeczeństwo nauczyło się śmiać po cichu. W rzeczywistości kiedy Egipcjanin się śmieje, wydaje z siebie dźwięk przypominający krztuszenie lub duszenie, czemu towarzyszy zabawne podrygiwanie całego ciała. Głośny rechot jest nie do przyjęcia i raczej się go w Egipcie nie doświadczy, natomiast bardzo częstym widokiem jest człowiek zaśmiewający się do łez.

Wśród egipskich mężczyzn panuje przekonanie, że ich żony "należą" do nich, ponieważ po ślubie mąż i żona stanowią nierozerwalną całość i jedno ciało. Z tego między innymi powodu Egipcjanie należą do jednych z największych śródziemnomorskich zazdrośników i potrafią dosłownie wpaść w szał na widok innego mężczyzny przypatrującego się ich żonie. Oczywiście owa nierozerwalność nie przeszkadza bynajmniej wyznawcom islamu wchodzić w kolejne związki małżeńskie. W sumie mają prawo do czterech żon, co w praktyce rzadko się zdarza. Na zdjęciu: Hetep-seshat z małżonką, ok. 2550–2450 r.p.n.e., Giza, fot. Schristia / Flickr, CC BY-SA 2.0
Wśród egipskich mężczyzn panuje przekonanie, że ich żony “należą” do nich, ponieważ po ślubie mąż i żona stanowią nierozerwalną całość i jedno ciało. Z tego między innymi powodu Egipcjanie należą do jednych z największych śródziemnomorskich zazdrośników i potrafią dosłownie wpaść w szał na widok innego mężczyzny przypatrującego się ich żonie. Oczywiście owa nierozerwalność nie przeszkadza bynajmniej wyznawcom islamu wchodzić w kolejne związki małżeńskie. W sumie mają prawo do czterech żon, co w praktyce rzadko się zdarza. Na zdjęciu: Hetep-seshat z małżonką, ok. 2550–2450 r.p.n.e., Giza, fot. Schristia / Flickr, CC BY-SA 2.0

O atrakcyjności mieszkańców Egiptu decydują inne względy niż w kulturze zachodniej. Kult ciała istnieje i ma się dobrze, jednak na zupełnie innych zasadach. Piękno kobiet nie wynika ze stosowanej diety, smukłej sylwetki czy panujących trendów w modzie; opiera się na czymś znacznie głębszym, niewypowiedzianym, a jednocześnie opiewanym od setek lat. Atrakcyjność mężczyzn to nie rzeźba mięśni, ale charakter i odpowiedzialność. Ich piękno jest inne, dla nas być może niezrozumiałe, bo przyzwyczajeni jesteśmy do odmiennych standardów. Bez wątpienia jednak warto poświęcić chwilę, by ową egipską atrakcyjność dostrzec, odkryć i podziwiać.

 

Zdjęcie główne: Hassan Ouajbir
Posted on

Kalokagathia

Kilka lat temu, prowadząc dwumiesięcznik o Włoszech “La Rivista”, pisałam tak:

 

W Italii piękno staje się ciałem.

Ciałem zadbanym, ciałem nakarmionym, ciałem napojonym najlepszym trunkiem i wystawionym do słońca. Ciałem bogini, podziwianym przez miliony turystów; ciałem sportowca, gotowym do walki. Ciałem niekompletnym, stworzonym przez artystę niewierzącego w harmonię całości, ale nie pozbawionym urody i mocy. Ciałem na ekranie, przypominającym bezustannie o zmysłowych rozkoszach, otwartym na wszelkie doznania, gotowym na seks.

Ciałem zamkniętym w złotej klatce własnej atrakcyjności.

 

Dziś, blisko 5 lat później, po niezliczonych podróżach, po urodzeniu kolejnego pół-śródziemnomorskiego dziecka, po ważnych lekturach i, przede wszystkim, po dobrych spotkaniach, wiem, że Italię w pierwszym zdaniu można zamienić na kraje śródziemnomorskie w ogóle. Myślę o boskim ciele Achillesa, które dzielnie zdobywa dla niego chwałę na polu walki, ale później, słabością maleńkiego fragmentu, zabiera mu życie, darowując wieczność. Myślę o niedawnej wizycie w luksusowej galerii handlowej na północnych przedmieściach Tel Awiwu, gdzie wśród tłumu kupujących kosztowne towary daremnie szukam wzrokiem choć jednej twarzy nie ostrzykniętej nadmierną ilością wypełniaczy… choć jednej twarzy prawdziwie szczęśliwej. Myślę o dziewczętach tańczących flamenco na ulicach Malagi i o ich poruszających się na co dzień z trudem babciach, które na czas Feria de Agosto wyciągają z drewnianych kufrów nie tylko kolorowe suknie, ale także niezmierzone pokłady energii.

 

Kochać ciało swoje i najbliższych, okazując im czułość. Kochać ciało gładkie i sprężyste, kochać ciało stare i spracowane, spragnione troski i wdzięczności za to, jak wiernie nam służy. Otoczyć ciało opieką, dać mu dobrze zjeść, napoić, ucieszyć słońcem i pieszczotą wiatru. Utulić, zbliżyć do drugiego ciała. Poczuć. I iść z nim przez życie tak, by i dusza była zadowolona – uczciwie, uważnie, świadomie. Pięknie i dobrze*. Oto wyzwanie na ten rok, nad Naszym Morzem aktualne od tysiącleci.

 

Autorem zdjęcia głównego jest egipski fotograf Ramez E. Nassif.

*Kalokagathia (καλοκἀγαθία, od καλὸς κἀγαθός kalos kagathos – dosł. “piękny i dobry”) –  greckie pojęcie oznaczające połączenie dobra z pięknem.
Posted on

Ewa Bieńkowska, Pisarz i los. O twórczości Gustawa Herlinga-Grudzińskiego

Los zdecydował, że po opuszczeniu Innego świata – o ile kiedykolwiek zdołał opuścić go naprawdę – pisarz walczył, a następnie zamieszkał w Rzymie. Przez pewien czas, cierpiąc biedę i rozpaczliwie poszukując pracy, tułał się po świecie. Był w Londynie i Monachium; później trafił do Neapolu. Tam ostatecznie pozostał i w pewnym sensie zostaje do dziś – niedawno, w październiku 2019 roku, z okazji jego setnych narodzin zorganizowano w zamku Castel Nuovo trzydniowy festiwal “Polski pisarz pod Wezuwiuszem”. We Włoszech zapamiętany dobrze, Herling-Grudziński żyjący u brzegów Zatoki Neapolitańskiej wciąż wydaje się nieznany w swoim rodzimym kraju. Książka Bieńkowskiej pozwala na spotkanie z człowiekiem, którym stał się ten były więzień obozów koncentracyjnych Gułagu. Z człowiekiem, którym się stawał.

Pisarz i los… to publikacja interesująca przede wszystkim dlatego, że umożliwia rozpoznanie kondycji autora jako wiecznie pokonującego własną niemoc, stwarzającego siebie i organizującego swoje ponowne narodziny, z mozołem wykraczającego poza odkrywane w sobie ograniczenia – z jednoczesnym uznaniem własnego bólu, zgodą na “saturnowe” usposobienie, szacunkiem dla wzruszeń. Uparta, pełna dyscypliny, zdecydowana praca nad sobą pełna była pokory i dumy. Bieńkowska rozpoznaje sens tych ambicji i opisuje energię wewnętrzną autora w fascynujący sposób – siła charakteru Herlinga-Grudzińskiego zaznacza się bowiem na tle sennych wizji ciemnego Południa.

Jego twórczość z okresu włoskiego to więc z jednej strony przeżycie blasku śródziemnomorskiego świtu, budzenia się nieba i morza, z drugiej – coś, co przepada w ciemnościach, jest umarłe i boli. W nagrzanym powietrzu ujawnia się niszczycielska strona miłości. Człowiek okazuje się niezdolny do zaakceptowania świata, ma wrażenie obcości i niepewności własnego języka, co skazuje go na wieczne błądzenie między tajemnicami. A jednak wciąż ma potrzebę afirmacji, odkrycia czegoś wytwarzającego w jego umyśle związki pomiędzy elementami rzeczywistości. Pisarz odnalazł to w prostocie małych włoskich miasteczek, do których nieprzerwanie podróżował – tam, gdzie odpada przegroda między przyrodą i dziełem ludzkich rąk. Wszystko jest jedną integralną całością: architektura nie częścią krajobrazu, lecz jego wiernym odbiciem; malarstwo dalszym ciągiem świata zewnętrznego, albo na odwrót: życie, w małych zwłaszcza miastach, pogłosem rytmu natury. Żadnej przerwy, żadnego progu i «wyjścia poza».

Gustaw Herling‑Grudziński w Neapolu w 1988 roku, fot. © Bohdan Paczowski (dzięki uprzejmości Wojciecha Karpińskiego)
Gustaw Herling‑Grudziński w Neapolu w 1988 roku, fot. © Bohdan Paczowski (dzięki uprzejmości Wojciecha Karpińskiego)

 

Uczucie do Neapolu, po którym Herling-Grudziński przechadzał się całymi dniami, długo pozostawało w zawieszeniu – oglądał to miasto z jakąś bolesną uwagą, z ciekawością tak zaostrzoną, że pozwala czasami (…) zapomnieć o własnym cierpieniu. Było dla niego w pierwszych latach ani znienawidzone, ani ukochane. Bieńkowska twierdzi, że opierał się tej miłości, tłumił ją, pełen wahania. Chłonął z uwagą, ale zapominając przy tym o sobie, potęgował samego siebie – coraz mocniej przytłaczał go ciężar własnego nieszczęścia, z którego się przecież zrodził. Jakby początkowo nieustannie czuł na sobie malocchio, legendarne złe oko, obserwował gwarny Neapol w obawie, że i jemu coś się przygląda. Przypominało mu o wyobcowaniu, braku przynależności, a nawet znaczenia. Patrzenie na otaczający świat dawało złudne poczucie wyzwolenia od samego siebie, jednak tylko po to, żeby za chwilę przemienić się w coś na wskroś osobistego.

Odnawiające się zachwyty nad włoskimi miastami i krajobrazami, które uważał za lecznicze, znalezienie podobieństw przejawiających się w działalności przyrody i człowieka – to stopniowo dawało pisarzowi możliwość odzyskania miłości do życia. Splot natury i sztuki obecny w dzienniku i twórczości Herlinga-Grudzińskiego koncentrował się wokół ludzkich namiętności, pasji władzy i furii miłosnej – było to więc studiowanie instynktów, wzruszeń i wielorako pojmowanego głodu. Włochy dostarczyły autorowi perspektywy oglądu żywiołu zanurzonego w świecie wpisanym w historię; to tu mógł rozważać najważniejsze dla siebie tematy. “Uciekam od siebie – wracam do siebie” – wyznawał w Rozmowach w Neapolu. Zrezygnował z poczucia obcości na rzecz narzucenia sobie obcości nieznanego kraju, jego mocy i wrażliwości, by z biegiem czasu odnaleźć w nim to, co intymne w nim samym.

Były to przede wszystkim problemy zła i mistyki wiary. Powracały wspomnienia z łagru, myśl o ludzkim bestialstwie i Bogu, który się ukrywa (a może jedynie człowiek nie umie go zobaczyć). A rozważania te snuł przecież pośród mieszkańców Neapolu, chrześcijan wierzących w cuda! Pisarz wpatrywał się w przepaść pomiędzy nimi a ich nadziejami, zadając sobie pytanie o możliwość ocalenia wyznawanych przez nich wartości. Naprzeciw wszechmocy zła, jak pisze Bieńkowska, ustawiał w swojej twórczości pojedyncze okruchy dobra – i w ten sposób mozolnie przedzierał się do prawdy. Nigdy jej nie odnalazł, co doskonale przewidział, lecz celem było samo poszukiwanie. Opowiadanie rzeczywistości poprzez wskazywanie jej fragmentarycznego ładu dawało możliwość dopatrzenia się znaków w logice przypadkowości. Według autora Dziennika pisanego nocą nic więcej nie znajduje się w mocy poznającego człowieka.

Neapol – pełen swobody, życia, różnic – był przeciwieństwem Innego Świata. Był ponownym wyjściem z więzienia i łagru, powrotem do istnienia pośród wolnych ludzi spotykających się we wspólnocie. Cierpienie znali dobrze, a razem z nim strach, nie tylko przed biedą i poniżeniem, lecz także nieznanymi siłami drzemiącymi pod powierzchnią. Żyli, lecz oczekiwali śmierci. Wybuchu lawy, trzęsienia ziemi – pewni i niepewni jednocześnie, że wszystkie okruchy ich nadziei w każdej chwili mogą ulec całkowitemu zniszczeniu. Pogodzeni ze spodziewanym nieszczęściem, byli na swój sposób szczęśliwi – równi wobec żywiołu, niezdolni do przeniknięcia jego tajemnicy, postrzegali jednocześnie przyrodę jako łaskawą karmicielkę i pamiętali, że przecież pozwala im czerpać spod ziemi.

Książkę Pisarz i los zamówić można bezpośrednio u wydawcy pod tym linkiem
Książkę Pisarz i los zamówić można bezpośrednio u wydawcy pod tym linkiem

 

Podobną dwoistość odkrył w sobie pisarz, gdy życie we Włoszech i płynące z niego wrażenia nakazywały połączyć w sobie analityczną myśl z irracjonalnym przeczuciem istnienia czegoś, co Bieńkowska nazwała “innym wymiarem”. Włochy wyczuliły Herlinga na istnienie mitów dnia codziennego, wpisanych w obyczaje i wierzenia, gotujących krew pod skórą neapolitańczyków niezależnie od tego, czy sami potrafili je zrozumieć. Jego uwielbienie dla tego kraju było uwielbieniem dla tego, co podstawowe – stąd w banalności powtarzających się tam zjawisk umiał się dopatrzeć od dawna przez siebie poszukiwanych prawd. Oślepiające światło płynące z nieba o poranku niosło ze sobą wieść o Zmartwychwstaniu, dziwaczny optymizm, potwierdzenie sensu wiary. Chciało się na to patrzeć szeroko otwartymi oczami. Lecz jak spojrzeć prosto w światło? Można tylko w zamyśleniu odgadywać sekrety każdego kolejnego świtu, nasłuchiwać w ciszy, na granicy – w senności.

Ta odkryta we Włoszech nadzieja, która potrafi współistnieć z bólem, wydaje się szczególnie poruszająca w kontekście wspomnienia pisarza z Rzymu, a więc z pierwszych lat po wojnie:

Przed wielu laty zdarzyło mi się spędzić w nędznym rzymskim hoteliku ferragosto, kulminacyjny i świętowany przez Włochów dzień lata (15 sierpnia). Miasto było wyludnione, żar niesamowity. Leżałem nago na mokrym barłogu, zwlekałem się z niego czasem, by podstawić głowę pod kran i zajrzeć w ciemną studnię podwórka […]. Nie umiem już dziś odtworzyć rozklejonego i leniwego biegu moich myśli, ale pamiętam, że pełzały tam i na powrót przez obszar minionych lat, i że była w nich wzbierająca stopniowo wściekłość (według Kierkegaarda: główna twarz rozpaczy). Około szóstej wieczorem wyczułem coś trudnego do określenia, dziurę w czasie, wsysającą pompę otchłani. Stałem przy oknie, z odrętwienia wyrwał mnie ból w rękach zaciśniętych kurczowo na klamkach żaluzji. Zaraz potem ulice zaszumiały gwarem, miasto ożyło, w sąsiedniej kamienicy ktoś śpiewa tchu w piersiach, popularną piosenkę. W północnym dzienniku radiowym podano, że «alle sei della sera circa» cztery osoby odebrały sobie życie w różnych dzielnicach Rzymu.

Możemy sobie jedynie wyobrazić, jak głęboko pod powierzchnią pulsował w ciele i duszy pisarza ból pozostały po wojennym przeżyciu, skoro legendarne włoskie nieróbstwo, polegające na słodkim kontemplowaniu nicości, pozwoliło mu dosłyszeć wokół siebie cudze pragnienia śmierci obecne w mieście podczas radosnego święta. Otchłań ferragosto. Uniwersalność smutku. Gwałtowność wpisana w ciszę rozpaczy. Punkt kulminacyjny, granica bólu. Nagłe odzyskanie chęci życia. I piosenka. Inny wymiar włoskiej wspólnoty, ciche porozumienie, które dotyczyło wszystkich.

Pięknie tłumaczy Bieńkowska, jak to możliwe, by jeden i ten sam pisarz inspirował się we Włoszech Dekameronem Boccaccia, ziemskim zachwytem rozkochanego w Italii Stendhala i metafizycznym rozedrganiem Franza Kafki. Przy odrobinie wyobraźni, z lekturowym wyczuciem, na jakie zasługuje książka o Herlingu-Grudzińskim, we fragmencie listu autora Zamku, przytoczonym w dzienniku, zobaczyć można zapis jego spotkania z mieszkańcami Włoch:

Jesteśmy opuszczeni jak zabłąkane dzieci w lesie. Kiedy stoisz przede mną i patrzysz na mnie, co wiesz o moich bólach i co ja wiem o twoich? A gdybym padł przed tobą na kolana i płakał, i opowiadał, co wiedziałbyś o mnie więcej niż o piekle, które ktoś określił ci jako gorące i straszne? Już dlatego my, ludzie, powinniśmy stać naprzeciw siebie tak zamyśleni i współczujący, jak przed wejściem do piekła.

Tylko po tym można zaśpiewać co tchu w piersiach.

 

Zdjęcie główne: Gustaw Herling‑Grudziński w krużgankach klasztoru świętej Klary, Neapol, 1988,  fot. © Bohdan Paczowski (dzięki uprzejmości Wojciecha Karpińskiego)
Posted on

Pieczony w całości kalafior z tahiną i granatem

Moda na kalafior pieczony w całości trwa od kilku lat. W Londynie, gdzie mieszkam, wariacja na temat tego dania pojawia się w prawie każdej bliskowschodniej restauracji i w wielu książkach kucharskich. Jamie Oliver proponuje pieczeń z kalafiora jako alternatywę do tradycyjnie mięsnego angielskiego Sunday roast. Yotam Ottolenghi w Prosto podaje przepis na pieczony kalafior z obłędnym sosem z tahiny i pietruszki, a słynny izraelski szef kuchni Eyal Shani od dawna serwuje pieczone główki kalafiora w sieci restauracji Miznon. Pieczony kalafior ma głęboki, orzechowy aromat, który świetnie współgra ze śródziemnomorskimi dodatkami: tahiną, granatem, pietruszką i orzeszkami pioniowymi. Możemy podać go z kuskusem, komosą ryżową lub sałatką tabbouleh.  

 


Przepis: 
Pieczony w całości kalafior z tahiną i granatem

 

1 główka kalafiora

3 łyżki pestek granatu

3 łyżki posiekanej pietruszki

2 łyżki orzeszków piniowych

 

2 łyżki oliwy

2 łyżki syropu klonowego

1 łyżka wędzonej papryki

½ łyżeczki soli

 

Sos z tahini:

3 łyżki tahini

2 łyżki gorącej wody

½ łyżeczki sumaku

sok z ½ cytryny

 

Piekarnik nagrzewamy do 200 stopni.

Naczynie do zapiekania wykładamy papierem do pieczenia.

 

Odcinamy liście kalafiora i jego twardą podstawę.

Podgotowujemy kalafior we wrzącej wodzie przez około 5 minut.

 

Oliwę, syrop klonowy, wędzoną paprykę i sól mieszamy w małej miseczce z dwiema łyżkami wody. Powstałą marynatą dokładnie nacieramy cały kalafior.

 

Kalafior układamy w naczyniu do zapiekania.

Pieczemy przez około 40 minut, co jakiś czas polewając kalafior powstającym sosem.

Kalafior powinien być miękki wewnątrz (sprawdzamy, nakłuwając warzywo nożem).

 

W międzyczasie prażymy orzeszki piniowe na suchej patelni.

Przygotowujemy sos z tahiny: mieszamy wszystkie składniki trzepaczką lub widelcem do uzyskania gładkiej konsystencji.

 

Gorący kalafior polewamy sosem z tahiny, posypujemy pietruszką, granatem i prażonymi orzeszkami. Podajemy od razu.

 

Posted on

Krsna Slava, czyli święto patrona rodziny

W czasach przedchrześcijańskich słowiańskie Bałkany miały wielu bogów, którzy sprawowali opiekę nad rodzinami. W momencie przyjęcia chrześcijaństwa pogańskie bóstwa zostały zastąpione przez świętych, którzy „przejęli opiekę” nad poszczególnymi domostwami. Jest kilku świętych, których kościół prawosławny wyróżnia; są to św. Mikołaj, św. Izydor, św. Jerzy, św. Paraskewia. W tym gronie znajduje się też Szczepan Męczennik. Dlatego 9 stycznia w wielu domach zapala się świece, gotuje się žito albo koljivo, czyli pszenicę, podaje się czerwone wino, przygotowuje się specjalny pszenny chleb, a więc srpski kolačz z krzyżem serbskim. Bo Krsna slava to przede wszystkim zwyczaj serbski. Traktowany jest jako element serbskiego dziedzictwa narodowego, obchodzony jest w całym  kraju i w diasporach serbskich za granicą. Ze względu na związki historyczne i kulturowe oraz wędrówki ludów na Bałkanach Krsną Slavę i związane z nią zwyczaje możemy też celebrować w krajach ościennych – Czarnogórze, Macedonii, Bośni, Albanii oraz Chorwacji i Północnej Grecji. Silne związki narodowe powodują, ze slavę obchodzą także Serbowie katoliccy z Dalmacji, Krajiny, Hercegowiny, Słowenii i innych regionów bałkańskich. Gde je slava tu je Srbin (“Tam gdzie slava, tam i Serb”) – głosi ludowe powiedzenie.

 

Pochodzenie i charakterystyka

Krsna Slava pierwotnie zwana była “krsno ime”, czyli “imię chrzestne” w nawiązaniu do chrztu przodka. Stanowi więc święto chrzestne, święto chrztu. A “imię chrzestne” otrzymywała cała wspólnota, na ogół rodzinna. Warto zaznaczyć, że slava jest świętem dziedziczonym po mieczu, a więc przechodzi z ojca na dzieci. Kobieta, która wychodzi za mąż, zmuszona jest do rezygnacji ze swojej slavy i przyjmuje tę, którą celebruje jej wybranek. Święty, który patronuje rodzinie, jest do niej poniekąd przypisany na stałe, ale jeśli nie wywiązuje się ze swoich obowiązków opiekuna (np. nie dość dobrze dba o zdrowie i dobrostan poszczególnych członków), to można zabiegać w cerkwi o jego zmianę. Jest to wykonalne, jednak wiąże się z szeregiem specjalnych rytuałów.

Krsna Slava to nie to samo co imieniny. Zwyczaj obchodzenia imienin jest praktykowany głównie w kościele katolickim, jednak niektóre kraje prawosławne również znają i chętnie imieniny świętują. Tymczasem slava, jak wcześniej wspomniano, odnosi się do patronowania całej rodzinie, albo całej większej wspólnocie.

Święty Szczepan widziany oczami Giotta di Bondone
Święty Szczepan– jeden z ulubionych patronów – widziany oczami Giotta di Bondone


Krsna Slava w zapiskach pamiętnikarskich

Oto jak Krsną Slavę opisuje Teodora Krajewska, polska lekarka, która pod koniec XIX wieku wyjechała do Bośni leczyć muzułmańskie kobiety z Tuzli i Sarajewa. Wielokulturowy kraj, zamieszkiwany od zawsze przez Bośniaków, Serbów, Chorwatów, Węgrów, Austriaków i inne nacje oferował bogatą i zróżnicowaną gamę zwyczajów religijnych i ludowych, w tym zwyczajów serbskich. Krajewska zaprzyjaźniła się z rodziną bośniackich Serbów z Tuzli i miała okazję uczestniczyć w ich slavie. Opisywane święto miało miejsce prawdopodobnie 23 kwietnia, czyli w dzień św. Jerzego (Djurdjevdan), szczególnie cenionego w kościele prawosławnym męczennika.

Gospodyni w narodowym serbskim stroju stoi blisko drzwi i wita nowoprzybyłych gości, którzy wchodząc składają życzenia. (…). Rozglądam się po pokoju, dużo kobiet, przeważnie Serbek w ich narodowych strojach. Każda z osób coś je. Młode, ładne panienki w jasnych sukienkach i fezach na głowie. Dore znajome lub krewne pani domu, obnoszą różne przysmaki i częstują gości kolejno jak przychodzą pamiętając o kolejności podawanych potraw. Najpierw panaja na salaterce, łyżeczki na oddzielnym talerzyku. Bierze się tylko małą łyżeczką, próbuje się panai i odkłada łyżeczkę. Potem przyniosła mi druga panienka dwa słoiki konfitur, dwa spodki i dwie łyżeczki na tacce: stosownie do wskazówki udzielonej mi przez panią Peciković jedną łyżeczką wzięłam konfitur z jednego słoika, po zjedzeniu konfitur odłożyłam lyżeczkę na drugim spodku. (…) Dalej obnoszono drożdżowe słodkie ciasto, wino hercegowińskie i czarną kawę w małych filiżaneczkach (…).

Opis Krajewskiej zawiera wiele elementów typowych dla slavy, jednak to, co zwraca szczególną uwagę, to osobne świętowanie kobiet i mężczyzn. Niewykluczone, że Serbki bośniackie miały wiele wspólnego z muzułmańskimi kobietami z tego regionu, o czym Krajewska wspomina. Dziś slava to świeto, które spędza się razem przy jednym stole. Nie ma podziałów na “męskie” i “żeńskie” pokoje i rozmowy. To, co wydaje się bardziej istotne w slavie, to jej społeczny i grzecznościowy charakter: odświętna uczta wiąże się z zapraszaniem rodziny i znajomych, ale też z oczekiwaniem rewizyty. Jeśli zaproszona rodzina nie zrewanżuje się przyjęciem, można spodziewać się ochłodzenia wzajemnych stosunków, a nawet zerwania kontaktów. Podobnie rzecz się ma z odmową zaproszenia. Jedna jest wybaczalna, ale kolejne już nie.

Symbolika pokarmów i obrzędów podczas slavy

Oprócz akcesoriów takich jak ikona patrona rodziny i świeca na stole, slava fetowana jest pewnym stałym zestawem pokarmów. To, co Krajewska nazywa panają, to prawdopodobnie wcześniej wspomniane žito albo koljivo, czyli gotowana pszenica umieszczona wokół świecy. Jest ona symbolem łączności z przodkami, którym zawdzięcza się slavę. Slavski kolač, czyli świąteczne pieczywo, to tradycyjny symbol płodności i przymiot eucharystyczny. Przymiotem jest też czerwone wino, które wykorzystuje się do wznoszenia toastów modlitewnych zwanych slavaricą. Mogą one stanowić podziękowania za łaski minionego roku, błaganie o przebaczenie za grzechy, modlitwy za przodków, wysławianie świętych. Nierzadko mają formę rymowanych tekstów w języku serbskim i staro-cerkiewno-słowiańskim. Wino służy też do polewania slavskiego kolača, czemu towarzyszy pozdrowienie: Hristos posredi nas (“Chrystus pośród nas”) i odpowiedzią I je i budet (“I jest i będzie”). Slavski kolač dzielony jest wśród uczestników biesiady przez popa albo przez wyznaczonego w rodzinie mężczyznę: jest nim najstarszy albo najzamożniejszy osobnik biorący udział w uroczystości. Może to być także osoba, która przynosi szczęście, czyli batlija. Wiele obrzędów związanych ze slavą odbywa się w cerkwi, jednak dzisiaj najbardziej spektakularne zwyczaje związane są ze świętowaniem w domu.

Slavski kolac, fot. Ivana Sokolović / Flickr, CC BY 2.0
Slavski kolač, fot. Ivana Sokolović / Flickr, CC BY 2.0


Slava dzisiaj

Kraje bałkańskie, w tym Serbia, coraz bardziej się laicyzują. Religia wciąż odgrywa ogromną rolę w życiu społecznym, ale coraz częściej obrzędy związane dawniej z wiarą przenosi się poza świątynię. Widać to doskonale na przykładzie slavy. Proporcje między celebrowaniem w cerkwi i w domu zmieniają się na korzyść tego drugiego. Mimo, że slava jest tradycją na wskroś religijną, to świętowanie dnia patrona rodziny zdecydowanie częściej odbywa się u wiernych.

Slava to świetna okazja do obserwowania zmian społecznych w kwestii emancypacji kobiet. Młode Serbki pytane o slavę mówią wprost: Nasze matki całymi dniami przygotowują świąteczny stół, podczas gdy panowie tylko spijają śmietankę i wchodzą w rolę mistrzów ceremonii: to oni dzielą chleb, rozlewają wino, inicjują śpiewy. Ale my nie zamierzamy się tak męczyć. Ciekawostką jest to, że slavę obchodzi się czasami kilka dni; w niektórych regionach jeden nich to tzw. ženska slava, czyli czas świętowania rodziny od strony kobiet. Niewiele wiadomo jednak na temat tego, w jakim stopniu dopuszcza się kobiety do tych wszystkich czynności, które zwyczajowo zarezerwowane są dla panów.

Wiele moich znajomych młodych kobiet nie umie gotować i nie zamierza uczyć się tylko po to, żeby zorganizować slavę w swoim domu. Dziewczyny oczekują aktywnego udziału partnerów w przygotowywaniu święta. Co więcej, w sytuacji, kiedy młodzi ludzie żyją w wolnych związkach, trudno podjąć decyzję, czyją slavę obchodzimy. Skoro nie jesteśmy małżeństwem –mówi Maja, dwudziestokilkuletnia Serbka z Nowego Sadu – to nie widzę powodu, żebym miała przyjąć jego slavę za swoją. Świętujemy u niego i u mnie. A w przyszłości? Zobaczymy.

 

Kulturowe dziedzictwo

Slava miała zawsze ogromnie znaczenie w serbskiej historii: świętowano ją szczególnie pod panowaniem tureckim, podczas licznych wojen bałkańskich i w komunistycznej Jugosławii. Slava to serbska tożsamość – nierzadko ma się wrażenie, że bardziej związana z narodowością niż religią. W 2010 roku Serbia ratyfikowała konwencję UNESCO o ochronie niematerialnego dziedzictwa kulturowego ludzkości. Za jej wdrożenie odpowiada serbskie ministerstwo Kultury i Informacji. Niedługo potem belgradzkie Muzeum Etnograficzne zarekomendowało slavę jako ten element niematerialnego dziedzictwa, który powinien być wpisany na listę UNESCO. Nastąpiło to w 2014 roku. W tej chwili w krajowym rejestrze dziedzictwa niematerialnego Serbii znajduje się 27 elementów. Jednym z nich, obok slavy,  jest kolo – tradycyjny taniec serbski. To on właśnie ma największe szanse na kolejne miejsce na liście UNESCO w najbliższym czasie. Ale to już temat na osobną opowieść… .

 

 

Źródła:

Magdalena Ickiewicz-Sawicka, Kulturowe i duchowe dziedzictwo narodów bałkańskich w kontekście dokumentów UNESCO ze szczególnym uwzględnieniem serbskiej slavy, Białystok 2017

Teodora z Kosmowskich Krajewska, Pamiętnik, Kraków 1989

 

 

Posted on

Michał Kubicz, Kaligula. Wyznania szaleńca

Kaligulę bez wątpienia zaliczyć należy do najbardziej kontrowersyjnych postaci w historii Śródziemnomorza. Po blisko 2 000 lat od swojej śmierci, pozostaje symbolem despotyzmu i okrucieństwa. Według Swetoniusza, jego niegodziwości i szaleństwa nie miały końca: od rozdawnictwa i rozrzutnego trybu życia, po seksualne dewiacje, w tym kazirodcze stosunki z siostrami, zupełny brak poszanowania dla prawa i obyczaju przodków i niedorzeczne pomysły, jak mianowanie ulubionego wierzchowca konsulem Rzymu. Wielu utrzymywało, że chorował na schizofrenię lub zaburzenia dwubiegunowe, choć równie liczni badacze sugerowali, że był po prostu zepsutym do szpiku krwawym tyranem, folgującym swoim zachciankom.

 

Dziś coraz częściej podchodzimy krytycznie do źródeł historycznych; nie inaczej ma się sprawa ze Swetoniuszem, którego pisma stanowią najważniejszy odnośnik, jesli chodzi o biografię Kaliguli. Wypełniona skandalicznymi szczegółami, nadała ton narracji dotyczącej cesarza na długie stulecia, choć przecież niepotrzebna jest nadmierna wnikliwość, by zauważyć jej tendencyjność. Doskonałym przykładem jest tutaj historia córki Kaliguli. W wyniku spisku, jaki zawiązał się przeciw cesarzowi, ledwie czternastomiesięczna Druzylla została roztrzaskana o ścianę przez jednego z centurionów. Swetoniusz wydaje się pochwalać wyrok dokonany na dziewczynce, twierdząc, że już w tak młodym wieku wykazywała ona skłonność do okrucieństwa upodobniającego ją do ojca. Czy tego typu rozważania na temat rocznego dziecka można dziś uznać za wiarygodne, a ich autora za rzetelnego?

 

Michał Kubicz, choć bazując na relacji Swetoniusza, oddaje głos samemu Kaliguli – młodemu władcy żyjącemu w świecie wypełnionym brutalnością, agresją, chciwością i kłamstwem. Rozczarowany poczuje się ten, kto po książce spodziewać się będzie drastycznych scen i opisów seksualnych perwersji. Zamiast nich czeka nas bowiem wielowymiarowa psychologiczna analiza i historia człowieka, który nie potrafi odnaleźć się wśród pałacowych intryg zasilanych dodatkowo przez demony rodzinnej przeszłości. Piękny, plastyczny język, pieczołowicie oddany realizm epoki i bogactwo szczegółów sprawiają, że lektura powieści nie zawiedzie nawet najbardziej wytrawnego znawcy antyku. Zazdroszczę tym, którzy mają ją jeszcze przed sobą.

 

Michał Kubicz, Kaligula. Wyznania szaleńca, Książnica, 2019
Posted on

2019. Najchętniej czytane

Od Włoch po Maroko, od Grecji po Izrael. Od najciekawszych książek po fascynujące historie z przeszłości, od przepisów na śródziemnomorskie przysmaki po biografie inspirujących postaci. Wśród blisko dwustu artykułów opublikowanych w 2019 roku na naszej stronie, to właśnie te wymienione poniżej najbardziej przypadły Wam do gustu. Mamy nadzieję, że nadchodzące miesiące przyniosą nam i Wam wiele kolejnych pasjonujących historii; cieszymy się także, że te, które już pojawiły się w sieci, mogą stanowić źródło inspiracji i refleksji bez względu na upływ czasu. Morze przecież trwa…

 

Ametyst pozwoli nam zachować trzeźwość, kryształ górski pomoże przepowiedzieć przyszłość, jaspis ustrzeże przed burzą, a koral uchroni przed nieszczęściem. Jakie jeszcze wierzenia i historie widziano kiedyś zaklęte w kamieniach?
Tekst Marty Norenberg zatytułowany Tajemnicza moc minerałów. 5 kamieni, które warto znać to nasz ubiegłoroczny rekordzista, jeśli chodzi o liczbę wejść. Podobał się Wam do tego stopnia, że licznik nam zwariował – pod artykułem widnieje ledwie kilka polubień, ale jeszcze niedawno były ich setki!


Ewidentnie bliskie jest Wam podejście do świata, które nie ogranicza się do cytowanego przez Wieszcza szkiełka i oka – drugim najchętniej czytanym artykułem okazała się bowiem opowieść o bliskowschodnich amuletach zwanych chamsami. Swoją wiedzą o nich podzieliła się nasza redaktor naczelna, Julia Wollner, prywatnie żona Izraelczyka i kolekcjonerka “łapek”. Choć sama nie wierzy w ich magiczne działanie, pozostaje zafascynowana ich historią i symboliką, o których przeczytać możecie tutaj: Chamsa znaczy 5.

Jeśli we Włoszech poprosisz w kawiarni o herbatę, kelner zwykle zapyta, czy coś ci dolega, i zaproponuje najlepsze w swoim mniemaniu rozwiązanie – napar z rumianku. Nie inaczej sytuacja ma się w Grecji, gdzie od wieków znane są łagodzące, przeciwzapalne, uspokajające i przeciwbólowe właściwości tej rośliny, cenionej także ze względu na delikatne działanie umożliwiające stosowanie jej u małych dzieci oraz osób starszych. O niezwykłych mocach, tym razem drzemiących w naturze, opowiadał nasz wiosenno-letni artykuł Rumianek. 5 ciekawostek. A że od łąk wypełnionych aromatycznymi ziołami niedaleko jest do kuchni, przypomnijmy także dwa najpopularniejsze Lentkowe przepisy ubiegłego roku: włoski makaron Cacio e pepe i pyszną zimową  zupę z Hiszpanii: Sopa de ajo.

 

Liguryjska perła: Cinque Terre, fot. Linh Nguyen


Kulturowe bogactwo Śródziemnomorza najwspanialej jest odkrywać przez podróże – te odbywane bez uprzedzeń, z otwartą głową i sercem gotowym na poznanie Innego. Z radością zauważyliśmy, że ciągnie Was w różne kierunki. Jak zwykle ogromną popularnością cieszą się Włochy – także te odmienne od opisywanych w literaturze popularnej. Świadczyć może o tym zainteresowanie artykułem Agnieszki Poczyńskiej-Arnoldi pt. O Włoszech inaczej czy Juliowym tekstem Okropne Włochy. Drugim ulubionym kierunkiem naszych Czytelników wydaje się być Izrael (szczególnie chętnie czytaliście o ciekawostki o Morzu Martwym); zaraz za nim plasuje się Hiszpania (co powiecie na Andaluzję i piękną Rondę, o której piszemy tutaj?) oraz oczywiście Bałkany, o których wspaniale opowiada znawczyni regionu Agnieszka Jasińska (zerknijcie np. tutaj: Rijeka. Miasto, które płynie). Autorce tej, nota bene, zawdzięczamy także chętnie czytany przez Was artykuł O zapożyczeniach z języków środziemnomorskich.

Wie to każdy Czytelnik naszego magazynu – jedyną rzeczą równie przyjemną, jak podróże, jest dobra lektura. Najciekawsze książki o tematyce śródziemnomorskiej staraliśmy się przedstawiać Wam niemal w każdą środę. Szczególnym zainteresowaniem cieszyły się wpisy o publikacjach poświęconych literaturze włoskiej i izraelskiej (o tej ostatniej pisze dla nas zwykle Ula Rybicka, autorka ciekawych zestawień – np. Izraelska proza pod choinkę). Waszą sympatię zdobyły dwie piękne książki wydane przez krakowską Austerię, dostępne w naszym sklepie: cudowna Lekcja łaciny Adama Wodnickiego, o której pisała Julia Wollner, oraz Sycylia w kalejdoskopie historii i legendy Joanny Olkiewicz, którą przedstawiła Magdalena Brzeska. W sprzedaży wysyłkowej posiadamy także książkę-rekordzistę, jeśli chodzi o liczbę wejść na stronę z recenzją: Mój mąż Żyd. Historie Polek w Izraelu Sylwii Borowskiej, o której pisała nasza redaktor naczelna i którą zamówić możecie tutaj.

 


Na Nowy Rok życzymy Wam wiele pięknych i wartościowych inspiracji rodem z Południa – szczególnie spotkań, które wzbogacają i odnawiają. W oczekiwaniu na nie, zajrzyjcie do historii ciekawych śródziemnomorskich postaci, które fascynują i uczą bez względu na upływ czasu: czy będzie to genialny włoski śpiewak Luciano Pavarotti (Luciano Pavarotti. 4 rzeczy, których nie wiedziałeś o wielkim tenorze), jego rodak Michał Anioł (Michał Anioł. Geniusz, który nie znał granic), czy antyczni władcy, jak Juliusz Cezar lub królowa Kleopatra.

Kolejne artykuły już niebawem!

Posted on

Palący urok Heliosa

Słoneczny woźnica pracował od świtu do zmierzchu. Może był więc zbyt zajęty, by starać się o należne sobie miejsce na Olimpie? Helios, bóg i uosobienie Słońca, paradoksalnie pozostawał zawsze w cieniu swoich młodszych, potężniejszych braci. Wciąż żyje jednak w ludzkiej pamięci, obecny w legendach, sztuce i poezji. Czasem czujemy jego obecność – gdy panują upały, to znak, że jego złoty wóz, zaprzęgnięty w cztery konie, bardzo zbliżył się do powierzchni Ziemi. Podróżnicy, którzy trafiają na błękitno-białą grecką wyspę Rodos czy trójkątną włoską Sycylię, na rozżarzonej słońcem ziemi stąpają śladami bóstwa.

Helios, fot Hubertl / Wikimedia Commons / CC BY-SA 4.0
Helios – posąg Johannesa Benka w Naturhistorisches Museum w Wiedniu, fot. Hubertl / Wikimedia Commons, CC BY-SA 4.0. Helios był w klasycznej Grecji bóstwem pomniejszym; jego kult wzmocnił się dopiero w późnym antyku dzięki identyfikacji z innymi bóstwami solarnymi, w tym Apollem i Solem. Kult Sol Invictus (Niezwyciężonego Słońca) wprowadzony został przez cesarza Aureliana

 

Boska rodzina

W mitach pojawia się sporadycznie, bowiem w większości antycznego świata to Apollina uważano za boga światła słonecznego. Kult Heliosa należał do rzadkości, choć jego rodowód był przecież znakomity. Należał do drugiego pokolenia tytanów. Jego ojcem był Hyperion, matką tytanida Tea, siostrami – księżycowa Selene i zwiastująca nadejście świtu Eos, o której mówiono, że jest różanopalca. Jako wnuk nieba i ziemi – Uranosa i Gai – swój wolny czas spędzał najchętniej w pobliżu ogrodów pełnych magii. Niechętny konkurowaniu o władzę, wolał wypoczywać  w pałacu otoczonym cudami natury. Szczególnie upodobał sobie miejsce należące do Hery. Na zachodnich krańcach świata rosły jabłonie dające złote owoce, strzeżone przez Hesperydy (nimfy Zachodzącego Słońca) i czujnego stugłowego smoka Ladona, który nigdy nie zasypiał. Zdobycie tych złotych jabłek było jedną z dwunastu prac Herkulesa.

 

Boskie potomstwo

Jak wszyscy inni bogowie, miał Helios bogate życie miłosne. Jego córkami były między innymi nimfy Kirke i Kalipso. Na szczególną uwagę zasługuje tragiczna historia jego syna Faetona, który zginął z ręki Zeusa, gdy poniosły go konie słonecznego zaprzęgu ojca. Młodzieniec pragnął przejechać się jego powozem, lecz zwierzęta wyczuły niewprawną rękę trzymającą wodze – popędziły w stronę Ziemi tak blisko, że groziło jej spalenie. Interweniować musiał więc sam władca Olimpu. Kiedy Faeton zginął spalony żarem Heliosowych promieni, siostry (Heliady – red.) opłakiwały jego śmierć tak żałośnie, że bogowie, nie mogąc słuchać ich żałobnych skarg, zamienili je z litości w strzeliste topole, zaś łzy ich w złote bryłki bursztynu – opowiada Wanda Markowska w książce Mity Greków i Rzymian. Pogrzeb Faetonowi wyprawiły Hesperydy.

Wnuczką Heliosową była natomiast niebezpieczna i porywcza Medea, tytułowa bohaterka słynnego dramatu Eurypidesa. Gniewna czarodziejka siała śmierć, gdy ktoś jej się sprzeniewierzył. Walczyła o swą godność i niezależność tak zajadle, że nie zawahała się zabić synów, których urodziła wiarołomnemu Jazonowi, by ukarać go za zdradę.

Helios zadbał o wnuczkę i zesłał rydwan, którym mogła uciec przed gniewem mieszkańców Koryntu rozjuszonych zbrodnią. Z łaski Heliosa dostałam wóz, co precz mnie unosi w niebiosa i daje schron przed ręką mych wrogów na zawsze – mówiła (Eurypides, Medea, tłum. Jan Kasprowicz).

 

Trojański relief z wizerunkiem Heliosa, dziś do obejrzenia w Berlinie
Trojański relief z wizerunkiem Heliosa, dziś do obejrzenia w Berlinie


Słońce pozostające w cieniu

Choć jego obecność odnotujemy m.in. w dziełach Homera – w hymnach, w Iliadzie i Odysei – oraz w poezji orfickiej, Helios występuje tam w roli dość dwuznacznej. Z jednej strony jest wszystkowidzącym świadkiem wszelkich zdarzeń (co podkreślać miał epitet Panoptes); z drugiej – pozbawiony jest sprawczości bogów olimpijskich. Wiemy na przykład, że z tego powodu towarzysze Odysa nie okazali mu należnego szacunku. Mimo przestróg zjedli należące do niego święte woły, które pasły się na Trinakri, Wyspie Słońca – dzisiejszej Sycylii. Bóg wpadł wtedy we wściekłość: Wstrząsł się Promienisty i wołał wrząc od gniewu: Zeusie wiekuisty! I wy wszyscy bogowie! Mścijcie się okrutnie na drużynie Odysa! Zuchwałe te trutnie wycięli moje stada, na które patrzałem z lubością, gdy na gwiezdne błękity wjeżdżałem lub gdym z niebios się staczał ku ziemskiej krawędzi (Homer, Odyseja, tłum. Lucjan Siemieński). Musiał więc poprosić o pomoc, by pomścić swoje stada pożarte przez świętokradczych łakomczuchów.

Gdy po zwycięstwie Gromowładnego słoneczne królestwo podzielono pomiędzy dwóch bogów, uosobieniem życiodajnej siły i potęgi stał się w nim Apollo, pan życia i śmierci. Helios był odtąd jedynie świetnie sytuowanym woźnicą… I widać zbyt był zajęty prowadzeniem Słońca po niebie, by zabiegać o wyższe stanowisko. W przeciwieństwie do innych bogów, nie pragnął być zapamiętany jako obdarzony nieziemską urodą i siłą (Jan Parandowski, Mitologia Greków i Rzymian). Chciał jedynie patrzeć z lubością na cudowność natury…

 

Dwie kolumny strzegące dzisiejszego wejścia do portu Rodos stoją być może w miejscu, w którym znajdowały się nogi Kolosa.
Dwie kolumny stoją być może w miejscu, w którym znajdowały się nogi Kolosa – przyjęło się, że olbrzymi posąg Heliosa stał okrakiem nad wejściem do portu na Rodos. Dziś jednak badacze twierdzą, że ze względów konstrukcyjnych nie byłoby to możliwe. Wskazują, że Kolos stał na wzgórzu, w miejscu, w którym teraz znajduje się średniowieczny zamek. Fot. Bruce Harlick / Flickr, CC BY 2.0

 

Złoty młodzieniec

W wizjach artystów Promienisty porywał jednak urodą. Przedstawiano go najczęściej jako świetnie zbudowanego młodzieńca z koroną na głowie, powożącego ognistym powozem. Takim widzimy go np. na kamiennej metopie, którą w świątyni Ateny na terenie starożytnej Troi znalazł Heinrich Schliemann; dziś rzeźbę można obejrzeć w berlińskim Pergamonie. Wizerunki Heliosa i jego kwadrygi zdobią też np. wiele waz czerwonofigurowych.

Przez wieki, aż do naszych czasów, wyobraźnię rozpalał też najsłynniejszy chyba wizerunek boga: Kolos Rodyjski, czyli złota rzeźba poświęcona Heliosowi, stojąca na wyspie Rodos. Ten monumentalny posąg przedstawiający Heliosa był jednym z cudów starożytnego świata. Zachowały się o nim tylko wspomnienia, zapiski i szkice. Według niektórych strzegł on wejścia do portu, inni natomiast twierdzą, że spoglądał ze wzgórza na pełne morze. Co ciekawe, Helios dostał grecką wyspę od swoich braci niejako na otarcie łez. Gdy Zeus, Posejdon i Hades podzielili świat pomiędzy siebie, upomniał się o swoje miejsce na świecie – wtedy to na znak władcy Olimpu wyłoniła się ona z morskiej toni, a przez kolejne wieki stanowiła najważniejszy ośrodek kultu Heliosa.

Rodos, czwarta co do wielkości wyspa grecka, leży na styku Morza Egejskiego z Morzem Śródziemnym. I choć geograficznie należy do Azji Mniejszej, serce i duszę oddała Europie. Ta śródziemnomorska piękność znajdowała się na szlaku handlowym łączącym kontynenty, toczono więc o nią liczne boje.
Rodos, czwarta co do wielkości wyspa grecka, leży na styku Morza Egejskiego z Morzem Śródziemnym. I choć geograficznie należy do Azji Mniejszej, serce i duszę oddała Europie. Ta śródziemnomorska piękność znajdowała się na szlaku handlowym łączącym kontynenty, toczono więc o nią liczne boje


Wymodlone zwycięstwo

W latach 305-304 p.n.e. Rodos stanowiło cel ataków Demetriosa, syna Antygonosa Jednookiego Macedońskiego, który według Plutarcha był jednym z najwybitniejszych wodzów w historii świata antycznego. Walka była nierówna, bardzo wyczerpująca. Rodyjczycy modlili się więc do swego boskiego patrona, Heliosa. Obiecali mu, że gdy ich ocali, wzniosą mu pomnik. Helios pomógł, Demetrios poniósł klęskę, a Rodyjczycy dotrzymali słowa. Tak powstała monumentalna rzeźba. Jej autorem był Chares z Lindos. Zużyto na nią 200 ton brązu. Miała mierzyć, jak twierdzą przekazy, około 33 metrów wysokości i stać na 10-metrowym cokole.

Rodyjski olbrzymi posąg przedstawiał atletycznego, nagiego młodego mężczyznę w promienistej koronie. Przez lewe ramię miał mieć przewieszony płaszcz. Prawą ręką przysłaniał oczy i wpatrywał się w dal. Tak namalował rodyjskiego Heliosa Salvador Dalí w 1954 roku.

Kolosa pokonało trzęsienie ziemi. Rozpadł się na setki kawałków, które przeleżały na Rodos kilka wieków. W 653 r. n.e. Arabowie, którzy podbili wyspę, sprzedali resztki monumentu bogatemu kupcowi żydowskiemu.

Kilka lat temu pojawił się pomysł, by odbudować na Rodos monumentalną rzeźbę. Powstały bardzo ambitne plany. Nowa statua miałaby mieć aż 150 metrów wysokości, a w jej wnętrzach zaplanowano nowoczesne centrum kultury.

 

Rodyjski olbrzym stanowił inspirację dla twórców monumentalnej Statuy Wolności, która stanęła u ujścia rzeki Hudson na wyspie Liberty w Nowym Jorku. Neoklasycystyczny monument zaprojektowali Frédéric Auguste Bartholdi, Gustave Eiffel i Richard Morris Hunt. Amerykańska poetka Emma Lazarus poświęciła mu w 1883 roku sonet pt. Nowy Kolos Rodyjski. Jego tekst wyryto na spiżowej tablicy na cokole: Nie niczym grecki gigant ze spiżu odlany, Ze stopami po obu stronach morskiej toni, Młoda, mocna kobieta, trzymająca w dłoni Pochodnię, stanie dumnie u portowej bramy. A światło jej pochodni to piorun schwytany, Ucieczka Uciśnionych jej imię, bo chroni. Głosi ona gościnę wszystkim, co pogoni Uszli i przybywają do krain nieznanych. „Stare kraje, swą dawną zachowajcie chwałę” – Wykrzykuje bez przerwy niemymi wargami – „Dajcie mi tylko swoich biednych tłumy całe, Obejmę ich gościnnie mymi ramionami. Przyślijcie mi bezdomnych gromady niemałe, Dla nich podnoszę lampę nad portu wodami”(tłum. Wiktor J. Darasz).

Światło to synonim prawdy, dobra, mądrości, spokoju i radości. Życzymy Wam, aby rok 2020 był nim wypełniony po brzegi.

Miłego podążania w stronę słońca!

 

Zdjęcie główne: Abinashjenatubulu / Wikimedia, CC BY-SA 4.0
Posted on

Amos Oz, Szira Chadad, Z czego powstaje jabłko?

Już w pierwszej rozmowie, zatytułowanej po prostu Wstęp, izraelski mistrz tłumaczy swojej redaktorce, że każda opowieść utkana jest z sumy wszystkich spotkań, doświadczeń, wysłuchanych słów. Zbiór wywiadów Z czego powstaje jabłko? można potraktować jako wprowadzenie do tkanki Ozowych opowieści – mamy tu  wspomnienia z dzieciństwa, opisy erotycznych fascynacji z wczesnej młodości, rozważania o rodzinie, społeczeństwie, polityce, dojrzewaniu i umieraniu, dyskusję o sztuce kompromisu i metaliteracki dyskurs na temat krytyki, natchnienia, relacji z czytelnikiem.

Amos Oz, Z czego powstaje jabłko
Warto podkreślić, że książka stanowić będzie doskonałą lekturę także dla tych, którzy nie rozpoczęli jeszcze swojej przygody z prozą izraelskiego autora. Znajomość jego powieści nie wydaje się bowiem konieczna, aby zanurzyć się w świat przedstawionych tu fascynujących przemyśleń, obserwacji i pytań, które nierzadko pozostają bez odpowiedzi.

Dla mnie szczególnie poruszające okazały się właśnie te ostatnie, podobnie jak umiarkowanie sądów Oza, jego zgoda na własną niewiedzę i omylność, akceptacja dla siebie i dla Innego. Niezwykłym jej wyrazem jest ostatni rozdział książki, stanowiący w pewnym sensie rozszerzenie najważniejszego chyba cytatu, który się w niej pojawia – tego o kompromisie. Z biegiem lat coraz bardziej wyzbywam się odruchu drwienia z przekonań i opinii, które uważam za bezspodstawne – tłumaczy Oz. – Wyzbywam się odruchu, by (…) potępiać, ponieważ świat jest dość straszny, życie kończy się marnie, życie każdego z nas kończy się uwiądem, chorobami, demencją, śmiercią — źle się kończy. A po drodze jest niemało cierpienia, rozczarowań i strat. (…) Każdy człowiek na świecie niech znajdzie sobie jakąś pociechę, która przyniesie mu ukojenie, choćby w czyichś oczach była śmieszna albo głupia.

 

Ileż w tym czułości i wyrozumiałości dla świata. Będzie cię brakowało, Amosie.

 

Amos Oz, Szira Chadad, Z czego powstaje jabłko?, tłumaczył Leszek Kwiatkowski, Rebis, Poznań 2019
Posted on

Buntownik, szakal, prorok. Wspomnienie Amosa Oza

Urodzony w 1939 roku w Jerozolimie Oz wpisał się do kanonu współczesnej literatury hebrajskiej jak żaden inny pisarz. Choć nie dostał Nagrody Nobla, którą wielokrotnie łączono z jego nazwiskiem, to bez cienia wątpliwości był wybitną postacią także dla literatury światowej. Zmarły przed rokiem autor Opowieści o miłości i mroku był laureatem Nagrody Izraela oraz wielu nagród literackich, był także autorem 40 książek tłumaczonych na ponad 40 języków. Poza granicami Izraela Oza znano jako autora powieści z wyraźnym rysem psychologicznym postaci. By użyć określenia Olgi Tokarczuk – był czułym narratorem i wnikliwym obserwatorem, który potrafił szczegółowo opisać życie wewnętrzne bohaterów, posługując się przy tym doskonałym, dziś już nieco staromodnym, językiem literackim. To, co w jego prozie było szczególne, to historie z uniwersalnym przesłaniem, pisane w duchu humanistycznego zrozumienia drugiej osoby, w których odnajdywali się czytelnicy niezależnie od kontekstu kulturowego. Oz rozumiał ludzi, ich słabości i niedoskonałości.

W Izraelu był jednak kimś więcej niż tylko literatem. Słynął z politycznego zaangażowania, w oczach wielu był autorytetem i erudytą, często zabierał głos w dyskusji o pokoju oraz, co trwale wpłynęło na jego wizerunek, był zwolennikiem rozwiązania dwupaństwowego jako odpowiedzi na eskalację konfliktu między Żydami a Arabami. Jedni go za to kochali, inni natomiast uważali, że jest zdrajcą sprzyjającym wrogom Izraela. Dla niego było jasne, że kompromis jest jedynym słusznym rozwiązaniem dla wyniszczającego oba narody fanatyzmu. Poświęcił temu zagadnieniu eseje wydane w tomie Do fanatyka. Trzy refleksje, a w zbiorze rozmów z Szirą Chadad Z czego powstaje jabłko? przekonuje: Dla mnie słowo »kompromis«to synonim życia. A jego przeciwieństwem są fanatyzm i śmierć.

Działacza na rzecz pokoju oskarżano o zdradę już w dzieciństwie. Rozmawiał wtedy z brytyjskim oficerem pełniącym służbę w Jerozolimie, co opisał później w znakomitej Panterze w piwnicy. Bohater książki oskarżany jest o brak lojalności dlatego, że udzielał Anglikowi (wówczas synonimowi wroga) lekcji hebrajskiego. Podobne sytuacje i arbitralne sądy towarzyszyły mu przez resztę życia, a wyraźnie sprecyzowane poglądy oraz otwarcie na drugiego człowieka wykraczające poza przynależność narodową czy wyznaniową wcale nie ułatwiały Ozowi wkupienia się w łaski konserwatywnej opinii publicznej. Wątek szeroko rozumianej zdrady pojawiał się jeszcze wielokrotnie w jego powieściach, choćby jako zdrada małżeńska, zdrada stanu czy sprzeniewierzenie się własnym wartościom. Jego bohaterowie wielokrotnie byli zdradzani przez ludzi, los i historię. W Judaszu, czyli powieści zdradzieckiej, jak pisarz sam ją nazywał, mamy do czynienia z całym spektrum zdrady, choć główną oś stanowi zdrada rodziców przez głównego bohatera oraz zdrada Mistrza przez bohatera tytułowego.

O tym, że nie każdy, kto zdradza, jest godnym potępienia zdrajcą, pisarz przekonywał nie raz. Szukał też odpowiedzi na pytanie o to, czy zdrada w słusznej sprawie może stać się czynem bohaterskim. Kontestacja i akty buntu były mu przecież nie tylko bliskie, ale uważał wręcz, że zdrada bywa konieczna, by nie podążać ślepo za tłumem, który może tkwić w błędzie. Warto też zauważyć, że Oz w wielu utworach umieszczał figurę szakala – archetypicznej postaci przeciwstawiającej się ludziom i normom, która działa wbrew porządkowi. Szakal, pierwowzór późniejszych zdrajców, obserwuje społeczność z oddali i ją nadzoruje. Fascynację nim można było dostrzec już w debiutanckim tomie opowiadań Tam, gdzie wyją szakale, ale trop ten można śledzić w wielu kolejnych książkach Oza. W Opowieści o miłości i mroku dokonuje autoprezentacji i deklaruje: ja – nędzny szakal, co skamle za płotem.

W wywiadzie dla BBC pisarz wyznał, że decydującym powodem, dla którego zajął się zagadnieniem zdrady, jest konstatacja, że postać Judasza, od wieków nader sprawnie funkcjonująca w kulturze europejskiej, przyczyniła się do wytworzenia stereotypu Żyda – chciwego zdrajcy. Błędna interpretacja wydarzeń sprzed dwóch tysięcy lat stanowiła katalizator ruchów antysemickich na Starym Kontynencie, które prowadziły do pogromów oraz ostatecznie do Zagłady. Oz w wywiadzie przyznał także, że ma świadomość łatki zdrajcy, nadanej mu przez niektórych Izraelczyków. Nie stanowiło to jednak dla niego problemu, gdyż – jak wiadomo – wiele osób wyprzedzających swoje czasy spotykało się z odrzuceniem, szczególnie na Ziemi Izraela. W jego ostatniej powieści czytamy: Każdy, kto jest gotów się zmienić, mówił Szmuel, kto ma śmiałość się zmienić, zawsze będzie uznawany za zdrajcę przez tych, którzy nie są zdolni do jakiejkolwiek zmiany, śmiertelnie się jej boją, nie rozumieją jej i żywią do niej niechęć.

 

Zdjęcie główne: Amos Oz, fot. Michiel Hendryckx  / Wikimedia, NU Free Documentation License
Posted on

Buon Natale

Z czasem jednak coś się zmieniło, wytworzyło się porozumienie i teraz plotkujemy jak najlepsze przyjaciółki. Jestem w dobrym nastroju, lubię atmosferę przedświątecznych przygotowań. Ona mówi, że nie znosi Bożego Narodzenia i nie może się doczekać, kiedy to wszystko się skończy. Przez cały grudzień praca od rana do wieczora, a potem jakiś przymusowy obiad w wąskim gronie rodziny. Kiedyś się na to godziła, ale od paru lat już nie ma ochoty. Jej matka wszystko krytykuje, bratowa przychodzi z obowiązku i przy każdej okazji odciąga męża do swojej rodziny. Kiedy spotykają się przy świątecznym stole, nie mają sobie nic do powiedzenia. Cinzia marzy, by 25 grudnia spędzić pod kocem na tapczanie z kubkiem gorącej czekolady i mężem. Dzieci niestety nie mają, ale to już opowieść na inną okazję. Do rozmowy włącza się Giselle, dwudziestoparoletnia, ładna, trochę pulchna. Jej imię wymawia się z francuska. Ona też nie cierpi świąt. Czuję, jak pod tym gumowym czepcem włos jeży mi się na głowie. Co z nimi jest? – myślę sobie, przecież to najpiękniejsza pora roku, zupełnie magiczna. Giselle opowiada, że jej rodzice rozeszli się, gdy była dzieckiem i na święta każde chciało mieć ją u siebie. Ona wszędzie czuła się niekompletna, będąc z jednym uważała, że zdradza drugie, a teraz każde święta przywołują tamte emocje. Nie lubi nawet prezentów i tej wszechobecnej komercji. Zresztą w tym drugim przypadku trudno odmówić jej racji. Antonio, ich szef, uśmiecha się nie bez satysfakcji. W tym roku ma wreszcie spokój. Co roku na Gwiazdkę jeździł do teściów do Umbrii, żeby zadowolić żonę. Jest jedynakiem, własnych rodziców zostawiał na ten czas samych. Parę miesięcy temu odzyskał wolność: z żoną od dawna się nie układało, każde ciągnęło w swoją stronę i w końcu postanowili się rozejść. Mają dorastające dzieciaki. – W święta będą trochę z ojcem, a trochę z matką – konkluduje z udawaną beztroską i zdaje się, że w ten sposób sam siebie próbuje przekonać, że tak jest okej.

Święta to dziwny czas. Wszyscy pragniemy, żeby były wyjątkowe i chyba wszyscy przeżywamy rozterki, które w tych dniach stają się bardziej dotkliwe. W tej bajkowej i sztucznie wykreowanej atmosferze uwiera każdy brak. Rodziny, domu, przyjaciół, pieniędzy, zdrowia albo perspektyw. Zależy, co komu doskwiera. Czasem staramy się od czegoś uciec albo nadrobić emocjonalne zaległości. Wracają dawne tęsknoty i wspomnienia. Przez chwilę myślę o moim ojcu. Przez niemal całe życie spotykałam się z nim w Wigilię. Kiedyś, po ciemku, na ulicy, przekazał mi ładnie owinięty pakunek. Już nie pamiętam, co było w środku, ale paczka była przystrojona małą, podłużną bombką, która niestety w czasie jazdy samochodem trochę się zgniotła. Najczęściej spotykaliśmy się jednak dwudziestego czwartego przed południem, w kawiarni. Pytał, co u mnie słychać, coś tam opowiadał o sobie, pił kawę, dużo palił, a ja zjadałam duży deser. Wszystko trochę jak przez szklaną szybę. Kiedyś poszliśmy do sklepu z zabawkami i kupiliśmy ozdoby na choinkę. Importowane z Czech pajacyki i wróżki, z delikatnego szkła i kolorowego aksamitu. Mam je do dziś i również w tym roku powieszę na drzewku. Innym razem sprezentował mi małe foremki do ciasta dla lalek. Pamiętam też trochę za dużą dżinsową spódnicę, seledynowy miękki szlafrok z Pewexu – pod koniec lat siedemdziesiątych prawdziwy rarytas. Nigdy nie śpiewaliśmy razem kolęd, nie było wspólnych przygotowań do Wigilii, bo tata dość wcześnie założył drugą rodzinę. Mimo to moje święta były zawsze szczęśliwe, choć z perspektywy czasu uważam, że ciążyła na nich czyjaś nieobecność. Może właśnie taty?

Z czasem również dziadka. Po jego śmierci babcia co roku tłumiła łzy przy świątecznym stole, spoglądając na symboliczne puste miejsce. Do porządku przywoływały ją córki, trochę zniecierpliwione tą jej nieprzemijającą, coroczną nostalgią. Chyba same próbowały zapomnieć i ochronić przed melancholią nasze pokolenie. Dzięki nim długo byliśmy szczęśliwi. Wyliśmy na całe gardło Ej, maluśki, maluśki… albo A teraz śpij dziecino  mała… Moja kuzynka miała zawsze ładny głos, śpiewała w chórze, ja nadrabiałam dobrą wolą i anielskim uniesieniem. Uwielbialiśmy tę świąteczną atmosferę, którą stwarzali nam rodzice, dziadkowie i wujostwo. Wzajemne odwiedziny i biesiady. To cudowne poczucie bycia razem.

Choinka przy Palazzo Ducale w Genui
Choinka przy Palazzo Ducale w Genui, fot. Ettorre (gregorio) mail: ettorre@gmail.com / Wikimedia, CC BY-SA 4.0

 

Włoską ciotkę mojego męża, Laurę, przygotowania do świąt chyba przerażały. W każdym razie takie sprawiała wrażenie. Sceptyczna i bezradna z natury uciekała z domu i chodziła po sklepach. Potem zarzucała nas mniej lub bardziej przydatnymi upominkami. Kochała zakupy, nie chciało jej się jednak ubierać choinki ani wyciągać rodowej zastawy. O gotowaniu nie wspomnę. A stół w Boże Narodzenie jest ważny. Przychodzą mi na myśl słowa mojego dentysty, pana po siedemdziesiątce: – Signora, nie chodzi o to, że miejsce kobiety jest przy garnkach, ale, co by nie było, to ona od narodzin jest żywicielką; karmi i dopieszcza. Taka jest natura rzeczy.

Mój mąż lubi wspominać święta u dziadków: tortellini w rosole, wędzonego łososia, którego kupowano tylko raz do roku, i rozpakowywanie wielkich koszy i paczek. Dziadek był lekarzem i jak niemal każdy medyk we Włoszech przed świętami otrzymywał dary od pacjentów. Zazwyczaj były to wina. On nie był raczej hedonistą i odkładał je zawsze na specjalną okazję, a kiedy odszedł w wieku niemal stu lat, okazało się, że miał pełną kantynę najlepszych trunków i szampanów – nietkniętych i… skwaśniałych. Dziadek kochał swoją pracę, uważał ją za misję. Już przed wojną był pierwszym pediatrą i radiologiem w małej liguryjskiej miejscowości. Miał ogromną wiedzę, podchodził do chorego holistycznie. Do dziś ludzie spotykani na ulicy ciepło go wspominają. Sam jednak był smutny w środku. Może dlatego, że w wieku pięciu lat stracił mamę? W jego domu gotowała signora Marisa: pieczenie na białym winie, ragù, gnocchi i vitel tonnè, czyli cielęcinę na zimno w sosie z majonezu, kaparów i tuńczyka. Dobry duch i świetna kucharka, przeżyła o wiele lat dziadka, pożegnaliśmy ją w zeszłym miesiącu. Dziadek lubił święta i dobre jedzenie, ale nie znosił dostawać prezentów. Potrafił oddać podarek z komentarzem: – Nie chcę miodu. – Nie potrzebuję piżamy. – A po co mi ten parasol? Jak małe i niedopieszczone dziecko.

Mój mąż też dostawał kiedyś w pracy upominki, taki panował tu zwyczaj, ale kryzys i nowe przepisy antykorupcyjne sprawiły, że jest ich coraz mniej. Wiele lat temu przywlókł do domu kołdrę w niebieskie gwiazdki, śpimy pod nią do dziś. Innym razem wielką szynkę parmeńską w całości. Co kilka dni braliśmy tę kilkukilową bestię pod pachę i wyruszaliśmy do zaprzyjaźnionego rzeźnika, żeby nam ją pokroił na cieniutkie plasterki, którymi obdzielaliśmy później rodzinę.

 

Genua, widok na Via XX Settembre z Piazza De Ferrari
Genua, widok na Via XX Settembre z Piazza De Ferrari, fot. Ettorre (gregorio) mail: ettorre@gmail.com / Wikimedia, CC BY-SA 4.0

W Boże Narodzenie wspominamy zawsze ciotki mojego teścia z Piemontu. Le zie. Maria i Teresina. Dwie siostry, które nigdy nie wyszły za mąż i należały do świeckiego zakonu franciszkanek. Prowadziły ascetyczny tryb życia, ale rozpieszczały wszystkie dzieci w rodzinie. Urządzały pyszne podwieczorki, a na święta wręczały bardzo wyczekiwane przez najmłodszych koperty. Obdzielały wszystkich po równo. Zresztą do dziś robi tak również moja niemal stuletnia babcia z Kujaw. Najbardziej cieszy się, kiedy może obdarować wnuków i prawnuków, a my trochę skrępowani przyjmujemy te podarki…. żeby nie sprawić jej przykrości, oczywiście.

Mistrzynią domowego zacisza jest nasza dobra znajoma Rina z Arenzano – tytan pracy i kobieta niezłomna. Nikt tak jak ona nie potrafi skupiać wokół siebie ludzi. Jest już po osiemdziesiątce i nigdy nie miała lekkiego życia, ale wszystkie trudności pokonywała z zadziwiająca determinacją i pokorą. Jest bardzo religijna i chyba właśnie z wiary czerpie siły. W jej domu w Boże Narodzenie spotyka się od dwudziestu do trzydziestu osób. Ma wielką rodzinę, z którą utrzymuje zażyłe stosunki. Każdy przynosi jakąś potrawę, a potem siedzą, gadają i śpiewają. Również po polsku. Są rodziną muzykującą, stanowią trzon miejscowej parafii. Grają na fletach, gitarach, skrzypcach i oboju. Kiedy zorientowali się, że w święta robię się czasem markotna, nauczyli się kilku naszych kolęd. Teraz na każdej Pasterce, prócz Tu scendi dalle stelle… rozbrzmiewa Lulajże Jezuniu i Mizerna cicha. W zeszłym roku młodsza siostra Riny przygotowała niestandardową szopkę. Pasjonuje się ceramiką i wykonuje z niej różne przedmioty. Ulepiła więc z precyzją figurki wszystkich członków rodziny i to ich umieściła w stajence. Potem każdy zabrał do domu swoją podobiznę.

Chciałoby się rzec, że jaki człowiek, takie Boże Narodzenie. Nie licząc sytuacji losowych, każdy ma to, na czym mu najbardziej zależy. Niektórzy wyjeżdżają na narty albo na Karaiby. Inni świętują na plaży na Kanarach, na statku rejsowym, albo w Australii. Ja kocham przybrane lampkami miasto, studiuję bożonarodzeniowe witryny. Znakomicie nadają się do tego małe genueńskie sklepiki le drogherie, w których pakują towary w szary papier i obwiązują sznurkiem, kawę mielą na miejscu, a cukierki, czekoladki i kandyzowane owoce przechowują w wielkich, starych słojach, lub drewnianych gablotach w stylu retro. Zaliczam kursy przygotowywania świątecznych potraw. Wiem już, jak zrobić cappon magro kolorowe dania z ryb, skorupiaków i warzyw. Razem z córką pieczemy polskie pierniki. Palimy świece i kadzidła, robimy stroiki ze świerku, ostrokrzewu i mandarynek. Łączymy w naszym domu różne tradycje. Co roku odwiedzamy szopki w kościołach na genueńskiej Starówce – niektóre z nich mają po kilka wieków, słuchamy  koncertów, a potem idziemy na gorącą czekoladę i rogaliki  do kawiarni Douce. Prowadzi ją Michele Paquier – francuski cukiernik, który odkrywa przed nami swoje sekrety. Co roku przygotowuje Bûche de Noël czekoladowe ciasto gwiazdkowe w kształcie gałęzi i migdałowe Galette des Rois. To ostatnie jest typowym wypiekiem na dzień Trzech Króli, z dołączoną złotą koroną i porcelanową figurką – przyniesie szczęście temu, kto na nią trafi w swojej porcji. Lubię tę międzynarodową atmosferę i łączenie różnych zwyczajów. Gdy tylko jest to możliwe, pielęgnuję w sobie stan świątecznego błogostanu. Moje wewnętrzne dziecko domaga się ciągle, żeby było radośnie i pięknie, a ja raz po raz mu folguję. Ponoć trzeba umieć zadbać o siebie, wtedy czujemy się szczęśliwsi i bardziej spełnieni. I właśnie tego Wam wszystkim najbardziej życzę. Wesołych Świąt! Buon Natale a Tutti!

 

Zdjęcie główne: Chiarissima / Flickr, CC BY-SA 2.0
Posted on

Boże Narodzenie w Grecji

W Helladzie przygotowania do Bożego Narodzenia rozpoczynają się pełną parą już w listopadzie. To właśnie wtedy pojawiają się pierwsze światełka na ulicach, dekorowane są drzewka, słupy, latarnie uliczne, palmy i drzewka oliwne. Wspaniałe iluminacje świetlne można podziwiać między innymi w Atenach, gdzie odbywają się nieoficjalne zawody dzielnic w dekorowaniu domów i wszystkiego, co się da. Najważniejszym przedbożonarodzeniowym widowiskiem jest zapalanie światełek na placu Syntagma. Uroczystość uświetnia swym występem lokalna grecka gwiazda – może to być solista lub solistka, orkiestra lub chór (mile widziane są zwłaszcza te dziecięce). Występy zapowiadane są przez jednego z wielu ateńskich burmistrzów.

 

Dekoracje świąteczne w Atenach. Warto pamiętać, że koniec listopada to również czas dekorowania choinek w greckich domach. Obowiązkowo muszą być one gotowe najpóźniej do 6 grudnia.
Dekoracje świąteczne w Atenach. Warto pamiętać, że koniec listopada to również czas dekorowania choinek w greckich domach. Muszą być gotowe najpóźniej do 6 grudnia.


Dodekameiro – dwanaście dni przy świątecznym stole

Określenie „przy świątecznym stole” to oczywiście przenośnia, aczkolwiek bardzo na miejscu, gdyż w Grecji faktycznie okres bożonarodzeniowy trwa oficjalnie dni dwanaście – stąd też jego nazwa (Δωδεκαήμερο). Rozpoczyna się on w wigilię 24 grudnia, kończy natomiast w dzień Objawienia Pańskiego (Θεοφάνεια) – czyli 6 stycznia. Sama wigilia, w odróżnieniu od naszej, nie odgrywa w greckiej tradycji tak znaczącej roli. Obchodzona jest raczej poza domem i traktowana jako przygotowanie do Bożego Narodzenia. Jeśli ktoś w tym czasie znalazłby się w Atenach, zdziwiłby się, że bary uliczne pękają w szwach. Podobnie rzecz się ma w miasteczkach na Santorini, gdzie wigilia spędzana jest poza domem – chyba że ktoś nie przygotował się jeszcze na jutrzejsze święto i koniecznie musi dokończyć porządki lub pieczenie ciast. Odpowiednikiem naszej wigilii jest w Grecji pierwszy dzień świąt – to właśnie wówczas członkowie rodzin i przyjaciele odwiedzają się nawzajem i spędzają czas za wspólnym stołem.

Rzecz jasna, nie obędzie się bez choinki. Nie w całej Helladzie panuje jednak tradycja jej strojenia. Otóż na wyspach, szczególnie na Krecie, panował obyczaj dekorowania łodzi, co miało ewidentny związek z morzem i podkreślało wyspiarski charakter kraju. W centrach miast – jak na przykład w Salonikach – wznoszone są świetlne konstrukcje właśnie w kształcie statków. Ma to na celu nie tylko nawiązanie do znaczącej roli morza w życiu Grecji, ale również służy wyrażeniu obierania nowego kursu w życiu w związku z przyjściem na świat Dzieciątka Jezus. Obecnie statki dekorowane są w większości na Cykladach, natomiast miasta w lądowej części Grecji skłaniają się coraz bardziej w stronę choinek, które rozświetlają greckie mieszkania już na przełomie listopada i grudnia.

Gdy choinka jest już ustawiona, i gdy wreszcie przychodzi upragnione Boże Narodzenie, rodzina jednomyślnie zasiada do stołu. Wielka grecka uczta bożonarodzeniowa nie rozpoczyna się bynajmniej wraz z pierwszą gwiazdką, ale znacznie wcześniej, kiedy jeszcze jest widno, czyli między 13.00 a 14.00. Podobnie jak my dzielimy się opłatkiem, Grecy przełamują się Chlebem Chrystusa (Χριστόψωμο). Jego przygotowanie należy do obowiązków pani domu, a do tego celu wykorzystywane są wszelkie najlepsze składniki – mąka najwyższej jakości, woda różana, miód i sezam, a także goździki dodawane dla wyostrzenia smaku. Chleb należy pokroić na tyle części, ile osób znajdzie się przy stole, a przed podzieleniem się nim głowa rodziny polewa go winem i oliwą.

Kiedy każdy z każdym przełamie się chlebem, rozpoczyna się właściwa uczta. Na greckim bożonarodzeniowym stole króluje lokalny specjał – koźlina, czyli ten rodzaj mięsa, z którego Grecja znana była od starożytności. Przygotowywana jest zazwyczaj w piekarniku. Aby zachować różnorodność, na stole pojawia się też indyk, przy czym sposób jego podania jest dowolny – od roladek po wersją nadziewaną czy też pieczoną. Trzecim rodzajem mięsa podawanym podczas bożonarodzeniowej obiadokolacji jest wieprzowina, przy czym najpopularniejsza wersja tejże potrawy to schab w pomarańczach. Dodatkami do tych jakże smakowitych mięs jest głównie ryż, tzatziki, pierożki z kozim serem, oraz pity.

Nie byłoby świąt bez świątecznych łakoci, a Grecja bynajmniej nie odstaje od tej tradycji. Nie znajdziemy tam jednak makowca ani sernika. Największą popularnością cieszą się melomakarona – kruche ciasteczka z dodatkiem miodu, posypane orzechami i oblewane syropem (μελομακάρονα), oraz kourambiedes – ciasteczka maślane z migdałami, obsypane cukrem pudrem (κουραμπιέδες). Aby naprawdę można było palce lizać, na greckich stołach pojawia się również baklawa, ciasto przekładane miodem i orzechami. Przy okazji łasuchowania raczyć można się także wyśmienitym greckim winem lub – jak na Krecie – raki. Nie trzeba chyba dodawać, że gdy zrobi się bardzo przyjemnie, atmosferę można wzbogacić wspólnym śpiewem i tańcami.

Drugi dzień świąt jest zazwyczaj dużo bardziej kameralny – i chyba nic dziwnego. Sposobów jego spędzania jest wiele, w zależności od upodobań. Najczęstszą formą świętowania 26 grudnia są rodzinne spacery w celu spalenia nadmiaru świątecznych kalorii, ale mile widziana jest powtórka z ucztowania, tym razem w gronie przyjaciół. Warto dodać, że drugiego dnia świąt w większości greckich miast czynne są wszelkiego rodzaju lokale gastronomiczne – a więc bary, restauracje i kawiarnie. Nie powinien więc zaskakiwać widok zrelaksowanych Greków w takich właśnie miejscach.

W drugi dzień świąt tawerny często zapełnione są gośćmi. Fot. Mstyslav Chernov / Wikimedia
W drugi dzień świąt tawerny często zapełnione są gośćmi. Fot. Mstyslav Chernov / Wikimedia, CC BY-SA 3.0

 

Kto przynosi Grekom prezenty?

Nie robi tego bynajmniej święty Mikołaj. Ten zapracowany ulubieniec wszystkich dzieci w Grecji raczej się nie pokazuje, bo też nie kojarzy się go tam z prezentami, a raczej z rybakami, żeglarzami i innymi wilkami morskimi. Agios Nikolaus w Grecji – jednym z najbardziej utożsamiających się z morzem krajów w Europie – jest czczony jako patron ludzi morza. Jego kult najbardziej rozpowszechniony jest na Cykladach, gdzie na każdej wyspie spotkać można choć jedną jego kapliczkę. Imieniem tego świętego chętnie chrzci się łodzie i statki, nadawane jest ono również przylądkom i plażom. Niemniej worka z prezentami Mikołaj do Grecji nie dźwiga.

Kto zatem go wyręcza w tym jakże miłym obowiązku? Robi to święty Bazyli, który zjawia się w Helladzie ku uciesze dzieci dopiero 1 stycznia. Dzieje się tak nie przez przypadek – Nowy Rok jest dniem tego właśnie świętego, który zaliczany jest do grona Ojców Kościoła. Za życia pełnił on zaszczytną funkcję biskupa Cezarei Kapadockiej, natomiast wśród wiernych zyskał sobie szczególne oddanie za swą dobroć i troskę o najbardziej potrzebujących, ubogich i starszych. Ponieważ do Grecji zawitała – jak wszędzie – kultura zachodnia, święty Bazyli nabrał cech wizualnych swego kolegi po fachu i odwiedza greckie dzieci odziany w czerwony strój na saniach ciągniętych przez renifery.

 

W święta Grecję nawiedzają złośliwe stwory
W święta Grecję nawiedzają złośliwe stwory

Co nieco o świątecznych tradycjach

Nie byłoby świąt bez świątecznych tradycji. Jedną z ciekawszych greckich obyczajów jest rozpalanie świątecznego ognia. Wiąże się to z pojawianiem się w okresie bożonarodzeniowym wyjątkowo psotnych i uprzykrzających życie stworzeń zwanych Kalikantzari (Καλικάντζαρος). Te podobne do nordyckich trolli istoty resztę roku spędzają w swoich domostwach, czyli zazwyczaj w jaskiniach, ale gdy tylko zbliża się Boże Narodzenie, uaktywniają się i, wiedzione naturalną potrzebą psocenia, hałasowania i dokuczania, przybywają dość tłumnie do ludzkich siedzib. Dlaczego tak się dzieje? Otóż stwory te wręcz uwielbiają Gwiazdkę i bardzo chcą wziąć w niej udział, niemniej nigdy nie nauczyły się jakiejkolwiek ogłady, o manierach przy stole nie mówiąc. Ich pojawienie się oznacza w praktyce nie lada kłopoty, o czym może zaświadczyć każda grecka pani domu. Nie daj Boże, jeśli dostaną się do kuchni – natychmiast sprawiają, że skwaśnieje mleko, rozleje się olej lub wysypie sól. Nie inaczej będzie się działo, jeśli te greckie chochliki dostaną się jakimś cudem do stajni czy obory. Jest niemal pewne, że natychmiast wskoczą na grzbiety zwierząt i popędzą na nich w ciemną noc. Przy całej swojej niesforności i krnąbrności są one nadzwyczaj zręczne i niczym akrobaci wspinają się po dachach, gramolą przez okna, przeciskają przez szpary w drzwiach, a nawet przez dziurki od klucza. Szczególnie jednak upodobały sobie kominy jako sposób translokacji. W Boże Narodzenie, w celu zapobieżenia ewentualnym odwiedzinom, Grecy rozpalają  ogień w kominku, a ustawione pionowo polana okładają wonnymi ziołami lub obwijają suszonymi owocami. Aby jeszcze bardziej zabezpieczyć się przed wizytą nieproszonego gościa, przy kominku zawiesza się również dzwoneczek, który skutecznie ostrzega przed pojawieniem się chochlika.

Kim dokładnie są owe świąteczne łapserdaki? Otóż jak wieść niesie, Kalikantzari to szczególny rodzaj greckich demonów, które kiedyś były ludźmi, dały się jednak opanować zwierzęcym instynktom. Zazwyczaj byli to chłopcy urodzeni w oktawę Bożego Narodzenia, a charakteryzowała ich od kołyski niebywała ruchliwość, gwałtowność, krnąbrność czy nieposłuszeństwo.

Ogień nie służy w Grecji tylko i wyłącznie odpędzaniu owych złych duchów. W północnych rejonach Hellady w przeddzień wigilii gospodarz powinien wybrać się do lasu w poszukiwaniu chrystusowego drewna (Christóxylo; Χριστόξυλο), czyli okazałych, grubych sosnowych lub oliwnych kłód, które następnie pali się przez całe dwanaście dni w kominku. Ogień z nich powstały ma wedle tradycji ogrzać małego Jezusa narodzonego w zimnej stajence. Mieszkańcy Epiru udający się w święta z życzeniami do sąsiadów i krewnych niosą natomiast w dłoniach zapalone polana i tak oświetlają sobie nocne ciemności. Wiąże się to z grecką legendą, według której idący pokłonić się Dzieciątku pasterze rozjaśnili w ten sposób nieprzeniknioną noc.

Tradycją, która nam wydać może się szczególnie bliska, jest wspólne kolędowanie. W wigilię Bożego Narodzenia, Nowego Roku i Objawienia Pańskiego,  dzieci wędrują od domu do domu, śpiewając świąteczne pieśni (kalandy – κάλαντα). Odwiedziny kolędników oznaczają błogosławieństwo, zatem nie odprawia się ich z kwitkiem. Niegdyś mali wykonawcy nagradzani byli słodyczami i suszonymi owocami; w obecnych czasach powoli się to jednak zmienia i do rąk kolędników coraz częściej trafiają monety. W wigilię śpiewana jest zazwyczaj kolęda Kalín iméra árchontes (Καλήν ημέρα άρχοντες), w Sylwestra śpiewa się kolędę Archiminiá ki archichroniá (Αρχιμηνιά κι αρχιχρονιά), natomiast w Objawienie Pańskie kolędę Kálanta Theofaneíon (καλαντα Θεοφανειων).

Granat kryje w sobie obietnicę dobrego roku
Granat kryje w sobie obietnicę dobrego roku

 

Sylwester i Nowy Rok

Należy od razu zaznaczyć, że w Grecji nie istnieje Sylwester, jest za to wigilia Nowego Roku nazywana Paramoní Protochroniás (Παραμονή Πρωτοχρονιάς). W przeciwieństwie do polskich zabaw sylwestrowych, okazja ta obchodzona jest znacznie mniej hucznie, jakkolwiek stoły w tę noc bywają suto zastawione. Jako że to właśnie wtedy po Grecji przechadza się (lub przejeżdża saniami) Agios Vasilis i rozdaje dzieciom prezenty, nie wypada zatem zbytnio hałasować. Ponieważ jednak święty może po drodze zgłodnieć, zdarza się, że wstąpi tu i ówdzie na małe co nieco, zatem stoły powinny pozostać nakryte do białego rana. Kiedy wybije już północ – okraszona tradycyjnymi fajerwerkami – uczestnicy biesiady przystępują do dzielenia Ciasta Świętego Bazylego. Rarytas ten przygotowywany jest tylko raz w roku. Poszczególne jego kawałki poświęcone są Jezusowi, Maryi i świętemu Bazylemu, a także domostwu i mieszkającym w nim zwierzętom. W cieście zwyczajowo ukryta jest moneta, a szczęśliwiec, któremu wpadnie między zęby, może uważać nadchodzący rok za pomyślny dla siebie.

Nowy Rok zaczynać się winno od rozgniecenia owocu granatu. Od starożytności owoc stanowił symbol wszelkiej pomyślności, co ma związek z jego budową – posiada wiele ziarenek oznaczających obfitość. Rzecz jasna, granaty są umieszczane w papierowych torebkach, żeby przypadkiem obfitości nie stało się zadość – zwłaszcza na ścianach lub ubraniach. Jeśli natomiast Grecy spędzali wigilię Nowego Roku poza domem, wracając doń powinni obowiązkowo przekroczyć próg domostwa prawą nogą. Co ciekawe, zwyczaj ten nie jest związany z kultura grecką, ale rzymską, gdyż to właśnie Rzymianie, naród wielce przesądny i zabobonny, dbali bardzo o to, by nie przekroczyć progu domu lewą nogą. Aby zaś zasygnalizować nowy początek, należy tuż po północy zgasić na chwilę światło. Jego ponowne włączenie symbolizuje odrodzenie, nowe życie i nowy rok.

 

Uroczystości 6 stycznia, fot. Jim Maggas / Wikimedia
Uroczystości 6 stycznia, fot. Jim Maggas / Wikimedia, CC BY-SA 3.0


Pożegnanie świąt w wodzie 

Podobnie jak u nas, w Grecji okres bożonarodzeniowy kończy się wraz z nadejściem Trzech Króli. W naszej zimnej o tej porze roku ojczyźnie mało komu przychodzi wówczas do głowy skakać do wody. W Grecji w taki właśnie sposób świętuje się Objawienie Pańskie – szczególnie na Cykladach i Sporadach. Theofánia lub ton Fóton (Θεοφάνια, των Φώτων) w Grecji obchodzona jest niezwykle uroczyście i wiąże się z błogosławieństwem wody, która, jak wiadomo, od wieków determinuje los Hellady. W tym dniu odprawiana jest liturgia, po której kapłani udają się na brzeg morza, jeziora lub rzeki, po czym na pamiątkę chrztu Chrystusa w Jordanie dokonują poświęcenia wody zakończonego wrzuceniem doń krzyża. Wyłowienia go podejmują się zwykle młodzi ludzie, a według wierzeń i tradycji ten, który zdoła dokonać tego niełatwego dzieła, zapewni sobie boże błogosławieństwo na cały nadchodzący rok.

 

Boże Narodzenie w Grecji to swoista mozaika tradycji wschodnich i zachodnich, antycznych i współczesnych, wyspiarskich i lądowych. Do kraju, gdzie w święta nie pada śnieg, w ogródkach lśnią udekorowane statki, a prezenty rozdaje Bazyli w Nowy Rok, warto przyjechać właśnie w tym szczególnym czasie. Grecja kojarzy nam się z wakacjami, morzem i słońcem, natomiast nieczęsto mamy okazję bywać tam z okazji Bożego Narodzenia – o ile nie posiadamy greckiej rodziny lub przyjaciół. Jakkolwiek egzotyczne z naszego punktu widzenia, greckie Boże Narodzenie stanowi niezapomniane przeżycie, a śródziemnomorska świąteczna atmosfera jest jedyna w swoim rodzaju. Greckim (i polskim) zwyczajem życzmy sobie zatem Καλά Χριστούγεννα! – Wesołych Świąt.

 

 


MELOMAKARONA
(μελομακάρονα) – greckie ciasteczka bożonarodzeniowe

 

Składniki:

3 szklanki oliwy

1 szklanka soku ze świeżych pomarańczy

1 szklanka koniaku

1,5 szklanki cukru

1,5 kilograma mąki

1,5 łyżki cynamonu

1,5 łyżka zmielonych goździków

1 łyżka miodu

1 łyżeczka proszku do pieczenia

1 łyżeczka sody

orzechy


Syrop:

pół cytryny

3 goździki

1 łyżka cynamonu

1 filiżanka wody

1 filiżanka cukru

2 filiżanki miodu


Sposób przygotowania:

Należy połączyć i wymieszać ze sobą oliwę, sodę uprzednio rozrobioną z koniakiem i sok ze świeżych pomarańczy, a także cukier, mąkę, cynamon, goździki i proszek do pieczenia. Dodać łyżkę miodu.

Z otrzymanego ciasta uformować kuleczki, rozłożyć na blasze i piec ok. 20 minut w temperaturze 200°C.  Po ostudzeniu ciasteczka zanurzyć w syropie i obsypać orzechami.

Aby przygotować syrop wymieszać połączyć wszystkie składniki i gotować na małym ogniu aż do zgęstnienia.

 

Posted on

Noce z Leonardem. Kilka słów o prezencie idealnym

Przygotowania do świąt Bożego Narodzenia zawsze sprawiały mi nie mniej radości, niż same święta. Od kiedy sięgnę pamięcią, adwent – a więc czas oczekiwania – stanowił jeden z najbardziej pracowitych okresów w całym roku, także dlatego, że prezenty bożonarodzeniowe miały być czymś wyjątkowym, innym od upominków, które daje się z okazji urodzin czy imienin. Prezent wyjątkowy musi być przemyślany, szczególny i przygotowany z sercem, a niekiedy i ze sporym wysiłkiem. Dlatego też od zawsze, krótkie, ciemne grudniowe dni adwentu upływały mi na zmaganiu się z różnorodną materią, z której w rezultacie powstawały mniej lub bardziej udane, ale zawsze własnoręcznie wykonane prezenty.

Jak mawiał Cyceron consuetudo est altera natura, a od swojej natury nie ma ucieczki. W tym roku także nie oparłam się pokusie, aby w część prezentów włożyć swój czas, wysiłek i serce. Szukając inspiracji do przygotowania podarunku idealnego, pomyślałam o kończącym się jubileuszu pięćsetlecia śmierci jednego z największych geniuszy wszechczasów.

W mijającym roku o Leonardzie da Vinci i jego twórczości napisano niemało – ten archetyp “człowieka Renesansu” wciąż nie przestaje zadziwiać i zaskakiwać. Nie było chyba takiej dziedziny twórczości i nauki, w której nie spróbowałby – z sukcesem – swoich sił. Jego obrazy niezmiennie fascynują doskonałością proporcji, delikatnością, miękkością modelunku i precyzją szczegółu. Wśród tych licznych, dopracowanych detali szczególną uwagę zwracają dekoracje tkanin. Przykładowo Dama z gronostajem, którą już od 20 grudnia będziemy znów mogli podziwiać w Muzeum książąt Czartoryskich w Krakowie, ubrana jest w suknię ozdobioną delikatnym złotym ornamentem. Podobny, skomplikowany geometryczny motyw odnaleźć można także na jednym z najdroższych dzieł świata – tajemniczym portrecie Zbawiciela Świata (Salvador Mundi) zakupionym w ostatnich latach do prywatnej kolekcji (zdjęcie poniżej), a także na stroju właścicielki najsłynniejszego uśmiechu świata.

Dowodem na szczególne zainteresowanie Leonarda tworzeniem wzorów niebywale skomplikowanych, dekoracyjnych, a jednocześnie uporządkowanych z matematyczną wręcz precyzją jest wyjątkowo rzadka seria miedziorytów zwana Węzłami Leonarda (I nodi vinciani). Prace zachowane m.in. w Mediolanie, w Bibliotece Ambrozjańskiej, zostały wykonane według rysunkowych projektów mistrza przez nieznanego rytownika. Około 1500 roku tego typu drukowane wzory haftów cieszyły się w Italii sporym zainteresowaniem, jednak z biegiem czasu większość z nich uległa zniszczeniu. Dziś stanowią dużą rzadkość. Nazwa nodi odnosi się do charakterystycznej formy przedstawień – w kole, jak w węźle, splatają się po wielokroć sznury, tworząc hipnotyczny, zawiły wzór. Całość zbudowana jest wyłącznie z linii sznura. a jedynym elementem wzbogacającym ich znaczenie są wkomponowane weń litery układające się w napisy ACADEMIA DI LEONARDO czy ACADEMIA LEONARDI VINCI.  Z tej też przyczyny leonardiańskie Węzły uznawane są za emblematy szkoły sztuk i nauk projektowanej przez geniusza. Trudno o lepszą wizualną syntezę wiedzy, piękna i kunsztu.

W czasie swojej podróży po Italii Albrecht Dürer nabył do swojej kolekcji miedzioryty wykonane według projektów Leonarda. Sądząc, że to sam mistrz wykonał ryciny, postanowił niejako zmierzyć się z nim na kunszt graficzny. Kompozycje widoczne na charakteryzujących się miękką i delikatną linią miedziorytach przetransponował na język drzeworytu. Dzięki temu powstały silnie skontrastowane, wyraziste prace norymberczyka. Jeszcze do 6 stycznia 2020 ten niezwykły hołd złożony Leonardowi można podziwiać na monograficznej wystawie Dürera w wiedeńskiej Albertinie.


Choć przez wiele lat ryciny zrealizowane według projektów Leonarda pozostawały na uboczu zainteresowań badaczy, w ostatnim czasie zyskały na popularności. Wśród historyków sztuki warto wymienić Caroline Cocciardi, autorkę książki Leonardo’s Knots. Co ciekawe, zainspirowały także matematyków. Jednym z bardziej interesujących przedsięwzięć była próba omówienia tychże węzłów przy pomocy matematycznej teorii… węzłów. Ta stosunkowo młoda dziedzina matematyki jako część topologii zajmuje się badaniem kształtów. Efekt badań Józefa H. Przetyckiego tyko potwierdza, że dla Leonarda nie istniały podziały na dziedziny sztuki, nauki, wreszcie – wszelkiej działalności ludzkiej. Fascynował go świat, który jako naukowiec i artysta starał się poznać, zrozumieć i przedstawić, a nawet, dzięki przeróżnym maszynom własnej inwencji, udoskonalić. Jego projekty struktur aerodynamicznych, a także instrumentów muzycznych doczekały się  po setkach lat licznych prób realizacji. Podobnie było z projektem damskiej torebki, którą w 2012, pod nazwą La Pretiosa, postanowiła zrealizować florencka marka galanteryjna Gherardini.

Przyznam, że nie udało mi się znaleźć informacji o tym, czy ktoś kiedyś pokusił się o wykorzystanie Węzłów Leonarda do zrealizowania haftu. Niezależnie od tego, czy tak było, myśl ta wydała mi się nieodparcie kusząca. A że niektórym pokusom po prostu warto ulegać, nie opierałam się zbytnio. Pojawiające się na obrazach ornamenty najczęściej wykonywano złotą lub czarną nicią na czarnych, purpurowych, niekiedy błękitnych tkaninach. Wybrałam czerń i złoto – podobnie jak Gioconda i Cecylia Gallerani. Aby haft był jak najbliższy haftom renesansowym, zdecydowałam się zastosować techniką hafciarską określaną jako “gold work”. Polega ona na aplikowaniu złotej nici na powierzchnię tkaniny, dzięki czemu owa sztywna nić nie przenika przez podłoże. Powolna, drobiazgowa praca, wymagająca uwagi i precyzji, pozwala docenić kunszt Leonarda na zupełnie nowej płaszczyźnie. Każde kolejne wbicie igły odsłania uporządkowaną precyzję projektu oraz doskonale przemyślaną powtarzalność i naprzemienność motywów. Zmusza, by pamiętać, że każde skrzyżowanie nici ma znaczenie, a efekt końcowy zależny jest od najdrobniejszego nawet splotu.

Poduszka dekorowana ornamentem autorstwa Leonarda, przeniesiona dzięki rycinie wybitnego, choć nadal nieznanego z imienia rytownika, powstaje z myślą o kimś wyjątkowym. Nadal nie jest gotowa, ale do świąt zostało jeszcze kilka cichych, pracowitych nocy… Oby jak najdłuższych.

 

 

Literatura:

Cocciardi Caroline, Leonardo’s Knots, 2019  

Leonardo e l’incisione: stampe derivate da Leonardo e Bramante dal XV al XIX  secolo, a cura di Clelia Alberici, Milano 1984

Przetycki Józef H., Knots Theory: from fox 3-colorings of links to Yang-Baxter Homology and Khovanov Homology, 2018

Samek Sergio Ludovici, Leonardo minore all’Ambrosiana, „L’Italia grafica” 1964, s. 11-16

 

Posted on

Tajemnice Madonny wśród skał Leonarda da Vinci

Czytaj także tekst Julii Wollner o “Madonnie wśród skał” opublikowany przez Zeszyty Literackie.

Geniusz, wizjoner, wielki artysta. Człowiek wielu talentów: wszechstronny malarz, filozof, pisarz i teoretyk sztuki, a także wynalazca-inżynier, matematyk, muzyk… Można wyliczać bez końca. Stale gościł na największych europejskich dworach, już za młodu zyskując – pomimo trudnego charakteru – należne mu szacunek i zainteresowanie. Leonardo da Vinci potrafił rozpalić emocje. Jego twórczość pobudzała wyobraźnię naukowców; powstało na jej temat wiele wnikliwych opracowań. Jedno zagadnienie pozostało jednak prawie niezbadane. Nic dziwnego –  przyroda w jego sztuce to już nie oparty na schematach rysunek, będący dodatkiem do scen figuralnych, a pełnoprawny bohater z historią w tle. Czasem radosną i chwalebną, częściej jednak mroczną i tajemniczą, co możemy dostrzec w jednej z najpiękniejszych i niezwykle symbolicznych prac: Madonnie wśród skał, zwanej również Madonną w grocie.

Istnieją dwie wersje tego obrazu. Wcześniejsza, powstała między 1483 a 1490 rokiem, obecnie znajduje się we francuskim Luwrze. Nieco młodsza siostra z lat 1495–1508 po wielu niespokojnych wędrówkach trafiła do londyńskiej National Gallery. Obie piękne i dopracowane, pełne ukrytych przekazów i niewyjawionych sekretów, zostały wykonane na zamówienie mediolańskiego Bractwa Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Marii Panny. I stały się początkiem nowego, mediolańskiego etapu w twórczości wielkiego mistrza.

Dotychczasowa siedziba artysty, Florencja, bogate i stale rozwijające się miasto, od dawna była wiodącym ośrodkiem sztuki i kultury. Przyciągała wielu artystów pragnących zdobywać nowe zamówienia i rozwijać swoje wszechstronne talenty. To właśnie ta liczna artystyczna konkurencja skłoniła Leonarda do zmiany miejsca pobytu. Mówi się również, że wpływ na decyzję wywarła neoplatońska, dosyć zachowawcza atmosfera miasta, stanowiąca hamulec dla ambicji artysty. Nabrał z czasem przekonania, że w arystotelesowskiej i pragmatycznie nastawionej Lombardii znajdzie grunt bardziej sprzyjający jego wizji sztuki. W 1482 roku zamknął więc swój florencki warsztat i udał się do Mediolanu, gdzie zatrudnił się na dworze Sforzów. Przedstawiał się tam jako wynalazca machin wojennych, budowniczy mostów i urządzeń fortyfikacyjnych, w następnej kolejności podkreślając swoje zasługi na polu malarskim i rzeźbiarskim. Przez księcia Ludovica Sforzę został jednak doceniony dzięki… dobrym manierom, talentowi muzycznemu i umiejętności organizacji zabaw oraz oficjalnych pałacowych przyjęć, szybko zyskując przydomek “florenckiego Apellesa”.

Wkrótce po zatrudnieniu się na dworze mediolańskim Leonardo otrzymał zamówienie od franciszkańskiego Bractwa Niepokalanego Poczęcia na wykonanie  wspólnie z dwoma innymi artystami, braćmi Ambrogiem i Evangelistą de Predis, trzech malowideł ołtarzowych oraz polichromii i złoceń nowego ołtarza, przeznaczonego do kaplicy bractwa w kościele św. Franciszka.

Madonna wśród skał – wersja z Luwru
Madonna wśród skał – wersja z Luwru

 

Umowa między stronami została podpisana 25 kwietnia 1483 roku, i zawierała dosyć szczegółowe wskazówki dotyczące wykonania prac, łącznie z opisem użytych materiałów i barwników. Na głównym, centralnym obrazie miało znajdować się przedstawienie nawiązujące do ogłoszonego niedawno dogmatu o Niepokalanym Poczęciu: Maria adorująca małego Jezusa leżącego w żłobie, na naturalnym górzystym tle, w otoczeniu aniołów i dwóch starotestamentowych proroków, Dawida i Izaaka. Ubranie Marii miało zostać namalowane czerwonym i złoconym brokatem, z błękitnym płaszczem wykonanym kosztowną ultramaryną. Dwa boczne panele ołtarzowe wypełnić miały przedstawienia muzykujących aniołów. W kontrakcie ustalono też łączne wynagrodzenie dla artystów (800 lirów), wstępną opłatę (100 lirów) oraz miesięczne raty na materiały (40 lirów). Płatki złota zobowiązali się dostarczyć sami zleceniodawcy z życzeniem, aby prace złotnicze odbywały się nie w pracowni, ale w samym klasztorze. Po dostarczeniu zamówienia wynagrodzenie miało zwiększyć się o dodatkową kwotę, oszacowaną przez trzyosobową komisję złożoną z członków Bractwa. Odsłonięcie głównego obrazu powinno było nastąpić 8 grudnia, w dniu święta Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Marii Panny, ważnego zarówno dla samego bractwa, jak i jego mediolańskiej siedziby. Przyjmując zamówienie, Leonardo zobowiązał się do ukończenia dzieła w terminie nieco przekraczającym siedem miesięcy. Nie dotrzymał go jednak – jego neurotyczna osobowość, stale poszukująca nowych rozwiązań i rozdzielająca uwagę na szereg pomniejszych inicjatyw, nie szanowała ani sztywnych dat, ani ustalonych standardów i tematów. Bractwo nigdy nie odebrało obrazu również dlatego, że jego ostateczna wersja nie nawiązywała do wspomnianego dogmatu, a czerpała wzorce z odrzuconych przez Kościół apokryfów (popularnej w XV wieku Protoewangelii Jakuba). Obok “tradycyjnych” postaci Marii i Dzieciątka Jezus wystąpił w nim więc mały Jan, którego św. Elżbieta ukryła w górach na wieść o rzezi niewiniątek, i archanioł Uriel, który go eskortował z Egiptu. Pominięcie udziału św. Józefa – ten opuścił świętą rodzinę w poszukiwaniu mamki dla małego Jezusa – również nie zyskało przychylności zakonu.

Wątpliwości nie budził natomiast poziom artystyczny dzieła: Leonardo w kunsztowny sposób zaprezentował efekt wnikliwych obserwacji zarówno społeczeństwa włoskiego, jak i dzikiej przyrody. Święte postaci wzięte są jakby z codzienności: Maria, dotychczas zasiadająca na tronie jako królowa niebiańska (jak u np. Filippo Lippiego czy Giotta), u Leonarda zeszła na ziemię, przybierając przy tym  łagodną i skromną postawę. Zwykłe szaty i otoczenie ukazały jej ludzkie oblicze, ale anielsko piękna twarz nadała jej znamion boskości. Artysta oddał w twarzy Madonny prostotę i piękno, jakie malują się na obliczu matki Chrystusa przez jej wdzięk i dobroć, co dodatkowo zaakcentowała okrągła, kryształowa brosza z drobnymi perłami, spinająca płaszcz na dekolcie (kryształ i perły są symbolem czystości i niewinności). Dzieciątko Jezus i św. Jan przypominają na obrazie dzieci z toskańskich miasteczek; jedynie ich dojrzałe, nacechowane symboliką zachowanie – widoczne u św. Jana składającego hołd małemu Chrystusowi, co przedstawiać miało ludzkość potrzebującą opieki – sprawiło, że nie wyglądali już na rozigranych towarzyszy zabawy. Z całej grupy wyróżniła się jedynie postać anioła, przywodząca na myśl enigmatycznego sfinksa. Pełnił tu rolę tajemniczą i intrygującą, przepowiadając przyszłe męczeństwo Jezusa. Zastanawia zwłaszcza jego wzrok zwrócony gdzieś w kierunku widza, jakby chciał przekazać mu w ten sposób jakąś wiadomość.

Z urokiem ukazanych postaci kontrastował surowy, niepokojący krajobraz. Leonardo, malując spękane skały, nie naśladował natury poprzez jej dokładne odtworzenie, lecz opierając się na swej wiedzy geologicznej i na obserwacjach stworzył jej własną wizję. Od wczesnych lat obcował z przyrodą, co sprawiło, że wytworzyło się w nim głębokie przywiązanie do świata fauny i flory: w rysunkach przedstawiających poszczególne etapy rozwoju rośliny potrafił uwypuklić subtelne różnice pomiędzy kwiatami, jak przy klasyfikacji botanicznej. Natura napawała go wielką radością, była jak pieśń, którą młodzieniec chłonął całą duszą, i która była dla niego wielką obietnicą, a zarazem i zagadką. Groty i jaskinie bardzo często pojawiały się w malarstwie – w średniowieczu widziano w nich symbol wrót ciemności, przez które podziemne siły zła wydostają się na ziemię. Stąd też Madonna z Dzieciątkiem często przedstawiana była u wejścia do groty, by mogła zagrodzić drogę złu. Leonardo całkowicie przetworzył ten temat. W jego obrazach nie chodziło już o średniowieczną symbolikę groty, lecz o platońską metaforę jaskini, wiążącej w mrokach błędów człowieka, który powinien dążyć do światła, jak pisał Platon w Państwie. Połączenie na jednym obrazie jaskini Platona z symboliką postaci Madonny miało udowodnić, że myśl filozofa może zjednoczyć się z religią chrześcijańską, choć ich zgodność ujawnia się dopiero w momencie osobistego objawienia. Skalisty krajobraz nasuwa także skojarzenia z cytatami z Pisma Świętego, które odnoszono do Marii. Wyobrażenie gołębicy w zagłębieniu skały z Pieśni nad Pieśniami mogą przywoływać dwa prześwity skalne w tle. Na podstawie fragmentu z Księgi Daniela przyjęto też nazywać Marię skałą rozszczepioną nie przez ludzkie ręce. Ta druga metafora odnosiła się także do Jezusa.

Da Vinci, oprócz zabiegów czysto symbolicznych, zastosował tu całe spektrum odkryć i udoskonaleń malarskich. W większości wczesnorenesansowych dzieł sztuki postacie, nawet jeśli znajdowały się w grupie, nie tworzyły połączonego zespołu; ukazane obok siebie – pozostawały osobne. Artysta, ujmując postacie w trójkąt, tworzył układ brył charakterystyczny dla figura piramidale. Spojrzenia Marii i dzieci nie wychodzą za obręb sceny, jedynie anioł patrzy poza obraz, jednakże nie zaburza to kompozycji, bowiem osłabiając symetrię, uniknął jej sztywności. Całość odznacza się delikatną formą, spowitą charakterystycznym “wilgotnym” światłem, dającym efekt zamglenia, znanym pod nazwą sfumato. Metoda operowania światłem i cieniem jest być może największym wkładem Leonarda w rozwój malarstwa renesansowego. W jednej ze swoich prac napisał, że światło i cień powinny mieszać się z sobą w obrazie bez wyraźnych granic i konturów, na podobieństwo dymu. Efekt łagodnego przejścia między światłem a cieniem osiągnął przez subtelne, powolne i stopniowe zwiększanie lub zmniejszanie intensywności danego koloru, dzięki czemu granica przejścia pozostawała nieuchwytna. Nakładał barwy delikatnie, wieloma (nawet czterdziestoma!) bardzo cienkimi warstwami. Dzięki takiej metodzie udało mu się osiągnąć cel: światło i cień mieszały się na przedmiocie w taki sposób, że niemożliwe stało się ich rozgraniczenie. Jednocześnie Leonardo komponował kolorystykę obrazu ze zbliżonych półtonów, kolorów ziemi, błękitów, zieleni, co wytwarzało jedność. Połączenie obu technik dawało wizualny efekt delikatnego zamazania konturów. Dodatkowo Da Vinci pokrył powierzchnię Madonny wśród skał cienką przejrzystą farbą (werniksem), która to delikatnie odbijając światło dodawała efektu świetlistości, a także nieco przyciemniała i ocieplała barwy.

 

Madonna wśród skał – wersja z National Gallery
Madonna wśród skał – wersja z National Gallery

Pomimo braku akceptacji ze strony zakonu, pierwotna wersja obrazu została ukończona; następnie jednak… zniknęła. Prawdopodobnie książę Lodovico zakupił ją na prezent ślubny dla swej siostrzenicy, Bianki Marii Sforzy, która wyszła za mąż za cesarza Maksymiliana; kilkadziesiąt lat później dzieło przewieziono do Francji, gdy ich wnuczka poślubiła Franciszka I. Niektórzy badacze uważają, że obraz został zarekwirowany przez króla Francji po zdobyciu Mediolanu w 1499 roku. Pierwsze potwierdzone informacje pochodzą z roku 1625 – był to  zapis włoskiego antykwariusza Cassiana dal Pozzo, który widział Madonnę…, wraz z kilkoma innymi dziełami Leonarda, we Francji, na zamku królewskim w Fontainebleau. W XVIII wieku praca zdobiła pałac w Wersalu, skąd około 1800 roku, wraz z całą królewską kolekcją, trafiła do Luwru.

Druga wersja obrazu również powstawała w atmosferze skandalu. Proces z Bractwem o zaległe wynagrodzenie zahamował prace malarskie. Liczne prośby artystów nie przynosiły skutku, dopiero petycja skierowana do ówczesnego króla Francji, Ludwika XII Walezjusza, spotkała się z żywą reakcją zakonników, którzy ostatecznie uznali obraz za nieukończony. Wezwano Leonarda, mieszkającego od grudnia 1499 roku we Florencji, do powrotu do Mediolanu i nakazano dokończenie dzieła. Artyści swoją zapłatę otrzymali w październiku 1508 roku, co było równoznaczne z zakończeniem pracy. Tym razem obraz został zaakceptowany przez Bractwo, choć tematycznie niewiele różnił się od swojej starszej wersji. To, co zwraca uwagę, to olbrzymi udział warsztatu, znacznie większy od pracy samego Leonarda (na pewno wykonał obydwie postacie dziecięce, głowę anioła, rękę Marii, draperie i kwiaty), co częściowo zatraca magiczny urok, jakim przepojona jest wersja paryska. Grupa postaci jest bardziej monumentalna, ciała są silniejsze, cienie zaś o wiele cięższe. Sylwetki są tutaj większe w stosunku do deski i brakuje już niepokojącego motywu ręki anioła, wskazującej na małego Jana, który otrzymuje długi, złocisty krzyż. Głowy zostały narysowane na nowo pod wpływem późniejszych teorii malarskich Leonarda, dodatkowo zyskując delikatne złote aureole. Twarze utraciły gotycką świeżość i realistyczny charakter, ale zbliżyły się bardziej do ideału. Zwłaszcza mały Jezus stał się poważniejszy, świadomy jakby budzącego się natchnienia. Światło w obrazie pochodzi z jednego źródła i koncentruje się na głowach postaci, tak że znaczna ich część pogrążona jest w cieniu. Skutkiem tego obraz stracił na barwności i przejrzystości, co upodabnia go do dzieł znacznie słabszych następców. Jedynie krajobraz pozostał równie złowieszczy i nieprzenikniony.

Dalsze losy obrazu nie są owiane tajemnicą, jak w przypadku wersji paryskiej: w 1785 roku książę Cicognara, administrator królewskich dóbr przejętych po zlikwidowanym Bractwie, sprzedał obraz malarzowi Gavinowi Hamiltonow, następnie trafił on w ręce lorda Lansdowne, a później stał się własnością hrabiego Suffolka, aż w 1880 roku został zakupiony przez National Gallery za dwieście pięćdziesiąt tysięcy franków.

Madonna wśród skał przez 25 lat była przedmiotem sporu między Leonardem a zleceniodawcami. Opóźnienia, podejrzane reklamacje, sprawy sądowe i wyroki następowały jedne po drugich aż do zawarcia ugody, która obejmowała wykonanie trzeciej kopii. Do dzisiaj nie została odkryta, a źródła solidarnie milczą na ten temat. Kto wie, może już niedługo pojawi się niespodziewanie w jednym z prestiżowych domów aukcyjnych? Aby przypomnieć nam, że nieprzemijającą wartością i prawdziwą istotą wielkiej sztuki jest tajemnica, której nie da się do końca zgłębić.

Posted on

Bałkany świętują

Już w samym koncepcie Bałkanów rozumianym jako wspólnota historyczno-kulturowa znajdujemy ślady antyku, Bizancjum, Imperium Osmańskiego, podbojów Wenecjan i Austro-Węgier. Bałkany to mieszanka kultur i religii, to Slavia Romana i Slavia Orthodoxa, Żydzi i Muzułmanie, to wreszcie niesłychanie bogata kultura ludowa ze swoją własną symboliką i duchowością, tradycjami regionalnymi, wierzeniami i przesądami, od których każdy etnograf mógłby dostać zawrotu głowy. Magdalena Genow,  slawistka, autorka książki o Bułgarii, kraju na wskroś bałkańskiego, pisze, że niezliczone lokalne tradycje mogłyby być  świetną inspiracją dla bałkańskiego odpowiednika Gabriela Garcii Marqueza i dziwi się, że nie powstają tam powieści w duchu realizmu magicznego.

Dziedzictwo kulturowe Bałkanów najpełniej objawia się podczas świąt.

Najpierw o kalendarzu

Ponieważ Bałkany to strefa wpływów Kościoła Zachodniego i Wschodniego, Boże Narodzenie obchodzone jest zarówno w grudniu (katolicka Chorwacja), jak i w styczniu (prawosławna Serbia i Czarnogóra oraz Macedonia). Sprawa jest jednak jeszcze bardziej skomplikowana, gdyż we wszystkich  krajach regionu mieszkają przedstawiciele obydwu wyznań chrześcijańskich. Mój chorwacki przyjaciel Ivan obchodzi więc święta dwa razy: sam pochodzi z rodziny świętującej jak katolicy, ale jego babcia była Serbką, dlatego też w rodzinie celebruje się Boże Narodzenie także 7 stycznia.

Druga moja rozmówczyni, Nataša z Suboticy, pochodzi z rodziny serbsko-węgierskiej. Węgrzy to liczna społeczność w tym mieście i w wieloetnicznym regionie Wojwodina w Serbii. Małżeństwa mieszane są bardzo częste, dlatego też  Nataša zna tradycje zarówno prawosławne, jak i katolickie; świętuje także dwa razy.

Inaczej jest w Bułgarii, Grecji i Rumunii: są to kraje prawosławne, ale świętują w tym samym czasie, co katolicy. Mój były student, Mikołaj z bułgarskiego Samokova, mówi, że to sytuacja stosunkowo nowa. Bułgaria odrzuciła kalendarz juliański najpierw na początku XX wieku, a potem, dość radykalnie, w 1968 roku. Tym samym zdecydowała o obchodzeniu Bożego Narodzenia według kalendarza gregoriańskiego. Mikołaj nie kryje zdziwienia tą decyzją ówczesnych władz swojego kraju: twierdzi, że mieszkańcy obszaru tak silnie związanego z kulturą i tradycją rosyjską w czasach Związku Radzieckiego dokonali swoistego aktu odwagi, zmieniając datę jednego z najważniejszych świąt. Magdalena Genow wyjaśnia genezę tej zmiany. Była ona konieczna, bo w 1916 roku Bułgaria jako państwo zrezygnowała z kalendarza juliańskiego na rzecz gregoriańskiego, a miejscowa cerkiew – nie. Po wielu latach zamieszania w ustalaniu dat najważniejszych świąt,  w latach sześćdziesiatych  zdecydowano o kompromisowej opcji „nowojuliańskiej”: wszystkie święta celebruje się według kalendarza gregoriańskiego; jedynie Wielkanoc pozostaje juliańska. W ten sposób katolicko-prawosławna rodzina z Bułgarii, będzie świętować Boże Narodzenie w tym samym czasie, ale już Wielkanoc – dwa razy.

Święci i pszenica

W kontekście Bożego Narodzenia w krajach bałkańskich  pojawiają się imiona dwojga świętych, którzy odgrywają ważną rolę w rozpoczęciu celebrowania nadejścia Chrystusa.

W tradycji katolickiej Chorwacji najistotniejsza wydaje się święta Łucja. Jej dzień, 13 grudnia, to moment, kiedy w każdym chorwackim domu sieje się pszenicę – symbol płodności, nowego życia i dostatku w nadchodzącym roku. Pszenica umieszczona jest na małym talerzyku, a kiedy wypuszcza pierwsze zielone kiełki, przypomina nieco naszą wielkanocną rzeżuchę. Chorwaci są bardzo przywiązani do zielonej “trawki” z pszenicy, uważają ją za swój narodowy symbol, dlatego też często jest ona udekorowana trójkolorową wstążką z barwami Chorwacji.

Drugim ważnym świętym, którego dzień jest swoistą inauguracją okresu Bożego Narodzenia, jest święty Ignacy.

20 grudnia, bo o tym dniu mowa, to moment, w którym każdy wierzący i praktykujący Bułgar przygotowuje świąteczny chleb. Rytualny chlebek bułgarski pieczony w dzień św. Ignacego ma okrągły kształt i symbolizuje płodność oraz pokój w rodzinie. Do chleba wkłada się monetę lub ziarno fasoli. Chleb jest dzielony podczas wieczerzy wigilijnej i osoba, która otrzyma kawałek z monetą, będzie mogła liczyć na dobry finansowo rok, zaś ta, której przypadnie ziarno fasoli – na powodzenie i sukces. Chleb jest dzielony według określonego porządku: pierwszy jego kawałek przypada Bogurodzicy, drugi domostwu, a pozostałe kęsy otrzymują członkowie rodziny –  kolejno od najstarszego do najmłodszego. Tradycja wkładania monety do chleba rytualnego znana jest także w Serbii. Tam chleb rytualny ma swoją nazwę: česnica.

Macedończycy wkładają do chleba monetę, która symbolizuje doniosłe wydarzenie w historii narodu. Nierzadko jest to stara turecka lira, na której uwieczniona jest data ważna dla mieszkańców tego kraju.

Święty Ignacy kojarzony jest z chlebem już od pierwszych wieków chrześcijaństwa. Ten biskup z Antiochii miał powiedzieć: Pozwólcie mi być Bożą pszenicą, zostanę starty zębami dzikich zwierząt, aby stać się czystym chlebem Chrystusa. Ponieważ chleb miał w liturgii znaczenie mistyczne, więc jego podstawowy komponent, czyli właśnie pszenica, także otrzymała miejsce szczególne. Stąd zapewne obecność chleba pszennego na bożonarodzeniowych stołach w całym chrześcijańskim świecie, a także wspomniane już sianie młodej pszenicy na stołach chorwackich.

Serbska česnica, fot. David Bailey / Flickr, CC BY-SA 2.0
Serbska česnica, fot. David Bailey / Flickr, CC BY-SA 2.0

 

Co oprócz chleba na świątecznym stole?

Chrześcijańskie Bałkany od Wschodu na Zachód w przeddzień Bożego Narodzenia przestrzegają postu. Wszyscy jedzą ryby, karpia albo dorsza. Ten drugi jest szczególnie popularny w Chorwacji: suszony bakalar przygotowany jest długo przed wieczerzą; podaje się go często z tłuczonymi ziemniakami i czosnkiem w formie pasty.

Ciekawostką bułgarską jest liczba potraw, która musi być zdecydowanie nieparzysta: potraw jest więc siedem, dziewięć albo jedenaście.

Oprócz ryb mieszkańcy Bałkanów jedzą fasolę, grzyby i bakalie w różnych postaciach. To ostatnie to, bez wątpienia, pożyczka osmańska. W wielu krajach regionu serwuje się też sarme, czyli małe gołąbki z ryżem opatulone marynowanymi liśćmi z winogron. Sarme nie muszą mieć farszu mięsnego.

Samo Boże Narodzenie to już prawdziwy festiwal mięs: wieprzowina z kiszoną kapustą, pieczony indyk, baranina, jagnięcina. Każdy region ma coś innego do zaoferowania.

Bałkany to również słodycze: spuścizna Imperium Osmańskiego i Bliskiego Wschodu połączona z lokalną tradycją wniosła na stoły bakalie (szczególnie orzechy i rodzynki),  słodkie ciasta z sezamem, makiem, miodem i mlekiem.

 

Badniak

W każdym z południowosłowiańskich krajów na Bałkanach istnieje zwyczaj palenia tzw. Badniaka. W Chorwacji Badniak to trzy pnie drzewa, w Bułgarii – jeden, w Serbii zaś – duża gałąź, którą przynosi w pierwszy dzień świąt jeden z członków rodziny. Oprócz Chorwatów, u których trzy pnie symbolizują  Trójcę Świętą, idea Badniaka interpretowana jest inaczej. W kulturze i mitologii Słowian istniało silne wierzenie w umierającego boga, który ustępuje miejsca młodemu. Młody zwiastuje płodność i urodzaj. W słowiańskich społeczeństwach rolniczych zwyczaj ten miał szczególne znaczenie, bóstwa agrarne stanowiły bowiem podstawę relacji z kosmosem. Stary i młody bóg mają cechy flory, “stracenie” starego daje początek nowemu życiu, tak, jak ścięcie rośliny powoduje, że pojawia się miejsce na młode pędy. Tradycja ta bez trudu przeniknęła do chrześcijaństwa na słowiańskich Bałkanach, stąd obecność Badniaka w tym regionie Europy. Badniak to stary bóg, zaś jego młody następca to Božić.

Palenie Badniaka to nie tylko przejście ze starego do nowego życia, to także okazja, żeby praktykować inne zwyczaje i wierzenia: w Serbii na Badniaka rzuca się ziarno, w Bułgarii od iskier z Badniaka odpala się świece i kadzidełka. W Macedonii Badnikovo drvo to małe gałązki, które zbiera się w przed Bożym Narodzeniem, najczęściej w dzień św. Ignacego, i pali podczas Wigilii na specjalnie przygotowanym miejscu koło domu. Następnie kobiety zabierają z ogniska spalone kawałki drewna i zanoszą je do domu, aby zapewnić pozostałym członkom rodziny energię i zdrowie w nadchodzącym roku.

Badniak i Božić użyczyli swoich imion nazwom bałkańskich świąt: Badnji Dan po serbsku i chorwacku to Wigilia, zaś Božić to Boże Narodzenie. Bułgarzy nazywają starego boga Badnik, zaś Wigilia to Badni weczer.  W wersji macedońskiej wigilia i Boże Narodzenie to Badnik i Božik.

Palenie Badniaka w Belgradzie, fot. Lazar / Wikimedia, CC BY-SA 3.0
Palenie Badniaka w Belgradzie, fot. Lazar / Wikimedia, CC BY-SA 3.0

 

Kto wchodzi pierwszy, ten … , czyli o sile przesądu

Niewiarygodna jest liczba przesądów dotyczących Bożego Narodzenia. Bułgarzy bacznie obserwują otoczenie już 20 grudnia, w dzień św. Ignacego, a więc wtedy, kiedy zaczynają przedświąteczne pieczenie chleba. Data ta jest związana z wierzeniem, że Najświętsza Maria Panna zaczęła wtedy odczuwać bóle porodowe, dlatego te kilka dni poprzedzające Boże Narodzenie określa się mianem męczenników. W dzień świętego Ignacego mieszkańcy każdego domostwa dbają o to, żeby niczego nie wynosić, nie pożyczać nikomu pieniędzy , żeby pierwszy gość w gospodarstwie był człowiekiem zamożnym i dobrym. To, oczywiście, symbole “wychodzących z domu” dóbr materialnych i “wchodzącego” powodzenia i bogactwa.

Również w Serbii, Czarnogórze, Macedonii i innych krajach regionu ważne jest, kto pierwszy wchodzi do domu: w przypadku dnia Wigilii powinna to być osoba, która wnosi do domu Badniak. W niektórych regionach oczekuje się, że osoba, która go wniosła, natychmiast na nim  usiądzie, co spowoduje, że w domu w nadchodzącym roku urodzi się dziecko.

W wielu krajach regionu wierzy się, że dzień Wigilii powinien być pomyślny, bo daje to gwarancję spokoju i powodzenia w nadchodzącym roku. Bułgarzy rozszerzyli do wierzenie na cały okres pomiędzy 25 grudnia a 6 stycznia: nazywają ten czas  niebezpiecznymi dniami (mrysni dni). W tym czasie należy wykazywać szczególną ostrożność w podejmowaniu decyzji; te najważniejsze dobrze jest zostawić na czas poświąteczny, w przeciwnym razie ich skutki mogą być tragiczne. Między Bożym Narodzeniem a 6 stycznia po ziemi chodzą demony i złe duchy, które można odgonić poprzez hałas. Dlatego dawniej strzelało się w tym czasie z bata lub broni palnej, dziś zaś odpala się fajerwerki.

 

Choinka przy Placu Ban Jelačić w Zagrzebiu, fot. MayaSimFan / Wikimedia, GFDL
Choinka przy Placu Ban Jelačić w Zagrzebiu, fot. MayaSimFan / Wikimedia, GFDL

Choinka i inne elementy roślinne

W całym świecie chrześcijańskim choinka jest symbolem nadchodzących świąt. Mieszkańcy Bałkanów dekorowali ją nie tylko bombkami, lecz także suszonymi owocami, gruszkami, śliwkami i orzechami. Bułgarzy do dziś wieszają na choince czuszkę – ostrą suszoną paprykę oraz prażoną kukurydzę.

Chorwaci przed Bożym Narodzeniem dekorują mieszkania zielonymi gałązkami szałwii, sosny, wawrzynu  oraz bluszczu. Jest to zwyczaj adwentowy, ale jego związek z Bożym Narodzeniem jest bezsporny: każda z wymienionych roślin symbolizuje jakiś aspekt życia, odrodzenia, siły fizycznej, zdrowia, dostatku, podobnie jak wspomniana na początku zielona pszenica.

Jeszcze inny bożonarodzeniowy zwyczaj związany jest ze słomą. Chorwaci wnoszą ją do domu i rozsypują na podłodze, jest ona bowiem gwarancją dobrego urodzaju. Nierzadko nazywa się ją „błogosławioną”.

Serbowie używają słomy do rytuałów związanych z bożonarodzeniowymi zabawami: starsi rzucają do niej orzechy, słodycze i kasztany, a zadaniem dzieci jest wyszukanie tych smakołyków.

 

Źródła:

Magdalena Genow, Bułgaria, złoto i rakija, Poznań 2019

Jerzy Strzelczyk, Mity, podania i wierzenia dawnych Słowian, Poznań 1998

Andrzej Szyjewski, Religia Słowian, Kraków 2003

Najbogatsze źródło informacji stanowiły relacje moich znajomych z Chorwacji, Serbii i Bułgarii. Pragnę im bardzo podziękować za wyczerpujące wypowiedzi na temat zwyczajów bożonarodzeniowych z ich krajów.

 

 

Posted on

Saturnalia

Choć nie wiadomo kto i kiedy postanowił, że świat chrześcijański będzie celebrował Boże Narodzenie w dniu 25 grudnia, zbieżność z dawnymi świętami obchodzonymi w czasach antycznych wydaje się nieprzypadkowa. W zbliżonym terminie Rzymianie obchodzili bowiem Saturnalia. W ich tradycyjnym kalendarzu pełnym różnorakich ceremonii religijnych było to święto najradośniejsze i najbardziej wyczekiwane. Wedle jednej z teorii, ustanawiając święto Bożego Narodzenia właśnie niemal dokładnie w dni przypadające na Saturnalia, pierwsi chrześcijanie chcieli przejąć część pogańskich tradycji i wykorzystać je do upowszechnienia nowej wiary. Nietrudno sobie wyobrazić, że dla pogan rozważających przejście na chrześcijaństwo, lecz równocześnie przywiązujących wagę do niektórych zewnętrznych przejawów dawnych kultów, możliwość świętowania w tym samym terminie co dawniej, choć pod „nowym szyldem”, nie była całkiem bez znaczenia przy podejmowaniu decyzji o porzuceniu religii przodków.

Choinka przy rzymskim Koloseum, fot. Images George Rex / Flickr,
Choinka przy rzymskim Koloseum, fot. Images George Rex / Flickr, CC BY-SA 2.0

Najbardziej frapujące jest jednak to, jak płynnie starożytni Rzymianie przeszli od obchodów święta ku czci Saturna do ceremonii związanych z narodzeniem Zbawiciela. Dlaczego? Ponieważ Chrystusa i Saturna dzieli naprawdę bardzo wiele.

Saturn był bogiem prastarym, a jego kult ginął w mrokach wiejskiej przeszłości Rzymu. Wedle niektórych przekazów w odległej przeszłości miał nawet zstąpić na ziemię i osiedlić się w Italii, by stać się przodkiem latyńskich królów. Wraz ze swą małżonką zwaną Ops troszczył się o zasiewy i patronował urodzajowi. Czy może zaskakiwać, że w najdawniejszej społeczności właśnie jego kult tak mocno się rozwinął? Czy powinno dziwić, że jego świątynia była jedną z pierwszych, jakie powstały w Rzymie? Wybudowano ją przecież niemal w tym samym czasie, co górującą nad miastem świątynię Jowisza Najlepszego Największego, czyli na przełomie VI i V wieku przed naszą erą. Jakimż ogromnym wysiłkiem organizacyjnym i finansowym musiało być dla ubogiej mieściny postawienie przy Forum u stóp Kapitolu tej ogromnej budowli, której smukłe kolumny na wysokim podium budzą podziw aż do dzisiaj! Jak ważny musiał być Saturn dla jej mieszkańców, że, nie bacząc na koszty, podjęli tak kolosalny wysiłek! Nawet w czasach, gdy Rzym przeistoczył się w wielką metropolię żyjącą z bogactw płynących z podbitych krain, właśnie ceremonie ku czci Saturna przypominały wszystkim, że jego pierwsi mieszkańcy setki lat wcześniej utrzymywali się z tego, co urodziła ziemia. Aż do końca kultu Saturna w starożytnym Rzymie, w jego świątyni stał piękny posąg wykonany częściowo z kości słoniowej. Jego stopy związane były wełnianymi sznurami – aby urodzaj i dobrobyt symbolizowany przez boga nie mógł opuścić Rzymu.

Szesnastowieczna niemiecka rycina przedstawiająca Saturna (ze zbiorów The Metropolitan Museum of Art)
Szesnastowieczna niemiecka rycina przedstawiająca Saturna (ze zbiorów The Metropolitan Museum of Art)

 

Gdy Rzym przestał być małą rolniczą mieściną, a jego religia zaczęła obficie czerpać z tradycji greckiej, utożsamiono Saturna z Kronosem, ojcem Zeusa. Wedle mitologii Kronos był przywódcą buntu bogów przeciwko władzy jego ojca, Uranosa. Zdetronizował go, odcinając mu jądra, i przejął po nim panowanie nad wszystkimi bogami oraz całym światem. Okaleczony ojciec rzucił nań klątwę: Kronos miał z kolei zostać strącony z boskiego tronu przez własne dzieci. Siłę klątwy wzmocniła krew z odciętych genitaliów Uranosa, która padłszy na ziemię, zapłodniła ją, dając życie Eryniom – boginiom zemsty. By zapobiec spełnieniu się przepowiedni, Kronos połykał własne dzieci zaraz po ich urodzeniu. Dopiero Zeusowi udało się uniknąć losu starszych braci i sióstr i to on miał stać się nowym władcą świata.

Tradycja świąt ku czci Saturna – Saturnaliów – znacznie poprzedzała utożsamienie tego boga z Kronosem; jest starsza nawet niż świątynia na Forum. Wedle samych Rzymian jej korzenie sięgały aż VII wieku p.n.e., czyli czasów, kiedy Rzymem władali królowie. Obrzędy wchodzące w skład Saturnaliów ewoluowały, a poważne święto nabierało coraz bardziej wesołego charakteru. Kluczem do jego zrozumienia jest uświadomienie sobie, że wedle Rzymian Saturn władał Italią w czasach „złotych” – kiedy na ziemi panowała powszechna szczęśliwość, nie obowiązywały nakazy i zakazy, a wszyscy ludzie byli wolni i równi. Na krótki czas Saturnaliów utrwalony w Rzymie skostniały porządek społeczny przestawał więc obowiązywać: właściciele traktowali swych niewolników jak równych sobie, jadali z nimi, a nawet im usługiwali. Ludzie wymieniali się podarkami, a niektóre przepisy prawne przestawały obowiązywać. W Saturnalia tracił moc zakaz uprawiania hazardu (i tak rzadko przestrzegany), a także wszelkie ustawy ograniczające wydatki na cele zbytkowne. W tych dniach nie wykonywano wyroków śmierci i nie rozpoczynano wypraw wojennych. Tradycja nakazywała, by bogaci podejmowali biedniejszych i by przesyłając nawet kosztowne dary, nie wymagali odwzajemnienia się podarunkiem równie drogim.

Rycina "Rzymskie Saturnalia" Johna Reinharda Weguelina (1884)
Rycina “Rzymskie Saturnalia” Johna Reinharda Weguelina (1884)

Świętowano nie tylko w domach, ale i publicznie. Licznie organizowane w tym czasie pochody i kiermasze nadawały świętu charakter karnawałowy. Częścią oficjalnych obchodów były ofiary składane na ołtarzu boga oraz publiczne uczty uliczne. Na krótko rozwiązywano też sznury pętające stopy posągu bóstwa w jego świątyni. Nie godziło się przecież więzić Saturna, gdy nawet niewolnicy cieszyli się w tych dniach symboliczną wolnością.

Taki obraz Saturnaliów przekazali nam starożytni, lecz wydaje się on do pewnego stopnia wyidealizowany. Trudno bowiem przyjąć, że rzeczywiście w czasie święta wszyscy panowie usługiwali swym niewolnikom. Trudno założyć, że niewolnicy byli zwolnieni z wszelkich obowiązków. Przecież skoro tradycja zobowiązywała możnych do wydawania uczt dla ludzi gorzej sytuowanych, zapraszania gości itd., ktoś musiał te biesiady przygotować. Ktoś musiał gotować. Ktoś musiał posprzątać dom. Ktoś musiał zanieść podarki przyjaciołom pana domu… Zapewne Saturnalia były więc dniami lżejszego traktowania służby; czasem, w którym panowie dostrzegali w nich kogoś więcej niż tylko „mówiące narzędzia”, ale obraz nawet krótkotrwałego odwrócenia porządku społecznego jest chyba zbyt piękny, by uznać jego prawdziwość.

Gdy przyjrzymy się obchodom Saturnaliów, niektóre ich aspekty wydadzą się nam dziwnie znajome. Dobre traktowanie niewolników – przedmiot własności, którym można było dowolnie dysponować – nieodmiennie kojarzy mi się z naszą tradycją nakazującą dobre traktowanie zwierząt w Wigilię Bożego Narodzenia. Podejmowanie uboższych obywateli na ucztach – z tradycyjną świąteczną gościnnością, która w Polsce przybrała postać pustego nakrycia dla zbłąkanego wędrowca. Wymiana prezentów jest także jednym z charakterystycznych elementów naszych Świąt. Nawet rzymski zakaz wypraw wojennych nasuwa skojarzenie ze słynnym „rozejmem bożonarodzeniowym” 1914 roku na froncie zachodnim pierwszej wojny światowej.

Saturn/Kronos: opiekun rolników i zasianego ziarna, buntownik przeciwko własnemu ojcu, ucinający mu jądra i w obawie przed utratą władzy połykający własne dzieci – bardzo to odległa postać od Jezusa Chrystusa. Choć całkiem zmienił się kontekst religijny, społeczny i kulturowy, choć zupełnie inna jest obecnie treść religijnych ceremonii, zewnętrzne formy świętowania ostatnich dni grudnia wciąż pozostają zaskakująco podobne.

 

Świątynia Saturna w Rzymie, fot. Bradley Weber
Świątynia Saturna w Rzymie, fot. Bradley Weber / Flickr, CC BY 2.0

 

Źródła:

  1. Wanda Markowska, Mity Greków i Rzymian, Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2002
  2. Lidia Winniczuk, Ludzie, zwyczaje i obyczaje starożytnej Grecji i Rzymu, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2006
  3. Mary Beard, John North, Simon Price, Religie Rzymu. Historia. Wydawnictwo NapoleonV, Oświęcim 2017
  4. Richardson, jr, A New Topographical Dictionary of Ancient Rome, The Johns Hopkins University Press 1992
  5. The Atlas of Ancient Rome. Biography and portrait of the city, praca zbiorowa pod redakcją Andrei Carrandiniego, Princeton University Press 2017
  6. Andrzej Gillmeister, Danuta Musiał, W cieniu Kapitoli. Religia starożytnych Rzymian, Towarzystwo Wydawnicze Historia Iagellonica, Kraków 2012.

 

Zdjęcie główne: ruiny świątyni Saturna w Rzymie, fot. Darren Flinders / Flickr, CC BY-ND 2.0