zawsze chciałem robić rzeczy większe ode mnie samego.
2. Mój przekład a inne przekłady…
to próby, które dowodzą, że w jednym poemacie mieści się nieskończoność poematów, z których żaden nie jest podobny do drugiego.
3. Dante dzisiaj…
jest zaskakująco aktualny, wyprzedzając nawet fakty z serwisów informacyjnych; choćby “znalazłem się w ciemnej dziczy, / bo prosta droga była zgubiona…”
Boską Komedię Dantego w przekładzie Jarosława Mikołajewskiego opublikowało w 2021 roku Wydawnictwo Literackie
4. W zaświatach…
nie byłem, chyba że świat, w którym jestem, też jest dla kogoś zaświatem.
5. Nadziei szukam…
nie szukam, bo to łaska, i zjawia się na przekór beznadziei.
6. Połowa wędrówki mojego życia…
to chwila przemiany, bez względu na wiek.
Nowe wydanie Komedii ilustrują czarno-białe fotografie Jacka Poremby
7. Między piekłem a niebem…
jest moja każda chwila w każdym tu i teraz.
8. Średniowieczne cnoty…
bywają smaczne, na przykład umiejętność miłosnej rozmowy.
9. Rytm a semantyka…
wchodzą sobie w drogę.
Jedyną moją aspiracją było oddać możliwie najwięcej elementów pejzażu i wędrówki, która wydarzyła się 721 lat temu. Ściubiłem i zmieniałem go przez ponad 30 lat, na marginesie własnego życia i jego zdarzeń – mówi o swoim przekładzie Mikołajewski
10. Słowo jest szorstkie…
bo jest do patrzenia, jedzenia, wąchania, a nie do dotykania.
11. Naoczny świadek…
mówi zawsze nieprawdę.
12. Posprzątałem…
nie posprzątałem: nie sprzątam z reguły, choć bez założenia.
Nie od razu Kraków zbudowano i nie od razu Ateny stały się stolicą nowożytnego państwa greckiego. Pierwszą siedzibą prezydenta, a potem króla, było Nafplio (nazywane także Nauplion lub Nafplion) na Półwyspie Peloponeskim. Wyzwolona spod jarzma tureckiej okupacji Hellada organizowała swoje urzędy przez kilka dekad; najpierw we wspomnianym niewielkim miasteczku portowym, a następnie w małej, kompletnie zrujnowanej mieścinie, jaką 200 lat były temu Ateny.
Edward Dodwell, Świątynia Zeusa Olimpijskiego w Atenach
Od prezydenta do króla
Mocarstwa zachodnie uznały odrodzenie się Grecji w roku 1830, czyli 9 lat po rozpoczęciu wojny narodowo-wyzwoleńczej, prowadzonej przeciwko Imperium Osmańskiemu. Ówczesna państwowość liczyła zaledwie 800 tysięcy osób, podczas gdy 6 milionów Greków pozostawało pod wpływami Turcji. Nowa Grecja obejmowała jedynie część terenów Attyki i Peloponezu, fragment Grecji Środkowej (Rumelię), Eubeę, wyspy Zatoki Sarońskiej oraz Cyklady i północne Sporady. Ateny wciąż pozostawały poza jej granicami. Oblegane dwukrotnie podczas działań wojennych z Turcją, w okresie walk (1821–29) zdążyły przejść kilkakrotnie z rąk tureckich do greckich, aby w końcu ponowie wrócić do Turcji.
Głową nowego państwa został Joanis Kapodistrias – pierwszy gubernator niepodległej Grecji, wybrany przez Zgromadzenie Narodowe w Trizinie w 1827 roku. Jego rządy upłynęły pod znakiem konfliktu między poszczególnymi ugrupowaniami politycznymi; zbudować trzeba było nie tylko kraj, ale i naród, elity, praworządność, edukację, a nawet język. Próby autorytarnych rządów zakończyły się dla prezydenta tragicznie: w roku 1831 zginął on z ręki swoich oponentów. Zamach miał miejsce w Nafplio; Kapodistrias zmarł na progu prawosławnego kościoła św. Spirydona.
Wobec realnego zagrożenia wybuchem wewnętrznej rebelii, w maju 1832 roku, w wyniku konferencji londyńskiej, podpisano międzynarodowy dekret, na mocy którego Grecja zmieniła ustrój na monarchię. Na nowego przywódcę młodej Hellady wybrano niespełna 18-letniego królewicza z Bawarii, katolika Ottona I Wittelsbacha. Młody władca rodem z Niemiec przybył do Grecji 6 lutego 1833 roku. Oficjalne powitanie nastąpiło w Nafplio, miasteczku pełniącym funkcję tymczasowej stolicy. Od początku wiadomo było, że nie spełni ono wszystkich warunków, aby stać się stabilnym centrum Grecji.
Joanis Kapodistrias na portrecie Thomasa Lawrence’a
Wybór stolicy
W tempie możliwie najszybszym należało znaleźć nową siedzibę, która mogłaby pomieścić wszystkie urzędy i państwowe instytucje, a także, rzecz jasna, królewski pałac. Padały kandydatury rozmaitych miast: Argos, Tripolis, Koryntu czy Megary; pojawił się też pomysł, by Grecja nie miała permanentnej stolicy, a tytuł ten przyznawany był okresowo jako przechodni. W świetle tej idei Nafplio miałoby oddać urzędy Argos, Argos – Koryntowi, Korynt – po upływnie wymaganego czasu – odstąpić od bycia stolicą na rzecz Megary, Megara – na rzecz Aten, Ateny – dalej ku Larisie i Salonikom. Maraton miał kończyć się w Konstantynopolu. Pomysł ten nie spotkał się jednak z przychylnością większości decydentów, w związku z czym został odrzucony. Na stolicę wybrano Ateny, pozostające się wciąż w rękach władzy otomańskiej, której siedziba znajdowała się na skale Akropolu. Jako że liczba mieszkańców miasta nie przekraczała 5 tysięcy, nie będzie przesadą stwierdzenie, że urzędowym centrum kraju miała stać się mała, prowincjonalna osada, której skromne zabudowania pozostawały skupione wokół historycznego wzgórza Akropol.
Decyzją Królewskiego Dekretu z dnia 6 marca 1833 roku, bawarskie i greckie wojska wyruszyły z Nafplio do Aten, aby włączyć miasto w obszar państwa greckiego. Garstkę Turków przepędzono z Akropolu bez większych kłopotów; 12 marca 1833 roku, wśród wielkiego entuzjazmu mieszkańców, zeszli oni ze „świętej skały”. Wieczorem zorganizowano miejską fetę, a dowódca turecki wydał pożegnalny bankiet dla grona zagranicznych dyplomatów, przebywających w owym czasie w Atenach.
Peter von Hess, Wjazd Ottona do Aten
Posępne rudery
Niestety, w latach 30-tych XIX-go wieku antyczna metropolia znajdowała się w opłakanym stanie. Panował głód, szerzyły się groźne choroby, a przybywający do dawnego centrum kultury znajdowali zamiast niego posępną, brudną i zrujnowaną wioskę. Większość mieszkańców ewakuowała się na wyspy Zatoki Sarońskiej. Pozbawione chodników ateńskie ulice były zablokowane przez gruzowiska, a wędrujący przez osadę ludzie musieli przeskakiwać przez potrzaskane skalne bloki. Z 2 tysięcy domów zamieszkanych w chwili wybuchu wojny niepodległościowej w 1821 roku, jedynie 150 znajdowało się w akceptowalnym stanie; w prawdziwie zadawalającej kondycji był tylko jeden (!) budynek. Goście skarżyli się na okropne warunki: brak ogrzewania, szyb w oknach, a nawet drzwi i dachów. W Atenach nie było kościoła, w którym odbywałyby się nabożeństwa; nie działała ani jedna szkoła, ani jeden szpital, ani jedna poczta. Docierające z Nafplionu listy odczytywano na centralnym placu; jeśli po korespondencję nie zgłosił się żaden odbiorca, ulegała ona spaleniu. Towary z portu w Pireusie transportowano do centrum za pomocą wielbłądów.
Przebywający w sierpniu 1832 roku w Atenach francuski poeta, historyk i polityk Alphonse de Lamartine zapisał: Kilka kroków stąd wjeżdżamy do miasta, czyli do niedającego się rozwikłać labiryntu wąskich drożyn, zarzuconych bezładnie szczątkami zwalonych murów, połamanymi dachówkami, kamieniami i kawałkami marmuru, to zjeżdżając w podwórze jakiegoś zburzonego domu, to znów wjeżdżając na schody albo nawet na dach innego domu, do małych, białych, pospolitych, nędznych ruder, do zwaliska zwalisk, do jakichś nor brudnych, cuchnących, gdzie tłoczą się i ukrywają całe rodziny wieśniaków greckich. Gdzieniegdzie, na odgłos stąpania naszych koni, kilka kobiet z czarnymi oczyma i pełnymi wdzięku rysami atenek wyszło na próg: uśmiechały się do nas uprzejmie, ze zdziwieniem i zasyłały nam uprzejme powitanie Attyki: „Witajcie w Atenach, panowie cudzoziemcy!” W istocie Ateny są ołtarzem bogów, najpiękniejszym fundamentem, na którym minione wieki mogły umieścić posąg ludzkości. Dziś ich krajobraz jest ponury, smutny, ciemny, jałowy, opuszczony, ciężarem kładzie się na sercu; nie ma tu życia, zieleni, wdzięku, ruchu; wyczerpaną przyrodę tylko Bóg mógłby ożywić, wolność temu nie podoła; dla poety i malarza na tych jałowych górach, na tych przylądkach bielejących zwalonymi świątyniami, na tych pustych, bagnistych lub kamienistych brzegach, z których pozostały tylko dźwięczne nazwy. Ziemia apokaliptyczna, którą jak gdyby dotknęło przekleństwo Boga, jakieś wielkie słowo proroka; Jerozolima narodów, w której nie ma nawet grobu: oto jakie wrażenie budzą Ateny. (Podróż na Wschód, tłum. Jan Tomasz Seweryn Jasiński)
Wydaje się, że łaskawszy los spotkał starożytne zabytki. Antyczne świątynie czy teatry pozostawały w znacznie lepszym stanie niż domy współczesne. Jeden z podróżujących po Atenach Anglików odnotował, że żaden budynek nie dorównuje kondycją świątyni Hefajstejon, a cytowany już przed chwilą Lamartine tak pisał o swoim spotkaniu z monumentami, których nie wyjałowiły historia miasta ani działania wojenne kilku ostatnich wieków: Tu są Ateny! Tu człowiek wyczerpał swój geniusz i wyzwał przyszłość! I chociaż było to bezładne, ogromne, posępne, nieporządne skupisko zrujnowanych chat, szczątków jeszcze stojących murów, zapadłych dachów, spustoszonych ogrodów i dziedzińców, stosów kamieni tamujących przejścia i staczających się pod nogi; widząc go w obecnym stanie, tak jak go teraz widzę, z jego majestatycznymi szczątkami, które ostały się po bombach weneckich, po wybuchu prochowni podczas oblężenia przez Morosiniego, po uderzeniach młota Teodora, po działach Turków i Greków, widząc jego kolumny w ogromnych złomach leżące na posadzkach, jego zniszczone kapitele, jego tryglify rozbite przez ajentów lorda Elgina, jego posągi zabrane przez okręty angielskie, widząc tylko to, co zostało z tego zabytku, wiem już, że jest to najdoskonalszy poemat napisany w kamieniu na powierzchni ziemi. Jest to najwznioślejsze wrażenie zwalisk, jakie ludzie mogli kiedykolwiek sprawić, ponieważ są to zwaliska tego, co wykonali najpiękniejszego.
Edward Dodwell, Bazar w Atenach
Dwa pałace
Pomimo swej dramatycznej kondycji Ateny nadal wydawały się najlepszym kandydatem do funkcji stolicy. Miasto stanowiło symbol greckiej wolności, wspomnienie wspaniałej przeszłości i kolebkę europejskiej tożsamości. Wniosek popierał zresztą sam grecki król Otton i jego ojciec, Ludwik Bawarski.
Otton po raz pierwszy odwiedził Ateny 40 dni po opuszczeniu Akropolu przez wojsko tureckie. Dnia 23 maja 1833 roku, wyraziwszy nadzieję, że potomkowie wspaniałych Hellenów będą mieli jeszcze niejedną okazję do kontynuacji chwały swoich przodków, został entuzjastycznie powitany przez mieszkańców. Grecy i Albańczycy (sprowadzeni do miasta w celach zasiedleńczych jeszcze przez Turków), górale i wyspiarze, żołnierze, żeglarze i wieśniacy, ubrani w swoje różnorodne, kolorowe stroje, wiwatowali na cześć młodego monarchy, zamykając na dobre znienawidzony okres tureckiej tyranii. Uroczystość miała miejsce w przedsionku antycznej świątyni Hefajstejon wznoszącej się ponad ateńską agorą.
Zanim młody król mógł przeprowadzić się do nowej stolicy, minęło półtora roku. W październiku 1834 roku opublikowano dekret, na mocy którego Ateny zostały oficjalnie mianowane królewską siedzibą oraz stolicą Królestwa Grecji. Dwa miesiące później, w zagmlony i zimny dzień 13 grudnia 1834 roku, rząd opuścił Nafplio; urzędnicy Narodowego Zgromadzenia oraz Gwardia Królewska popłynęli do Aten. W porcie w Pireusie uformowano skromną procesję, która skierowała się do Akropolu. Nie było żadnej ubitej drogi, jedynie błotnisty trakt, po którym wielbłądy, osły i muły niosły cały dobytek nowych mieszkańców stolicy. Podróżnicy przypominali karawanę wysiedleńców, zmierzających po raz kolejny w nieznanym sobie kierunku, raz jeszcze sięgających po niepewną przyszłość.
Warunki życia w Atenach uległy sporym zmianom. Z ulic zniknęły potężne zwały gruzów, połowa zrujnowanych kościołów i łaźni została odbudowana. Deputowani nadal nie mieli jednak stałego lokum na obrady, a ulice w mieście pozostawały bezimienne. Młodego władcę uznawano za nieudolnego względem zacofanego ludu, a zagraniczna prasa krytykowała „budowę królewskiego pałacu dla króla, który został wybrany, zanim powstało jego państwo”. Na dodatek miał on tak naprawdę… dwa pałace. Pierwszy z nich, sfinansowany przez ojca z Bawarii, miał pierwotnie stanąć w okolicy placu Omonia. Władca nie przyjął jednak tej propozycji, ponieważ uważał zaproponowany mu obszar za niezdrowy. Wynikało to z doświadczenia, jakie nakazał przeprowadzić: po Atenach porozkładano surowe kawałki mięsa, aby zobaczyć, które miejsca są najbardziej przewiewne, a w których powietrze wręcz stoi. Surowizna najszybciej zepsuła się przy dzisiejszym placu Kotzia, sąsiadującym z placem Omonia. Pierwsza rezydencja króla wyrosła więc w zalesionej wówczas części miasta – przy dzisiejszym placu Syntagma czyli Konstytucji. Masywna, czterokondygnacyjna, raczej niepiękna budowla powstała na osi dwóch wzniesień, Akropolu i Likawitosu, w połowie drogi między tymi górami. Obecnie w gmachu mieści się siedziba parlamentu. Natomiast drugi pałac wzniesiono z tyłu budynku; dziś ma tu swoją siedzibę prezydent Grecji. Obydwie rezydencje są od siebie oddzielone Ogrodami Narodowymi, zwanymi kiedyś Królewskimi, założonymi przez Amalię, żonę Ottona. Warto wspomnieć, że brat króta, książę Maksymilian Bawarski, upierał się, aby pałac zbudować na wzgórzu Akropolu, z wykorzystaniem istniejących tam ruin. Widowiskowy plan tego przedsięwzięcia, autorstwa niemieckich architektów, był już nawet gotowy; miało ono stanowić zwieńczenie mariażu klasycznej Grecji z nowożytną monarchią bawarską. Szczęśliwie idea ta nie została zrealizowana. Wygrały miłość do antyku i budząca się do życia archeologia, władca zaś zamieszkał ostatecznie w centrum Aten.
Edward Dodwell, Zachodnia fasada Partenonu
Fotel i hotel
W pierwszych latach panowania Ottona w mieście osiedliło się niewielu cudzoziemców. Wśród garstki tej wspomnieć warto amerykańskiego misjonarza Johna Hilla, który otworzył szkołę dla dziewcząt. Jego dom zasłynął faktem, że znajdował się tam jedyny w Atenach bujany fotel. Przybywający do miasta obcokrajowcy zwykle zatrzymywali się właśnie u Hilla. Do 1832 roku w Atenach nie było wszak ani jednego hotelu, a podróżni nocowali w zrujnowanych domach, które zamieniano w prowizoryczne gospody; niektórzy woleli gościć na dachu, mając nad głową rozgwieżdżone niebo. Korzystano również z prywatnych pokoi. Pierwszy regularny hotel, prowadzony przez Włocha i jego austriacką żonę, został zainaugurowany w 1832 roku w pobliżu placu Monastiraki; nadano mu nazwę „Europa”. Cytowany wyżej francuski poeta Alphonse de Lamartine zanotował o swoim pobycie w tym miejscu: miał bielone pokoje, umeblowane, chłodny dziedziniec z fontanną i odrobiną cienia. Grecka służba chętna i inteligentna. Nie było gorzej, niż spotkalibyśmy się na ulicy we Włoszech, Anglii czy Szwajcarii. Edmond About w swej książce o Grecji czasów Ottona pisał natomiast: większość hoteli w Atenach zapewniała jedynie zakwaterowanie. Pokoje były słabo umeblowane, a meble zostały przejęte przez klientów. Grecy z klasy średniej podróżują ze swoim łóżkiem, które często składa się z koca.
Duże wydarzenie stanowiło więc otwarcie w 1837 roku kolejnego lokum – hotelu Aeolos, który wzniesiono na rogu ulic Aeolou i Adriannou. Na dwa lata przed zakończeniem budowy i inauguracją, w ateńskiej prasie donoszono: W Atenach zostaje otwarty hotel pod nazwą „Aeolos” w pobliżu placu Platanos i Pnykos. Hotel posiada pokoje wyposażone w łóżka i meble europejskie. Sprzedawane będą różne rodzaje win europejskich i różne inne napoje alkoholowe. Śniadanie będzie serwowane z herbatą i różnymi wytrawnymi zapachami. Jedzenie przy stole będzie przygotowane zarówno po europejsku, jak i po turecku, a stoły będą gotowe w każdej chwili. Hotel Aeolos – wszystko za umiarkowaną cenę.
Funkcję środków transportu miejskiego pełniły w Atenach dziesiątki osiołków. Zwierzęta dźwigały na swoich grzbietach damy obwieszone drogą biżuterią i ubrane według ostatniej mody, udające się na tańce do pałacu królewskiego, na herbatkę do cudzoziemskich dyplomatów lub na koncert do prywatnej rezydencji. Często zdarzało się niestety, że panie przybywały na miejsce spryskane zimowym błotem lub z toaletami ubrudzonymi ulicznym kurzem.
Otton I, Książę Bawarii, Król Grecji
Początki pełne kontrastów
W pierwszych latach funkcjonowania stolicy, rozwijały się zarówno ulice pod Akropolem, jak i pobliskie miasto portowe. W Pireusie, na terenie którego w 1834 roku stał zaledwie jeden dom i działało 8 sklepów, kilka lat później można było doliczyć się około 50 budynków, zamieszkałych przez niemal 2 500 osób. W Atenach pierwszą nowoczesną ulicą była Ermou (Hermesa), łącząca ze sobą dwie inne: Athinas i Aeolou. Dzieliła się ona na dwie części. Po jednej stronie znajdowały się stare bazary, stare ulice, stare zabudowania i zabytki (Wieża Wiatrów, pomnik Lizykratesa czy ruiny Akropolu), natomiast po przeciwnej stronie tego traktu otworzono nowe kawiarnie, restauracje, sklepy i sąd.
Nie ulega wątpliwości, że Ateny były miastem kontrastów, wynikających z silnego wpływu elementów kultur Wschodu i Zachodu. Obok tureckiego sklepu działała francuska kawiarnia, z której korzystali zarówno ubrani w tradycyjne stroje Grecy, jak i elegancko odziani dyplomaci. Do dziś miasto obfituje w kontrowersyjne obrazy, ostre dysharmonie, będąc jednocześnie aglomeracją żywiołową i emocjonalną. Młody Otton – pomimo rozmaitych o nim opinii – był człowiekiem, który pokochał Grecję i jej kulturę. Przenosząc stolicę z Nafplio do Aten, sam nie wiedział, jak potoczą się losy tej wówczas prowincjonalnej osady. Podobnie jak dziś mało kto wie, jak potoczą się nasze losy za rok.
Korzystałam z książek: Molly MacKenzie, Turkish Athens – The Forgotten Centuries 1456-1832 Mary Beard, Partenon
Jest świat i jest zaświat – wyjaśnia szorstko Jarosław Mikołajewski w programie Boskiej Komedii, którą, przetłumaczywszy w całości dla Wydawnictwa Literackiego, zaadaptował dla Teatru Lalka w Warszawie. Ciężko nie spoilerować opowieści, która od 700 lat jest lekturą obowiązkową. Znamy wszyscy tego bohatera, który gdzieś w połowie życia pobłądził. Dudni w uczniowskich uszach Porzućcie każdą nadzieję z pieśni III Piekła, zaraz u początków dzieła. Niestety na tym etapie większość porzuca też nadzieję doczytania go do końca. Dantejskimi scenami nazywamy międzyludzki koszmar, diabelne trudności, w najlepszym razie kolejkę do sklepu w czas przecen albo korki w śnieżycy. Jak gdyby Dante zwiedził tylko piekło. Inscenizacja w Teatrze Lalka to znakomite wprowadzenie do lektury, sceniczny bryk, który przedstawia sens Komedii. Inspirując zagadkami, zagrzewa do radości z czytania kolejnych pieśni. Spektakl Jarosława Kiliana przypomni o dantejskim czyśćcu, o dantejskich scenach jako scenach miłosnych, a przede wszystkim – że sztuka prowadzi do Raju.
Komedia Alighierego odzyskuje w Lalce pierwotną swobodę, często wytracaną na scenach i w karkołomnych rymach dawnych tłumaczeń. Ritroverete la speranza. Wy, którzy wchodzicie, odnajdziecie nadzieję. Komedia zaproponuje, jak w kłębowisku zdarzeń, duchów, cytatów, odnaleźć siebie. Wybierzcie się do teatru bez obaw. Choć Divina Commedia to więcej niż silva rerum, kompendium kultury, erudycyjny skorowidz postaci historycznych, ciał niebieskich i mitycznych herosów, autorzy przedstawienia przesiali ich dla widza z litością. Dokonali selekcji w duchu florenckiego poety – wedle grzechów, błędów i zasług. Odsączyli od tłumu postaci poetycką wyobraźnię. Mikołajewski, dokonując adaptacji, przełożył tekst niejako podwójnie – zabiegiem artystycznego skrótu, nadzwyczajnej kondensacji, na język teatralnego doświadczenia dla początkujących, czyniąc sztukę bosko przystępną także dla tych, co stawiają pierwsze kroki na Dantejskim szlaku. Umieszcza w niej czytelne drogowskazy, bawi się konwencją, ściąga zaświaty na polski grunt wrzutkami ze współczesności. Uświadamia, co znaczy słowo „przewodnik” – że to nie mapka, ale bliski duchem człowiek.
“Komedia” w Lalce jest boska, bo możesz oglądać ją jak dziecko, nie wlokąc do teatru ciężarówki książek
Człowiek stworzył lalkę na swój obraz i podobieństwo – czytamy w Elementarzu Teatru Lalek, który można kupić we foyer. Rzut oka na to lalkarskie genesis pomaga nam lepiej zrozumieć przesłanie i formę spektaklu. Uderza w nim różnorodność, eklektyzm konwencji i teatralnych sztuczek. Sporo tam skrytych nawiązań, zarówno do historii nauki, jak i do chrześcijańskiej tradycji opisu świata. Skomponowało go intensywne trio: Jarosław Kilian – reżyser, Grzegorz Turnau – kompozytor i Jarosław Kozakiewicz – scenograf. Magdalena Komar dobrała zmysłowe tkaniny. Nic w tym kosmosie nie jest przypadkowe, pulsuje on jak dojrzały owoc, który wkrótce pęknie w pismach Galileusza i Kopernika, rozkurczy w dynamiczny wszechświat. Tu jeszcze wszystko rozgrywa się spójnie między światłem i ciemnością, na wierzchu i pod spodem, co doskonale ilustruje program. Nie znajdziecie w nim znajomych rysunków Botticellego, tylko lodowiec, który topnieje lub płacze. Wyobraźnie artystów uzupełniają się wzajemnie, by stworzyć widzom przyjazną ramę do spotkania z arcydziełem. Przydaje się ona, bo ciężko przywołać w pamięci dzieła wszystkie klasyków, dyskusje średniowiecza z Arystotelesem, Testamenty Nowy i Stary, mapę włoskich miast i almanach rodów, o których Norwid nie dopisał wierszy. Boska w Lalce jest boska, bo możesz oglądać ją jak dziecko, nie wlokąc do teatru ciężarówki książek.
Nawet wystawa we foyer zdaje się wprowadzać w przestrzeń sztuki. Wchodząc, mijamy wielkie drewniane figury Józefa Wilkonia oraz drabinę do nieba. Dalej na scenie czeka skulony bohater. Zagubiony, przerażony, będzie szukał w dzikiej dziczy właściwej drogi, rozwiązania bez błędu. Do końca pozostanie sobą, chłopakiem w bluzie. Autorzy uświadamiają widzowi od razu, gdzie leży dantejski las. Nie ładujemy się w krzaki, ale w bolesny mrok człowieka. Siedzimy w wygodnym fotelu, ale czeka nas podróż po wnętrzu, odlot po zaświatach, które są w nas i zżerają od środka. Jakkolwiek liczyć, ile to połowa wędrówki naszego życia (między szkołą a starością? Warszawą a Florencją? Krakowem a Troją? Rajem czy Piekłem? między 1265 a 1321?), w przedstawieniu ten punkt zdaje się wyraźny: nie chodzi o liczbę lat ani o długość sznurków, na których Parki zwiesiły nas z nieba. Połowa życia to moment przejścia od jęku do harmonii, od chaosu do samego siebie, od czerpania z fantomów kultury do pisania własnej poezji. To pora wejścia na drogę prawdziwej miłości – tej, która nas tworzy. Dante, szukając siebie, błądzi wśród cieni, masek, marionetek, cudacznych przebierańców. Trafia na kolejne formy podobieństwa lalki do człowieka, reprezentantów zagubionych dusz. Iluzje i świecące zjawy. Jak by Komedia została stworzona dla teatru, w którym się znaleźliśmy. Beatrice na początku jest lalą na sznurkach, ciałem w kombinezonie jak z Interstellar czy Grawitacji, kosmitką w szarym wdzianku. Później stanie się samą miłością, co porusza słońce i inne gwiazdy (Raj, XXXIII). Śledząc te metamorfozy duchów, postaci człekopodobnych, przyswajamy przemianę bohatera, który odnajdzie swoje poetyckie ja. Odnajdzie siebie w szczęśliwym świecie, gdzie jest przy Beatrice, choć nie może jej widzieć. (Raj, XXV).
Połowa życia to moment przejścia od jęku do harmonii, od chaosu do samego siebie, od czerpania z fantomów kultury do pisania własnej poezji
Za Dantem wypełzniemy z labiryntu strachów. Dziś dają na to proszki i terapie, dawniej była na to poezja. Gdy podłapiemy nieoczywistą konwencję, zza naszych pleców, spomiędzy cieni widzów wyłania się Wergiliusz. Podziwiamy jak mocnym głosem będzie prowadził Dantego przez kolejne kręgi, chroniąc przed kolejną traumą. W tekście wielu pieśni uderza, jak wąska tamtędy prowadzi ścieżka. Idą jeden za drugim, patrzą więc jeden po drugim, jak chce historia. Autorzy uwrażliwiają nas na sens tego gęsiego: że oto my nowożytni zawsze patrzymy na świat z takiej perspektywy, zza pleców, wyprzedzani przez księgi, prowadzeni po krawędzi, ośmieleni potężną wyobraźnią poprzedników. Wergiliusz, choć nosi staromodny płaszcz, zostaje przedstawiony nie jak nauczyciel, ale jako przyjaciel w drodze. Odnaleziony w akcji, bo „oto jak pisze o tym Łukasz, Chrystus objawił się dwóm, którzy byli w drodze” (Czyściec, XXI). Po drugim akcie kurtyna utnie tę wspólną wędrówkę. Do świata nowoczesnej miłości, chrześcijańskiej, Dante dojrzewa, a Wergiliusz nie ma dostępu. Za jego czasów „błędu przez modlitwę się nie cerowało, bo modlitwa była odłączona od Boga” (Czyściec, VI). W Raju zmienia go piękna nieziemska Beatrice. Sedno, tajemnica, miejsce, „gdzie się zbiega każde ubi i każde quando” objawi się takim dwojgu, którzy się kochają. W relacji partnerskiej. Dwa serca i dwie myśli to warunek dotarcia do siebie. Nie wystarczy przyjaźń, długa droga ani mistrzowskie słowo. Nie ma nowego życia bez miłości.
W tle Dante maluje panoramę kultury śródziemnomorskiej. Wstecz po Troję i Jeruzalem, wzwyż do nieba Ptolemeusza. Przedstawienie oferuje ekstrakt zabiegów poety. Prócz lalek i aktorów grają z tyłu animacje. W języku nie ma tabu – mowa wysoka przeplata się z potoczną. Odzwierciedla to warstwa muzyczna: zabrzmi krzyk, przeraźliwy jęk, raz pieśń, szant, przyśpiewka czy aria. Idziemy z bohaterem przez pełen świat, jak w życiu. Czy jednak trzeba przez piekło? Czemu tak surowo zostały napiętnowane namiętna miłość, spryt, zwycięstwo i wola wiedzy, czyli wszystko czym szczyci się nasza nowoczesność? Kogo nie wolno zdradzić? Na te pytania znajdziecie odpowiedź w spektaklu. Dante w Lalkowej adaptacji odzyskuje władzę intrygowania. Kaptur ma czerwony, jak autor na portretach sprzed wieków, zaczyna w ciemnym lesie, jak wnusia w bajce o strasznym wilku, budzi masę skojarzeń, wytrwale jednak namawia do szukania właściwej drogi. Jest surowy w ocenie naszych błędów i z taką pasją głosi przesłanie Ewangelii. Czemu więc nie mieści się w szeregu świętych?
Autor się uśmiecha, lecz nie przestaje kochać. Jak gdyby chciał podkreślić, że Chrystus cierpiał za ludzi, dla ludzi, żeby mogli na powrót cieszyć się życiem
Komedię Dantego dopiero inni ochrzcili boską. Z czego tu się śmiać? Z cierpiących w piekle? Z zamrożonych w czyśćcu? Czy z anielskich ptaszorów w Raju, artystycznej gimnastyki? Spektakl nie upraszcza przekazu. Skrót dla najmłodszych to zawsze wyzwanie, bo dzieci nie kupują ściemy. Nudzi je nagi król w teatrze, pragną emocji, odwzajemniają szczerość. W adaptacji Mikołajewskiego tętni pasja Kanta z Prolegomenów – potrzeba wyłożenia wprost, jak dla dzieci, istoty dzieła życia. Zza pleców lalek w prostej przyśpiewce wybrzmi credo poety i esencja nadchodzącego renesansu. Nasze życie to nie tragedia, choć tyle udręki a do zbawienia daleko. Historia dobrze się kończy. Dante nie opłakuje losu, lecz znajduje wyjście. Nie poniża się. Komedia opisuje kondycję ludzką w stanie odrodzenia – kiedy już nie ma władzy bogów, lecz gorycz jeszcze nie zżera uczuć. Boska w Lalce wydaje się krótką chwilą, gdy człowiek rozgości się na Ziemi. To przełom czasów, gdzie jeszcze można spotkać boską miłość, zanim dopadnie nas zabójczy zew krytyczny. Miłość we wszystkich postaciach, przed sodówą rozumu. Poeta zadurzony w przykazaniu miłości traktuje ją jako rerum natura, sens wszechświata, nadający mu, jak pokazuje berek Beatrycze i Dantego w Raju, lekkość i ruch. W Biblii nie ma komedii. Chrystus z człowiekiem cierpi, nigdy się z niego nie śmieje. Kocha, nie drwi. Nie przekracza granicy powagi. Poetyckie przedstawienie ujawnia import z antyku: człowieka pociesznego. Człowieka, który chce do Raju, lecz obcuje z duchami bez uprzedzeń, wykorzystując ich cały śródziemnomorski magazyn – z Aten, z Florencji i z drogi do Damaszku. Autor się uśmiecha, lecz nie przestaje kochać. Jak gdyby chciał podkreślić, że Chrystus cierpiał za ludzi, dla ludzi, żeby mogli na powrót cieszyć się życiem.
Zobaczycie w spektaklu żeglarską gawędę o granicach. Pomaga nam pojąć, że badanie, kim jestem, zaczyna się w połowie drogi, na środku morza, między terenami komfortu. To nic trudnego dla dzieci, nie zawsze proste dla nas. Zobaczycie człowieka, który jest brzdącem wobec kosmosu, bywa żałosną kukiełką. Pascal opisze później taką sytuację jako zawieszenie (po jednej stronie Nieskończoność Boga, po drugiej nic), kotłowaninę w życiu, gdzie nas wtrącono w podróż na śmierć. Uciekamy stale przed takim sobą w rozrywkę. Zamiast iść po zbawienie, zabawiamy się odgrywaniem niby poważnych ról, byle zbiec samotności. Dante nie jest sam, choć się nie całuje. Ma jeszcze: przyjaciół, poezję i nadzieję. Pozostaje sobą z miłości. Zachęceni w teatrze szperamy nocą przy świecy w przekładzie Mikołajewskiego. Przerzucamy się wersami, w których definiuje nadzieję. Wynajdujemy momenty. Słowa zdradzające, że poeta marzy o „podwójnej szacie” (nawet Izajasza przywoła, Raj, XXV), o cielesnym życiu w miłości na zawsze. To w ciele jednak jesteśmy kochani, w ciele się chcemy odradzać i wstawać z martwych obok bliskich w ciepłej skórze. Balansując tu na cienkiej krawędzi, przebłyskuje nowożytność. Często będzie tak, że pragnąc dolce vita, wylądujemy w dziczy i zbłądzimy z prostej drogi. Ale wtedy poeta wyostrzy nam oczy, pomoże dotrzeć do najcieńszej kurtyny, przez którą widać, jak jest.
Czas zarazy nie rozpieszcza. Nosimy maski, nie wolno rzucać się sobie na szyję, bliscy odchodzą. Panuje drwina, szydera, fałsz i hejt, barbarzyńskie podejście do relacji. W grudniowej Warszawie ciężko żyć lente, czasem aż boli wspomnienie oliwnych gajów Krety, wesela w Pizie czy kolejki do Galerii Uffizi. Szkoły znów online, pół życia w izolacji za maską, stale w strachu. W taki czas Komedia Dantego może stać się najbliższym przyjacielem. Może okazać się prostą drogą wyjścia z samotności i smutku. Idźcie na poetów do Teatru Lalka. Bo poeci nie tracą nadziei.
W obsadzie: Beata Duda-Perzyna, Grzegorz Feluś, Aneta Harasimczuk, Aneta Jucejko-Pałęcka, Bartosz Krawczyk, Jakub Mieszała, Wojciech Pałęcki, Magdalena Pamuła, Hanna Turnau, Damian Wilma. Kostiumy: Magdalena Komar. Choreografia: Karol Urbański. Premiera: 4 grudnia 2021 (dzień: 7 h 54 min, noc: 16 h 06 min).
Aby ułatwić wybór najlepszej lektury z bogatej oferty izraelskiej prozy, przygotowałam kilka podpowiedzi. To książki, które w Polsce ukazały się niedawno, ich styl i tematyka są bardzo różnorodne, ale łączy je jedno: każda z nich jest pyszna!
Nadav Eyal, Rewolta
Czytelnik poszukujący wiedzy o świecie i gwałtownie zachodzących w nim zmianach bez wątpienia polubi się z dziennikarzem Nadavem Eyalem. Świetnie napisana Rewolta wciąga od pierwszych stron i na pewno zaciekawi wiele osób niezależnie od wieku. W książce Izraelczyka przeczytamy o skutkach globalizacji, ale to nie wszystko – autor esejów kreśli szerszy obraz współczesnego świata. Z biegłością porusza się po tematyce związanej z polityką, ekonomią, socjologią czy nową technologią. Jego tezy mogą być doskonałym punktem wyjścia do dalszych poszukiwań lub interesujących dyskusji. Książkę tę można czytać także z dwoma tomami Sapiens. Opowieści graficznej Yuvala Noaha Harariego.
Wydawnictwo WAB 2021, tłumaczyła Magdalena Sommer
Yaniv Iczkovits, Córka rzeźnika
Brawurowa historia napisana przez Yaniva Iczkovitsa może czytelnika pochłonąć bez reszty. Tytułowa córka rzeźnika to młoda kobieta, która wyrusza w tajemniczą wyprawę, by pomóc siostrze i odnaleźć jej męża. To jednak dopiero początek – w powieści nadającej się na srebrny ekran niezwykłych wydarzeń jest bez liku, a dzięki snutej przez autora opowieści możemy przenieść się w czasie i puścić wodze fantazji. Wielokrotnie nagradzana książka to nie tylko doskonały na zimę comfort read, ale także przykład literackiego talentu Izraelczyka. Książkę tę można czytać także z powieścią obyczajową Samotne miłości Eshkola Nevo.
Wydawnictwo Poznańskie 2021, tłumaczyła Anna Halbersztat; więcej o książce tutaj
Szimon Peres, Liczą się tylko wielkie marzenia
Szimona Peresa zapewne nie trzeba nikomu przedstawiać. Niewiele osób jednak wie, że napisał on książkę o swoim życiu i działalności politycznej. Liczą się tylko wielkie marzenia to niezwykle wciągająca lektura pozwalająca poznać kulisy rządzenia w pierwszych niepewnych dekadach istnienia Izraela, a także pokazująca proces podejmowania decyzji na najwyższym szczeblu. Laureat pokojowej Nagrody Nobla opowiada o życiu z werwą i entuzjazmem, a wiele z opisywanych wydarzeń wprost nadaje się do ekranizacji. To obraz nie tylko zdeterminowanego i odważnego polityka, lecz również młodego państwa z niezwykle skomplikowanym statusem politycznym. Książka Szimona Peresa jest jedną z tych lektur, które koniecznie trzeba mieć w swojej biblioteczce. Książkę tę można czytać także z powieścią graficzną Falafel na ostro Michela Kichki.
Dom Wydawniczy REBIS 2020, tłumaczyli Emilia Skowrońska i Andrzej Skowroński
Amos Oz, Szira Chadad, Z czego powstaje jabłko?
Każdy czytelnik, któremu bliska jest izraelska proza, z pewnością poznał już niejedną powieść Amosa Oza. Aby jednak mieć głębszy wgląd w jego twórczość, warto przeczytać także Z czego powstaje jabłko?, czyli rozmowę mistrza z Szirą Chadad. Wśród wielu kwestii dotyczących pracy pisarza i kulisów powstawania jego najbardziej znanych książek, pojawiają się tu także wątki dotyczące prywatnego życia, kibucowego świata, polityki Izraela, a także mierzenia się z krytyką jego literatury. Elokwencja i wrażliwość Amosa Oza na kartach książki może stanowić inspirację dla wielu oraz stanowić punkt wyjścia do dalszych literackich poszukiwań. Książkę tę można czytać także z powieścią obyczajową Mój Michael Amosa Oza.
Dom Wydawniczy REBIS 2019, tłumaczył Leszek Kwiatkowski, więcej o książce tutaj
Etgar Keret, Tami Bezaleli, Maleńkie Królestwo
Godną uwagi książką dla najmłodszych czytelników jest Maleńkie Królestwo Etgara Kereta. Dzięki nieskrępowanej wyobraźni izraelski mistrz krótkiej formy jest doskonałym bajkopisarzem. Jego najnowszy tytuł to poruszająca historia o przyjaźni, oddaniu i wierności – jestem pewna, że lektura poruszy także dorosłych czytelników. Opowieść o fikcyjnym królestwie doskonale uzupełniają dość mroczne i wieloznaczne ilustracje, których autorem jest Tami Bezaleli. Nie mam wątpliwości, że Maleńkie Królestwo będzie idealnym świątecznym prezentem, który może zapoczątkować wielką miłość do hebrajskiej prozy. Książkę tę można czytać także z tomem opowiadań Usterka na skraju galaktyki Etgara Kereta.
Wydawnictwo Widnokrąg 2021, tłumaczyła Agnieszka Maciejowska
Podstawą tureckiego śniadania jest pieczywo: świeże pity albo simit – puszyste bajgle obficie posypane ziarnami sezamu, sprzedawane w piekarniach i na ulicznych stoiskach. Kawałki obwarzanka można odrywać i maczać w miseczkach z konfiturami i dipami. Porządne śniadanie powinno obejmować przynajmniej dwa rodzaje sera. Do najpopularniejszych należą feta, w Turcji znana jako beyaz peynir, kaşar— twardy ser owczy i lor — biały ser twarogowy. Miłośnicy słodkich smaków mogą jeść pieczywo z konfiturami — wiśniową, figową, morelową, z bergamotki albo płatków róży, masłem z rosnących w Turcji orzechów laskowych albo tahiną polaną melasą z granatów. Zasmakuje im też pewnie bal kaymak — tłusty krem z bawolego mleka i śmietany, szczodrze skropiony miodem. Na stole można znaleźć też pastę z czarnych oliwek, ćwiartki pomidorów, plastry ogórków, czarne i zielone oliwki.
Popularnym daniem serwowanym na ciepło są jajka sadzone i sucuk — pikantna wołowa kiełbaska. W opcji bezmięsnej można przygotować çilbir — jajka w koszulach podane na cytrynowo-czosnkowym jogurcie albo menemen — jajecznicę z papryką i pomidorami. Nad Morzem Czarnym warto spróbować dania o nazwie mıhlama lub kuymak: ciągnącej się masy z mąki kukurydzianej i rozpuszczonego sera. Niektórzy na śniadanie podają rozgrzewającą zupę, mercimek çorbası, którą przygotowuje się z czerwonej soczewicy i doprawia kuminem oraz wędzoną papryką.
Oczywiście nie zawsze jest czas na powolne celebrowanie śniadania. Posiłek wielu Turków często ogranicza się do łapanych w biegu lokalnych wypieków: do wyboru mają nadziewany serem i szpinakiem börek, gözleme z mięsnym farszem albo słodki katmer z drobno posiekanymi pistacjami i kajmakiem. Jeśli jednak mają więcej czasu, szczególnie w weekendy, śniadanie staje się rodzinnym spotkaniem z niezliczonymi szklaneczkami czarnej herbaty.
Przepis: menemen
2 porcje
6 jajek “zerówek” 1 mała cebula 1 czerwona papryka 5 małych pomidorów obranych ze skórki 1 łyżka oliwy szczypta soli szczypta chili szczypta sumaku garść posiekanej pietruszki lub kolendry
Cebulę kroimy w kostkę.
Oliwę rozgrzewamy na patelni, dodajemy posiekaną cebulę, szklimy na średnim ogniu.
Dodajemy pokrojoną w plasterki paprykę, smażymy przez 3-4 minuty.
Dodajemy pomidory, doprawiamy solą i chili.
Smażymy, mieszając, aż pomidory odparują.
Wbijamy jajka, mieszamy i smażymy do uzyskania ulubionej konsystencji jajecznicy.
Przed podaniem posypujemy sumakiem i natką pietruszki.
Podajemy z gorącymi pitami, tureckimi bajglami lub chrupiącym pieczywem.
Poznaliśmy się jeszcze za czasów “La Rivisty” jako dwoje miłośników Italii; dziś spotykamy się, by porozmawiać o Hiszpanii. Masz takie poczucie, że trochę te Włochy zdradzasz? Kiedy ja przestałam wydawać magazyn o Italii, wielu mi to wypominało…
Nie, zupełnie nie. Mam wrażenie, że tworząc kolejne książki i przemierzając kolejne kraje Śródziemnomorza, gonię cały czas tego samego królika, czyli poznaję dziedzictwo Cesarstwa Rzymskiego. Taka zresztą była od początku moja motywacja. Kiedy na przykład zająłem się Stambułem, myślałem głównie o poznaniu jednej ze stolic imperium, drugiej strony tego samego medalu. Im dłużej zajmuję się śródziemnomorską kuchnią i im więcej krajów czy miast pojawia się na mojej zawodowej drodze, tym lepiej rozumiem ją jako całość. Dochodzi do takiego fajnego kliknięcia, kiedy wszystko wskakuje do właściwych szufladek, a kropki się łączą. W moim odczuciu rozbudowuję cały czas wiedzę na ten sam temat i jestem w tym samym miejscu, tylko trochę zmienia się entourage. I to też nie tak znowu znacznie, bo wszędzie stoją akwedukty i rosną drzewa oliwne.
A jednak drugi dom masz teraz we Włoszech, a nie w Hiszpanii, Portugalii czy Stambule.
To prawda, choć mieszkanie w Stambule naprawdę by mi się marzyło! Mój wybór padł na Włochy, bo to właśnie ich kultura jest mi najbliższa, znam ją i rozumiem najlepiej, wręcz czuję się jej częścią. Hiszpania stanowi nowość w moim życiorysie; Stambuł zresztą też pojawił się niedawno. Do Włoch wracam zaś jak na przysłowiowe stare śmieci. To dla mnie taka bezpieczna przystań.
Bartek Kieżun w obiektywie Przemka Krupskiego (Miejsce Sklep)
Mimo że Hiszpania czy Stambuł są dla Ciebie nowością, zdecydowałeś się napisać o nich książki, występując niejako w roli eksperta.
Podjąłem tę decyzję właśnie dlatego, że są dla mnie nowością, nie pomimo tego faktu! Zresztą w pozycji eksperta zupełnie się nie stawiam. Rzeczywiście, jak powiedziałem, kontynuuję tę swoją śródziemnomorską wędrówkę, więc pewne rzeczy wynikają z doświadczenia nabytego gdzieś indziej, ale z drugiej strony na wiele spraw patrzę z zewnątrz. I ma to swoje zalety, nie da się tego przecenić. O polskiej kuchni, w której wyrosłem, byłoby mi zapewne bardzo trudno opowiadać – wiele rzeczy bym przemilczał, uważając je, może niesłusznie, za oczywistości; o innych bym nie wspomniał, bo z takiego lub innego powodu są dla mnie niewygodne. Jako obserwator zewnętrzny nie ponoszę takiego ryzyka. Piszę o tym, co widzę, co czuję, co zauważam, filtrując oczywiście wszystko przez swoją wrażliwość i preferencje. Sama wiesz – w każdej mojej książce znajdują się przepisy na potrawy z bobu! (śmiech)
Roślinę strączkową znaną nad Morzem Śródziemnym od neolitu.
Tak, historię ma ona długą, ale nie przesadzajmy, nie jest też jakoś przesadnie eksploatowana. Ja jednak bób uwielbiam, więc z pełną premedytacją wynajduję przepisy na potrawy z nim, gdziekolwiek jestem.
Dodam też, że zbieranie materiału do książki nie polega na siedzeniu na placu, popijaniu kawy i przyglądaniu się ludziom. Każdy mój wyjazd poprzedzały długie miesiące świadomych przygotowań i, przede wszystkim, lektur. Czytam, co tylko uda mi się zdobyć: od opracowań historycznych po reportaże i powieści, o książkach kucharskich, we wszystkich możliwych językach, nie wspominając. Dopiero potem jadę. Sprawdzam. Staram się dotrzeć do prawdziwego, aktualnego obrazu danego miejsca. Bardzo ważny jest dla mnie aspekt historyczny, uwielbiam odkrywać powiązania między przeszłością a teraźniejszością, jednak najistotniejsza jest chyba jednak codzienność, przysłowiowe tu i teraz.
Jak wygląda ono w Hiszpanii? Co rzuciło Ci się w oczy w pierwszej kolejności?
Odpowiem bardzo stereotypowo: słońce. Najpierw odwiedziłem Barcelonę; po jakimś roku pojechałem do Andaluzji. Wszędzie tego słońca było w bród.
Mniej stereotypowo często oznacza negatywnie, bo w Polsce o krajach śródziemnomorskich rozmawiamy zwykle pełni zachwytu. Coś Ci się w Hiszpanii nie spodobało, czy serwujesz ją tylko na słonecznie i słodko?
Przypomina mi się Łukasz Modelski, który przy okazji premiery Italii do zjedzenia męczył mnie kiedyś długo, wypytując, czy naprawdę we Włoszech nie zdarzyło mi się nigdy nic przykrego czy trudnego. Odpowiedź brzmiała: naturalnie, że się zdarzyło. Po co jednak o tym mówić, co to da? Ani dla mnie nie jest przyjemne wspominanie takich rzeczy, ani, jak sądzę, nic pouczającego nie wyniknie z tego dla moich czytelników. Zdecydowanie wolę się dzielić zachwytem niż rozczarowaniem.
Ja mam inną postawę, ale też rozumiem, że nie tworzysz reportaży, a książki – wspaniałe! – o jedzeniu i związanymi z nim historiami. Próbuję jednak dociec, czy praca nad Hiszpanią do zjedzenia jakkolwiek się wyróżniała?
O tak, była o niebo trudniejsza, ze względów obiektywnych: chodzi mi o Covid. Na czas, kiedy powstała ostatnia książka, zaplanowałem pracę nad Tel Awiwemdo zjedzenia, ale Izrael zamknął granice; musiałem zostać w Europie. Zecydowałem się na Hiszpanię, jednak praca nad nią też nie szła gładko: zdecydowanie trudniej było złapać kontakt z ludźmi. Między mną a moimi rozmówcami panował odczuwalny dystans. Kiedy byłem chociażby w Stambule, gdzie nie nacisnąłem, odzywała się orkiestra – każdy chciał mi coś opowiedzieć, czymś się podzielić. Teraz występowałem jako niebezpieczny przybysz z Europy Wschodniej, która się nie szczepi i nie wierzy w pandemię.
Poza tym wszystkim, Hiszpania jest ogromnym krajem. Materiał do Italii zbierałem przez parę lat; teraz, by napisać o podobnie zróżnicowanym państwie, miałem zaledwie kilka miesięcy. Nie wszędzie udało mi się dotrzeć; nie dojechałem na przykład na Kanary. Na szczęście kilka dni temu wpadł mi do głowy pomysł zrobienia książki o o wyspach: Cyprze, Sycylii, Sardynii,Korsyce,wyspach greckich… Kanary mogłyby znaleźć tam swoje miejsce.
“O kuchni śródziemnomorskiej powinniśmy mówić z pełną świadomością tego, że mamy do czynienia z bardzo złożonym zjawiskiem, co do którego mało jest pewników. To, co pozostaje niezmienne, to śródziemnomorska triada: pszenica, oliwa i wino. No i słońce!” – mówi Bartek Kieżun, który twierdzi, że z pełną premedytacją woli dzielić się zachwytem niż rozczarowaniem
Skupmy się więc na hiszpańskiej kuchni kontynentalnej. Co, w dużym skrócie oczywiście, powiesz o niej tym, którzy jej jeszcze nie znają?
Jest prosta, szybka i cudownie nieprzekombinowana. To taka kuchnia w czystej postaci, bez przykrywania wszystkiego przyprawami. Mamy tu tylko proste, czyste smaki. Weźmy taką ośmiornicę po galicyjsku. Ośmiornica, papryka, oliwa – i koniec, wyczerpaliśmy listę składników. Prostota wydaje się tu kluczowa. Rzeczywiście kuchnia hiszpańska jest w Polsce mało znana, ale myślę, że ma wielką szansę spodobać się wielu odbiorcom, jeśli tylko wyjdziemy poza zaklęty krąg paelli, gazpacho i churros. Na pewno istotny może być fakt, że w Hiszpanii je się dużo lubianych przez nas ziemniaków, na które często szukamy przecież nowego sposobu. A ziemianki na sposób znany w regionie Rioja, duszone w białym winie, to prawdziwa bajka!
Moi znajomi italofile, wychwalający lekkość dań z Półwyspu Apenińskiego, zarzucają często kuchni hiszpańskiej, że jest ciężka, a wręcz niezdrowa.
Powiedz im, żeby przeszli się neapolitańską ulicą. Zapach oleju arachidowego unosi się nad nią nie bez powodu – tam wszystko smaży się w głębokim tłuszczu! Rozumiem, że kuchnię hiszpańską można odbierać jako ciężką, ale szkoda byłoby tracić bogactwo smaków, które nam oferuje. Odpowiem więc: nie zawsze musimy najeść się po kokardę! Tapasy nie wzięły się w Hiszpanii znikąd – to jest inny sposób myślenia o kuchni, mnie zresztą dający więcej przyjemności. Nie musimy zjeść całego talerza chorizo duszonego w cydrze, możemy zjeść kilka plasterków z małej miseczki, dorzucić kilka oliwek i kawałek sera. Cieszyć się smakiem, a potem pójść do domu i mieć siłę dalej żyć, a nie tylko rzucić się na kanapę.
Wspominałeś już o galicyjskiej ośmiornicy, a teraz o chorizo al sidra, które także pochodzi z północy kraju. Wiem, że, podobnie do mnie, podróżować najbardziej lubisz po Andaluzji, jednak mam wrażenie, że kulinarnie najbliższa jest Ci inna część Hiszpanii.
I słusznie, bo najbliższa jest mi Galicja – ze względu na absolutną wierność produktowi, którą obserwowałem także w Portugalii. Uwielbiam też Kraj Basków – i to nie ze względu na liczne restauracje z gwiazdkami Michelin, ale z powodu przekąsek pinchos. Są to małe kanapki z różnymi rzeczami na górze, przy czym nie chodzi tu, jak się domyślacie, o szynkę czy ser. Baskowie naprawdę doprowadzili te maleństwa do perfekcji i tworzą w ich ramach kulinarne mini-poematy. Cudownie bawią się smakiem, a ja chętnie wróciłbym do ich kraju, by w tej zabawie pouczestniczyć.
“98% zdjęć jedzenia zrobionych jest u mnie w kuchni lub przy oknie mojej sypialni albo w ogródku. To nie są przestylizowane zdjęcia kulinarne, które zresztą bywają przepiękne – nie chcę wywoływać onieśmielenia, frustracji, że komuś tak pięknie nie wyszło. To ma wyglądać i wygląda jak jedzenie przygotowane przez znajomego, mamę, siostrę. Zachęcić, a nie przestraszyć” – tłumaczy Bartek Kieżun. Powyżej: ryż z bobem uwielbiany przez autora
Rozmawialiśmy już o Twoich lekturach i przygotowaniach do wyjazdów; czas spytać Cię o kwestie stricte kulinarne. Jak to jest – próbujesz potraw na miejscu, zbierasz przepisy, potem testujesz je w domu? Dodajesz coś od siebie czy ortodoksyjnie trzymasz się otrzymanych receptur?
Może Cię zaskoczę, ale tak, jestem raczej ortodoksyjny. Pierwszą rzeczą, którą robię po przyjeździe do wybranego miejsca, jest wyprawa do wszystkich okolicznych restauracji i wyłapanie tego, co powtarza się w karcie – zwykle są to dania najbardziej charakterystyczne dla danej okolicy. Kuchnia regionalna zarówno we Włoszech, jak i w Hiszpanii jest najważniejsza. W ten sposób wyłuszczam najważniejsze elementy; sprawdzam też, na ile obraz ten zgadza się z wizją, którą miałem w głowie. Jem, a zaraz potem staram się zdobyć przepisy. Zwykle szukam 5–10 wersji każdego z nich, aby wyłapać to, co wspólne, a wyrzucić to, co dodał dany kucharz, czyjaś mama czy babcia. Zostaje pewien trzon. Jeśli uznam go za autentyczny, zaczynam gotować i smakować – na ile zgadza się z tym, co zapamiętałem? Rzadko, naprawdę rzadko zdarza mi się te przepisy poprawiać, choć zdarzyło się, że gdzieś tam dołożyłem pół szklanki wina, łyżkę miodu albo odrobinę więcej pikantnej papryki, żeby danie zaokrąglić. Jeśli dodaję coś od siebie, to zawsze z wielkim szacunkiem dla tradycji i historii. Nie mam przecież na celu pokazania nowoczesnej kuchni proponowanej w restauracjach typu fine dining, tylko klasyczną kuchnię domową, taką, jaką serwuje babcia i ciocia, jaką jada się na chrzcinach i urodzinach albo podczas przyjęć w ogrodzie. Byłoby głupotą, gdybym zaczął te przepisy zmieniać. Czasem, jeśli wiem, że danego składnika nie da się w Polsce kupić, sugeruję jakiś zamiennik. Teraz na przykład pracuję nad książką o Grecji i wiem już, że świeża mizithra może być u nas trudna do zdobycia. Nie będzie końcem świata użycie w jej miejsce włoskiej ricotty. Z drugiej strony zawsze będę podkreślać, że sernik na serze ricotta to nie to samo, co sernik na serze mizithra. Na szczęście dla chcącego nic trudnego – polecam zakupy na Allegro, kurier dociera wszędzie!
Z takim podejściem można przenosić kulinarne góry! Ciekawa jestem, co w Twoim domu – czy może domach, bo, jak wspomnieliśmy, żyjesz teraz między Krakowem a Włochami – je się na co dzień? Podejrzewam, że żywicie się bardzo różnorodnie.
To prawda, bo zwykle jemy to, co akurat gotuję do książki. Jest też kilka potraw, które weszły do na stałe do naszego domowego menu, jak choćby hiszpańska tortilla de patatas, włoska foccaccia z ziemniakami (bardzo lubię połączenie ziemniaków, rozmarynu i czarnego pieprzu!) czy cudownie rozgrzewająca turecka zupa tarhana – umami w czystej formie. No i chałka, która, mam nadzieję, wyląduje w końcu w Tel Awiwie do zjedzenia.
Już teraz bardzo się cieszę na kolejne książki. Ja piszę, żeby jeść, a Ty chyba gotujesz, żeby pisać.
Jedzenie jest dla mnie pretekstem do opowiadania historii. W Polsce nie jest jeszcze powszechne myślenie o kulinariach jako o części kultury; ja zaś jestem przekonany, że musimy zacząć patrzeć na zawartość talerzy jak na dzieło ludzkich rąk, podobne architekturze, malarstwu czy rzeźbie. We wszystkich tych wypadkach, aby stworzyć coś zgodnego z własną wizją, jesteśmy w stanie podjąć spory wysiłek, znieść wyrzeczenia, a nawet ponieść ryzyko. Z jedzeniem jest tak samo. Nie w imię kalorii, ale w imię piękna i przyjemności.
Ludzie zostali zamknięci w czterech ścianach, bez kontaktu z otaczającym światem, w którym na każdym rogu czai się niebezpieczeństwo. Statystyki nieubłaganie rosną, bliscy odchodzą. Stopniowo zanikają bezpośrednie relacje i spontaniczność, a słowa: „spotkanie”, „rozmowa”, „relacja” trzeba na nowo zdefiniować.
Ten akapit przeczytany jeszcze dwa lata temu brzmiałby jak opis filmu katastroficznego. Minione miesiące zmieniły jednak wszystko – jakby świat wyciągnął z szuflady jeden z czarnych scenariuszy i postanowił go wyreżyserować. Czy jednak zamknięcie w domu, konieczność zmierzenia się ze śmiercią bliskich i trudność w nawiązywaniu relacji to tylko nasza obecna codzienność? Pewien grecki reżyser jakby przewidział te wyzwania. To przedstawiciel greckiej „Nowej Fali”, Yorgos Lanthimos, autor Kła, Alp i Lobstera.
Yorgos Lanthimos w 2013 roku, fot. Mpotis / Wikimedia, CC BY-SA 4.0
Zamknięcie w domu
Kieł(Kynodontas), Grecja 2009
reż. Yorgos Lanthimos,
wyk. Aggeliki Papoulia, Mary Tsoni, Hrystos Passalis, Christos Stergogliou, Michelle Valley
Rodzice trojga dzieci decydują się na ich izolację od otaczającej rzeczywistości. Spożywanie posiłków, edukacja, zabawa, aktywność sportowa – wszystko, co tworzy codzienność, rozgrywa się teraz za zamkniętymi drzwiami. Pojawienie się osoby z zewnątrz zaburzy iluzoryczną harmonię. Czy ciekawość tego, co znajduje się za wysokim ogrodzeniem, zwycięży i wywróci wszystko do góry nogami?
W filmie Kieł całkowity lockdown rozgrywa się na poziomie mikrospołecznym, w pięcioosobowej rodzinie. Jej najmłodsi członkowie każdy dzień spędzają w domu, a ich świat ogranicza się do czterech ścian i ogrodu. Każdy ich ruch podlega kontroli. Powodem zamknięcia nie jest jednak pandemia, a wybór rodziców, którzy tworzą w ten sposób „świat idealny”. Posuwają się nawet do zmieniania znaczenia słów nacechowanych negatywnie, tworząc swoistą nowomowę. W ten sposób dają dzieciom złudzenie bezpieczeństwa, przy okazji rozbudowując wizję zagrożenia czyhającego za ogrodzeniem. Co jest źródłem lęku? Rozprzestrzeniający się wirus, grasujący po ulicach mordercy? Tego nie wiemy. W tym dystopijnym świecie zamknięcie jest po prostu jedyną drogą ucieczki. Bezpieczeństwo zdobywa się jednak kosztem wolności. Czy izolacja jest najlepszym sposobem na obronę człowieka przed szkodliwym wpływem otoczenia? Otwarte zakończenie nie pomaga w znalezieniu odpowiedzi.
Grupa znajomych zakłada organizację o nazwie „Alpy”. Celem jej działalności jest pomoc tym, którzy nie mogą sobie poradzić z odejściem ukochanej osoby. Członkowie Alp tworzą złudzenie nieprzerwanej obecności: wcielają się w postać zmarłego, uczą się jego ruchów, zachowań, nawyków, przedłużając moment ostatecznego pożegnania i oswajając bliskich z żałobą. Przenoszą góry, by moment ostatecznego pożegnania był mniej bolesny. Gdy jeden z członków zaczyna powątpiewać w misję organizacji, wszystko zaczyna się komplikować…
Śmierć jest nieunikniona, a oswojenie jej w naturalnych warunkach stanowi wielkie wyzwanie, które trzeba podjąć, by iść dalej. Zwykle staramy się nie myśleć o śmierci; w czasie pandemii stała się ona jednak codziennością. Liczby zachorowań i zgonów bombardują nas w mediach. Czy, postawieni w obliczu utraty najbliższych, skorzystalibyśmy z usług organizacji pokazanej przez Lanthimosa? Czy stan zawieszenia może trwać w nieskończoność? Czy forma „zastępstwa”, wymyślona przez Alpy, może w ogóle pomóc? I czy ma sens udawać, że codzienność pozostała jak dawniej? Warto zadać sobie te pytania.
Zamknięcie w sobie
Lobster(The Lobster), Grecja/Francja/Holandia/Wielka Brytania 2015
reż. Yorgos Lanthimos,
wyk. Colin Farrell, Rachel Wiesz, Olivia Colman, John C. Reilly
David jest osobą samotną. Pewnego dnia, podczas spaceru, zostaje aresztowany. Przywrócić wolność może mu tylko jedno… znalezienie partnerki. Jeżeli mu się nie uda, zostanie zamieniony w wybrane zwierzę. Decyduje się na homara, bo jego organizm jest odporny na upływ czasu i nie podlega prawom starzenia. Czy w takiej sytuacji jest miejsce na prawdziwą miłość? Pewna kobieta z wadą wzroku będzie dla Davida nadzieją…
Jak budować relacje? Jak je spontanicznie nawiązywać? Pytanie rodem z popularnych poradników. W rzeczywistości, w której kontakt ograniczony jest do wirtualnego świata, tworzenie relacji jest jeszcze bardziej skomplikowane – bezpośrednie spotkanie, przebywanie w tej samej przestrzeni, odbieranie podobnych bodźców z otoczenia stanowią przecież esencję każdej znajomości. Lanthimos uderza w powierzchowność współczesnych więzi międzyludzkich i sposób oceny drugiej osoby, obowiązujący choćby w randkowych aplikacjach. Świat Lobstera to sztuczność oparta na przymusie, wprowadzona do przestrzeni naturalnie budowanych więzi. W naszej pandemicznej rzeczywistości tworzą ją ograniczenia, które stały się codziennością. Czy już na zawsze?
Niemiecka dziennikarka w latach 90. prowadziła w Tunisie seminarium dla koleżanek po fachu i tam zaprzyjaźniła się z niejaką Dżamilą. Wiosną 2016 roku przybywa do niej w odwiedziny do Algierii, co owocuje bardzo ciekawym reportażem. Doskonale obrazuje on przemiany, które zaszły w ostatnich dziesięcioleciach w największym kraju Afryki. Poznając kilkupokoleniową rodzinę Dżamili, w naturalny sposób możemy dostrzec, jak zmieniała się sytuacja w kraju, a co za tym idzie – również poglądy jego mieszkańców.
Alice zabiera nas na uroczystości rodzinne, odwiedzamy z nią najciekawsze algierskie atrakcje turystyczne, próbujemy przysmaków w lokalnych knajpach, spacerujemy po parkach i przemierzamy ulice, jednocześnie słuchając historii różnych członków rodziny Dżamili. Poznajemy ich przeszłość, wsłuchujemy się we wspomnienia, dowiadujemy, jak żyje im się obecnie i jaki mają pomysł na przyszłość swojej ojczyzny.
Przedstawiana nam rodzina daleka jest od wszelkich schematów. Poznajemy kobiety, które z dumą noszą chustę, mimo wyższego wykształcenia porzuciły życie zawodowe i zupełnie podporządkowały się patriarchalnemu modelowi rodziny. Są też kobiety-rewolucjonistki, które za nic mają narzucane im islamskie reguły gry. Nie uważają ich za element tradycyjnej algierskiej tożsamości, a jedynie schemat, który przywędrował z zewnątrz kilkadziesiąt lat wcześniej. Wreszcie spotykamy najmłodsze pokolenie, dobrze znane nam także z polskich ulic, ze smartfonem w ręku wyglądające lepszego życia za granicą.
Nie inaczej jest w przypadku męskich członków rodziny. Mamy tu pobożnego muzułmanina, który modli się pięć razy dziennie i przestrzega wszystkich reguł islamu, a nawet przez pewien czas zaangażowany był w działania bojówki, „troszczącej się” o życie religijne rodaków. Z drugiej strony poznajemy ojca realnie zaangażowanego w życie rodziny, bliskiego zachodniemu modelowi, a więc włączającego się aktywnie w opiekę nad dziećmi.
Współczesna Algieria jest jak rodzina Dżamili – to konglomerat różnych tradycji, kultur i poglądów. Wszelkie próby wpisania tego kraju w jakiekolwiek ramy zakończyły się fiaskiem. Polegli kolonialiści francuscy, nie poradzili sobie ani lokalni socjaliści, ani całkiem współcześni islamiści. Różne koncepcje buzują, z jednej strony wywołując konflikty i napięcia, z drugiej zaś tworząc barwną i niezwykle interesującą dla zewnętrznego obserwatora mieszankę.
Alice Schwarzer, Moja algierska rodzina, tłumaczyła Alicja Rosenau, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2019
Czy ktokolwiek z nas, kto uczył się łaciny w szkole albo na uniwersyteckim lektoracie, był w stanie – po zakończeniu edukacji – zamienić z kimś parę słów, porozmawiać w tym języku? Sądzę, że raczej nie… Mnie bardzo brakowało umiejętności zwyczajnego mówienia po łacinie. Nie dlatego, żebym pałała chęcią konwersowania w języku antycznym. Miałam po prostu dotkliwe poczucie, że moje kompetencje językowe są w tym przypadku niepełne, wybrakowane, podobnie jak moja wiedza o starożytności. Nie wiedziałam, jak, na Herkulesa, Rzymianie ze sobą rozmawiali! Nie w senacie, ale w domu czy na ulicy. A przecież te zwykłe, prozaiczne rozmowy to część życia codziennego, ważnego aspektu każdej cywilizacji.
Czy jednak nam, dzisiaj, nauka mówienia po łacinie jest potrzebna, skoro łacina służy przede wszystkim do poznawania historii oraz spuścizny literackiej dawnych epok? Tak, jeśli już się tego języka uczymy, to powinniśmy też choć trochę nim mówić. Żadnego języka obcego nie można opanować, nie próbując się w nim wysławiać i porozumiewać. Jeśli pominiemy te podstawowe funkcje mowy, nasza znajomość łaciny będzie bardzo niedoskonała i ograniczona.
Na marginesie trzeba dodać, że w Polsce stawia się raczej pytanie nie o to, jak łaciny uczyć, ale czy w ogóle jej uczyć, a odpowiedź różnych środowisk i instancji jest coraz częściej negatywna. Odwrotnie niż w bardzo wielu innych krajach, łacina jest u nas – niestety – od lat rugowana ze szkół.
Czy łacina jest rzeczywiście językiem martwym?
„Żywa łacina”, czyli jak uczyć się tego języka łatwo i przyjemnie
Wszędzie tam, gdzie lingua Latina jest wciąż obecna w szkołach czy na uczelniach, sposób jej nauczania od kilkudziesięciu lat się zmienia. Obecnie stawia się na naukę, która wciąga, bawi, intryguje i polega na aktywnym używaniu języka. Uczący się łaciny od początku odpowiadają na pytania i sami je zadają, tworzą wypowiedzi, odgrywają scenki, słowem – są zachęcani do porozumiewania się. Dopiero nieco później wprowadza się tłumaczenie trudniejszych, autentycznych tekstów.
Metody te nie są bynajmniej nowe. Już w okresie Odrodzenia – jak wiemy z ówczesnych podręczników – uczono młodych ludzi czynnie używać łaciny m.in. dzięki „rozmówkom”. Później stopniowo porzucono ten sposób nauki, ale zaczęto do niego wracać w XIX wieku, kiedy to podejmowano również starania, aby łacinę w większym stopniu wykorzystywać do oficjalnej komunikacji, m.in. w relacjach międzynarodowych. Pojawiły się głosy, aby uczyć jej nie metodą gramatyczno-tłumaczeniową, lecz w sposób bardziej naturalny, taki jak w przypadku żywych języków obcych. Na przełomie XIX i XX wieku powstała koncepcja „łaciny żywej” (Latinitas viva, Leaving Latin lub Spoken Latin, Latino vivo, Latin vivant itd.). Termin ten pierwotnie oznaczał właśnie ów nowy styl nauczania.
W okresie międzywojennym metodę opartą na czynnym używaniu łaciny w mowie i piśmie z sukcesem wcielił w życie profesor Uniwersytetu w Cambridge, Henry Denham Rouse (1863–1950). Warto dodać, że propagował on również wymowę klasyczną – nazywaną dziś restytuowaną – charakteryzującą się tym, iż łacińskie „c” zawsze wymawia się jako „k”. W Polsce zwolennikiem tego nowego podejścia był m.in. Juliusz Krzyżanowski (1892–1950), filozof i nauczyciel (nie mylić z polonistą i historykiem języka, Julianem Krzyżanowskim!). W 1937 roku na łamach „Przeglądu Klasycznego” pisał: Należy od pierwszej lekcji uczyć myśleć i mówić po łacinie. Postulował, aby – tak jak zalecał Rouse – zaczynać od bardzo prostych tekstów oraz dialogów i na lekcjach używać jedynie łaciny, zgodnie ze znaną praktyką zanurzenia w języku (immersji językowej).
Metodę tę na większą skalę upowszechnił duński filolog i nauczyciel Hans Ørberg (1920–2010), który w 1955 roku wydał podręcznik Lingua Latina secundum naturae rationem explicata, w ciągu kolejnych lat udoskonalony i ponownie wydany pod tytułem Lingua Latina per se illustrata (cz. I: Familia Romana, cz. II: Roma aeterna). Naukę zaczyna się od łatwych tekstów oraz scenek z życia codziennego pewnej rzymskiej rodziny z II w. n.e. Nacisk jest położony na rozumienie i mówienie, a nie na tłumaczenie; główną rolę odgrywają więc dialogi oraz ćwiczenia. Książka jest bogato ilustrowana. Choć nie pojawia się w niej żaden inny język prócz łaciny, wszystkie objaśnienia są proste i klarowne. Znaczenie nowych słów można poznać na podstawie kontekstu, w jakim się pojawiają, obrazków lub synonimów czy antonimów podanych na marginesach. Poza tym, aby ucznia zainteresować, treść kolejnych lekcji tworzy pewną opowiadaną historię. Poziom trudności zagadnień gramatycznych jest stopniowo podwyższany, aż do momentu, gdy uczący się może samodzielnie czytać autentyczne teksty łacińskie. Metodę Ørberga stosują niektóre uczelnie i szkoły w różnych krajach, w tym w Polsce. Ukazują się też nowe podręczniki inspirowane jego książkami.
Do nauczania łaciny zastosowano również metodę Assimil, której nazwa pochodzi od założonego w 1929 roku francuskiego wydawnictwa, od początku propagującego uczenie się języków sans peine („bez wysiłku”, „bez trudu”), czyli „łatwe i przyjemne”. Jeszcze przed drugą wojną światową wydano pierwszy „bezwysiłkowy” podręcznik do nauki angielskiego pt. Anglais sans peine. W 1966 r. ukazała się książka Assimil do łaciny pt. Lingua Latina sine molestia, Le latin sans peine, opracowana przez inżyniera i oficera Clémenta Desessarda (1920–2003). Ewenementem było dołączenie do książki taśm magnetofonowych z nagraniami do lekcji.
Aktywizujące metody dydaktyczne w nauczaniu łaciny wciąż jeszcze nie wszędzie są stosowane. „Żywa łacina” króluje natomiast w Internecie, gdzie można znaleźć wiele możliwości łatwej i przyjemniej nauki tego języka. Dużą popularnością cieszą się prowadzone całkowicie po łacinie podcasty i wideoblogi. Można na przykład obejrzeć opatrzone łacińskim komentarzem nagrania ze spacerów, zwiedzania ciekawych miejsc, np. Forum Romanum czy Pompejów, a nawet – z przygotowań do przeprowadzki. Znajdziemy też bardzo przystępne wykłady na temat literatury rzymskiej oraz interaktywne lekcje dla chętnych, emitowane na żywo z możliwością zadawania pytań i wypowiadania się na czacie. Równie łatwe i przyjemne, a może bardziej efektywne, mogą być kursy stacjonarne, oferowane przez niektóre uczelnie w formie kursów otwartych prowadzonych w ciągu roku akademickiego albo szkół letnich (np. na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu: Poznańska Letnia Szkoła Żywej Łaciny i Greki Schola Aestiva Posnaniensis).
Rzymska ulica, w przeciwieństwie do tych filmowych dekoracji, buzowała życiem – i słowem. Na zdjęciu: studio filmowe Cinecittà, fot. Carole Raddato / Flickr, CC BY-SA 2.0
Wymowa tradycyjna a wymowa restytuowana
Chcąc mówić po łacinie, możemy mieć wątpliwości – jak właściwie powinniśmy mówić. Niestety filolodzy nie są w stanie w pełni odtworzyć brzmienia języków martwych. Trzeba też pamiętać, że łacina – jak każdy język – zmieniała się w czasie. Są oczywiście pewne twarde dane. Wiemy na przykład, między innymi na podstawie greckiej transkrypcji łacińskich tekstów, jak głoski łacińskie były wymawiane w danym okresie. Wiemy, że istniały długie i krótkie samogłoski oraz które sylaby były długie, a które krótkie w poszczególnych wyrazach i gdzie padał akcent. Jednak dokładnego brzmienia słów, zdań, intonacji, melodii języka nie możemy ze stuprocentową pewnością zrekonstruować.
Obecnie istnieją dwie podstawowe wersje wymowy łaciny: wywodząca się z późnego antyku i średniowiecza wymowa tradycyjna, nazywana też kościelną (pronuntiatio ecclesiastica), oraz wymowa restytuowana, zbliżona do wymowy łaciny okresu klasycznego (w przybliżeniu: I w. p.n.e. – I w. n.e.). Wymowę tradycyjną z pewnością lepiej jest stosować, gdy zajmujemy się łacińskimi tekstami średniowiecznymi i nowożytnymi lub pismami dotyczącymi religii chrześcijańskiej, natomiast wymowę restytuowaną – w przypadku literatury starożytnej. Nie znaczy to, że w kontekście realiów antycznych jesteśmy zobligowani zawsze używać wymowy rekonstruowanej, ale warto znać jej zasady, zwłaszcza, że można na nią natrafić coraz częściej.
Zacznijmy od wymowy tradycyjnej. Zgodnie z jej zasadami łacińskie c wymawiamy na dwa sposoby: przed samogłoskami i, e, y – jako „c” (w wielu krajach „cz”), zaś przed pozostałymi samogłoskami – jako „k”. Dyftongi ae lub oe są odczytywane jak pojedyncza samogłoska „e”, a znak v jak polskie „w” (victoria). Ti czytane jest „cj” (np. ratio – „racjo”). Ponadto specyfiką tradycyjnej polskiej wymowy łaciny jest wymawianie qu jako „kw”.
Istnieje parę odmian wymowy tradycyjnej. We Włoszech i w wielu innych krajach jest dość zbliżona do wymowy języka włoskiego, przykładowo cena wymawia się „czena”, Caesar – „czezar” (bo ae jest traktowane jak „e”), a genius – „dżenius”. W Polsce czy w Niemczech stosowana jest wymowa wywodząca się z wczesnośredniowiecznej i te same wyrazy wymawia się „cena”, „cezar” i „genius”. To właśnie wymowa tradycyjna miała decydujący wpływ na brzmienie słów zapożyczonych z łaciny w nowożytnych językach europejskich (np. pol. cesarz, cywilny, kwadrat, sekwencja itp.).
Wymowa restytuowana jest natomiast próbą odtworzenia autentycznej wymowy łaciny klasycznej. Stosując ją, znak c zawsze wymawiamy „k” (Cicero – „kikero”, centum – „kentum”, dicere – „dikere”), a dyftongi – zawsze jak dwie samogłoski tworzące jedną sylabę. Ae i oe były pierwotnie zapisem jednosylabowych zbitek samogłosek „a + i” oraz „o + i”, wymawianych jako „aj” i „oj” (np. caelum – „kajlum”, praetor – „prajtor”). Według językoznawców z czasem „i” w dyftongu przeszło stopniowo w „e” i w łacinie klasycznej dyftongi te wymawiano najprawdopodobniej jako „ae” i „oe” z akcentem na „a” lub „o” i słabiej wymawianym „e” (np. „káesar”, „práetor”). Prawdopodobnie już w I wieku n.e. dyftongi te zaczęły przechodzić w „e”. Inaczej niż w wymowie tradycyjnej brzmi też v. Ponieważ w starożytnej łacinie nie było osobnych liter V i U – istniała tylko litera V – w zależności od położenia czytano ją jako „u” (ursus, zapis starożytny: VRSVS) albo jak ang. „w” (czy pol. „ł”, np. w słowie victoria). I wreszcie połączenie znaków ti czyta się tak, jak się pisze (np. ratio – „ratio = ratjo”).
Małe ćwiczenie: jak zatem mogło brzmieć wypowiedziane przez Cezara veni, vidi, vici?
Warto pamiętać, że Rzymianie to nie tylko pomniki, ale ludzie, którzy ze sobą rozmawiali – i to nie tylko w senacie, ale w domu czy na ulicy. Na zdjęciu: kadr z serialu Rzym HBO: Oktawian August przemawiający w senacie
Łacina w filmach
Niewykluczone, że to właśnie tendencje zmierzające do ożywienia łaciny w nauczaniu i do odtworzenia autentycznej wymowy Rzymian zainspirowały filmowców, pragnących wzmocnić iluzję przenoszenia widza w czasie.
Pasja
Pierwszym filmem, w którym mówiono jedynie językami starożytnymi, była Pasja (The Passion of the Christ) w reżyserii Mela Gibsona z 2004 roku, film ukazujący Mękę Chrystusa w oparciu przede wszystkim o Ewangelie Św. Marka, Jana, Mateusza i Łukasza. Dialogi na łacinę i rekonstruowany aramejski przetłumaczył filolog William Fulco, jezuita, profesor Loyola Marymount University (USA).
W czasach Chrystusa na Bliskim Wschodzie powszechny był grecki w wersji koine i to zapewne tego języka używali zwykle we wzajemnych kontaktach Rzymianie i Żydzi. Gdyby zamierzano ukazać wydarzenia głównie z punktu widzenia historycznego, wskazane by było zatem użycie greki obok miejscowego aramejskiego i łaciny, którą posługiwali się m.in. rzymscy żołnierze (nawisem mówiąc, ukazani przez Gibsona w większości w sposób przejaskrawiony jako brutalni zwyrodnialcy). Użycie łaciny jest jednak w pełni uzasadnione w tym filmie z uwagi na jego bardzo silne aspekty religijne. Wiele wypowiadanych kwestii, znanych milionom wierzących, nabiera głębszego znaczenia w połączeniu ze wstrząsającym obrazem, a niektóre sceny, jak rozmowa Piłata i Jezusa, w której Rzymianin zwraca się do Jezusa po aramejsku, a Jezus odpowiada mu po łacinie, mają szczególną wymowę. Zrozumiały jest także wybór tradycyjnej, a nie restytuowanej wymowy łaciny. Podyktowany był z pewnością chęcią bezpośredniego sięgnięcia do języka Biblii (Wulgaty) oraz pozostania w klimacie tradycji chrześcijańskiej.
Imperator
Jednym z pierwszych filmów, a może nawet pierwszym filmem dotyczącym tematyki stricte rzymskiej, niezwiązanej z wątkami chrześcijańskimi, w którym użyto wyłącznie łaciny, jest polski krótkometrażowy film z 2013 roku pt. Imperator w reżyserii Konrada Łęckiego (zarazem autora scenariusza). Ten niskobudżetowy film, wyprodukowany przez Akademię Filmu i Telewizji i sfinansowany z prywatnych środków jej słuchaczy, ukazuje fikcyjny epizod poprzedzający przejęcie władzy przez przyszłego cesarza Othona. W filmie zadbano o realia, dialogi są wartkie, a interesująca i trzymająca w napięciu akcja wykracza poza utarte schematy. Wymowa łaciny nie została niestety ujednolicona – część aktorów stosuje wymowę restytuowaną, inni tradycyjną – ale zarówno pomysł twórcy, jak i wysiłek aktorów zasługują na uznanie. Aspekty te doceniają również internauci z różnych krajów. Spośród ich entuzjastycznych komentarzy warto kilka zacytować: „Biorąc pod uwagę, że był to niskobudżetowy film studencki, trzeba przyznać, że jest świetnie zrobiony. I chociaż łacina nie jest idealna, jest lepsza niż w wielu innych filmach w sieci”, „Wiecie, to niesamowite, co ten język może zrobić dla filmu. To pięć tysięcy razy lepsze i bardziej autentyczne niż w jakimkolwiek innym filmie o Rzymianach, który widziałem, mimo że łacina nie jest w stu procentach zgodna z epoką. To o wiele lepsze niż oglądanie grupki facetów mówiących z angielskim akcentem”, „O wiele lepiej [kręcić filmy] w językach oryginalnych. To ma większy efekt dramatyczny (…) Co by było, gdyby Russell Crowe mówił po łacinie, a nie po angielsku?”, „Wymowa wodza (Othona) jest jak najbardziej zbliżona do rzeczywistej, miło jest usłyszeć tak naturalny sposób mówienia po łacinie”, „Niezwykłe! Dla mnie, studenta historii i miłośnika języków starożytnych… to był powiew świeżego powietrza”.
Il primo re i Romulus
W roku 2019 wszedł na ekrany włoskich kin film pt. Il primo re (Pierwszy król), a rok później wyemitowany został serial telewizyjny pt. Romulus. Oba filmy reżyserował Matteo Rovere. Ich akcja, oparta na motywach mitów i legend o początkach Rzymu, rozgrywa się w VIII wieku p.n.e. Serial Romulus nie jest kontynuacją ani rozbudowaną wersją Pierwszego króla, lecz inną wersją legendy. W obu filmach mamy do czynienia z bardzo swobodną adaptacją mitów o założeniu Rzymu. Jednakże aspekty związane z kulturą materialną epoki oraz z wierzeniami i rytuałami przedstawiono wiarygodnie, co jest efektem współpracy twórców ze znanymi archeologami i innymi badaczami zajmującymi się tym okresem. Dopełnieniem dbałości o realia jest język. Tu również rozbrzmiewa jedynie język starożytny, lecz dosyć szczególny: na wpół zrekonstruowany na podstawie najstarszych, krótkich inskrypcji, na wpół stworzony przez lingwistów. Chodzi bowiem o znaną tylko w bardzo niewielkim zakresie wczesną formę archaicznej łaciny. Szkoda tylko, że – jak zauważył youtuber z kanału Evropantiqva – w graficznym zapisie tytułu filmu niektóre znaki mają formę pochodzących ze znacznie późniejszej epoki i innej kultury run (np. „M”) zamiast narzucających się w tym kontekście równie intrygujących znaków wczesnego pisma łacińskiego.
Dla aktorów nauczenie się kwestii w języku na co dzień nieużywanym, a do tego prawie nieznanym i w dużej mierze sztucznie stworzonym, musiało być nie lada wyzwaniem, z którym jednak dobrze sobie poradzili. Tajemnicza, niezrozumiała, acz chwilami znajomo brzmiąca mowa filmowych postaci, w której można od czasu do czasu wychwycić pierwotne wersje niektórych rzymskich słów, doskonale współgra z mrocznym, równie tajemniczym nastrojem opowieści o zamierzchłych pradziejach Rzymu.
Barbarians
Niemiecki serial pt. Barbarzyńcy (Barbaren, szerzej znany w wersji Barbarians) z 2020 roku, wyreżyserowany przez Barbarę Eder i Steve’a Saint Legera na podstawie scenariusza napisanego przez Andreasa Heckmanna, Arne Noltinga i Jana Martina Scharfa, opowiada o powstaniu Germanów przeciwko Rzymianom w okresie namiestnictwa Publisza Kwinktyliusza Warusa (P. Quinctilius Varus) i jednej z największych klęsk rzymskiego wojska, bitwy w Lesie Teutoburskim (9 r. n.e.), która jest punktem kulminacyjnym serialu. Jak pisałam w poprzednim artykule, twórcy filmu zastosowali specyficzny zabieg: Germanie używają współczesnego niemieckiego, a Rzymianie – łaciny. W zamierzeniu chodziło być może o stworzenie jeszcze większego dystansu między niemieckojęzycznym widzem a Rzymianami, którzy w filmie ukazani są w niemal jednoznacznie negatywnym świetle. Język miał zapewne podkreślać ich obcość. Jednak efekt jest nieco inny. Widzowie pozostają pod ogromnym wrażeniem języka, jakim posługują się obsadzeni w roli Rzymian aktorzy, w większości Włosi. Wyróżnia się z nich grający centuriona Metellusa Valerio Morigi, którego płynna wymowa restytuowana świadczy o naprawdę rzetelnym przygotowaniu językowym. I to właśnie ta świetnie brzmiąca, przywrócona do życia łacina jest niewątpliwie jednym z atutów serialu i magnesem przyciągającym widzów, na co wskazuje także popularność zamieszczanych w Internecie krótkich fragmentów filmu z wypowiedziami Rzymian.
Wydaje się, że internauta, który w komentarzu pod filmem Imperator wyraził emocjonalne życzenie:„Chciałbym, żeby wszystkie filmy o starożytnym Rzymie były po łacinie!”, nie jest odosobniony.
Warto na koniec dodać, że również w grach komputerowych, o których nie podejmuję się pisać, coraz częściej natrafić można na język Rzymian. To też może być impulsem do nauki tego języka, nazywanego martwym.
Jak widać, w dzisiejszym świecie istnieje pewien niedosyt łaciny. Wciąż jej potrzebujemy – i to w nowych odsłonach.
Zdjęcie główne: kadr z serialu Rzym HBO. Ciekawe, jak mogła brzmieć rozmowa tych dwóch bohaterek…
Włochy nieodłącznie kojarzą nam się z kawą; Włosi zresztą uważani są za jednych z największych smakoszy tego napoju na świecie. Wielu z nich nie jest w stanie żyć bez wypicia codziennie kilku, a nawet kilkunastu filiżanek. Co ciekawe, nie potwierdzają tego statystyki, według których najwięcej kilogramów kawy w skali roku spożywają mieszkańcy Finlandii, Norwegii i Islandii. To mało śródziemnomorski wniosek, ale bardzo lente*, gdyż to właśnie w Skandynawii mówi się „rzuć, cokolwiek robisz, i zatrzymaj się, żeby cieszyć się swoją kawą”. Najważniejsze jednak, że stosuje się to powiedzenie w praktyce! W tym miejscu trzeba jeszcze dodać, że mieszkańcy Italii, w cytowanym zestawieniu, uplasowali się na 13. miejscu, ustępując m.in. Holendrom, Kanadyjczykom, Bośniakom czy Austriakom.
Skąd w ogóle kawa, spożywana na masową skalę, wzięła się we Włoszech? Duża w tym zasługa Francuzów, którzy zainspirowali Włochów do używania nowoczesnego jak na te czasy urządzenia do parzenia kawy. Wynalezione zostało ono w 1819 roku przez niejakiego Jeana-Louis Morize’a, ale dopiero w połowie XIX wieku podbiło serca mieszkańców Półwyspu Apenińskiego, a konkretnie – neapolitańczyków. W dialekcie neapolitańskim zwane jest cuccumellą. Rzeczownik ten ma niejasną etymologię. Stanowi zdrobnienie od cuccuma (naczynie z miedzi lub terakoty); wywodzi się prawdopodobnie z późnej łaciny, choć niektórzy jego źródeł szukają w sanskrycie. Napar przygotowywany w caffettiera napoletana na tyle zasmakował neapolitańczykom, że doprowadził do powstania nowego zawodu: caffettiere ambulante. Obwoźny barista nosił ze sobą cały zestaw do parzenia kawy: palnik, kafetierę, filiżanki i cukier i zachęcał przechodniów do degustacji, nawołując: – Vulite ‘na tazzulella ‘e cafè?.
Neapolitańską kawiarkę cuccumella kupisz w sklepie Lente – zapraszamy tutaj!
Dopiero ponad sto lat później, bo w 1933 roku, Alfonso Bialetti wymyślił swoją mokę. Jej sukces w dużej mierze opiera się na dwóch kwestiach. Po pierwsze, jest dużo prostsza i bezpieczniejsza w użyciu od cuccumelli, po drugie, napar powstaje znacznie szybciej. Aby przygotować kawę w neapolitańskiej kafetierze, najpierw trzeba zagotować wodę, wlać ją do dolnego pojemniczka (tego bez dziubka), następnie włożyć filtr, wsypać do niego kawę (absolutnie jej nie ubijać, podobno najlepiej usypać z nią coś na kształt Wezuwiusza), później włożyć sitko zakręcić górny dzbanuszek i postawić na palniku. Gdy woda się zagotuje, następuje najtrudniejszy moment – trzeba energicznym ruchem odwrócić urządzenie, uważając, by się przy tym nie poparzyć, a następnie dziubek dzbanuszka przykryć papierowym rożkiem, tzw. cuppetiello (wszystko po to, by zachować jak najwięcej aromatu). Pozostaje czekanie, aż kawa przez sitko przeleje się do dzbanuszka, co potrwać może kilka, a nawet kilkanaście minut.
Dziś caffettiera napoletana stanowi już niemalże relikt przeszłości. Można ją zobaczyć głównie w domach starszych neapolitańczyków oraz w sklepach z pamiątkami; kawiarnie zdominowane zostały przez ekspresy. Jest jednak jedno wyjątkowe miejsce, które specjalizuje się w podawaniu kawy parzonej właśnie w ten sposób: Cuccuma Caffè. Achille, pomysłodawca i właściciel lokalu, podkreśla, że powstało ono z miłości do kawy, historii Neapolu oraz do czasu spędzanego w gronie najbliższych. Dziś we Włoszech wszyscy wypijają błyskawiczne espresso i pędzą dalej; na kawę z cuccumelli trzeba jednak poczekać. To idealny moment na zatrzymanie się i porozmawianie, na cieszenie się wspaniałym aromatem parzącej się kawy i towarzystwem, w którym przyszło nam ją pić.
Stare kawiarki neapolitańskie
Kawiarnia Cuccuma Caffè zlokalizowana jest w samym sercu neapolitańskiego centro storico, nieopodal kościoła Santa Chiara. Oprócz kawy z cuccumelli można tam skosztować również przepysznych wypieków, przygotowywanych według tradycyjnych, historycznych receptur, których do dzisiejszych czasów zachowało się podobno kilkaset. Od niedawna Achille dołożył do menu również tradycyjne makarony; do wyboru jest kilka rodzajów. Ciekawy jest sposób ich podania, gdyż zamawia się porcję na stolik i otrzymuje wspólny półmisek pasty z określoną liczbę sztućców (skojarzenia z Zakochanym kundlem jak najbardziej wskazane!). Jak tłumaczy właściciel, to właśnie w ten sposób spożywało się kiedyś obiad w biednych domach. Wspólny posiłek stanowił wówczas wyjątkowo ceniony przez rodziny moment dnia. Posiłkowi podawanemu w Cuccuma Caffè towarzyszy śpiew i szeroki uśmiech właściciela. To miejsce, w którym można poczuć się jak w neapolitańskim domu, kilkadziesiąt lat temu.
Odtworzenie tej wyjątkowej atmosfery jest możliwe również w Waszej kuchni, gdyż do lentkowego sklepiku właśnie trafiły tradycyjne, neapolitańskie cuccumelle. Zapraszamy do zakupów i zachęcamy do celebrowania każdej filiżanki kawy w wyjątkowym towarzystwie!
Cuccuma Caffè, via S. Giovanni Maggiore Pignatelli, 1a, 80134 Napoli NA, Włochy
Laudacja Julii Wollner dla Adama Szczucińskiego (nagroda w kategorii “Esej” za książkę Paradiso, wyd. Próby 2021)
Pamiętam, że kiedy równo 10 lat temu przeczytałam esej Podróżować, pisać Joanny Ugniewskiej, ogarnął mnie smutek i przerażenie – jako czytelniczkę i jako osobę piszącą. W tej doskonałej książeczce autorka, dziś członkini kapituły Nagrody Literackiej im. L. Staffa, przypomina, że o Włoszech rozprawiali najwięksi, że powiedziano o nich już wszystko, i że na dobrą sprawę my sami, podobnie jak nam współcześni, nic nowego już powiedzieć nie możemy.
Po przerażeniu przyszedł czas na ulgę, bo sytuacja ta, na swój sposób, nosi też znamiona wyzwolenia.Pozwala uciec od wszechobecnej paplaniny, delektować się ciszą; zachęca do przeżywania bez przekuwania emocji w słowa niedoskonałe. Jeśli po drodze trafi nam się zachwycająca współczesna lektura, tym piękniejszą sprawi nam niespodziankę. Dla mnie taką niespodzianką była książka Paradiso Adama Szczucińskiego, pokazująca, że nawet dziś, w XXI wieku, można jeszcze znaleźć swój klucz do Włoch, a konkretnie – do Wenecji. Dla Autora stała się nim poezja i postać Josifa Brodskiego. To dzięki nim powstały zapiski przypominające slajdy – do oglądania w prześwicie własnych emocji, refleksji i wspomnień. Dziękuję panu Adamowi za ten wzruszający seans i za to, że, mimo wszystko, zdecydował się nie tylko podróżować, ale także, jeśli nie przede wszystkim, pisać.
Laudacja Ewy Nicewicz dla Mateusza Kłodeckiego (nagroda za przekład Czekam, aż stanie się coś pięknego, Sonia Draga 2020)
Tłem dla wydanej w 2019 roku i przetłumaczonej na trzydzieści języków powieści Violi Ardone są mało znane wydarzenia z historii powojennych Włoch. To właśnie w latach 1945–1952 Włoska Partia Komunistyczna zorganizowała dla siedemdziesięciu tysięcy dzieci z południa kraju wyjazdy do Emilii-Romanii i Toskanii, by ratować maluchy przed głodem, chorobami, a nawet śmiercią.
Ten ważny i niezwykle aktualny utwór przyswoił językowi polskiemu Mateusz Kłodecki. I zrobił to w sposób mistrzowski. Dla naszego Laureata przekład literatury to bowiem coś więcej niż rzemiosło. Widać, że mozolna, obfitująca w wyzwania – chociażby w postaci dialektów – praca translatorska sprawia tłumaczowi przyjemność. Powieść Ardone w przekładzie Kłodeckiego zachwyca plastycznym językiem i włoskim kolorytem. Tłumaczenie, niczym wehikuł czasu, przenosi nas do powojennych Włoch, gdzie śledzimy z zapartym tchem, a czasem też i łzami, losy małego uchodźcy z Neapolu.
Parafrazując zatem polski tytuł powieści Ardone, możemy śmiało stwierdzić, że stało się coś pięknego. I za tę dużą dawkę piękna – bo przecież to właśnie piękno, jak pisał Dostojewski, ma moc zbawić świat – chcielibyśmy dzisiaj uhonorować Mateusza Kłodeckiego Nagrodą Literacką im. Leopolda Staffa.
Naszą opowieść o sztuce islamu powinniśmy rozpocząć od określenia jej zasięgu czasowego i geograficznego. Obejmuje ona ogromny obszar, w którego skład wchodzą tereny dawnej Palestyny, Syrii, Mezopotamii, Persji, Półwyspu Arabskiego, Afryki Północnej, a na swych rubieżach zachodnich również Andaluzję. Jeśli chodzi o ramy czasowe, przyjęto umowny podział sztuki islamu na okresy odpowiadające dynastiom panującym. Mówimy zatem o sztuce epoki Omajjadów w Syrii (661–750 r.), Abbasydów w Iraku (750–945 r.), Fatymidów w Egipcie (969–1171 r.), Seldżuków w Iranie i Anatolii (połowa XI–XIII w.), Mameluków w Egipcie i Syrii (1250–1517 r.), Mongołów w Iranie (połowa XIII–XV w.), Turków Osmańskich w Anatolii i na Bałkanach (XIV–XIX w.) oraz Safawidów w Iranie (1502–1857 r.). Co niezwykłe, pomimo upływu stuleci i zmieniających się trendów de facto pozostała ona jednolita i niezmienna w swych założeniach. Oko laika nie odróżni detali ani szczegółów odmiany charakterystycznej dla danego państwa; zachwycać nas będzie zarówno średniowieczna Mezquita w Kordobie, meczet Muhammada Alego w Kairze z XIX wieku czy też współczesny meczet Hassana II w Casablance.
Fundamenty sztuki islamu
Sztuka islamu ma swoje źródło w estetyce (rozumianej jako dziedzina filozofii), ta zaś sięga korzeniami do czasów przedislamskich zwanych dżahilijją, kiedy to koczownicze plemiona Arabów migrowały po pustynnych terenach Półwyspu Arabskiego. Estetyka ta wyrażała się przede wszystkim w poezji stanowiącej wówczas jedyny przejaw sztuki. Nomadowie nie znali architektury, nie tworzyli obrazów, nie rzeźbili; komponowali za to pieśni, które charakteryzowały się uwielbieniem piękna i stały swoistą kanwą, wzorcem późniejszej sztuki. Tradycja pieśni pustynnych była pielęgnowana przez Arabów w ciągu kolejnych wieków, nawet wówczas, gdy od niepewnej egzystencji koczowników przeszli oni do spokojnego życia mieszkańców miast. Ideał piękna zasadniczo nie zmienił się w momencie nastania islamu; sztuka nigdy nie była traktowana jako zbytek czy luksus. Warto przypomnieć, że jedno z imion Allaha brzmi „Al-Dżamil”, czyli piękny, ale także kochający piękno. Najdoskonalszym stworzeniem Boga jest natomiast oczywiście człowiek, dlatego tak wiele traktatów filozoficznych i estetycznych islamu dotyczy właśnie piękna i harmonii ludzkiego ciała.
Elementem nieodzownym sztuki islamu jest – co zapewne dostrzegają wszyscy, którzy choć raz się z nią zetknęli – symetria. Ma to związek z arabskim pojmowaniem estetyki, w której zarówno symetria (tawazun), jak i równowaga (tawazi) zajmowały najważniejsze miejsce. Istotny był również kontrast (takafu). Te trzy elementy splatały się ze sobą, tworząc niepowtarzalny wzór, charakterystyczny wyłącznie dla wyrafinowanej sztuki islamu, przy czym bez kontrastu nie byłoby symetrii i vice versa. Jest to z kolei związane z arabskim wyobrażeniem Raju, gdzie, zgodnie z surą LV „Miłosierny” (Ar-Rahman) wszystkiego jest po dwa.
Jedno z imion Allaha brzmi „Al-Dżamil”, czyli piękny, ale także kochający piękno
Kontrastem i symetrią charakteryzują się przede wszystkim takie dziedziny sztuki, jak kaligrafia, muzyka, kasyda, a przede wszystkim architektura, głównie zaś budowle sakralne. Warto podkreślić, że sztuka nie posiadała innego celu, jak tylko pozostawania sztuką dla samej siebie. W przeciwieństwie do swej chrześcijańskiej odpowiedniczki, sztuka islamu nie służyła nigdy wysławianiu chwały Boga, co przejawia się w tym, że pozostaje ona niemimetyczna i nierealistyczna. Zapewne niejeden z nas zetknął się z motywami zwierzęcymi lub roślinnymi w tej czy owej budowli, jednak nawet one nie służyły mimesis, a jedynie ukazaniu pewnego schematu i idei. Istotnym wyrazem islamskiego uciekania od mimesis jest również brak trzeciego wymiaru w malarstwie miniaturowym, przy czym wypada nam pamiętać, że zgodnie z zasadami Koranu malarstwo to – jedyne w przypadku islamskiej sztuki – nie służyło odzwierciedleniu natury ani ukazaniu istot żywych, a jedynie pewnej alegorii.
Najbardziej niezwykłą cechą sztuki islamskiej jest bez wątpienia fakt, że osiągnęła ona szczyt swego rozwoju niemal w momencie, w którym się narodziła. To, co zostało wzniesione, namalowane czy wyrzeźbione setki lat temu, do dzisiaj budzi nasz niekłamany zachwyt, przyciąga wzrok i wywołuje okrzyki niedowierzania. Jakże coś tak pięknego, wysublimowanego, a jednocześnie skromnego i prostego w swej strukturze mogło wyjść spod ludzkich dłoni? Przyczyną osiągnięcia owej pełni był fakt, że w momencie rozpoczęcia podboju bliskowschodniego świata muzułmanie zetknęli się od razu z kulturą i sztuką bizantyjską, a zatem powiesili sobie poprzeczkę maksymalnie wysoko i, co ciekawe, przeskoczyli ją bez przeszkód. Rozlewając się następnie po terytorium Bliskiego Wschodu i północnej Afryki muzułmanie przyswajali sobie elementy sztuki kolejnych podbijanych narodów, łącząc to, co napotkali, w jedność. Musimy pamiętać, że, jak już wcześniej powiedzieliśmy, jako dzieci pustyni i koczownicy Arabowie nie przynieśli ze sobą tradycji malarskiej, rzeźbiarskiej ani architektonicznej, znanej ludom starożytnym. Natomiast paradoksalnie eklektyczny islam zjednoczył różnorodne elementy sztuki podbitych przez siebie nacji, tworząc sztukę charakterystyczną tylko dla niego. Pomimo ewidentnego braku jednolitych korzeni sztuka islamu utrzymuje przy tym ciągłość tradycji od VII wieku; jest trwała, niezmienna i zachowuje swą tożsamość. Co ciekawe, współcześni architekci, wznosząc budowle sakralne czy te o charakterze państwowym (na przykład mauzolea władców) lub kulturowym, sięgają do klasycznych średniowiecznych wzorców. W efekcie w samym środku nowoczesnego miasta można natknąć się na budowlę do złudzenia przypominającą jakiś historyczny obiekt.
Rabat w Maroku
Ornament
Sztuka islamu nie byłaby sobą bez charakterystycznego motywu, jakim jest ornament, który stanowi jej znak rozpoznawczy, jak również cechę właściwą retoryki arabskiej i sztuki arabskich ogrodów. Ornament ma za zadanie podkreślić równowagę i symetrię, a także służy wypełnieniu pustej przestrzeni pomiędzy poszczególnymi elementami dekoracji. Wynika to z typowego dla nomadów horror vacui – strachu przed pustą przestrzenią. Zgodnie z zasadami sztuki każde miejsce danego detalu musiało zostać zapełnione. Stąd właśnie na budynkach wznoszonych w stylu arabskim nie znajdziemy ani odrobiny wolnego miejsca; wszystko, co służyło upiększeniu budowli, musiało zostać wypełnione motywem. Warto podkreślić, że motywy geometryczne arabeski, czyli ornamentu, łączone były z kaligrafią, o której mowa będzie niebawem. W takich przypadkach kaligrafia odnosi się bezpośrednio do słowa świętego i symbolizuje zasadę kreacji, natomiast motyw geometryczny, który się powtarza, stanowi element męski. Po raz kolejny jest to zatem połączenie symetrii i równowagi, wyznacznika sztuki i kultury islamu.
Na przestrzeni wieków islam wykształcił trzy główne typy ornamentu: roślinny, geometryczny oraz kaligraficzny, niemniej nie stanowi reguły konieczność wykorzystania wszystkich trzech w danym motywie. Wręcz przeciwnie, najczęściej spotykamy tylko dwa z nich. Jakkolwiek jednolita, sztuka ornamentu łączy ze sobą dodatkowo trzy elementy charakterystyczne dla stylu arabskiego, perskiego i tureckiego, przy czym mogą się one splatać lub występować indywidualnie. W ramach pierwszego stylu rozwinął się motyw winnego grona przypominającego szyszkę. Gdybyśmy zastanowili się głębiej, gdzie też znajdowały się podobne motywy, ani chybi doszlibyśmy do wniosku, że w kulturze greckiej. Stamtąd zostały zaadaptowane do stylu arabskiego. Skąd taka tendencja? Nie zapominajmy, że wśród pierwszych budowniczych w świecie islamu znajdowali się przede wszystkim mieszkańcy Bizancjum, którzy chętnie sięgali do własnej, jakże bogatej, tradycji. Motywy roślinne zdobią nie tylko budowle, ale również ceramikę i kobierce. By się o tym przekonać, wystarczy przejść się na współczesny suk w dowolnym arabskim państwie.
Ornament służy między innymi wypełnieniu przestrzeni – nomadzi żyjący na pustyni cierpieli wszak na horror vacui
Jeśli chodzi o motyw geometryczny, jest on chyba najciekawszym w sztuce przykładem zastosowania… reguł matematycznych. Arabowie, podobnie jak Grecy, lubowali się w poznawaniu arkanów królowej nauk i wykorzystywali jej zasady w zdobnictwie. Jeśli przyjrzymy się bliżej choćby marokańskiej ceramice, dojdziemy do wniosku, że na jej całokształt składa się pięć figur geometrycznych: okrąg, kwadrat, pięciokąt i sześciokąt. Choć zestaw ten wydaje się mocno ograniczony, to pozory mylą – muzułmańscy artyści potrafili (i w dalszym ciągu potrafią) z tych kilku elementów tworzyć prawdziwe dzieła sztuki.
Nie możemy pominąć arabeski, składającej się ze stylizowanych ornamentów roślinnych, które są gęsto rozmieszczone i zajmują całą przestrzeń danej kompozycji aż do obramienia. Tak zwana bordiura mogła przybrać rozmaitą formę – najczęściej prostą w kształcie linii o różnej szerokości; mogła też tworzyć osobny ornament. W tym drugim przypadku mamy do czynienia z motywem w symetrii pionowej, co pozwalało na powtórzenie wzoru dowolną liczbę razy. Taki wzór nosił charakterystyczną nazwę modelu nieskończoności, który stanowił ulubiony przedmiot dyskusji filozofów. Na ogół uważa się, że motyw ten służy podtrzymaniu uczuć religijnych, jako że nieskończoność stanowi analogię istoty boskości. Ornament ma o niej przypominać każdemu pobożnemu muzułmaninowi w każdej chwili jego życia.
Casablanca w Maroku
Kaligrafia
Sztukę pisania w kulturze arabskiej, która, przypomnijmy, w początkowych wiekach istnienia była niepiśmienna, ceniono bardzo wysoko. Ogromnym szacunkiem cieszyli się artyści, którzy posiedli umiejętność pięknego pisania, tak jest zresztą do dzisiaj. Tradycja głosi, że najpiękniej w historii pisało 17 osób, wśród nich pierwsi kalifowie: Ali, Umar i Usman. Wywodzący swój rodowód od biblijnego Adama Arabowie jemu właśnie przypisywali wynalezienie pisma. Miał on wymyślić je 300 lat przed swoją śmiercią i spisać pierwsze słowa na glinie, którą później wypalił. Według innego przekazu tego ważnego czynu dokonał Izmael, nieślubny syn Abrahama (Ibrahima) i jego niewolnicy Hagar, który miał być też pierwszym człowiekiem mówiącym po arabsku. Tak naprawdę pismo arabskie stanowiło nabatejską odmianę pisma aramejskiego, niemniej przypisywanie wynalezienia go postaciom biblijnym służyło wykazaniu, że ma ono swoje święte źródła w religii, a zatem zostało dane ludziom przez Boga.
Arabowie uważali, że piękne pismo zawiera w sobie wszystko to, co jest charakterystyczne dla pisma samego w sobie, a zatem harmonię liter, właściwe proporcje, odpowiedni porządek i układ (powownie: symetria i równowaga). Kaligrafia uchodziła za ucieleśnienie Słowa Bożego, stanowiła najdoskonalszy przejaw muzułmańskiego ducha. Oczywiście do jej rozwoju nie doszło przez przypadek – głównym bodźcem do pięknego pisania był zakaz obrazowania. Pamiętajmy, że islam – podobnie jak judaizm – nie pozwalał na przedstawianie wizerunku Boga; muzułmanie poszli o krok dalej i wprowadzili interdykt ukazywania wizerunku żywych postaci. Nie obejmował on wszakże pisma i tutaj artyści mogli do woli puszczać wodze fantazji, nadając literom dowolny kształt i pozwalając im przemawiać nie tylko poprzez symbol, ale również obraz.
Kaligrafia stanowiła najdoskonalszy przejaw muzułmańskiego ducha
Musimy w tym miejscu nadmienić, że wyznawcy islamu sam proces pisania traktowali jako czynność o charakterze świętym, w związku z czym kaligrafia była wszechstronnie komentowanym detalem sztuki. Według jednej z interpretacji elementy pionowe przeciwstawiano elementom poziomym, przy czym znaki pionowe symbolizować miały zmianę, podczas gdy znaki poziome – wieczną boską esencję.
Jako ciekawostkę można dodać, że ustalenie zasad kaligrafii przypadło w udziale wezyrowi jednego z abbasydzkich kalifów, Ibn Mukla. Opracował on proporcje pisma arabskiego kancelaryjnego naschi, z którego rozwinęły się liczne odmiany pisma o okrągłych kształtach. Wezyr ów, oprócz niebagatelnego talentu, odznaczał się bardzo konfliktowym charakterem i skłonnością do intryg, a przy tym niezwykłą zaciętością. Gdy kalif w ramach kary skazał go na obcięcie ręki, niezrażony wezyr przywiązał sobie kałamarz do kikuta i kontynuował swą pracę. Oprócz dłoni ów ojciec kaligrafii stracił również język, a wreszcie wolność, gdyż resztę swego życia spędził w więzieniu, gdzie… uparcie tworzył dalej.
Kaligrafia wplata się pięknie w ornamentykę budowli sakralnych i zajmuje najczęściej miejsce w górnym pasie, tuż przy suficie. Co ciekawe, współcześni muzułmanie nie są w stanie rozczytać tego jakże pięknego pisma, jakkolwiek orientują się, że są to sury Koranu. Rozszyfrowanie kaligrafii przychodzi z trudem również kustoszom muzealnym i lokalnym przewodnikom, którzy zapytani o znaczenie danego napisu przybierają najczęściej uczony wyraz twarzy, następnie pocierają czoło lub brodę i mówią, że owszem, tak, jest to sura Koranu. Następnie jakby od niechcenia wskazują na jakiś detal na ścianie lub suficie i płynnie przechodzą do jego opisu, pozostawiając kwestię kaligrafii w gestii domysłów niewiernego.
Kaligrafia wspomniana jest w Koranie, którego sura LXVIII nosi nazwę Pióro (Al – Kalam). Według niektórych pobożnych muzułmanów to właśnie pióro (kalam) stanowiło pierwszy przedmiot stworzony przez Boga, zaraz po stworzeniu człowieka
Miniatura
Każdy, kto choć raz trzymał w ręku traktat Naszyjnik gołębicy (El collar de paloma) andaluzyjskiego filozofa i uczonego Ibn Hazma, musiał zwrócić uwagę na misternie wykonane obrazki zawarte w tej książce. Rzecz jasna, miniatury w wydaniu współczesnym są dobrane przez wydawcę i nie stanowią oryginalnego elementu dzieła. Niemniej właśnie tam można było się na nie natknąć – w dziełach literackich, przy czym najczęściej prozatorskich, gdyż poezja stanowiła obraz sam w sobie. O ile – jak wspomniano – islam zakazywał malowania wizerunków ludzi, wskutek czego malarstwo nie rozwinęło się w kulturze muzułmańskiej, o tyle nie powstał nigdy zakaz ilustrowania ksiąg, z czego artyści skwapliwie korzystali. Wiązało się to również z funkcją miniatury, która nie ukazywała wizerunku, a jedynie pewne wyobrażenie i ideę.
Miniatura nie ma korzeni arabskich. Wywodzi się ze starożytnej Persji oraz z Indii i stamtąd właśnie sztukę tę zaczerpnęli muzułmanie, doprowadzając ją następnie do perfekcji. Iluminacje wprowadzone zostały pierwotnie do Koranu, przy czym nie były to obrazy figuralne. Skupiano się na ozdobieniu pierwszych stron koranicznych rękopisów, które zazwyczaj obejmowały surę Al – Fatiha oraz pierwsze wersety sury Krowa. Rozwój miniatury zawdzięczamy tak zwanej szkole bagdadzkiej, działającej w IX i X wieku, natomiast same początki jej rozwoju wiążą się z tendencją Arabów do wykonywania tłumaczeń tekstów z języków obcych. Największy ośrodek translatorski znajdował się w Kordobie, gdzie pracowali tłumacze języka łacińskiego, greckiego, hebrajskiego, kastylijskiego, a nawet francuskiego.
Miniatura nie ukazywała wizerunku, a jedynie pewne wyobrażenie i ideę
Tłumaczono oczywiście na arabski. Ponieważ dzieła, które sprowadzano z całego świata za pośrednictwem Bizancjum, zawierały obrazki, uczeni doszli do wniosku, że one również powinny podlegać skopiowaniu. Był to impuls do powstania arabskiej ilustracji książek. Jeśli przyjrzymy się owym miniaturom, dostrzeżemy wpływy bizantyjskie i indyjskie, ponieważ Arabowie nie posiadali żadnego innego wzorca figuralnego. Nam, współczesnym, miniatury mogą się wydawać prymitywne – nie respektują zasad perspektywy, a wszystkie obiekty ulokowane są w jednej linii. Postacie ludzkie i zwierzęce przedstawiano nieproporcjonalnie, a ich kolorystyka różniła się bardzo od rzeczywistej; twarze postaci są najczęściej bardzo schematyczne. Z drugiej zaś strony, jeśli weźmiemy pod uwagę prawie całkowity brak wzorców, twórczość ta wydaje się wyjątkowo subtelna i kunsztowna.
Do malowania wykorzystywano pędzle z sierści byka, wielbłąda, kota, a także wiewiórki. Czasami stosowano też pędzelki wykonane z piór ptasich, przede wszystkim gęsich. Barwniki ucierano ręcznie, wykorzystywano przede wszystkim gwasz, a także sproszkowane złoto wymieszane ze zwierzęcym klejem. Malowano na pergaminie lub papirusie, a od IX wieku na papierze sprowadzanym z Chin. Jak widać, sztuka miniatur należała do gatunku dość luksusowego. Największą popularnością w świecie arabskim miniatury cieszyły się w Andaluzji i Maghrebie.
Arabska miniatura z VII w.
Architektura
Architektura islamu stanowi – można rzec – wisienkę na torcie, gdyż nie ma sobie równych na całym świecie. Poza budynkami sakralnymi (meczetami), Arabowie wznosili również monumentalne budowle takie jak madrasy, mauzolea oraz przepyszne pałace. Należy w tym miejscu zaznaczyć, że architektura ta różni się pod względem położenia i w krajach Maghrebu mówimy raczej o stylu mauretańskim niż islamskim jako takim.
Najważniejszą budowlą był bezspornie meczet. Stworzenie tej formy architektonicznej stanowiło bez wątpienia najważniejszy wkład Arabii muzułmańskiej w rozwój późniejszej architektury, która dostosowała się do tradycji podbitych ludów. W swym założeniu była to świątynia spełniająca funkcje nie tylko modlitewne, ale służąca także jako dom zgromadzeń wspólnoty, miejsce nauki, a także rodzaj przytułku dla ubogich, którzy, w razie konieczności, nocowali w obrębie meczetu. Sama jego nazwa – masdżid – oznacza miejsce, w którym dokonuje się czołobicia. Wśród meczetów wyróżnia się tak zwane meczety piątkowe (dżami), a także wielkie świątynie, przy czym przymiotnik „wielki” odnosi się raczej do funkcji świątyni. Przyjmuje się, że wczesna forma meczetu jako miejsca modlitwy muzułmanów wywodzi się z planu domu Mahometa w Medynie. Najważniejsze elementy tej budowli, oddawane w artystycznej formie, to mihrab – nisza wskazująca kierunek modlitwy (kibla), a także minbar, czyli rodzaj kazalnicy. Charakterystycznymi elementami zewnętrznymi meczetu są kopuła oraz minaret, czyli wieża, z której szczytu muezzin wzywał wiernych na modlitwę.
Wczesna forma meczetu jako miejsca modlitwy muzułmanów wywodzi się z planu domu Mahometa w Medynie
Oba te elementy odzwierciedlają harmonię, porządek oraz pokój tkwiące w naturze rzeczy. Pierwsze meczety zakładane na zdobytych terytoriach były nietrwałymi konstrukcjami budowanymi z suszonej cegły, z kolumnadą z pni palmowych, przekrywaną gałęziami i liśćmi palm. Szczególne miejsce w historii architektury islamskiej zajmował Wielki Meczet w Damaszku – tak zwany Meczet Umajjadów, stanowiący całkowicie muzułmańskie założenie. Został wzniesiony w latach 706–715 na miejscu dawnych świątyń Hadada i Jowisza oraz katedry pod wezwaniem św. Jana Chrzciciela. Co ciekawe, do tego meczetu jako pierwsza głowa Kościoła katolickiego wszedł papież Jan Paweł II. Dodatkową atrakcją dla ewentualnych romanofilów stanowi fakt, że zewnętrzne mury meczetu o wymiarach 100 × 157.5 m pochodzą jeszcze z okresu rzymskiego.
Wpływy różnych stylów architektonicznych (bizantyński, wizygocki i syryjski) widoczne są natomiast na przykładzie meczetu Umajjadów w Kordobie, wzniesionego przez Abd-ar Rahmana I. W zamierzeniu miał on stanowić lustrzane odbicie meczetu damasceńskiego. Po upadku królestwa Grenady meczet ten został przekształcony w kościół. Zwiedzający ów cud islamskiej architektury pozostają urzeczeni lasem kolumn połączonych na dwóch poziomach podkowiastymi łukami w biało-czerwonym kolorze. Wnętrze stanowi typowy przykład architektury mauretańskiej, a sensu stricto – marokańskiej. Połączenie arabskiej ornamentyki i kaligrafii z chrześcijańskim charakterem budowli robi niesamowite wrażenie.
Co ciekawe, im bardziej na zachód świata islamskiego, tym wyraźniejszy kwadratowy plan meczetu, co widać najbardziej widoczne jest w Maroku. Na terenach wschodnich meczety wznoszono raczej na planie cylindra, przy czym w Egipcie i Syrii nie dominował żaden kształt. W Egipcie doszło do tak daleko posuniętego synkretyzmu stylów, że w meczecie Al-Azhar każdy minaret wzniesiono w innym stylu, w zależności od wieku, w którym powstał. Co istotne, ów artystyczny nieład nie naruszył jedności budowli, co niedwuznacznie świadczy o estetycznej ciągłości islamskiej architektury.
Na pograniczu architektury świeckiej i sakralnej znajdują się medresy. Były to szkoły koraniczne, obejmujące sale wykładowe i tak zwane domy studenckie, jak również sale modlitewne lub meczet. Na środku dziedzińca zazwyczaj mieściła się fontanna. Sale wykładowe znajdowały się w tak zwanych ejwanach, czyli pomieszczeniach otwartych od strony dziedzińca, sklepionych kolebką o załamanym łuku lub konchą. Były one charakterystyczne dla architektury perskiej i stamtąd zaadaptowane przez sztukę islamu. W miarę zyskiwania niezależności, po wprowadzeniu w nich nauk ścisłych, madrasy zaczęły być włączane w większe kompleksy budowli. Obecnie w wielu częściach świata muzułmańskiego uniwersytety te zostały usunięte w cień przez świeckie uczelnie w zachodnim stylu. Przykładem działającego wciąż uniwersytetu jest marokańska medresa Bu Inania, założona w latach 1350–135 przez marynidzkiego władcę Abu Inana Farisa w Fezie. Nosi wyraźne znamiona architektury mauretańskiej w południowej Hiszpanii. Jest dwukondygnacyjna, otoczona krużgankami, a dziedziniec wyłożony jest płytami z marmuru i onyksu. Bogactwo jej dekoracji sprawia, że nie sposób oderwać od niej wzroku, a połączenie cedrowego drzewa i marmuru stanowi niesłychaną kombinację. Na dziedzińcu panuje niesłychany spokój, jakże inny od zgiełku prowadzących do uczelni zaułków medyny, a wysoka zabudowa gwarantuje chłód tak bardzo pożądany w marokańskim upale.
Alhambra (Granada, Hiszpania)
Muzułmanie wznosili również zamki, mniej lub bardziej potężne, jednak nie charakteryzowały się one tak bogatą ornamentyką, jak meczety i medresy. Kazby, a więc zamki zachodnioafrykańskie, znamionuje prostota, wręcz skromność. Ich zadaniem była ochrona przed żarem pustyni oraz potencjalnymi najeźdźcami. Pałace władców były za to dużo bardziej monumentalne. Za najwspanialszy przykład islamskiej architektury świeckiej posłużyć może bez wątpienia hiszpańska Alhambra. Pałac ten wzniesiony został jako twierdza kalifów mauretańskich; jego budowa trwała od 1232 do 1273 roku, jednak forteca była wielokrotnie rozbudowywana w późniejszym okresie. Zamek stanowił ostatni punkt obrony muzułmanów przed wojskami chrześcijańskiej rekonkwisty. Po zdobyciu Grenady w 1492 roku Alhambra służyła za więzienie. Jakże spektakularny upadek tak wspaniałej budowli!
Alhambra zachwyca swoją bogatą ornamentyką, w której przeplatają się motywy geometryczne i roślinne, wspaniałymi dziedzińcami, bujną roślinnością ogrodu, a także tym niezwykłym połączeniem kunsztownej sztuki arabskiej i średniowiecznej monumentalności, jakby w tym gmachu splotły się dwie sztuki na pograniczu dwóch światów. Sklepienia zdają się być utkane z koronki, podczas gdy wieże i mury przytłaczają swą potęgą. Wznosząc Alhambrę budowniczy muzułmańscy dali przykład niezwykłego kunsztu i biegłości w sztuce.
za przekład Czekam, aż stanie się coś pięknego Violi Ardone(Sonia Draga 2020)
Rozalia Słodczyk
za książkę naukową Ekfraza, hypotypoza, przekład. Interferencje literatury i malarstwa w prozie włoskiej i eseistyce polskiej XX wieku (Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego 2020)
Adam Szczuciński
za esej literacki Paradiso (Próby 2021)
Nasza Księgarnia
za wydawanie włoskiej literatury dla dzieci i młodzieży
Roberto Salvadori
nagroda specjalna w kategorii „Pomost” w uznaniu pracy na rzecz relacji polsko-włoskich oraz Premio del Centro Studi Famiglia Capponi
ItaliAMO (koło naukowe oraz polsko-włoskie studenckie czasopismo na Wydziale Filologicznym Uniwersytetu Łódzkiego)
wyróżnienie za działalność popularyzatorską.
Laureaci otrzymują antykwaryczną widokówkę włoską opatrzoną tabliczką z napisem „Nagroda Literacka im. Leopolda Staffa” oraz album-antologię śródziemnomorską Metamorfozy pod redakcją Julii Wollner.
Za wsparcie dziękujemy Elżbiecie Staff-Zielińskiej, bratanicy naszego Patrona.
Podstawą każdego marokańskiego posiłku, także tego porannego, jest chleb: miękki, okrągły, rumieniejący na ściankach glinianego pieca. Kawałki chleba urywa się rękami i macza w miodzie, owocowych konfiturach lub żółtku usmażonego jajka. Obok chleba na marokańskich stołach pojawiają się naleśniki. Te najbardziej charakterystyczne, beghrir lub baghrir, przygotowuje się z drobnej semoliny i smaży na gorącej patelni tylko z jednej strony. Bywają nazywane naleśnikami z tysiącami dziur — podczas smażenia na powierzchni ciasta pojawiają się liczne małe dziurki.
Na śniadaniowym stole w Maroku stoi zazwyczaj kosz z pieczywem, talerz naleśników i liczne miseczki z dodatkami: domowymi konfiturami, miodem, masłem, oliwą i amlou — aromatyczną pastą z prażonych migdałów, miodu i oleju arganowego. Pół wieku francuskiej dominacji w Maroku odcisnęło swoje piętno na tutajszych tradycjach kulinarnych. Obok okrągłego chleba często leżą francuskie wypieki: croissanty, pain au chocolat albo pain aux raisins.
Zwolennicy wytrawnych śniadań też nie powinni być zawiedzeni. Popularnym wyborem są jajka, ugotowane na twardo lub smażone: z płynnym żółtkiem, w którym można maczać kawałki chleba, posypane aromatycznym kuminem, z kilkoma zielonymi oliwkami i kawałkami pomidorów. W niektórych częściach kraju na śniadanie podaje się berberyjski omlet: jajka ugotowane w pachnącym kuminem i kolendrą sosie pomidorowym w stożkowatym naczyniu, tadżinie. Omelette berbère jest popularnym daniem także w porze lunchu lub kolacji.
Do picia podaje się świeżo wyciśnięty sok z pomarańczy albo wszechobecną miętową herbatę, słodzoną dużą ilością cukru. Ci, którzy wolą kawę, parzą ją w tygielku z ziarnami kardamonu (chcesz spróbować? tutaj zamówisz naszą kawę z kardamonem Feniks). Jest mocna, aromatyczna i równie słodka, co herbata.
Dziury w naleśnikach beghrir zapewniają im atrakcyjny wygląd, ale, co ważniejsze, pozwalają świetnie chłonąć dodatki. W Maroku tradycyjnie polewa się je z sosem z rozpuszczonego masła i miodu.
Artykuł, zatytułowany Kobiety jego życia. Refleksje nad sztuką i życiem Giacomo Pucciniego, ukazał się drukiem w magazynie o Włoszech “La Rivista” (nr 10).
Giacomo Puccini przychodzi na świat w Lukce w 1858 r. jako jedno z siedmiorga dzieci Michela i Albiny Puccinich i piąty z rzędu kontynuator znamienitych rodzinnych tradycji muzycznych. Lukka go kocha. Gdy umiera urodzony tu kompozytor Alfredo Catalani, zaprzyjaźniony z nim Giacomo zwraca się do burmistrza z prośbą o wzniesienie zmarłemu tablicy pamiątkowej na głównym placu miasta. Burmistrz odpowiada wówczas: Niestety, to miejsce jest już zarezerwowane dla innej tutejszej osobistości – dla Pana…
Galeria kobiecości
Zanim jednak wybitny kompozytor na owe honory zasłuży, podążać będzie długą i wyboistą drogą, wiodącą przez różne kraje, kultury i środowiska, ale na każdym etapie oferującą ten sam, najważniejszy punkt odniesienia: postać kobiety. O jakich kobietach właściwie mowa? O pięciu siostrach o tak różnym temperamencie, dotykających tak odmiennych strun w sercu Giacomo? O matce, z którą łączyła go więź szczególna, rzadkie pokrewieństwo dusz, podtrzymywane dzięki listom, które wymieniali, gdy los zgotował im rozłąkę? A może najdroższa naszemu bohaterowi kobieta to nikt inny, jak Elwira Bonturi – anioł dobroci i zazdrosny żandarm w jednej osobie, towarzyszka życia, która porzuciła dla artysty – wówczas jeszcze żyjącego w skrajnej nędzy – swoje poukładane życie i przez 18 lat trwała wiernie u jego boku bez ślubu (mąż zawzięcie odmawiał jej zgody na rozwód), mimo dezaprobaty społeczeństwa? Może jednak wiodące figury kobiece w codzienności Pucciniego to jego niezapomniane artystki, które katował ćwiczeniami, aby lśniły pełnym blaskiem w rolach jego heroin? A może angielska przyjaciółka Sybil Seligman, której zwierzał się ze wszystkiego i do której wysłał w całym życiu ponad 600 listów? Wspomnijmy wreszcie o maszerujących dumnie w zwycięskim orszaku heroinach, począwszy od Manon Lescaut, poprzez Mimi, Toskę i Madame Butterfly, na Turandot skończywszy. Jak sam mówił, nosił je miesiącami pod sercem, pieszcząc partytury jak przyszła matka pękaty brzuch. Podobnie jak ona, doświadczał swoistego „wessania” w pustkę, gdy samodzielne i z podniesionymi głowami szły w świat, wyrwane z jego opiekuńczego uścisku. Przyjrzyjmy się zatem bliżej najbardziej znanym bohaterkom oper Pucciniego.
Niepokorne cyganki
Cyganeria miała swą premierę w Teatro Regio w Turynie 1 lutego 1896 r. i powstała z inspiracji powieścią Henriego Murgera Sceny z życia cyganerii. Umuzycznione przez złote dziecko Lukki dzieło odsłania w 4 aktach ubogie życie zaprzyjaźnionych młodych artystów w realiach Paryża pierwszej połowy XIX w. Warto nadmienić, że temat ten zainteresował też innego sławnego kompozytora, Ruggiero Leoncavalla. Panowie wiedli zażarty spór, aż do wspólnej decyzji, że to publiczność, a nie oni, ocenią wartość artystyczną obu dzieł.
Opera Pucciniego wiernie odmalowuje egzystencję bohaterów: rozbuchane chwile radości, zapijaną melancholię i spowijającą wszystko i wszystkich głęboką samotność. Rudolf i Mimi to – obok antagonistycznej, przebojowej pary Musetta-Marcello – drugi duet-trzon całej kompozycji. Zakochani spotykają się po raz pierwszy na ciemnym i zimnym strychu, który okaże się później klamrą spinającą marny żywot Mimi, miejscem zarazem realnym i symbolicznym. Strych to przestrzeń głęboko ludzka, gdzie przetaczają się z jednakim łoskotem smutki i radości dziewczyny, gdzie czuwają nad nią w ostatniej godzinie przyjaciele i ukochany. Miłość tych dwojga staje się motorem całej historii, potrzebnym, by położyć kres samotności i zakończyć dramat młodych, niespełnionych artystów.
W kobietach Pucciniego pobrzmiewa jego fantazja, emocjonalna wybujałość, skrajna zmysłowość i rozczarowanie rzeczywistością, do której nigdy nie przystawał
Mimi to połączenie zwiewnej wrażliwości, słodyczy i niewinności, które przez trzy lata pracy nad operą nawiedzało Pucciniego nawet w snach. Mimi jest samą poezją, jak nazywa ją Rudolf, kwiatem zgasłym przez ubóstwo, tak różnym od drapieżnego ptaka, którego ulubionym pokarmem jest serce, czyli Musetty. Te bohaterki to dwa antytetyczne oblicza kobiecej natury, tak bardzo pociągające Pucciniego, i jednocześnie dwa typy heroin, z którymi widz nieustannie styka się w muzycznym dorobku mistrza. Heroin skazanych niechybnie na cierpienie i śmierć, która – na skutek choroby lub samobójstwa – wieńczy zawsze ich krótki i złamany żywot. Wszystkie one są artystycznie niezapomniane, kontrowersyjne i ciekawe na płaszczyźnie psychologicznej oraz niezwykle poruszające i prawdziwe na płaszczyźnie ludzkiej. W kobietach Pucciniego pobrzmiewa jego fantazja, emocjonalna wybujałość, skrajna zmysłowość i rozczarowanie rzeczywistością, do której nigdy nie przystawał. Jego opadanie w ciszę i samotność, tylko po to, by już po chwili poszukiwać tłumów i blichtru; jego powściągliwość i nieumiarkowanie, egzaltacja wypierana przez apatię i zasępienie.
Mimi jest chyba jedną spośród tych „córek scenicznych” toskańskiego mistrza, w które przelał on najwięcej ze swojego serca i życia, szczególnie z okresu mediolańskich studiów, gdy obracał się w skrajnie biednych kręgach swojej małej cyganerii, tworzonej m.in. przez Pietro Mascagniego i Ruggiero Leoncavalla. Wynajmował wówczas nieogrzewane pokoje, chodził zawsze w jednym, ciemnobrązowym garniturze, kupionym na egzamin maturalny i zamienionym na nowy dopiero w 1885 r., przy okazji neapolitańskiej premiery opery Willidy; jedzenie poświęcał dla czarnej kawy, wina i papierosów, i tylko sztukę niezmiennie stawiał na piedestale. Pragnienie zdobycia muzycznych szlifów na mediolańskiej uczelni było u niego tak ogromne, że, aby sprostać wymogom finansowym, związanym z nauką i życiem w wielkim mieście, napisał list z prośbą o pomoc do samej królowej Małgorzaty. Wyczekane wsparcie finansowe otrzymał. Wcześniej z kolei, gdy jako chłopak mieszkał jeszcze w Lukce i udało mu się raz zdobyć bilet na Aidę Verdiego wystawianą w Pizie, a nie miał już funduszy na transport, przebył całe dwadzieścia pięć kilometrów pieszo… Nie można już chyba dobitniej zamanifestować miłości do opery.
W imię miłości
Vissi d’arte, vissi d’amore, non feci mai male ad anima viva… („Żyłam sztuką, żyłam miłością, nie pokrzywdziłam nigdy żywej duszy…”). Tymi słowami, które są jednocześnie początkiem przepięknej arii Toski, przedstawia się nam kolejna, i pozostająca w jakże dużej opozycji do Mimi, heroina Pucciniego. Jej losy zostały zaprezentowane po raz pierwszy w Teatro Costanzi w Rzymie 14 stycznia 1900 r. i były oparte na dramacie Victoriena Sardou pod tym samym tytułem oraz na libretcie stałych i temperamentnych współpracowników kompozytora, Illiki i Giacosy, którzy opracowali też libretto do Cyganerii.
Akcja Toski rozgrywa się w 1800 r. w Rzymie, w czasie, gdy na polach bitewnych Marengo ważą się losy Włoch. Reżyserem wydarzeń historycznych stanowiących tło dla utworu jest Napoleon – oręż narodów i bohater Rewolucji Francuskiej. Sercem wspaniałej kompozycji Pucciniego staje się jednak ponownie kobieta: dumna, piękna i wojownicza Floria Tosca; artystka, która przeobrazi się na oczach widza, by podjąć próbę – nieudaną zresztą – ocalenia ukochanego malarza Mario Cavaradossiego, skazanego na śmierć z powodu udzielenia schronienia zbiegłemu więźniowi.
W scenach aktu I Toskę cechuje przede wszystkim wyniosłość i silnie zaakcentowana postawa autoreferencyjności – to ona jest jądrem, wokół którego obraca się świat i któremu każdy element tego świata winny jest uwagę, najwyższy podziw i oddanie. Ukazuje to choćby początkowa scena z obrazem, mająca genialny finał: w tej odsłonie Tosca, stojąca przed płótnem z wizerunkiem Marii Magdaleny, dopieszczanym jeszcze przez ukochanego, zauważa u sportretowanej zachwycające błękitne oczy markizy Attavanti i natychmiast zwraca się rozkazująco do Mario: Ma falle gli occhi neri! („Ależ zrób jej czarne oczy!”, czyli dokładnie takie, jak oczy Florii…), prezentując swój egocentryzm.
W Tosce pobrzmiewa radośnie Puccini: wyzwolony pasjonat, czarujący szaleniec, gotowy na wszystko w obronie swych ideałów i priorytetów
Tosca przechodzi jednak metamorfozę, stając się emanacją dojrzałej i zniewalającej kobiecości. Nie jest już rozpieszczonym wytworem salonów, ale kobietą wymagającą szacunku dla siebie i swoich uczuć, nieuznającą łatwych kompromisów i skłonną nawet zabić w imię miłości. Nadal charakteryzują ją duma i świadomość własnego powabu, ale teraz już sprowadzone do bezpiecznych granic, w służbie szczerego, gorącego uczucia.
Ze wszystkich oper Pucciniego Tosca jest chyba najbardziej teatralna i sceniczna. Muzyka jest tu na pewno mocniejsza niż w Cyganerii. Pełnym żarem płonie w niej namiętna natura kompozytora, który ciągle – na scenie czy w życiu – szukał nowych wrażeń i niewydeptanych ścieżek, ale nade wszystko łaknął prawdy i dlatego nie przystał na finał kompozycji zaproponowany mu przez samego Sardou: według niego Tosca powinna skoczyć w rozpaczy do Tybru. Puccini zaoponował wtedy: Tosca nie umie skakać w dal, a Tybr płynie za daleko od zamku św. Anioła; poza tym taras, z którego nieszczęsna miałaby wykonać skok, znajduje się z przeciwnej strony aniżeli Tybr… W Tosce – kobiecie z innych czasów, jak nazywa ją Andrea Bocelli – pobrzmiewa radośnie Puccini: wyzwolony pasjonat, czarujący szaleniec, gotowy na wszystko w obronie swych ideałów i priorytetów. Człowiek, który nie śpi i nie je, byleby zdążyć przekuć całą muzyczną koncepcję w nuty; który pokonuje dwadzieścia pięć kilometrów na piechotę, by zobaczyć wyśnioną Aidę; który zamiast przeciętności i równowagi woli ciągły balans na granicy i który wreszcie, w swej rozbrajającej, niemal dziecięcej spontaniczności, skłonny jest pobiec po ułaskawienie do samego króla (i uzyskać je!) dla nieznanego więźnia, którego dobiegający z celi śpiew tak bardzo go zniewolił.
Tosca i Mimi to zatem dwa kontrastujące oblicza tego samego Giacomo Pucciniego; oblicza doskonale się uzupełniające. Pierwsza jest ucieleśnieniem jego uczuć i namiętności, ogniem cygana w życiu i piętnującego najmniejsze usterki pedanta w pracy; porywem zazdrości czy też wielkoduszności, zawsze jednakowo autentycznym i władającym całą jego osobą. A Mimi? To jedna z odsłon neurastenicznej melancholii artysty, jego zwiewna, poetycka dusza, jednakowo predysponowana do podniebnych lotów, jak i ciągłego rozbijania się o nieprzyjazny brzeg rzeczywistości.
Zdjęcie główne: podobizna kompozytora w jego rodzinnym mieście, fot. 驰 徐 / Flickr, CC BY-NC-SA 2.0
Po śmierci Amosa Oza w 2018 roku Grosman zajął miejsce najwybitniejszego współczesnego prozaika Izraela. Teraz to on typowany jest do literackiej Nagrody Nobla, a w kraju stał się niezaprzeczalnym autorytetem i mistrzem słowa.
Głosy kobiet
Gdyby Nina wiedziała to narracja na trzy kobiece głosy. Historia opiera się na poszukiwaniach sensu rodzinnych wydarzeń prowadzonych przez Ninę i Gili, matkę i córkę. Jest też Wera, babka Gili, której pamięć skrywa tajemnicę przeszłości. O tym, jak wielki wpływ mają rodzinne historie na kolejne pokolenia, napisano już wiele książek. Ta jednak koncentruje się głównie na procesie odkrywania prawdy, która – choć obecna w życiu kobiet na co dzień – pozostaje przez dekady niewysłowiona. Żeby dowiedzieć się, jaka siła miała wpływ na życie babki i matki, Gili przepytuje tę pierwszą i stara się zrozumieć rodzinną historię. Zarówno dla niej, jak i dla czytelnika nie jest to opowieść łatwa. Wymagająca fabuła i opis tragicznej przeszłości wymagają wielkiego skupienia, dzięki czemu także czytelnik, pełen wewnętrznego napięcia, staje się na chwilę niemym uczestnikiem wydarzeń.
Oto się zaczyna, tak się to zaczyna, od dziwacznych, nieważnych drobiazgów – przekonuje Grosman. Jak przełamać prozę codzienności i zgłębić się w historię sprzed kilku dekad? Bohaterowie powieści wierzą, że liczy się każdy, nawet najdrobniejszy szczegół, który – jak w policyjnym śledztwie – może rzucić światło na to, co wydarzyło się w życiu kobiet.
Kolonia karna
Wera wraca więc wspomnieniami do tego, co wydarzyło się po II wojnie światowej i opowiada o wyspie Goli Otok, która była wówczas częścią Jugosławii. Znajdowała się tam utworzona przez dyktaturę Tity kolonia karna, na której przetrzymywano więźniów politycznych. Bohaterka, niegdyś zesłana tam za rzekome szpiegostwo, nieskrępowanie opowiada o obozie pracy, w którym, żeby przeżyć, musiała niewolniczo pracować w kamieniołomie. Więźniowie byli też przesłuchiwani, torturowani, głodzeni i bici. Z czym może kojarzyć się czytelnikowi taki obraz świata? Wera żegna się ze swoją matką. Obejmują się. Jej matka blisko dziesięć lat temu została wywieziona do Auschwitz. Kobiety, które tam były, a później znalazły się na Golim Otoku, twierdziły, że tu jest gorzej. Tam było jasne, kto jest wrogiem, kogo się wystrzegać. Tutaj chodzi o to, by każda była wrogiem każdej.
Grosman naświetla tym samym dojmującą historię Europy, która, ledwo otrząsnąwszy się z nazizmu, została przejęta przez kolejne dyktatury. Wyzysk i śmierć Europejczyków w XX wieku mają też swoje odbicie w traumie następnych pokoleń. Jak widzimy, praca w obozie odcisnęła ogromne piętno nie tylko na Werze, lecz także na jej córce i wnuczce. Tajemnica zsyłki jeszcze długo pozostanie przez kobiety nieodkryta, choć – aby rodzina mogła przeżyć katharsis – prawda musi w końcu ujrzeć światło dzienne.
Gdyby Nina wiedziała Dawida Grosmana to świetne portrety psychologiczne i narracja wzbudzająca wielkie emocje
Narracyjna wolta
Doceniona przez literacki świat powieść Wchodzi koń do baru jest opowiedzianą w pierwszej osobie linearną historią zagubionego człowieka, który na forum zdecydował się wyznać prawdę o traumatycznej przeszłości. Czy bolesne wspomnienia wypowiedziane przed publicznością niosą ulgę i gwarantują rozliczenie z przeszłością? A co jeśli zachowamy je dla siebie, jak w przypadku bohaterek książki Gdyby Nina wiedziała? Grosman w najnowszej powieści zdecydował się nie tylko na narracyjną woltę, lecz także na zmianę w przedstawieniu bohaterów oraz ich sposobów na radzenie sobie z przeszłością. Prozatorska wirtuozeria, o której świadczą jego kolejne książki, dowodzi, że nie bez przyczyny jest pretendentem do miana pierwszego pióra literatury Izraela.
Dawid Grosman, Gdyby Nina wiedziała, tłumaczyła Magdalena Sommer, Wydawnictwo Znak, Kraków 2021
Dawid Grosman – jeden z najbardziej znanych izraelskich prozaików. Jego książki przetłumaczono na 35 języków, a w Polsce ukazało się jego 9 powieści.
Cytrusy wielu z nas kojarzy z krajami basenu Morza Śródziemnego, ale nie do końca słusznie, prawda?
Sprawa jest trochę bardziej skomplikowana, niż mogłoby się wydawać. Używając analogii do migracji ludzkiej, rzeczywiście trzeba przyznać, że dziadkowie i pradziadkowie obecnych cytrusów nie pochodzą z Europy, tylko głównie Azji, ale to było dawno, dawno temu. Cytrusy, które znamy dziś, szczególnie w Europie czy Stanach, to kolejne pokolenia hybryd czy krzyżówek, selektywnie wybieranych, szczepionych i dostosowywanych do życia w naszym klimacie.
Poza tym, cytrusy to “plemię” wędrowne, co bardzo mocno komplikuje sprawę ich klasyfikacji. Jest wiele gatunków czy odmian, których pochodzenie “zakłada się” z uwagi na pewne uwarunkowania handlowe, gdyż twardych dowodów ciężko by szukać. Przykładem niech będzie tangerynka, która wedle jednej klasyfikacji jest osobnym gatunkiem (Citrus tangerina), wedle innej – odmianą mandarynki (citrus reticulata). Jej nazwa pochodzi od toponimu Tanger – marokańskiego portu, w którym drzewkami tymi handlowano. Jak więc widzisz, wiele rzeczy jest, mówiąc dyplomatycznie, mocno uznaniowych.
Mamy też cytrusy pochodzące z Australii (tzw. Fingerlime), przepyszną odmianę mandarynek (tangerynek) Ortanique, która wywodzi się najprawdopodobniej z Jamajki, i mnóstwo kultywarów (odmian uprawnych), które sprawdzają się i kwitną najpiękniej tylko w konkretnych dla nich warunkach. Weźmy choćby wybrzeże Amalfi ze słynną odmianą cytryn, czy Sycylię z jej krwistymi pomarańczami, które nigdzie indziej na świecie nie osiągają już takich walorów smakowych i aromatycznych.
Historia cytrusów, ich wędrówka przez świat, sposób, w jaki “kolonizowały” kolejne tereny, by, przy pomocy ludzi, zdobywać nawet ziemie wybitnie im niesprzyjające, jest wręcz fascynująca. Jeśli kiedyś uda mi się znaleźć o tym poważną książkę, z miejsca stanie się moją ulubioną. W dodatku klimat wciąż się zmienia – nie ma co do tego wątpliwości – więc i dla cytrusów oznacza to kolejną sposobność do ekspansji.
Drzewka pomarańczowe w Rzymie, fot. aNdrzej cH. / Flickr, CC BY 2.0
Cóż, zawędrowały nawet do chłodnej i pochmurnej Polski! Śmieję się oczywiście, ale rzeczywiście sporo ich w naszych sklepach: cytryny, kalamondyny, kumkwaty to tylko niektóre z nich. Ciekawa jestem, które należą do Twoich ulubionych.
Cytrusy w naszych sklepach, szczególnie w wielkich marketach budowlano-remontowych, są często w stanie złym, bardzo złym lub tragicznym. To właśnie przed nimi staram się ludzi przestrzegać w mojej blogowej serii “Kup Pan Cytrusa”. Ich największa dostępność bywa bowiem zwodnicza i sprawia, że wiele osób, po swojej pierwszej – często nieuniknionej – porażce, mocno zraża się do ich uprawy.
Odpowiem więc przekornie: moje ulubione cytrusy to te, które są w naszych domach, ogrodach, oranżeriach, tarasach, balkonach lub na okiennych parapetach. Te, które są kochane i uprawiane z pasją, nawet jeśli tej pasji mamy czasem zbyt dużo, co skutkuje choćby ich przelewaniem. Najukochańsze zaś to te najmniejsze: rodzące się dopiero z pestek (np. w ramach eksperymentów domowych z dziećmi), dopiero co ukorzenione czy zaszczepione zrazy. One są bowiem obietnicą, nadzieją, odskocznią dla naszych wyobraźni i marzeń.
Co poza tym? Limy, a konkretnie lima meksykańska. Nie ma ona tej drzewkowej formy, która staje przed oczami większości z nas, gdy myślimy o cytrusach. Jest małym, kolczastym i nieregularnym krzaczkiem – i za tę odmienność i przekorność ją uwielbiam.
Skoro mowa o odmienności, to spytam od razu: czy wszystkie cytrusy uprawia się tak samo? Czy możemy podzielić je na łatwiejsze i trudniejsze w uprawie?
Kiedyś moja znajoma, która w swojej kolekcji posiada kilkanaście cytrusów, napisała, że rosną najlepiej, gdy wyniesione do ogrodu zostają “zapomniane” i zostawione samym sobie. Tak, by rozwijać się, jak zaprogramowała je natura, a nie tak, jak chciałby życzyć sobie ich właściciel. Oczywiście jest to duże uproszczenie, ale pod wieloma względami wszystkie cytrusy uprawia się podobnie i trzeba trzymać się kilku podstawowych zasad.
Rozumiem jednak, w jakim kierunku zmierza Twoje pytanie; rzeczywiście można cytrusy podzielić na te łatwiejsze i trudniejsze w obsłudze. Musimy jednak zastanowić się, jak bardzo chcemy sobie nasz wybór skomplikować. Dla przykładu powiem, że już choćby na etapie wyboru podkładki naszego cytrusa możemy zdecydować, które ich cechy są przez nas bardziej pożądane (np. mrozoodporność, zasolenie gleby, odporność na grzyby czy wirusy), a w jakich elementach możemy sobie pozwolić na pewien kompromis czy „niedoskonałość”. A to przecież dopiero początek.
Na początku przygody z cytrusami, warto sięgać przede wszystkim po kalamondyny, ponderosę (tzw. cytrynę skierniewicką), cytrynę Meyera czy kumkwaty. Z założenia są to rośliny, które powinny najlepiej znieść błędy początkującego cytrusomaniaka. To jednak tylko przykłady, bo równie dobrym wyborem może być mandarynka Satsuma, która w dodatku bez trudu poradzi sobie z niewielkimi przymrozkami. Zaczynajmy od rzeczy kompaktowych (w przypadku domów), a większe odmiany i gatunki zostawmy dla posiadaczy szklarni, ogrodów zimowych czy oranżerii.
Jeśli mógłbym w tym miejscu dać jedną radę, zdecydowanie byłoby to: kupujcie świadomie. Pamiętajcie, że cena środków do ratowania umierającej roślinki potrafi wielokrotnie przewyższyć cenę jej zakupu.
Drzewa cytrusowe to jeden z symboli hiszpańskiej Andaluzji. Na zdjęciu: Kordoba, fot. Emilio García / Flickr, CC BY 2.0
Mówiąc o Satsumie, wspomniałeś o jej odporności na niewielkie przymrozki. Jak jest w wypadku innych cytrusów? Przed nami zima, a ja co roku zastanawiam się, jak traktować wtedy swoje drzewka. Na jesieni przynoszę je z balkonu do środka i odstawiam w kąt wszelkie nawozy. Czy słusznie?
Piękno tej zabawy polega na tym, że na takie samo pytanie zadane dwóm różnym ogrodnikom, otrzymamy dwie różne odpowiedzi, a w dodatku żadna nie będzie pasować do naszej sytuacji. Szkół uprawy jest co najmniej kilka i każda z nich ma swoje wady i zalety. Nie komplikując jednak sprawy zbyt mocno, napiszę, że w zasadzie robisz to poprawnie. W założeniu spadająca ilość światła – bo dla cytrusów jest to kluczowy czynnik, nawet ważniejszy niż spadająca temperatura – będzie powodować zwolnienie rozwoju i podawanie im teraz nawozów jest trochę działaniem bezcelowym, a nawet czyniącym im trochę pod górkę.
Spadająca bowiem w związku z tym ilość fotosyntezy powoduje mniejsze zapotrzebowanie na składniki pokarmowe. Z drugiej strony wyższa temperatura w mieszkaniu sprawia, że metabolizm wciąż jest wysoki. Sztuką jest więc znalezienie balansu pomiędzy światłem, temperaturą, podlewaniem, a właśnie nawożeniem i zasoleniem gleby. Jeśli jednak nasze drzewko kwitnie lub ma owoce, zalecałbym niewielkie nawożenie. Przykładowo, jeśli producent nawozu zaleca w sezonie 1 dawkę na tydzień, myślę, że pół dawki, raz na dwa tygodnie będzie bezpiecznym rozwiązaniem.
O zimowaniu cytrusów w różnych warunkach napisano już niejeden artykuł (sam w zeszłym roku jeden taki popełniłem, zapraszając do współpracy znaną amerykańską szkółkę cytrusów z Kalifornii), więc zainteresowanych dokładnymi wytycznymi zachęcam do zajrzenia na mój blog czy poświęcenia trochę czasu na szukaniu różnych metod w Internecie.
Do prac ogrodowych i domowych, nie tylko przy cytrusach, polecają się fartuszki Lente – do nabycia w naszym sklepie pod tym linkiem
Ja na Twoim blogu przeczytałam o tym, że bardzo złoszczą Cię drabinki wsadzane często do doniczek z cytrusami. Dlaczego? I jakie inne błędy zauważasz często w uprawie cytrusów, w tym w sposobie ich traktowania przez sklepikarzy?
To nie drabinki mnie złoszczą, tylko z jakiego powodu są tam umieszczane. Nie ma to nic wspólnego z estetyką czy jakością rośliny. Ot, najzwyklejsze komercyjne obniżanie ceny półkowej cytrusa, ponieważ w ten sposób, na metrze półki, zmieści ich się najzwyczajniej więcej.
Samo „trenowanie” cytrusów zupełnie mnie jednak nie złości, gdy robione jest w konkretnym celu. Czytałem kiedyś artykuł o tym, jak do kratownic umieszczonych na kilkudziesięciu centymetrach nad ziemią przywiązywano nowe przyrosty cytrusów, tworząc w ten sposób kwadrat o wymiarach metr na metr porośnięty „spłaszczoną” koroną. Osiągnięto w ten sposób dwa cele naraz, bo nie dość, że takie rozwiązanie chroniło sam pień i utrzymywało wilgoć, to w dodatku ułatwiało późniejsze zbiory. Niby to samo, a jednak zupełnie co innego.
Jeśli chodzi o sklepy duże, które rośliny mają tylko jako dodatek, to największą zmorą jest kompletnie często pozbawiona wiedzy i doświadczenia załoga. Świadczy o tym dobitnie liczba roślin, które są po prostu wyrzucane na śmietnik. Właśnie tutaj ukuł się termin „półki śmierci”.
Druga rzecz to chciwość. Dotyczy nie tylko marketów, ale nawet szkółek specjalizujących się czy w samych cytrusach, czy szerzej rozumianych roślinach egzotycznych. Tam obsługa często wie wystarczająco dużo, by rozpoznać, czy klient ma o sprawie pojęcie, czy nie, i potrafi to bezdusznie wykorzystywać. Fora internetowe, wszelakie grupy facebookoweczy nawet prywatne wiadomości na profilach takich jak moje pękają potem w szwach od próśb pomocy w ratowaniu czy wyprowadzaniu rośliny na dobrą drogę. Na szczęście istnieją też sprzedawcy, którym Excel nie zasłania pasji.
Cytrusy kojarzą nam się z wakacjami nad Morzem Śródziemnym. Na zdjęciu: Santorini, fot. Andreas M / Unsplash
Jednym z najpopularniejszych słów dekady jest bez wątpienia kwarantanna. Ty proponujesz takową dla cytrusów po ich zakupie i przesadzeniu. Czy mógłbyś wyjaśnić, co to znaczy?
Chciałoby się napisać, że używałem tego słowa, zanim stało się modne, ale obawiam się, że z każdym dniem jest to coraz bardziej ryzykowne.
Kwarantanna cytrusowa (choć polecam ją dla wszystkich zakupionych roślin) to nic innego, jak upewnienie się, że zakupiona przez nas roślina jest cała, zdrowa i jej kondycja jest w najlepszym porządku. Jest to szczególnie ważne w przypadku osób, które roślin mają bardzo wiele i miejsce nowego nabytku będzie pomiędzy nimi. Ostatnie bowiem, czego byśmy chcieli, to przynieść ze sklepu np. wełnowca i potem zmagać się z jego plagą, gdy już rozniesie się nam na wszystkich naszych zielonych skarbach.
Roślina po zmianie otoczenia przechodzi stres i powoli aklimatyzuje się do nowych warunków, warto więc trzymać ją na uboczu, uważnie obserwować i reagować, jeśli coś wyda nam się niepokojące. Dopiero gdy upewnimy się, że wszystko jest w najlepszym porządku, roślina przeszła już największy stres związany z przeprowadzką, możemy ustawić ją w miejscu przewidzianym dla niej na stałe.
Co zaś trzeba wziąć pod uwagę, wybierając takowe?
Jest takie angielskie powiedzenie Location, location, location, które do cytrusów pasuje wręcz idealnie. To właśnie lokalizacja ma dla nich kluczowe znaczenie, tak w domu jak i w ogrodzie. Kupowanie cytrusa, by potem ustawić go w miejscu, gdzie bezpośredniego słońca jest godzina dziennie, trochę mija się z celem, choć są od tego pewne odstępstwa.
Cytrusy słyną z pięknych, niezwykle aromatycznych kwiatów. O kwiecie pomarańczy pisaliśmy tutaj i tutaj
Podlewanie, donica, wybór podłoża – to jest mniej istotne?
Wszystko poza stanowiskiem do konkretnych warunków można i trzeba z czasem dostosowywać. Przepuszczalność podłoża będzie ważna w zimie, by tlen do korzeni dostawał się w krótkim czasie po podlaniu. Minimalnie za duża donica sprawdzi się zaś w lecie w ogrodzie, gdyż podłoże nie będzie nam przesychać zbyt szybko w największe upały. Choć potem, już w domu w zimie, może stanowić pewien kłopot. Szczególnie w niedoświadczonych rękach. Trzeba nauczyć się szukania złotego środka pomiędzy wszystkimi ważnymi kwestiami. To właśnie tę umiejętność nazwałbym “ręką do roślin”.
Myślę, że ważne jest odpowiedzieć sobie na pytanie, jak dużo czasu możemy poświęcić roślinom, jakie mamy dla nich stanowisko i od tego punktu wyjścia zacząć. Donicę, drenaż, podlewanie dostosować właśnie do nich. Warto też pomyśleć o doświetlaniu, jeśli chcemy, by roślina zimowała w domu i nie musiała przechodzić wtedy męki.
Rozumiem, że stanowisko dla drzewka cytrusowego powinno być jasne, ale czy w dobrze doświetlonym pokoju nada się każde okno, czy tylko południowo-zachodnie?
Cytrusy są zrobione ze słońca. To ulubione powiedzenie Naczelnika i najprostsza odpowiedź na Twoje pytanie. Mówi się, że absolutnym minimum jest 8 godzin bezpośredniego słońca dziennie (niektóre źródła podają 6) i w zasadzie nie ma od tego odstępstw. Tyle tylko, że w naszym klimacie są w zimie dni, gdy tak długo nie jest nawet jasno na zewnątrz, a co dopiero mówić o bezpośrednim nasłonecznieniu parapetu. Tyle teoria.
W praktyce każde okno się nada, choć oczywiście nie każde będzie miało taki sam wpływ i musimy mieć tego świadomość. Brak światła to brak fotosyntezy i roślina wcześniej czy później zacznie się o nie dopominać. Liście zaczną robić się nienaturalnie duże, by zwiększyć powierzchnię, którą będzie ono zbierane. To zaś wpłynie na gospodarkę wodną, bo większa masa zielona musi być zasilona w składniki do produkcji cukrów, a do tego potrzebna jest woda. A to już poruszanie się na naprawdę cienkiej linie pomiędzy przelaniem a przesuszeniem.
Można się więc bronić na dwa fronty. Albo dostarczymy światło w postaci lamp doświetlających i roślina będzie miała choć minimalne źródło energii, albo obniżamy mocno temperaturę. Najlepiej w okolice 7–10°C. Wtedy metabolizm rośliny zwolni na tyle, by mała ilość światła pozwoliła mu przetrwać do wiosny.
Jedną z uniwersalnych zasad jest ta, która mówi, że cytrusy lepiej lekko przesuszyć niż lekko przelać, więc trzeba z czasem obserwować zachowanie naszego cytrusa i dostosowywać podlewanie do pory roku i panujących warunków. Na zdjęciu: grejpfrut
A co z podlewaniem? Obserwując znajomych, odnoszę wrażenie, że namiętnie przelewamy nasze rośliny domowe. Po czym poznać, że nawadniamy je odpowiednio często i w odpowiedniej ilości?
Łatwiej poznać, gdy robimy to nieodpowiednio. Gdy wody będzie za mało, liście, co zrozumiałe, stracą swoją elastyczność i będą powoli opadać. Gdy zaś zaczniemy podlewać zbyt często, ich końcówki i boki zaczną robić się brązowe, schnąć, by ostatecznie odpaść. To najbardziej ogólny wskaźnik, który można przypisać do każdego przypadku.
Reszta zależy już od konkretnej sytuacji. W przypadku dużych brył korzeniowych i dużych donic trzeba nieco doświadczenia, bo nawet sprawdzając podłoże palcem (często polecana metoda), możemy zupełnie źle określić ilość wody w niższych partiach. W przypadku tych mniejszych cytrusów warto donicę podnieść — raz suchą, raz po podlaniu — by wyczuć różnicę w wadze. Unikać jak ognia trzeba jednak rutyny. Podejście na zasadzie: podlewam w każdą niedzielę, jest proszeniem się o kłopoty. Gdy widzę takie akcje choćby na Instagramie, zawsze zastanawiam się, ile będzie z tego roślinnych przenosin do raju.
Jedną z uniwersalnych zasad jest ta, która mówi, że cytrusy lepiej lekko przesuszyć niż lekko przelać, więc trzeba z czasem obserwować zachowanie naszego cytrusa i dostosowywać podlewanie do pory roku i panujących warunków. Jako przykład podam zeszłą zimę. Była wyjątkowo mroźna, więc i ogrzewanie w domu działało częściej niż w latach poprzednich (mimo że temperatura w środku była ustawiona tak samo jak zwykle), co wiązało się z tym, iż podlewanie się zmieniło. Gdybym bazował na przyzwyczajeniu, mogłoby skończyć się to naprawdę źle.
Uprawa cytrusów to wspaniała przygoda, która uczy uważności, cierpliwości i delikatności
Skoro mowa o raju, to powiem Ci pół żartem, że jestem właśnie w Izraelu, gdzie przed domem moich teściów rośnie dorodny grejpfrut. Na jego liściach zauważyłam wczoraj czarny nalot, co sprawiło, że zaczęłam zastanawiać się nad szkodnikami niszczącymi cytrusy. Czego powinniśmy się obawiać i jak z tym problemem walczyć?
Diagnozowanie cytrusów i powodów, dla których dzieje się z nimi coś niedobrego, szczególnie w nieznanych warunkach(nigdy nie byłem w Izraelu) jest piekielnie trudne. A już szczególnie dla kogoś – jak ja – kto nie poczuwa się do roli eksperta w tej sprawie. Do tego potrzeba masy doświadczenia, które wciąż dopiero zbieram. Nawet ludzie, którzy zjedli zęby na cytrusach, czasem mają problemy z właściwym ocenieniem problemu, nie znając wszystkich zmiennych.
Warto jednak kilka rzeczy ustalić. Czy nalot występuje tylko na tej jednej roślinie, czy może nieopodal występują podobne symptomy? Dokładnie sprawdźmy koronę i przyjrzyjmy się liściom, również tym na pozór zdrowym, w poszukiwaniu bytowania szkodników. Odpowiedź na te dwa pytania pozwoli nam zawęzić zakres poszukiwań. Z pewnością pomocne będą też grupy internetowe (te lokalne), gdyby okazało się, że problem dotyczy nie tylko cytrusów, ale również innych roślin w okolicy.
W przypadku, gdy problem występuje tylko na niewielkiej części rośliny, warto usunąć uszkodzoną tkankę i uważnie ją obserwować. Bywa, że czasowe niedobory lub czasowe bytowanie szkodnika pozostawiło po sobie ślady, ale problem ten jest już rozwiązany i nie wymaga specjalnych zabiegów. Wtedy oszczędzimy sobie i roślinie niepotrzebnych zabiegów.Gdy problem powraca, warto poszukać specjalistów, którzy mogliby pojawić się na miejscu i dokładnie przeanalizować problem, lub poświęcić czas i poprosić o podpowiedź choćby wujka Google. A co do Twojego problemu – czarne lub brązowe naloty to często wynik obecności jakiegoś grzyba, który mógł się pojawić przy okazji uszkodzeń wywołanych choćby przez przędziorki czy inne szkodniki. Ale tutaj to strzał trochę na ślepo.
Cytrusy oferują nam wiele, w tym także drogocenne olejki eteryczne. Na zdjęciu: naturalne perfumy z kwiatu pomarańczy dostępne w naszym sklepie
Wiele osób pyta mnie, czy da się wyhodować drzewko z pestek lub z gałązki przywiezionej z wakacji. Co powinnam im odpowiedzieć?
Możesz podać im adres mojej strony. Stu Cytrusowy Las w przeważającej większości pochodzi z pestek lub ukorzeniania. Mówiąc serio, odpowiedź brzmi więc: tak, da się i w dodatku jest to niezmiernie proste. Musimy jednak wiedzieć o dwóch rzeczach.
Pierwsza to ukorzenianie. W przypadku większości odmian jest to dość prosty zabieg niewymagający w zasadzie żadnej specjalistycznej wiedzy. Gdy jesteśmy na wakacjach i mamy okazję spróbować owocu z drzewa i bardzo nam posmakuje, możemy poprosić właściciela o pozwolenie na zabranie małej gałązki ze sobą. Dokładną instrukcję odnośnie do kolejnych kroków znajdziesz na blogu w tekście “Jak zapuścić korzenie”.
Druga to pestki. Ich kiełkowanie jest tak samo proste jak ukorzenianie. Różnica pojawia się jednak w rezultacie naszych działań. Cytrusy z pestki, tzw. pestkowce, to dzikie odmiany, co oznacza, że nie dość, że najprawdopodobniej będą się różnić od drzewa matczynego, to w dodatku kwiatów i owocowania możemy się nigdy nie odczekać. Jest to jednak fantastyczny sposób (polecam go często!) dla początkujących. Można bez żadnych wstępnych kosztów nabyć potrzebą wiedzę i doświadczenie przed zakupem rośliny szlachetnej (owocującej).
Czy można wyhodować drzewko cytrusowe z pestki? Odpowiedź brzmi: tak!
Fantastyczna wiadomość! Chyba się za to zabiorę. Powiedz mi na koniec – gdybyś miał dać jedną radę miłośnikom cytrusów hodujących je w domu, co by to było?
Czytać, czytać i jeszcze raz CIERPLIWOŚĆ. To ostatnie to najczęściej powtarzana przez Naczelnika rada.
Nie starajcie się rzeczy przyspieszać, nie szukajcie szybkiej nagrody za “Wasz trud” i wydane pieniądze w postaci kwiatów czy owoców. Traktujcie cytrusy w perspektywie co najmniej 15-letniej, gdzie pierwszy sezon bądź dwa warto poświęcić dla dobra rośliny. No i nie kupujcie ich byle gdzie. Chyba że sprzedadzą Wam je za dolara… znaczy za złotówkę.
MICHAŁ SZCZYGIEŁ O SOBIE
Pochodzę z Dolnego Śląska, stolicy Polskiej Miedzi, czyli Lubina. Mam 40 lat i przez ich pierwsze 35 nie miałem nic wspólnego z roślinami — ani zawodowo, ani hobbystycznie. Tyle że moim życiem — zamiast rozważnej analizy i przemyśleń — rządzą impulsy. Dzieje się to na tak wielu płaszczyznach, że i w przypadku bloga nie mogło być inaczej.
Zanim jednak pojawił się blog, który oczywiście też wymyśliłem sobie na poczekaniu, najpierw na scenie zagościły cytrusy, a konkretnie cytryny. Impuls, bo pierwsze moje wspomnienie z nimi w roli głównej to impreza u znajomych. Wchodząc do ich domu, już od wejścia, w powietrzu unosił się ten charakterystyczny, unikatowy i wręcz hipnotyzujący zapach cytrusów. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że zapach ten nie dobiega z kuchni, tylko z salonu, w którym stało kwitnące drzewko cytrusowe (choć nie pamiętam już po latach, jaki to był gatunek).
Takie było tło. Obraz, który zakorzenił się głęboko w mojej podświadomości, jak pestka, która potrzebowała czasu, aby wykiełkować. Oczywiście w zupełnie nieoczekiwanym momencie, bo inaczej przecież się nie liczy, prawda? W jednym z tekstów na blogu napisałem: Wszystko zaczęło się przez przypadek… jak zwykle. Była wczesna wiosna, a ja robiłem sobie dzbanek herbaty… z cytryną. I to chyba najlepiej oddaje, jak wspomniane impulsy często przejmują kontrolę nad moim życiem.
Jednak projekt Stu Cytrusowego Lasu, czy postać jego samozwańczego Naczelnika, jest też pełny przekory, humoru, porażek i wypychania siebie często z własnej strefy komfortu. Nawet błąd w nazwie — poprawnie powinno być przecież “Stucytrusowy” pisane łącznie — jest zamierzony, żeby podkreślić, że będzie tu sporo ludzkich błędów, słabości i prób nad nimi panowania, a nie ekspercka wiedza prosto z podręczników botaniki.
Kulinarne przewodniki Bartka Kieżuna to jedyne książki kucharskie, które, nawróciwszy się w czasie pandemii na minimalizm i starając nie gromadzić w domu nadmiaru przedmiotów, trzymam dumnie na mojej półce. Wiem, jak doskonale Bartek gotuje, bo miałam okazję pałaszować cuda, które wyczarował osobiście na moim talerzu. Ufam, że jego przepisy są sprawdzone i doskonale opracowane. Podziwiam, jak piękne książki tworzy wraz z ekipą wydawnictwa Buchmann oraz mistrzami kreacji wizualnej to/studio. Ale to nie wszystko. Bo i jedzenie to nie tylko rozkosz podniebienia, dokonale wyważone proprocje i przyjemność dla wszystkich zmysłów.
Dla mnie, miłośniczki słowa i podróży, równie istotna jest historia – z drogi, która, do smaków, prowadzi przez spotkania z ludźmi, naturą i sztuką. Bartek kreśli ją doskonale – lekko, dowcipnie, bezpretensjonalnie. Nowocześnie. To nie są poetyckie rozważania, tylko opowieść dobrego kolegi, który wrócił z udanego wyjazdu i przywiózł nam walizkę frykasów do wspólnego próbowania przy winie i slajdach. Bardzo miło jest z nim te frykasy, to wino i te slajdy smakować.
“Umówmy się – Hiszpania to nie jest kraj umiarkowania. Jak fiesta, to szalona! Jak miłość, to po grób (nieważna przyczyna zgonu). Jak religia, to taka na sztandarach” – pisze Bartek Kieżun. Nic dziwnego, że kulinarna podróż po Hiszpanii to ponad 300 stron pełnych opowieści, przepisów i zdjęć. Książkę w promocyjnej cenie kupić można w naszym sklepie pod tym linkiem.
Oczywiście, to, co powyżej, tyczy się wszystkich książek Kieżuna, jednak mam wrażenie, że w wypadku ostatniej – wydanej właśnie Hiszpanii do zjedzenia – ma znaczenie szczególne. Kuchnia hiszpańska charakteryzuje się niezwykłą prostotą i różnorodnością; to jednak, co w niej najistotniejsze, to jej nierozerwalny i chyba bliższy niż gdziekolwiek indziej związek z życiem społecznym. W Hiszpanii je się razem. W Hiszpanii je się w towarzystwie. W Hiszpanii jedzenie trzeba dzielić i okraszać opowieścią, ważniejszą może nawet od najlepszej przyprawy.
Bartek Kieżun to towarzystwo i tę opowieść zapewnia nam w pakiecie ze swymi przepisami. Gotując i jedząc z Hiszpanią do zjedzenia, czujemy się, jak po wizycie na gwarnym andaluzyjskim mercado, jak na uczcie pełnej tapas podanej w jadalni u wesołych znajomych. A bez gwaru i radości najlepsze nawet paella czy churros nie będą smakować tak samo! Jeśli zaś do tego, co szczodrze zapewnia nam Bartek, dodamy jeszcze prawdziwe spotkanie z kimś, kto gotowaniem i konsumpcją będzie cieszyć się z nami – wówczas Hiszpanię schrupiemy naprawdę. I do to ostatniej kruszynki.
Magazyn “Lente” jest patronem medialnym publikacji.
Bartek Kieżun, Hiszpania do zjedzenia, Buchmann, Warszawa 2021
Strona korzysta z plików cookies w celach statystycznych, zgodnie z Polityką prywatności.