Posted on

Umberto Eco, Po drugiej stronie lustra

Po drugiej stronie lustra to prawdziwy kalejdoskop tematyczny. Wybitny semiolog pisze o wielu kwestiach pozornie ze sobą niezwiązanych, wśród których znajdziemy refleksje na temat kiczu zapoczątkowane przez wizytę na wystawie obrazów Francesca Hayeza, rozważania na temat literatury fantastycznej, analizę listów Pliniusza Młodszego czy przemyślenia odnośnie do sztuki nazistowskiej. Jak w wielu innych swoich publikacjach, Eco miesza konwencje i rejestry, przeplatając dyskurs naukowy na temat istoty semiotyki fragmentami o charakterze felietonów. Wątkom, które podejmuje, można by poświęcić wielotomowe studia – zamiast tego autor decyduje się zasugerować czytelnikowi rozmaite punkty widzenia i, tym samym, uzmysłowić złożoność nauki o znakach.


W przyszłym miesiącu miną 3 lata od śmierci włoskiego filozofa, który poświęcił życie na przekonywanie nas, że kultura jest zwierciadłem świata, choć zwierciadłem zniekształcającym, bo pokazującym jedynie pewną interpretację rzeczywistości. Wpatrywanie się weń w towarzystwie jego opowieści to niezwykła intelektualna przygoda najwyższej próby.

Umberto Eco, Po drugiej stronie lustra i inne eseje. Znak, reprezentacja, iluzja, obraz, tłumaczyła Joanna Wajs, Wyd. W.A.B., Warszawa 2012

 

Posted on

Zwierciadła z Syrakuz

Gdy dowódcy floty zrozumieli, co ich czeka, było już za późno. Potężny snop światła uderzył w pierwszy okręt, powodując, że maszt natychmiast stanął w płomieniach. Po chwili inne statki również zapłonęły i nie trwało długo, a po imponującej rzymskiej flocie pozostały dymiące zgliszcza wśród rozkołysanych fal. Bitwa została wygrana, zanim jeszcze się zaczęła.

Perła Wielkiej Grecji

Syrakuzy zostały założone przez greckich kolonizatorów z Koryntu w 733 roku, jednakże Grecy przybyli na tereny Sycylii już w XIV wieku p.n.e. Miasto zajmowało początkowo jedynie powierzchnię niewielkiej wyspy Ortygii, później zaś, gdy w naturalny sposób zaczęło się rozrastać, jego centralną część przeniesiono na stały ląd. Greckim zwyczajem wzniesiono agorę, gdzie toczyło się życie lokalnej społeczności. Bardzo szybko Syrakuzy stały się jednym z największych, najważniejszych i najbogatszych miast Sycylii, a co za tym idzie, Wielkiej Grecji. Warte odnotowania jest posiadanie przez nie dwóch portów, wojennego i handlowego, które zapewniały Syrakuzom bezsprzeczne panowanie nad wschodnią częścią wyspy.

Miasto posiadało początkowo ustrój arystokratyczny, który został obalony na rzecz demokracji, po czym w V wieku p.n.e. zapanowała tam tyrania. Jej pierwszym przedstawicielem był Gelon I.  Pod rządami tyranów miasto stało się hegemonem Wielkiej Grecji. Od czasów bitwy pod Himerą w 485 roku pozostawało praktycznie niezdobyte, a jego potęga przez wiele wieków nie miała sobie równej. Stanowiło też centrum greckiej kultury – nic więc dziwnego, że zjeżdżały doń największe umysły antycznego świata. Syrakuzy gościły w swoich murach wielu wybitnych uczonych, poetów i filozofów; tworzyły tu takie wielkie osobistości, jak Platon, Ajschylos, Pindar czy Epicharm. Największym geniuszem wśród nich był bez wątpienia Archimedes.

Współczesne Syrakuzy.
Współczesne Syrakuzy są stosunkowo niewielkim miastem. Te starożytne stanowiły największe miasto na Sycylii, posiadały 200 tysięcy mieszkańców i składały się z pięciu dzielnic: Achradine, gdzie znajdowała się świątynia Zeusa, Tyche, gdzie znajdowała się świątynia tej bogini,
Neapolis, gdzie znajdował się największy teatr na Sycylii, Epipolai, oraz wyspy Ortygia, gdzie znajdowało się silnie obwarowane akropolis i pałac tyranów.


Geniusz z Syrakuz

Archimedes przyszedł na świat w roku 287 p.n.e. w rodzinie o korzeniach naukowych. Jego ojciec, Fidias, po którym syn odziedziczył bystrość umysłu, zajmował się z upodobaniem astronomią. W młodości Archimedes został posłany na nauki do Aleksandrii – najważniejszego centrum kulturowo-naukowego starożytnego świata.  Po ich zakończeniu powrócił do rodzinnego miasta, gdzie oddawał się pracy naukowej. Wiadomo, że utrzymywał kontakty z innymi wielkimi umysłami swej epoki. Wysyłał do nich listy z informacją o swoich odkryciach zapisaną w taki sposób, aby odbiorcy sami doszli do tych wniosków, co on. Potrafił również robić swoim przyjaciołom korespondencyjne sprawdziany – matematyczne zadania zawierające błędy, które musieli skorygować. Jak przystało na prawdziwego geniusza, słynął z roztargnienia, jednak równocześnie cieszył się ogromnym szacunkiem mieszkańców swego miasta.

O jego życiu prywatnym wiadomo w zasadzie niewiele, jednak zachowała się przypowieść, wedle której tyran Syrakuz Hieron II zwrócił się do niego z prośbą o wykrycie, czy jego korona została wykonana ze złota, czy też ze złoconego srebra. Przy okazji tego zadania Archimedes sformułował słynne prawo wyporu, wyskakując z wanny pełnej wody i wybiegając nago na ulicę, krzycząc „Heureka”. Udało mu się wykryć fałszerstwo, o czym poinformował władcę, oczywiście w stosownym już stroju. Dzięki temu jakiś czas później powierzono mu zadanie obrony Syrakuz przez armią rzymską. Wywiązał się z niego rzetelnie, konstruując niezwykłe machiny obronne.

Archimedes widziany oczami Domenica Fetti (1620)
Archimedes widziany oczami Domenica Fetti (1620). Archimedes pierwszy wynalazł metody wyznaczania pól, objętości i powierzchni brył. Wynalazł również wielokrążek i dźwignię, za pomocą których zwodował potężny okręt Hierona II, którego ruszyć nie umieli syrakuzańscy robotnicy. Po dokonaniu tego dzieła, miał wypowiedzieć słynne zdanie: Dajcie mi punkt oparcia, a poruszę Ziemię!


Oblężenie Syrakuz i lustra Archimedesa

W roku 215 p.n.e., w trakcie drugiej wojny punickiej, zmarł tyran Syrakuz Hieron II, który podczas poprzedniego konfliktu zbrojnego między Rzymem i Kartaginą zmuszony został do opowiedzenia się po stronie Rzymu i dostarczania mu zapasów zboża. Ponieważ rok po śmierci tyrana sytuacja Rzymian na arenie wojennej przedstawiała się raczej kiepsko, władze miasta zdecydowały się jawnie przejść na stronę Kartagińczyków, czym natychmiast ściągnęły na siebie uwagę Rzymu. Konsul Marek Klaudiusz Marcellus na czele czterech legionów udał się na Sycylię, aby dać nauczkę nowemu wrogowi i uświadomić mu, jaki los czeka sprzymierzeńców Punijczyków. W roku 214 p.n.e. armia rzymska przystąpiła do oblężenia Syrakuz. Jeżeli jednak Marcellus sądził, że ich zdobycie będzie kwestią kilku tygodni, to musiał się mocno rozczarować. Syrakuzy posiadały potężną broń – Archimedesa. Na polecenie władz miejskich ulepszył on ustawienie katapult i balist, konstruował specjalne dźwigi, które nie tylko zrzucały kamienie na rzymskie statki podpływające pod mury, ale także uderzały w okręty, podnosiły je do góry i z impetem opuszczały na wodę, tak że łamały się w pół. Plutarch odnotował, że: Kiedy tylko [Rzymianie] zauważyli na murze gałązkę czy kawałek drzewa, podnosili rozpaczliwy krzyk i rzucali się do ucieczki, święcie przekonani, że Archimedes wycelował w nich jakąś maszynę.

Najważniejszym wynalazkiem Archimedesa wydawały się być jednak zwierciadła, które, według tradycji, przyniosły zgubę rzymskiej flocie. Sycylijski geniusz skonstruował rodzaj sześciokątnego lustra, po czym w odpowiedniej odległości od niego umieścił inne, mniejsze lustra paraboliczne. Były one przymocowane na zawiasach do metalowych konstrukcji, którymi można było sterować. Sekret zwierciadeł, który Rzymianie odkryli niestety za późno, polegał na tym, że odbijały one promienie słoneczne i skupiały je na kadłubach statków. Straszliwa broń wywarła na wrogach piorunujące wrażenie. Zrozumieli oni, że Syrakuz nie da się zdobyć w tradycyjny sposób. Wykorzystanie zwierciadeł przedłużyło obronę miasta o wiele miesięcy. Pod wrażeniem zabiegu pozostawał sam konsul Marcellus, który doszedł do wniosku, że twórca wynalazku jest zbyt cenny, by bezmyślnie zabić go podczas szturmu miasta. Pragnął posiąść sekret luster, by wykorzystać go w dalszych walkach. Niestety, konsul nie wziął pod uwagę natury ludzkiej.

Śmierć Archimedesa namalowana przez Thomasa Degeorge'a (1815).
Śmierć Archimedesa namalowana przez Thomasa Degeorge’a (1815). Cyceron wspominał w listach, że udało mu się odnaleźć grób Archimedesa, który był mocno zapuszczony i porośnięty roślinnością, za co skarcił potem mieszkańców Syrakuz.


Noli turbare circulos meos

Syrakuzy upadły w 212 roku p.n.e., prawdopodobnie na skutek zdrady części arystokratów. W trakcie negocjacji z Rzymianami zdradzili oni informację o słabych punktach fortyfikacji, wskutek czego umożliwili armii zdobycie miasta po dwuletnim oblężeniu. Rozjuszone wojsko zastosowało niestety strategię vae victis – plądrując perłę Wielkiej Grecji, dokonało niemal całkowitej rzezi mieszkańców. Gdy wtargnęło do miasta, Archimedes pogrążony był w rozwiązywaniu jednego z zadań matematycznych. Czynność ta pochłonęła go do tego stopnia, że nie zauważył legionisty, który wdarł się do jego domu. Wersje o śmierci mędrca są trzy; najbardziej prawdopodobna jest ta, w której Archimedes, niepomny rozkazu, że ma się natychmiast stawić przed obliczem konsula Marcellusa, wzburzony wykrzyknął: Nie ruszaj moich kół! Miał na myśli rysunki sporządzone na piasku. Brutalny żołdak zareagował na ten okrzyk we właściwy sobie sposób, pozbawiając wielkiego uczonego życia. Marcellus na wieść o śmierci Archimedesa ogromnie się zasmucił, a następnie kazał pochować go z wszelkimi honorami. Zgodnie z życzeniem zmarłego, na jego nagrobku wyryto kulę, stożek i walec.

W roku 1973 grecki naukowiec, doktor Ioannis Sakkas, przeprowadził eksperyment przy użyciu siedemdziesięciu parabolicznych luster, które skupił na makiecie rzymskiego statku. Zwierciadła znajdowały się w rękach marynarzy, którzy musieli ustawić je w taki sposób, aby wiązka światła padała na makietę oddaloną o 160 stóp. Łódź została podpalona dość szybko, choć zaznacza się, że była ona pokryta wysoce łatwopalną farbą.
W roku 1973 grecki naukowiec, doktor Ioannis Sakkas, przeprowadził eksperyment przy użyciu siedemdziesięciu parabolicznych luster, które skupił na makiecie rzymskiego statku. Zwierciadła znajdowały się w rękach marynarzy, którzy musieli ustawić je w taki sposób, aby wiązka światła padała na makietę oddaloną o 160 stóp. Łódź została podpalona dość szybko, choć zaznacza się, że była ona pokryta wysoce łatwopalną farbą. Dziś wielu naukowców podejrzewa, że Archimedes podpalił rzymskie statki nie dzięki lustrom, lecz wzniecając grecki ogień, który był w rzeczywistości grubą, lepką formą ropy naftowej, wyrzucaną z katapulty w garnku wprost na pokłady okrętów.

 

Sekret zwierciadeł nie przeszedł w posiadanie Rzymian – mędrzec z Syrakuz zabrał swój sekret do grobu. Już nigdy więcej potęga luster i ich niszczycielska moc nie została wykorzystana w wojnie, a wyczyn Archimedesa, jako jedyny taki w historii, przeszedł do legendy.

 

Zdjęcie główne: Cherubino Cornienti (1855), Archimede brucia le navi romane del Console Marcello con il fuoco scaturito dagli specchi. Co ciekawe, wielu naukowców podejrzewa, że Archimedes podpalił rzymskie statki nie dzięki lustrom, lecz wzniecając grecki ogień, który był w rzeczywistości grubą, lepką formą ropy naftowej, wyrzucaną z katapulty w garnku wprost na pokłady okrętów.
Posted on

Crema catalana

Crema catalana, czyli krem kataloński, może kojarzyć się z francuskim crème brûlée. Faktycznie są do siebie podobne, ale sposób przygotowania tych dwóch deserów nieco się różni. Krem kataloński robi się z mleka i podgrzewa w rondelku, crème brûlée powstaje ze śmietany pieczonej w kąpieli wodnej. Swoją drogą, warto wiedzieć, że istnieje też trzecia wersja: podobny deser powstał w kuchniach Trinity College (Kolegium Trójcy Świętej) Uniwersytetu w Cambridge, gdzie występuje pod nazwą Trinity cream lub Cambridge burnt cream.

Krem kataloński jest jednak prawdopodobnie najstarszy – pierwsze wzmianki na jego temat pochodzą z XIV-wiecznych katalońskich książek kucharskich. Można znaleźć go również pod nazwą crema de san Josep, gdyż tradycyjnie deser przygotowywano z okazji marcowego dnia świętego Józefa. W Walencji uroczystość ta jest obchodzona jako Święta Ognia (Fallas de Valencia). Tradycję tę zapoczątkowali w XVI wieku miejscowi cieśle, którzy postanowili uczcić swojego patrona, świętego Józefa, paląc konstrukcje z drewnianych odpadów.

Dzisiaj Las Fallas mają charakter ulicznego festiwalu, podczas którego płoną rzeźby przygotowane przez artystów specjalnie na tę okazję. Krem kataloński podaje się natomiast przez cały rok. I dobrze! Aromat cynamonu i cytrusów idealnie pasuje na zimowe popołudnia. 

 


Przepis: Crema catalana

Porcja dla 4 osób

500 ml pełnotłustego mleka
1/4 szklanki cukru
6 żółtek
1 czubata łyżeczka mąki kukurydzianej
skórka z 1 pomarańczy (pokrojona na duże kawałki)
skórka z 1 cytryny (pokrojona na duże kawałki)
laska cynamonu
laska wanilii
4 łyżeczki brązowego cukru do karmelizowania

Do rondelka z grubym dnem wlewamy mleko.
Dodajemy skórkę z cytryny i pomarańczy, laskę cynamonu oraz przekrojoną wzdłuż laskę wanilii.
Zagotowujemy na średnim ogniu.
Zdejmujemy z ognia, przykrywamy i odstawiamy na 20 minut, żeby mleko nabrało aromatu przypraw. Odsączamy na sitku.

Żółtka ubijamy z cukrem i mąką kukurydzianą.
Masa powinna być jasnożółta i gęsta, ale nie przesadnie puszysta.

Mleko powoli podgrzewamy w rondelku.
Do gorącego, ale nie gotującego się mleka dodajemy masę jajeczną.
Cały czas mieszając, gotujemy jeszcze przez kilka minut, aż krem zacznie gęstnieć.

Krem przelewamy do kokilek, przykrywamy folią lub papierem do pieczenia.
Schładzamy, a potem wstawiamy do lodówki na co najmniej 3 godziny.

Tuż przed podaniem posypujemy wierzch kremu warstwą brązowego cukru.

Karmelizujemy za pomocą specjalnego palnika lub podstawiamy na chwilę pod rozgrzany górny palnik piekarnika. Z cukru powinna utworzyć się sztywna karmelowa skorupka.

Podajemy od razu.

Posted on

Krzysztof Lisowski, Greckie lustro

Odkryłam niedawno książkę, która jest o Grecji i jak Grecja. Jest chaotyczna tak jak ona, poetycka tak jak ona, jest jak gęsto upakowane kamyczki pod podeszwą naszej stopy.

Lisowski jest poetą podróżującym po geograficznej i historycznej mapie Hellady, Wielkiej Grecji, Bizancjum i Grecji, a Greckie lustro to zapis z tej podróży, określonej w przedmowie jako walka z krainą ciągle mu się wymykającą.

Pierwsza część opowieści to eseje z drogi – drogi nie tylko po powierzchni, ale też w głąb. Autor zdaje relację z tego, co na własny użytek nazywam “podróżą meteopatyczną”, czyli taką, w której doznania są nierozerwalnie związane ze stanem natury. Grecja Lisowskiego jest moją Grecją, a szlak wiodący po wyspach i wybrzeżach, gdzie kopie się u źródeł naszej cywilizacji, prowokuje też do odkrywania własnej historii i szukania własnych początków.

Kolejne części książki są mniej osobiste, autor zaś porusza się po przestrzeni trudnej do zamknięcia pod jednorodnym hasłem geograficznym czy historycznym. W greckiej przestrzeni wybiera sobie kilka śladów, po których obrysie wodzi piórem. Znajdziemy tam między innymi Afrodytę – jedyną kobietę z pępkiem narodzoną z morskiej piany; Kawafisa, poetę-źródło; Fowlesa; świętego Pawła; Borgesa; Syzyfa. Wszyscy oni są ważni zarówno w swojej oryginalnej topografii, jak i w naszym “lustrze”.

Tekstom składającym się na książkę Lisowskiego daleko do suchych kulturowych analiz. Porównałabym ją raczej  do spotkań, przez które rozmówca stara się poznać swojego gospodarza; spotkań w otoczeniu światła i morza, o których poszczególne stronice nie dają nam zapomnieć.

Wszystko to razem, podane właśnie tak – raz w formie eseju, raz wiersza, kiedy indziej krótkiego zapisku – tworzy lustro doskonałe. Nigdy nie odbija wszystkiego: zależy przecież, pod jakim kątem je ustawić i kto w nie patrzy. Bez wątpienia warto w nie zerknąć, by przypomnieć sobie, że są zjawiska większe od nas samych.

Krzysztof Lisowski, Greckie lustro, Pogranicze 2011
Posted on

Hasta la Muerte Francisca Goi. O starości w lustrze

Goya wydał Los Caprichos – cykl 80 miedziorytów stanowiących satyrę na hiszpańskie społeczeństwo końca XVIII wieku – w 1799 roku. Już po dwóch tygodniach odbitki, które według początkowego zamysłu trafić miały do jak najszerszego grona odbiorców, zostały jednak wycofane ze sprzedaży. Artysta, który dość otwarcie krytykował w swoich pracach arystokrację i duchowieństwo, obawiał się gniewu Inkwizycji. Niesprzedane kopie podarował królowi Karolowi IV. Kolejne serie odbitek, wykonywanych przy użyciu specjalnych matryc, powstały dopiero w latach 20′ XIX wieku.

Francisco Goya, Autoportret w pracowni
Francisco Goya, Autoportret w pracowni

Do każdej pracy Goya dołączył krótką notkę objaśniającą – manuskrypt znajduje się dziś w Muzeum Narodowym w Prado. W swoim komentarzu do planszy nr 55, zatytułowanej Hasta la Muerte (Aż do śmierci), napisał: Hace muy bien de ponerse guapa. Son sus dias; cimple 75 anos, y bendran las amigitas a verla – “Słusznie się upiększa. To jej siedemdziesiąte piąte urodziny i przychodzą do niej przyjaciółki.” Starsza kobieta – być może królowa Maria Luiza, ale dla naszych rozważań nie jest to istotne – przegląda się w zwierciadle. Mimo zaawansowanego wieku pozostaje próżna i skupiona na sobie; wydaje się też nieświadoma faktu, że jej uroda dawno już przeminęła, zaś otaczający mężczyźni dalecy są od zachwytu, a bliżsi kpinie.

 

Dziś, ponad 200 lat później, w czasach, kiedy kult młodości osiągnął apogeum, a gładka, pozbawiona zmarszczek skóra zdaje się najważniejszym gwarantem szczęścia i sukcesu, uparta pogoń za fizycznym pięknem nie jest już tylko przejawem próżności i pychy. Staje się raczej rozpaczliwą próbą dopasowania się do wymogów coraz bardziej odrealnionego społeczeństwa, żyjącego w wirtualnym, wyidealizowanym świecie jakichkolwiek zmarszczek pozbawionym. Dzisiejsi karykaturzyści i twórcy internetowych memów równie chętnie jak Goya portretują starzejące się telewizyjne gwiazdki, poddające się kolejnemu zabiegowi powiększenia ust czy ostrzyknięciu czoła. Ja zaś myślę, że miast szyderstwa przydałoby się raczej dobre słowo; zamiast zjadliwości – czuły gest. Zapewnienie, że akceptację, podziw i sympatię można budzić w każdym wieku i kształcie, bez względu na głębokość bruzd i jędrność pośladków. Może paniom, z których się śmiejemy, nikt tego nigdy nie powiedział?

Posted on

Spojrzenie wstecz. Lente 2018

Miniony rok był dla “Lente” rokiem szczególnym. W czerwcu swoje podwoje otworzyła nasza restauracja i klub Lente – Modern Mediterranean przy ulicy Hożej 43/49 w Warszawie. Codziennie można poczuć tam klimat Południa, poznać śródziemnomorskie smaki i aromaty, zrelaksować się w eklektycznym, wypełnionym roślinami wnętrzu i uczestniczyć w organizowanych przez nas spotkaniach kulturalnych.

ZAPRASZAMY DO LENTE - MODERN MEDITERRANEAN!
ZAPRASZAMY DO LENTE – MODERN MEDITERRANEAN!

 

To jednak nie koniec prawdziwych kamieni milowych w naszej lentkowej historii. W sierpniu ukazała się drukiem piękna śródziemnomorska antologia Metamorfozy, którą opisujemy tutaj, a sprzedajemy wysyłkowo pod tym linkiem. Wstęp do książki nakreśliła redaktor naczelna “Lente” Julia Wollner. Nasze Morze w nas – mówi dzisiaj – to chyba najważniejszy tekst, jaki dotąd napisałam.

METAMORFOZY TO OWOC DWÓCH LAT PRACY NASZEGO ZESPOŁU
METAMORFOZY TO OWOC DWÓCH LAT PRACY NASZEGO ZESPOŁU. NA ZDJĘCIU: DUMNA POMYSŁODAWCZYNI

 

Jako że nie każdy ma możliwość rozprawiania z nami o Śródziemnomorzu w Warszawie, nie zaprzestajemy publikowania treści w Internecie. W minionym roku nowe teksty pojawiały się u nas przynajmniej 3 razy w tygodniu. Co ciekawe, krajem, którego kultura najbardziej interesowała Czytelników “Lente”, okazał się Izrael. Teksty mu poświęcone rejestrowały po kilkanaście tysięcy wejść! Szczególnie chętnie zaglądano do artykułu Uli Rybickiej Magia izraelskiego kina. 10 filmów, które musisz obejrzeć, oraz żartobliwej wyliczanki Julii Wollner zatytułowanej Facet na wagę złota. 10 cech izraelskiego męża, na które warto się przygotować. Zaciekawiła Was także Juliowa opowieść o tajemnicach kabały oraz tekst Marcina Koźlińskiego o tańcach izraelskich (Rikudei am).

 

TYPOWY IZRAELCZYK UWIELBIA DZIECI – A DZIECI UWIELBIAJĄ JEGO. MÓJ W KAŻDYM RAZIE CAŁKIEM LUBI SWOJE (NA ZDJĘCIU – Z NASZĄ STARSZĄ LATOROŚLĄ)
TYPOWY IZRAELCZYK UWIELBIA DZIECI – A DZIECI UWIELBIAJĄ JEGO. PISAŁA O TYM W ZESZŁYM ROKU JULIA WOLLNER

 

Drugim ulubionym krajem naszych Czytelników są Włochy. Nic dziwnego, że ze szczególną sympatią przyjmowaliście poświęcone im artykuły, zarówno o tematyce społecznej (np. Włoch na emeryturze Olgi Bialer-Young), jak i podróżniczej (np. Neapol z dziećmi – 5 propozycji) czy literackiej (vide opowieść Beaty Zatońskiej o Lamparcie czy Cesarem Pavese). Chętnie czytane okazały się teksty o Pompejach, które pojawiają się u nas regularnie (vide chociażby: O klątwie pompejańskiejCaupona. Antyczna uczta we współczesnych Pompejach czy niezwykle ciekawy artykuł Małgorzaty Członkowskiej-Naumiuk pt. Duchy przeszłości. Pink Floyd w Pompejach (1971)).

 

OPOWIEŚĆ O WŁOSKIEJ JESIENI ŻYCIA BARDZO WAM SIĘ SPODOBAŁA
BARDZO SPODOBAŁA WAM SIĘ OPOWIEŚĆ O WŁOSKIEJ JESIENI ŻYCIA


Podróżować lubicie jednak po całym obszarze basenu Morza Śródziemnego, nie tylko do Izraela i Włoch. Waszym zainteresowaniem cieszy się chociażby Chorwacja, o której opowiadała u nas Agnieszka Grudziąż prowadząca stronę Cromania.pl (Poza czasem. Tajemnicze miejsca w Chorwacji (1) oraz Poza czasem. Tajemnicze miejsca w Chorwacji (2)), a także Hiszpania, przedstawiana przez związaną z Andaluzją redaktor naczelną (Mój Kadyks. Andaluzja bez maski) oraz naszą niezastąpioną korespondentkę z Barcelony Gosię Villatoro (patrz chociażby artykuł Były sobie drzwi. Allada Vermell w Barcelonie). Niejeden Czytelnik zamarzył też na pewno o wyjeździe do Maroka, które opisuje dla nas Anka Florczak (patrz np. Jardin Majorelle).

 

O ALLADA VERMELL OPOWIADAŁA U NAS GOSIA VILALTORO
O ALLADA VERMELL OPOWIADAŁA U NAS GOSIA VILLATORO


Jak na prawdziwych miłośników Śródziemnomorza przystało, interesujecie się także tamtejszą przyrodą. Spory aplauz uzyskały nasze redakcyjne rozważania o kwiecie pomarańczy (Najpiękniejszy zapach świata) oraz ziołach, szczególnie rozmarynie. Ucieszyła Was opowieść historyka sztuki Julii Trzcińskiej pt. Zioła, kwiaty i zwierzyna. O najstarszej farmakopei oraz recenzja książki Mity i magie ziół.

 

NAJPIĘKNIEJSZY ZAPACH ŚWIATA? OCZYWIŚCIE TEN, KTÓRY ROZTACZAJĄ KWIATY POMARAŃCZY!
NAJPIĘKNIEJSZY ZAPACH ŚWIATA? OCZYWIŚCIE TEN, KTÓRY ROZTACZAJĄ KWIATY POMARAŃCZY!

Książki są Waszą pasją – podobnie, jak wielką miłością naszej redakcji. Nic dziwnego, że gdy Ula Rybicka spisała swoją listę najciekawszych książek o współczesnym Izraelu oraz 10 izraelskich książek, które trzeba przeczytać, ruch na naszej stronie natychmiast wzrósł. Podobnie sprawa miała się z polecaną przez Julię Wollner powieścią Kirke (wywiad z jej autorką Madeline Miller dostępny jest tutaj), z recenzją reportażu Samotność Portugalczyka Izy Klementowskiej, prezentacją nowej książki o Rzymie czy kolejną już rekomendacją przecudnego Brewiarza Śródziemnomorskiego Matvejevica.

SAMOTNOŚĆ PORTUGALCZYKA TO KSIĄŻKA, PO KTÓRĄ NAPRAWDĘ WARTO SIĘGNĄĆ
SAMOTNOŚĆ PORTUGALCZYKA TO KSIĄŻKA, PO KTÓRĄ NAPRAWDĘ WARTO SIĘGNĄĆ


Kochający Południe pasjonowali się w zeszłym roku historią starożytną (szczególnie zaciekawiła Was opowieść Karoliny Janowskiej o greckich czarodziejkach) oraz sztuką (patrz sukces artykułu Izy Frankowskiej o El Grecu). Lubili też relaksować się przy smakowitych śródziemnomorskich posiłkach – zaczytywaliście się w opowieściach o słodkim bliskowschodnim knafe i o włoskiej czekoladzie, a także ćwiczyliście doskonałe przepisy autorstwa Karoliny Wiercigroch z Dine&Dash (na zdjęciu poniżej: jej wspaniałe ciasto różane z kardamonem).


Dziękujemy  za te wspaniałe 12 miesięcy i życzymy – sobie i Wam – równie owocnej, przyjemnej i bardzo śródziemnomorskiej kontynuacji!

Redakcja

Posted on

Ziemowit Skibiński, Zwierciadło Śródziemnomorza. Rozmowy z Zygmuntem Kubiakiem

Mam półtorej godziny wolnego – właśnie odwiozłam dzieci na zajęcia pozalekcyjne. Jest słoneczne jesienne popołudnie, a ja zasiadam w tłumnie odwiedzanej kawiarni przy jednej z najmodniejszych ulic w Warszawie. Cieszę się na podwójne espresso i dobrą lekturę. W torbie mam 130-stronicowe Zwierciadło Śródziemnomorza. Niewielka książceczka o ciekawym tytule wydaje się wręcz idealna na tę okazję.

Czekając na kelnera, rozglądam się wokoło. Przy sąsiednich stolikach siedzą młode dziewczęta. Większość, wyobrażam sobie, umówiła się na kawę i plotki z koleżankami. Nie pasuje mi tylko jeden szczegół…

Dziewczęta wcale ze sobą nie rozmawiają.

zwierciadło śródziemnomorza książka

Zamiast słów, serdecznych żartów, cichych zwierzeń czy nawet zażartych kłótni kawiarniany ogródek wypełnia jeden dźwięk: migawki w aparatach. Bywalczynie modnego lokalu oglądają w telefonicznych lusterkach swoje fryzury, a zaraz potem, wydymając wargi i przymykając powieki, uwieczniają je na zdjęciach. Następujące po tym energiczne stukanie w klawiaturę każe mi sądzić, że zdjęcia natychmiast lądują na wszystkich możliwych portalach społecznościowych. Na dialog w tzw. realu braknie czasu.

Kelner przynosi moją kawę, więc postanawiam zabrać się za lekturę, tym bardziej, że moja fryzura nie wydaje się szczególnie warta uwieczniania.

Z każdą stroną uświadamiam sobie, że Zwierciadło Śródziemnomorza rzeczywiście jest lekturą wprost stworzoną na tę chwilę, choć z zupełnie innych względów, niż początkowo sądziłam. Mimo że wydane zaledwie kilkanaście lat temu, wydaje się być książką trochę z innej epoki: stanowi bowiem zapis pięknej, wielowątkowej i inspirującej ROZMOWY. Wywiad-rzekę z Zygmuntem Kubiakiem, wybitnym znawcą śródziemnomorskiej starożytności, przeprowadził Ziemowit Skibiński. Profesor opowiada mu zarówno o śródziemnomoskich podróżach, jak i o czasach hitlerowskiej okupacji; tłumaczy literackie fascynacje, objaśnia znaczenie tradycji i przybliża swoją wizję przyszłości. Między mądrze stawianymi pytaniami a wyczerpującymi i pouczającymi odpowiedziami pojawia się – choć zupełnie nie wprost – wątek tytułowego zwierciadła. Nie tego, które łączy się z próżnością i pychą, ale tego, które od wieków symbolizuje dziesiątki innych zjawisk i pojęć: życie, przeznaczenie, objawienie, kontemplację, prawdę, samoświadomość.

Po gęstej od refleksji lekturze z żalem dopijam kawę, chowając z troską moje Zwierciadło, pełne słów, historii, przeżyć i znaczeń. Muszę zadbać, by się nie potłukło. Bardzo bym za nim tęskniła, tak jak coraz częściej tęsknię za wzbogacającą rozmową. I za lustrami, które pokażą coś więcej, niż tylko kształt misternie ułożonej grzywki.

 

Ziemowit Skibiński, Zwierciadło Śródziemnomorza, Bertelsmann Media, Warszawa 2002
Posted on

Wenus z lustrem

Nie mamy pewności co do tego, kiedy Velázquez namalował portret leżącej Wenus. Większość historyków sztuki skłania się ku teorii, że stało się to przed drugą podróżą malarza do Włoch w 1649 r. Po powrocie do Hiszpanii malował on wyłącznie dla króla, ale obrazu tego nie znajdziemy wśród królewskich dzieł sztuki. Odkryto go podczas inwentaryzacji dóbr innego malarza, zmarłego w 1651 r. Domingo Guerry Coronela. Nie od razu też potwierdzone zostało autorstwo Velázqueza: podczas opracowywania dokumentów znalezisko opisano jako obraz na płótnie przedstawiający nagą kobietę leżącą tyłem, patrzącą w lustro trzymane przez chłopca. Dopiero kilka miesięcy później, kiedy obraz został, wraz z innymi dobrami Guerry Coronela, zajęty na poczet spłaty długów mężczyzny i konieczne było określenie jego wartości, przypisano jego autorstwo właśnie Diego Velázquezowi. Jak dzieło słynnego artysty trafiło w ręce ubogiego, nieznanego malarza – nie wiadomo. Nie ma śladów wskazujących na to, by byli przyjaciółmi; nic też nie wiadomo o tym, by Guerra Coronel zlecił Velázquezowi namalowanie portretu Wenus. Bez odpowiedzi pozostaje również pytanie, dlaczego tyle czasu zajęło zidentyfikowanie zarówno tematu, jak i autora dzieła. Badacze przypuszczają, że mogło to mieć związek z dominacją Kościoła katolickiego w Hiszpanii i rozkwitem malarstwa religijnego –  obraz o tematyce mitologicznej, w dodatku przedstawiający nagą kobietę, mógł nastręczać pewnych trudności przy próbie jego sprzedaży.

Część historyków sztuki podpisuje się też pod teorią, że obraz został namalowany nie przed, ale podczas pobytu  Velázqueza w Italii, a za inspirację posłużyła artyście poznana tam kobieta, dla której stracił głowę i z którą miał nawet nieślubnego syna. Potwierdzeniem tej tezy ma być fakt, że trudno sobie wyobrazić, by portret tak realistyczny powstał bez udziału modelki. Jednocześnie przedstawienie jej pod postacią bogini miłości i piękna, w towarzystwie Kupidyna (symbolizującego wszak miłość zmysłową), ma świadczyć o intymnej relacji, jaka łączyła malarza i jego muzę.

Tyle domysłów. Z całą pewnością wiemy natomiast, że po zajęciu dóbr Guerry Coronela obraz został wykupiony przez jednego z najznamienitszych hiszpańskich kolekcjonerów sztuki, Gaspara de Haro y Guzmana, siódmego markiza del Carpio, stając się częścią jego ogromnego zbioru, przechowywanego w posiadłości Huerta de San Joaquín na przedmieściach Madrytu. Następnie obraz odziedziczyła córka markiza, której mężem był Francisco Álvarez de Toledo ze słynnego książęcego rodu Alba. W rodzinie tej dzieło pozostało aż do końca XVIII wieku. W 1802 roku ponownie zmieniło właściciela po tym, jak król Karol IV nakazał odsprzedanie go swojemu faworytowi Manuelowi de Godoy. Wpływowy minister posiadał obszerną kolekcję dzieł sztuki w swojej madryckiej posiadłości w Pałacu Grimaldich. Kolekcję tę z lubością poszerzał, nie zawsze w sposób do końca etyczny (to on nakazał konfiskatę innego obrazu Velázqueza, Chrystusa Ukrzyżowanego, z klasztoru mniszek z zakonu św. Placyda). Wenus zawisła w jednej sali wraz z innymi obrazami o tej samej tematyce – słynnymi Mają ubraną i Mają nagą Francisca Goyi, dziś należącymi do kolecji Muzeum Prado w Madrycie.

Autoportret Velázqueza, 1643, Galeria Uffizi, Florencja
Autoportret Velázqueza, 1643, Galeria Uffizi, Florencja

Wenus Velázqueza nie podzieliła jednak spokojnego losu towarzyszek. Podobnie jak wiele innych cennych dzieł sztuki, została skradziona i wywieziona z kraju w 1808 roku, podczas hiszpańskiej wojny o niepodległość. W 1813 r. wypatrzył ją i zakupił do swojej posiadłości Rokeby Hall w Yorkshire brytyjski arystokrata, John Bacon Sawrey Morritt. To właśnie temu miejscu Wenus zawdzięcza jeden ze swoich tytułów: Rokeby Wenus. W roku 1906 obraz nabyła słynna londyńska galeria sztuki, National Gallery.

Jednakże i tu nie dane było naszej Wenus zaznać spokoju. 10 marca 1914 roku padła bowiem ofiarą ataku sufrażystki Mary Richardson, dokonanego w odwecie za areszt jej towarzyszki, Emmeline Pankhurst (choć wiele lat później Richardson nadała swojemu atakowi również rys symboliczny, opisując go jako akt sprzeciwu wobec uprzedmiotowienia kobiet). Sufrażystka zbiła szybę chroniącą obraz i pocięła płótno nożem. Szczęśliwie udało się go odrestaurować; niewiele jednak brakowało, by Hiszpania i świat zostały pozbawione jednego z najpiękniejszych dzieł sztuki.

Italska bogini miłości, utożsamiana z grecką Afrodytą, jest popularnym motywem w sztuce (malowali ją m.in. Tycjan, Giorgione czy wspomniany już Goya). Tym, co wyróżnia portret autorstwa Velázqueza, jest przedstawienie jej w sposób całkowicie realistyczny. Twarz odbita w lustrze jest nieco zamglona; nie odzwierciedla, jak inne portrety, owego ideału piękna, za jaki uważa się Wenus. Tak naprawdę moglibyśmy mieć tu do czynienia z jakąkolwiek młodą kobietą; jedynym tropem wskazującym, że chodzi o Afrodytę, jest towarzyszący jej na obrazie skrzydlaty Kupidyn. To zabieg charakterystyczny dla Velázqueza, który na swoich obrazach często „sprowadzał na ziemię” mitologiczne bóstwa, nadając im rysy zwykłych ludzi. Dzięki temu nie mamy tu do czynienia z odległym, nieosiągalnym bóstwem, ale z kobietą, którą każdy z nas mógłby spotkać na swojej drodze. Piękno, zmysłowość, erotyzm, wdzięk są na wyciągnięcie ręki. Czasem wystarczy… spojrzenie w lustro.

 

Posted on

Lustrzana perspektywa

Nasz stosunek do luster nigdy nie był jednoznaczny. Jeśli przyjrzymy się chociażby plastyce średniowiecza, szybko spostrzeżemy, że już wtedy zwierciadło stanowiło zarówno atrybut Roztropności – jednej z czterech cnót kardynalnych – jak i Rozwiązłości, czyli jednego z siedmu najważniejszych grzechów. Mówiło prawdę, przepowiadało to, co miało nadejść, a jednocześnie pozwalało od prawdy uciekać, podsycając rozmaite fantazje. Grecki geograf Pauzaniasz, żyjący w II w. n.e., pisał, że rzymscy wróżbici zanurzali lustra w wodzie, po czym ustawiali przed twarzą chorego, którego los chciano poznać. Jeśli jego odbicie wydawało się zniekształcone, czekała go rychła śmierć. Z drugiej strony, mało który przedmiot tak bardzo odwoływał się do ziemskich radości. Należał wszak do ulubionych rekwizytów bogini miłości. Grecy często nadawali podstawom luster postać Afrodyty, a na ich odwrocie grawerowali dekoracje o erotycznej tematyce. W renesansowej Italii figlarne zdobienia na ramach drogocennych zwierciadeł malował sam Giovanni Bellini.

W British Museum oglądać można rysunek Pisanella, który, sportretowawszy nagą kobietę podziwiającą się w owalnym lusterku, nadał pracy tytuł Próżność. Nie on jeden, zresztą. Od czasów zakochanego w sobie Narcyza lustrzane odbicie stało się przecież synonimem vanitas – próżności właśnie, a zarazem wszystkiego, co nieuchronnie przemija: jak uroda, młodość czy dobra doczesne. Te ostatnie łączyły się z lustrem także z innego powodu: przez wieki było ono oznaką bogactwa.

 

W starożytnym Egipcie zwierciadła posiadali w domach tylko członkowie warstw uprzywilejowanych; w Rzymie arystokraci wydawali fortuny na srebrne lustra, by podkreślić swój status społeczny. W Europie drugiej połowy XVI wieku oznaką dystynkcji klasowej było szklane lustro weneckie, a rękodzielniczy przemysł lustrzany przynosił Republice św. Marka ogromne zyski, którymi niechętnie dzieliła się ona z Francją, drugą chętną do utrzymania monopolu w lustrzanym przemyśle.

Dziś jest lustro powszechnym elementem wystroju wnętrz, pospolitym fragmentem codzienności. Jedni, poza chwilą pospiesznej porannej toalety, nie zwracają nań większej uwagi. Dla innych, w świecie, w którym wygląd zewnętrzny zdaje się przesądzać o szczęśliwym życiu, jest lustro źródłem katuszy. Bywa, że właśnie przed nim jedni i drudzy przeżywają moment przełomowy: spojrzenie w oczy samemu sobie przypomina, że najważniejsza jest prawda, którą nosimy w sobie. Wierność własnym ideałom, życie w zgodzie ze swoim sumieniem. Cała reszta, którą pokazuje nam lustro, piękna czy brzydka, przeminie. Oto truizm, o którym często zapominamy, gubiąc właściwy punkt widzenia. Warto go sobie przypomnieć, odnaleźć właściwą perspektywę. To przed lustrem właśnie odkrył ją zresztą kiedyś Filippo Brunelleschi.

Posted on

Andrzej Coryell, Cień wieży Babel

Austeria wydała kolejną wspaniałą książkę. Sięgam po nią raz po raz już od kilkunastu tygodni, czasem czytając strona po stronie, czasem otwierając w przypadkowym miejscu. Wystarczy przeczytać jedną złotą myśl, by zapewnić sobie materiał do przemyśleń na dłuższą chwilę, choć punktem wyjścia do refleksji będzie zaledwie kilka słów. Lapidarność maksym zebranych w Cieniu wieży Babel nie jest przy tym tylko przenośna (a więc: krótka). Zapiski Coryella są, owszem, zwięzłe i dobitne, jednak, przede wszystkim, niczym łacińskie litterae lapidariae – słowa wyryte na kamieniu nagrobnym – rozwijają swe znaczenie w ciągłym cieniu śmierci, końca, zagadki, niewiadomej.

 

To właśnie ten cień nazywa Coryell wieżą Babel. Śmierć i nieuchronność końca są w jego aforyzmach bez przerwy obecne. Odwołanie do biblijnej historii nie ma, w moim odczuciu, przypominać o ludzkiej bucie, ale wyrażać tęsknotę do złudzeń, którymi żyli jej bohaterowie. Autor już wie, że człowiek skazany jest na porażkę; że nie pojmie świata, który rozumieniu ciągle się wymyka. Nie przechytrzy losu, natury i Boga, którego zresztą szczególnie mu brak, choć przecież, niczym budowniczy wieży Babel, chciałby wznieść się ponad Niego i od Niego się odciąć.

 

Wizja Pietera Bruegla
Wizja Pietera Bruegla

 

miniatura z Godzinek księcia Bedford
Miniatura z Godzinek księcia Bedford

Aforyzmy Coryella są ironiczne, niekiedy zabawne; prawie zawsze bardzo plastyczne, obrazowe. Jak u Breugla jest tu chaos egzystencji, który Coryell chciałby okiełznać i zamknąć w swoim słowie. Niczym na archeologicznych rekonstrukcjach babilońskich zigguratów, jest też porządek i precyzja. Czytelnik szybko odkrywa jednak, jak bardzo pozorne – krótkie i wymowne frazy kipią emocjami. Wreszcie, niczym miniatury w średniowiecznych i renesansowych księgach, są aforyzmy Coryella pełne kolorów, jakie daje gra z językiem, nieograniczająca się do pustego ćwiczenia stylu. Cień wieży Babel, choć na wiele sposobów smutny i bolesny, to cień, w którym warto przysiąść.

Andrzej Coryell, Cień wieży Babel. Aforyzmy i mała proza, Austeria, Kraków 2018

 

Posted on

Posiłek pełen życzeń

Redakcja magazynu Lente i zespół restauracji Lente – Modern Mediterranean oddają dziś głos wybranym potrawom śródziemnomorskim. Zobaczcie, ile dobrych życzeń jest w pysznym jedzeniu!


DOBROBYTU, KREATYWNOŚCI I NIESPOŻYTEJ ENERGII

życzy izraelski hummus, czyli ciecierzyca z pastą sezamową

Ciecierzycę, zwaną też cieciorką, nad Morzem Śródziemnym spożywa się od niepamiętnych czasów – stanowiła jeden z podstawowych pokarmów starożytnych Greków i Rzymian. Wspomina o niej biblijna Księga Izajasza – prorok używa jej jako symbolu zamożności.

Sezam, używany do produkcji pasty tahini, był ulubionym pokarmem greckich wojowników. Nosili oni ze sobą jego nasiona, aby dodawać sobie energii podczas bitwy. Jeszcze wcześniej starożytni Asyryjczycy wierzyli, że bogowie, przystępując do stworzenia świata, wypili napój na bazie sezamu, który zapewnił im twórcze podejście do tego odpowiedzialnego zadania.

 

CZASU I REFLEKSJI
życzy marokański tadżin

Tradycyjny marokański tadżin to rozgrzewające i pożywne danie, które szykuje się w specjalnym glinianym garnku ze stożkowatą pokrywą. Potrawę gotuje się bardzo długo, zwykle kilka godzin, na wolnym ogniu. Wymaga to nie lada cierpliwości. Cóż, festina lente to w końcu najważniejsza śródziemnomorska dewiza. W Nowym Roku spieszmy się powoli!

ODROBINY MAGII I UMIEJĘTNOŚCI ODRADZANIA SIĘ
życzy libańska piklowana czerwona kapusta z cynamonem

Fermentacja, bez której niemożliwe byłoby szykowanie kiszonek, od wieków otoczona była aurą tajemniczości i uważana za zjawisko magiczne.

Cynamon, zgodnie ze swym kojącym aromatem, symbolizuje spokój i ciepło. Co więcej, mitologiczny Feniks dokonywał samospalenia na stosie z kory cynamonowej, aby następnie odrodzić się – zacząć wszystko od nowa, z radością i entuzjazmem, mimo przeszkód.

 


MĄDROŚCI I POKOJU

życzy hiszpańska tapenada, czyli pasta z czarnych oliwek

Drzewo oliwne jest odwiecznym symbolem pokoju, mądrości, sprawiedliwości, przyjaźni i cywilizacji. Homer nazywał oliwę z oliwek płynnym złotem, a słynny gołąbek pokoju, naszkicowany przez Pabla Picassa na ścianie mieszkania na warszawskim Kole, miał w dziobie gałązkę oliwną.

 


MIŁOŚCI
życzy włoskie bazyliowe pesto

Bazylia, zgodnie ze swoją etymologią, jest zielem królewskim – basileus oznacza po grecku “król”. Rzymianie uważali, że roślina ta odstrasza potwory (bazyliszki), a według apokryfów jej krzaczki wyrosły wokół grobu Pana Jezusa. We Włoszech jest bazylia symbolem miłości – Giovanni Boccaccio odwołuje się do niego w swoim Dekameronie.

DOSTATKU

życzy włoska soczewica

We Włoszech soczewica jest symbolem bogactwa; z tego powodu nigdy nie może jej zabraknąć na sylwestrowym stole. Włosi często podróżują z workiem soczewicy, jeśli Nowy Rok spędzić mają poza domem.

 

Zdjęcia: Dine-Dash.com, domena publiczna, soczewica – Vegan Photo/Flickr CC BY 2.0
Posted on

Mistrzowskie studium gniewu. Mojżesz Michała Anioła

W jaki sposób można oddać tę scenę w malarstwie, w rzeźbie? Chodzi o bardzo ważny fragment Pisma – mówi przecież o sprzeniewierzeniu się Bogu, ale także o ludzkiej słabości, jaką jest niecierpliwość. Ludzie znudzili się czekaniem na proroka, na Boga, więc go sobie ulepili, co rozgniewało Pana. Mojżesz wstawił się za swym ludem, by Najwyższy nie zsyłał okrutnej kary. Ogarnęła go jednak straszna wściekłość, gdy ujrzał, że jego wysiłek, jego starania o przymierze, o uwolnienie ludu z niewoli egipskiej – wszystko miało zostać obrócone w niwecz na skutek ludzkiej lekkomyślności. Wzburzony, zniszczył tablice Prawa, wypisane własną ręką Pana. Jak silny musiał być ów gniew, że Mojżesz posunął się do takich czynów? Możemy sobie tylko wyobrażać, a wsparciem dla naszej wyobraźni niech będzie figura Mojżesza w nagrobku Juliusza II, dłuta Michała Anioła.

Historia papieskiego nagrobka jest równie monstrualna jak sam nagrobek. Watykański monarcha i głowa Kościoła, Juliusz II z potężnego rodu della Rovere, umyślił sobie, że miejsce jego wiecznego spoczynku uświetni pomnik wykonany przez Michała Anioła, młodego rzeźbiarza cieszącego się w Rzymie wielką sławą. Zamówienie poczynił w 1505 roku, czyli chwilę po tym, jak na Piazza Della Signoria we Florencji wystawiono pyszny pomnik Dawida, również dzieło Buonarrotiego. Artysta niezwłocznie wyruszył do Carrary, by wybrać odpowiednie bloki marmuru, co zajęło mu pół roku. Dalsza historia pomnika to ciąg awantur, kłótni, gróźb, listownych przepychanek i widma wojny florencko-rzymskiej. Ciąg ten uświetniło intermezzo w postaci zlecenia na freski w Kaplicy Sykstyńskiej – papież uparł się na nie równie mocno, jak na ingerencję w proces powstawania swojego nagrobka. Ścierające się charaktery papieża i artysty raz po raz wywoływały małe trzęsienie ziemi.

 

 

Powstało kilka projektów nagrobka, zmieniano je i poprawiano, a wskutek rozmaitych perypetii i konfliktów tylko jedna rzeźba w ukończonym dziele, Mojżesz właśnie, należy do Michała Anioła. Architektura całości znacznie odbiega od pierwotnych zamierzeń artysty – w zamyśle Buonarrotiego nagrobek miał być czymś w rodzaju wolnostojącego mauzoleum. Wystrój rzeźbiarski, nie licząc Mojżesza, jest dziełem jego współpracownika przy częściowym tylko udziale mistrza, a także rzeźbiarza spoza kręgu Michała Anioła. Wiadomo, że artysta wolał pracować sam, nie prowadził dużej pracowni, miewał uczniów i współpracowników, ale nie powierzał im istotnych zadań. Fakt, że w nagrobku większość figur i kamieniarka nie są dziełem rąk Buonarrotiego jest dość znamienny: artysta chyba nie miał serca do tego zamówienia. Trzeba jednak powiedzieć, że Mojżesz jest dziełem wybitnym i zdecydowanie podnosi rangę artystyczną pomnika.

Jak wiele posągów artysty, także Mojżesz to figura monumentalna. Nie mamy tu do czynienia z zabiedzonym prorokiem, zbiegłym niewolnikiem z Egiptu. Zamiast tego stoi przed nami  potężny mężczyzna, u którego wszystko jest wielkie: atletyczna sylwetka, splątana broda, dłonie, szeroka twarz. Rozmiary posągu sprawiają, że, patrząc na niego, czujemy się nieswojo – czy gniew proroka nie zwróci się przypadkiem przeciwko mnie? Ogromna postać Mojżesza ma być fizycznym przejawem wielkości jego ducha, jego wiary, ale też gniewu i pychy. Mojżesz i Jozue wracają do obozu Izraelitów. Prorok patrzy na lud wybrany pląsający wokół złotego bożka i wzbiera gniewem. Moment uchwycony przez Michała Anioła to moment tuż przed tym, jak Mojżesz chwyta tablice, unosi je nad głową i roztrzaskuje na drobne kawałki. Jeszcze siedzi, ale jedną nogę cofnął, tak jak wtedy, gdy chcemy się poderwać z siedzenia. Pochyla potężny tors do przodu, wciąż jeszcze przeczesuje brodę, niby z roztargnieniem, ale wzrok ma wbity w niewierny tłum. Za chwilę zerwie się z siedzenia, rozbije tablice otrzymane od Boga, ukaże lekkomyślny lud. Spali złotego cielca. A potem na nowo zawrze przymierze z Bogiem, w imieniu tych wszystkich, którzy mu się sprzeniewierzyli.

Wykuć emocje w marmurze to nie lada wyzwanie. Michał Anioł potrafił zakląć w kamieniu najsubtelniejsze drgnienia duszy, niepokój serca, plątaninę myśli. Pozornie nieruchome figury wibrują uczuciem, które genialne ręce artysty obudziły w ich kamiennej tkance. Być może jakąś część swojego własnego gniewu zawarł w tej niezwykłej twarzy, w napięciu mięśni i niemal widocznym przez połyskliwą marmurową skórę drganiu nerwów. Tajemnicę swego warsztatu Michał Anioł zabrał ze sobą tam, gdzie aktualnie przebywa. My możemy podziwiać dzieła jego spracowanych rąk i głowić się : “jak to było możliwe?”.

 

Nagrobek Juliusza II  powstawał w latach 1505-1545 r. Planowany do bazyliki św. Piotra w Watykanie, ostatecznie stanął w bazylice św. Piotra w Okowach (S. Pietro in Vincoli) w Rzymie. Znane są trzy projekty grobowca, w tym jeden na podstawie opisu Giorgio Vasariego w „Żywotach najsłynniejszych malarzy, rzeźbiarzy i architektów” (wyd. pol. 1989, t.7). Ostateczny kształt architektoniczny oraz wystrój rzeźbiarski ustalony został już po śmierci papieża Juliusza II z jego spadkobiercami. Michał Anioł wykonał jedynie posąg Mojżesza; inne figury jego autorstwa, Geniusz zwycięstwa i dwie figury tzw. Jeńców (obecnie w Luwrze i Florencji) nie zostały włączone ostatecznie do nagrobka. Figury Lei i Racheli (alegoria życia czynnego i kontemplacyjnego) nie są dziełem Michała Anioła – zostały przez niego zlecone. Figura papieża na katafalku została wykonana przez innego rzeźbiarza, bez związku z Michałem Aniołem.

Posted on

Wulkanalia

O Wulkanaliach wiadomo bardzo niewiele. Najwięcej informacji o nich miał do przekazania Pliniusz Młodszy, a uczynił to w kontekście wybuchu Wezuwiusza w 79 roku n.e. Nam, współczesnym, wydawać by się mogło, że najlepszą porą do świętowania uroczystości związanych z ogniem jest zima – przez większą część dnia panują wtedy ciemności, które ludzie pragną choćby na chwilę rozproszyć. Nasuwa się tu skojarzenie choćby ze świętem Niezwyciężonego Słońca (Sol Invictus), celebrowanym 25 grudnia. Jednak obchody ku czci ognia odbywały się w Rzymie w okresie największych upałów, kiedy zdawało się, że ogień dosłownie spływa z nieba na ziemię.

Obchodzone 23 sierpnia Wulkanalia stanowiły jedno z czterech najważniejszych sierpniowych świąt razem z Consualiami (świętem na cześć boga Consusa, patrona żniw), świętem Vinalia Rustica obchodzonym z okazji winobrania oraz ze świętem Opisconsivia, podczas którego oddawano cześć bogini płodności Ops. W niezwykły sposób festiwal ognia wplata się zatem w krąg świąt dedykowanych bogom urodzaju i obfitości. Ogień ma moc niszczenia wszystkiego, a letnie pożary stanowiły śmiertelne zagrożenie dla dojrzewającego zboża – jednym z pragmatycznych powodów urządzania festiwalu ognia w samym środku świąt związanych ze zbiorami mogła być chęć przebłagania straszliwego pana płomieni, aby oszczędził tegoroczne plony.

W roku 64 n.e. w Rzymie wybuchł wielki pożar, który odebrany został przez mieszkańców Miasta jako wyraz gniewu Wulkana. Pożar trwał sześć dni. Większość dzielnic Rzymu została całkowicie zniszczona. Gdy wreszcie ugaszono płomienie, okazało się, że tylko cztery dzielnice pozostały nietknięte, w tym również... świątynia Wulkana.
W roku 64 n.e. w Rzymie wybuchł wielki pożar, który odebrany został przez mieszkańców Miasta jako wyraz gniewu Wulkana. Pożar trwał sześć dni. Większość dzielnic Rzymu została całkowicie zniszczona. Gdy wreszcie ugaszono płomienie, okazało się, że tylko cztery dzielnice pozostały nietknięte, w tym również… świątynia Wulkana. Powyżej: osiemnastowieczny obraz Huberta Roberta Pożar Rzymu.

Święto Wulkanaliów należało do jednych z najstarszych w tradycji rzymskiej, podobnie zresztą jak większość świat o rustykalnym charakterze – nie zapominajmy, że Rzymianie, zanim stali się żołnierzami i prawnikami, byli przede wszystkim narodem rolników, a pierwszy rzymski dyktator, Lucjusz Kwinkcjusz Cyncynat,został dosłownie oderwany od pługa, kiedy delegacja rzymskich senatorów przybyła do niego z dekretem powołującym go na urząd. Pierwotny panteon, do którego należały w pierwszym rzędzie bóstwa chtoniczne oraz związane z przyrodą, Rzymianie odziedziczyli po Etruskach. Wulkanalia zostały ustanowione przez króla sabińskiego, Tytusa Tacjusza, a zatem wkrótce po założeniu Rzymu. Według tradycji władca nakazał, aby festiwal ku czci Wulkana odbywał się co roku, a także zarządził wzniesienie przybytku temu właśnie bogu u stóp Kapitolu.

Wulkanalia odbywały się na świeżym powietrzu. W ofierze składano żywcem ryby złowione w Tybrze, a także małe zwierzęta, również żywe. Ofiara miała na celu przebłaganie boga, aby oszczędził dusze ludzkie, nie dopuszczając do pożaru miasta. Co ciekawe, z okazji Wulkanaliów ludzie rozwieszali na ulicach swoją świeżo wypraną garderobę i wszelkiego rodzaju tkaniny, aby schły na słońcu. Dość szczególny to sposób okazywania czci bogu ognia, jednak być może wskazuje to na związek, jaki Rzymianie widzieli pomiędzy ogniem a słońcem. W sierpniu powietrze przesycone było ogniem i żarem; nie bez powodu również z ogniem związany jest lew, sierpniowy znak zodiaku.

Najstarszą świątynią Wulkana był Volcanal, ufundowany zgodnie z tradycją przez Romulusa i Tytusa Tacjusza na Forum Romanum u stóp Kapitolu, gdzie wzniesiono kwadrygę z brązu poświęconą bogu. Według Plutarcha została ona zdobyta w jednej z wojen latyńskich, która miała miejsce szesnaście lat po założeniu miasta. Pozostałości po świątyni przykryte są szarym dachem widocznym z prawej strony.
Najstarszą świątynią Wulkana był Volcanal, ufundowany zgodnie z tradycją przez Romulusa i Tytusa Tacjusza na Forum Romanum u stóp Kapitolu, gdzie wzniesiono kwadrygę z brązu poświęconą bogu. Według Plutarcha została ona zdobyta w jednej z wojen latyńskich, która miała miejsce szesnaście lat po założeniu miasta. Pozostałości po świątyni przykryte są szarym dachem widocznym z prawej strony.

 

Władca płomieni

Panuje przekonanie, że Wulkan został przeniesiony z panteonu greckiego; utożsamia się go helleńskim Hefajstosem – brzydkim, ponurym, kulawym kowalem, który w podziemnych kuźniach tworzy pioruny dla Zeusa-Jowisza oraz misterną biżuterię dla wymagających bogiń. Identyfikacja ta pojawiła się w czasach dojrzałej Republiki, już po wojnach punickich i po podboju Hellady, kiedy do Rzymu napływali greccy uczeni, filozofowie, poeci, a wraz z nimi bogata grecka kultura. Moda na „greckość” stała się wówczas tak powszechna, że nawet zatwardziały konserwatysta Katon Starszy pod koniec życia nauczył się greckiej mowy. Nic dziwnego, że italski Wulkan zyskał nowe, nieco mniej surowe oblicze.

W istocie jednak Wulkan jest jednym z najstarszych bogów rzymskich. Jego imię wywodzi się od czasownika fulgere, co oznacza „płonąć”, „błyszczeć”.  Rzymianie otrzymali go w spadku od Etrusków, ci zaś prawdopodobnie przywieźli go ze sobą ze swej wschodniej ojczyzny, o ile przyjmiemy za pewnik, że wywodzili się z Lidii w Azji Mniejszej. Interesującym faktem jest, że w kulturze minojskiej na Krecie istniało bóstwo o nazwie Velkhanos, które należało do panteonu podziemnego i które mogło zostać przez Etrusków zapożyczone. Gdybyśmy jednak chcieli pozostać przy teorii autochtoniczności Etrusków, musimy przyjąć, że Wulkan był bogiem rdzennie italskim i niewiele miał wspólnego z greckim Hefajstosem. Hefajstos, jakkolwiek groźny i tragiczny, posiada także pewien rys komiczny – wspomnijmy chociażby historię konstruowania przemyślnego tronu dla Hery lub niewidzialnych sideł dla swej niewiernej żony Afrodyty i jej kochanka Aresa. Italski Wulkan jest tylko groźny, komizmu w nim niewiele. Wymowny jest sam fakt, że rzymscy wieszczkowie w początkach istnienia miasta zabraniali wznoszenia jego przybytków w obrębie pomerium.

Gdy Wulkan się gniewa

Strach mieszkańców Italii przed gniewem Wulkana wydaje się być w pełni uzasadniony, jeśli uświadomimy sobie, gdzie mieściła się jego główna siedziba.  Zlokalizowana była ona w podziemiach sycylijskiej Etny, jednego z groźniejszych europejskich wulkanów, zresztą wciąż aktywnych, co widzieliśmy w ostatnich dniach 2018 roku.

Rzymianie, nie potrafiąc wytłumaczyć sobie aktywności wulkanów w inny sposób, uważali, że stanowi ona wyraz gniewu boga ognia na niewierną żonę, zdradzającą go z jego przyrodnim bratem. W wierzeniu tym uwidacznia się asymilacja Wulkana z Hefajstosem – to on w niepohamowanym gniewie miotał się po swojej boskiej kuźni, powodując wybuchy wulkanów. Etna według starożytnych wierzeń stanowiła również jedno z wielu zejść do podziemi, a zatem Wulkan mógł być utożsamiany z bogami piekieł.

Spośród wszystkich italskich miast największą cześć oddawano Wulkanowi w Ostii, gdzie bóg posiadał własnego kapłana pontifex volcani, przewodzącego kolegium wszystkich kapłanów w mieście.
Spośród wszystkich italskich miast największą cześć oddawano Wulkanowi w Ostii, gdzie bóg posiadał własnego kapłana pontifex volcani, przewodzącego kolegium wszystkich kapłanów w mieście.

Ostatnie Wulkanalia w Pompejach

W największym stopniu gniewu Wulkana doświadczyli mieszkańcy Pompejów. Według tradycji bóg rozgniewał się na nich dzień po swoim święcie, 24 sierpnia 79 roku naszej ery, powodując wybuch Wezuwiusza. Dziś częściej kwestionuje się tę datę, jednak tragizm ówczesnych wydarzeń jest nie do podważenia. Bez względu na to, czy eksplozja miała miejsce w sierpniu, czy – jak się dzisiaj twierdzi – w późniejszych miesiącach, mieszkańcy Pompejów Wulkanalia obchodzili jak co roku, wznosząc modły do boga, rozpalając w jego przybytku święty ogień, składając ofiary i susząc ubrania w słońcu. Nie obawiano się wybuchu Wezuwiusza, który pozostawał uśpiony przez wiele wieków– zbocza wulkanu były zamieszkane, uprawiano na nich winorośl. O prawdziwej naturze Wezuwiusza wspominał między innymi grecki uczony Strabon (Geografia V, 4) twierdząc, że skały pokryte pyłem mogą dowodzić kraterów wypełnionych ogniem, jednak wydaje się, że mieszkańcy Kampanii, nie bez powodu nazywanej „ognistą równiną”, woleli żyć w błogiej nieświadomości – lub przynajmniej wypierać z niej zagrożenie ze strony Wezuwiusza. Wybuch, który nastąpił, pochłonął trzy tysiące istnień w samych Pompejach, a liczba ofiar w pozostałych miastach nadal nie została ostatecznie ustalona. Nam, żyjącym w XXI wieku, myślącym racjonalnie ludziom, nie przyszłoby do głowy stwierdzić, że kataklizm ten stanowił wyraz gniewu boga. Rzymianie szukali jego przyczyn w zbezczeszczeniu święta, niedopełnieniu obowiązku przy składaniu ofiar lub innych przewinieniach. Cesarz Tytus upatrywał w tragedii kary bogów za zdławienie powstania w Judei i spalenie Jerozolimy. Ciekawe, jak wytłumaczyliby niedawny wybuch Etny…

Zdjęcie główne: wybuch Etny
Posted on

O starożytnych wazach greckich

Najwcześniejsze znane naczynia zdobione pochodzą z okresu między 2700 a 1600 r. p.n.e., jednakże ich dosyć prosta i chaotyczna dekoracja nie przykuwa uwagi. Musi minąć jeszcze kilka „ciemnych” wieków, zanim pojawi się zalążek prawdziwie artystycznej działalności ceramicznej.  I choć naczynia wyrabiano na terenie całej Grecji, to jedynie dwa ośrodki wyróżniały się wysokim poziomem artystycznym: Korynt i Ateny. Szczególne miejsce w dziejach śródziemnomorskiego rzemiosła artystycznego zajmuje zwłaszcza ceramika attycka, wytwarzana w licznych warsztatach dzielnicy garncarzy zwanej Kerameikos.

Ceramikę attycką można podzielić na kilka okresów, nazwanych od sposobu dekorowania naczyń. Pierwszy z nich, geometryczny, rozwija się od IX w. p.n.e. Początkowo naczynia są całkowicie czarne z dekoracją ograniczoną do pasa prostych motywów umieszczonych na ramionach i brzuścu. Wizerunki postaci pojawiają się między 850 a 700 r. p.n.e. na wysokich amforach i kraterach, stawianych na grobach w charakterze pomników oraz naczyń ofiarnych. Najpiękniejsze okazy znaleziono w pobliżu bramy Dipylon cmentarzyska ateńskiego, skąd zaczerpnięto nazwę dla całego stylu, określanego mianem dipylońskiego. Sceny figuralne, umieszczone na brzuścu między imadłami, nawiązują tematycznie do funkcji naczyń, ukazując poszczególne etapy uroczystości funeralnych, od opłakiwania zmarłego po pochód orszaku pogrzebowego i igrzyska hipiczne. Sylwetki ludzi są silnie stylizowane – pojawia trójkątny tors, niewielka głowa z dużym i okrągłym okiem oraz tworzący trapez układ rąk. Wąski obraz głównego przedstawienia zamknięty jest od góry i dołu pasami ornamentów geometrycznych, pośród których znajdują się fryzy z równie silnie zgeometryzowanymi ptakami i zwierzętami, głównie kozłami, jeleniami i ptakami wodnymi.

 

Styl geometryczny
Styl geometryczny

Nawiązanie kontaktów handlowych z krajami Bliskiego Wschodu i zaznajomienie się z tamtejszymi wytworami artystycznymi spowodowały odrzucenie przez malarzy wazowych Koryntu zdobnictwa geometrycznego i przejęcia ze sztuki zdobniczej Wschodu orientalizującego fryzu zwierzęcego oraz potężnej grupy fantastycznych stworzeń mitologicznych, co w ostatniej ćwierci VII w. p.n.e. urosło do miana nowego stylu, zwanego orientalizującym. Poszczególne postacie zwierzęce z fryzów horyzontalnych ujmowano sylwetowo, a wewnętrzne szczegóły rytowano bądź malowano na czerwono lub biało. Szczelne zapełnianie powierzchni pasami (tworzącymi istny horror vacui), malarska barwność, brak czytelności motywów oraz zaakcentowanie płaszczyzny dają efekt zbliżony do barwnych tkanin wschodnich o bogatym, skomplikowanym wzorze.

Styl orientalizujący
Styl orientalizujący

Kolejny etap rozwoju greckiej sztuki ceramicznej ma miejsce na początku VI wieku p.n.e., wraz z wprowadzeniem nowej techniki dekoracyjnej – czarnofigurowej. Wazy toczono na dość prymitywnych kołach, oddzielnie wyrabiając brzusiec, szyjkę z wylewem i stopkę. Po złączeniu wszystkich części naczynie wygładzano. Po wysuszeniu obiektów, malarz wykonywał precyzyjny szkic ostrym narzędziem. Dekorację wykonywano pokostem, czyli specjalnym rodzajem starannie oczyszczonej, delikatnej glinki zawierającej tlenek żelaza i substancje alkaliczne. Glinką tą pokrywano miejsca, które miały przybrać kolor czarny, w miejscach wymagających specjalnego podkreślenia nakładano białe i czerwone retusze, i wkładano do pieca do wypalenia. Proces wypalania przebiegał w trzech etapach: w początkowej fazie dopuszczano do pieca duży dopływ tlenu, utrzymując niską temperaturę 600 stopni Celsjusza. Aby uzyskać piękną, odpowiednio intensywną czerń, zwiększano temperaturę do 850 stopni, jednocześnie zmniejszając dopływ tlenu tak, aby komora z wazami wypełniła się gęstym dymem. Na skutek tego procesu wazy uzyskiwały czarny kolor, a partie pokryte pokostem nabierały bardziej intensywnej barwy. Pod koniec procesu wypalania ponownie zwiększano dopływ tlenu, co skutkowało zmianą barwy na czerwoną, jedynie partie dekorowane pokostem pozostawały czarne. 

Ceramika czarnofigurowa zawiera najpełniejszy obraz rozwoju greckiej sztuki malarskiej, ze wszystkimi przekształceniami stylowymi i tematycznymi. Malowidła zdobiące wazy nie tylko wypełniają lukę po niezachowanym do naszych czasów greckim malarstwie ściennym i sztalugowym, ale także dostarczają obiektywnego, ogólnego obrazu kultury plastycznej starożytnych Greków. W tym czasie ornamentyka staje się już tylko elementem pomocniczym, zdobiącym szyję naczynia, ramiona i dolną partię brzuśca. Formy abstrakcyjne zamieniają się w wegetatywne: trójkąty, koła, spirale zastąpione są liśćmi bluszczu czy winnej winorośli z ułożonymi symetrycznie gałązkami, palmetami lub kwiatami lotosu. Ciekawą dekorację stanowią umieszczane na wylewie i brzuścu kyliksów ludzkie oczy, mające właściwości magiczne, odpędzające zło i duchy.

Fragment czarnofigurowego naczynia przedstawiającego Dionizosa (ok. 520-500 r. p.n.e., British Museum)

W tym okresie pojawiają się sygnatury autorskie. Pierwszym znanym z imienia twórcą jest działający w latach 590-570 p.n.e. malarz Sofilos. Jego prace wyzwalają się od orientalnej mody korynckiej – przedstawienia stają się narracyjne, pojawia się więcej wolnej przestrzeni dzięki zanikaniu elementów ściśle wypełniających tło. Postaci są bardziej ożywione niż u poprzedników, a na ich twarzach pojawia się znany z posągów archaiczny uśmiech. Uczeń Sofilosa, Klitias, jest twórcą jednej z najsłynniejszych waz greckich, tzw. wazy François (560 r. p.n.e.). Jest to krater odkryty w 1843 roku we włoskim Chiusi, dawniej będącym jednym z najważniejszych ośrodków etruskich. Bogata dekoracja naczynia ujęta jest w sześciu horyzontalnych pasach, przedstawiających sceny zaczerpnięte z mitów greckich, m.in. orszak bogów udający się na uroczystości weselne rodziców Achillesa, Peleusa i Tetydy, powrót Hefajstosa na Olimp, walki Centaurów z Lapitami, polowanie na dzika kalidońskiego i czy ukazaną w żartobliwym tonie walkę żurawi z Pigmejami. Łącznie mamy tu prawie 250 figur ludzkich i zwierzęcych, co sprawia, że  waza otrzymuje przydomek „ilustrowanej Biblii świata starożytnego”. Całość przedstawiona jest w dosyć swobodnej kompozycji, a wymowne gesty i dokładność opracowania szczegółów ubiorów zapowiadają już okres klasyczny. Od XIX wieku obiekt znajduje się we florenckim muzeum archeologicznym, i od samego początku cieszy się wielką popularnością wśród zwiedzających. Niestety w pewnym momencie popularność ta przerasta  strażnika muzealnego, który w napadzie szału rozbija wazę na 638 (!) kawałków. Na szczęście zabytek został pieczołowicie sklejony, a brakujące fragmenty uzupełniono gipsem. 

Waza François
Waza François, fot. Sailko / Wikimedia, CC BY-SA 3.0

Powstanie wazy François łączy się z polityką artystyczną nowego władcy ateńskiego, Pizystrata.  Otoczone opieką państwa rzemiosło szybko zaczyna się rozwijać: twórcy cudzoziemscy otrzymują niektóre prawa obywateli Aten, co sprzyja powstawaniu nowych ośrodków rzemieślniczych i rozwojowi tematyki przedstawień. Czas prosperity Aten przejawia się w scenach uczt, biesiad i zabaw; popularne stają się cykle dionizyjskie, wypierające przedstawienia innych bóstw. Coraz częściej spotyka się także sceny z życia kobiet, które w IV w. p.n.e. staną się obok walk amazonek główną tematyką dekoracji. W wielu przypadkach obraz dekorujący naczynie tłumaczy jego rolę użytkową, co można zaobserwować w bodaj najbardziej reprezentacyjnych obiektach czasów pizystrateńskich – amforach panatenajskich. Napełnione oliwą wytłoczoną z oliwek z gaju ateńskiego, były nagrodą wręczaną zwycięzcom igrzysk panatenajskich, urządzanych od 566 roku p.n.e. co cztery lata w celu uświetnienia święta patronki miasta, Ateny. Dość duże, ponad półmetrowe wazy były zawsze zdobione przedstawieniem kroczącej, uzbrojonej Ateny Promachos z jednej strony, z drugiej określoną dyscypliną sportową. Najwięcej nagród otrzymywał zwycięzca w wyścigu rydwanów dwukonnych – 140 amfor, „nieco” mniej triumfator w biegu młodzieńców – 50 amfor i najlepszy bokser – 30-40 amfor.

Biegacze, amfora panatenajska z 530–520 p.n.e., zbiory British Museum
Biegacze, amfora panatenajska z 530–520 p.n.e. (British Museum)

Nadzwyczajny rozwój ośrodka attyckiego, doskonałość pracy garncarzy i malarzy oraz oryginalność nowego sposobu zdobienia zwanego czerwonofigurowym zadecydowały, że w 2 ćw. V w. p.n.e. Ateny zwyciężyły konkurencyjne ośrodki, pozostając na czas niemal dwóch kolejnych generacji jedynym greckim producentem wazonów malowanych.

Styl czerwonofigurowy został wynaleziony w 530 r. p.n.e. Jako twórcę podaje się anonimowego malarza, zwanego w literaturze Malarzem Andokidesa. Proces wytwarzania dekoracji wyglądał podobnie jak przy ceramice czarnofigurowej: po wytoczeniu i podsuszeniu naczynia, lecz jeszcze przed wypaleniem, malarz leciutko szkicował zarysy kompozycji, następnie obrysowywał starannie kontury postaci i ornamentów linią albo szerokim na kilka milimetrów pasem gęstego firnisu. Po obrysowaniu konturu wykonywał linie modelunku wewnętrznego, pozostawiając na koniec szczegóły pokrywane barwnymi retuszami. Zmiana w technice pojawiała się dopiero na końcu przygotowań, kiedy to całą powierzchnię naczynia (a nie postacie) zamalowywano firnisem. W celu zapewnienia lepszej plastyki postaci zaczęto stosować gradację walorową linii, rysując drobne elementy rozrzedzonym firnisem, co pozwalało uzyskać całą gamę tonów od ciemnobrązowego aż po żółtawy. Odwrócenie wartości czerni otworzyło nowe możliwości artystyczne. Założenie tła pokostem znacznie bardziej wydobywało wartości plastyczne postaci, a modelunek wykonany kreską nakładaną swobodnie prowadzonym pędzelkiem miał właściwie nieograniczone możliwości oddawania anatomii, skrótów perspektywicznych czy też mimiki i przeżyć malujących się na obliczach bohaterów.

Krater wolutowy G 343 Malarza Niobidów (Muzeum Luwru)
Krater wolutowy Malarza Niobidów (Luwr), fot. Siren-Com / Wikimedia, CC BY-SA 3.0

W pierwszej fazie malarstwa, określanej przez badaczy mianem surowej (530-480 r. p.n.e.), dominują dwie osobistości: Eeufronios i Eutymides (520-500 p.n.e.). Byli rywalami, o czym świadczy inskrypcja na jednej z amfor przechowywanych w zbiorach monachijskich: „hos oudepote Euphronios” – „jak nigdy Eufronios” (w domyśle: nie wykonał tak dobrze). Obaj specjalizowali się w rysunku aktu, choć każdy przedstawiał go nieco inaczej: Eutymides w prostszy, bardziej klasyczny sposób, Eufonios przy wykorzystaniu nowatorskiej gradacji kolorystycznej. Nowy sposób ukazania piękna ludzkiego ciała zaprezentował Malarz Berliński. Był typowym malarzem wielkich form – amfor, kraterów czy stamnosów – charakteryzujących się występowaniem tylko jednej, za to precyzyjnie wykonanej postaci. Dzięki zastosowaniu pokostu o różnym natężeniu, zwiększył plastykę rysunku muskulatury, co dawało nie tylko kreskę o odmiennym kolorze, ale zróżnicowaną wypukłość. Nowe zdobycze techniczne były rozwijane  dzięki tragicznemu w skutkach wydarzeniu, jakim było zniszczenie Aten (480 r. p.n.e.). Odbudowujące się z gruzów miasto stało się areną wielkich możliwości dla wybitnych jednostek we wszystkich dziedzinach sztuki. Artyści pełni nowatorskich inwencji, m.in. malarz Niobidów czy malarz Villa Giulia, śmiało kroczyli śladami malarzy fresków: Polignota z Tazos i Mikona, inaugurując nowy sposób wyobrażenia perspektywy poprzez rozmieszczanie poszczególnych postaci rozgrywającej się sceny na różnych poziomach. Pod wpływem malarstwa freskowego powstały liczne sceny walk z amazonkami (amazonomachia). Obok kierunku malarskiego w drugiej połowie V w. p.n.e. rozwija się styl inspirowany przez dzieła Fidiasza, ulegający czarowi rzeźby klasycznej.

Czas długotrwałej, niszczącej wojny peloponeskiej powoduje pierwszy kryzys artystyczny, maskowany zwiększonym zdobnictwem waz w postaci złoconych girland, wieńców i biżuterii. Ostateczny upadek rzemiosła attyckiego nadchodzi ok. 320 r. p.n.e. Pozbawieni pracy malarze emigrują do innych miast, przede wszystkim południowej Italii, gdzie na chwilę wskrzeszają upadłe rzemiosło z dosyć skromnym, przeważnie roślinnym repertuarem elementów dekoracyjnych. Wazy coraz bardziej stają się garnkami i są wypierane przez naczynia metalowe – brązowe, srebrne, nierzadko złote. 

Galeria Sztuki Starożytnej
Naczynie ze zbiorów Galerii Sztuki Starożytnej Muzeum Narodowego w Warszawie

Przez kolejne wieki grecka ceramika tkwiła w zapomnieniu, oddając palmę pierwszeństwa architekturze i rzeźbie antycznej. Dopiero XVIII wiek  i pasja kolekcjonerska ambasadora brytyjskiego w Neapolu, sir Williama Hamiltona, skierowała uwagę na zapomniane elementy dawnej śródziemnomorskiej codzienności. Wiedza o antyku i wyrobiony gust stały się obowiązującym kanonem starannego i modnego europejskiego wykształcenia. Zdobywano je poprzez bezpośredni kontakt z zabytkami i dziełami sztuki, rozkopując starożytne groby w celu tworzenia kolekcji rodzinnych.  Takie zachowanie nie było obce polskiej arystokracji. Szczególne zasługi na tym polu odniósł hrabia Stanisław Kostka Potocki. Zbiory zaczyna gromadzić w 1785 roku, początkowo z zamiarem dekorowania biblioteki w pałacu warszawskim i wilanowskim. Jego zainteresowanie jest nie tylko owocem mody, ale – co rzadkie – głębokiego zainteresowania i wiedzy. Kupował głównie w Neapolu, gdzie był ceniony jako jeden z największych znawców tematu. Nabył nekropolę w Nola, która dostarczyła mu kilkudziesięciu waz. Z całej „podróży edukacyjnej” przywiózł ponad 250 naczyń. Na początku wystawione w obu pałacach, przeniesione zostają następnie do Wilanowa. Doszczętnie zniszczone w czasie okupacji, po wojnie zostały pieczołowicie zrekonstruowane przez badaczkę starożytności, Marię Ludwikę Bernhard. Obecnie stanowią część potężnej, bo liczącej ponad 800 obiektów, kolekcji ceramiki greckiej znajdującej się w warszawskim Muzeum Narodowym. Mamy nadzieję, że już wkrótce tamtejsza Galeria Sztuki Starożytnej otworzy swoje podwoje po ponad dwuletniej rearanżacji, abyśmy mogli choć na chwilę zbliżyć się do codzienności dawnych Greków. Najwierniejsi świadkowie starożytnej cywilizacji na pewno nam to umożliwią.

Posted on

Jak to z ogniem było

Ogień istniał od czasu istnienia boga Heliosa, który przemieszczał się po niebie boskim rydwanem. Gdy jeden z tytanów, Prometeusz, z gliny i swoich łez ulepił człowieka, tchnął w niego życie, używając jednej z boskich iskier krzesanych przez koła pojazdu. Człowiek był mniejszy od boga, słaby, o kruchych kościach. Prometeusz postanowił dać mu siłę i obdarował go ogniem. Wiedział, że nie spodoba się to Zeusowi, ojcu bogów, i przekazał ogień w kawałku drewna, z zewnątrz wilgotnym, w środku suchym.

Skały Kaukazu
Skały Kaukazu


Z nieba na ziemię

Od tego czasu ludzie zaczęli gotować, przetapiać metale, kuć zbroje, uprawiać rolę, budować, czytać i pisać, a także pozornie panować nad siłami przyrody. Zeus postanowił jednak ukarać Prometeusza i rozkazał przywiązać go do skały Kaukazu. Każdego dnia o wschodzie słońca wielki sęp, a może orzeł, przylatywał i wydziobywał wątrobę Prometeusza. Kiedy zapadał zmierzch, wątroba odrastała, a każdego następnego ranka męka tytana rozpoczynała się na nowo. Miało to trwać całą wieczność, jednak gdy na ziemi nastała era herosów, pojawił się Herkules, który strzałą zabił ogromnego ptaka i zakończył mękę Prometeusza.

 

W hellenistycznej Grecji z Heliosem lub Apollem utożsamiano Mitrę, bóstwo solarne opisywane w mitologii indoirańskiej. W Rzymie, gdzie jego kult był bardzo rozpowszechniony, Mitra bywał także nazywany Deus Sol Invictus Mithra. Ślady dawnej religii i wierzeń w boga Mitrę można dzisiaj badać w podziemiach rzymskiej bazyliki San Clemente zbudowanej w IV wieku dla uczczenia męczeńskiej śmierci św. Klemensa.
W hellenistycznej Grecji z Heliosem lub Apollem utożsamiano Mitrę, bóstwo solarne opisywane w mitologii indoirańskiej. W Rzymie, gdzie jego kult był bardzo rozpowszechniony, Mitra bywał także nazywany Deus Sol Invictus Mithra. Ślady dawnej religii i wierzeń w boga Mitrę można dzisiaj badać w podziemiach rzymskiej bazyliki San Clemente zbudowanej w IV wieku dla uczczenia męczeńskiej śmierci św. Klemensa. Zdjęcie wejścia do kościoła: debs-eye / Flickr, CC BY 2.0


Z Rzymu do świata

Kult ognia nierozerwalnie wiąże się więc z kultem słońca. Iskra, która stała się duszą człowieka, pochodzi od boga Heliosa, w Rzymie znanego jako Sol. Wiemy, że igrzyska na cześć Sol organizowano w Rzymie co cztery lata (ludi solis) – ich termin według dzisiejszego kalendarza można określić na 19–22 października. I choć przed rokie 354 brak solidnych źródeł o świętowaniu narodzin Słońca, to istnieją wzmianki o tym, że Sol Invictus, czyli Niezwyciężone Słońce, czczono wraz z Luną (Księżycem) – najprawdopodobniej czyniło to już starożytne plemię Sabinów zamieszkujących Apeniny i okolice środkowej Italii. Kult słońca rozpowszechnił się bardzo, gdy panował Heliogabal (203–222 r. n.e.), a za oficjalny uznał go Aurelian, którego obwołano cesarzem w 270 roku. Łącząc kult Słońca Niezwyciężonego z kultem imperatora, a więc samego siebie, Aurelian wzniósł świątynię na cześć Sol Invictus, ustanowił igrzyska i kolegium kapłańskie. Dawny Helios, teraz Sol, stał się najwyższym reprezentantem tego, co boskie, władcze i stwórcze. Jego narodzenie celebrowano podczas zimowego przesilenia – według kalendarza juliańskiego następowało ono 25 grudnia. Chrześcijańskie święta ustanowiono w dniu pod koniec III lub na początku IV wieku n.e.

 

 

Posted on

Do góry nogami

W starożytnym Rzymie w drugiej połowie grudnia celebrowano Saturnalia – święto obfitości i dostatku, czas życzliwości i radości. Miasta przemierzały radosne orszaki, obdarowywano się wzajemnie prezentami, a domostwa przystrajano wiecznie zielonymi roślinami. Najbardziej charakterystyczną cechą Saturnaliów była jednak chwilowa społeczna rewolucja, ograniczona czasowo do dni trwania święta. W nawiązaniu do legend o złotym wieku, kiedy nad światem panował Saturn, a wszyscy ludzie byli sobie równi, dokonywano zamiany ról panów i niewolników. Rzym wraz z prowincjami stawał na głowie.

To, co wydarzyło się pewnej chłodnej nocy w dalekiej Judei, pięknie wpisuje się w kontekst Saturnaliów. Król narodził się w warunkach najskromniejszych z możliwych, rozpoczynając swą ziemską wędrówkę wśród nas. Przyszedł, by wprowadzić nową jakość, walczyć z wykluczeniem, przywrócić podmiotowość i wolność. Wprowadzić ferment, zburzyć skostniałą hierarchię. Zredefiniować wszystko, a najbardziej nas samych, w naszych własnych oczach.

Wielki poeta Katullus nazywał Saturnalia “najlepszymi z dni”. Przypominano sobie wówczas, że nie ma stałości bez rewolucji, nie ma ciągłości bez zmiany. Jezus, w tym samym czasie, przypomina nam o tym jeszcze dobitniej, najdobitniej. Nigdy więcej już o tym nie zapominajmy.

 

Wesołych, zdrowych i wypełnionych miłością najlepszych z dni życzy
wraz z zespołem Lente – magazyn śródziemnomorski i Lente – modern mediterranean
Posted on

La ‘Ndocciata

Tradycyjny przemarsz z pochodniami rozpoczyna się w Wigilię o zmroku. Na głos dzwonu zgromadzeni w północnej części Agnone mieszkańcy miasteczka i okolic zapalają ndòcce i ruszają w kierunku kościoła św. Antoniego. Zwykle niesionych jest około tysiąca pochodni, z których pod koniec uroczystości rozpalane jest wielkie „ognisko braterstwa” (falò della fratellanza). Dzisiaj la ‘Ndocciata jest już nie tylko obrzędem religijnym, lecz także wielkim widowiskiem, w którym biorą udział grupy w strojach ludowych, zespoły folklorystyczne, a na wozach prezentowane są sceny z życia wsi. Na zakończenie przedstawiane są jasełka.

Pradawny kult ognia

La ‘Ndocciata jest od wieków nierozerwalnie związana z Bożym Narodzeniem jako element radosnego świętowania przyjścia na świat Dzieciątka, które jest Światłem i Dobrem. Dla rolników i pasterzy z Molise wigilijne pochodnie były jasnym znakiem – zapalano je, by uczcić nowo narodzonego Jezusa, przynosząc mu ciepło i światło rozpraszające mrok długiej zimowej nocy. Nie ma jednak wątpliwości co do tego, że korzenie tego fascynującego zwyczaju mają związek z praktykowanymi niegdyś w całej Europie świętami ognia.

Od niepamiętnych czasów – pisał James George Frazer w Złotej gałęzi – chłopi europejscy zwykli byli w pewne dni roku rozpalać ogniska, tańczyć wokół nich i przez nie skakać (tłum. H. Krzeczkowski, Warszawa 1996). Ogniska palono najczęściej na wiosnę i w połowie lata, a w niektórych rejonach również jesienią i w zimie. Bardzo rozpowszechnione na całym kontynencie były ognie św. Jana, palone podczas letniego przesilenia, ale również przesilenie zimowe było momentem, w którym chciano zakląć i przywołać dobroczynne światło.

Jedną z form kultu ognia były procesje z pochodniami wokół pól, gospodarstw czy zagród dla zwierząt. Wierzono, że ogień oczyszcza, zapewnia urodzaj, a przede wszystkim chroni ludzi, zwierzęta i plony przed chorobami oraz wszelkimi złymi mocami i czarami. Zacytujmy znów Frazera, klasyka antropologii kulturowej: Ogień w każdej postaci, jako ognisko płonące w ustalonym miejscu lub jako pochodnie, z którymi się chodzi od domu do domu, jako żarzące się węgielki lub popioły pobrane z tlącego się ogniska, wywiera zawsze dobroczynny wpływ na plony i ludzi. Jest to albo moc pozytywna dodająca sił życiowych, albo negatywna chroniąca przed takimi niebezpieczeństwami i klęskami, jak pioruny, błyskawice, pożary, więdnięcie roślin, pleśń, robactwo, bezpłodność, epidemie i bynajmniej niepoślednie miejsce w tym spisie zajmujące czary. W chrystianizujących się społecznościach pogańskie obrzędy związane z ogniem jako środkiem przeciw złu i czarom były tak silnie zakorzenione, że Kościół nawet nie usiłował ich wyplenić. Zachował je, nadając im nowe znaczenie i włączając do obrzędowości chrześcijańskiej. Dzięki temu święta ognia, jak wiele innych dawnych pogańskich rytuałów, w dużej mierze przetrwały aż do dziś, choć utraciły już pierwotne, magiczno-rytualne znaczenie.

Górzyste, pastersko-rolnicze Molise, położone w środkowo-południowych Włoszech, jest jednym z tych regionów, w których dawne zwyczaje są jeszcze kultywowane. Przywiązanie do tradycji przodków, a może również pradawna wiara w dobroczynny wpływ ognia, są tu tak silne, że w przeddzień Świąt Bożego Narodzenia w wielu miasteczkach, wioskach i gospodarstwach wiejskich nadal zapala się przed domami ogniska czy pochodnie. La ‘Ndocciata w Agnone jest niewątpliwie najbardziej znanym i spektakularnym zwyczajem tego typu w Molise.

 


Ndòcce

Nazwa uroczystości pochodzi od dialektalnego słowa ndòccia, znaczącego tyle, co torcia – pochodnia. Pod koniec XIX wieku wyraz ten brzmiał jeszcze prawdopodobnie ntorcia, o czym świadczy taka właśnie forma podana w wydanym w 1893 roku słowniku dialektu używanego w Agnone, Vocabolario del dialetto agnonese, którego autorem był lokalny badacz Giuseppe Cremonese. Tak nazywa się tutaj pochodnie – wyjaśnia autor – wykonywane z wiązek gałęzi jodłowych, które mieszkańcy okolicznych wsi zapalają w wieczór Wigilii Bożego Narodzenia i niosą wszyscy razem do miasta. (…) Jest to tutejsze wiejskie święto, które obchodzi się także w Pietrabbondante i innych pobliskich miejscowościach. Ndòcce nie są jednak zwyczajnymi pochodniami. Wyróżnia je wielkość i znaczny ciężar. Dzisiaj pojedyncza pochodnia ma 2-3 metry wysokości i waży 6-8 kilogramów. Jest to wiązka długich kawałków drewna jodłowego i gałązek żarnowca, powiązanych szpagatem. Najbardziej charakterystyczne i typowe dla Agnone są ogromne „wachlarze” z kilku lub kilkunastu połączonych ze sobą pochodni, których liczba zawsze musi być parzysta. Zgodnie ze zwyczajem ndòcce są niesione wyłącznie przez mężczyzn. Występują oni w tradycyjnych ciemnych wełnianych płaszczach-pelerynach, zwanych cappe, i kapeluszach lub kapturach.

Ocalona tradycja

To, że wigilijnego święta ognia w Agnone przetrwało do naszych czasów, nie jest dziełem przypadku, lecz wynikiem świadomego działania mieszkańców tego regionu. Niebagatelną rolę w zachowaniu zwyczaju odegrała miejscowa prasa, ostoja lokalnego patriotyzmu, w której od XIX wieku nie tylko każdego roku opisywano przebieg uroczystości, lecz także wyrażano zaniepokojenie oznakami słabnięcia czy zaniedbywania tradycji. W 1929 roku do jej podtrzymania przyczyniła się inicjatywa podjęta przez czasopismo „L’Eco del Sannio”, wydawane w latach 1894–1938 (przypomnijmy, że Sannio to po włosku Samnium – tak nazywał się w starożytności obszar, którego część zajmuje dzisiejsze Molise). Ustanowiono wówczas trzy nagrody pieniężne: dla niosącego najpiękniejszą i najlepiej wykonaną pochodnię, dla najliczniejszej grupy z pochodniami i dla najbardziej ozdobionego ogniami gospodarstwa wiejskiego. Pomysł „zawodów” został urzeczywistniony w 1932 roku, między innymi dzięki pomocy finansowej rodaka z Ameryki. Przemarsz z pochodniami miał się stać od tej pory dla miasteczka niejako oficjalnym świętem pod patronatem lokalnych władz. Mimo to w kolejnych latach organizacja wydarzenia nieco szwankowała, niosących pochodnie ubywało, a wśród okolicznych rolników przeważył zwyczaj zapalania ogni we własnych obejściach.

W 1945 roku, po długim okresie II wojny światowej, kiedy święto było zawieszone ze względu na konieczność zaciemnienia, okolice Agnone znowu rozświetliły się setkami pochodni zapalonych przed domami i gospodarstwami. Wydawało się, że zwyczaj ten będzie nadal wypierał tradycję niesienia pochodni do miasteczka i że pochód z pochodniami zaniknie.

Ponownie jednak do akcji wkroczyła lokalna prasa, która postulowała wówczas utworzenie stowarzyszenia Pro Agnone, działającego na rzecz zachowania miejscowych zwyczajów i promowania kultury regionu. Powstanie stowarzyszenia w 1956 roku rozpoczyna pomyślny okres dla corocznego święta pochodni, którego organizowanie staje się jednym z głównych zadań Pro Agnone. Historia wysiłków miejscowych pasjonatów i ich zmagań z brakiem chęci czy niewiarą innych mieszkańców jest przykładem wytrwałości, która prowadzi do sukcesu i przynosi wielką radość.

W 1964 roku po raz pierwszy wprowadzono zwyczaj przedstawiania Presepe Vivente (jasełek) po zakończeniu pochodu, później zaś dodano różne elementy folklorystyczne. W 1983 roku la ‘Ndocciata zyskuje status imprezy turystycznej o charakterze regionalnym. Dzięki coraz lepszej organizacji liczba biorących udział w wydarzeniu grup reprezentujących dzielnice i okoliczne miejscowości, a także liczba niesionych pochodni, zaczęła szybko wzrastać. W roku 1990 zapalono 500 pochodni, pięć lat później – 800, a obecnie zapala się ich około tysiąca.

Fot. CC BY 2.0
Fot.Viaggio Routard / Flickr, CC BY 2.0


Niech pochodnie nie gasną

19 marca 1995 roku ma miejsce pierwsze przełomowe dla Agnone wydarzenie – wizyta Jana Pawła II, który kieruje do mieszkańców niezwykle ciepłe i serdeczne przesłanie. Następnego roku, 8 grudnia, podczas obchodów 50. rocznicy kapłaństwa papieża, Agnonesi przynoszą światło setek pochodni na Plac Świętego Piotra. „Rzeka ognia” z Molise płynie wzdłuż Via della Conciliazione, a potem wokół Placu Świętego Piotra. Pozdrawiam także was, pasterze i rolnicy – mówił papież – protagoniści tak wspaniałej manifestacji wiary i kultury, która poprzedza radosną wieść o narodzeniu Pana. Wasi ojcowie, nawracając się na wiarę chrześcijańską, zmienili prastary pogański rytuał ognia związany z zimowym przesileniem słonecznym w radosne świętowanie narodzin Jezusa, światłości świata. Dla mieszkańców Agnone i całego regionu było to wielkie, niezapomniane przeżycie, a także kolejny silny impuls stymulujący ich wysiłki na rzecz utrzymania dawnego zwyczaju. La ‘Ndocciata w Rzymie wzbudziła entuzjazm obecnych na uroczystości wiernych, była transmitowana przez radio i telewizję, opisywana w prasie.

W 1996 roku grupy niosące pochodnie zrezygnowały z rywalizacji i walki o nagrody – odtąd przechodzą razem uliczkami miasteczka w jednym wspólnym pochodzie. Od 2000 roku uroczystość w Agnone organizowana jest zwykle dwa razy: 8 grudnia, na pamiątkę wydarzenia w Rzymie, i w Wigilię.

Mimo że la ‘Ndocciata przerodziła się w dużej mierze w „imprezę folklorystyczną”, jej znaczenie dla społeczności Agnone pozostaje ogromne. Przywiązanie do dawnych tradycji i ich kultywowanie jest bowiem częścią tożsamości człowieka, tożsamości danej wspólnoty, a jednocześnie – formą obrony przed narzucanymi nam „nowoczesnymi” i unifikującymi modelami życia.

 

Korzystałam m.in. z tekstów na temat świąt ognia w Molise, których autorem jest Domenico Meo, autor książki Riti e feste del fuoco. Falò e torce cerimoniali in Molise, Volturnia 2008.
Posted on

Refettorio Ambrosiano. Dzieląc się ciepłem

Wnętrze Refettorio Ambrosiano zaprojektowali i urządzili uznani włoscy artyści, architekci i designerzy. W ciągu dnia można w ciszy i spokoju obejrzeć rzeźby, obrazy, meble, witraże, przyjrzeć się ich formom i pomyśleć nad znaczeniem. Wieczorem sala wypełnia się setką gości, którzy przychodzą tu na swój jedyny ciepły posiłek – nie jest to bowiem ani galeria, ani muzeum, ale jadłodajnia dla potrzebujących. Znajduje się w oddalonej od centrum Mediolanu dzielnicy greckiej; stworzona została przez wiele osób i instytucji, wyposażona w najlepsze sprzęty i meble z eleganckich salonów. Wszystkie prace wykonano za darmo; meble i dzieła sztuki ofiarowano, aby stworzyć wnętrze funkcjonalne i piękne. Ten wielowarstwowy projekt powstał, by wypełnić misję pomocy drugiemu człowiekowi w najbardziej podstawowy sposób: karmiąc. Jednak pomoc ta ma wiele znaczeń. Przywraca godność, buduje solidarność społeczną, odwołuje się do wielu wydarzeń, uczuć, wskazuje kierunek, sprawia, że musimy się zastanowić. Czy potrzebującymi są ci głodni i bez dachu nad głową, czy może my, bez zastanowienia trwoniący jedzenie i bezrefleksyjne goniący za kolejnymi materialnymi zdobyczami?

 

Kuchnia, która jest sercem jadłodajni, znajduje się na dawnej scenie. Kosztowała fortunę – informuje mnie mój przewodnik Carlo.
Kuchnia, która jest sercem jadłodajni, znajduje się na dawnej scenie. Kosztowała fortunę – informuje mnie mój przewodnik Carlo

 

Początki

 

Przy okazji wystawy światowej Expo 2015, której hasłem przewodnim było “Żywienie planety, energia dla życia”, znany włoski szef kuchni z Modeny, Massimo Bottura, postanowił wykorzystać żywność, której nie zużyto podczas targów. Pozyskawszy kilka ton (!) produktów, na ich bazie przygotował setki dań dla bezdomnych i ubogich. Symbolicznym składnikiem był oczywiście czerstwy chleb, z którego w kuchni włoskiej można przyrządzić wiele wyśmienitych i pożywnych dań.  Przez pierwsze 6 miesięcy działalności Refettorio Ambrosiano, dla gości jadłodajni gotowali także inni znani szefowie kuchni z całego świata, zapraszani przez Botturę. Odważnie podejmowali wyzwanie gotowania z resztek, z produktów, które miały trafić na wysypisko. Jak wykorzystać przywiędłą marchewkę? Czy podpieczona skórka z ziemniaka może smakować, a wyschnięty kawałek parmezanu nadać potrawie smaku?

 

– Trzeba przyjrzeć się tym z pozoru niezdatnym do spożycia produktom z innej strony, znaleźć sposób na przekształcenie ich w złoto – mówi Alain Ducasse, słynny francuski szef kuchni, który gotował w Refettorio. – Być dobrym kucharzem to znaczy być hojnym. Przyjeżdżamy tu, żeby przygotować dobre jedzenie ze skromnych produktów i walczyć przeciwko marnowaniu żywności. Nie zmienimy życia tych ludzi, ale możemy próbować ofiarować im odrobinę szczęścia.

 

Refettorio dzisiaj

 

Trzy lata po Expo jadłodajnia działa dalej – dziś zarządza nią mediolańska Caritas Ambrosiana. W Refettorio zatrudnione są na stałe trzy osoby. Każdego ranka zaopatrzeniowiec odbiera produkty ze sklepów, supermarketów i restauracji; z przywiezionego towaru dwie kucharki przygotowują około stu ciepłych posiłków dla potrzebujących z całego miasta, rekrutowanych przez ośrodki Caritasu. Menu ustalane jest codziennie na bazie dostarczonych artykułów. W pracę i obsługę całego przedsięwzięcia zaangażowanych jest kilkudziesięciu wolontariuszy w różnym wieku – kelnerują, sprzątają, pomagają w kuchni. Bez ich wsparcia jadłodajnia nie mogłaby funkcjonować.

Pełne symboliki wejście do Refettorio
Pełne symboliki wejście do Refettorio

 

Kto przychodzi na kolację do tej wyjątkowej restauracji? W rozmowie z jednym z wolontariuszy dowieduję się, że większość to imigranci i uchodźcy, osoby spoza Unii Europejskiej; jednak, jak twierdzi Carlo, mój przewodnik, Refettorio gości także wielu Włochów. – Jesteśmy drugą Lampedusą. – mówi. Bliźniaczą ceramiczną bramę włoski rzeźbiarz Mimmo Paladino postawił wszak na tej malutkiej wyspie, będącej pierwszym przystankiem dla zmierzających do Europy. – Przyjmujemy i karmimy wszystkich potrzebujących. Oferujemy im ciepłą strawę, ale także poczucie bycia we wspólnocie. W rodzinie. Nasze kucharki gotują z produktów, które mogłyby trafić na wysypisko śmieci, zmarnować się. U nas wykorzystywane są w dwójnasób.

 

Dzieląc się ciepłem

Odwiedzam Refettorio w piątek. Jest to dzień spotkań dla samotnych starszych kobiet z dzielnicy; właśnie kończy się obiad, który raz w tygodniu spożywają z wolontariuszami. Kobiety czekają na te spotkania; nierzadko zastępują im one czas dotychczas spędzany z rodziną. – Od śmierci męża czuję się bardzo samotna, ale wiem, że piątek jest wyjątkowym dniem. Przygotowuję się na nasze spotkania, cieszę się, że wspólnie spędzimy czas. Mam po co wyjść z domu – mówi mi Chiara, jedna z uczestniczek posiłku.

Na budynku dawnego teatru artysta Maurizio Nannucci umieścił niebieski neon NO MORE EXCUSES. Oto przykazanie dla każdego. Nie ma wymówek, nie ma usprawiedliwienia – ani dla marnowania żywności, ani dla obojętności wobec potrzebujących pomocy.
Na budynku dawnego teatru artysta Maurizio Nannucci umieścił niebieski neon NO MORE EXCUSES. Oto przykazanie dla każdego. Nie ma wymówek, nie ma usprawiedliwienia – ani dla marnowania żywności, ani dla obojętności wobec potrzebujących pomocy

– Wykorzystywanie produktów z nadwyżek nie jest poniżające, nie ujmuje kucharzowi – mówi o przedsięwzięciu Bottura. – Nasza kultura gastronomiczna powstała z potrzeby znalezienia sposobu na przetrwanie: jeszcze w latach pięćdziesiątych we Włoszech ludzie umierali z głodu, a odzyskiwanie i umiejętność przetwarzania żywności towarzyszyły człowiekowi od zawsze. Dopiero 40 lat konsumpcjonizmu nadało tym czynnościom pejoratywne znaczenie. Łacińskie słowo recuperare (odzyskiwać) jest jednak analogiczne do reconquistare (zdobywać). Marnować, wyrzucać to znaczy poddać się, nie być w zgodzie ze  światem, nie mówić własnym językiem.

Do Refettorio Ambrosiano nie jest trudno dojechać – ot, kilka przystanków tramwajem spod Duomo, później chwila autobusem. Wycieczkę tę potraktować można jako ciekawostkę turystyczną, przeżycie artystyczne albo krótką przerwę od mediolańskiego przepychu. Wolontariusze w kuchennych fartuszkach zamienią z nami parę słów, odpowiedzą na pytania, wytłumaczą niejasności. Ich zaangażowanie i wzruszenie, z jakim opowiadają o Refettorio Ambrosiano, pozostają na długo w pamięci. Wieczorem zobaczymy długą kolejkę oczekujących gości, a nad ich głowami jasno świecący niebieski neon.

Nie szukajmy wymówek.

 

Wszystkie zdjęcia: materiały prasowe Caritas Ambrosiana