Tematem roku 2020 było u nas ciało, jednak rozprawialiśmy nie tylko o nim. Czas pandemii sprzyjał bowiem refleksji nad pięknem sztuki (kategoria: Sztuki piękne), zachęcie do dobrej lektury (kategoria: Książki), poznawaniu niezwykłych śródziemnomorskich życiorysów (kategoria: Ludzie).
Tematem roku 2020 było u nas ciało
Pierwsza piątka
Najchętniej czytanymi tekstami na naszej stronie okazały się w tym roku aż trzy publikacje dotyczące Izraela: zestawienie najciekawszych seriali przygotowane przez Ulę Rybicką, lista najbardziej romantycznych zakątków spisana przez Uriego Wollnera oraz jego przepis na pyszny bliskowschodni deser różany malabi. W rosnący trend Waszego zainteresowania krajami Orientu zdaje się wpisywać popularność tekstu Karoliny Janowskiej opisującego egipski ideał piękna. Nie zaskakuje nas natomiast powodzenie zestawienia ulubionych lektur o Rzymie, w którym swoje ukochane książki przedstawiali różni członkowie naszej redakcji. Cóż, nie ma chyba wśród nas nikogo, kto nie byłby zakochany w Wiecznym Mieście!
Po raz kolejny mogliśmy przekonać się, że lubicie czytać – a my pisać! – o zapachach, barwach, kształtach. Śródziemnomorskimi aromatami roku okazał się jaśmin, kwiat pomarańczy i lawenda, wzorem – kolorowe desenie azulejos, a formą – gałązka oliwna. W tym roku, aby zebrać fundusze na kolejne miesiące działalności naszego portalu, zdecydowałam o połączeniu publikacji treści ze sprzedażą starannie wybranych produktów w Lentkowym sklepie. Dziękuję Wam za jego odwiedzanie i dokonane zakupy. Przyznam, że ta nowa działalność przynosi mi wiele radości!
Jak zwykle chętnie czytaliście też o historii starożytnej, co cieszy nas niezmiernie – wszak sami jesteśmy wielkimi miłośnikami antyku. Wasze zainteresowanie zdobyła biografia Oktawiana Augusta pióra filolożki klasycznej Karoliny Janowskiej oraz jej opowieść o homoseksualizmie w starożytnej Grecji; fascynująca opowieść o Pompejach, nakreślona przez archeolożkę Małgorzatę Członkowską-Naumiuk zaraz po spektakularnych odkryciach w Kampanii, a także rozważania na temat sprawy sądowej Jezusa z Nazaretu.
Ja osobiście dziękuję Wam również za cierpliwą lekturę moich osobistych zwierzeń, takich, jak historia imienia mojej najmłodszej córki Romy. Jeszcze bardziej zaś – za Waszą życzliwość i wsparcie, które towarzyszyły mi w chwilach trudnych i pięknych. Oby rok 2021 przyniósł nam jak najwięcej tych ostatnich. Wszystkiego dobrego!
Grupa modelek lub modeli, ubranych klasycznie i bez większych ekstrawagancji, ukazanych na dosyć przyjemnym dla oka, niezbyt absorbującym tle. Pusty wzrok, posągowe miny nie ukazujące głębszych emocji. Tak wygląda większość kampanii reklamowych promujących najsławniejsze marki odzieżowe. Większość, ale nie wszystkie. Dla niektórych firm pójście z prądem byłoby równoznaczne z zawieszeniem działalności. By zadziwiać, zwrócić na siebie uwagę, chwytają się wszelkich możliwych sposobów. Balansując na granicy dobrego smaku, budzą kontrowersje i często wywołują agresywne reakcje. Reklamy bywają prowokujące, niepokojące, a nawet niesmaczne. Jedni uznają je za przewrotne i genialne, inni mogą poczuć się nimi zdegustowani. Nagminne przekraczanie granic norm społecznych, politycznych i moralnych sprawiło, że w wielu krajach obowiązuje zakaz ich publikacji. Niektóre z nich, mimo iż od ich premiery minęło kilka lat, nadal wywołują gorące dyskusje i rozpalają emocje nie tylko pośród bojowników walczących z demoralizacją i obniżeniem standardów kreacji artystycznej.
Po pierwsze szokować. Marketing społeczny Benettona
Na miano prekursora modowych ekstrawagancji zasłużyły kampanie reklamowe Benettona. Pierwszą reklamą, która odbiła się szerokim echem niemal na całym świecie, była fotografia wykonana w 1991 roku przez czołowego rozrabiakę branży modowej, Oliviera Toscaniego. Przedstawiała całującą się parę – o tyle nietypową, że chodziło o… księdza i zakonnicę. Reakcja była natychmiastowa, zwłaszcza w krajach katolickich – jak Włochy czy Polska – gdzie zabroniono publikacji reklamy. Co więcej, jedna z partii politycznych ZChN złożyła wtedy zawiadomienie do prokuratury o obrazę uczuć religijnych. Chociaż od premiery zdjęcia minęło prawie trzydzieści lat, wciąż wzbudza ono ogromny sprzeciw u sporej części komentatorów. Drugą, równie skandalizującą kampanią, była ta z 1992 roku, która nawiązywała do mafijnych porachunków w Palermo.
Kolejne kampanie również poruszały trudne tematy, które nie pojawiały się wcześniej w przekazach publicznych: rasizm, AIDS, homoseksualizm, klęski ekologiczne czy zasadność kary śmierci (najgłośniejsze z nich zobaczyć można np. tutaj). Toscani, który pozostawał dyrektorem kreatywnym marki do 2000 roku, wprowadził tym samym nowatorską strategię marketingową, balansującą między reklamą społeczną i komercyjną. Miał to być sposób wyrażania krytyki wobec sztuczności i kiczu, dominujących w ówczesnych przekazach medialnych w branży modowej. Jego prace, z jednej strony, wzbudzały powszechne zainteresowanie – po raz pierwszy reklama wymagała większej refleksji, stała się niemal nośnikiem przekazu filozoficznego, przykładem sztuki zaangażowanej. Z drugiej zaś strony powszechny brutalizm i odwołanie do najniższych instynktów oceniano jako prymitywną próbę wykorzystania ludzkich problemów w celu promocji marki. Z czasem siła przekazu uległa złagodzeniu – od 2015 roku przedstawiciele firmy postanowili zrezygnować z szokujących kampanii i skupić się na promocji marki jako producenta dobrej jakości dzianin w kolorach tęczy. Jedna z ostatnich reklam przedstawia dzieci różnych narodowości słuchające czytanej im bajki, co w zamyśle ma promować wielokulturowość i zdobywanie wspólnych doświadczeń poprzez edukację. Jak widać, można zachować wizerunek korporacji społecznie zaangażowanej bez uciekania się do kontrowersji.
Piękno głupoty według Diesla
Kampanie reklamowe jeansów zwykle są odważniejsze i bardziej szokujące niż reklamy klasycznych linii odzieżowych. Półnadzy modele przyjmujący wyzywające pozy mają kojarzyć się ze swobodą, młodością, szaleństwem. Denim stanowi symbol zbuntowanej młodzieży, dlatego marki jeansowe starają się tworzyć przekaz, który owa młodzież zaakceptuje.
Firma Diesel, w swojej kampanii na wiosnę/lato 2010, prowokowała stwierdzeniem, że najlepiej sprzedaje się seks. Sex sells, unfortunately we sell jeans. („Seks się sprzedaje, niestety my sprzedajemy dżinsy”). Zdjęcia wykonano na wzór sławnych reklam Calvin Klein Jeans. Modelki i modele, ubrani jedynie w spodnie lub szorty, zostali sfotografowani w prowokujących pozach. Aby odeprzeć krytykę i rozwiać wszelkie wątpliwości, firma Diesel dodała hasło tłumaczące, że to reklama ich produktów, a nie pochwała pornografii. Było to wskazane, bowiem cztery lata wcześniej, w 2006 roku, szokowała w kampanii zdjęciem nagiego mężczyzny, którego obejmowały trzy pary kobiecych nóg. Gdy zarzucano jej zbyt drastyczną seksualność, przedstawiciele Diesla tłumaczyli, że kampania ma charakter ironiczny. Nikt jednak nie traktował tych argumentów poważnie. Amerykańskie organizacje feministyczne podniosły głos i nawoływały do bojkotu produktów marki.
Kolejna kampania – o wdzięcznej nazwie „Be Stupid” („Bądź głupi”) – również spotkała się z ogromną krytyką, głównie ze strony organizacji dziecięcych i brytyjskich rodzin. Szczególnie szokowały dwie fotografie – jedna przedstawiająca młodą dziewczynę w stroju topless, prezentującą swe wdzięki przed kamerą przemysłową, oraz druga, z młodą fotografką zainteresowaną częściami ciała skrywanymi pod kostiumem kąpielowym. Instytucja nadzorująca przestrzeganie Brytyjskiego Kodeksu Reklamowego zablokowała ich publikację na terenie Wysp. Uznano, że są zbyt nieprzyzwoite, a ich hasła mogą nakłaniać dzieci do nieodpowiedzialnych czynów. Sami twórcy nie zgodzili się z nałożoną karą… Podobnie jak świat mediów, który wręczył marce Grand Prix Lion za najlepszą kreację outdoorową 2010 roku.
W ostatnich latach kampanie reklamowe Diesla ironicznie opisują bolączki współczesnego świata, tym razem jednak w nieco bardziej artystycznej formie, pełnej pozytywnych wibracji, tańca i energetyzującej muzyki. Hasła #MakeLoveNotWalls i #GoWithTheFlaw opowiadają o burzeniu ścian uprzedzeń i pięknie niedoskonałości, zachęcając do akceptowania wad i skaz, bowiem to one wyróżniają nas z tłumu. Kwiaty, miłość i wolność – oto inspirująca opowieść w duchu tolerancji i zrozumienia.
Erotyczne sny signor Gabbany
Choć marka Dolce&Gabanna znana jest głównie z niezwykle barwnych, soczystych i słonecznych reklam opisujących uroki tradycyjnej kultury Sycylii, to w swoim portfolio ma także tematy, które przysporzyły jej nie lada problemów. Włoski oddział Amnesty International zaprotestował przeciwko ich reklamie przedstawiającej leżącą kobietę trzymaną za nadgarstki przez półnagiego mężczyznę. Wokół pary zgromadzone były inne osoby obserwujące scenę. Pod naciskiem IAP reklamę usunięto – najpierw w Hiszpanii, potem we Włoszech. Zdaniem organizacji, reklama jednoznacznie kojarzy się z gwałtem i przemocą wobec kobiet oraz promuje krzywdzące stereotypy w postrzeganiu kobiet jako obiektów seksualnych. Niektórzy badacze twierdzą, że kobiety ukazywane w mocno prowokacyjnych ujęciach powinny być postrzegane jako ofiary molestowania seksualnego. Takie ujęcie zostało „zaprezentowane” w kampanii z 2007 roku, określanej mianem tzw. gang rape (gwałt zbiorowy) – w wersji homo- i heteroseksualnej. Projektant marki, Stefano Gabbana, bronił koncepcji, twierdząc, że celem było pokazanie erotycznego snu, seksualnej zabawy, a nie gloryfikacja przemocy i stręczycielstwa. W dobie #MeToo takie wyjaśnienie należy jednak uznać za co najmniej nietrafione.
Gucci. Wróg publiczny numer jeden
Projektant Tom Ford oraz ówczesna redaktor naczelna Vogue Paris, Carine Roitfeld, wzbudzili niemałe kontrowersje, prezentując wyniki sesji zdjęciowej autorstwa Maria Testina dla kampanii marki Gucci „Public Enemy” w 2003 roku. Był to zestaw prowokujących, rasistowskich i jawnie seksualnych obrazów, szczególnie w ujęciu Carmen Kass z kultowym emblematem marki, literą „G”, znajdującą się na wzgórku łonowym modelki. Międzynarodowa prasa uznała reklamę za głęboko obraźliwą i prowadziła ostrą kampanię w celu jej zakazania. Cytowano tu słowa Johna Beyera, dyrektora Mediawatch UK, który twierdził, że zdjęcia przedstawiające młode kobiety w ten sposób są wyjątkowo szkodliwe dla społeczeństwa i nie powinny pojawiać się w głównych czasopismach. Tym razem jednak brytyjski urząd ds. standardów reklamowych nie ugiął się pod presją tysięcy skarg, a przemysł modowy po raz kolejny udowodnił, że cel uświęca środki.
Co trzeba dziś zrobić, aby zainteresować potencjalnych klientów? Przede wszystkim: zaskoczyć ich, zaszokować. Sprawić, by zaczęli dociekać, co właściwie promują te wielkie billboardy, które rzucają im się w oczy na każdej ulicy. Współczesnemu konsumentowi nie wystarcza już zwykłe szare tło, przysłonięte szeregiem martwych, kartonowych postaci. Potrzebuje on zamieszania. Bogactwa kolorów, dynamiki przedstawień, ekstremalnych doznań, które zapanują nad coraz dotkliwszą, wszechogarniającą nudą. Społeczeństwo doby Internetu i Facebooka określa się poprzez uczestnictwo w zdarzeniach mających początek i koniec niemal w tym samym miejscu. Oczekuje tylko jednego – łatwej, szybkiej rozrywki. Współczesne kampanie reklamowe to zapewniają. Jest uderzająco, emocjonalnie, żywiołowo. To, że czuje się przy tym pewien niesmak, już prawie na nikim nie robi wrażenia.
Spójrz na ten obraz. Nie jest piękny tym pięknem, do którego jesteś przyzwyczajony, ale musisz przyznać, że trudno oderwać od niego wzrok. Jeśli oglądasz go tam, gdzie został namalowany, to pewnie nie widzisz wszystkiego zbyt dokładnie. Wystarczy jednak lornetka lub choćby dobra reprodukcja, by dostrzec to, co sprawia, że o Wygnaniu z raju Masaccia nie sposób zapomnieć.
Ciało rzeczywiste
Jest w tym fresku dramatyzm niespotykany w czasach, gdy powstawał, rzadki zresztą również w czasach późniejszych. Aby dostrzec, jak bardzo to malarskie przedstawienie było odrębne i oryginalne, wystarczy spojrzeć na sąsiednią ścianę w kaplicy Brancaccich we florenckim kościele Santa Maria del Carmine, gdzie znajduje się Kuszenie namalowane przez Masolina. Obaj panowie, Masolino i Masaccio, malowali w kaplicy wspólnie, nie dzieliły ich stulecia i epoki. A jednak patrzące na siebie przedstawienia Adama i Ewy zdają się należeć do dwóch zupełnie innych światów. Na prawo Masolino. Wszystko jest tu delikatne i eleganckie, spojrzenie Ewy jest spokojne i zamyślone, Adam wydaje się zainteresowany, ale nie traci powściągliwości. Gesty obu postaci są dyskretne, miękkie. Na lewo Masaccio. Adam i Ewa w ruchu, nie pozują jak u Masolina. Adam zakrywa twarz rękami, widać jednak grymas, jaki na jego twarzy pojawił się pod wpływem emocji. Ewa jest naprawdę zrozpaczona, nawet nie próbuje ukryć bólu. Twarz wykrzywiona krzykiem, a może głośnym zawodzącym płaczem, który obejmuje całe ciało. Ręce zakrywają to, co wstydliwe, ale nie ma w tym wyrafinowanej elegancji jak w antycznych rzeźbach Wenus. Ciało Ewy to ciało rzeczywiste, jak u kobiet znanych nie ze sztuki, a z życia. Niewymodelowane, z lekkimi krągłościami, włosy odrzucone do tyłu, bez śladów troski o fryzurę. Masolino zadbał i o figurę, i o fryzurę Ewy, Masaccio w ogóle nie zwrócił na to uwagi. Nie to było dla niego ważne. Skupił się na emocjach towarzyszących wygnaniu z raju. Ból, przerażenie tym, co nastąpi, pewnie i poczucie winy. Wszystkie stany duszy mieszają się, a co ważniejsze, uzewnętrzniają w ruchach ciał i mimice twarzy. To prawda, że samo wygnanie jest daleko bardziej emocjonalne niż kuszenie, ale nietrudno się oprzeć wrażeniu, że Masaccio nawet w kuszeniu dostrzegłby więcej niż Masolino, choć Adam i Ewa mogliby przy okazji stracić nieco na swej urodzie.
Kim był autor tego niezwykłego fresku? Młodzieńcem, który kilka lat później na zawsze zniknął z malarskiej sceny. Masaccio urodził się 21 grudnia 1401 roku w San Giovanni Valdarno. W 1417 roku zamieszkał we Florencji, gdzie stał się malarzem. Pierwsza przypisywana mu praca to tryptyk Madonna z Dzieciątkiem i czterema świętymi, datowany na 1422 rok, dzieło jeszcze niezapowiadające malarskiego rewolucjonisty. Tronująca Madonna z Dzieciątkiem, u jej stóp dwa anioły, po bokach czterej święci. Tryptyk jak ze sieneńskiego Trecenta, elegancki i wyważony, namalowany zgodnie z tradycją i obowiązującymi tendencjami. Twarz Madonny szlachetna, lekko nieobecna. Zdawać by się mogło, że oto narodził się kolejny zdolny malarz swoich czasów. Ale chwilę potem przyszło zlecenie z Santa Maria del Carmine, które pokazało, że młodzieniec należy do następnej epoki. Epoki, której istnienia wielu nawet jeszcze nie przeczuwało. Majętny i wpływowy Felice Brancacci, kupiec i dyplomata, ufundował ozdobienie ścian w kaplicy znajdującej się w kościele ojców karmelitów po drugiej stronie Arno. Prace rozpoczął w 1423 lub 1424 roku Masolino; wkrótce dołączył do niego utalentowany, ale jeszcze niezbyt znany Masaccio. Nie pracowali przez cały czas razem, Masolino musiał na jakiś czas wyjechać. Kiedy wrócił, relacje odwróciły się i to Masaccio wydawał się przewodzić w tym swoistym malarskim pojedynku. Zresztą choć dekorowali tę samą kaplicę, każdy z nich od początku pracował na własny rachunek. Masolino namalował Kuszenie, Masaccio stworzył Wygnanie. Masolino przedstawił Uzdrowienie chromego i wskrzeszenie Tabity, Massacio z historii św. Piotra wybrał między innymi Chrzest nawróconych i Grosz czynszowy. Prawdopodobnie w 1426 roku prace przy dekorowaniu kaplicy zostały przerwane, powrócono do nich kilkadziesiąt lat później. Do pracy przystąpił wówczas Filippino Lippi, który tak doskonale wpasował się w klimat miejsca i już istniejące freski, że wielu nawet nie podejrzewało obecności trzeciego malarza w tej kaplicy. Kaplica Brancaccich od początku swego istnienia zachwycała i przyciągała miłośników malarstwa. Jak wieść niesie, przychodzili tam Michał Anioł, Domenico Ghirlandaio, Sandro Botticelli, Fra Angelico czy Rafael Santi. Wszyscy chcieli zobaczyć i zrozumieć, podpatrzeć warsztat i być może przejąć część nowoczesnych rozwiązań, które pojawiły się pod pędzlem młodziutkiego Masaccia. Aż dziw, że do dziś możemy podziwiać freski w kaplicy Brancaccich – historia nie oszczędzała bowiem tego miejsca. Najpierw w niełaskę popadł sam fundator, skrzętnie usuwany z życia publicznego i wszelkich wizerunków. Pod koniec XVII wieku uznano, że malowidła należałoby usunąć. Na szczęście do tego nie doszło, ale fresk Wygnanie Masaccia zyskał listki figowe zakrywające nagość Adama i Ewy; usunięto je dopiero podczas konserwacji w ostatnich dekadach wieku XX. Jakby tego było mało, w 1771 roku wybuchł w kościele duży i groźny pożar, który zniszczył sporą jego część. Gotycki kościół trzeba było odbudować, wskutek czego stał się barokowy. Freski cudem przetrwały i nadal zachwycają.
W głąb świata
Już tylko z powodu Wygnania, pierwszego nowożytnego włoskiego aktu, Masaccio przeszedłby do historii sztuki, ale jemu to nie wystarczyło. Pod koniec zlecenia przy freskach w Santa Maria del Carmine Masaccio rozpoczął prace nad zupełnie nowym dziełem. W latach 1425-26 we florenckim kościele Santa Maria Novella tworzył fresk Trójca Święta. Nic nie jest w nim przypadkowe. Przemyślana jest i warstwa treściowa, i warstwa malarska. I to o malarskich umiejętnościach można tu powiedzieć, że są absolutnie mistrzowskie. To pierwsza w sztuce kompozycja oparta na precyzyjnie wyliczonej perspektywie. Jest bardzo prawdopodobne, że w przygotowywaniu fresku pomagał Masacciowi sam mistrz Filippo Brunelleschi, twórca niezwykłej kopuły w katedrze we Florencji. Zestaw postaci jest tu jeszcze tradycyjny, ale sposób ich zakomponowania to już wyjście naprzeciw zupełnie nowej epoce. Głęboka wnęka architektoniczna namalowana na ścianie przez Masaccia to malarski początek świata, który właśnie przestał być płaski. Wrażenie głębi jest niezwykłe. Bóg Ojciec podtrzymujący krzyż z Chrystusem wydaje się stać wewnątrz kościoła czy pałacu, nad nim kolebkowy sufit z kolorowymi kasetonami, po bokach kolumny i zdobienia, na pierwszym planie fundatorzy, niby uczestniczący w scenie, ale nienależący do niej bezpośrednio właśnie dlatego, że niezanurzeni w perspektywicznym skrócie. Dziś, ponad pół tysiąca lat później, w epoce zdjęć i filmów, wciąż nie możemy wyjść z podziwu, jak młody chłopak u progu renesansu mógł tak wiernie oddać prawdziwą naturę przestrzeni. To jak otwarcie okna, świeży powiew prawdziwego świata w czasach, gdy malowano raczej wyobrażenie niż prawdę.
Trójca Święta Masaccia
Koniec i kropka?
Sześć lat po rozpoczęciu swej drogi malarskiej Masaccio zmarł w niewyjaśnionych okolicznościach. Wiadomo, że wyjechał do Rzymu. W chwili śmierci miał 27 lat. Trudno wręcz uwierzyć, że tak młody twórca, właściwie dopiero początkujący, bez doświadczenia i kontaktów w wyższych sferach namalował dzieła, które okazały się tak ważne w dziejach sztuki, nie tylko zresztą włoskiej. Kto wie, co by było, gdyby żył tyle, co Michał Anioł czy Leonardo da Vinci. Może od razu przeniósłby nas do impresjonizmu lub kubizmu, zaoszczędzając światu przechodzenia przez różne, często dość nudne malarskie eksperymenty.
Mówiąc poważnie, Masaccio otworzył malarski świat na prawdziwą perspektywę. Pokazał nowy sposób budowania przestrzeni i postaci. Światłocień i proste kolory kształtują przestrzeń, wzmacniają wrażenie bryły. Jego postacie niczym w płaskorzeźbie wychodzą z płaszczyzny obrazu. Bohaterowie malarskich opowieści są dość potężni, podobni rzeźbom. Czuje się ich siłę i formę. Brak na tych obrazach wyrafinowanych ozdób, estetyki dla samej estetyki, tysiąca drobiazgów, które odwracają uwagę od opowieści.
Tuż po Masacciu na scenie pojawili się wielcy reformatorzy malarstwa; można mówić wręcz o wybuchu renesansu. A jednak trzeba było lat, by zdobycze Masaccia stały się częścią malarskiego warsztatu. Po siłę i swego rodzaju pomnikowość postaci sięgnął Piero della Francesca, po światłocień tak naprawdę dopiero Leonardo da Vinci; długo też trzeba było czekać na kolejne malarskie akty czy z takim rozmachem wykreślone perspektywy. Masaccio bez wątpienia rozpoczął nową epokę, ale też wyprzedził ją, bowiem nie wszyscy byli gotowi na przyjęcie tego, co zaproponował. Na szczęście nie został zapomniany, mimo że żył tak krótko i tajemniczo. Nieliczne dzieła, jakie po sobie zostawił, obroniły go przed pozostaniem w pamięci wyłącznie najbardziej wytrwałych historyków sztuki. Nie wymienia się go jednym tchem wśród najbardziej znanych mistrzów renesansu; jest jednak wśród nich, choć stoi nieco z boku. Może być z siebie dumny: do kościołów Santa Maria del Carmine i Santa Maria Novella we Florencji wciąż pielgrzymują miłośnicy sztuki, by przyjrzeć się Adamowi, Ewie, Świętemu Piotrowi czy Świętej Trójcy, z takim mistrzostwem wyrysowanym na kościelnych murach. 27 lat życia i ponad pół tysiąca lat w pamięci potomnych. Kto by pomyślał…
Nie od dziś wiadomo, że powszechne bożonarodzeniowe tradycje ową powszechność mają najczęściej tylko w nazwie. Co wigilijny stół, to inne smaki i przyzwyczajenia. Zaryzykuję jednak twierdzenie, że nie tylko mnie w duecie z hasłem “polskie Święta” gra przede wszystkim: “śledź i choinka”. Czyli dwa towary w Hiszpanii zdecydowanie deficytowe.
Hiszpanie, znani z zamiłowania do fiesty, rozciągają radosny okres świąteczny od 22 grudnia, kiedy ma miejsce wielogodzinna transmisja telewizyjna Wielkiej Loterii Świątecznej, do 6 stycznia, czyli hucznych obchodów Trzech Króli.
Nerja, 26 grudnia, fot. O. Więzowska
Najważniejszym symbolem tych celebracji, łączących odchodzący i nowy rok, nie jest wcale ustrojone bombkami iglaste drzewko, lecz szopka betlejemska, zwana Belén de Navidad. Szopki, szczegółowo przedstawiające postaci i sceny biblijne, ustawiane są w domach, w kościołach, na głównych placach miasteczek i na wystawach sklepów. Tradycja nakazuje, by co roku wzbogacać szopkę o nową postać – co 12 miesięcy trzeba więc wybrać się na specjalne zakupy. Spacerując po centrum Malagi, sklepów z szopkami mija się bez liku i mogę się tylko domyślać, że w pozostałych miesiącach roku zapewne inny, równie barwny asortyment zdobi ich witryny.
Z moją pierwszą szopką betlejemską zetknęłam się w Wigilię Bożego Narodzenia w ubiegłym roku, w andaluzyjskiej Cómpecie. W budynku ratusza poświęcono dla niej całe pomieszczenie.
Mój tata podryguje, a kołyska z Dzieciątkiem buja się do taktu
W dużej sali o podłodze wyłożonej kaflami stoi pod ścianą maleńki świat. Są góry, dróżki, drzewa i domy, są Królowie na wielbłądach zmierzający, by złożyć dary przed Dzieciątkiem, i oczywiście stajenka, a w niej Święta Rodzina. Oprócz tego mikrokosmosu zamkniętego w czterech ścianach, w sali stoi tylko jeden stół, przy którym zasiada mocno ogorzały mężczyzna w średnim wieku. Kiedy wchodzimy, czujka budzi do życia głośnik i ku barwnym biblijnym scenom płyniemy niesieni melodią Feliz Navidad. Stróż również się podrywa, jakby muzyka stanowiła dlań niepohamowany zew i zaczyna tańczyć fertyczne flamenco. Mój tata podryguje, a kołyska z Dzieciątkiem buja się do taktu.
Szopka, fot. O. Więzowska
Podziwiamy tę pustynną scenę, rozłożoną na kilkumetrowym stole – ścieżynki zmierzające do szopki ze Świętą Rodziną zdobi gdzieniegdzie sztuczna roślinność, również oprószone bielą, plastikowe choineczki. Gdy muzyka cichnie, stróż dopada stołu, przy którym siedział, i podchodzi do nas z flaszką bez etykiety. Napijmy się, przecież są Święta!
Atmosfera niczym nieskrępowanej radości przepełnia Cómpetę – białe, senne na co dzień miasteczko. Bliskość osławionej Frigiliany sprawia, że rzeka turystów najczęściej omija tę ukrytą w górach perełkę, lecz 24 grudnia Cómpeta kipi życiem. Strome labirynty wąskich uliczek i schodów prowadzą nas na główny plac, gdzie mieszczą się jedyne dwie restauracje. Jest 26 stopni Celsjusza i wszystkie stoliki są zajęte, a kelnerki w krótkich czerwonych spódniczkach okolonych białym futerkiem uwijają się jak w ukropie.
W zmienionym ciśnieniu atmosferycznym hermetyczne opakowania lubią przestać być hermetyczne – i oto cały nasz dobytek w luku bagażowym nieodzownie nasiąka śledziową zalewą
Ponieważ nieomal żadne miejsce na Ziemi nie jest dziś wolne od anglosaskich symboli kulturowych, również i białe miasta Andaluzji nie uchroniły się od migających stożków udających choinki i lampek w kształcie śnieżynek i bombek.
A ponieważ nawet przebywając na obczyźnie, lgniemy do znanych z domu przyzwyczajeń, mieliśmy nadzieję, że w sferze kulinarnej uda nam się połączyć dwie tradycje w polsko-hiszpańskim mariażu na talerzu.
Hiszpańskie dania wigilijne różnią się znacząco w zależności od regionu i nieomal wszędzie na stołach królują mięsa: w Kastylii – prosię, w Andaluzji – indyk. Tylko galicyjska i katalońska tradycja wymagają tego dnia dań z ryb.
Fot. O. Więzowska
Pożenienie andaluzyjskiego indyka pavo navideño z nadwiślańskimi specjałami okazuje się jednak skomplikowane. Przed obcokrajowcem, który chciałby w ten szczególny wieczór wyczarować mały kęs domu, stają liczne trudności. W szczególnie trudnej sytuacji są Polacy – Polak nie zna bowiem Wigilii bez śledzia. Solony śledź byłby wielką niespodzianką nawet w rybą stojącej Barcelonie, a co dopiero na urwistych zboczach Andaluzji! Lot do Malagi spędziliśmy więc nękani obrazami hermetycznych opakowań, które w zmienionym ciśnieniu atmosferycznym hermetyczne być przestały i oto cały nasz dobytek w luku bagażowym nieodzownie nasiąka śledziową zalewą. Szczęśliwie los nam sprzyjał i śledziowy koszmar się nie ziścił.
Jednak o ile konieczność transportu śledzi w ogóle mnie nie zaskoczyła, o tyle nie spodziewałam się niedostępności buraków.
Burak, ta niepozorna bulwa, dostępna w naszych sklepach przez okrągły rok, w Hiszpanii budzi powszechne zdumienie. Remolacha? Krewni mieszkający w Hiszpanii i poszukujący warzywa na naszą prośbę raz po raz słyszeli jego nazwę wypowiedzianą tonem kompletnego niedowierzania – i w Cómpecie, i w Sayalondze, w nadmorskim kurorcie Nerja i w turystycznej mekce Frigilianie. Burak zszokował także sklepikarzy w Maladze, drugim co do wielkości mieście Andaluzji. W luku bagażowym podróżowały więc nie tylko śledzie, lecz również i barszcz.
Widok mężczyzny prowadzącego dziecięcy samochodzik, wypełniony po brzegi paczkami, nikogo nie dziwi
25 grudnia rano odbywa się tradycyjna, bożonarodzeniowa msza. Kościółek w Cómpecie pęka w szwach, gdy orkiestra odziana w baranie kożuszki wchodzi, by zająć honorowe miejsce przy ołtarzu. Msza składa się z krótkiego kazania i długiego, radosnego muzykowania, w trakcie którego wszyscy zachowują się bardzo swobodnie. Mężczyzna, któremu najwyraźniej przeszkadza farelka stająca przy kolumnie, wstaje, żeby wyłączyć grzejnik; dzieci bawią się ze sobą, znajomi pozdrawiają między ławami. Po mszy stajemy w kolejce, by kupić w kawiarni na placu tradycyjny nugatowy deser – turrón.
Pierwszy i drugi dzień Świąt, choć wolne od pracy, nie są w Hiszpanii hucznie obchodzone. 26 grudnia to czas kameralnych spotkań z rodziną i przyjaciółmi oraz wyjadania resztek – tradycyjny obiad to cannelloni z mięsem, które zostało po dwóch dniach zbyt obfitych posiłków. To też czas, by wieczorami spacerować po mieście i podziwiać świąteczną iluminację. Świetlny korytarz w Maladze przyciągał do tej pory tłumy turystów pokazami, w których lampki mieniły się zmieniającymi kolorami w rytm przebojów takich jak All I Want For Christmas Is You. W 2020, w nowym reżimie sanitarnym, pokazy świateł nie będą się odbywały – lecz Calle Larios rozświetlają już setki lampionów.
Iluminacje w Maladze, fot. Fot. O. Więzowska
Najważniejsze celebracje przypadają na 5 i 6 stycznia. Parady Trzech Króli, które odbywają się we wszystkich miastach na dzień przed Epifanią, charakteryzuje karnawałowy przepych. Jedna za drugą suną platformy z przebierańcami – są elfy, mali pomocnicy Mikołaja, świetliste karoce oraz oczywiście ci, na cześć których rozlegają się wiwaty: Kacper, Melchior i Baltazar. Z platform w zebrany na ulicach tłum lecą cukierki – i choć tradycyjnie łakocie te należą się dzieciom, wielu dorosłych łapie słodycze w odwrócone do góry nogami parasolki.
Objawienie Pańskie, czyli Epifania, to dzień wręczania prezentów. Od rana ulice pełne są zaaferowanych dorosłych, uginających się pod górą podarków, i rozradowanych dzieci. Widok mężczyzny prowadzącego dziecięcy samochodzik, wypełniony po brzegi paczkami, nikogo nie dziwi. Dla wielu hiszpańskich rodzin 6 stycznia jest najważniejszym świętem roku, a kulminacją piętnastodniowych celebracji jest Roscón de Reyes: tradycyjne ciasto z kandyzowanymi owocami, w którym ukrywa się maleńka figurka króla bądź królowej oraz ziarnko fasoli. Ten, kto znajdzie monarchę w swojej porcji, zostaje tego dnia ukoronowany. Ten, któremu przypadnie fasola, będzie musiał w nadchodzącym roku kupić Roscón de Reyes dla całej rodziny.
Mnie przypadł w udziale jedynie słodki, smaczny chlebek. Oraz – niestety – powrót do polskiej zimowej słoty…
Autorka wprowadza nas w świat izraelskich ortodoksów stopniowo, powoli, przedstawiając ich historię i objaśniając surowe w naszym odbiorze reguły rządzące ich światem. A jest to świat hermetyczny, niedostępny nie tylko dla nas, gojów, ale również dla „niereligijnych”, jak to mówią, Żydów. Mimo to, kiedy już przechodzimy do historii poszczególnych kobiet, możemy poczuć się zszokowani. Nie tylko faktem, że kobiety te żyją według zasad ustalanych przez mężczyzn, ale przede wszystkim tym, że się na nie godzą, a wręcz traktują jako coś naturalnego. Większość ukazanych w książce kobiet – żon rabinów, przedstawicieli handlowych, uczonych w Torze – patrzy na świat w jednakowy sposób, nie dopuszczając do głosu żadnej myśli mogącej wzniecić w nich pragnienie zmiany. Odmienne stanowisko przedstawiają buntowniczki – te, które odważyły się przeciwstawić regułom i zasadom, ale musiały zapłacić za to cenę kulturowego i społecznego ostracyzmu, nierzadko też bolesną cenę zerwania kontaktów z dziećmi, które nie akceptują ich nowego stylu życia. Wszystkie one ukazują świat całkowicie odmienny, trudny dla nas do zrozumienia, a być może wręcz zupełnie niepojęty.
Jak bowiem zrozumieć, że dziewczętom, a później kobietom, odmawia się edukacji? W rodzinach ortodoksyjnych najważniejszą powinnością kobiety jest macierzyństwo i „bycie żoną”; wykształcenie nie jest im do niczego potrzebne. W szkołach, przez 6 lub 8 lat, dziewczynki uczą się podstawowych umiejętności żony: zasad koszernej kuchni, szycia, prowadzenia domu. Czytania i pisania również, ale tylko po to, by móc zrozumieć tekst modlitwy, nie po to, by czytywać literaturę. Jak zrozumieć fakt, że w rodzinie mąż decyduje o wszystkim, nawet o takich kwestiach, czy żona może słuchać radia lub oglądać telewizję, czy wolno jej czytać prasę, nie wspominając o książkach? Jak zrozumieć, że nie wolno zajmować się sztuką: pisać, malować, tworzyć, bo to grzeszne i nieprzystojne kobiecie? Jak zrozumieć nakaz skromności wymagający od kobiet golenia głowy? I wreszcie, jak zrozumieć kwestię kobiecej nieczystości – szereg restrykcyjnych zasad, nakazów i zakazów dotyczących jej seksualności? Jak zaakceptować pojmowanie bliskości małżonków tylko i wyłącznie w celu prokreacji? Książka Grupińskiej pomaga te kwestie jeśli nie zrozumieć, to w każdym razie wyjaśnić. Autorka pokazuje, że życie w ortodoksyjnym świecie, wbrew pozorom, nie jest wcale czymś strasznym i „nieludzkim”. Pozostaje bowiem, mimo wszystko, wyborem kobiety.
“Najtrudniej jest spotkać Lilit” to różnorodny i przenikliwy, choć nigdy kompletny, obraz kultury chasydzkiej zapisany na tle współczesnego Izraela
Bohaterki Najtrudniej jest spotkać Lilit wcale nie są nieszczęśliwe, udręczone czy poniżane. Ich pozycja i rola w społeczeństwie jest jasna i stała. Nie mogą uczestniczyć w edukacji, nie mają dostępu do mass mediów czy szeroko rozumianej kultury, jednak wcale za tym nie tęsknią. Wielu z nich ma oddanych i wyrozumiałych mężów, często takich, którzy folgują pragnieniom małżonek, o ile mieszczą się one w granicach ortodoksyjnych przepisów. Bardzo często zdarzają się małżeństwa jeśli nie z miłości, to z „porozumienia dusz”, a to, zdaniem przedstawionych kobiet, jest dużo bardziej wartościowe, niż przelotne zakochanie. Takie jest ich podejście do życia: pogodne, pełne ufności do Boga, naznaczone przekonaniem, że wszystko ma swój cel, sens i porządek. W większości przypadków charakteryzuje je też duma z tego, kim są i jaką pozycję zajmują. Bohaterki książki Grupińskiej nie są zagubionymi, niepewnymi swojego „ja” ofiarami kulturowego chaosu. One mocno stoją na ziemi, pewne filarów podtrzymujących dach ich świata. Ta pewność daje im wewnętrzny spokój, któremu wcale nie jest daleko do szczęścia.
Jak na dobry reportaż przystało, Grupińska ukazuje także ciemną stronę przynależności do świata ortodoksów – przede wszystkim całkowitą zależność kobiety od mężczyzny we wszystkich niemal życiowych kwestiach. Jeśli decyzji w danej sprawie nie podejmuje ojciec lub mąż, czyni to lokalny rebe. Po drugie – odarcie z intymności. Wizyta w mykwie mówi przecież dokładnie, co aktualnie dzieje się w danej rodzinie, a to tylko jeden z wielu aspektów kobiecej codzienności. Wreszcie: głębokie przekonanie o wyższości mężczyzny nad kobietą, co przejawia się na wiele sposobów, choćby w tym, że mąż idzie ulicą zawsze kilka kroków przed żoną, nie woła jej po imieniu, zwracając się bezosobową formą „żono” lub „kobieto”, ma prawo rozwieść się z nią bez jej zgody. Bohaterki Grupińskiej mówią o tym bez większych emocji, podobnie jak o zasadach obowiązujących w sprawach damsko-męskich, które nam mogą wydać się co najmniej zaskakujące. Jakie to zasady? Spoiler byłby nie na miejscu.
Lektura Najtrudniej jest spotkać Lilit pozostawiła we mnie mieszane uczucia. Nasz europejski i od kilku pokoleń liberalny (a w przypadku pań często feministyczny) punkt widzenia skłaniać nas będzie do stwierdzenia, że „my mamy lepiej niż oni”. Aby go zmienić, warto pochylić się nad pozycją Hanki Grupińskiej, otworzyć oczy na odmienność, która może zadziwiać, ale może też w swej prostocie i zasadniczości wydać się piękna. Co daje lektura tej książki? Przede wszystkim poszerza horyzonty, uwrażliwia, uczy tolerancji i prowokuje do zadawania sobie pytań o różne kwestie natury moralnej. Niewątpliwie wzbogaca. Pokazuje też, że można być szczęśliwym i spełnionym prowadząc życie proste i nieskomplikowane, co w dzisiejszych czasach wydaje się nierealne. Daje również możliwość innego spojrzenia na problem wartości, gdyż okazuje się, że nie wszędzie wyznawane są te, które cywilizacja zachodnia nazywa „uniwersalnymi”. Książka niewątpliwie pozostaje w pamięci i zmusza do refleksji, uchyliwszy drzwi do świata, który na ogół pozostaje szczelnie zamknięty.
Hanka Grupińska, Najtrudniej jest spotkać Lilit, Wielka Litera, Warszawa 2020
2 grudnia 1923 roku urodziła się niezapomniana primadonna, która swoim wspaniałym głosem podbiła cały świat. Kiedy była u szczytu kariery, jej występom towarzyszyły sale wypełnione po brzegi i tłumy wiwatujących na jej cześć. Napisano o niej setki artykułów, książek i opracowań, nakręcono wiele filmów – fabularnych i dokumentalnych; powstały nawet sztuki teatralne inspirowane jej biografią. W 2023 roku w Atenach otwarto muzeum jej poświęcone. Czy to jednak wystarczy, aby poznać Marię Callas – targaną ogromnymi emocjami Greczynkę, która chciała być obywatelką świata?
Maria pragnęła żyć pełnią życia, ale była kruchą i zalęknioną istotą; pragnęła towarzystwa, pochwał i życzliwości, sama jednak nie przestrzegała reguł społecznych. Wprawdzie pasowała jak ulał do roli sławnej diwy, jednak – jak mówiła o sobie samej z humorem – posiadała też wszelkie wady i zalety gospodyni domowej. Uwielbiała sztukę, pielęgnowała własną karierę, kochała mężczyzn i prawione przez nich komplementy, ale doceniała też dobre jedzenie, piękny wystrój wnętrz i spokój domowego zacisza. Zmarła przedwcześnie – bo zaledwie w wieku 53 lat – w Paryżu, po kilku latach samotności, milczenia i odosobnienia, do którego posiadała wszystkie potrzebne przepustki. Do stłamszenia własnego talentu i wygaszenia w sobie gwiazdy doprowadziła Marię nieszczęśliwa miłość do najbogatszego w owym czasie człowieka na świecie. Uczucie Greczynki do jej rodaka, Arystotelesa Onassisa, wypełniło 20 lat jej życia. Niestety, ich romans – zwany Romansem Złotych Greków lub Romansem Ostatnich Bogów z Olimpu – kosztował ją głęboką depresję, zakończoną śmiercią.
Kariera
Maria Callas – a właściwie Maria Anna Cecylia Sofia Kalogeropoulou – urodziła się w 1923 roku w Nowym Jorku, w rodzinie greckich emigrantów. Już jako małe dziecko rozpoczęła swoją edukację w szkole muzycznej. Od najmłodszych lat muzyka miała jej zastępować miłość i czułość, których nie zaznała nigdy od swojej matki. Dziewczynka szukała także pocieszenia w jedzeniu, spędzając wolne chwile w kuchni. Była brzydka i bardzo gruba, a na dodatek nosiła mocne okulary krótkowidza. Gdy miała 8 lat, zaczęła pobierać lekcje fortepianu, a jej piękny głos, kontrastujący z nieatrakcyjnym wyglądem, zapowiadał wielką karierę.
Droga po sukces nie zaczęła się dla Marii w Ameryce, lecz w Grecji, do której w roku 1937 dziewczyna przypłynęła wraz z matka i siostrą. W Nowym Jorku został ojciec – jej najbliższa, ukochana osoba. Kiedy artystka miała niespełna 20 lat, zadebiutowała w Królewskiej Operze Ateńskiej. W roku 1942 – przerażającym czasie wojny, głodu i destrukcji – podczas wykonywania arii w operze Pucciniego, Maria odkryła światu swój wspaniały talent. Nad rozwojem jej głosu, jedynego w swoim rodzaju sopranu dramatycznego, pracowała słynna gwiazda hiszpańska Elvira de Hidalgo, która – mieszkając w Atenach – czuwała nad Marią i jej lekcjami śpiewu. Po zakończeniu wojny sopranistka wróciła do ojca, by w latach 1945–1947 szlifować umiejętności w Nowym Jorku oraz szukać możliwości angażu na tamtejszych scenach operowych.
Właściwa kariera Marii zaczęła się w 1947 roku, gdy wystąpiła w Weronie w roli Giocondy, wywierając ogromne wrażenie na publiczności słynnej areny. 2 lata później ukazała się jej pierwsza płyta, zawierająca 3 wspaniałe arie. Callas zaczęła występować i śpiewać na dobre, z przedstawienia na przedstawienie zdobywając coraz więcej rozgłosu i sławy. Podpisała także umowę z wytwórnią płytową EMI, rozpoczynając ciężki okres pracy w studiu. Przez 8 lat nagrywała płytę za płytą. Początkowo występowała w Stanach Zjednoczonych i we Włoszech, aby z czasem podróżować i śpiewać na całym świecie. Wspinała się na wyżyny artyzmu, a jej wykonania operowych arii do dziś pozostają niedoścignionym wzorem dla innych śpiewaczek. Łucja z Lamermooru Donizettiego, Turek we Włoszech i Cyrulik sewilski Rossiniego, Moc przeznaczenia, Nabucco, Aida czy Traviata Verdiego – tu Maria Callas nie miała sobie równych. Ona sama starała się tak dobierać artystów, aby stawać na scenie z najlepszymi z najlepszych, odrzucając słabszych czy mniej znanych. Nie chciała niczym zaszkodzić swej własnej karierze. Dzięki morderczej pracy i wiecznie niezaspokojonej ambicji stała się primadonną mediolańskiej La Scali i Metropolitan Opera.
Ciężar organizacji życia zawodowego Marii Callas spoczywał właściwie na barkach jednej osoby. Giovanni Battista Meneghini był wielkim entuzjastą opery, impresariem, zamożnym włoskim przedsiębiorcą i, od 1949 roku, mężem artystki. Po latach Maria mówiła o Giovannim, że kochała go tak, jak córka kocha swojego ojca. Przejęty swą rolą, nie pozwalał jej marnować czasu na spotkanie towarzyskie, trzymając ją – niczym drogocenny skarb – zazdrośnie w domu. Kiedy po występach pojawiała się wśród ludzi, przyjmując od nich owacje i rozdając autografy, denerwował się, widząc wokół niej tłumy. Nie akceptował propozycji uczestniczenia w przyjęciach, chyba że dotyczyły one spotkań z jego rodziną. Nie docenił Marii nawet wtedy, gdy otrzymała zaproszenie na kawę do książąt Monaco w Monte Carlo. Egzystencja stłamszonej artystki stawała się coraz trudniejsza i pełna melancholii.
Maria Callas i Giovanni Battista Meneghini, fot. Vanilafeel / Wikimedia, CC BY-SA 4.0
Za zasłoną
Dopóki nie poznała Onassisa, Maria żyła, spała, jadła, poruszała się i oddychała wyłącznie z myślą o swoich występach. Kariera wypełniła każdy milimetr jej życiowej przestrzeni. Dziś, po wielu dekadach, pamiętamy jej wspaniałe kreacje sceniczne, ukazujące artystkę jako smukłą i czarująco piękną kobietę. Za kulisami nie wszystko wyglądało tak doskonale. Jak wiele Greczynek, nie potrafiła odmówić sobie jedzenia, objadała się do nieprzyzwoitości, często korzystając nawet z niedojedzonych resztek osób siedzących obok. Franco Zeffirelli poznawszy Marię miał powiedzieć, że to najbrzydsza artystka na świecie. Callas ważyła wówczas 106 kg, a jej wydatny nos podkreślały charakterystyczne okulary osadzone w grubej oprawie. Gdy po przedstawieniu Aidy w Weronie jeden z krytyków napisał, że nie może znaleźć różnicy między nogami słonicy a nogami Aidy, Callas rozpłakała się i nie umiała przestać rozpaczać przez kilka dni z rzędu. Gdy postanowiła przyjąć rolę Łucji w operze Donizettiego, nawet najbliżsi mówili, że to niemożliwe – obawiano się, że osoba o tak masywnej sylwetce nie będzie wiarygodna w tytułowej roli. Zraniona przykrymi opiniami, Maria zgłosiła się do specjalnej kliniki, znanej z dyskretnych terapii redukcji wagi u majętnych osób. Oprócz drastycznego ograniczenia diety, kuracja polegała na połknięciu tasiemca.
Franco Zeffirelli powiedział o Marii, że to najbrzydsza artystka na świecie
Po jakimś czasie śpiewaczce udało się uzyskać wymarzoną sylwetkę, jednak utrzymanie diety w ryzach stało się przyczyną ciągłego niepokoju i stresu. Opowiadano, że Maria urządzała straszliwe sceny podczas prób i w trakcie pracy z innymi artystami; sama nigdy się nie przyznała, że zdarzyło się jej kogoś kopnąć czy rzucić krzesłem. Prawdą jest, że, podobnie jak wcześniej, za żadne skarby świata nie chciała współpracować z artystami, których nie ceniła. Nie chcę, aby moje imię kojarzyło się ze złym gustem – powtarzała. Miała też inną słabość: łaknęła komplementów, choćby nie były prawdziwe. Mawiała, że jej przyjacielem jest ten, dla którego jest zawsze doskonała – choć wiedziała, że doskonałą nie jest. Potrzebowała ciągłego wsparcia emocjonalnego, ciągłego potwierdzania własnej wartości. Musiała słyszeć od innych, że jest najlepsza, najpiękniejsza, wyjątkowa. Mawiała też, że od najmłodszych lat boi się biedy. Jej praca na scenie, małżeństwo z zamożnym włoskim przedsiębiorcą i przyjaźń z Onassisem zapewniały jej dobrobyt. Mimo to nieustannie oszczędzała. Zawsze obawiałam się, że umrę w biedzie – powiedziała w swoim ostatnim wywiadzie. I pomimo majątku, jaki posiadła, strach ten nie opuścił jej do końca.
Arystoteles Onassis w 1967 roku, fot. Pieter Jongerhuis / Dutch National Archives, CC BY-SA 3.0 NL
Spotkanie złotych Greków
W drugiej połowie lat ’50 Maria Callas zbliżała się do dziesiątej rocznicy swego małżeństwa z Meneghinim. Był on od niej o wiele starszy, dużo niższy; mówiło się, że wyglądał przy żonie jak jej ojciec. Pomimo, że popularność Marii zaczęła nieco spadać, artystka wciąż znajdowała wiele radości w występach, a także w wydarzeniach organizowanych przez tak zwane wyższe sfery, gdzie mogła i potrafiła błyszczeć.
W tym czasie poznała Arystotelesa Onassisa – ulubieńca greckich bogów, o którym mawiano, że jest współczesnym Midasem. Niczym mitologiczny król, miliarder miał imponujące zdolności przemieniania swych idei w bogactwo. Ich pierwsze spotkanie miało miejsce podczas przyjęcia zorganizowanego na cześć artystki; obecny tam Onassis podszedł do Callas, ucałował jej dłoń i powiedział po grecku: Moja pani, przypominasz mi grecką boginię. Dokładnie tak sobie panią wyobrażałem. Poznać panią to dla mnie honor. Mam nadzieję, że jeszcze się spotkamy. Przez następnych 7 dni, gdziekolwiek pojawiała się Callas, Arystoteles wyłaniał się zaraz obok. Obsypywał śpiewaczkę komplementami i ogromnymi bukietami róż. Kwiaty dostarczano jej nieustannie: do apartamentów, gdzie się zatrzymywała, do restauracji, gdzie w południe spożywała obiad, do garderoby przed wieczornymi występami. Z początku dołączany był bilecik z życzeniami powodzenia, który ktoś skreślił w języku greckim. W późniejszych dniach nie było już żadnej karty czy podpisu, ale Maria nie musiała nawet pytać, kto jest nadawcą.
Kiedy 17 czerwca 1959 roku po wspaniałym wystawieniu Medei Callas i jej mąż wzięli udział w przyjęciu w The Dorchester w Londynie, spotkali tam Onassisa ponownie. Wspaniały bankiet, ufundowany przez miliardera na cześć Marii, dosłownie pozbawił ją tchu. Pomimo że włoscy krewni jej męża byli zamożni i należeli do elity finansowej, w porównaniu z Arystotelesem mogli czuć się jak ubodzy krewni. Onassis zaprosił do opery 40 osób, a kolejnych 160 na przyjęcie. Był to najbardziej wystawny bankiet, jaki kiedykolwiek zorganizowano na cześć Marii. Salę udekorowano oszałamiająco pachnącymi orchideami i rozkwitającymi różami. Wiele razy wcześniej Callas słyszała zdanie: “Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem”, jednak dopiero teraz ktoś w pełni je realizował.
W operowym foyer Onassis i Meneghini zostali sfotografowali w uścisku; Arystoteles po jednej stronie Marii, a Giovanni po drugiej. Ujęcie okazało się prorocze. Arystoteles nie opuszczał jej na krok. Kiedy przez przypadek wspomniała, że lubi tango, Onassis od razu opłacił orkiestrę, wręczając dyrygentowi pięćsetfuntowy banknot. Przez całą noc grano tylko ogniste rytmy ulubionych melodii Callas. Arystoteles zaprosił też Marię do wspólnego rejsu z nim i jego żoną Tiną na słynnym jachcie „Christina”. I choć Giovanni Battista nie okazał wielkiego entuzjazmu dla tego pomysłu, to dla małej dziewczynki, jaką wciąż miała w sobie Callas, wszystko to, co działo się dookoła niej, było jak sen na jawie. Pomimo sprzeciwu męża, Maria postanowiła, że wyruszą w tę podróż. Przed wyjazdem spędziła wiele godzin na wędrówkach po mediolańskich butikach, gdzie wydała miliony lirów na stroje kąpielowe, kreacje wieczorowe oraz bieliznę.
Na pokładzie wartego 3 miliony dolarów pływającego pałacu Onassisa, mającego rozmiary zbliżone do futbolowego boiska, odpoczywały największe osobistości Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii i Grecji. W prywatnym studiu Arystotelesa wisiał oryginalny obraz El Greca, był też wspaniale ozdobiony cennymi kamieniami posąg Buddy, mozaikowy basen z wierną reprodukcją fresków z pałacu króla Minosa na Krecie, rozłożysty dąb rosnący po środku salonu i lazurowy kominek. Prywatna łazienka miliardera była podobna do antycznej świątyni; w jej wnętrzu znajdowała się wanna, przyozdobiona latającymi rybami i delfinami.
– Moja pani, przypominasz mi grecką boginię
Dla Marii 3 tygodnie wojaży po Morzu Śródziemnym były jak podróż do raju. Arystoteles opowiadał swojej nowej przyjaciółce o trudnym dzieciństwie, dorastaniu w nędzy, o tym, jak 17 lat przed nią wchodził w dorosłe życie w Smyrnie na wybrzeżu Turcji. Maria była nim oczarowana. Kiedy „Christina” opuszczała port w Stambule, na pokładzie zabrakło męża Marii, który wrócił do Mediolanu; Onassis udostępnił mu zresztą własny odrzutowiec. Decyzja Giovanniego Battisty była podyktowana wizytą w tamtejszym patriarchacie, gdzie Atenagoras – zwierzchnik Greckiego Kościoła Prawosławnego – pobłogosławił Marię i Arystotelesa niczym nowożeńców. Artystka pierwszy raz w życiu była tak zakochana w mężczyźnie i nie sprawiało jej różnicy ani to, że oboje nie są ludźmi wolnymi, ani że romans ten rozgrywa się na oczach całego świata. W końcu kto jak kto, ale ona była przyzwyczajona, że życie i scena mogą splatać się w jedno.
Na jachcie ukochanego Maria poznawała wielkich tego świata; tu: z Winstonem Churchillem, fot. Wikimedia, CC BY-SA 3.0
Inna Callas
Maria pierwszy raz w życiu czuła się tak szczęśliwa. Onassis dał jej to, czego potrzebowała – i nie chodziło tu o bogactwo. To on po raz pierwszy sprawił, że poczuła się nie tylko podziwianą artystką, ale także podziwianą kobietą. Był wobec niej grzeczny, rycerski i adorował ją tak, jak dotąd mogła tylko mogła pragnąć. Jej radość stała się przyczyną prześladowania przez prasę i reporterów, którzy nie odstępowali zakochanych na krok, towarzysząc im we wszystkich publicznych wyjściach. Jako mężatka była nieraz kąśliwie oceniania, dlatego w oficjalnej wypowiedzi dla mediów stwierdziła: Potwierdzam, że moje małżeństwo jest skończone. To wisiało w powietrzu od jakiego czasu. Teraz jestem swoim własnym organizatorem. I proszę mnie zrozumieć i uszanować moją prywatną sytuację. Zapytana o swą relację z Grekiem, zakończyła wypowiedź słowami: Pomiędzy Onassisem seniorem a mną istnieje długoletnia przyjaźń. Jestem z nim również związana w kwestiach interesów. Jeśli będę miała coś jeszcze do powiedzenia, to zrobię to na pewno w odpowiednim momencie.
Kiedy we wrześniu 1959 roku Callas zakończyła nagrywanie nowej płyty, od razu, w Wenecji, wsiadła na jacht „Christina”. Tym razem zakochanym towarzyszyła siostra Onassisa oraz jej mąż. Tymczasem żona Arystotelesa, młodsza o ponad dwadzieścia lat Tina, udała się do Paryża, gdzie zatrzymała się w domu swego ojca, greckiego armatora Stavrosa Livanosa. Ze względu na wspólne dzieci, Arystoteles był potulny jak baranek, ale Tina nie zamierzała wybaczyć mu publicznej zniewagi. Chociaż zdradzali się nawzajem od lat, nigdy wcześniej Onassis nie wymierzył żonie tak potężnego policzka.
Tymczasem zakochana Callas wydawała się zupełnie zapominać o własnej karierze operowej, wielkim sukcesie, międzynarodowym uznaniu i wspaniałych kreacjach scenicznych. Nie interesowały ją ani nowe kontrakty, ani propozycje płynące z najlepszych teatrów i oper. Niemniej jednak i ona sama była mocno zszokowana, kiedy prasa wyliczyła i porównała liczbę jej koncertów sprzed i w trakcie trwania romansu z Onassisem. W roku 1958 wystąpiła w 28 przedstawieniach, prezentując 7 różnych oper w 6 miastach; w roku 1960 miała tylko 7 występów w zaledwie 2 miastach. W roku 1961 pokazała się w Medei, w której widziano ją dwukrotnie – w mediolańskiej La Scali i w greckim antycznym teatrze w Epidauros; natomiast w 1962 roku wystąpiła wyłącznie w Mediolanie. W 1963 roku Maria nie widziała sceny w ogóle, a w 1964 roku odbył się jej ostatni występ.
Jak większość naszych radości na tym świecie, tak i szczęście Marii nie trwało wiecznie. Słynna śpiewaczka bardzo liczyła na małżeństwo. Niestety…
Ślub
Onassis nie palił się do żeniaczki z Marią. Wprawdzie nadal obsypywał ją drogocennymi prezentami, jednak widać było, że jego miłosny zapał topnieje z miesiąca na miesiąc. W wielkich i pustych rezydencjach ukochanego miliardera Callas coraz częściej bywała sama. Onassis spędzał dużo czasu ze swoimi dziećmi, próbując odzyskać ich miłość i pozostać przy nich w burzliwym okresie dojrzewania. Zaczął także spotykać się z innymi kobietami, co nie umknęło uwadze prasy. Maria czekała tygodniami, jednak jej kochanek nie tylko nie dzwonił, ale nawet nie odpowiadał na jej telefony. Po okresach milczenia przysyłał kwiaty, zapewniał o swej adoracji i porywał na wspaniałe kolacje, a ból i gniew Marii szybko przemieniały się w radość. Każde ponowne spotkanie było dla niej niczym nowy miodowy miesiąc. W pewnym momencie wydała dla prasy oświadczenie dotyczące ich wspólnej przyszłości, tymczasem… Onassis stwierdził, że to tylko mrzonki i fantazja! Maria znów zamieniła się więc w posłuszną kochankę, która milczy, a Arystoteles zachowywał się jak turecki pasza we własnym haremie. Kiedy nie miał ochoty dłużej oglądać Marii, nic nie stało dla niego na przeszkodzie, aby zacumować „Christinę” w najbliższym porcie i zostawić kobietę na brzegu. Na przeprosiny, aby wyrazić swą skruchę, zdecydował się obejrzeć zamek we Francji, mający stać się wspólnym gniazdkiem dla niego i artystki. Maria nie posiadała się ze szczęścia, jednak miesiąc później posiadłość kupił ktoś inny.
To on po raz pierwszy sprawił, że poczuła się nie tylko podziwianą artystką, ale także podziwianą kobietą
Triumfem Onassisa była namowa Marii do przyjęcia propozycji występów w Grecji. Zaproszenie Callas do antycznego teatru w Epidauros miało dla niego mistyczne znaczenie. Obydwoje odłożyli wszelkie swoje zajęcia na później i spędzili w Helladzie wspaniałe chwile. Sierpniowe przedstawienie na Peloponezie stało się jednym z najważniejszych wydarzeń życia Marii, która ubóstwiała swego mężczyznę i akceptowała wszystkie jego wady, adorując je na równi z jego zaletami.
Jackie Kennedy
Zmiany
W roku 1963 Lee Radziwill wspomniała Onassisowi, że jej siostra Jackie Kennedy niedawno poroniła i bardzo cierpi z tego powodu. W ramach rekonwalescencji miliarder zaoferował jej rejs swoim jachtem, a ona – o dziwo – nie odmówiła, chociaż ani prezydent USA, ani Callas nie byli zadowoleni z takiego obrotu sprawy. W tym samym czasie okazało się, że w ciążę zaszła Maria. Nie mogła się doczekać, aby podzielić się tą wspaniałą wiadomością z ojcem swego upragnionego dziecka; cieszyła się bardziej niż z czegokolwiek innego w swoim życiu. Onassis wydawał się jednak dużo mniej szczęśliwy. Jego zimne, pozbawione uczuć zachowanie stanowiło dla Marii źródło tak wielkiego stresu, że nie zdołała donosić ciąży do końca: Homer urodził się zdecydowanie za wcześnie. Maria pochowała swojego synka samotnie, na cmentarzu w Mediolanie. Jego grób odwiedzała do końca życia, zawsze raz w miesiącu w dniu, w którym urodził się, aby chwilę później umrzeć.
Po tej stracie Maria pełna była coraz większych rozterek. Nie mogła już żyć z Onassisem, a jednocześnie nie wyobrażała sobie życia bez niego. Miała 43 lata; nie posiadała swojego miejsca, domu, rodziny, męża ani dziecka, którego tak bardzo pragnęła. Aby ją pocieszyć, Onassis kupił jej apartament w Paryżu. Niewiele to jednak zmieniło, ponieważ nadszedł dzień, kiedy służący Arystotelesa powiedzieli prasie, że rozkazano im spędzić cały wieczór w swoich pokojach, gdyż Grek gotował „dla specjalnego gościa”. Od tej pory Maria wiedziała, że Arystoteles ma nowy romans. Przeczuwała też, że ten przypadek różni się od innych. Zaczęła zażywać tabletki uspokajające, bez których nie potrafiła zasnąć już do końca życia.
Szybko wyszło na jaw, kto był owym gościem specjalnym. Gazety doniosły, że Onassisa widziano na kolacji z Jackie w El Marocco na wyspie Mykonos. Kryzys nadszedł, gdy Greczynka zjawiła się niespodziewanie na „Christinie”, jednak właściciel jachtu poinstruował ją, by natychmiast wracała do Paryża i tam na niego czekała. W październiku 1968 roku Maria otrzymała wiadomość, że Onassis i wdowa po Kennedym właśnie się pobrali.
Minął zaledwie tydzień od ślubu, a Onassis był już u Marii z powrotem. Bardzo chciał zbliżyć się do niej ponownie, Greczynka zaś nie potrafiła go odtrącić. Opowiedział jej, że Jackie w ciągu zaledwie kilku dni wydała milion dolarów na zakupy, inwestując głównie w drogocenną biżuterię. Callas, jak zawsze zapatrzona w swą miłość, zaczęła wierzyć, że małżeństwo z Amerykanką to tylko krótkotrwały kaprys. Do Europy przyleciała jednak Jackie, zaniepokojona publikowanymi w prasie zdjęciami czule trzymających się w objęciach dawnych kochanków. Następnego dnia małżonkowie zjedli kolację w tym samym lokalu, w którym dzień wcześniej Maria była z Arystotelesem. Niestety, rachunek zapłaciła Callas, która wylądowała w szpitalu z diagnozą niebezpiecznego przedawkowania środków nasennych.
Chociaż Callas przepowiadano głęboką depresję, to niespodziewanie – po bardzo poważnym kryzysie – rozpoczęła próbę nadrobienia straconego czasu. Zaczęła grać w filmach, występować na scenie, pojawiać się na wielkich przyjęciach. Zajęła się także edukacją innych, dając lekcje śpiewu w słynnej nowojorskiej Juilliard School of Music. Zapytana o komentarz w związku z małżeństwem swego wieloletniego kochanka, odpowiedziała, że życzy młodej parze powodzenia i gratuluje Jackie, która zapewniła swoim dzieciom… przyszywanego dziadka.
Śmierć
Arystoteles umierał 2 razy. Pierwszy raz w styczniu 1973 roku, kiedy musiał odłączyć aparaturę sztucznie podtrzymującą życie jego syna Aleksandra. Ukochane dziecko miliardera rozbiło się w prywatnym samolocie, przejmując stery za ojca, na co bardzo nalegała Jackie Kennedy. Aż do śmierci Arystoteles starał się wyjaśnić przyczynę awarii. Fundował wielomilionowe nagrody, bo w nieszczęśliwy wypadek nigdy nie uwierzył. W cierpieniu i żałobie wspierała go Maria. Pojawiał się w jej apartamencie znacznie częściej niż kiedykolwiek wcześniej. Łączyła ich już nie tylko miłość, na którą patrzył cały świat; splątała też niewidzialna nić śmierci synów. Arystoteles zasypał w ramionach Marii spłakany jak małe dziecko, czując, że tyko ona może go zrozumieć i pocieszyć w niewypowiedzianym bólu. Nigdy wcześniej nie byli sobie tacy bliscy – zmęczeni życiem ostatni greccy bogowie.
W marcu 1975 roku Onassis bardzo podupadł na zdrowiu. Maria otrzymywała codzienne raporty ze szpitala. Nie mogła z nim przebywać, bo oficjalnie przy mężu trwała żona. Ale kiedy Jackie nie było w pobliżu, Artemis, siostra Onassisa, zawiadamiała Marię, że może przyjść. W ten sposób odbyło się ich pożegnanie – kiedy ukochana odwiedziła go w szpitalu po raz ostatni, Arystoteles był już nieprzytomny od 5 tygodni. Greczynka, spoglądając na miłość swego życia podłączoną do wszystkich możliwych aparatur, wyszeptała, że nigdy go nie zostawi i będzie go kochać bez końca.
Ostatni raport ze szpitala otrzymała 15 marca. Miłość jej życia zgasła: Arystoteles umarł.
Na zawsze
Maria cierpiała dalej, pogrążona w agonii z tęsknoty za ukochanym. Cierpiała też, bo nie udało się jej spełnić jako kobiecie – tak przynajmniej na siebie patrzyła. Nie miała dzieci, których tak bardzo pragnęła. W ostatnich latach życia najprawdopodobniej szukała ulgi w narkotykach. 16 września 1977 roku, w wieku 53 lat, została znaleziona martwa we własnym łóżku. Oficjalnie podano, że zmarła na atak serca. Kiedyś zaś mawiała: Gram bohaterki, które umierają dla miłości. Ale ja naprawdę potrafię w to uwierzyć…
Zgodnie z jej ostatnią wolą, ciało Marii Callas skremowano, a prochy rozsypano dookoła jońskiej wyspy Skorpios, gdzie został pochowany Arystoteles. Obiecała przecież ukochanemu, że go nigdy nie opuści… W ten sposób może go przytulać i kołysać w ramionach już na zawsze. Tak jak za życia, gdy obydwoje byli najbardziej szczęśliwi, choć wspólnie skąpani w swoim nieszczęściu.
Za każdym razem, gdy toczy się dyskusja na temat obrony życia poczętego, przychodzi mi na myśl List do nienarodzonego dziecka Oriany Fallaci. Trudno bowiem o prawdziwsze i bardziej wyczerpujące świadectwo w tej sprawie. Co czuje kobieta, gdy odkrywa, że spodziewa się dziecka? Czego pragnie, a czego się obawia? Jak jej reakcje ocenia otoczenie? Czym jest odpowiedzialne macierzyństwo i czy kilkutygodniowy „zlepek komórek” to już maleńki człowiek, czy jedynie jego odległa zapowiedź? Jakie prawo ma potencjalna matka do zachowania własnej wolności i niezależności, na ile społeczeństwo i opinia publiczna może ingerować w jej duszę i sumienie? Jaki sens ma przekazywanie życia w świecie pełnym wojen, cierpień i niesprawiedliwości? A wreszcie jaka jest rola i prawo ojca? Pytań jest wiele, zwłaszcza, że każda teza generuje kontrtezę, każda odpowiedź rodzi nowe wątpliwości. Fallaci wzrusza i zaskakuje, ale zawsze pozostaje logiczna i wnikliwa. Jeżeli każda możliwość życia stałaby się życiem, zabrakłoby miejsca na ziemi. Kobieta to nie kura, a przecież nawet kury nie wysiadują wszystkich jajek, wiele z nich je porzuca, inne je nawet wypijają – prowokuje, po czym kilka stron dalej oświadcza, że każda kombinacja komórki jajowej i plemnika jest jedyna i niepowtarzalna, jest zaczątkiem nowej osoby mającej prawo do życia. Życie to z kolei nieskończona ilość przypadków i możliwości; z zarodka może narodzić się i kolejny Homer, i kolejny Hitler…
Znana ze swej bezkompromisowości i niekonwencjonalnych poglądów dziennikarka po mistrzowsku prowadzi czytelnika przez meandry własnych zwątpień i odkryć, a stustronicowa książka to intymna rozmowa z kilkutygodniowym embrionem, który jak kropla życia wymknął się z niebytu. Bohaterka nie ma twarzy, imienia i nazwiska. Wiemy, że jest niezamężna i finansowo niezależna. Kobieta odkrywa, że jest w ciąży i czuje się porażona; balansuje na granicy euforii i strachu. Przeżywa tysiące wątpliwości. Tekst bynajmniej nie jest ckliwy, bywa raczej szorstki i zasadniczy – jak, przynajmniej na pierwszy rzut oka, sama autorka. Wbrew pozorom jest to jednak pochodzący z głębi egzystencji głos w obronie życia – tym cenniejszy, że pozbawiony wszelkich politycznych i religijnych racji. Dla Fallaci Bóg jest znakiem zapytania, pierwszym z nieskończonej ilości pytań, jakie zadaje sobie myślący człowiek, bo tylko ten, kto w zadawaniu pytań nie ustaje, posuwa się naprzód. Lektura angażuje czytelnika niczym powieść sensacyjna i, mimo zawirowań, kończy się optymistycznie. Życie nie umiera nigdy, a świat zmienia się i pozostaje taki sam. Dylematu “być albo nie być” nie rozwiążą przepisy prawne ani wyroki sądowe. Na to najtrudniejsze pytanie każdy musi odpowiedzieć sobie sam, przez pryzmat własnej indywidualności i egzystencjalnej wyjątkowości, a potem znaleźć odwagę, by tej odpowiedzi sprostać. Dla Fallaci wgląd we własne uczucia stanowi źródło siły, a wszystkim, którzy zadają sobie pytanie o sens przekazywania życia, odpowiada tak:
Czy nicość i niebyt mogą być lepsze od cierpienia? Nawet wówczas, gdy opłakuję porażki i upadki, dochodzę do wniosku, że lepiej jest cierpieć niż nie być. I kiedy przykładam to do życia, do dylematu rodzić się czy nie rodzić, chce mi się krzyczeć, że lepiej jest się urodzić!
Wszystko stało się, ponieważ stać się mogło, a więc stać się musiało, spowodowane jakąś wyższą siłą, jedyną, która miała prawo istnienia i działania. I tak samo jest teraz z Tobą. Biorę na siebie całą odpowiedzialność za ten wybór.
W momencie publikacji Listu… Fallaci zapewniała, że nie jest kobietą z tej opowieści, choć emocjonalny charakter narracji ma z pewnością autobiograficzne podłoże. Dziennikarka bardzo pragnęła macierzyństwa, niestety kilkakrotnie poroniła ciążę. Z początku genezę książki przypisywano jej relacji z greckim działaczem politycznym Aleksandrosem Panagulisem, którego poznała po jego zwolnieniu z więzienia w 1973 roku. W rzeczywistości po śmierci autorki jej bratanek Edoardo Perazzi odkrył rękopis Listu…, który powstał już w roku 1967, a opublikowany został dopiero w 1975.
Polskie tłumaczenia Listu… wydane zostały m.in. przez Wydawnictwo Dolnośląskie oraz Świat Książki. Cytaty w tekście w tłumaczeniu Agnieszki Poczyńskiej-Arnoldi. Na fotografiach: wydanie Świata Książki z roku 2013, w doskonałym przekładzie Joanny Ugniewskiej.
Quercus robur, po polsku zwany dębem szypułkowym, nieraz stał przez setki lat jako stróż przy polnej drodze lub tuż przy wejściu do gęstego lasu. Jako że według niektórych źródeł osiąga wiek przekraczający nawet 500 lat, stał się symbolem trwałości, stabilności i długowieczności.
Planetą przypisaną do dębu jest Jowisz, a dniem tygodnia: czwartek (dzień Jowisza, czyli po włosku giovedì, zaś po niemiecku Donnerstag – dzień gromu). Na zdjęciu: wianek z liści dębu i żołędzi, Grecja, późny okres klasyczny lub wczesny hellenistyczny, IV w. p.n.e., Museum of Fine Arts Boston
W Grecji znany był jako drzewo najważniejszego z bogów, Zeusa. Słowianie uznawali go za symbol boskiej potęgi natury. W wierze krajów północy dąb poświęcono bogom grzmotów, nordyckiemu Thorowi i fińskiemu Jumali, u Germanów zwanego Donarem. Także Słowianie oddali dęby pod opiekę gromowładnemu Perunowi. Wikingowie uznali, że wodoodporne, sprężyste dębowe deski będą najlepsze do budowy ich łodzi. Po dziś dzień zresztą z tego mocnego drewna wyrabia się meble, podłogi i beczki, a bogata w taninę kora służy do wyprawiania skór oraz wyrobu gontów dachowych. Celtyccy druidzi, z którymi mieli przecież styczność antyczni Rzymianie, uważali dąb za święty i nie pozwalali go ścinać. Kojarzyli go z ochroną, sukcesem i płodnością. Za talizmany uznawali narośla znajdujące się na dębowych liściach, zwane „jajami węża”. Za to szelest dębowych liści i kryjące się w koronie strzyżyki traktowano jako wróżby. Podejście to bliskie było greckiemu. Wedle starożytnego geografa Pauzaniasza, autora Wędrówek po Helladzie spisanych w II w. n.e., niektóre wieszczące greckie kapłanki miały dar odczytywania przyszłości z szumu dębowych liści. Najbardziej znana wyrocznia związana ze świętym dębowym gajem rezydowała w Dodonie w Epirze. Interesujący jest także fakt, że starożytni Grecy uważali dęby za drzewa-matki (proterai materes, czyli dosłownie „pierwsze matki”) i podkreślali ich żeński charakter, przypisując mu kobiecą naturę żywicielki. Wszak to wokół dębu gromadziły się zwierzęta i ludzie poszukujący schronienia. Drugą obok Zeusa boską postacią związaną z dębem była więc Demeter, bogini urodzaju i płodności ziemi.
Wieniec pogrzebowy I-II w. n.e, Rzym
Festus, rzymski gramatyk z II w. n.e., twierdził w swoich pismach, że Rzym był kiedyś niewielkim lasem dębowym w obrębie Porta Querquetulana stanowiącej część murów serwiańskich. Nie wiadomo, czy tkwi w tym ziarno prawdy. Wydaje się, że w okolicy tej żadnego dębowego lasu nie było już w I w. n.e. Z całą pewnością wiemy jednak, że w Rzymie, wzorem starożytnych Greków, wieńcem z liści dębu zdobiono głowy bohaterów, którzy w trakcie boju ocalili życie innych obywateli. Najczęściej używano do tego celu wianka z gałązek prawdziwych roślin, które później przekształcono w misterne wieńce ze złota, przeznaczone tylko dla najwyższych rangą. Mimo delikatności sporo z nich zachowało się do dziś. Do naszych czasów przetrwał także znany denar bity w 43 roku p.n.e. przez Publiusa Accoleiusa Lariscolusa – przez długie lata uważano, że przedstawia on Querquetulanae, czyli nimfy zamieszkujące dębowe gaje. Dziś przyjmuje się, że widnieją na nim trzy oblicza bogini Diany.
Warto wiedzieć, że dąb jest emblematem 80 rocznicy ślubu, podkreślając niezłomność i stabilność uczucia łączącego małżonków. Na zdjęciu: wieniec hellenistyczny z Benaki Museum w Atenach
W naszej szerokości geograficznej trudno dziś odnaleźć święte gaje; częściej trafimy na dąb samotnie stojący na wzgórzu. Wszystko to za sprawą masowego ścinania świętych dębów i innych drzew ważnych dla wiary słowiańskiej. Proceder ten rozpoczął się na naszych ziemiach z chwilą triumfu chrześcijaństwa. Przywiązanie ludów do naturalnych miejsc kultu było tak głęboko zakorzenione, że postanowiono pozbyć się drzew-sanktuariów. Jeszcze w wiekach średnich biskupi grzmieli, że nie wolno w gajach odbywać zgromadzeń lub uroczystości; za nadużycia odbierano uczestnikom możliwość kościelnego pochówku. Dziś coraz chętniej wracamy do lasów; niezwykle popularne stają się tzw. kąpiele leśne. Na szczęście, nie są do tego konieczne święte gaje; wystarczy jedno zdrowe drzewo, które podzieli się z nami swoją siłą. Ciepły i chropowaty dotyk kory dębu daje bowiem moc i wyciszenie myśli.
W tym roku Morze Śródziemne mogłoby wydawać się dalsze niż zwykle – mniej przecież podróżujemy, a planowanie wyjazdów stało się prawdziwym wyzwaniem. Pozostają nam jednak lektury, marzenia i możliwość tworzenia śródziemnomorskiego klimatu we własnym domu. Może ona stać się wspaniałą przygodą i przynieść wiele satysfakcji. Wiem to, bo sprawdziłam na sobie!
Aby choć odrobinę ułatwić Ci to przedsięwzięcie, a także po prostu po to, by dzielić się moim światem – choć trochę inaczej niż zwykle, bo nie tylko przez słowo – otworzyłam internetowy sklep Lente, który znajdziesz tutaj. Wstawiam tam szczególnie polecane książki, moje ulubione kosmetyki, najpiękniejsze zapachy, drobiazgi do dekoracji domu i, oczywiście… kawę, bez której, kiedy brakuje słońca, byłoby naprawdę trudno! Na szczęście wzięłam sobie za męża izraelskiego lekarza, który kilka lat temu przebranżowił się i został producentem kawy. Teraz mogę leczyć i siebie, i Ciebie!
Sklep Lente stanowi w tej chwili jedyne źródło utrzymania naszego portalu. Cieszę się bardzo i jestem ogromnie wdzięczna, że dzięki Waszym zakupom nasi wspaniali autorzy mogą otrzymywać skromne, ale regularne wynagrodzenie za swoje artykuły; z pozyskanych środków pokrywamy także koszty domeny, serwera i opieki informatycznej.
W dziale “Książki” znajdziesz propozycje nasze i zaprzyjaźnionych wydawnictw, m.in. Austerii, Albatrosa i innych. Szczególnie polecamy nasz piękny album “Metamorfozy” – teraz dostępny także w zestawie z perfumami z kwiatu pomarańczy
Lada dzień święta. W tym roku serdecznie zapraszam Cię do zakupów w naszym śródziemnomorskim wirtualnym kąciku. Spraw prezent sobie i bliskim; podaruj odrobinę słońca i pozytywnej południowej energii przyjaciołom. Jednocześnie zapewnisz sobie możliwość poznawania śródziemnomorskiej kultury przez następny, oby spokojniejszy już rok: na łamach Lente, oczywiście, gdzie przez kolejne miesiące publikować będziemy dla Ciebie ciekawe i inspirujące artykuły.
Prowansalskie świece to doskonały pomysł na elegancki i pachnący prezent. Moją faworytką jest ostatnio świeca piernikowa, której smakowite nuty podbija delikatna woń kwiatów
Dziękuję Ci z całego serca za to, że jesteś z nami, człowieku Śródziemnomorza.
Razem tworzymy Nasze Morze, w nas!
W dobie zalewających nas nieprecyzyjnych informacji w mediach i Internecie z pewnością przydatne okażą się odpowiedzi na kilka podstawowych pytań. Jakie były główne fazy erupcji? Ile czasu trwała? Co było w niej najbardziej zabójczego? Dlaczego mieszkańcy Herkulanum zginęli inaczej niż mieszkańcy Pompejów? Czy archeolodzy odkrywają zachowane zwęglone ciała, jak niekiedy twierdzą dziennikarze? I wreszcie – dlaczego znaleziono stosunkowo niewiele szczątków ofiar, skoro wybuch z 79 roku należał do największych, jakie znamy?
Via di Mercurio w Pompejach, fot. RealCarlo / Flickr, CC BY 2.0
Przebieg erupcji
W Misenum wyglądało to jak dym. Siostra Pliniusza, Julia, która spacerowała po tarasie z parasolką uznała, że to kolejny z pożarów, które wybuchały na wzgórzach nad zatoką przez całe lato. Jednak wysokość chmury, jej rozmiary i szybkość, z jaką się wznosiła, nie przypominały niczego, co do tej pory widziała. Doszła do wniosku, że powinna obudzić brata, który drzemał nad książkami w położonym niżej ogrodzie.
– Obudź się, bracie. Powinieneś to chyba zobaczyć.
Pliniusz od razu otworzył oczy.
– Wygląda to jak wielki pożar, nadciągający od strony Wezuwiusza.
Poczłapał po suchej trawie w stronę tarasu. Kiedy tam dotarł, większość domowych niewolników stała już przy balustradzie, wpatrując się na wschód w kierunku czegoś, co wyglądało jak gigantyczna rosochata sosna utkana z dymu, unoszącego się po drugiej stronie zatoki. Pokryty czarnymi oraz białymi smugami brązowy, gruby pień miał wiele kilometrów wysokości i wyrastały z niego kępy podobnych do pióropuszy gałęzi.
Tak wyglądał początek wybuchu widziany oczami Pliniusza Starszego. Opis – nieco przeze mnie skrócony – pochodzi z powieści Roberta Harrisa Pompeje (tłum. A. Szulc, Warszawa 2014), ale fragment ten wiernie oddaje treść listu naocznego świadka, Pliniusza Młodszego, w którym autor opowiada o wydarzeniach owych pamiętnych dni w 79 roku. Jak wiemy, podczas wybuchu rzymski uczony Pliniusz Starszy zginął w Stabiach, do końca wnikliwie obserwując niezwykłe zjawisko, zaś jego siostrzeniec, Pliniusz Młodszy, przeżył i, opierając się między innymi na notatkach wuja, przekazał potomności to, co obaj zaobserwowali i czego doświadczyli (w dwóch listach do Tacyta, Epistulae, ks. VI, listy 16 i 20).
Wezuwiusz wybuchł 24 sierpnia albo dwa miesiące później, jak twierdzi dzisiaj część naukowców. Erupcja rozpoczęła się około siódmej godziny dnia czyli naszej trzynastej. Eksplozja, która nastąpiła po bardzo długim okresie nieaktywności wulkanu, była wyjątkowo silna. Krater Wezuwiusza był solidnie „zakorkowany” skamieniałą lawą, porastała go roślinność, przez stulecia nie wydobywał się z niego żaden dym. Poprzedni wybuch o podobnej mocy miał miejsce około 1800 roku p.n.e.; kilka słabszych erupcji wystąpiło jeszcze później, ale nie w okresie istnienia miasta, na tyle dawno, że nie pozostały po nich żadne ślady w zbiorowej pamięci ludności tego regionu.
Korek Wezuwiusza eksplodował i magma wydostała się z naddźwiękową prędkością przez otwór antycznego skamieniałego komina – pisze Alberto Angela w książce Pompeje. Trzy ostatnie dni. Określenie „naddźwiękowa prędkość” nie jest przenośnią. Przypomnijmy, że prędkość dźwięku w powietrzu wynosi 340.3 m na sekundę, czyli ok. 1225 km na godzinę. Rozerwanie krateru z pewnością wywołało hałas, głośne tąpnięcia oraz wstrząsy ziemi, ale – jak podaje włoski autor – jest bardzo prawdopodobne, że huk podobny do wybuchu bomby, słyszalny w miastach pod Wezuwiuszem i dalej, spowodowało dopiero przekroczenie bariery dźwięku przez wyrzucane z gigantyczną siłą i prędkością materiały piroklastyczne i mieszaninę gazów wulkanicznych. Innymi słowy najpierw pojawiła się wystrzelająca w górę chmura, która przybierała postać kolumny, a dopiero po dłuższej chwili rozległ się huk.
W krótkim tekście nie sposób oczywiście zawrzeć szczegółowego opisu całego przebiegu wybuchu. Bardzo dokładną propozycję rekonstrukcji faktów podaje na przykład Alberto Angela, ale równie godną polecenia jest literacka wizja Roberta Harrisa, mocno osadzona w realiach i oparta na solidnej wiedzy historycznej, archeologicznej, a także wulkanologicznej.
Erupcja trwała łącznie około 25-26 godzin. Pierwsza faza, podczas której wulkan stale wyrzucał materiały piroklastyczne, trwała około 20 godzin. Nad kraterem rosła i utrzymywała się pionowo kolumna gazów, pyłów, w tym pary wodnej, kawałków pumeksu i fragmentów skał. Według badaczy przez około pół godziny osiągnęła 14 km, a w szczytowym punkcie emisji materiałów piroklastycznych – około 30 km wysokości. Opis Pliniusza jest tak trafny, że we współczesnej wulkanologii używa się terminu kolumna pliniańska i erupcja pliniańska na określenie tego typu gwałtownego wybuchu wulkanicznego.
Jeśli gotowi jesteście przeżyć prawdziwy wybuch – nie tylko wulkanu, ale przede wszystkim czytelniczych emocji, koniecznie sięgnijcie po opowieść Angeli. Jak pisze Julia Wollner na okładce książki, nieskończona liczba ciekawostek, dziesiątki nowych badań i niespodziewanych odkryć w połączeniu z wyjątkowym talentem literackim autora sprawiają, że zapisana słowami opowieść Angeli przypomina doskonale sfilmowany dokument. Pompeje. Trzy ostatnie dni kupić można tutaj, wspierając rozwój naszego magazynu!
Szacuje się, że pod względem ilości uwolnionej energii mechanicznej i termicznej erupcja Wezuwiusza odpowiada pięćdziesięciu tysiącom bomb atomowych zrzuconych na Hiroszimę. Podczas gdy eksplozja atomowa wyzwala swoją energię w ułamku sekundy, Wezuwiuszowi zajęło to zdecydowanie dłużej – w tym tkwi różnica. W mniej niż dwadzieścia godzin wulkan (…) pokryje całe terytorium w kierunku Pompejów, w promieniu dwunastu-piętnastu kilometrów, warstwą pumeksu wysoką na około trzy metry. Wytworzy parzące „lawiny” popiołów, cząsteczek i gazów, spływy i potoki piroklastyczne (…), będące w stanie przemieszczać się z prędkością ponad stu kilometrów na godzinę, z temperaturami osiągającymi między czterysta a sześćset stopni (A. Angela, Pompeje…).
W Internecie i mediach można wciąż natrafić na irytujące twierdzenie o „zalanych lawą Pompejach”. Tymczasem lawa w potocznym rozumieniu, w postaci płynnej masy „roztopionej” skały, nie zalała Pompejów. Ani nawet Herkulanum, które według części badaczy mogło wprawdzie zostać zalane – ale przez tzw. lahar, spływ „błota wulkanicznego”, wrzącą mieszaninę wody, pyłów i odłamków skalnych.
Na początku pierwszej fazy erupcji, być może w ciągu pierwszej godziny, na tereny wokół Wezuwiusza spadły duże odłamki zastygłej lawy, skał, głazy, bomby wulkaniczne, które zburzyły lub uszkodziły część domów w Pompejach i Herkulanum, zabiły pewną liczbę mieszkańców i z pewnością wywołały panikę. Jednocześnie wiatr wiejący w górze w kierunku południowo-wschodnim pchał nad Pompeje i okoliczne tereny chmurę materiałów wulkanicznych, z której już do końca erupcji miał opadać na miasto intensywny deszcz popiołów i lapilli – drobnych kawałków pumeksu. W Herkulanum sytuacja przedstawiała się inaczej. Po pierwszym bombardowaniu przez duże fragmenty skalne, miasto zostało tylko posypane minimalną warstwą popiołu.
Wypiętrzaniu się kolumny erupcyjnej towarzyszyły kolejne wstrząsy ziemi, burze, być może deszcze i ulewy, a także duży wiatr i wysokie fale. Masy porowatych lapilli osiadały i dryfowały na powierzchni morza, utrudniając lub uniemożliwiając żeglugę, o czym wiemy między innymi z relacji Pliniusza. Także Harris doskonale to opisuje. Z powodu zasłaniającej niebo rozległej chmury pyłów i lapilli nad Pompejami i na rozległych obszarach na południowy-wschód od wulkanu panował półmrok lub ciemność. Warto też dodać, że w rejonie w pobliżu trwającego wybuchu zrobiło się chłodniej.
W nocy nastąpiła faza, podczas której kolumna wulkaniczna zaczęła „pulsować” – opadała, załamywała się pod swoim ciężarem, a następnie ponownie rosła. Temu zjawisku, związanemu z przemieszczaniem się materiału wulkanicznego pod ogromnym ciśnieniem, towarzyszyły pierwsze lawiny piroklastyczne, złożone z rozgrzanych gazów wulkanicznych, pary wodnej, pyłu i materiału skalnego w różnych proporcjach. Temperatura tego typu „lawin” jest zależna od składu oraz odległości od krateru, przeważnie podawane są wartości wahające się od 200 do 700 stopni Celsjusza. Jeśli w takim „potoku” przeważa mieszanka gazów, nazywany bywa obrazowo, choć niefachowo, „chmurą gorejącą” (nuée ardente, jak nazwali ją Francuzi po wybuchu góry Pelée na Martynice w 1902 roku: w kilka minut wybuch zniszczył tam miasto Saint Pierre, gorący spływ piroklastyczny zabił 30 tysięcy mieszkańców, uratowały się 3 osoby). Lawina piroklastyczna sunie ze znaczną prędkością, która może osiągać ok. 100-300 km na godzinę.
W ostatniej fazie erupcji, która miała miejsce rano i około południa drugiego dnia, kolumna nad kraterem ostatecznie się zapadła, wywołując najsilniejsze, niszczycielskie spływy piroklastyczne, porywające ze sobą kamienie i inne duże obiekty, jak belki czy drzewa.
Lawina piroklastyczna, fot. Chris Newhall, (U.S. Geological Survey
Jak ginęli ludzie w Pompejach, a jak w Herkulanum?
W Pompejach znaczna część ofiar (38%) zginęła podczas wielogodzinnego nieustannego deszczu popiołów i pumeksu. Trwał on od popołudnia pierwszego dnia erupcji do wczesnego ranka drugiego dnia. Ludzie ginęli często pod zawalającymi się dachami, ścianami, kolumnami. Metr sześcienny pumeksów waży ponad pół tony, zatem łatwo sobie uświadomić, dlaczego waliły się dachy – pisze Angela. Rano drugiego dnia warstwa popiołów i pumeksu w Pompejach wynosiła około trzech metrów. Wiele osób zostało uwięzionych w zabarykadowanych zwałami pumeksu i uszkodzonych domach, wiele udusiło się pyłem. Oprócz pumeksu Pompeje od razu pokryte zostały cienką warstwą popiołu. Opadła okropna mgła, (…) widoczność zmniejszyła się do ledwie ponad metra. Nie jest to jednak zwykła mgła: oczy pieką i nieustannie łzawią, oddycha się z trudnością. (…) Każdy oddech wywołuje pieczenie w gardle i płucach, ponieważ popiół składa się z mikroskopijnych, ostrych okruchów wulkanicznych, które podrażniają i ranią układ oddechowy (A. Angela, Pompeje…).
Na Herkulanum, ze względu na kierunek wiatru, nie spadł deszcz popiołów i pumeksu. Przez wiele lat naukowcy sądzili, że większość mieszkańców tego miasta zdążyła uciec, ponieważ wśród zabudowań znaleziono bardzo niewiele ludzkich szczątków. Ale wstrząsające odkrycie z 1981 roku zaprzeczyło temu. Na plaży, obecnie dość odległej od brzegu, oraz pod arkadami, gdzie znajdowały się „doki” łodzi, znaleziono dużą grupę poskręcanych, często splątanych szkieletów. Ludzie ci najwyraźniej oczekiwali na ratunek od strony morza. Mieli nadzieję, że jakimś łodziom uda się dobić do brzegu i zabrać ich. Wśród szczątków rozpoznano kości wielu kobiet, osób starszych i dzieci. Ich obecność wskazuje na to, że „ewakuacja z domów nie odbywała się w chaosie i desperacji”. Mieszkańcy Herkulanum nie musieli brnąć przez zwały lapilli, dusząc się od opadającego pyłu. Co więcej – pisze Alberto Angela – schronienie się pod arkadami nastąpiło w sposób zorganizowany i uporządkowany. Włoski autor przyrównuje arkady do szalup ratunkowych na Titanicu: w ich środku jest wiele kobiet i dzieci, podczas gdy na plaży przebywają przede wszystkim mężczyźni. Herkulańczycy zostali nad morzem na noc, czekając na pomoc. Jednak z powodu utrudnionej żeglugi, nikt po nich nie przypływał.
Około pierwszej w nocy, kiedy kolumna wulkaniczna nad kraterem pierwszy raz się zachwiała i załamała, w kierunku Herkulanum po zboczach zeszła zabójcza lawina piroklastyczna, której nadano numer Surge 1. Składała się głównie z gazów i pyłu, nie porywała ze sobą masywnych odłamków skalnych czy kamieni, była więc lekka i szybka. Jej prędkość wynosiła około 100 km na godzinę, a temperatura w środku wahała się od 500 do 600 stopni. Ten rozżarzony podmuch dotarł do plaży i zabił tam wszystkich.
Oto, co według Alberta Angeli mógł odczuwać w ostatnich chwilach życia jeden z mężczyzn czuwających na brzegu: Niespodziewanie legionista coś poczuł. Obraca się w stronę Wezuwiusza. Zniknął! Kolumna erupcyjna również. W ich miejscu jest tylko czerń nocy, przeszywana czerwonymi przebłyskami. Hałas uderzających okiennic nasila się, w końcu przeradza się w ogłuszający łoskot, potężniejszy od morza. Wszystko odbywa się w ułamku sekundy: rozżarzony podmuch wiatru rzuca go na ziemię. Ostatnie nagłe odczucia to uderzenie ciepła na skroniach oraz na skórze, nieopisane gorąco, ból w oczach i wewnątrz ciała. Gwałtowne ukłucie w głowie… Później już nic.
Ofiary z Herkulanum zostały zabite w ułamku sekundy przez falę-lawinę piroklastyczną. Trudno jest ująć w odpowiednie słowa sposób, w jaki ludzie ci zginęli. Ich ciała nie tyle się spaliły, ile momentalnie „wyparowały” jak w przypadku ofiar wybuchu bomby atomowej. Dotąd zbadano jedynie niespełna trzydziestometrowy odcinek starożytnej plaży, na którym znaleziono ponad 300 osób; niektórzy włoscy badacze sądzą, że wzdłuż brzegu zgromadziła się większość ludności Herkulanum, być może około dwóch tysięcy ludzi (Herkulanum liczyło ogółem około 3-4 tysięcy mieszkańców), i że tam wszyscy zginęli.
W ciągu następnych godzin miasto zostało pokryte około 23-metrową warstwą gorącego błota wulkanicznego, czyli mieszaniną wody, popiołów i odłamków skalnych. W błocie tym, które szczelnie odcięło dostęp powietrza i jakichkolwiek mikroorganizmów, a z czasem skamieniało, zachowały się w doskonałym stanie zwęglone lub nadpalone przedmioty z drewna i innych nietrwałych materiałów, np. drzwi, okiennice, ołtarzyki, czy meble.
Rano i około południa drugiego dnia erupcji również przez Pompeje przetoczyła się seria lawin piroklastycznych o niższej temperaturze niż w Herkulanum, które uśmierciły pozostających w mieście ludzi i zwierzęta. Nie powodowały one momentalnego „roztapiania się”, wyparowywania ciał, ale zabijały może w jeszcze bardziej okrutny sposób. Nie jest do końca pewne, czy ofiary ginęły raczej w wyniku szoku termicznego, czy od uduszenia. Zależało to od temperatury lawiny. Według części badaczy pierwsza z trzech ostatnich lawin była przemieszczającą się szybko i cicho, gorącą chmurą trujących gazów i pyłów, która w przeciągu kilku sekund doprowadzała do uduszenia się ofiar. Każdy przez nią złapany ginął wskutek nagłego otoczenia przez drobny niczym talk popiół, który zatykał drogi oddechowe. Ponadto w chmurze występowały gazy, jak dwutlenek siarki, które w kontakcie z wodą obecną w błonach śluzowych, we łzach czy ślinie przekształcają się w kwas siarkowy (A. Angela, Pompeje…).
Dwa ostatnie potoki piroklastyczne miały ogromną moc i były „ciężkie”, zwłaszcza ostatni z nich, spowodowany zawaleniem się komory wulkanicznej Wezuwiusza. To ten spływ zmiótł resztki pompejańskich budowli wystających ponad powierzchnię pumeksu.
Ani w Pompejach, ani w Herkulanum nie zachowały się oczywiście ciała ofiar, ani też ciała zwęglone. W Herkulanum pozostały nagie szkielety, ponieważ ciała uległy niemal całkowitemu zniszczeniu w momencie samego przechodzenia rozżarzonej lawiny piroklastycznej o temperaturze około 500 stopni. W Pompejach ciała ofiar nie uległy spaleniu czy też zwęgleniu z uwagi na dużo niższą temperaturę lawin piroklastycznych. Uległy naturalnemu rozkładowi w późniejszym okresie. W niższej warstwie lapilli zachowały się same szkielety, zaś w wyższej warstwie bardzo drobnego popiołu wokół szkieletów zachowały się puste miejsca po oblepionych niegdyś pyłem ciałach. Miasto pokryła dwumetrowa warstwa drobnego popiołu, który nadciągnął w ślad za falą żaru i oblepił dokładnie ciała ofiar. Ten popiół stwardniał. Potem spadło jeszcze więcej pumeksu. Skryte w swoich ciepłych jamach ciała sczezły, a razem z nimi, z biegiem stuleci, wszelka pamięć, że istniało tutaj kiedyś miasto (Robert Harris, Pompeje). Na początku prac wykopaliskowych w Pompejach takich vuoti – pustych przestrzeni – często nie zauważano, nie zdawano sobie sprawy, czym są. Niekiedy natrafiano na fragment odcisku ludzkiego ciała, jak legendarny fragment odciśniętych piersi Pompejanki, który miał zainspirować Teofila Gautiera do napisania noweli Arria Marcella (1852). Jednak dopiero w 1863 roku Giuseppe Fiorelli, dyrektor wykopalisk w latach 1860-75, wpadł na pomysł wlewania gipsu sztukatorskiego do pustych miejsc znajdowanych między innymi wokół ludzkich i zwierzęcych szkieletów. Te metodę stosuje się do dziś, choć nie we wszystkich przypadkach, bowiem utrudnia ona późniejsze badanie kości uwięzionych wewnątrz odlewów. W 2015 roku gipsowe odlewy ofiar z Pompejów, zawierające wewnątrz czaszki i szkielety, poddano na miejscu badaniom tomograficznym, które ujawniły między innymi niektóre schorzenia zmarłych.
Widok na Wezuwiusza z miejscowości Stabie, fot. RealCarlo / Flickr, CC BY 2.0
Trwają dyskusje co do tego, jaki odsetek mieszkańców Pompejów mógł się uratować. Według badaczy ocaleli głównie ci, którzy uciekli w ciągu pierwszych 2-3 godzin. Później ucieczka była bardzo trudna z uwagi na duszący pył w powietrzu oraz zwały pumeksu pokrywające ulice i barykadujące budynki. Dotąd w Pompejach odkryto szczątki około 1200 ofiar. Zwykle szacuje się, że mogło zginąć około 2 tysięcy ludzi. Nie jest jednak znana ogólna liczba mieszkańców miasta w roku 79. Pompejański amfiteatr wybudowany w 70 roku p.n.e. mógł pomieścić 20 tys. osób, można więc przyjąć, że tak liczna mogła być miejscowa populacja wraz z ludnością zasiedlającą okolice. Wiemy jednak, że miasto uległo dość poważnym zniszczeniom podczas silnego trzęsienia ziemi w 62 roku n.e., co mogło pociągnąć za sobą wyprowadzenie się wielu mieszkańców. Dokładniejsze wyliczenia są niemożliwe. Warto dodać, że ostatnio w pobliżu Porta di Stabia odkryto koleiny wozów odciśnięte na parometrowej warstwie lapilli, które zinterpretowano jako dowód ucieczki części ocalałych pod koniec erupcji. Nie wiemy jednak, czy uciekinierzy zdołali na tyle się oddalić, aby uniknąć śmierci w kulminacyjnej lawinie piroklastycznej. Nie jesteśmy też w stanie odnaleźć szczątków tych, którzy prawdopodobnie zginęli gdzieś na otwartym terenie poza miastem.
Dopiero bliższe prześledzenie przebiegu wybuchu Wezuwiusza pozwala sobie w pełni uzmysłowić przerażenie i cierpienia mieszkańców antycznych miast, którzy wówczas zginęli, a także tych, którym udało się uratować.
_________________
Publikacje i strony internetowe, z których korzystałam:
Angela, Pompeje. Trzy ostatnie dni, tłum. A. Karpuk, Wrocław 2017 – książka do kupienia tutaj
Giacomelli, A. Perrotta, R. Scandone, C. Scarpati, The eruption of Vesuvius of 79 AD and its impact on human environment in Pompei, „Episodes” 26 (3), October 2003, s. 234-237
Reliquiae po łacinie oznacza pozostałość, resztę. Początkowo termin ten rozumiano dość szeroko: pozostałością były nie tylko szczątki ciała zmarłego, ale i pamiątki po nim, jego spuścizna, a nawet dzieci[1]. Kult relikwii rozwinął się już w starożytności: Egipcjanie wierzyli, że w ludzkich kościach kryje się niezwykła moc. Szczątki czczono w wielu religiach: buddyści składali hołd zębowi Buddy, muzułmanie włosom z brody proroka Mahometa. Chrześcijaństwo jednak długo opierało się kultowi relikwii, trudno było pogodzić kawałkowanie ciał z wiarą w ich zmartwychwstanie w dniu Sądu Ostatecznego; papieże uznawali dzielenie ciała za profanację. W starożytnym Rzymie istniało nawet prawo gwarantujące nienaruszalność grobu, uznające go za res religiosa (rzecz religijną) – ten, kto znieważył grób, był surowo karany, np. zsyłany na roboty w kopalni[2]. Biskup Klaudiusz z Turynu (zm. 827) podkreślał, że nie da się pogodzić wielbienia Boga „w duchu i prawdzie” z oddawaniem czci znakom, relikwiom i obrazom.
Ostatecznie i chrześcijaństwo uległo. Ludzie wierzyli, że święci potrafią czynić cuda i ochraniać przed złem. Byli przekonani, że umiejętności te nie przemijają wraz ze śmiercią. Moc świętego była nadal obecna w jego szczątkach, a także w rzeczach, których używał i miejscach, w których przebywał. Mógł on „uruchamiać” swoją siłę poprzez modlitwę lub wstawiennictwo, ale czasem działo się to bez jego woli, poprzez kontakt człowieka z jego grobem czy kośćmi[3].
W średniowieczu istniały trzy sposoby pozyskiwania relikwii: darowizna, kupno i kradzież. Kradzież jakoś nie kłóciła się wiernym z VII przykazaniem; co więcej, była najpopularniejszą formą pozyskiwania relikwii, bo miano pewność, że pamiątka jest autentyczna (handlarze często oszukiwali). Czasem dochodziło do sytuacji absurdalnych: góralom z Umbrii tak bardzo zależało na kościach eremity św. Romualda, że planowali nawet go zabić! Ponadto wierni byli przekonani, że święty nawet po śmierci zachowuje świadomość. Jeśli nie podobałoby mu się, że zostaje przeniesiony w inne miejsce, w każdej chwili mógłby przecież zaprotestować! A skoro siedzi cicho, to znaczy, że nie ma nic przeciwko[4]. By usprawiedliwić ten proceder, wymyślono nawet specjalną nazwę, eufemizującą kradzież: translacja (łac. translatio corporis), czyli przeniesienie ciała świętego.
Przeniesienie ciała św. Marka (Wykradzenie ciała św. Marka) – obraz Jacopa Tintoretta
Wenecja – św. Marek
Jednym z pierwszych miast, które zamarzyło o posiadaniu na własność świętego patrona, była Wenecja, która w IX wieku budowała swoją potęgę. Takim wyjątkowym miejscem, handlowym potentatem, mógł opiekować się tylko święty z najwyższej półki, a trudno znaleźć ważniejszego od któregoś z Ewangelistów. Wybór padł na Marka, męczennika, towarzysza św. Piotra i św. Pawła. Wedle legendy sam anioł wskazał Ewangeliście Wenecję jako miejsce spoczynku. Stało się tak podczas jego podróży morskiej do Rzymu. Gdy św. Marek zatrzymał się na lagunie, usłyszał: Pax tibi Marce, evangelista meus. Hic requiescet corpus tuum (“Pokój tobie Marku, mój ewangelisto. Twoje szczątki kiedyś tutaj spoczną”).
Skoro patrona naznaczył anioł, został jeszcze tylko jeden mały szczegół: w Wenecji musiało znaleźć się jego ciało. W tym celu kupcy weneccy w 828 roku wybrali się do Aleksandrii w Egipcie, aby… wykraść szczątki świętego. Podobno zrobili to w dobrej wierze – zarządca świątyni pod wezwaniem św. Marka obawiał się najazdu Saracenów, którzy mogliby sprofanować kościół. Przebiegli Wenecjanie wymyślili więc, że wyjmą ciało Ewangelisty z sarkofagu, owiną jakiś inny szkielet w jego szaty, a szczątki świętego przewiozą na dolnym pokładzie statku, przykryte plastrami wieprzowiny. Dla muzułmanów to mięso jest nieczyste, nie byli zatem zbyt drobiazgowi przy kontroli ładunku (ponoć krzyknęli tylko „horror, horror!”). Sukces nie był jednak pełny, bo w Aleksandrii pozostała głowa Ewangelisty. Wenecjanie i tak byli uradowani, bo mając św. Marka, mogli jak równy z równym rywalizować z Rzymem, w którym spoczywał św. Piotr.
Cztery lata po przywiezieniu ciała Ewangelisty wybudowano pierwszą bazylikę ku jego czci. Wenecjanie bynajmniej nie uznawali swojego czynu za haniebny. Ba! W XIII wieku „sprowadzenie relikwii” umieścili na mozaice zdobiącej bazylikę. Odnalezienie ciała św. Marka przez dwóch kupców weneckich uwiecznił również na swoim obrazie z ok. 1562 roku Tintoretto. Ale to nie koniec dziwnych zdarzeń. Szczątki Ewangelisty uznano za spalone podczas pożaru świątyni w 976 roku. Jednak cudownym zbiegiem okoliczności ciało pojawiło się ponownie w tym miejscu w roku 1094 (święty podobno wysunął palec z wnętrza marmurowej kolumny, by dać znać o swojej obecności), po konsekracji nowego kościoła… Kto nie wierzy, może sprawdzić osobiście: relikwie św. Marka znajdują się obecnie w ołtarzu głównym bazyliki, otoczonym cyborium pokrytym reliefami z Nowego Testamentu.
Bari – św. Mikołaj
Marek to nie jedyny święty wykradziony – scusi!, przeniesiony – przez Włochów. Mieszkańcy południowej części Półwyspu Apenińskiego nie chcieli być gorsi. Tym razem sprytem wykazało się 47 marynarzy, którzy w 1087 roku sprowadzili prochy św. Mikołaja z Miry do Bari. Ubiegli tym samym Wenecjan, którzy podobno także planowali kradzież. Znowu chodziło rzekomo o uchronienie świętego – biskupa Miry, patrona Rusi, żeglarzy i dzieci, a ostatecznie także i Bari – przed muzułmanami.
Prochy św. Mikołaja złożono w grobowcu, wokół którego wzniesiono później świątynię – bazylikę pod jego wezwaniem. Szczątki świętego, które wydzielają ponoć cudowny olej zwany „manną św. Mikołaja”, znajdują się obecnie w krypcie. Co roku, 9 maja, biskup Miry otwiera sarkofag i pobiera kilka szklanek płynu, który później jest rozrzedzany wodą i podawany chorym.
Co ciekawe, relikwie świętego do dziś są przedmiotem dyplomatycznych sporów. W 2010 roku minister kultury Turcji zapowiedział, że wystąpi do włoskiego rządu o zwrot prochów. Odpowiedź rektora bazyliki św. Mikołaja była krótka i jednoznaczna: Relikwie św. Mikołaja to nie dobra kultury, lecz religii. Nie są one przeznaczone do oglądania w muzeum, lecz powinno się im oddawać cześć[5]. Wygląda więc na to, że Mikołaj nie będzie już więcej podróżował.
Lewa dłoń Katarzyny Sieneńskiej przechowywana w Santa Maria del Rosario a Monte Mario w Rzymie, fot. Mano1221 / Wikimedia, CC BY-SA 4.0
Asyż – św. Franciszek
Włosi, tak doświadczeni w „przenoszeniu” relikwii, obawiali się, że sami staną się ofiarą kradzieży. Dlatego tak pieczołowicie chronili szczątki swojego chyba ulubionego świętego, „biedaczyny z Asyżu”, przyjaciela wszelkich stworzeń – Franciszka. Braciszek zmarł w 1226 roku, a dwa lata później rozpoczęto budowę bazyliki pod jego wezwaniem, składającej się z dwóch kościołów: dolnego i górnego. Już w 1230 roku ciało Franciszka przeniesiono do częściowo wybudowanej bazyliki i ukryto je w niedostępnym miejscu (ponoć zamurowano w ścianie), by nikt nie mógł go wykraść. Szczątki przeleżały tak sześć wieków; w 1818 roku bowiem papież Pius VII rozkazał rozpocząć poszukiwania grobu Franciszka. Odkryto go pod głównym ołtarzem dolnego kościoła. Później wybudowano pomieszczenie, które ułatwia wiernym dostęp do relikwii, jednak nie przeniesiono grobu i nie wykonano pełnego ornamentów relikwiarza; przeciwnie, pozostawiono szczątki w surowym, kamiennym sarkofagu. Tuż obok znajduje się Cappella delle Reliquie, kaplica relikwii, urządzona w dawnym kapitularzu, w której można oglądać pamiątki po św. Franciszku, np. jego połatany habit czy własnoręcznie wypisane błogosławieństwo.
Franciszek to podobno jedyny święty, do którego pielgrzymują nawet ateiści. A kiedy już będziecie w Asyżu, zajrzyjcie także do św. Klary, „duchowej córki” i naśladowczyni Franciszka, współzałożycielki klarysek. Jej zasuszone ciało jest przechowywane w kryształowym relikwiarzu w krypcie bazyliki św. Klary. Warto zwrócić uwagę, że bazylikę wybudowano na miejscu dawnego kościoła San Giorgio, w którym pierwotnie pochowano św. Franciszka i w którym papież Grzegorz X ogłosił go świętym.
Siena – św. Katarzyna
O św. Franciszku, głównie za sprawą popkultury, słyszał prawie każdy; dużo mniej znana jest inna włoska święta, która zapisała się w historii Kościoła złotymi zgłoskami – Katarzyna ze Sieny. Katarzyna Benincasa (1347-1380), choć była dwudziestym czwartym dzieckiem farbiarza, miała ogromną siłę przebicia – udało jej się przekonać papieża Grzegorza XI, by w 1376 roku powrócił z Awinionu do Rzymu, co zakończyło trwającą prawie 70 lat „niewolę awiniońską papieży”. W 1999 roku została mianowana przez Jana Pawła II współpatronką Europy, bo zawsze nawoływała o pokój i zjednoczenie targanego wojnami i wyniszczonego epidemiami kontynentu. Jako pierwsza kobieta (wraz ze św. Teresą) otrzymała zaszczytny tytuł doktora Kościoła. Dla sieneńczyków jest jednak przede wszystkim ich opiekunką; dobrze pamiętają, że działała na rzecz pogodzenia Sieny i Florencji.
Chcąc podążać śladami św. Katarzyny, warto zacząć od jej domu, zamienionego dziś w sanktuarium, otoczonego kaplicami i krużgankami. Znajduje się tam złocone oratorium, ozdobione scenami z życia świętej autorstwa Francesca Vanniego i Pietra Sorriego, a także pokój z pamiątkami po niej – przedmiotami, których używała. Szczątki świętej natomiast złożono w bazylice San Domenico. Świątyni nie wybudowano z myślą o Katarzynie (jak to było w przypadku Franciszka czy Marka), ale w 1460 roku wzniesiono wewnątrz piękną kaplicę dla przechowywania głowy świętej. Obecnie jest ona złożona na ołtarzu, w pozłacanym marmurowym cyborium, wokół którego znajdują się freski Sodomy przedstawiające Katarzynę w stanie religijnej ekstazy. Na prawej ścianie nawy kościoła są umieszczone także inne relikwie, m.in. palec, ale, co ciekawe, grób świętej znajduje się w Rzymie (w bazylice Santa Maria sopra Minerva). Obecność Katarzyny jest też wyczuwalna w Cappella delle Volte, gdzie miała wizje i została naznaczona stygmatami. Teraz wisi tam jej portret pędzla Andrei Vanniego, podobno najbardziej wiarygodny wizerunek świętej.
Bazylika przetrwała dwa pożary (w XV i XVI wieku) i okupację wojskową w połowie XVI wieku, św. Katarzyna zatem czuwa… Choć tak zasłużyła się dla Kościoła, można odnieść wrażenie, że sieneńczycy traktują ją po prostu jak swoją; nie daleką świętą z piedestału, ale opiekunkę, protektorkę, która spędziła przecież w ich mieście całe swoje krótkie, 33-letnie życie. Ponoć zdobyła sobie taką przychylność ludzi, że jej msza pogrzebowa została zagłuszona przez dźwięk modlitw przybyłych.
Święta Cecylia widziana oczami Stefana Maderna, fot. Carlo Raso
Neapol – św. January
Nie tylko szczątki ciała świętego są cenne, zdarza się, że czci się także jego… płyny. Najsłynniejszym bodaj przykładem jest krew św. Januarego, patrona Neapolu. January był biskupem pobliskiego Benewentu i za odmowę złożenia ofiary rzymskim bogom ok. 305 roku został skazany na męczeńską śmierć. Według legendy, podczas jego egzekucji pobożna kobieta zebrała krew świętego do fiolki, która do dziś przechowywana jest w kaplicy di San Gennaro w neapolitańskiej katedrze. W świątyni znajduje się również czaszka Januarego zamknięta w bogato zdobionym relikwiarzu, a także inne szczątki, schowane w urnie pod ołtarzem głównym w inkrustownej marmurem kaplicy Carafa.
Mimo że neapolitańczycy posiadają wiele szczątków św. Januarego, to właśnie krew jest najcenniejsza – nie straciła ponoć swoich właściwości morfologicznych. Wiążą się z nią najważniejsze w mieście uroczystości, o ponadreligijnym charakterze. Trzy razy w roku (19 września – w imieniny świętego, w pierwszą sobotę maja i 16 grudnia) następuje podobno cudowna przemiana zeschniętej krwi w ciecz. Podczas ceremonii w katedrze gromadzą się tłumy, które gorączkowo wpatrują się we fiolki, bo przekształcenie może trwać od dwóch minut do nawet godziny. Im dłużej trzeba czekać, tym gorzej; zwiastuje to bowiem niebezpieczny rok. Cud musi pozostać cudem, dlatego naukowcom nie pozwolono zbadać fiolek; warto jednak wspomnieć, że kiedy dwa razy krew się nie skropliła, miały miejsce tragiczne wydarzenia (wielka erupcja Wezuwiusza w 1994 roku i trzęsienie ziemi w Irpinii w 1980 roku). Niezwykły płyn został uwieczniony na obrazach, na których przedstawia się św. Januarego otoczonego aniołami, które trzymają w dłoniach fiolki z jego krwią.
Rzym – jeszcze więcej świętych
Największym zbiorem relikwii może pochwalić się Rzym, niegdyś stolica chrześcijaństwa. Zacząć należy oczywiście od Bazyliki św. Piotra, która została wybudowana podobno nad jego grobem. Pod ołtarzem jest też przechowywany jego kciuk, jak również kciuki wielu innych papieży, w tym Jana Pawła II. W Bazylice św. Jana na Lateranie natomiast znajdują się głowy św. Piotra i Pawła, a nawet, rzekomo, fragmenty pępowiny Jezusa. Włosi mają najwyraźniej upodobanie do kciuków, bo kolejny, należący do św. Pawła, znajdziemy w Bazylice św. Pawła za Murami. Znajdują się tam też łańcuchy, którymi ponoć uwięziono świętego. Zakochani powinni udać się do bazyliki Santa Maria in Cosmedin, tam bowiem jest przechowywana czaszka św. Walentego. Wiele mówi nazwa świątyni San Silvestro in Capite: łacińskie in Capite odnosi się do głowy Jana Chrzciciela, która została tu złożona. A jeśli kogoś odstręczają fragmenty, powinien zajrzeć do kościoła Santa Cecilia in Trastevere, gdzie jest przechowywane ciało młodej świętej, patronki muzyków. Ciało św. Cecylii przez długi czas uznawano za zaginione, w końcu odnaleziono je, w nienaruszonym stanie, w IX wieku w katakumbach św. Kaliksta, a następnie przeniesiono do świątyni odbudowanej na zlecenie papieża Paschalisa I. Pod ołtarzem znajduje się naturalistyczna rzeźba Stefana Maderna, przedstawiająca świętą w pozycji, w jakiej odkryto jej ciało.
Dla rzymian posiadanie relikwii to sprawa honoru, wyznacznik statusu. Starali się zdobyć ich jak najwięcej, zależało im nawet na… rdzy z kraty św. Wawrzyńca. Choć mają tak wiele świętych pamiątek, niechętnie się nimi dzielą. Jak podaje Jan Kracik, kiedyś Rodoin, wysłannik opactwa z Saint-Denis, wybrał się do Rzymu i pochlebstwami i podarunkami starał się przekupić kościelnych dostojników, by podarowali mu relikwie św. Sebastiana. W końcu papież Eugeniusz II, nie bez obawy o reakcje rzymian, wyraził zgodę; szybko jednak tego pożałował, bo otwarcie grobu spotkało się z licznymi protestami mieszkańców, którzy domagali się, „żeby świętego męczennika nie zabierali im podli Galowie”[6].
Na wszystkie te historie patrzymy z dystansem, bo dotyczą zamierzchłej, średniowiecznej przeszłości, ale relikwie także dzisiaj cieszą się „popularnością”. Najcenniejsze są chyba pamiątki po Janie Pawle II. W 2011 roku sekretarz papieża kard. Stanisław Dziwisz podarował kościołowi w miasteczku San Pietro della Ienca w Abruzji fragment sutanny, którą miał na sobie Jan Paweł II w czasie zamachu 13 maja 1981 roku. Świątynia znajduje się w górach; to właśnie tam papież często jeździł na narty, a 18 maja 2011 roku kościółkowi nadano wezwanie Jana Pawła II. Kilka lat temu było o nim głośno, ponieważ relikwia została skradziona. Na szczęście tkaninę z kroplą krwi odnaleziono po kilku dniach, w prawie nienaruszonym stanie. Mężczyźni, którzy ją ukradli, pokusili się bowiem na bogato zdobiony relikwiarz; kawałek materiału był dla nich bezwartościowy…
Zrozumieć kult
Co tak bardzo pociąga w relikwiach? Mało kto z nas może mieć kontakt ze świętym za jego życia; relikwie są o wiele bardziej dostępne, stanowią namiastkę spotkania z męczennikiem. Przedłużają też pamięć o nim: ludzie potrzebują znaków, dlatego zdarza im się, niestety, zapominać o głoszonych przez świętego naukach, ale fragment ciała jest pretekstem do wspomnienia o jego życiu, wydobywa go z niebytu. Dodatkowo w Italii święci są bardzo mocno powiązani z danym miastem czy regionem, w którym żyli czy któremu patronują, a Włosi kochają swoje małe ojczyzny i męczenników traktują jak swoich pobratymców. Poza tym są bardzo ekstrawertyczni we wszystkim, co robią: bądź co bądź zmysłowy kontakt z relikwią, pewnego rodzaju bliskość ze świętym, wydaje się dużo bardziej „w ich stylu” niż cicha modlitwa i kontemplacja.
Autentyczność relikwii jest oczywiście dyskusyjna i choć wyżej wspomniane miasta zarzekają się, że posiadają szczątki świętych, wiele innych ośrodków twierdzi, że także jest ich właścicielem; niektóre z nich są też uznawane za zaginione. Z gwoździ, które podobno pochodzą z krzyża Chrystusa, można by zbić kilka krzyży… Prawdziwe czy nie, wiara w nie jest szczera i jeśli komuś ona pomaga, daje nadzieję i czyni jego życie łatwiejszym – nie ma sensu się spierać.
[1] Zob. J. Kracik, Relikwie, Kraków 2002, s. 12.
[2] Zob. Tamże, s. 22.
[3] Zob. Tamże, s. 30.
[4] Zob. tamże, s. 209.
[5] Cyt. za Radiem Watykańskim.
[6] Zob. J. Kracik, Relikwie, Kraków 2002, s. 105.
Zdjęcie główne: sprzedawca pamiątek w Asyżu, fot. David T / Unsplash
Ohad Naharin urodził się w 1952 roku w kibucu Mizra, leżącym na południowy wschód od Hajfy w Izraelu. W jego domu rodzinnym panował klimat artystyczny. Matka, Sofia, była tancerką, choreografką i nauczycielką metody Feldenkraisa, a ojciec, Eliav, był aktorem. Rodzice zachęcali dzieci do wszelkich przejawów inwencji twórczej: malarstwa, pisania, śpiewu czy właśnie tańca. Naharin wspomina, że ojciec nigdy nie czytał dzieciom przed zaśnięciem, a zamiast tego opowiadał wymyślone przez siebie historie, co pobudzało ich wyobraźnię. Choć może to wydawać się zaskakujące, Naharin w dzieciństwie nie uczył się tańca w sposób formalny, nie ukończył żadnej szkoły tanecznej ani nawet nie uczęszczał na zajęcia amatorskie. Talent ruchowy młodego Ohada został odkryty dopiero w wojsku, kiedy, z powodu urazu kostki, zamiast na poligon trafił do sekcji artystycznej, gdzie ujawniły się zarówno jego zdolności ruchowe, jak i choreograficzne. Gdybyśmy zatrzymali się w tym punkcie, trudno byłoby uwierzyć, jak potoczy się późniejsza kariera Ohada Naharina. Dzisiaj uważany jest on za jednego z najważniejszych żyjących choreografów na świecie, choć warto pamiętać, że swoją popularność zawdzięcza nie tylko autorskim spektaklom, ale również Gaga – językowi ruchu, który rozsławił nazwisko Naharina na całym globie.
Ohad Naharin z tancerzami, fot. Arielinson / Wikimedia, CC BY-SA 3.0
W ostatnich latach o Naharinie, zespole Batsheva Dance Company (dalej BDC) i języku Gaga zrobiło się głośno – głównie za sprawą filmu Mr. Gaga z 2015 roku w reżyserii Tomera Heymanna (w Polsce film wszedł na ekrany w roku 2017). Można zaryzykować stwierdzenie, że to właśnie ten dokument sprawił, iż wzrosło zainteresowanie zarówno samą postacią Naharina, jak i jego twórczością. Zaczęto szerzej pisać na temat izraelskiego choreografa, a ostatnio został on bohaterem jednego z odcinków nowego serialu platformy Netflix pt. Ruch (Move), poświęconego wybitnym tancerzom i choreografom. Jego premiera odbyła się w Polsce 23 października br.
Wróćmy jednak do historii o tym, jak młody chłopak z Izraela zaczął stawiać pierwsze kroki w świecie profesjonalnego tańca. Po powrocie z wojska Naharin dołączył do działającego w Tel Awiwie zespołu Batsheva Dance Company. To tam, w 1974 roku, spotkał Marthę Graham, pionierkę tańca współczesnego, która pełniła wówczas funkcję doradcy artystycznego izraelskiego zespołu. Graham miała w zwyczaju obserwować tancerzy podczas prób i właśnie wtedy dostrzegła chłopaka, którego umiejętności techniczne nie były jeszcze imponujące, jednak jej uwagę przyciągnęło coś innego: charyzma i niezwykły wyraz artystyczny. Zaprosiła Naharina, by przyjechał do Nowego Jorku i wystąpił w jej spektaklu pt. Dream. Taka propozycja była niczym spełnienie marzeń Kopciuszka, choć jest wielce prawdopodobne, że nie przysporzyła mu przychylności wśród tancerzy BDC. Naharin oczywiście przyjął zaproszenie i dobrze wykorzystał pobyt w USA, gdyż podjął naukę najpierw w szkole samej Marthy Graham, a potem w The Juilliard School oraz w The School of American Ballet, do dziś zaliczanych do najważniejszych ośrodków edukacji tanecznej na świecie. W tym okresie był związany również z zespołami spoza USA, z Bat-Dor Dance Company (Tel Awiw) oraz z Ballet du XXe siècle Maurice’a Béjarta (Bruksela).
Tancerze pytani przez widzów: „O czym był spektakl?”, odpowiadają: „Zapytaj Ohada!”
Niedługo po przyjeździe do USA Naharin poznał swoją pierwszą żonę, Mari Kajiwarę, która była solistką Alvin Ailey American Dance Theater (jeden z najważniejszych zespołów tańca jazzowego na świecie). Po ślubie para zdecydowała się pozostać w Stanach Zjednoczonych, a Naharin rozpoczął współpracę choreograficzną z wieloma zespołami, głównie z Europy. Jednocześnie wspólnie z Mari założyli swoją własną grupę: Ohad Naharin Dance Company, dzięki której kariera Naharina zyskała jeszcze większy rozmach. W 1990 roku zaproponowano mu objęcie funkcji dyrektora artystycznego BDC, zespołu, w którym rozpoczęła się jego ścieżka taneczna. Takiej propozycji nie można było zlekceważyć, więc Ohad i Mari podjęli decyzję o przeprowadzce do Izraela. Naharin objął kierownictwo artystyczne nad zespołem, a jego żona dołączyła do grupy jako tancerka i współpracowniczka Naharina.
Zespół Batsheva Dance Company powstał w 1964 roku z inicjatywy baronowej Betsabei de Rothshild. Nie była ona bezpośrednio związana z tańcem, jednak była nim zafascynowana. Gdy poznała Marthę Graham, zaczęła jeździć z jej zespołem w trasy, dzięki czemu kobiety połączyła przyjaźń. Było więc naturalne, że kiedy baronowa postanowiła swoją fascynację przekuć w działanie i założyć – to znaczy sfinansować – swój zespół, poprosiła o pomoc swoją wieloletnią przyjaciółkę. Graham została opiekunem artystycznym BDC, dzięki czemu od samego początku zespół ściśle współpracował z Martha Graham Dance Company z Nowego Jorku. Co ciekawe, Graham, która pracowała z izraelskim zespołem do końca lat ’70, nigdy nie zrobiła dla BDC osobnego spektaklu. Wszystkie choreografie tańczone przez BDC były grane również (a raczej przede wszystkim) przez amerykański zespół Graham.
Siedziba Batsheva Dance Company: Suzanne Dellal Center w Tel Awiwie, fot. Ludvig14 / Wikimedia, CC BY-SA 4.0
Gdy Naharin wrócił do Izraela, BDC znajdował się w trudnym momencie. Na skutek nieporozumień baronowa de Rothshild wycofała się z mecenatu i zespół, dotąd prywatny, zaczął zależeć od finansowania ze środków publicznych. Repertuar, od lat oparty na tańcu klasycznym i technice Graham, odstawał od innych zespołów, które podążyły ścieżką wytyczoną przez intensywnie rozwijający się w Europie i USA taniec współczesny. Naharin od razu przystąpił do wprowadzania zmian. W pierwszym okresie zapraszał znanych choreografów do pracy z zespołem, jednak po jakimś czasie zespół oparł się niemal wyłącznie na spektaklach tworzonych przez Naharina. Rozpoczął się proces kreacji czegoś, co dzisiaj nosi nieoficjalne miano „stylu Batsheva”.
Aby zrozumieć, na czym ów styl polega, warto poświęcić kilka słów spektaklom Naharina, w których elementem dominującym nad wszystkim jest fizyczność i ciało tancerzy. Choreografie te nie mają charakteru narracyjnego, nie są linearne ani nie stanowią bezpośredniego odzwierciedlenia rzeczywistości. Sami tancerze mówią, że nie do końca jasne są dla nich zamysły treściowe choreografa. Pytani przez widzów: „O czym był spektakl?”, odpowiadają: „Zapytaj Ohada”. W konsekwencji widz nie jest zapraszany do odtworzenia jakiejś konkretnej historii opowiedzianej na scenie. Naharin, jak zresztą większość choreografów tańca współczesnego, operuje symbolem i skojarzeniem, jednak zarówno symbole te, jak i asocjacje poddają się różnorodnym interpretacjom, często odległym od siebie. Chodzi o to, by pobudzić odbiorcę do własnej refleksji, zamiast kierować go ku konkretnej lekturze treści spektaklu. Jak wspomnieliśmy, niebagatelną rolę odgrywa fizyczność tancerzy izraelskiego zespołu, ich sprawność oraz umiejętność operowania na dynamicznych ekstremach jakości ruchu, takich jak lekko-ciężko, szybko-wolno, co daje poczucie, jakby za każdym razem ciało przekraczało swoje własne granice. Z tego wynika kolejny element stanowiący znak rozpoznawczy BDC, a mianowicie „zespołowość”, którą najlepiej widać, jeśli porównamy spektakle Naharina tańczone przez BDC i przez inne zespoły (na przykład w 2011 roku w Polsce odbyła się premiera spektaklu Naharina pt. Minus 2 w wykonaniu Polskiego Teatru Tańca z Poznania).
Dlaczego Gaga? Naharin twierdził, że według jego matki tak brzmiało pierwsze wypowiedziane przez niego słowo
Oglądając tancerzy BDC, widz ma zawsze wrażenie, że owszem, widzi poszczególnych tancerzy, ale wszyscy oni zjednoczeni są wspólną energią, która jest odczuwana przez widza i której siła jest jednym z elementów stanowiących o wyjątkowości zespołu. Wielu badaczy i krytyków łączy tę cechę BDC z Gaga – metodą stworzoną i opracowaną przez Ohada Naharina dla swoich tancerzy, której teraz przyjrzymy się bliżej.
Język Gaga nie od razu zyskał swoją nazwę. Początkowo mówiono po prostu o lekcjach Ohada Naharina dla tancerzy BDC, a sam termin pojawił się około roku 2003. Mówiąc o powstaniu Gaga, Naharin często opowiada historię o tym, jak jego mama powiedziała mu, że Gaga było pierwszym wypowiedzianym przez niego słowem. Jak sam jednak przyznaje, jest to tylko sympatyczna anegdota, gdyż w rzeczywistości słowo Gaga jedynie nawiązuje swoim brzmieniem do języka dziecka. Skąd skojarzenie z dzieckiem? To proste: dziecko w ruchu często kojarzy się ze szczerością, naiwnością i intuicyjnością, czyli z cechami stanowiącymi fundament Gaga.
Pytany o korzenie Gaga, Naharin odpowiada, że powstała ona z potrzeby ułatwienia komunikacji na linii tancerze-choreograf, aby ci pierwsi lepiej rozumieli i tym samym potrafili ucieleśnić ideę ruchu i choreografii. Mówi o tym, że na początku pracy z zespołem zdarzało mu się odczuwać frustrację, ponieważ nie potrafił przekazać swoich intencji tancerzom. Wspomina jednak również, że prawdziwych początków Gaga należy szukać w okresie poprzedzającym rozpoczęcie pracy z BDC.
Oficjalna strona Batsheva Dance Company (przeniesienie nastąpi po kliknięciu na zdjęcie)
Pod koniec lat ’80 Naharin doznał kontuzji pleców, która była na tyle poważna, że zagroziła jego dalszej karierze. Powrót do zdrowia trwał długo; artyście nie udało się odzyskać pełnej sprawności. Wtedy zrodziła się w nim potrzeba refleksji nad tym, jak efektywnie używać ciała, szanując jego zasoby, ale też ograniczenia, wykorzystując jego możliwości, ale nie eksploatując go ponad miarę.
Tak powstała Gaga. Czym jest? Na to pytanie próbuje odpowiedzieć każdy, kto choć raz zetknął się z tym zjawiskiem. Nie jest to z pewnością technika taneczna, jak taniec klasyczny czy taniec jazzowy. Sam twórca mówi o Gaga jako języku, czy o pewnym podejściu do ruchu, które mówi, jak myśleć o swoim ciele, jak tego ciała używać. Jest to narzędzie, z którego można skorzystać w każdej technice, od tańca współczesnego, poprzez taniec klasyczny, skończywszy na technice hip-hop. Gaga uczy tancerzy rozumienia i słuchania własnego ciała, ale również współbycia i współodczuwania w zespole. Być może dlatego zespół BDC bywa porównywany do grupy młodych ludzi dorastających razem w kibucu.
Pamiętajmy jednak, że takie poszukiwania na pograniczu fizjologii i filozofii nie są oczywiście wyłączną domeną Ohada Naharina, bowiem każdy choreograf prowadzący autorski zespół z biegiem lat wypracowuje własny język ruchu, który służy mu do komunikacji z tancerzami. Nie inaczej miała się rzecz w przypadku tak wybitnych postaci świata tanecznego jak Pina Bausch, Alvin Ailey, Mats Ek, Jiří Kylián i wielu innych. Istnieje jednak jeden element, który odróżnia Ohada Naharina od wspomnianych choreografów, a jest nim zgoda na dzielenie się swoimi odkryciami nie tylko ze swoimi tancerzami, ale również z osobami (tancerzami i nie-tancerzami) spoza zespołu.
Gaga już dawno opuściła mury BDC (a w zasadzie Suzanne Dellal Center for Dance and Theater w Tel Awiwie, bo tam od 1989 roku mieści się siedziba zespołu) i krąży po całym świecie w postaci lekcji Gaga Dancers i Gaga People, bo Gaga to nie tylko narzędzie dla profesjonalistów.
Pod koniec lat ’90 pracownicy BDC niebędący tancerzami zwrócili się do choreografa z prośbą o to, by poprowadził zajęcia również dla nich. Lekcje te, określane później mianem Gaga People, odbywały się przez 3 lata, stając się znaczącym krokiem w rozwoju Gaga, ponieważ prowadzący nie mógł tam używać specjalistycznej terminologii tanecznej.
Gaga nie polega na naśladowaniu prowadzącego, ale na poszukiwaniu i odkrywaniu siebie w ruchu
W tym momencie może pojawić się pytanie: co może wynieść z takich zajęć osoba niemająca nic wspólnego z tańcem? Okazuje się, że bardzo dużo, gdyż praca z Gaga powoduje zwiększenie świadomości własnego ciała. Dziecko, które przychodzi na świat, poświęca pierwsze miesiące, a nawet lata swojego życia na poznanie własnego ciała i otaczającego je świata oraz na zbudowanie relacji między tymi dwoma elementami. Z biegiem lat wielu ludzi zatraca wewnętrzną wiedzę o relacji umysł-ciało-emocje, gdyż w dorosłości nasze poznanie koncentruje się na komponencie rozumowym. Praca z ciałem pozwala przywrócić pamięć o tej pierwotnej więzi, a to wpływa nie tylko na poprawę naszej kondycji fizycznej, ale może również doprowadzić do pozytywnych zmian w naszym postrzeganiu świata.
Równolegle Naharin kontynuował swoje badania nad Gaga dla tancerzy. Trening Gaga był coraz intensywniej obecny podczas porannych zajęć z tancerzami, którzy w pewnym momencie sami wyszli z inicjatywą, aby ten rodzaj praktyki zastąpił codzienne poranne lekcje tańca klasycznego i współczesnego.
Aktualnie na całym świecie, w tym również w Polsce, działa wielu nauczycieli Gaga (w naszym kraju Gaga obecna jest raczej w formie warsztatowej). Dięki temu ten język ruchu stale rozwija się i zmienia. Pomimo szerokiego zasięgu działania, osoby posiadające uprawnienia do nauczania Gaga, możliwe do uzyskania wyłącznie w Izraelu, tworzą coś na kształt „rozproszonego zespołu”, ponieważ spotykają się regularnie w Tel Awiwie z inicjatywy samego Naharina w celu wymiany doświadczeń. Między innymi dzięki temu, pomimo znacznej popularności, Gaga pozostaje zjawiskiem, które moglibyśmy nazwać „elitarnym”, i nad którym kontrolę nadal sprawuje twórca. Przyczyniają się do tego także jasno zdefiniowane zasady pracy z Gaga, jak na przykład ściśle określona forma zajęć. Każda lekcja ma sztywny czas (np. spotkanie Gaga Dancers trwa 75 minut), każda osoba obecna na sali (łącznie z prowadzącym) musi aktywnie uczestniczyć w lekcji, nie ma obserwatorów, nie można nagrywać zajęć. Między poszczególnymi zadaniami nie ma przerw, a jeśli ktoś z uczestników potrzebuje odpoczynku, odbywa się to poprzez zredukowanie intensywności ruchu, nie zaś poprzez „siadanie z boku”. Gaga nie polega również na naśladowaniu prowadzącego, ale na poszukiwaniu i odkrywaniu siebie w ruchu.
Gaga to język, a język to system znaków. W tym przypadku ciało staje się narzędziem do realizacji uniwersalnych znaków języka Gaga, jednak za każdym razem realizacja ta jest subiektywna i niepowtarzalna, ponieważ za każdym ciałem stoi inny człowiek, który na przestrzeni swojego życia też podlega przemianom. Na tym też polega wyjątkowość Ohada Naharina jako choreografa, nauczyciela i badacza języka ruchu. Każdy może spróbować odnaleźć własne oko cyklonu i sprowadzić chaos do strefy komfortu. A zatem, jak usłyszeć można na lekcji Gaga: nie przestawaj się ruszać!
Piszę, ponieważ ci, których kochałam, umarli. Zdanie otwierające jedną z najbardziej znanych powieści Amosa Oza intryguje i prowokuje. Mój Michael jest zapisem życia Chany, trzydziestoletniej kobiety mieszkającej z mężem i synem w Jerozolimie. Jej historia jest opowieścią o powolnym upadku, melancholii przeradzającej się w depresję i nigdy niespełnionej zapowiedzi szczęścia. Mistrz realizmu psychologicznego, przemawiający w narracji pierwszoosobowej głosem kobiety, doskonale portretuje rozterki głównej postaci. Moglibyśmy się zastanawiać, skąd u pisarza znajomość kobiecej psychiki, jednak z pomocą przychodzi myśl: emocje, a także lęk przed ich wyrażaniem, są wspólne wszystkim.
Powieść Oza odczytywać można na kilku poziomach i przy użyciu kilku kluczy interpretacyjnych. Przede wszystkim poznajemy opowieść kobiety, której życie, teoretycznie bardzo poukładane, zaczyna się wymykać spod kontroli. Codzienność nie przynosi satysfakcji, marazm i senność powtarzających się dni i czynności nie wnoszą niczego nowego, a życie rodzinne jest rozczarowujące w swojej przewidywalności. Chana nie wypowiada na głos prawie żadnych zarzutów, jednak celny portret Oza pokazuje, że tak ciało, jak i psychika bohaterki żądają czegoś więcej. Bunt manifestujący się w chorobie (symbolicznej utracie głosu), dających do myślenia zachowaniach (przesiadywanie w zimie godzinami na balkonie) i zastanawiających wyznaniach (ból rodził rozkosz, rozkosz rodziła ból) jest wystarczającym wołaniem Chany o pomoc, jednak zdaje się, że nikt go nie słyszy. Lata 50. XX wieku to jeszcze nie czas, by zwracać uwagę na dobrostan psychiczny człowieka, a na pewno nie w kraju pogrążonym wojnami.
W kolejnej warstwie książki czytelnik może odnaleźć analogie między niespokojnym życiem Chany a walczącym o przetrwanie młodym Izraelem. Pierwsza dekada niepodległości państwa żydowskiego jest czasem przepełnionym niepewnością, biedą i konfliktami z otaczającym wrogiem. Michael, mąż Chany, zostaje powołany do wojska, by walczyć w Kampanii sueskiej, niemal w tym samym momencie, kiedy stan kobiety zaczyna się gwałtownie pogarszać. W prozie Oza pojawiają się częste nawiązania do wojny, metafory bitew, portrety bohaterki fantazjującej o konflikcie i ataku wroga. Dodatkowo akcja powieści osadzona jest w zimowej Jerozolimie, a jej częste opisy wzmagają uczucie narastającej i złowrogiej apatii: Jerozolima po deszczu jest smutna. A kiedy właściwie nie jest. Tyle że w każdej godzinie i porze roku jest to inny smutek.
Innym tropem interpretacyjnym książki mogą być analogie autobiograficzne izraelskiego pisarza. Możemy zestawić lekturę Mojego Michaela z Opowieścią o miłości i mroku, w której Oz – nie bez bólu – opisywał wycofanie i tragiczną w skutkach chorobę matki. Pisarz powiela model rodziny: nieobecną matkę, pogrążonego w czysto teoretycznych rozważaniach naukowych ojca i dziecko, które usiłuje pojąć, co dzieje się z najbliższymi. Chana, tak jak Fania, by odpocząć od niesatysfakcjonującej rzeczywistości, ucieka w świat fantazji i snu na jawie. Bohaterki obu powieści są przytłoczone życiem, które nie spełniło ich (nieokreślonych) wymagań. Kobiety, choć młode, zdają się być pogodzone ze schyłkiem i nie znajdują problemu w tym, by w każdej chwili pożegnać się z życiem. Chana wyznaje, że osobie zrównoważonej własna śmierć nie jest obojętna. Ja i śmierć jesteśmy sobie obojętne. Bliskie i obce. W obu narracjach fantazje odgrywają niemałą rolę, jednak w myślach narratorki Mojego Michaela znacząca wydaje się też powracająca figura bliźniaków, którzy czasem przychodzą jej na ratunek, a czasem stają się oprawcami. Z jednej strony dualizm i niemożność pogodzenia dwóch niezależnych światów – wewnętrznego i zewnętrznego – może być główną przyczyną dramatu kobiety. Jednak z drugiej, jej życie, nie gwarantujące niczego dobrego, to bez wątpienia jedyna możliwa dla niej droga. Chana przecież nie chce i nie potrafi żyć inaczej: pamiętam, jak kiedyś, gdy byłam dzieckiem, tata powiedział, że jesienią ludzie są jakby spokojniejsi, mądrzejsi. Być spokojną i mądrą: jakie to beznadziejne.
Amos Oz – prozaik, eseista i publicysta, uznawany za najpoczytniejszego pisarza izraelskiego na świecie. Laureat wielu prestiżowych nagród literackich, działał także na rzecz pokoju między Izraelem a Palestyńczykami. Dotychczas jego książki przełożono na ponad 40 języków.
Spojrzenie przynoszące nieszczęście opisywali już w starożytnej Grecji Sokrates i Platon, a także Teokryt, Plutarch i Pliniusz Starszy. „Złe oko” budziło strach nie tylko w Grecji, ale też innych krajach basenu Morza Śródziemnego: na Bałkanach, w Izraelu, Palestynie, Jordanii, Egipcie. „Evil eye” zna Europa Zachodnia, w szczególności kraje, w których zachowały się elementy kultury celtyckiej. Oko proroka obecne jest w kulturach Kaukazu (Gruzja, Armenia i Azerbejdżan), a także bardziej odległych, takich jak Indie, Pakistan, Bangladesz.
Współcześnie w Grecji istnieje wiara w „matiasmę”, czyli akt mocy nieczystych. Matiasma to wynik „złego spojrzenia”, zwanego tutaj kako mati. Odczarowanie złych mocy przebiega podczas skomplikowanego obrzędu zwanego ksematiasma.
Czy istnieje antidotum na urok rzucony przez złe oko? Owszem! Jest nim… inne oko, amulet zwany po turecku „nazar boncuğu”, albo po polsku „oko proroka”.
Pierwsze ilustracje oka odkryte zostały w Mezopotamii. Były to znaki umieszczone na glinianych tabliczkach. Jednak za ojczyznę „oka proroka” uważa się Turcję. To tam w czasach osmańskich arabscy mistrzowie malowania na szkle wymyślili koralik z motywem mającym odpierać zły urok. Najbardziej znane elementy biżuteryjne z wykorzystaniem motywu oka pochodzą z Izmiru i okolic. Do dziś w sąsiadujących z tym miastem wioskach kontynuuje się tradycję artystyczną arabskich mistrzów i tworzy misterne amulety, które mają chronić przed nieszczęściem i złym losem.
W sklepie Lente znajdziesz biżuterię z amuletem “oko proroka” – zapraszamy tutaj
Klasyczne „oko proroka” to niebieski koralik z symboliczną źrenicą i białymi okręgami ułożonymi promieniście. Powinien być wykonany ze szkła, miedzi, żelaza, soli i wody. Wszystkie te komponenty są skuteczną zaporą przed złym spojrzeniem. „Oko proroka” odbija energię, która pochodzi od złych ludzi. Zły urok może być rzucony w najmniej oczekiwanym momencie, dlatego trudno się przed nim uchronić. To nie tylko złe spojrzenie, ale też pozornie życzliwa uwaga, a nawet zbyt mocny komplement; wszystkie stanowić mogą źródło nieszczęścia, choroby, a nawet śmierci. Dlatego też talizman z motywem oka nosi się nie tylko jako biżuterię, ale też umieszcza nad łóżeczkami małych dzieci, a także przy wejściach do domu. „Oko proroka” spotykane jest w Turcji i wielu krajach byłego Imperium Osmańskiego na filiżankach i kubkach, na serwetkach, obrusach, breloczkach, papierze ozdobnym, torebkach i innych dodatkach do ubrań. Tureckie firmy chętnie umieszczają motyw oka w swoich materiałach reklamowych, na logotypach; zrobiła to, na przykład, jedna z tureckich linii lotniczych. Oko dostają w prezencie turyści wjeżdżający do kraju: otrzymuje się je na specjalnej małej agrafce przypinanej do ubrania. Magnesy z motywem oka umieszcza się też na lodówkach, co ma zapobiegać… psuciu się pożywienia.
Z motywu oka chętnie korzystają projektanci mody i firmy designerskie. W ostatnich latach podczas pokazów mody Kenzo, Gucci, Elie Saab czy Anny Sui można było oglądać modelki prezentujące stroje i akcesoria z niebieskim okiem proroka.
Buty “Molina” marki Gucci
Kolor oka nie jest przypadkowy. Z jednej strony „złe spojrzenie” przypisywane jest najczęściej osobom o błękitnych oczach. Osoby te budzą w wierzących w siłę rzucanego uroku nieufność. Z drugiej strony kolor talizmanu stanowi pewnego rodzaju antidotum na złe spojrzenie. W kulturze śródziemnomorskiej spotyka się często framugi drzwi i okien pomalowane na niebiesko. Nie chodzi tu jedynie o walory estetyczne, lecz o magiczne rozumienie funkcji koloru. Wierzy się, że błękit pochodzi od kamienia mającego moc absorbującą zło. Framugi okienne i drzwi to symbole oddzielenia tego, co prywatne, od tego, co publiczne; niebieskie wejście jest więc formą ochrony przed niebezpieczeństwem płynącym z zewnątrz.
Co zrobić, jeśli koralik z motywem oka ulegnie zniszczeniu i, na przykład, pęknie? Należy go natychmiast wyrzucić i zastąpić nowym! Zniszczenie oka jest dowodem na to, że złe moce udało się skutecznie od nas odsunąć, a negatywna energia, która w została w naszą stronę wysłana, została przez oko unicestwiona.
Biorąc w posiadanie talizman z okiem, powinno się pamiętać o kilku zasadach (najlepiej… z przymrużeniem oka!):
Osoba ofiarowująca talizman powinna mieć czyste intencje. Przyjęcie w prezencie oka od kogoś, kto jest nam nieżyczliwy, może spowodować więcej szkody niż pożytku!
Oko w innym kolorze niż niebieski nie ma właściwości takich, jakich oczekujemy. Jest to zwykły gadżet bez właściwości chroniących przed złem. Moc koloru niebieskiego opisano powyżej, dlatego stanowczo nie można rezygnować z tej barwy.
Jeśli posiadamy już oko proroka, ale w naszym życiu nie nastąpiła wyraźna zmiana na lepsze, należy… zaopatrzyć się w większe oko.
Jeśli oko pęknie, należy je zastąpić nowym.
W siłę „oka proroka” wierzy większość mieszkańców Azji Mniejszej i sąsiadujących regionów, niezależnie od wyznawanej religii: wierzą więc muzułmanie, żydzi, chrześcijanie. Greccy prawosławni łączą najmocniej wiarę w złe moce z wyznawaną religią, ale poza tym można stwierdzić, że oko proroka to symbol mający ponadnarodowy i ponadreligijny zasięg. Trzeba jednak podkreślić, że to niegroźny przesąd, który dla wielu z nas jest pretekstem, aby zaopatrzyć się w piękny gadżet będący pamiątką po niezapomnianej podróży, albo obietnicą odwiedzenia miejsc, w których na pewno nie zostanie na nas rzucony zły urok.
Zadanie, które otrzymałem, jest stosunkowo proste: napisać artykuł o pewnym mieście. W dzisiejszych czasach – drobnostka, można rzec. Wystarczy wypłynąć na internetowego przestwór oceanu, wyszukać odpowiednie hasła, coś skopiować, gdzieś zmienić szyk zdań, kilka słów od siebie i proszę, artykuł gotowy.
Niby wszystko gra, ale jakoś tak… bez inwencji, niewielki wkład własny, wysiłek żaden… To chyba powinno wyglądać inaczej. Szczególnie, że wspomniany ocean można wykorzystać nie tylko do poszukiwań, lecz również do podróżowania myślami. Brzmi tajemniczo, ale oznacza rzecz bardzo prozaiczną w dzisiejszych czasach – e-maile. Kiedyś pisano listy – delikatne kartki papieru pełne myśli i uczuć, powierzane posłańcom. Dzisiaj słowa wystukujemy na klawiaturze; nie możemy ich nawet dotknąć. Wciskamy „Enter” i powierzamy je niewidocznej sieci połączeń.
Jednak myśli i uczucia to wciąż myśli i uczucia, nawet dzisiaj, kiedy wszystko jest szybkie, łatwe i dostępne. Dlaczego więc nie spróbować napisać artykułu o mieście wraz z jego mieszkańcami? Wystarczy adres, kilka pytań, trochę cierpliwości i zyskujemy coś niepowtarzalnego: wiedzę prosto ze źródła. Maile z Miasta Granicznego, wysłane przez Maję, Martę, Luka i Piera. Z gościnnym udziałem jednego z najbardziej znanych pisarzy włoskich Claudia Magrisa.
Historia, czyli jak Tergeste stało się…
Określenie „Miasto Graniczne”, nieco tajemnicze i niejednoznaczne, ma zachęcić do dalszej lektury, a u niektórych Czytelników wywołać lekki dreszczyk. Być może nie będzie to, zgodne z zasadą przypisywaną Hitchcockowi, trzęsienie ziemi, lecz zbliżenie do siebie dwóch płyt tektonicznych bez wątpienia nastąpić powinno.
Nasza opowieść nie zmierza w kierunku horroru, tak więc wszelkie miasta-widma, ruiny, opuszczone lokacje odpadają. Miejsce będące bohaterem dzisiejszej opowieści tętni życiem i wciąż odgrywa ważną rolę w gospodarce Włoch. Również z tymi granicami nie jest aż tak strasznie, gdyż, jak pisze Luca, obecnie nie ma granic, by po chwili dodać jedno, wszystko wyjaśniające słowo: Schengen. Maja precyzuje: Teraz problemem jest globalizacja, bezrobocie.
Zanim jednak o granicach i codzienności mieszkańców, wróćmy do historii, która mocno ukształtowała naszego bohatera. Jego nazwa, jeszcze w formie „Tergeste”[1], po raz pierwszy została zapisana w dziele nie byle kogo, bo samego Juliusza Cezara. To właśnie Rzymianie opanowali te tereny, nadali miastu prawa kolonii rzymskiej i do dzisiaj można znaleźć gdzieniegdzie ślady ich bytności. Wcześniej mieszkali tu Ilirowie, sąsiadujący z Wenetami.
Miasta portowe nie są gościnne – są otwarte, a to dwie różne sprawy
Później miasto stało się jedną z ważniejszych twierdz Cesarstwa Bizantyjskiego, podbitą w końcu przez Karola Wielkiego i włączoną w skład Państwa Franków. Kolejny zespół, którego nasz bohater był członkiem, to Święte Cesarstwo Rzymskie. Jednak rozwój i bogactwo spowodowane rosnącym znaczeniem w handlu wodnym sprawiły, że miasto, wykorzystując zawirowania religijno-polityczne, stało się niezależne i wolne. Przegrana rywalizacja z Wenecją w drugiej połowie XIV wieku była przyczyną czegoś, co ustaliło losy naszego bohatera na wieki: zdecydowano się poddać go pod opiekę jednego z książąt Austrii, Leopolda III Habsburga. „Opieka” dynastii Habsburgów trwała aż do 1918 (oficjalnie 1919) roku, choć od 1719 roku ze statusem wolnego portu, a od 1860 jako kraju koronnego – wolnego cesarskiego miasta z okręgiem. Z krótką przerwą na nieco szaloną działalność Napoleona w latach 1809-1815 i przynależność do francuskich Prowincji Iliryjskich.
Do tych habsburskich czasów miasta, do tradycji monarchii wielonarodowej, lubi wracać w swoich pracach Claudio Magris. Jak poetycko stwierdza Marta Hapka[2]: słyszy ciągle głosy przeszłości, głosy osób, z różnych środowisk. (…) Wszystkie grupy narodowe zamieszkałe w nim, mocno akcentowały: bliskość i dystans względem innych kultur; z jednej strony poczucie własnej odrębności, a z drugiej silną potrzebę asymilacji. Zresztą, jak zauważa Piero, na przykład w czasach Józefa II Żydzi mogli osiedlać się za murami getta, a ich wspólnota stawała się powoli coraz liczniejsza i bogatsza. Ten specyficzny rodzaj kosmopolityzmu nie byłby możliwy, gdyby w XVIII wieku Triest nie został głównym portem największego imperium Europy tamtych czasów, stając się tym samym miejscem spotkań wielu różnych kultur – zauważa Maja.
Do wielkiej wojny, która wybuchła na początku XX wieku, Włosi dołączyli w maju 1915 roku po stronie tzw. Ententy, czyli Anglii, Francji i Rosji, żądając w zamian licznych spornych terytoriów, w tym naszego bohatera. Rzeczywiście na mocy traktatów zawartych w Wersalu i kończących I wojnę światową miasto wreszcie stało się reprezentantem Włoch. Co ciekawe – 28 czerwca 1919 roku żaden Włoch nie był obecny na sali obrad, gdyż przybyła delegacja nie tylko kłóciła się między sobą, ale również gniewała na swoich sojuszników, którzy przed przystąpieniem do wojny młodego państwa z Półwyspu Apenińskiego dużo więcej terenów spornych obiecali niż ostatecznie przydzielili. W końcu premier [Vittorio Emanuele] Orlando i minister spraw zagranicznych [Sidney] Sonnino opuścili konferencję pokojową w Paryżu na znak protestu przeciwko małemu zrozumieniu dla interesów Włoch[3].
Jednak nasz bohater stał się wreszcie częścią większej włoskiej całości. Tak, w dużym skrócie, wyglądała historyczna wędrówka Tergeste, które w końcu stało się włoskim Triestem.
Zamek Miramare
… Triestem XX wieku.
Warto oddać głos Claudiowi Magrisowi, by scharakteryzował nieco triesteńskie społeczeństwo: Urodziłem się w Trieście i miasto to pomogło mi zrozumieć, już w dzieciństwie, jedność europejskiej tradycji kulturalnej.Jestem Włochem, Triest zaś jest miastem małym, lecz bardzo szczególnym, miastem włoskim z niewielką mniejszością słoweńską oraz innymi wspólnotami etnicznymi, istniejącymi zwłaszcza w przeszłości: z kulturową obecnością niemiecką, a przede wszystkim długą tradycją austriacką[4].
Dzisiaj region, w którego skład wchodzi Triest (Friuli-Wenecja Julijska), to ok. 75% społeczności włoskiej. Pozostałe 25% to mniejszości etniczne, czyli Friulowie[5], Słoweńcy, Żydzi, Austriacy, Niemcy, Chorwaci, Węgrzy, Ormianie, Nigeryjczycy, Irańczycy, Chińczycy i inni.
Chociaż kilka lat trwało, zanim Mussolini doszedł do władzy w październiku 1922 roku, to w 1920 roku jedynym miastem włoskim popierającym otwarcie faszyzm był właśnie Triest. Według G. Procacciego stało się tak z kilku powodów: bliskość Fiume[6], reżim administracji wojskowej oraz stan chronicznego napięcia między ludnością słowiańską a włoską, bliskiego wybuchu bez pośrednictwa austriackiego[7]. Nic dziwnego, że silny ruch nacjonalistyczny był „mile widziany”; dlatego za zgodą miejscowych władz bojówki rozpoczęły agresywną italianizację, co często oznaczało zwyczajny terror wobec Słoweńców, niszczenie miejsc ich zebrań itd. Także w Trieście Duce ogłosił ustawę rasową przeciwko Żydom. Eskalacja prześladowań nastąpiła podczas II wojny światowej, kiedy triesteńskich Słoweńców i Żydów zaczęto wysyłać do obozów koncentracyjnych. Jakby tego było mało, Piero przypomina: Właśnie w Trieście, w Risiera di San Sabba, znajduje się jedyny włoski obóz koncentracyjny.
Każdy tu stracił kogoś w trakcie wojen
Warto w tym miejscu oddać Pierowi głos na dłużej, ponieważ w wysłanym mi e-mailu pokusił się o osobistą opowieść: Triesteńczycy, jak wszyscy Włosi, przymknęli na to oko, co jest poważnym brzemieniem. Moja babcia na przykład, urodzona w 1921 roku, miała koleżankę, Żydówkę, która, jak to sama określiła, „w pewnym momencie zniknęła”. Kiedy ją spytałem, co zrobiła, żeby przerwać te okropieństwa i co oznacza „zniknęła”, moja babcia bardzo się speszyła i zaczęła bronić się, twierdząc, że o tych rzeczach się wiedziało, ale nie można było nic zrobić. Zaraz po tej poruszającej historii Piero przypomina o kolejnej wojennej tragedii, trochę rzadziej wspominanej: każdy tu stracił kogoś w trakcie wojen, a wielu także i później, w czasie „masakr foibe”.
Jak wiemy, wraz z zakończeniem II wojny światowej rozpoczęła się kolejna: zimna wojna między kapitalistycznym Zachodem a komunistycznym Wschodem. Również w niej Triest zaznacza swoją obecność. Jak pisze Luca, historia naprawdę przeszła przez Triest… Wydarzyło się tu wiele ważnych rzeczy i lubię czasem pomyśleć, że mam szczęście mieszkać właśnie w takim miejscu. Na przykład żelazna kurtyna, która dzieliła Europę, sięgała od Triestu po Szczecin.
Włosi jednak zostali po kapitalistycznej stronie, dzięki czemu mogli rozpocząć powojenną odbudowę. Również Triest, po ośmioletnim samoistnym bycie państwowym jako Wolne Terytorium Triestu (pod wojskową „opieką” angloamerykańską), powrócił jako jedna ze składowych „włoskiego buta”. Mógł zacząć naprawę zniszczeń oraz sumień, by wreszcie stać się…
…Triestem współczesnym
Luca od samego początku podkreśla: Triest to miasto pełne uroku i tajemnicy, ale jednocześnie trudne do zrozumienia… potrzeba na to czasu. Ale jak raz się w nim zakochasz, to już zostaniesz na całe życie! Zgadzają się z nim wszyscy moi znajomi triesteńczycy.
Niech zacznie Marta, moja kuzynka, która jeszcze kilka lat temu praktycznie nic nie wiedziała o mieście, gdzie później znalazła… miłość. Miasta portowe nie są gościnne – są otwarte, a to dwie różne sprawy. Nikogo tu nie dziwi wielorasowość, szczególnie, że naprawdę wielu mieszkańców, w tym naszych znajomych, nie może „pochwalić się” czystym pochodzeniem triesteńskim dalszym niż trzy pokolenia wstecz, bo zawsze jest tak: albo babcia Austriaczka, albo pradziadek Serb, albo wujek z południa Włoch. Historia Triestu doskonale pokazuje, że integracja nie była łatwym procesem. Marta nie wraca jednak w swoim liście do, momentami tragicznej, przeszłości, lecz przechodzi do ciekawego opisu miejscowych: Mój mąż lubi cytować wielkiego tutejszego poetę, Umberta Sabę, według którego triesteńczyk to rubaszne, żarłoczne chłopaczyszko z łapami zbyt wielkimi, żeby podarować kwiat. Nawet dzisiaj triesteńczycy są podejrzliwi i trzeba ich „poderwać”. Są niezbyt ufni, bo widzieli za dużo. Ale kiedy już zdobędziesz ich serce, otwierają się i pokazują swoje ciepłe włoskie oblicze! Co ciekawe jednak, zarówno Marta, jak i druga rozmówczyni, Maja, przyznają, że, zgodnie z obiegową opinią, triesteńczycy nie są zbyt gościnni: Mawiają, że gość jest jak ryba: po 3 dniach śmierdzi…
Załóżmy jednak, że tak jak pisała Marta – zdobyliśmy ich serce i przyjęli nas do swojego grona, dzięki czemu możemy dowiedzieć się, co jest dla nich najważniejsze. Na ten temat wypowiada się Luca: Triesteńczycy „old style” są bardzo przywiązani do swojego miasta. Kochają dobre jedzenie i dobre wino. Lubią cieszyć się życiem. W wielu aspektach podobni są do Włochów z Południa. Pracują tyle, ile trzeba, i wydają wszystko na rozrywkę. Oczywiście to trochę stereotypowe spojrzenie, ale jak wiadomo: w stereotypach jest zawsze ziarenko prawdy. Piero podkreśla dodatkowo szczególną więź miasta i jego mieszkańców: Triesteńczycy uwielbiają być ze sobą – wyjeżdżają jedynie na wakacje. Uważają się za innych od Włochów, a nawet ogólnie: wszystkich ludzi, co sprawia, że są szczególni, trochę jak Żydzi. A jeśli już podróżują, to Triest jest dla nich jak Itaka dla Odyseusza –zawsze chcą tu wrócić.
Radość płynącą z bycia razem w pewien sposób wyjaśnia Maja: Motto triesteńskie: „viva l’a e po bon” oznacza, że dzielenie się radością, szczęściem z bliskim to esencja życia, dzięki której problemy znikają! W jej opinii triesteńczycy nie obejdą się bez dwóch przyjemności. Pierwsza to kawa. Nasze miasto słynie z kawy. Kawa triesteńska jest jednym z najlepszych produktów włoskich o dużym popycie, dzięki czemu nasz port to jeden z najważniejszych przystanków w międzynarodowym transporcie kawy. Druga to, oczywiście, jedzenie. Naszakuchnia odzwierciedla historię i położenie geograficzne. Jest bogata w przepisy bazujące na rybie (miasto nadmorskie ze specjalnościami istriańskimi, np.: marynowane lub panierowane – moje ulubione – „sordoni [sardynki] in savor” lub „baccala” [dorsz]) i mięsie (uwielbiane „Ljubljanske” z ziemniakami „in tecia” [w stylu purée] lub „porzina” [schab] z musztardą lub tartym chrzanem – które nawiązują do tradycji Carso i austrowęgierskiej lub serbskich „čevapčiči”). Inne włoskie miasta nie znają naszych typowych dań, np.: „la jota” [zupa na bazie kapusty kiszonej, boczku, ziemniaków i fasoli], „gnocchi de’ susini” [z ziemniaków, ze śliwkami], strudel, „la pinza” [ciasto drożdżowe, przygotowywane na Wielkanoc, z jaj maki, masła i dużej ilości cukru z dodatkiem rumu, startej skórki z pomarańczy i cytryny, wanilii] i „gubana” [przygotowywane na duże święta jak Boże Narodzenie czy ślub, na bazie ciasta drożdżowego, w kształcie ślimaka, z nadzieniem z orzechów, rodzynek, pinoli, cukru, grappy, skórki z cytryny].
Kiedy jednak mówimy o Trieście, trzeba porzucić choć na chwilę przyjemności i wrócić do trudnego tematu, jakim są relacje z mniejszościami etnicznymi. W końcu, mimo ułatwionych przez Schengen przejść, państwa nadal rozdzielone są granicami… a może wcale tak nie jest?
Piero: Myślę, że granic już nie ma. Jedynie w politycznej demagogii wykorzystywane są czasami jakieś zaszłości. Słowenia to nie Jugosławia – nasi sąsiedzi mają ducha, architekturę, krajobrazy, które przypominają Austrię, i są katolikami, jak Włosi. Język jest inny, pewnie, i może mentalność, przywiązanie do ziemi, do przekonań, świąt, do rytmu natury. Ale w świecie, który się globalizuje, spory znikają, a odmienności stają się ciekawym sekretem do odkrycia, niszą, którą trzeba cenić. Pewnego dnia pójdziemy podziwiać to, czego nasi przodkowie nienawidzili.
Maja potwierdza zarówno pozytywne zmiany, jak i obawy: Granic juz nie ma, wszystko się zmieniło. Kiedyś ludzie mieszkający za granicami przyjeżdżali do Włoch, żeby się „obkupić”; teraz jest na odwrót. Dodatkowo problemem jest bezrobocie – kiedyś to było nie do pomyślenia szukać pracy „po drugiej stronie”, a dzisiaj coraz więcej Włochów studiuje i pracuje w Słowenii.Możliwe, że ja również będę do tego zmuszona. Luca puentuje to żartobliwie: Ostatnio obok Triestu otworzyła się IKEA, gdzie na „shopping” jeżdżą Włosi, Austriacy, Słoweńcy, Chorwaci, Węgrzy… Wszyscy mamy te same biblioteczki i szafy!
Jeśli zaś chodzi o stosunki z Żydami, to przeszłość została pogrzebana wraz z ofiarami wojny, co pokazuje opinia Piera: Nie wiem, jak dzisiaj mają się stosunki z Żydami. Gdybym znał odpowiedź, oznaczałoby to, że wciąż jest podział: MY i ONI. Maja ma opinię zbliżoną, choć nie identyczną: Na szczęście, według mnie, stosunki znacząco się poprawiły, a w większości przypadków – są świetne. Nie mogę jednak generalizować: zawsze będą istnieć zamknięte grupy (po obu stronach), które stoją na przeszkodzie poprawie stosunków i doszukują się starych urazów.
Kultura triesteńska ma solidne podłoże: owoc porządku i mentalności habsburskiej
Triest, poza zróżnicowanym społeczeństwem, które uwielbia cieszyć się życiem i wyznaje zasadę „carpe diem” (Marta), poza przyzwyczajeniami i przyjemnościami, ma także ogromny wkład w kulturę i naukę. To miasto wydało wielu wspaniałych twórców i naukowców, a szczególnie znane jest z pisarzy. Wyjaśnia to Piero: Kultura triesteńska ma pewne solidne podłoże, owoc porządku i mentalności habsburskiej. Osobliwość tej sytuacji polega na tym, że było to miasto włoskojęzyczne (a właściwie: dialektu weneckiego) w niemieckim środowisku kulturowym. To dało wielorakie podwaliny: wielcy pisarze, jak Italo Svevo, Umberto Saba czy Virgilio Giotti studiowali w Wiedniu, mówili i pisali po niemiecku; Scipio Slataper rozumiał języki słowiańskie, ale przeprowadził się do Florencji; Carlo Michelstaedter to gorycjanin, a Ferruccio Busoni urodził się w Toskanii, ale z matki triestenki. Te wszystkie przykłady zróżnicowania językowego i myślowego pokazują, że kultura to otwarcie umysłu, a twórczość rodzi się na skrzyżowaniu idei. Triest w okresie swojego największego splendoru, był 20 lat do przodu w stosunku do kultury reszty Włoch. Teksty o psychoanalizie, dzieła Nietzschego, Schopenhauera, Hebbla napływały bezpośrednio z Wiednia i Niemiec i były czytane w oryginale, gdy we Włoszech trzeba było czekać na tłumaczenia.
Luca w swojej wiadomości stwierdził, że Triest to miejsce pełne uroku i tajemnicy, więc trudno się dziwić, że natchnęło tylu artystów. Co ciekawe – nie tylko włoskich. To tutaj James Joyce stworzył swoich Dublińczyków oraz rozpoczął pracę nad Ulissesem, a słynny lekarz Edoardo Weiss, uczeń samego Freuda, prowadził swoją specjalizację, lecząc między innymi Sabę. Tutaj przy niesprzyjających wiatrach marzł i narzekał Rainer Maria Rilke, a jeden z najbardziej zasłużonych historyków sztuki, Niemiec Johann Joachim Winckelmann, został… no cóż, zamordowany.
Jakby tego było mało, w Trieście swoje siedziby ma wiele ciekawych ośrodków naukowych, jak chociażby ICTP – Ośrodek Fizyki Teoretycznej założony przez pakistańskiego zdobywcę Nobla Abdusa Salama. Jak dodaje Maja, Triest jest ważnym miastem uniwersyteckim, nastawionym również na edukację wielokulturową. Organizuje wiele kursów języków i kultur europejskich. Jest miastem wrażliwym, bardziej od innych, na kwestie współżycia i granic; przyzwyczajonym, ze względu na historię i ludność, do kwestii integracji.
Ciekawe, co sprawia, że to właśnie w Trieście twórcze dusze znajdują azyl? Może to coś w powietrzu? A może w którejś z licznych artystycznych kawiarni lubią swój wolny czas spędzać Muzy, zawsze skore do dyskusji z artystami? Może właśnie dlatego Claudio Magris tak często odwiedza swoją ukochaną San Marco na Via Cesare Battisti 18? Piero: Z pewnością w Trieście oddycha się atmosferą inną od reszty włoskich miast. Sens miasta literackiego widzi się w obecności wielu kawiarni (np.: Tommaseo, San Marco, Stella Polare) i innych, nowo otwartych, które próbują stworzyć podobny artystyczny klimat. Są dwa stałe teatry: Rosetti i Verdi; duża różnorodność mniejszych scen, koncerty, inicjatywy, muzea (ponad 20), które, jak na miasto posiadające około 200 tys. mieszkańców, dosyć się wyróżniają. Neoklasyczny styl budownictwa, wpływy wiedeńskie na architekturę, znacząca obecność Joyce’a, który w przeszłości zajmował w mieście 14 różnych mieszkań, Svevo i jego psychoanaliza, miejsca Saby… Powiedzmy, że dla pewnego rodzaju publiki, znającej się na rzeczy, Triest to miejsce wyjątkowe! Ciężko jednak poczuć tę atmosferę w życiu codziennym…
Maja potwierdza trochę smutną konkluzję Piera: Jeśli ciągle gdzieś gonisz, dużo pracujesz, to prawdopodobnie w codziennym, szalonym życiu nie poczujesz tej atmosfery. Natomiast dla tych, którzy mają trochę wolnego czasu, Triest ma do zaoferowania wiele wydarzeń kulturalnych: teatralnych, muzycznych, literackich, filmowych. Jesteśmy dumni z wielu inicjatyw, chociażby takich, jak La Barcolana (najbardziej znane i najbardziej liczne regaty w Europie), La Bavisela (maraton), projekty kinematograficzne, muzyczne, naukowe – wszystko na poziomie europejskim.
Marta zaś przypomina, że do Triestu przyciągają nie tylko atrakcje duchowe: Triest może zaoferować tło do spokojnej pracy: zarówno dla naukowców, jak pisarzy i artystów. Średnia wielkość miasta, zróżnicowane środowisko (morze, góry, Carso[8]), wyjątkowe światło i bogata historia sprawiają, że to miasto ma wszystko, co potrzebne jest do skupienia nad nauką i twórczością.
Trudno zatem się dziwić, że w takich warunkach kwitnie twórczość artystyczna i naukowa, że Triest przyciąga do siebie ludzi z całego świata, którzy często z turystów przeistaczają się w mieszkańców. Mam nadzieję, że Was również, Drodzy Czytelnicy, Maja, Marta, Luca i Piero, z moją niewielką pomocą, zachęcili przynajmniej do odwiedzenia tego niezwykłego miasta. Spróbujcie wsiąknąć w jego artystyczną atmosferę, dajcie się porwać magii tego naznaczonego historią miejsca, usiądźcie w jednej z kawiarni (być może stolik obok Claudia Magrisa), napijcie się miejscowej kawy i zastanówcie… Czy Wasze dalsze losy nie mogą potoczyć się nieco inaczej? Być może Triest, Miasto Graniczne, będzie miało w tym swój udział.
[1] Co w języku pierwszych mieszkańców, czyli Ilirów, oznaczało „targowisko”.
[2] Marta Hapka, Widokówka z Triestu, http://www.dynamis.pl/dl/?id=288.
[3] Giuliano Procacci, Historia Włochów, str. 445, Warszawa 1983.
[4] Claudio Magris, Europa widziana z Triestu, [w:] „Zeszyty Literackie” nr 127, zob. http://www.zeszytyliterackie.pl/index.php?option=com_content&task=view&id=21&Itemid=54 .
[5] Romańska grupa etniczna.
[6] Twór państwowy powstały 1920 roku na pograniczu Włoch i Królestwa Serbów, Chorwatów i Słoweńców, istniejący do 1924 roku.
[7] Zob. G. Procacci, dz. cyt., str. 454.
[8] Piękne, krasowe wzgórza położone na granicy słoweńsko-włoskiej.
Weź udział w naszym konkursie i zawalcz o swój egzemplarz Stambułu do zjedzenia Bartka Kieżuna! Każdy, kto ma słabość do Orientu – nie tylko jego smaków i zapachów, ale także intensywnych barw, żywiołowości i odrobiny nostalgii, która niczym woal otula tu każdy element codzienności – z całą pewnością doceni tę pięknie wydaną i pyszną książkę. Julia Wollner jest w niej zakochana – przeczytaj jej recenzjęBartek Kieżun, Stambuł do zjedzenia!
Jak wziąć udział w zabawie?
Pod niniejszym postem zostaw komentarz stanowiący rozwinięcie myśli: Do Turcji chciał(a)bym…
Na wpisy czekamy do niedzielnego wieczoru. Lentkowa ekipa wybierze dwie najciekawsze wypowiedzi i nagrodzi je książkami. Laureaci zostaną powiadomieni o swojej wygranej na naszym fanpage’u na Facebooku w poniedziałek 23 listopada.
Wartość pięknych tureckich dywanów, uwielbianych przez kolekcjonerów, podróżników i miłośników orientalnej estetyki, wzrasta proporcjonalnie do liczby węzłów na centymetr kwadratowy tkaniny. Jeśli przyrównamy do nich Stambuł do zjedzenia, otrzymamy kobierzec nie tylko magiczny, bo porywający w fascynującą podróż do odległej krainy, ale także drogocenny. Wątków, niczym węzłów, mamy tu bowiem bez liku. Obok smakowitych receptur na tureckie dania, autor serwuje nam spotkania z mieszkańcami Stambułu; pokazuje zabytki i muzea; porywa zarówno na zakupy, jak i włóczęgę bez celu. Z przepisami sąsiadują opowieści o tureckiej muzyce, stambulskich kotach, kwitnących tulipanach i kapryśnej pogodzie. Każdy, kto ma słabość do Orientu – nie tylko jego smaków i zapachów, ale także intensywnych barw, żywiołowości i odrobiny nostalgii, która niczym woal otula tu każdy element codzienności – z całą pewnością doceni i pokocha tę pięknie wydaną książkę.
Jako człowiek, który świat odbiera głównie nosem, zakochałam się w nowej książce Bartka już po przeczytaniu pierwszego akapitu. Brzmi on następująco: Uwielbiam zapach Stambułu. Aromat pieczonych kasztanów, dymne nuty korzennych przypraw i słoność morza Marmara wciskają się do nosa, tworząc unikatową mieszankę. Dochodzi do tego czasem przyjemna, a czasem nie, woń mięsa muskanego ogniem, olejku różanego, słodkie nuty prażonych orzechów, karmelu i miodu.
Jak to często bywa w wypadku rzeczy o naprawdę wysokiej wartości, wyjątkowość Stambułu do zjedzenia tkwi nie tylko w porywającej estetyce i jakości materiału, ale także w prostocie i klarowności. Smakowite opowieści Bartka Kieżuna są cudownie bezpretensjonalne – o skomplikowanych daniach rozprawia on prostym, zrozumiałym dla wszystkich językiem; o wielowiekowych tradycjach mówi dowcipnie, lekko, niczym dobry znajomy przy gorącej tureckiej herbacie. Ja, zachwycona, na czarodziejskim dywanie wydanym przez Buchmanna mam zamiar fruwać do Stambułu długo i wytrwale, a do tego – z prawdziwą przyjemnością.
Bartek Kieżun, Stambuł do zjedzenia, Buchmann, Warszawa 2020
Mówię: Hiszpania, myślę: flamenco! Mówię: flamenco, myślę: Carmen w reżyserii Carlosa Saury. Przed oczami mam 8-minutową scenę tanecznego pojedynku dwóch kobiet, które walczą o uznanie w oczach reżysera-choreografa. Carmen, młodsza z nich, to pewna siebie tancerka na początku kariery scenicznej. Staje w szranki z doświadczoną primabaleriną, której odebrała tytułową rolę w balecie… Carmen.
Każdy, najdrobniejszy nawet gest daje upust olbrzymiemu ładunkowi emocji. Stepowanie, energiczne ruchy biodrami typowe dla flamenco i Carmen w czarnej spódnicy przykrywającej ogniście pomarańczowe rajstopy. Wybuch wulkanu jest bardzo blisko. I buch! Zakończenie jest zaskakujące…
Ciało – przedmiot pożądania
Główny bohater Drżącego ciała Almodovara, Victor, wychodzi po kilku latach z więzienia. Jest rozgoryczony, ma poczucie niesprawiedliwości i przygotowany plan vendetty. Pragnie udowodnić swoją wartość pewnej kobiecie, która kilka lat wcześniej przypieczętowała jego los. Kiedy ich drogi znów się krzyżują, wracają dawne uczucia i rośnie erotyczne napięcie. Pewnej nocy hamulce puszczają; złość i nienawiść mieszają się z ekscytacją i pożądaniem. Nieistotna jest duchowa bliskość; wystarczy ciało i gra zmysłów.
Wideo z zapisem sceny dostępne jest na platformie Youtube po wpisaniu w wyszukiwarce hasła “Carne tremula cena de amor.” Nie umieszczamy bezpośredniego linku ze względu na dzieci, którym zdarza się odwiedzać nasz portal.
Ciało – ograniczenie
Ramon spaceruje po plaży w słoneczny dzień. Morska woda obmywa mu stopy. W tle majaczy niebieski horyzont. Słychać szum fal rozbijających się o kamienisty brzeg. Wspomnienia nakładają się i przywołują obrazy dnia, który na zawsze zmienił jego życie. Ostatnie chwile wolności, zanim zmyje ją jedna decyzja i nieodpowiedzialny ruch. Konsekwencją będzie życie z ograniczeniem.
Dziś – już od ponad 28 lat – Ramon, bohater W stronę morza w reżyserii Alejandra Amenabara, jest przykuty do łóżka. Całkowicie zależny od osób wokół i bez władzy nad własnym ciałem. Potrzebuje pomocy w wykonywaniu najprostszych czynności, a jego myśli nieustannie wędrują do przeszłości ukrytej za oknem. Wyobraźnia Ramona pracuje na najwyższych obrotach i umożliwia pokonywanie ograniczeń. Ostatnia scena jest na to najlepszym dowodem. Oto potęga wyobraźni, której ciało całkowicie się podporządkowuje. Jedno z najpiękniejszych zakończeń, jakie widziałem w kinie.
Uwaga: spojler!
Strona korzysta z plików cookies w celach statystycznych, zgodnie z Polityką prywatności.