Jako młodziutka dziewczyna, za każdym razem, gdy odwiedzałam Rzym i przechadzałam się Via dei Fori Imperiali, zatrzymywałam się przy posągu cesarza Augusta i kierowałam w jego stronę groźne spojrzenie. Później maszerowałam na drugą stronę ulicy, by spędzić trochę czasu przy jego wuju Juliuszu, ofierze pamiętnych Id Marcowych, oraz obok świątyni Wenus Rodzicielki, gdzie dumałam nad losami Kleopatry. Sympatia wobec ptolemejskiej królowej, od zawsze szczególnie mi drogiej, nie pozwalała na przyjacielskie stosunki z Augustem, zwycięzcą bitwy pod Akcjum, która stanowiła de facto koniec panowania władczyni. Lektura i analiza źródeł nie pozostawiała mi zresztą wątpliwości – pierwszy cesarz starożytnego Rzymu był postacią bezduszną, okrutną, a do tego pełną hipokryzji. Czy jednak na pewno? Może wśród surowych wierszy starożytnych dokumentów umknęło mi coś, co dostrzec może tylko ktoś o wyjątkowej wrażliwości, gotowy do głęboko humanistycznego spojrzenia?
Posąg Augusta na Via dei Fori Imperiali w Rzymie
Tym kimś okazał się John Williams (1922–1994), amerykański pisarz, w Polsce znany głównie z powieści Stoner. Na początku lat 70. wydał on inną nie mniej znakomitą książkę, która nagrodzona została National Book Award i która poświęcona została właśnie rzymskiemu cesarzowi. Ta epicka opowieść, opublikowana niedawno przez Filtry w świetnym tłumaczeniu Macieja Stroińskiego, pokazuje drogę, którą Oktawian August musiał pokonać, aby dojść na szczyt, zostając panem ówczesnego świata i dołączając do po śmierci grona bogów jako „Divus Augustus”.
Williams nadał swej opowieści formę epistolarną: na narrację składają się fikcyjne listy, dzienniki i notatki rozmaitych postaci związanych z głównym bohaterem. Dzięki ich lekturze poznajemy Augusta z przeróżnych punktów widzenia. Spoglądamy na niego zarówno z perspektywy wiernych przyjaciół z młodości, jak i zaciekłych wrogów; patrzymy okiem nabliższych krewnych, ale także osób zupełnie postronnych. Obraz cesarza, który wyłania się z tej chóralnej opowieści, nie mógłby być bardziej wielowymiarowy i niejednoznaczny. Oto do czynienia mamy już nie tyle z bezwzględnym politykiem, niewiernym mężem i nieczułym ojcem niepomnym cudzych krzywd, ile z człowiekiem gotowym do ciągłej refleksji nad sobą i swoim życiem, zmagającym się z wątpliwościami i lękami, zmuszanym nieustannie do trudnych wyborów, w których pogodzenie różnych racji często okazuje się niemożliwe.
Polskie wydanie Augusta podróżowało ze mną niedawno do Aten, gdzie rozgrywa się zresztą część akcji powieści
Lektura Augusta, mimo swej wielogłosowości, jest niezwykle angażująca. Między punktami widzenia przechodzi się płynnie i lekko, a całość czyta z prawdziwą przyjemnością. Styl Williamsa, który pozwolę sobie określić mianem bardzo „rzymskiego”, urzeka cenioną przez starożytnych oszczędnością, niemal ascetyzmem. Pełen jest wyważenia i elegancji, którego tak bardzo brakuje wielu z nas na co dzień, także w debacie publicznej. Myśl o tej ostatniej pojawia się zresztą często w czasie lektury. Jest to wszak powieść o polityce, napisana w sposób, który przemawia także do osób stroniących na co dzień od kwestii z nią związanych. Czytając książkę Williamsa – być może w poszukiwaniu inteligentnej rozrywki czy z powodu zainteresowania antykiem – niepostrzeżenie rozmyślamy o złożoności politycznych decyzji, o znaczeniu sztuki kalkulacji i chodzenia na kompromis. Zastanawiamy się nad mocą propagandy i uświadamiamy sobie, jak często padamy ofiarą manipulacji ze strony tych, którzy, jak August i jego świta, potrafią tworzyć narracje korzystne dla swojego wizerunku. Zadajemy sobie wreszcie ciągle aktualne pytanie o moralność: czy działanie na rzecz innych, dla dobra ogółu, legitymizuje poczynania niezgodne z ogólnie przyjętymi wartościami? To wszystko kwestie, nad którymi warto zastanowić się szczególnie przed wyborami, a lektura książki jawi się jako wyjątkowo adekwatna w dniach, w których wielu z nas potrzebuje przypomnienia: każdy głos ma znaczenie. Liderzy, których wybieramy, mogą przecież zmieniać bieg historii.
Odkąd kilkanaście lat temu po raz pierwszy przeczytałam powieść Williamsa – dziś wracam do niej z wielką przyjemnością! – moje wizyty na Via dei Fori Imperiali wyglądają ciut inaczej. Nadal przesiaduję na ławeczce pod pomnikiem Cezara i nadal gawędzę z Kleopatrą przy trzech kolumnach świątyni, w której znajdowała się jej podobizna. Nie rzucam już jednak wrogich spojrzeń Augustowi. Wystarczy, że, siedząc po drugiej stronie ulicy, pozdrowię go delikatnym skinieniem głowy – i to z pewną dozą wdzięczności. To właśnie jego historia opowiedziana przez amerykańskiego pisarza pokazała mi, jak zawiłe są kwestie związane z władzą i polityką; jak wiele tu dwuznaczności, dylematów, punktów spornych i pytań bez odpowiedzi. Dużo więcej, niż chciałam to przyznać jako nastoletnia miłośniczka antyku.
John Williams, August, tłumaczył Maciej Stroiński, Filtry 2025
Postacie rzeczywiste lub mityczne, żyjące lub z dalekiej przeszłości – w marzeniach możemy spotkać je wszystkie. Dziś poznasz te, które najbardziej inspirują do spotkania autorki tekstów publikowanych w naszym magazynie!
Renia Respondek
Chciałabym spotkać się na herbatce z Sinanem. Popijąc aromatyczny czaj, najpierw wyraziłabym swój zachwyt się jego niezwykłymi budowlami. Później poprosiłabym, by opowiedziałby mi o swoich inspiracjach i o tym, jak w swoich dziełach łączył technologię, sztukę i duchowość. I jak to zrobił, że w jego meczetach panuje tak niesamowita akustyka! Bardzo ciekawa byłabym jego opinii na temat wpływu architektury na emocje ludzi i tego, jak harmonia przestrzeni kształtuje życie codzienne. Na pewno zapytałabym go, jak radził sobie z wyzwaniami konstrukcyjnymi; dociekałabym też, czy podoba mu się współczesny Stambuł i czy chciałby w nim coś zmienić. Kto wie, może na koniec wspólnie zaprojektowalibyśmy coś nowego?
Mimar Sinan (ok. 1490–1588) – najwybitniejszy architekt Imperium Osmańskiego, pełnił funkcję naczelnego budowniczego przez blisko 50 lat. Zaprojektował ponad 300 budowli, w tym meczet Sulejmana w Stambule i arcydzieło – meczet Selimiye w Edirne. Jego konstrukcje łączyły innowacyjność, harmonię i funkcjonalność. Wcześniej był inżynierem wojskowym, co wpłynęło na jego techniczne podejście do architektury. Jego wpływ widoczny jest w budownictwie do dziś.
Agnieszka Jasińska
Bardzo chciałabym spotkać się z Vedraną Rudan. Jest to dla mnie postać niezwykle inspirująca na wielu poziomach. Bezkompromisowa, ale gotowa do poświęceń w imię miłości; ceniąca wolność wyboru, a jednocześnie świadoma tego, że „życie znosi prawo do wolności”. Kobieta, która pokazuje, że „wiek to tylko liczba”. Pierwszą książkę, która przyniosła jej wielki sukces, napisała, mając 52 lata. Spektakularne wolty w jej życiu osobistym dowodzą, że na zmiany zawsze jest czas.
Słynne jest jej nieprzebieranie w słowach. Rudan nie gryzie się w język. W jej książkach mamy cały inwentarz wulgaryzmów (dodajmy – na ogół uzasadnionych), w kontakcie bezpośrednim też nie szczędzi rozmówcom mocnych wrażeń. Na konferencjach prasowych z jej udziałem dziennikarze muszą być przygotowani na wszystko.
Vedrana uwielbia Polskę. Ma o nas jak najlepsze zdanie. Mimo, że pochodzi znad Adriatyku, chętnie przyjeżdża nad Morze Bałtyckie. Bardzo lubi spędzać czas w naszym kraju, a my odwzajemniamy się promowaniem jej twórczości. Jej sztuki były wystawiane przez najlepszych: monodram Ucho, gardło, nóż grany był przez Krystynę Jandę w teatrze Polonia przez piętnaście lat, a spektakl na podstawie jej książki Murzyni we Florencji na w reżyserii Iwony Kempy bił rekordy popularności w Teatrze Nowym Proxima w Krakowie.
Vedrana Rudan (ur. 1949) – chorwacka pisarka i dziennikarka.
Magda Miśka-Jackowska
Nigdzie indziej prawdodobnie nie dostałabym takiego pytania, bo kto inny, poza nami w świecie „Lente”, ma w dzisiejszym świecie czas i siły, aby fantazjować o spotkaniach z postaciami Śródziemnomorza? Otóż my mamy, bo dzięki tej pięknej zabawie mamy czas i siłę na całą resztę…
Gdybym mogła, chciałabym spotkać Mnemosyne, boginię pamięci. Nie tylko dlatego, że pamięć wydaje mi się jedną z najbardziej fascynujących i płatających figle zdolności człowieka. Pamięć o czymś, o kimś, to wspaniałe wyróżnienie, brak pamięci tymczasem – ból. Jednak dużo bardziej interesują mnie jej relacje, powiedzmy, rodzinne. Dziewięć córek, dziewięć muz. I ta dziesiąta, nienazwana do dzisiaj, sierota. W roku 130. urodzin kina nie przestaję się zastanawiać nad tym, czy rzeczywiście tak daleko odeszliśmy w kinie od antycznych sztuk (od muzy gwiazd nie odeszliśmy wcale). Bo może nie jest to nic nowego, poza technologią.
Kultura jest pamięcią. Zajmuję się nią codziennie, także dzisiaj, w czasach kryzysów, wojen i wśród coraz częściej pojawiających się pytań, po co ona, skoro tyle spraw ważniejszych. Nigdy nie umiem udzielić mądrej, satysfakcjonującej odpowiedzi, więc może mogłabym zapytać… u źródła?
Mnemosyne (Μνημοσύνη) – w mitologii greckiej tytanida, bogini i uosobienie pamięci. Była córką Uranosa i Gai. Z jej związkiem z Zeusem urodziły się córki – muzy olimpiskie: Erato, Euterpe, Kalliope, Klio, Melpomene, Polihymnię, Talię, Terpsychorę i Uranię.
Karolina Janowska
Chciałabym spotkać się z Liwią Druzyllą. Chętnie zapytałabym ją, jak udało jej się rządzić zza pleców męża, rządzić tak skutecznie, tak twardo i tak zdecydowanie, że dopięła swego i posadziła na tronie Tyberiusza. I jak to jest być żoną człowieka, który odebrał ją poprzedniemu mężowi jak zabawkę. Czy kochała Augusta? Czy to było małżeństwo polityczne, wyrachowane, obliczone na sukces imperium? Co czuła, trując kolejno członków rodziny cesarskiej? Czy to ona wlewała truciznę? Czy może cała ta gadanina o truciu była wyssana z palca? Czym się kierowała: żądzą władzy, chęcią zemsty, miłością do synów? Jakie były jej motywy? Liwia to jedna z najbardziej intrygujących postaci starożytności. Otrzymała tytuł Augusty, nazywano ją matką ojczyzny, ale jeśli wczytamy się w Swetoniusza, to wyłania się z nich obraz niezbyt pochlebny. Ja chciałabym zobaczyć w niej kobietę, człowieka z krwi i kości. Porozmawiać, spojrzeć w oczy i przekonać się, czy jest w nich życie i uczucie.
Liwia Druzylla (58 r. p.n.e.–29 r. n.e.) – żona cesarza Oktawiana Augusta, wpływowa rzymska arystokratka z dynastii julijsko-klaudyjskiej, znana ze swojego zaangażowania w politykę i umiejętności manipulowania dworem cesarskim.
Julia Wollner
Jako że w marzeniach nie uznaję ograniczeń, na kawę umówiłabym się na pewno z więcej niż jedną osobą! W pierwszej kolejności oczywiście z Kleopatrą, którą wyściskałabym serdecznie jak starą przyjaciółkę. Była niezwykle czarująca, a jej urok polegał przede wszystkim na umiejętności prowadzenia konwersacji, więc nie planowałabym z góry, o czym będziemy rozmawiać. Jestem zresztą przekonana, że koniec końców zeszłoby na pozycję kobiety w męskim świecie. Chętnie uścisnęłabym też dłoń Cezarowi, zapewne konkretnemu i rzeczowemu, a jednocześnie skorym do flirtu (rzymski dyktator był niepoprawnym kobieciarzem, choć podobno miewał także związki z mężczyznami), zaś odrobiny wina napiłabym się z ich przyjacielem Markiem Antoniuszem, niezrównanym kompanem w zabawie. Po tym wszystkich spotkaniach, budzących we mnie ogromne emocje, pobiegłabym pogawędzić chwilę z Luigim Pirandellem, którego nostalgiczna proza zawsze działała na mnie uspokajająco. Na kolejne dni zaplanowałabym randkę z Achillesem, którego historia od dzieciństwa bardzo mnie poruszała, z cesarzową Sisi, która opowiedziałaby mi o swoim Korfu, i z Eliezerem Ben Jehudą, aby dowiedzieć się, jak to jest wskrzeszać język, który śpi kamiennym snem od wielu wieków. Ten spotkaniowy maraton zakończyłabym pogawędką z Janem Parandowskim. Chciałabym podziękować mu za książki, dzięki którym narodziła się moja pasja do Śródziemnomorza.
Kleopatra (69–30 p.n.e.) – ostatnia królowa Egiptu z dynastii Ptolemeuszy, znana ze swych mądrych rządów. Była w związku z Juliuszem Cezarem, a po jego śmierci – z Markiem Antoniuszem. Popełniła samobójstwo po klęsce w bitwie pod Akcjum.
Juliusz Cezar (100–44 p.n.e.) – rzymski wódz, polityk i dyktator, który przeprowadził reformy ustrojowe, podbił Galię i odegrał kluczową rolę w przekształceniu Republiki Rzymskiej w Cesarstwo Rzymskie.
Marek Antoniusz (83–30 p.n.e.) – rzymski polityk i wódz, bliski współpracownik Juliusza Cezara. Po jego śmierci zawiązał II triumwirat i stał się kochankiem Kleopatry, z którą przegrał walkę o władzę z Oktawianem Augustem.
Luigi Pirandello (1867–1936) – włoski dramaturg, powieściopisarz i nowelista, laureat Nagrody Nobla w dziedzinie literatury, znany z eksperymentalnych sztuk teatralnych, takich jak „Sześć postaci w poszukiwaniu autora.”
Achilles – legendarny grecki heros, syn Tetydy i Peleusa, najsłynniejszy wojownik wojny trojańskiej, którego jedynym słabym punktem była pięta.
Cesarzowa Sisi (Elżbieta Bawarska, 1837–1898) – cesarzowa Austrii i królowa Węgier, znana z niezwykłej urody, buntowniczego charakteru, skomplikowanego życia osobistego i tragicznej śmierci z rąk anarchisty.
Eliezer Ben Jehuda (1858–1922) – żydowski językoznawca, który odegrał kluczową rolę w odrodzeniu języka hebrajskiego jako żywego języka mówionego w czasach współczesnych.
Jan Parandowski (1895–1978) – polski pisarz, eseista i tłumacz, znany przede wszystkim jako autor „Mitologii” oraz jako popularyzator kultury antycznej.
Materiał powstał w ramach płatnej współpracy z Wydawnictwem Albatros.
Kochał otwarte okna i często je malował. Rozumiem go w pełni, bo i ja okna uwielbiam: umożliwiają pozostanie w łączności ze światem bez opuszczania bezpiecznej kryjówki; przede wszystkim jednak: wpuszczają do domu życiodajne światło. Jako mała dziewczynka zobaczyłam gdzieś jego obraz Otwarte okno w Collioure – cudownie barwny, pełen słońca, ukazujący morze – i uznałam, że Henri Matisse (1869–1954) będzie moim ulubionym malarzem. Później artystyczne fascynacje mnożyły się w moim życiu bez umiaru, ale praca francuskiego artysty na zawsze pozostała mi w pamięci.
O tym dziecięcym zachwycie przypomniałam sobie niedawno, trafiając na oryginalną angielskojęzyczną wersję książki Madame Matisse brytyjskiej autorki Sophie Haydock, która, pod patronatem naszego magazynu, ukazała się właśnie w przekładzie na język polski. Jest to powieść historyczna oparta na faktach, przybliżająca postać genialnego artysty z punktu widzenia najważniejszych kobiet w jego życiu: żony Amélie, młodej przyjaciółki i muzy Lidii Delektorskiej oraz córki Marguerite. Każda z nich widziała go inaczej; każdą traktował w inny sposób; każda też odcisnęła niezatarte piętno na jego twórczości.
Akcja książki rozgrywa się na przestrzeni kilku dekad: od końca XIX wieku, gdy Matisse, nieznany jeszcze nikomu, spotyka swoją późniejszą małżonkę; przez początek XX stulecia, gdy zaczyna odnosić swoje pierwsze sukcesy; lata 30., gdy, posunięty już w latach, niestrudzenie pracuje na francuskiej Riwierze; po czasy II wojny światowej i późniejsze. Poznając historię Amélie, Lidii i Marguerite, towarzyszymy malarzowi w jego fascynującej pracy; poznajemy Paryż przełomu wieków, pełen artystycznego fermentu, oraz Prowansję, tonącą w słońcu, ale i niepozbawioną mroku. Przede wszystkim jednak przyglądamy się jego życiu rodzinnemu: dowiadujemy się, jakim był mężem i ojcem, jakie emocje budziła jego sztuka w najbliższych i jak emocje te prowadziły do konfliktów, rywalizacji i prawdziwych dramatów.
Londyńska pisarka stworzyła książkę dla szerokiej publiczności. Madame Matisse to wciągająca powieść, która trzyma w napięciu, nie wymagając jednocześnie znajomości epoki ani wiedzy z dziedziny historii sztuki. Stanowi natomiast wspaniałą zachętę do bliższego poznania dzieł wielkiego artysty – czytając kolejne rozdziały, trudno powstrzymać się od natychmiastowego wyszukiwania obrazów, które pojawiają się w fabule. Jakże inaczej patrzy się na nie, poznawszy historię ich powstania! Po lekturze na zawsze zapamięta się też, kim byli fowiści i co charakteryzowało ich dzieła; nie zapomni nazwisk takich, jak Paul Cézanne czy Louis Vauxcelles. Jednocześnie można poczuć niepohamowaną chęć podróży na południe Francji, gdzie światło i kolor tak pięknie wpływały na tworzenie zarówno dzieł sztuki, jak i ludzkich historii.
Sophie Haydock, Madame Matisse, tłumaczył Janusz Ochab, Albatros 2025
Miasto kojarzy nam się z czymś bardzo przyziemnym, namacalnym: ulice, place, nasze mieszkanie, budynki użyteczności publicznej. Dla Włochów to coś znacznie więcej. Truizmem jest pisanie, że kochają swoje małe ojczyzny, ale warto podkreślić, że dla nich w skład miasta wchodzą także wartości pozamaterialne (jak kultura czy zwyczaje), a nawet… pozaziemskie. Nieodłącznym elementem ich małej ojczyzny jest bowiem święty patron, którego wybrali kiedyś ich przodkowie i którego szanuje się do dzisiaj. Opiekunowie miast nie są jednak postaciami pomnikowymi, o których niewiele się wie i o których pamięta się tylko podczas oficjalnych uroczystości. Ciągle odczuwa się obecność patrona w mieście, modli się do niego w sprawach ważnych i błahych, rozmawia się o nim przy espresso, traktuje się go jak pobratymca. Dlaczego mieszkańcy włoskich miejscowości wybrali sobie akurat takich, a nie innych opiekunów? Warto przyjrzeć się kilku najciekawszym związkom miasto-patron.
Na czerwoną Bolonię spogląda z góry aż troje patronów. Fot. Bogdan Dada
Bolonia: św. Petroniusz, św. Katarzyna Bolońska, św. Dominik
Bolonia, stolica Emilii-Romanii, określana jest trzema epitetami: la rossa (czerwona), la dotta (uczona), la grossa (tłusta). Czerwień odnosi się do poglądów politycznych mieszkańców, jak i do dominującej barwy zabudowań. Uniwersytet w Bolonii jest najstarszym w zachodnim świecie, nie dziwi więc podkreślanie zasług naukowych miasta. A że na północy Włoch jest nieco chłodniej niż na południu, tutejsza kuchnia jest bardziej pożywna, kaloryczna i, właśnie, tłusta. Mnie Bolonia kojarzy się przede wszystkim z nadmiarem, obfitością. Jej mieszkańcy nie mogliby sobie pozwolić na posiadanie zaledwie jednego patrona. Dlatego nieoficjalnie mają ich aż troje.
Pierwszym był żyjący w V wieku św. Petroniusz – rzymski urzędnik, który udał się do Palestyny i odwiedzał święte miejsca. Pod wpływem pielgrzymki został duchownym, a w końcu, ok. 432 roku, biskupem Bolonii. Naprawił wiele kościołów i innych budynków zniszczonych przez Gotów podczas inwazji na cesarstwo zachodniorzymskie. Za jego sprawą wybudowano też najpiękniejszą budowlę sakralną w mieście: bazylikę św. Stefana, kompleks siedmiu kościołów, które miały symbolizować mękę Chrystusa. Bolończycy odwdzięczyli się, poświęcając Petroniuszowi wielką bazylikę (początek budowy 1390 r.). Wizerunek świętego – figurę autorstwa Michała Anioła – można też odnaleźć na bazylice św. Dominika i na statui przy wieży Asinelli. W ikonografii często jest przedstawiany z makietą Bolonii w rękach.
Drugą opiekunką miasta stała się św. Katarzyna Bolońska (1413-1463). Jej ojciec, Benvenuto Mammolini, był patrycjuszem Ferrary. Katarzyna od dziecka przejawiała talent do poezji, muzyki i malarstwa; swoje umiejętności postanowiła jednak poświęcić Bogu i w wieku 28 lat wstąpiła do klarysek, które miały swój klasztor w Ferrarze. Choć była przyzwyczajona do wygód, zaczęła prowadzić surowe życie. Była piekarką, furtianką, a nawet mistrzynią nowicjatu. W 1456 roku bolończycy ufundowali klasztor klarysek, a jego pierwszą przełożoną została właśnie Katarzyna. Klasztorowi nadano taką samą nazwę, jak temu w Ferrarze: Corpus Domini (Boże Ciało). Ze względu na to, że klaryski to zakon o bardzo surowej regule, bolończycy wierzyli, że siostrzyczki swoją modlitwą (…)wypraszały dla gościnnej Bolonii błogosławieństwo Boże[1]. Katarzyna zmarła 9 marca 1463 roku, w wieku 50 lat. Jej ciało można oglądać w zakrystii kościoła Corpus Domini. Jednak, co ciekawe, nie leży ona w trumnie, ale siedzi na tronie, jakby ciągle była gotowa wysłuchać potrzebujących. W zakrystii przechowywane są też przedmioty używane przez świętą, jej utwory literackie i rysunki. Chyba naprawdę lubiła pisać, bo jej najdłuższy utwór, poświęcony rozważaniu męki i śmierci Chrystusa, liczy 5610 wierszy. Ogłoszono ją patronką artystów i malarzy, co dla Włochów musi być szczególnie ważne.
Bolończycy są także przywiązani do św. Dominika Guzmána (ok.1172-1221), założyciela Zakonu Kaznodziejskiego. Urodził się w Hiszpanii, ale swoje życie związał z Włochami. Pewnej nocy Bóg zesłał mu proroczy sen: święci Piotr i Paweł zachęcili Dominika, by rozesłał swoich synów duchowych jako kaznodziejów. Guzmán wysłał więc grupę 17 swoich pierwszych zakonników do Hiszpanii, Paryża i Bolonii właśnie. Z kolei w 1220 roku przyszły święty zwołał tutaj kapitułę generalną zakonu, na której postanowiono m.in., że zakon ma być żebraczy, tj. nie może posiadać stałych dóbr, tylko utrzymywać się z ofiar. Klasztor w Bolonii, obok konwentu w Tuluzie, stał się najważniejszym miejscem dla kaznodziejów. Tam właśnie zmarł Dominik, 6 sierpnia 1221 roku, na rękach swoich współbraci, w wieku ok. 50 lat. W Bolonii, w kościele dominikanów, w osobnej kaplicy spoczywają jego szczątki.
Mediolan może zawsze liczyć na swojego świętego. Fot. Mikita Yo
Mediolan: św. Ambroży
Milano lavora, Roma gode (‘Mediolan pracuje, Rzym się bawi’). To zapewne wyjaśnia, dlaczego stolica Lombardii jest gospodarczym i finansowym centrum kraju. Ale trudno tu narzekać na nudę: w końcu Mediolan to także najsłynniejsza we Włoszech (i pewnie w całej Europie) opera i światowa stolica mody. W średniowieczu miasto było ważnym centrum chrześcijaństwa – to właśnie tutaj Konstantyn Wielki ogłosił edykt zwany mediolańskim, wprowadzający wolność wyznania w Cesarstwie Rzymskim. Mediolan ma zatem z czego być dumny. Dlatego też na patrona wybrał sobie świętego z najwyższej półki, jednego z czterech wielkich doktorów Kościoła – św. Ambrożego (ok. 340-397).
Już samo imię przyszłego świętego podkreślało jego wyjątkowość: w języku greckim ambrosia oznacza nektar dający nieśmiertelność. Z tym imieniem wiąże się również wydarzenie, które ponoć miało miejsce przy urodzinach Ambrożego. Na jego ustach usiadł rój pszczół, który matka chciała odegnać, ale ojciec, spodziewając się wielkich rzeczy, kazał poczekać, aż owady same odlecą. Przekonywał, że jeśli dziecko przeżyje, to będzie kimś wielkim, być może przednim mówcą. Tak też się stało: Ambroży ukończył w Rzymie szkoły gramatyki i wymowy, po czym założył własną. Jego przygoda z Mediolanem zaczęła się w 370 roku, kiedy został mianowany przez cesarza namiestnikiem prowincji Liguria-Emilia, której Mediolan był wówczas stolicą. Ambrożemu przez trzy lata sprawowania funkcji udało się zaprowadzić w prowincji porządek i wyprowadzić na prostą jej finanse. Zasłużył się dla miasta tak bardzo, że gdy zmarł ariański biskup Auksencjusz, poproszono Ambrożego o mediację przy wyborze jego następcy, bo zarówno katolicy, jak i arianie, chcieli mieć swojego przedstawiciela. Podczas wyborów podobno jakieś dziecko zawołało: „Ambroży biskupem!”, co uznano za znak Boży.
W 378 roku do Mediolanu przeniosła się matka cesarza Walentyniana II, Justyna, która była zwolenniczką arian. Nakazała zająć dla swoich współwyznawców bazylikę Porziana. Na szczęście Ambroży został uprzedzony o niebezpieczeństwie i zabarykadował się w tejże wraz z ludnością Mediolanu. Straż cesarska wraz z arianami otoczyła kościół, ale dzielny biskup ich nie wpuścił. Oblężenie trwało dwa miesiące, w trakcie których mieszkańcy Mediolanu donosili zamkniętym w kościele pokarm. W końcu, by sprawa nie zakończyła się większymi rozruchami, arianie, którzy byli w mniejszości, musieli ustąpić.
Jak wielkim szacunkiem cieszył się Ambroży, świadczy fakt, że mógł połajać samego cesarza. W 390 roku cesarz Teodozjusz krwawo stłumił zamieszki w Macedonii, mordując ponad 7000 mieszkańców Tesaloniki. Kiedy wracał do Mediolanu, wstrząśnięty Ambroży wysłał do niego list z wyrzutami, nakazując, aby za tę zbrodnię przyjął publiczną pokutę. Cesarz pokornie się zgodził i jako grzesznik przez trzy miesiące nie wstępował do kościoła.
Ambroży zmarł 4 kwietnia 397 roku. Pochowano go w bazylice, która dzisiaj nosi jego imię, obok świętych Gerwazego i Protazego. W X wieku wszystkie trzy ciała umieszczono we wspólnej, kryształowej trumnie. Uczony święty pozostawił po sobie mnóstwo pism i, co ciekawe, poza egzegezami Pisma Świętego, dziełami dogmatycznymi czy apologetycznymi, znalazły się wśród nich utwory poetyckie: mowy pogrzebowe, listy i 18 hymnów liturgicznych. Ambroży, jak każdy Włoch, znał się również na kobietach: wśród jego dzieł moralnych znajdują się takie intrygujące pozycje, jak O dziewicach i O wdowach.
W San Gimignano świętości nie brakuje. Fot. Sir. Simo
San Gimignano: św. Geminian, św. Fina
O San Gimignano krążą skrajne opinie: jedni się nim zachwycają, inni uznają za skansen dla turystów. Choć racje tych drugich można zrozumieć, dla miłośników średniowiecza wizyta w San Gimignano jest niepowtarzalną okazją, by przenieść się w czasie do XII wieku. Tu czuje się ślady historii, nawet, jeśli są one nieco wypolerowane dla zwiedzających. I choć z 76 wież ostało się zaledwie 14, to i tak robią wrażenie. San Gimignano leżało na szlaku Via Francigena, jednej z głównych dróg pielgrzymkowych z Europy Północnej do Rzymu, nic więc dziwnego, że świętości tu pod dostatkiem.
Nazwa miasteczka kojarzy się ze św. Geminianem (we Włoszech zwanym też Gimignano), żyjącym w IV wieku biskupem Modeny. Jego historię najlepiej jest prześledzić, udając się do Museo Civico, gdzie znajduje się obraz Taddea di Bartolo, ilustrujący życie świętego. Geminian uratował miasteczko przed najazdem Hunów z Attylą na czele; jak wynika z obrazu – dokonał tego za sprawą rozmowy z wielkim wodzem. Święty uchronił również swoich wyznawców przed zmoknięciem w kościele z przeciekającym dachem, wypędził diabła z córki bizantyjskiego cesarza i cudownie uciszył wzburzone morze. Ale najbardziej ludzki jest w scenie, gdy spotyka Lucyfera w chwili załatwiania naturalnej potrzeby i przegania go znakiem krzyża. W ikonografii św. Geminian często przedstawiany jest z modelem San Gimignano w rękach.
Choć św. Geminian to oficjalny patron, większą czułością darzy się tutaj chyba św. Finę (1238-1253). Urodzona w San Gimignano pobożna dziewczynka podobno wychodziła z domu tylko na mszę świętą. W wieku 10 lat zapadła na ciężką chorobę, prawdopodobnie gruźlicę kości. Leżała na desce bez ruchu i pokładała nadzieję w Chrystusie, wierząc, że cierpienie zbliży ją do Pana. W końcu dostała odleżyn, a jej ciało przywarło do drewna i zaczęły je toczyć robaki i podjadać myszy, których Fina nie była w stanie odpędzić. Jakby tego było mało, w czasie choroby straciła oboje rodziców. Zamiast narzekać, dziewczynka prosiła Boga, by szybko ją do siebie przyjął. Pełni współczucia mieszkańcy San Gimignano często ją odwiedzali. Fina cierpiała przez pięć lat, aż wreszcie ukazał jej się Grzegorz Wielki i pocieszył, że umrze za osiem dni. Tak też się stało. Deska, na której leżała dziewczynka, pokryła się ponoć kwiatami. Białe fiołki zakwitają zresztą na murach miasta w każdą rocznicę jej śmierci, w marcu. Historia dziewczynki tak poruszyła mieszkańców, że na jej pogrzebie zebrały się tłumy, a z datków zebranych przy jej grobie wybudowano przytułek dla starców i biednych, który funkcjonował aż do XIX wieku (obecnie mieści się tam muzeum sztuki współczesnej). Finę ogłoszono zresztą opiekunką słabszych: niepełnosprawnych i sparaliżowanych.
Żeby lepiej poznać historię św. Finy, należy udać się do kolegiaty Najświętszej Maryi Panny, gdzie znajduje się kaplica świętej, w której przechowywane są jej szczątki. Benedetto da Maiano wykonał ołtarz, marmurowy grobowiec i płaskorzeźby. Freski w lunetach natomiast są dziełem Ghirlandaia. Na Pogrzebie św. Finy widzimy świętą na marach, a w tle wieże San Gimignano; artysta uwiecznił także trzy cuda, które miały miejsce podczas śmierci dziewczynki: aniołowie biją w dzwony, ślepemu chłopcu wraca wzrok, a opiekunka Finy odzyskuje sprawność w sparaliżowanej ręce. Zapowiedź śmierci z kolei przedstawia wspominaną już „wizytę” Grzegorza Wielkiego. Później warto odwiedzić dom św. Finy: niepozorny, ukryty w bocznej, stromej uliczce, obsypany kwiatami. Koniecznie trzeba zajrzeć również do lodziarni Sergia Dondolego, by skosztować lodów Santa Fina z orzeszkami pinii i szafranem.
Nad perłą Toskanii, Lukką, czuwa Zyta. Fot. Zuoranyi
Lukka: św. Zyta
Chociaż leży w Toskanii, najbardziej obleganym przez turystów regionie Włoch, nie jest bardzo znana. Nie ma zabytków takiej klasy jak Florencja, nie jest tak pocztówkowa jak Piza. A mimo to moim zdaniem to właśnie Lukka jest perłą Toskanii. Wypełniona muzyką (to w końcu miasto Pucciniego!), niegdyś blisko setką kościołów i ponoć trzema rowerami na mieszkańca. Zachowała się tutaj regularna, starożytna siatka ulic, z których nagle wyłania się Piazza dell’Anfiteatro, plac wybudowany na ruinach rzymskiego amfiteatru, który pozwala złapać oddech, o co tak trudno w toskańskich miastach.
Lukka nie pyszni się tak, jak jej niektóre toskańskie siostry, choć ma się czym pochwalić. Dlatego też na patronkę wybrano skromną św. Zytę (ok. 1218-1272). Urodziła się w Monsagrati niedaleko Lukki. Jej rodzice byli biednymi wieśniakami, nie było ich stać na utrzymanie dzieci, za to zapewnili im religijne wychowanie: syn został pustelnikiem na górze Lupoli, a starsza córka wstąpiła do zakonu cysterek. Zyta natomiast w wieku 12 lat udała się do Lukki, by służyć u zamożnej rodziny Farinellich. Nie było jej lekko: pan domu był bardzo surowy, pani – wiecznie niezadowolona. Dziewczynka dostrzegła w nich jednak Świętą Rodzinę. Choć miała wiele obowiązków, zrywała się przed świtem i biegła do kościoła San Frediano, by się pomodlić. Pościła o chlebie i wodzie, spała na gołej ziemi, chodziła bez butów – całkowicie poświęciła się Bogu i pracy. Wszystko, co zarobiła, oddawała potrzebującym. Ale nie była takim niewiniątkiem! Ze względu na swoją urodę, często była napastowana przez mężczyzn. Gdy jeden z nich napadł Zytę, ta dotkliwie podrapała go po twarzy i rękach, zostawiając długo niegojące się rany. Podobno była obdarzona darem kontemplacji i ekstaz.
Zyta zmarła 27 kwietnia 1272 roku. Pochowano ją w jej ukochanym kościele San Frediano. W 1652 roku, w czasie procesu kanonizacyjnego, odnaleziono jej ciało rzekomo nienaruszone rozkładem. Pius XI ogłosił ją patronką Lukki i służby domowej – wśród sług zawiązało się wiele stowarzyszeń pod nazwą zytek. Święta poruszyła także Dantego, który w Boskiej Komedii określa Lukkę mianem „grodu Zyty”.
Gwiazda telewizji, czyli Gubbio, jest pod opieką Ubalda. Fot. Anthony Tilke
Gubbio: św. Ubald
To umbryjskie miasteczko stało się znane dzięki kulturze. Najpierw mogliśmy o nim przeczytać w Kwiatkach św. Franciszka, gdzie zamieszczono historię o udobruchaniu wilka z Gubbio przez biedaczynę z Asyżu. Współczesne Gubbio spopularyzowała telewizja, emitując serial Don Matteo (powstała też jego polska wersja – Ojciec Mateusz), kręcony właśnie tutaj. A jednak do Gubbio ciągle dociera niewielu turystów. I dobrze, bo przyjemność prawie samotnego (tak!) wspinania się stromymi, średniowiecznymi uliczkami jest ogromna.
Patronem miasta nie jest jednak ojciec Mateusz, lecz biskup Ubald (ok. 1083-1160). Urodzony w Gubbio Ubald został wcześnie osierocony i oddany na wychowanie kanonikom regularnym. Nic więc dziwnego, że w końcu sam został księdzem, później przeorem klasztoru św. Mariana (który zresztą później odbudował po pożarze), a nawet biskupem. W pamięci mieszkańców zapisał się przede wszystkim jako obrońca Gubbio. Gdy cesarz Fryderyk Rudobrody groził miastu zrównaniem z ziemią, Ubald dzielnie mu się przeciwstawił i zmusił do odejścia. Cesarz pokornie upadł do jego stóp i poprosił o błogosławieństwo.
Ubald zasłynął również z niezwykłej łagodności. Pewnego razu został wezwany do rozsądzenia sąsiedzkiego sporu. Jeden z oponentów był tak agresywny, że obalił biskupa na ziemię i wrzucił go do dołu wypełnionego wapnem. Ubald spokojnie odszedł, ale kochający swego biskupa lud zaczął domagać się, by ukarano niegodziwca. Przyprowadzono więc winowajcę przez oblicze Ubalda, który w ramach kary… rzucił się grzesznikowi na szyję i ucałował go ze słowami: Uściskaj mnie, bracie kochany! Ten pocałunek pokoju niech ci będzie jedyną karą, byłeś szczerze obżałował i ten i inne swoje grzechy. W 1160 roku Ubald ciężko zachorował, co bardzo zasmuciło mieszkańców, którzy tłumnie go odwiedzali. Z każdym z nich biskup czule się pożegnał i pobłogosławił.
Z postacią św. Ubalda wiąże się największe święto w Gubbio. Corsa dei Ceri, czyli bieg ze świecami, odbywa się co roku nieprzerwanie od XII wieku, 15 maja, w wigilię śmierci świętego. Tego dnia trzy masywne konstrukcje z drewna i żelaza (zwane feretronami), ważące kilkaset kilogramów i mierzące siedem metrów, są obnoszone po mieście. Na wierzchołku każdej z nich jest umieszczona figura świętego: Ubald patronuje murarzom, Jerzy kupcom, a Antoni pustelnik chłopom. Święci są na tę okazję ubierani w ozdobne „sukienki”. Przebierają się również mężczyźni niosący feretrony: mają na sobie różnokolorowe jaskrawe szaty, w zależności od tego, do której „grupy” należą. Figury najpierw są znoszone – w pozycji horyzontalnej – z wznoszącej się nad miastem bazyliki Sant’Ubaldo na główny plac miasta. O 18.00, przy akompaniamencie dzwonów i w towarzystwie tłumów, feretrony są podnoszone do pionu i błogosławione przez biskupa. Wtedy zaczyna się punkt kulminacyjny święta: wyścig przez wszystkie kwartały centro, zakończony najtrudniejszym etapem – podejściem na strome zbocze Monte Ingino, na którym wznosi się bazylika. Tradycyjnie wygrywa grupa biegnąca z figurą św. Ubalda. W bazylice składa się w ofierze trzy świecie, które mają się tam palić cały rok. Warto dodać, że wejście na górę normalnym krokiem zajmuje około godziny, a biegnący pokonują ją w 13 minut. Od murów Gubbio do bazyliki jest kilometr, a różnica wysokości wynosi 300 m. Jednak nikt nie uchyla się od uczestnictwa w tej gonitwie, bo to oznaczałoby brak męskości. Według różnych wersji festyn upamiętnia zwycięską dla mieszkańców bitwę z 1154 roku, śmierć Ubalda (1160) lub uroczystość złożenia jego ciała w bazylice.
Nad wejściem do portu w Messynie czuwa Madonna od listu. Fot. Tomas Eidsvold
Messyna: Madonna od Listu
Messyna – wrota do Sycylii, trzecie największe miasto na wyspie, ważny port handlowy i wojskowy. I choć trudno tu znaleźć zabytki sprzed wieków, warto zobaczyć, z jaką dumą to miasto podniosło się z upadku (o czym później).
Messyńczycy na patronkę wybrali sobie Matkę Boską, ale, z charakterystyczną dla Włochów fantazją, postawili na nietypowy, można by wręcz rzec romantyczny wizerunek Madonny: Madonnę od Listu. Według opowieści przekazywanych z pokolenia na pokolenie, Maryja uhonorowała mieszkańców Messyny, pisząc do nich z Jerozolimy list. Przesyłkę, zwiniętą i związaną włosem Madonny, datuje się na 42 rok. W liście Matka Boska doceniła wiarę i poświęcenie messyńczyków (w tym czasie było wiele nawróceń) i wyznała: (…) błogosławię Was i Wasze miasto i chcę być Waszą wieczną opiekunką[2]. I nie były to słowa rzucone na wiatr. Interwencja Maryi uratowała podobno Messynę przed trzęsieniem ziemi, które spustoszyło Sycylię w 1693 roku. 9 stycznia, kiedy zaczęły się pierwsze wstrząsy, Madonna ukazała się Paoli Alfonsinie, chorej dziewczynce. Cudowna postać w białej sukience z niebieskim okryciem uśmiechnęła się i powiedziała: „Nie lękaj się”. Maryja powróciła w nocy i, poproszona o uratowanie miasta, odpowiedziała, że ludzie powinni zachować spokój i pełni nadziei oczekiwać w katedrze przed ołtarzem Madonny od Listu. Trzęsienie ziemi i powstałe w jego wyniku tsunami na całym wybrzeżu zabrało 54 tys. ofiar. Messyna co prawda doświadczyła zniszczeń i podtopień, ale została oszczędzona od tragedii. Matka Boska jeszcze kilkakrotnie ukazała się Paoli, by ją pocieszyć. W następnych dniach ponoć „odwiedzała” też innych mieszkańców miasta.
Wspomniana bizantyjska ikona Madonny od Listu, w złotej ramie, znajduje się na wysokim ołtarzu w messyńskiej katedrze, która została ufundowana ok. IV wieku, a podczas islamskiej okupacji była używana jako stajnia. W XII wieku ją zrekonstruowano i konsekrowano 22 września 1197 roku Dziewicy Maryi. Madonna od Listu wita również wszystkich przybywających do Messyny. Jej pomnik znajduje się w forcie San Salvatore, strzegącym wejścia do portu. Na pomniku znajduje się inskrypcja: Vos et ipsam civitatem benedicimus („Błogosławimy Ciebie i Twoje miasto”), co jest nawiązaniem do listu. Statua została odsłonięta 2 sierpnia 1934 roku. Wyposażono ją w specjalny dysk, który pozwala na uruchomienie iluminacji z Watykanu.
28 grudnia 1908 roku trzęsienie ziemi z epicentrum w Cieśninie Messyńskiej prawie całkowicie zniszczyło miasto i pochłonęło – według różnych szacunków – nawet 100 tys. ofiar. A kiedy już udało się odbudować część zabytków, w czasie II wojny światowej alianckie bombowce zdewastowały Messynę. Ale messyńczycy nadal ufają Maryi. I co roku, 15 sierpnia, hucznie świętują jej Wniebowzięcie, klaszcząc i krzycząc: „Żyj wiecznie, Maryjo!” przy akompaniamencie fajerwerków odpalanych z małych łodzi w pobliżu pomnika stojącego w porcie.
Nad Piazza Pretoria i całym Palermo czuwa Rozalia. Fot. Cristina Gottardi
Palermo: św. Rozalia
Tu najłatwiej zaobserwować, jak wiele kultur przetoczyło się przez wieki przez Sycylię. W Palermo nadal można odnaleźć ślady Arabów, Normanów i Hiszpanów, którzy kiedyś władali wyspą. Barokowe kościoły, arabskie bazary i pełen życia port tworzą eklektyczną, acz intrygującą mieszankę. Współcześni mieszkańcy narzekają często na wzmożony ruch uliczny, ogromny hałas i nowoczesną architekturę, która nijak nie wpisuje się w kilkusetletnią zabudowę, jednak nie odwiedzić stolicy Sycylii byłoby grzechem!
Palermo, w którym tak trudno uciec od zgiełku, wybrało sobie na patronkę pustelnicę – św. Rozalię (ok. 1130-ok. 1165). Rozalia pochodziła ze znaczącej rodziny – jej ojciec był księciem w służbie Rogera II, króla Normanów. Dziewczynka przyszła więc na świat, jak księżniczka, w królewskim zamku. Wedle przypowieści nazwano ją Rozalią, bo taki nakaz z nieba otrzymała matka. Rozalia to bowiem połączenie róży i lilii, a córka będzie największą ozdobą wyspy. Był to także proroczy symbol: kolce róży zwiastowały pokutne życie, biel lilii – niewinność. Rodzice namawiali urodziwą dziewczynę do ślubu, do czego ta nie była chętna, więc uciekła z zamku na pobliską górę i tam zamieszkała w jednej z grot, przyjmując życie pustelnicze. Nie była jednak przyzwyczajona do takich warunków, zapadła na zdrowiu i zmarła w wieku ok. 35 lat. Góra jedną ścianą styka się dzisiaj z Palermo, a drugą wchodzi w Morze Śródziemne. Nazwano ją Monte Pellegrino, górą pielgrzymów, ponieważ setki wiernych przybywają tu, by złożyć hołd świętej. W XVII wieku przypadkowo odkryto tu jej relikwie. Na trumnie odnalezionej w jednej z grot widniał napis: Ja, Rozalia Sinibaldi, córka Boża, postanowiłam dla miłości Chrystusa zamieszkać tutaj. Wtedy też w katedrze w Palermo wystawiono ku jej czci kaplicę, a szczątki złożono w bogato zdobionym relikwiarzu. Znajduje się tam również jej marmurowa figura: Rozalia spoczywa w szatach królewskich, w jednej dłoni trzyma krzyż, w drugiej – czaszkę. Mówi się, że gdy odnaleziono relikwie Rozalii, ustała zaraza, która wówczas dziesiątkowała Palermo i całą okolicę. Od tego czasu świętą uznano za patronkę chroniącą od zarazy.
Na Ortigię i całe Syrakuzy życzliwie spogląda św. Łucja. Fot. fotovideomike / Wikimedia, CC BY-SA 2.0
Syrakuzy: św. Łucja
W V wieku p.n.e. Syrakuzy były jedną z największych potęg na Morzu Śródziemnym, niezależnym miastem-państwem. Odpierały ataki Kartagińczyków i Ateńczyków, a gościły największych greckich artystów i myślicieli (m.in. Platona i Ajschylosa). Ugięły się dopiero pod naporem Rzymu. I choć współczesne miasto niektórych rozczarowuje, pozostałości antycznego świata w Parku Archeologicznym (m.in. grecki i rzymski amfiteatr) nadal robią wrażenie. W świecie katolickim natomiast Syrakuzy zyskały rozgłos w 1953 roku, kiedy to ponoć z oczu Matki Boskiej na obrazku w domu pewnego robotnika popłynęły łzy. Na tym miejscu stoi dzisiaj bazylika. Jednak to inna kobieta stała się opiekunką miasta…
Żyjąca na przełomie III i IV wieku Łucja pochodziła ze szlachetnej rodziny i miała wyjść za mąż za bogatego młodzieńca. Przed ślubem postanowiła jednak udać się na pielgrzymkę do pobliskiej Katanii, gdzie znajduje się grób św. Agaty, która odrzuciła rękę namiestnika Sycylii, za co ukarano ją umieszczeniem w domu rozpusty. Młoda Łucja chciała prosić świętą o zdrowie dla swojej matki, ale zamiast tego ujrzała Agatę Sycylijską w całej okazałości. Święta przepowiedziała jej męczeńską śmierć i nakazała, by przygotowała się właściwie na czekającą ją ofiarę. Łucja wróciła więc do Syrakuz, oświadczyła, że nie zamierza wychodzić za mąż, rozdała wszystkie swoje pieniądze biednym i złożyła śluby dozgonnej czystości. Wkrótce zapłaciła za odrzucone zaręczyny. W 303 roku cesarz Dioklecjan wydał edykt przeciwko chrześcijanom, co doprowadziło do krwawych prześladowań wyznawców Chrystusa. Urażony niedoszły mąż doniósł, że Łucja jest chrześcijanką, a kiedy ta nie wyparła się wiary, została skazana na śmierć 13 grudnia 304 roku. Miała wówczas 23 lata. Ale przyszła święta nie oddała życia bez walki. Wedle legendy, Łucję chciano wywlec za włosy do domu publicznego na pohańbienie, ale żadną siłą nie dało się jej ruszyć z miejsca, nawet przy pomocy wołów. Sędzia kazał więc spalić ją na stosie, jednak płomienie nawet jej nie liznęły. Ostatecznie skazano ją na ścięcie, ale i to przetrwała. Przyniesiono ją do domu, zdołała poprosić jeszcze o komunię św. i dopiero wtedy zmarła.
W ikonografii Łucję przedstawia się w stroju rzymskiej niewiasty, w jednej ręce trzymającą palmę męczeństwa, w drugiej – płaskie naczynie, na którym znajdują się… jej oczy. Podobno oczy Łucji były tak piękne i ogromne, że zachwycały wszystkich mężczyzn, nawet jej oprawców. Przyszła święta kazała więc je sobie wydłubać. Na pamiątkę tego wydarzenia co roku, 13 grudnia, w dniu jej święta, na ozdobnej tacy niesie się właśnie symboliczne „oczy św. Łucji”. Kult Łucji jako patronki od chorób oczu był we Włoszech tak żywy, że modlił się do niej nawet Dante w Boskiej Komedii.
To oczywiście zaledwie garstka najbardziej interesujących – moim zdaniem – opiekunów włoskich miast. Aby sporządzić listę wszystkich patronów, trzeba byłoby napisać kilkutomową encyklopedię. Warto zatem wybrać się na samodzielne poszukiwania i odwiedzając włoskie miejscowości, nie koncentrować się wyłącznie na zabytkach czy kulinariach, ale poznać także ich historię i, co za tym idzie, patrona, którego wybrali sobie mieszkańcy. Dzięki temu lepiej zrozumiemy ich samych.
***
Żywoty świętych podałam za: Wincenty Zaleski, Święci na każdy dzień, Warszawa 2008.
[1] W. Zaleski, Święci na każdy dzień, Warszawa 2008, s. 194.
Posłuchaj naszych opowieści o Morzu Śródziemnym – teraz na Spotify, Youtube, Apple, Google i innych popularnych platformach podcastowych oraz bezpośrednio tutaj, na stronie magazynu “Lente”.
W czwartym sezonie podcastu zapraszamy Cię do przeżycia SPOTKANIA – kwintesencji Śródziemnomorza. Rozumiemy je jako otwartość na drugiego człowieka, dialog, współistnienie i ciekawość Innego. I właśnie o nich rozmawiać będziemy w tegorocznym podcaście!
Co powiecie na podróż po Śródziemnomorzu śladem kwiatowych zwyczajów? Zawitamy w Grecji, Włoszech i Hiszpanii; przyjrzymy się tradycjom ślubnym i ludowym legendom. Prowadzić będzie nas zapach kwiatu pomarańczy, jaśminu, mirtu i lawendy.
Prowadzenie: Julia Wollner
Produkcja: Magda Miśka-Jackowska i Michał Woźniak
Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej o kwestiach poruszonych w podcaście, zapraszamy serdecznie tutaj:
Miljenko Jergović zadebiutował w 1988 roku tomem poezji Opservatorija Varšava. Tytułowy wiersz opowiada o pięknym zachodzie słońca w sierpniu 1939 roku w polskiej stolicy. Pogoda cieszy miejscowego astronoma, który ma dzięki niej idealne warunki do badań. Wiersz ma podtytuł Nie czekając na barbarzyńców. Naukowiec być może na barbarzyńców nie czekał, ale w przeddzień pierwszego września tragicznego roku wiedział, że nadejdą.
Blask i mrok większe niż wszystko
Zbiór opowiadań Sarajewskie Marlboro opublikowany został w 1994 roku. Stanowi on zapis życia Jergovicia w okupowanym Sarajewie, w którym autor spędził w sumie 11 miesięcy w 1992 roku. Tom rozpoczyna tekst zatytułowany Wycieczka. Jego bohater – podobnie jak warszawski astronom – nie czeka na barbarzyńców, ale jednocześnie ma bolesną świadomość, że ich przybycie jest nieuchronne. Wracając z tytułowej wycieczki, podziwia czerwone jak łuna niebo nad spokojnym miastem, czując z pewnością, że to koniec świata, który znał. Ostatnie opowiadanie tomu, Biblioteka, opisuje natomiast pożar najważniejszego dla Bośniaków repozytorium kultury, piśmiennictwa i tożsamości, który nastąpił w pierwszym roku wojny i pochłonął 2 miliony woluminów, w tym ponad 150 tysięcy rzadkich manuskryptów. Ogień stanowi więc element, który otwiera i zamyka cały zbiór. Wbrew pozorom jednak w pozostałych opowiadaniach nie znajdziemy obszernych opisów okrucieństwa wojny: Sarajewskie Marlboro to przede wszystkim codzienność w mieście zajętym przez wroga. Codzienność zupełnie prozaiczna, a jednocześnie niezwykła. Sarajewo – fascynująca, wieloetniczna mozaika – umiera dosłownie i w przenośni. Miasto jest systematycznie niszczone, jego duch ginie. Niektórzy tracą życie w wyniku serbskich ostrzałów, inni opuszczają dom w humanitarnych konwojach. Ci drudzy próbują w ten sposób ratować życie, mimo że nie wiedzą, co z nim potem zrobią. Jednocześnie dla niektórych to miasto, z którego uciec się nie da, bo, jak twierdzi Zlaja z opowiadania Bosanski lonac, jest w nim blask i mrok większe niż wszystko, a niektóre plany i marzenia możliwe są do zrealizowania tylko tam. Zdaniem Zlai żadne inne miasto nie zniesie kruchego świata, jaki stworzył w swojej głowie.
Sarajewo dzisiaj
Kraj nienawiści?
Grabarz na sarajewskim mizarze (opowiadanie Grób) uważa, że jego rodacy uwięzieni w oblężonym mieście, mierzący się codziennie ze śmiercią, są piękniejsi i bardziej dostojni niż przed wojną. Zapytany przez amerykańskiego dziennikarza jak to się stało, że po objechaniu świata wzdłuż i wszerz skończył w Sarajewie, odpowiada: Ja tu nie skończyłem, ja się tu urodziłem, i nie daj Boże, żebym wyzionął ducha daleko stąd, gdzie nie ma człowieka, dla którego coś bym znaczył…. Później dodaje, że i sarajewskie Marlboro smakuje inaczej.
Bohater opowiadania List, obcokrajowiec mieszkający w oblężonym Sarajewie, wyróżnia dwa rodzaje ludzi: metafizyków i złodziei. Ci pierwsi wierzą w przyszłość obiecaną, drudzy – w tę najbliższą. Wszyscy wyznający wiarę w siłę wyższą i lepsze życie po życiu mają jednocześnie nadzieję na wybawienie od cierpienia doczesnego. Niestety, po pierwszych miesiącach oblężenia miasta, pełnych oczekiwań na zmianę, wierzącym sarajewianom pozostaje tylko zwątpienie i rozpacz. Zło zwyciężyło Dobro i Prawdę. List to swoista odpowiedź na opowiadanie Ivo Andrićia o takim samym tytule, w którym pół wieku wcześniej pewien Austriak wychowany w Sarajewie nazwał Bośnię krajem nienawiści. Według Jergovicia ktoś musiał jednak to uczucie w Bośni zaszczepić. Całe zło obecne w tym miejscu jest pokłosiem nienawiści przyniesionej z zewnątrz.
Umrzeć w swoim łóżku
Jergović mówi, że Sarajewskie Marlboro napisał po to, żeby przeżyć; nie myślał o tym, żeby tworzyć literaturę. Nie przejmował się tymi, którzy zarzucali mu proste dokumentowanie czasów wojny i twierdzili, że nie można pisać o czymś, co jeszcze trwa. Co więcej, oblężeniu Sarajewa poświęcił kolejną książkę, napisaną już po zakończeniu konfliktu zbrojnego i po przeprowadzce do Zagrzebia. Polskie wydanie Trzech do Kartalu ukazało się dokładnie 28 lat po Sarajewskim Marlboro i stanowi jego swoistą kontynuację.
Znowu mamy tu Sarajewo, w którym – mimo niekorzystnego klimatu, lichej ziemi i wiecznej mgły – zdarzają się dni pełne piękna. Żadne inne miejsce na ziemi nie może równać się z tym miastem, w którym – według Magdaleny Petryńskiej, tłumaczki Jergovicia – Europa spotyka się z Orientem po dwóch stronach ulicy, gdzie meczety stoją obok sefardyjskich i aszkenazyjskich synagog oraz wiedeńskich kawiarni. Jergović ponownie pisze o złamanych życiach mieszkańców Sarajewa, o Złu, które doprowadziło do tragedii, o normalnych ludzkich losach, które zostają przerwane w wyniku ataku wroga, głodu, pragnienia czy strachu. Te zwykłe losy nie mają zwykłych zakończeń. W warunkach wojny śmierć z przyczyn naturalnych jest czymś niecodziennym: tak jak śmierć Rajki, bohaterki opowiadania Worek z pieniędzmi. Bliskich zmarłej na wieść o jej zgonie ogarnia błogość i radość: umarła w swoim łóżku, tak, jak się umiera w czasie pokoju.
Jergović początkowo nie myślał o kontynuacji Sarajewskiego Marlboro. Namówiła go do tego wspomniana wyżej polska tłumaczka. Długo się opierał, uważając, że pisanie „na zamówienie” nie jest czymś, co chciałby uprawiać. W Notatce przy okazji opowiadań, swoistym epilogu do Trzech do Kartalu wyznał jednak, że to właśnie Magdalena Petryńska okazała się dla niego prawdziwą inspiracją. Autor wspomina, jak opowiadała mu o swojej pracy w stanie wojennym w Polsce; o tym, jak musiała się przekwalifikować i, żeby móc zarabiać na życie, została zabawkarką.
W efekcie tej niezwykle intensywnej i inspirującej polsko-bośniacko-chorwackiej współpracy dostajemy zbiór opowiadań dojrzałego człowieka, w którym martwa jest każda komórka (…), która pamięta wojnę. Od miasta, w którym tę wojnę przeżył, jest dalej niż kiedykolwiek wcześniej. A jednak napisał kolejną piękną książkę, opowiadającą o Sarajewie, i to w równie sugestywny i fascynujący sposób, co teksty powstałe wiele lat wcześniej.
Miljenko Jergović, Sarajewskie Marlboro, przekład Magdalena Petryńska, Miłosz Waligórski, Maciej Czerwiński, Wydawnictwo Akademickie Sedno, Warszawa 2021
Miljenko Jergović, Trzej do Kartalu. Sarajewskie Marlboro Remastered, przekład Magdalena Petryńska, Wydawnictwo Akademickie Sedno, Warszawa 2022
Spotkanie na ateńskiej agorze trwa już kilka lat, bo od roku 2021, ale ja stanęłam sobie obok pogrążonych w rozmowie panów dopiero kilka dni temu. Z dużą przyjemnością, bo spotkania międzykulturowe, szczególnie w pięknej antycznej scenerii, to coś, co lubię przecież najbardziej.
Dwa naturalnej wielkości posągi, odlane z brązu, są dziełem chińskiego artysty Wu Weishana. Przedstawiają Sokratesa i Konfucjusza rozprawiających o czymś u stóp Akropolu. W zamyśle autora tematem ich dialogu miała być pandemia, z którą mierzył się świat na początku tej dekady. O czym rozmawialiby teraz? Tego nie wiem, ale z pewnością przysłuchiwanie się tej rozmowie byłoby niezwykle pouczające.
Przypomnijmy, że Sokratesa uważa się za ojca zachodniej filozofii; Konfucjusz był wielkim twórcą myśli wschodniej, która jednak wywarła ogromny wpływ na naszą kulturę. Żyli w podobnym czasie, ale nigdy się nie spotkali; łączyło ich natomiast umiłowanie wiedzy. Co powiedzieliby o szaleństwie dzisiejszych wojen, o geopolitycznym zamieszaniu, o kryzysie klimatycznym? Jakie byłoby ich zdanie na temat AI? Co podszepnęliby polskim politykom tuż przed wyborami? Och, ileż pytań bym im zadała!
Niestety, stojąc na agorze w zeszłym tygodniu, nie usłyszałam od mędrców z brązu ani słowa. Chociaż zaraz… Zaszumiała mi w głowie rada Sokratesa, by pamiętać, że człowiek to ten, który rozpoznaje dobro i stara się je czynić. I sugestia od Konfucjusza, by nie zapominać o cnocie zwanej ren, do której prowadzi szacunek, altruizm i pokora. Tylko tyle i aż tyle.
Na dobrą sprawę – czy inne odpowiedzi są nam naprawdę potrzebne?
Materiał powstał w ramach płatnej współpracy z wydawnictwem WAB.
Włoskie smaki od lat zajmują pierwsze miejsce w licznych rankingach ulubionych kuchni świata i nic nie zapowiada, by miało się to zmienić. Nie każdy ich miłośnik wie jednak, że cucina italiana to tak naprawdę sztuczny konstrukt, a za jej prostymi smakami kryją się zaskakująco złożone historie. To właśnie o nich, a także o tym, jak kuchnia tworzy naród, opowiada najnowsza propozycja wydawnictwa WAB, sygnowana przez profesora italianistyki na University College London.
John Dickie, znany w Polsce przede wszystkim jako autor książek o włoskiej mafii, tym razem zaprasza nas do rozważań o tym, jak smak staje się kodem kulturowym; o tym, jak jedzenie potrafi być narzędziem propagandy i władzy czy nośnikiem dumy. Są to oczywiście koncepcje znane od dawna, jednak wykład Dickiego zaskoczyć może nawet zorientowanych w temacie antropologów. Potwierdza to Natalia Mętrak-Ruda, kulturoznawczyni, dziennikarka kulinarna i autorka przekładu Delizii!.– Chociaż ogólna wymowa książki nie stanowiła dla mnie nowości, to z wieloma ciekawostkami właśnie tutaj zetknęłam się po raz pierwszy. Z przyjemnością przeczytałam na przykład historie znanych marek, takich jak Mulino Bianco i Giovanni Rana. Ja, italianistka coraz bardziej pasjonująca się zagadnieniami związanymi z sytuacją kobiet, z zainteresowaniem prześledziłam natomiast dywagacje Dickiego na temat książki kucharskiej pióra Sophii Loren i kontekstu, w jakim ukazała się ona w latach 70. ubiegłego wieku.
John Dickie w Delizii! pokazuje, że jedzenie od zawsze stanowi narzędzie walki o rząd dusz (i żołądków) – czy to w czasach królów i książąt, czy w dobie mediów społecznościowych. W tym sensie Delizia! przypomina, że kuchnia to nie tylko to, co na talerzu, ale też to, co między wierszami historii
Do opowieści o gwiazdach ekranu i supermarketów dochodzimy wraz z autorem po rozważaniach zawartych w pięciu obszernych rozdziałach. Traktują one kolejno: o kuchni średniowiecznej, renesansowej, o przysmakach ulicznych z XVII, XVIII i XIX wieku, o tworzeniu się nowej tradycji po Risorgimento oraz o kulinarnych tajemnicach faszystów. – Najbardziej frapujący był dla mnie rozdział „Jedzenie dla nowego narodu”, opowiadający o wykuwaniu się tego, co nazywamy dzisiaj „kuchnią włoską” w okresie zjednoczenia Włoch – kontynuuje Mętrak-Ruda. – Ten rozdział zahacza też o mój ulubiony temat: jedzenia imigrantów w Stanach Zjednoczonych i przeobrażeń kuchni włoskiej w USA. Mnie jeszcze bardziej zaciekawiły fragmenty dotyczące dworskiej kuchni szesnastowiecznej Ferrary i ulubionych smaków papieży. Przyznam też, że nie znałam historii o tym, jak Mussolini próbował uczynić z pszenicy symbol faszystowskiej samowystarczalności w tak zwanej Battaglia del grano, czyli „Bitwie o zboże”– kampanii propagandowej rozpoczętej w 1925 roku, mającej na celu wyzwolenie Włoch spod, jak to określano, niewoli zagranicznego chleba.
Od gwaru średniowiecznego Mediolanu po pompatyczny Rzym czasów faszyzmu – oto podróż po smakach włoskich miast, w którą zabiera nas John Dickie
Bez wątpienia najwyraźniejszym wątkiem Delizii! jest analiza kuchni jako mitu, który dziś rządzi wyobrażeniem o cucina italiana – zarówno w wypadku nas, obcokrajowców, jak i samych Włochów. Nawet po zjednoczeniu kraju w drugiej połowie XIX wieku Półwysep Apeniński pozostał przecież mozaiką dialektów, tradycji i lokalnych obsesji – kuchnia nie stanowi tu bynajmniej wyjątku. Analizując włoskie zamiłowanie do małej ojczyzny, Dickie pokazuje, jak łatwo lokalne smaki ulec mogą standaryzacji, skomercjalizowaniu, mitologizacji; tłumaczy też, że obowiązująca dziś wizja kuchni włoskiej to wynik dziewiętnastowiecznych przemian społecznych, migracji i rozwoju turystyki. Dla osoby zainteresowanej Italią rozważania te stanowią obowiązkową lekturę.
Delizia! ukazała się po raz pierwszy po angielsku blisko 20 lat temu. Debiutujące właśnie w księgarniach polskie wydanie opatrzone jest obszernym posłowiem autora, nie mniej interesującym niż poprzedzające je przeszło 400 stron tekstu. W posłowiu tym Dickie dzieli się refleksją na temat spektakularyzacji jedzenia: reklam, estetycznych relacji królujących w mediach społecznościowych, telewizyjnych programów kulinarnych. Wiele wyciąganych przez niego wniosków ma niewątpliwie gorzki smak. Nadzieją napełnia jednak konkluzja autora, której blisko do naszego hasła roku: SPOTKANIA. Dickie twierdzi bowiem, że o niebywałym sukcesie włoskiej kuchni zdaje się decydować ustawiczna dyskusja. Nieustająca rozmowa na temat jedzenia stanowi wszak ulubione zajęcie Włochów i, jednocześnie, paliwo zasilające ciągły rozwój ich kulinarnej kultury. Ja, do rozmowy zachęcająca zawsze, namawiam także do przeczytania Delizii!. Po lekturze tej książki rozmowa o jedzeniu wkracza bowiem na zupełnie nowy poziom.
John Dickie, Delizia! Wielka historia Włochów i ich jedzenia, tłumaczyła Natalia Mętrak-Ruda, W.A.B. 2025
Posłuchaj naszych opowieści o Morzu Śródziemnym – teraz na Spotify, Youtube, Apple, Google i innych popularnych platformach podcastowych oraz bezpośrednio tutaj, na stronie magazynu “Lente”.
W czwartym sezonie podcastu zapraszamy Cię do przeżycia SPOTKANIA – kwintesencji Śródziemnomorza. Rozumiemy je jako otwartość na drugiego człowieka, dialog, współistnienie i ciekawość Innego. I właśnie o nich rozmawiać będziemy w tegorocznym podcaście!
Z Joanną Kilian, zastępczynią Dyrektorki Muzeum Narodowego w Warszawie ds. Naukowych, spotykam się tuż przed Wielkanocą i poprzedzającym ją Triduum Paschalnym, aby porozmawiać o obrazie CaravaggiaZłożenie do grobu. Dlaczego jest to dzieło opowiadające o spotkaniu? Jaka jest jego historia i co sprawia, że tak bardzo porusza oglądających? Z odcinka dowiecie się także, w jaki sposób obraz włoskiego mistrza zagościł kiedyś w Polsce, jak patrzeć na niego dzisiaj, przeszło czterysta lat po powstaniu, i jakie emocje wzbudził w samym Zbigniewie Herbercie.
Prowadzenie: Julia Wollner
Produkcja: Magda Miśka-Jackowska i Michał Woźniak
Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej o kwestiach poruszonych w podcaście, zapraszamy serdecznie tutaj:
Wielkanocne menu we włoskich domach różni się w zależności od regionu. Na Sardynii piecze się słodkie pardulas: ręcznie lepione ciasteczka z nadzieniem z ricotty i szafranu; w Neapolu króluje pastiera, krucha tarta z owczą ricottą i gotowanymi ziarnami pszenicy. Z Ligurii pochodzi wytrawna torta pasqualina, faszerowana szpinakiem i ugotowanymi na twardo jajkami. Na stołach w całej Italii często pojawia się jagnięcina: pieczony udziec pachnący szałwią i rozmarynem, albo agnello scottadito, „parzące palce”: grillowane kotleciki jagnięce z kostką. Świąteczny posiłek nie może obyć się bez primo, czyli pierwszego dania, którym mogą być np. pappardelle z jagnięcym ragù, agnolotti z cielęciną albo risotto z wiosennymi warzywami: groszkiem, karczochami lub szparagami.
Dobre risotto wymaga niewielu składników, dlatego warto zadbać o to, żeby były najlepszej jakości: aromatyczny bulion warzywny domowej roboty, jędrne szparagi, świeżo starty parmezan i odpowiedni ryż. Tradycyjnie uprawiane w dolinie Padu odmiany Arborio, Caranoli i Vialone Nano charakteryzują się wysoką zawartości skrobi, która odpowiada za kremową konsystencję risotta. Dodawany do ryżu partiami gorący bulion sprawia, że ziarna gotują się równomiernie, stopniowo uwalniając skrobię. Przyjemnej kremowości dodaje również wmieszany na końcu parmezan (czasem w połączeniu z kosteczkami zimnego masła), czyli tzw. mantecatura — włoska technika dodawania tłuszczu po zdjęciu risotta z ognia dla uzyskania idealnej konsystencji.
Przepis: Risotto agli asparagi
porcja dla 4 osób
500 g zielonych szparagów
1 litr bulionu warzywnego
3 łyżki masła
1 cebula, drobno posiekana
szczypta soli
300 g ryżu do risotto, np. Arborio lub Carnaroli
150 ml białego wina
pół szklanki startego parmezanu
świeżo zmielony czarny pieprz
Szparagi myjemy, odłamujemy zdrewniałe końcówki, w razie potrzeby obieramy. Odcinamy główki, łodygi kroimy w krążki.
Bulion warzywny zagotowujemy — musi być gorący, kiedy będziemy dodawać go do ryżu.
Do gotującego się bulionu wrzucamy główki szparagów, gotujemy przez 2 minuty i wyjmujemy łyżką cedzakową. Połowę odkładamy, drugą połowę blendujemy na gładko z kilkoma łyżkami bulionu.
W dużym rondlu rozpuszczamy masło, szklimy posiekaną cebulę na średnim ogniu.
Dodajemy pokrojone krążki szparagów i krótko podsmażamy, mieszając.
Dodajemy ryż, solimy i delikatnie mieszamy drewnianą łyżką.
Wlewamy białe wino i mieszamy, aż odparuje.
Stopniowo wlewamy gorący bulion, po jednej chochli, mieszając pomiędzy porcjami.
Nową porcję bulionu dodajemy, kiedy poprzednia zostanie wchłonięta przez ryż.
Powtarzamy, aż ryż będzie ugotowany al dente (gdyby bulin skończył nam się, zanim ryż będzie gotowy, możemy zastąpić resztę gorącą wodą).
Cały proces powinien zająć około 20 minut.
Zdejmujemy rondel z ognia, dodajemy zblendowane szparagi, ugotowane główki szparagów i starty parmezan. Mieszamy, aż ser się rozpuści, a risotto osiągnie kremową konsystencję: około 1-2 minuty.
Doprawiamy świeżo zmielonym pieprzem i podajemy od razu.
Materiał powstał w ramach płatnej współpracy z wydawnictwem Noir sur Blanc.
Jedna z nas jest zdeklarowaną miłośniczką prozy wielkiego Sycylijczyka, druga szanuje ją i docenia, ale nie zalicza do swych ulubionych lektur. Jak odebrałyśmy wydany właśnie w Polsce zbiór opowiadań Prywatna wojna Samuelego i inne historie z Vigaty w tłumaczeniu Lucyny Rodziewicz-Doktór? Zapraszamy do przeczytania zapisu naszej rozmowy, później zaś – do lektury książki i dołączenia do dyskusji!
Kod ważny jest do 13.04.2025 roku (do końca dnia). Aby wejść na stronę noir.pl, kliknij w zdjęcie!
Julia Wollner: Andrea Camilleri w powszechnej świadomości zapisał się jako autor wspaniałych powieści kryminalnych, jednak jego artystyczne portfolio jest dużo bogatsze. Tworzył opowiadania, scenariusze, był uznanym dramaturgiem, aktorem… Czasem myślę nawet, że komisarz Montalbano doprowadził tego niezwykle płodnego twórcę do pewnego zaszufladkowania. Dlatego cieszę się bardzo, że Noir sur Blanc zdecydowało się opublikować te opowiadania. W podtytule książki pojawia się wprawdzie Vigata, czyli wymyślona przez pisarza sycylijska miejscowość, z której pochodził Montalbano, jednak zebrane teksty nie mają z nim w zasadzie nic wspólnego.
Renia Respondek: Nie mają nic wspólnego z samym Montalbano, jednak ja odnajduję tu wiele ze swojego kochanego autora. Gdybym dostała ten zbiór do ręki bez okładki, i gdybyś nie powiedziała mi, że będę czytać opowiadania Andrei, i tak rozpoznałabym go w mig. Co więcej, mam wrażenie, że każda z opowiedzianych tutaj historii mogłaby posłużyć jako baza do stworzenia intrygi kryminalnej z moim ulubionym komisarzem w roli głównej. Zwłaszcza, że rzeczywiście akcja większości z nich dzieje się w Vigacie.
Julia Wollner: Nie wypowiem się w kwestii bazy do stworzenia intrygi kryminalnej, bo nie mam wystarczającego pojęcia o tym gatunku; na pewno masz jednak rację co do stylu. To on sprawia, że wystarczy nam lektura kilku zdań, aby stwierdzić, że mamy do czynienia z Camillerim. Mam tu na myśli coś, co Włosi nazywają concentrazioneespressiva, czyli dosłownie: ‘ekspresyjna zwięzłość’ – mocny przekaz w dość krótkiej formie, bardzo dla tego autora charakterystyczny. Jest tu też jego humor, klarowność, zgrabne łączenie tragizmu z komizmem. Camilleri był w tym mistrzem i to właśnie to mistrzostwo sprawia, że jego teksty czyta się z taką przyjemnością – są proste i pozbawione patosu, a jednocześnie niebanalne, mądre, inicjujące refleksję.
Renia Respondek: Dla mnie Camilleri to przede wszystkim wybitny obserwator otaczającego świata, który w bardzo przystępnej formie jest w stanie opisać poważne problemy społeczne. Z jednej strony, tak jak mówisz, nie ma w jego tekstach niepotrzebnej pompatyczności, z drugiej – diagnozuje w punkt i uderza prosto między oczy. Krótka forma chyba jeszcze bardziej sprzyja właśnie temu rodzajowi literackiej ekspresji. Z drugiej strony, czego bardzo żałuję, ogranicza co innego: wybitne budowanie postaci. Camilleri był doskonałym psychologiem, a bohaterowie, których kreuje w swoich powieściach, są zawsze wielowymiarowi, potraktowani z dbałością o szczegóły; wzbudzają emocje i nie pozwalają przejść obok siebie obojętnie. Tutaj, w opowiadaniach, nie ma chyba wystarczającej przestrzeni, aby mogli narodzić się w tak doskonałym kształcie – jest to jednak oczywiście zrozumiałe. Wspomniałas też o łączeniu komizmu z tragizmem – w dłuższej formie Camilleri dużo bardziej tryska humorem. Jego żarty bawią do łez. Prywatna wojna Samuelego jest zdecydowanie bardziej gorzka.
Renia Respondek
Julia Wollner: Też miałam takie wrażenie, choć mnie ten gorzkawy wydźwięk większości tekstów odpowiada, tym bardziej, że zwykle równoważy go ironia, czasem nawet odrobina sarkazmu. Zauważmy przy tym, że zbiór otwiera opowiadanie komiczne: Dowód – jedno z dwóch, które nie były wcześniej nigdzie publikowane (drugie to tytułowa Prywatna wojna…). Czyta się je oczywiście lekko, łatwo i przyjemnie, ale ze wszystkich opowiedzianych tu historii przypadło mi do gustu chyba najmniej i zrobiło wrażenie krotochwilnego. Może i do zabłyśnięcia humorem Camilleri potrzebuje dłuższej formy?
Renia Respondek: Mnie także Dowód nie zachwycił. Na szczęście potem było już tylko lepiej! Chyba najbardziej poruszające okazało się dla mnie tytułowe opowiadanie: historia prześladowania młodego Żyda we włoskiej szkole za czasów Mussoliniego. Jawna niesprawiedliwość wzbudziła moje oburzenie, a za młodego Samuelego, który podjął walkę z dyskryminującymi go nauczycielami, ściskałam kciuki ze wszystkich sił. Finałowa scena tego opowiadania bardzo mnie wzruszyła.
Julia Wollner: To racconto stanowi mocny punkt zbioru i mnie również podobało się ogromnie. Nie wiem, na ile jestem w tym zachwycie obiektywna, bo bez wątpienia na mój odbiór miała też wpływ tematyka. Żyję w rodzinie, w której tradycja chrześcijańska łączy się z tradycją żydowską. Jak wiesz, mój mąż jest Żydem, Izraelczykiem, a nasze trzy córki identyfikują się w podobnym stopniu z obiema kulturami i religiami. Opisane kwestie leżą mi w związku z tym bardzo na sercu, a przedstawione w opowiadaniu postawy i wydarzenia, choć oczywiście z pewnymi zmienionymi szczegółami, nie należą niestety do przeszłości. Wręcz odwrotnie: w ostatnim czasie obserwujemy wyraźny wzrost antysemityzmu. Doskonale rozumiem, co przechodził tytułowy bohater, i boleję nad faktem, że cała historia nie stanowi literackiej fikcji – Prywatna wojna Samuelego to jeden z tych tekstów, w których Camilleri szczodrze dzieli się z nami fragmentami swojego życia. Lele, czyli tytułowy Samuele, to jego prawdziwy kolega ze szkolnej ławy.
Bardzo podobało mi się także opowiadanie Człowiek jest silny, poświęcone ubogiemu małżeństwu, które, po zwolnieniu męża z pracy w fabryce, pozostaje bez środków do życia. To właśnie jedna z tych perełek, w których Camilleri niezwykle umiejętnie łączy melancholię, może nawet tragizm, z pokaźną dawką ironii. Podziwiam tę sztukę nie tylko jako czytelniczka, ale także jako osoba pisząca. Znalezienie równowagi między dwoma przeciwstawnymi tonami to naprawdę trudna rzecz, więc chylę przed Camillerim czoła.
Julia Wollner
Renia Respondek: Jako literaturoznawczyni bardziej zapewne zwracasz uwagę na kwestię konwencji literackiej czy kategorie estetyczne; mnie, mediteranistkę, zajmuje natomiast związek pisarstwa Andrei z krainą geograficzną, z której pochodził i którą opisuje. Także w tej książce, podobnie jak w wypadku serii o komisarzu Montalbano, mamy do czynienia z prozą, po którą muszą sięgnąć wszyscy pragnący lepiej zrozumieć Sycylię i Sycylijczyków. Jak w kalejdoskopie widzimy tu całe spektrum problemów, z którymi przez lata borykali się mieszkańcy wyspy, i które wpłynęły na to, czym jest ona dzisiaj. Ta melancholia, o której wspomniałaś, mówiąc o opowiadaniu Człowiek jest silny, to przecież cecha nierozerwalnie z Trinacrią związana. Inny wielki Sycylijczyk, Leonardo Sciascia, mówił nawet o czymś, co określił mianem sicilitudine – pewnym specyficznym dla tamtejszych ludzi stanie ducha, naznaczonym zarówno melancholią, jak i dumą, fatalistycznym pogodzeniem z losem, ale też głębokim przywiązaniem do tradycji. Wszystko to jest tutaj wyraźnie widoczne.
Julia Wollner: Słuchając cię teraz, pomyślałam o Bachtinie i ukutym przez niego pojęciu chronotopu, czyli czasoprzestrzeni. Camilleri tworzy swój chronotop bardzo wyraźnie, a dwudziestowieczna Sycylia to u niego prawdziwy mikrokosmos, w którym czas i miejsce są ze sobą ściśle splecione. W wypadku tej książki stanowią też jedyną oś, wokół której zebrane są teksty, bardzo niejednorodne, bo każdy z nich opowiada w zasadzie o czymś zupełnie innym. To dla mnie zresztą duża zaleta tej publikacji, która nie pozwala czytelnikowi ani na chwilę poczuć się znudzonym.
Renia Respondek: Tu się z tobą nie do końca zgodzę. W wypadku tej lektury dobór opowiadań stanowił dla mnie chyba największe zaskoczenie i to nie do końca pozytywne. Spodziewałam się, że znajdę tu większą spójność, że teksty zostały wybrane według jakiegoś klucza: na przykład, że każdy z nich będzie oscylować wokół tematów politycznych albo dotykać tego samego momentu w historii. Tymczasem dostaliśmy coś, co nazwałabym roboczo „listą przebojów” – ten tomik zawiera w zasadzie całą garść ulubionych tematów poruszanych przez Sycylijczyka. Zabrakło chyba tylko czegoś z uchodźcami w roli głównej – to również zagadnienie bardzo pisarzowi drogie. Mnie, czytelniczkę, nie wszystkie wątki interesują tak samo, nawet potraktowane przez mojego ukochanego autora, i dlatego też nie wszystkie opowiadania poruszyły mnie w równym stopniu. Wolałabym chyba skupienie się na jednym głównym motywie.
Julia Wollner: Tu się rzeczywiście nie zgadzamy i nie chodzi tylko o moje preferencje. Myślę także o innych odbiorcach: ci, którzy nie znają jeszcze talentu autora, mogą poznać go z różnych stron. Każdy lubi przecież coś innego. Nota bene, przed naszą rozmową przejrzałam trochę włoskich recenzji tego zbioru opowiadań, który w Italii ukazał się w 2022 roku nakładem Sellerio Editore. Czy wiesz, że Prova, czyli Dowód, opowiadanie, które nam nie przypadło za bardzo do gustu, chyba najczęściej ze wszystkich budziło reakcje pełne entuzjazmu? Rozmyślałam potem o tym, że może to być kwestia kulturowa. Może ty i ja, Słowianki, przywykłyśmy do innego sposobu mówienia o erotyce i tematach pokrewnych? Ciekawa jestem bardzo, jak opowiadanie odbiorą inni polscy czytelnicy.
włoskie wydanie zbioru opowiadań
Renia Respondek: Jeśli chodzi o dobór tekstów, przekonałaś mnie. Rzeczywiście ci, którzy chcą poznać całe spektrum tematów poruszanych w książkach pisarza, mają je tu podane na tacy. A jeśli spodoba im się jego styl, w mojej ocenie kryminały pochłoną ich bez reszty. Tam bowiem Camilleri naprawdę rozwija skrzydła!
Julia Wollner: Dodajmy, że działa to i w drugą stronę: jeśli ktoś już autora zna i kocha, odnajdzie tutaj zarówno atmosferę Vigaty, jak i charakterystyczny sposób pisania pana Andrei. Z trzeciej strony, czyli mojej, a więc osoby znającej twórczość pisarza, ale niekoniecznie należącej do tych czytelników, którzy z wypiekami na twarzy czekali na każdą jego nową książkę, będzie to po prostu dobra lektura. O ile rzadko czytam kryminały i nie zawsze mam czas czy ochotę na obszerne powieści tego typu, o tyle bardzo lubię sprawnie napisane, mądre opowiadania. Te właśnie takie są, a ja cieszę się, że po nie sięgnęłam. Teraz nie tylko wiem, że Camilleri to coś więcej, niż historie o Montalbano, ale także miałam okazję tym „czymś więcej” odrobinę się podelektować.
Renia Respondek: Mnie lektura ta przypomniała, za co tak bardzo tego pisarza pokochałam: za jego czułość wobec ludzkich słabości, ironię wobec świata i umiejętność mówienia o sprawach ważnych bez nadęcia. Choć to krótkie formy, zostają w czytelniku na dużej. Jeśli jeszcze nie znacie jego prozy, ten zbiór to idealna okazja, by rozpocząć przyjaźń z wielkim Sycylijczykiem.
Uwaga: W tym samym dniu, co Prywatna wojna…, do sprzedaży trafiło również wznowienie książki Pomarańczki komisarza Montalbano – zbiór dwudziestu kryminalnych miniatur z tą postacią w roli głównej. Sprawdźcie, bo to prawdziwa literacka uczta!
Posłuchaj naszych opowieści o Morzu Śródziemnym – teraz na Spotify, Youtube, Apple, Google i innych popularnych platformach podcastowych oraz bezpośrednio tutaj, na stronie magazynu “Lente”.
W czwartym sezonie podcastu zapraszamy Cię do przeżycia SPOTKANIA – kwintesencji Śródziemnomorza. Rozumiemy je jako otwartość na drugiego człowieka, dialog, współistnienie i ciekawość Innego. I właśnie o nich rozmawiać będziemy w tegorocznym podcaście!
Czy róża zawsze znaczy „miłość” i czy może swą ceną przewyższać diamenty? Dlaczego Medyceusze wybrali na swój herb nieistniejącą czerwoną lilię? Gdzie znajduje się najpiękniejszy ogród irysów w Europie? W podcastowej opowieści o symbolice kwiatów porozmawiamy też o mitologii i sprawdzimy, jak malowali je najwięksi – od Rafaela po Zurbarana, od Van Gogha po Rossettiego.
Podręcznik dla inkwizytorów, opublikowany niedawno przez Noir sur Blanc, to kolejna po Chwale Portugalii perła z portfolio wielkiego portugalskiego autora i translatorski majstersztyk Wojciecha Charchalisa.
Książka opowiada historię życia Francisca – wysokiego rangą urzędnika państwowego pracującego dla Salazara (portugalskiego polityka, twórcy tzw. Nowego Państwa, Estado Novo, w którym w latach 1928–1968 sprawował władzę dyktatorską typu autorytarnego). Pod koniec życia Francisco trafia do domu starców i, nieświadomy, że jego epoka stała się już przeszłością, przedstawia w emocjach swoją biografię – pełną zepsucia i brutalności.
Biografia ta spisana jest w sposób charakterystyczny dla Antunesa: gęsty, polifoniczny, pełen retrospekcji, aluzji, metafor i rozmaitych meandrów, które na pierwszy rzut oka mogą sprawiać wrażenie literackiego chaosu. Miłośnicy prozy portugalskiego autora odnajdą tu jego charakterystyczny styl przypominający strumień świadomości: brak klasycznej interpunkcji, długie zdania zajmujące niekiedy całe strony, pewną szorstkość i surowość.
Zachęcamy do przesłuchania podcastu Lente, w którym Magda Miśka-Jackowska rozmawia o Antunesie z Wojciechem Charchalisem. Pojawia się tam wiele ciekawych refleksji na temat kolonializmu i jemu pokrewnych, ale także motyw umiejscowienia Portugalii na mapie Śródziemnomorza. Fot. Marcin Kwiecień
Jeśli podejdziemy do lektury z należnym skupieniem, tekst porwie nas i zachwyci, pokazując, jak władza absolutna deformuje to, co w człowieku najważniejsze, jak wichruje psychikę i wypacza na zawsze, bo odciska piętno na następnych i jeszcze następnych pokoleniach.
Portugalski pisarz, malując zatrważający obraz dyktatury, przypomina, że sędziwy wiek nie zawsze oznacza dojrzałość i zasługi; może również oznaczać obrzydliwą przeszłość i najwyższy czas na poniesienie kary. Niestety w świecie, w którym jej brak coraz częściej staje się zasadą, lektura Podręcznika wymaga, poza skupieniem, także mocnych nerwów. Dyktatorów wokół nas niestety nie ubywa.
António Lobo Antunes, Podręcznik dla inkwizytorów, tłumaczył Wojciech Charchalis, Noir sur Blanc 2025
Żaby to jedna z najpopularniejszych komedii Arystofanesa, ateńskiego twórcy żyjącego na przełomie V i IV wieku p.n.e. Kiedy wystawiał on swoje dzieło, Ateny już od 30 lat znajdowały się w stanie wyniszczającej wojny ze Spartą, a wśród żywych brakowało Peryklesa, który wzniósł ateńską demokrację na wyżyny. Ten szlachetny ustrój został wyparty przez ochlokrację (wg PWN: wynaturzona forma demokracji, w której rządy sprawuje tłum kierowany przez schlebiających mu demagogów – przyp. red.), w której posłuch zyskali populiści. Ogólny kryzys oraz olbrzymia liczba ofiar wojennych sprawiły, że „słońce Hellady” znacznie przygasło. Żaby miały swą premierę w 405 roku p.n.e., tuż po śmierci ostatniego z wielkich tragików, Eurypidesa, który nie pozostawił po sobie następcy.
Popiersie Arystofanesa z I w. n.e. ze zbiorów Galerii Uffizi we Florencji, fot. Alexander Mayatsky / Wikimedia, CC BY-SA 4.0
Właśnie z powodu jego braku twórca teatru, bóg Dionizos, postanowił udać się do Hadesu, by ściągnąć Eurypidesa z powrotem do Aten. Wielka wyprawa w zaświaty, podczas której na drodze Dionizosa i jego sługi Ksantiasa miały pojawić się żaby, została wybornie opisana przez Arystofanesa. Dwa i pół tysiąca lat później grupa studentów z belgijskiego uniwersytetu w Leuven postanowiła opowiedzieć tę historię pod patronatem X Muzy, czyli filmu. Ambitni młodzi twórcy zadbali przy tym o to, by postaci Arystofanesa przemówiły swoim własnym językiem. Dzięki temu powstał pierwszy w dziejach film w języku… starogreckim.
Żywy martwy język
Studenci i absolwenci uniwersytetu z Leuven mieli pewne doświadczenie w pracy z tzw. martwym językiem. Już wcześniej w ramach programu Erasmus wystawili sztukę po łacinie; wtedy też uznali, że następnym krokiem będzie adaptacja tekstu powstałego w języku starogreckim. Kiedy więc zapadła decyzja, że to Żaby Arystofanesa stanowić będą podstawę scenariusza, wiadome było, że greka aktorów występujących w filmie będzie brzmieć tak samo jak greka, którą wybrzmiewała z skene teatru Dionizosa w Atenach Arystofanesa.
Zdjęcia do filmu powstały we Francji i we Włoszech
Młodzi naukowcy podjęli się więc prawdziwie pionierskiej pracy. Co prawda w niektórych krajach, w tym we współczesnej Grecji, nadal przykłada się duże znaczenie do nauki literatury klasycznej, jednak nawet utwory starogreckie czyta się, stosując zasady współczesnej wymowy. Ta zaś nieco się różni od tej, którą posługiwał się Arystofanes. – Na szczęście to był film, a nie sztuka teatralna. Wszelkie błędy można więc było wyciąć i materiał nagrać na nowo – dodaje Thibaut Lejeune, przysłowiowy mózg całego przedsięwzięcia. Nie tylko stworzył większą część scenariusza i wyreżyserował produkcję, ale także stał za kamerą, a na koniec zmontował powstały materiał. Zdjęcia w pięknych plenerach we Francji i Włoszech zajęły zaledwie dziesięć dni. Wyzwaniem za to okazał się montaż, który trwał ponad rok.
Mieszanka gatunków
Thibaut Lejeune odpowiada także za fakt, że scenariusz filmu, choć bazuje na Żabach Arystofanesa, składa się z tak naprawdę z różnych tekstów. – Chciałem sięgnąć po różne gatunki literackie – tłumaczy. Filmowa opowieść rozpoczyna się więc nieco inaczej niż u Arystofanesa, a mianowicie od spotkania… myszy z żabą. Wykorzystano tu anonimowy poemat heroikomiczny z czasów starożytnych, zatytułowany Batrachomyomachia (pol.: Wojna mysio-żabia). – Problem z komediami Arystofanesa jest taki, że jest tam wiele aluzji do ówczesnej sytuacji politycznej, niezrozumiałych dla szerokiej współczesnej publiczności. Podjęliśmy więc decyzję, by zmienić zakończenie i dołączyć do całości inne dzieła literackie, w tym właśnie „Batrachomyomachię”, gdzie spotykamy tego samego protagonistę, czyli żaby – wyjaśnia Maxime Maleux.
Tytułowe żaby pojawiają się w scenie, w której Dionizos płynie łodzią Charona. Wykonują piosenkę z tekstem samego Arystofanesa, ale do zupelnie współczesnej muzyki skomponowanej przez Nicka van Elsena. Z kolei myszy imprezują przy ognisku w towarzystwie Dionizosa, Ksantiasa i Diotymy. Pod koniec filmu dochodzi oczywiście do bitwy myszy z żabami. Postaci te nie są wyczarowane przez komputer – w role płazów i gryzoni wcielają się aktorzy noszący maski na twarzach
Mamy więc poemat heroikomiczny, tytułową komedię, przydałaby się jeszcze tragedia. Z pomocą przychodzi główny winowajca wyprawy Dionizosa do Hadesu, czyli wielki Eurypides. Filmowcy sięgnęli po jego utwór Alkestis, który nie jest jednak typową tragedią – ma zdecydowanie lżejszy charakter i wykazuje cechy dramatu satyrowego. Opowiada o niezwykłej historii małżeństwa Admeta (w tej roli Maxime Maleux) i tytułowej Alkestis. Admetowi przepowiedziana została śmierć w młodym wieku, której uniknąć mógł tylko pod warunkiem znalezienia kogoś, kto dobrowolnie zgodzi się umrzeć zamiast niego. Dość tragikomiczny charakter ma scena, w której Admet skarży się Heraklesowi, że żaden z przyjaciół nie chciał się dla niego poświęcić… Odmówili mu nawet jego wiekowi rodzice, twardo trzymający się życia. Wreszcie do Hadesu zgodziła się zejść żona Admeta. Alkestis to zresztą nie jedyna ciekawa postać żeńska w belgijskiej produkcji. W Żabach pojawia się także kapłanka Diotyma, znana ze słynnej Uczty Platona. Dionizos i Ksantias spotykają ją w zaświatach. Podobnie jak w dialogu greckiego filozofa, tak również w filmie kapłanka opowiada o miłości. – Pojawienie się Diotymy w filmie pozwoliło spojrzeć na całość z kobiecej perspektywy – dodaje Thibaut Lejeune. Aby docenić, jak udało się połączyć te wszystkie wątki z różnych tekstów, trzeba koniecznie zobaczyć film.
Na długo przed Trumpem
W oficjalnym oświadczeniu opublikowanym z okazji premiery filmu twórcy podkreślają, że powstał on z bezinteresownej miłości do literatury klasycznej. Traktują swoje dzieło również jako zachętę dla młodzieży, by studiowała języki klasyczne. Czy jednak na ich decyzji o nakręceniu filmu nie zaważyła też społeczno-polityczna sytuacja ostatnich lat? Pojawienie się Diotymy jako głosu kobiet, a także fakt, że sama komedia Arystofanesa została napisana w okresie schyłkowym dla ateńskiej demokracji, mają niemało wspólnego z czasami współczesnymi, w których możemy zaobserwować kryzys demokracji i nasilenie populizmu. – Nie mieliśmy takiego zamiaru. Prace przygotowawcze do filmu zaczęły się jeszcze na długo przed Trumpem – mówi Maxime Maleux. – Jednak pojawienie się takich skojarzeń świadczy, że teksty antyczne są ciągle aktualne i warto po nie sięgać! – dodaje Thibaut Lejeune.
Twórczość Arystofanesa pełna jest ostrych akcentów społecznych i politycznych, które okazują się zaskakująco aktualne
Z Hadesu do Warszawy
Jak kończy się film ulepiony z kilku antycznych dzieł? Tego oczywiście nie zdradzę; mogę tylko powiedzieć, że Dionizos po zakończeniu swojej misji udał się do… Warszawy. Laurens van der Wiel, aktor wcielający się w postać boga winorośli, pracuje obecnie jako adiunkt na Wydziale Historii Uniwersytetu Warszawskiego.
Sam film wzbudził duże zainteresowanie w Belgii, rodzinnym kraju jego twórców. W przeciwieństwie do Polski, ciągle działa tam spora liczba klas o profilu klasycznym. Uczniowie ucieszyli się, że wreszcie powstał materiał audiowizualny, z którego mogą korzystać, a z zaświatów próbowano wyprowadzić nie tylko Eurypidesa, ale i język dawnych Greków. Żaby zawędrowały oczywiście także do Hellady, gdzie doczekały się specjalnego pokazu kinowego w Atenach. Obecnie również polscy widzowie, nieznający greki, mogą obejrzeć dzieło młodych Belgów – dodano już napisy w języku polskim, a film jest dostępny w sieci. Miłego seansu!
Posłuchaj naszych opowieści o Morzu Śródziemnym – teraz na Spotify, Youtube, Apple, Google i innych popularnych platformach podcastowych oraz bezpośrednio tutaj, na stronie magazynu “Lente”.
W czwartym sezonie podcastu zapraszamy Cię do przeżycia SPOTKANIA – kwintesencji Śródziemnomorza. Rozumiemy je jako otwartość na drugiego człowieka, dialog, współistnienie i ciekawość Innego. I właśnie o nich rozmawiać będziemy w tegorocznym podcaście!
Materiał powstał w ramach płatnej współpracy z wydawnictwem Książnica.
Powieść Noc pachnie chlebem przenosi nas do Italii przełomu XIX i XX wieku, w której szaleją polityczne zawieruchy. Francesco, dziedzic wielkiej fortuny, zakochuje się w Erneście, dziewczynie mieszkającej w kolonii robotniczej. Pozbawieni zrozumienia i wsparcia bliskich, decydują się pobrać, a następnie otworzyć niewielką piekarnię w małej lombardzkiej miejscowości. Ich dzieje to początek historii rodziny Consonnich – włoskich piekarzy doskonale znanych Polakom. Spisała je Sabina Waszut, która opowiada nam o pracy nad książką, włoskich smakach i podróżach po ukochanej Italii. Dyskutujemy także o tym, co symbolizuje chleb w śródziemnomorskiej kulturze, czy pojęcie mezaliansu nadal funkcjonuje we współczesnym społeczeństwie i jak piękne mogą być spotkania światów, które na pierwszy rzut oka zupełnie do siebie nie przystają.
Prowadzenie: Julia Wollner
Produkcja: Magda Miśka-Jackowska i Michał Woźniak
Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej o kwestiach poruszonych w podcaście, zapraszamy serdecznie tutaj: Katarzyna Nowacka: Z włoskiego pieca
Odkąd nauczyłam się czytać, żyję w świecie mitologii. Fascynacja starożytnymi opowieściami, które poznawałam jako mała dziewczynka poprzez piękne słowo Jana Parandowskiego, miała ogromny wpływ na mój wybór życiowej drogi; zaważyła na decyzjach i doprowadziła do miejsca, w którym jestem dzisiaj. Z mitologii nieustannie uczę się świata; do mitologii uciekam, gdy świat zmęczy mnie lub zasmuci. Odkąd zaś zostałam mamą, zachwyt historiami o greckich i rzymskich bogach staram się przekazać moim trzem kochanym córkom.
To właśnie dla nich, a także wszystkich innych polskich dzieci, powstała książka, którą stworzyłam w ostatnich miesiącach z Alicją Nikiel – artystką, która opatrzyła publikację ilustracjami najwyższej próby. Wspólnie przedstawiamy Wam najważniejszych starożytnych bogów, związane z nimi opowieści oraz to, jaki wpływ wywarli na naszą kulturę. Cudowna, lekka kreska Alicji z pewnością zachwyci Wasze dzieci i porwie do barwnej krainy fantazji, a spisane przeze mnie ciekawostki zainspirują, mam nadzieję, do dalszych mitologicznych poszukiwań.
Ja z moim egzemplarzem autorskim. Cóż to za emocje! Ty swoją książkę zamówić możesz tutaj
Naszą książkę opublikowało Wydawnictwo Zielona Sowa. Znajdziecie ją w księgarniach na terenie całego kraju. Ja oczywiście serdecznie zachęcam do zakupu w sklepie internetowym Lente – tylko tutaj zamówić możecie egzemplarz z autografem i osobistą dedykacją!
Oto kilka stron, które znajdziecie w środku:
Zaintrygowani? Zainteresowani? Wejdźcie tutaj, by przeżyć swą mityczną przygodę!
Z najserdeczniejszymi życzeniami dobrej lektury
Strona korzysta z plików cookies w celach statystycznych, zgodnie z Polityką prywatności.