Materiał powstał w ramach płatnej współpracy z wydawnictwem Znak Horyzont.
Julia Wollner: Napisałeś książkę o 12 Włochach, których porównałeś do oszałamiająco barwnych ptaków. Każdy z nich jest postacią wyjątkową, intrygującą, na swój sposób inspirującą. Od Cagliostra po Garibaldiego, od Mastroianniego po Armaniego – który z nich jest Ci najbliższy?
Maciej A. Brzozowski: Chwilę pomilczę, bo, wbrew pozorom, nie jest to łatwe pytanie, a ja nie mam przygotowanej odpowiedzi. Po dłuższym zastanowieniu stwierdzam jednak, że brzmi ona: Giorgio Armani.
Możesz pomyśleć, że to banał – ot, facet, który zrobił parę ładnych rzeczy w modzie… A jednak zrobił więcej, niż parę rzeczy, i więcej, niż tylko ładnych. Oczywiście banałem będzie też powiedzieć, że stanowi on w pewnym sensie odpowiednik Chanel – tak jak ona wyzwoliła kobiety z gorsetów, on wyzwolił mężczyzn ze sztywnych marynarek. W jego historii jest jednak coś więcej: upór, który sprawił, że ten chłopak z niewielkiego miasteczka dotarł do Mediolanu, rozpoczął tam pracę i konsekwentnie realizował marzenia. Podobną drogę przebył zresztą Enzo Ferrari, założyciel ekskluzywnej marki samochodów. Obaj stworzyli rzeczy wielkie, a wynikało to z ich niespożytej pasji. Pasjonaci są mi zawsze bliscy. Wbrew pozorom, na swój dziwny sposób, pasjonatem był także Silvio Berlusconi, który również znalazł się w mojej książce, choć nazwałbym go pasjonatem merkantylnym. Bardziej niż cokolwiek innego interesowało go robienie pieniędzy, podczas gdy Armani i Ferrari byli bardziej ideowi.
Nie posądzałam Cię o czułe związki z Silviem!
Facynacja nie oznacza przecież aprobaty. Dam Ci inny przykład. Fascynuje mnie od zawsze okres faszyzmu. Tak jak w poprzedniej książce pisałem o Eddzie Ciano, córce Mussoliniego, tak tutaj swój rozdział otrzymał nie jej mąż, co byłoby zbyt oczywiste, ale niejaki Ettore Muti, którego nazwałem faszystą doskonałym. Był gwiazdą swoich czasów, miał wspaniałą aparycję i wielki talent – wsławił się jako wybitny pilot wojskowy. I choć faszyzm słusznie potępiamy z całą siłą, jego osiągnięcia są niepodważalne, a do tego nadal zauważane i podkreślane.
Książka Rajskie ptaki. Włosi, którzy podbili świat ukazała się nakładem wydawnictwa Znak Horyzont
Domyślam się, że wśród Twoich bohaterów znajdą się też postaci, które zwyczajnie Cię denerwują. Najważniejsze przecież, by nie pozostawiali nas obojętnymi.
Tu nie muszę się zastanawiać: nazwisko tej postaci to Gabriele d’Annunzio. Zetknąłem się z nim oczywiście jeszcze w czasie studiów na italianistyce. Jego dzieła zawsze wydawały mi się zbyt barokowe i nasączone niezbyt dla mnie strawnym erotyzmem. Do tego dochodzi pewien materiał video, na który kiedyś trafiłem – zresztą jedyny, jaki dostępny jest z dźwiękiem. Bardzo zachęcam, by go zobaczyć. Oto włoskie bożyszcze kobiet, uwodziciel i playboy, okazuje się obleśnym, bezzębnym karzełkiem ze skrzeczącym głosem! A jednak, kiedy pomyślę sobie, że potrafił wsiąść w samolot i zrzucać kapuściane głowy na budynek parlamentu, żeby pokazać, że politycy rządzący krajem nie grzeszą rozumem, to stwierdzam, że jest w tym element geniuszu.
I kreatywność, która chyba łączy ich wszystkich.
Włosi mają takie określenie istrione – po polsku histrion. Histrioni byli średniowiecznymi wędrownymi aktorami uprawiającymi satyryczne przedstawienia nawiązujące do tradycji mimu; posługiwali się gestem, ruchem, kostiumami. Dziś istrioni to osoby łączące bohaterstwo z rodzajem komedii, pasję z zawadiackością. Zwykle są niepoprawni politycznie. Wielu moich bohaterów miało coś za uszami – tu coś zbroili, tam coś zmyślili.
Na pewno jednak prawie wszyscy byli świetnymi PR-owcami. Wspaniale kreowali swój wizerunek i sprzedawali go publiczności. Czy Ty wiesz, że futurysta Marinetti doprowadził do publikacji słynnego manifestu w wielkim francuskim dzienniku poprzez uwiedzenie córki jego właściciela? Kto wie, czy bez tego manifest futurystów stałby się tak głośny!
Włoscy istrioni to osoby łączące bohaterstwo z rodzajem komedii, pasję z zawadiackością. Maciej A. Brzozowski to też trochę istrione – i chyba nie pogniewa się, gdy to napiszę!
Och, czyli okropny oportunista! Paskudztwo! A powiedz: którzy panowie nie dostali się do Twojej książki mimo oczywistego potencjału? Przecież twórczych Włochów mamy na pęczki.Pamiętam, jak ze dwa lata temu siedziałam na lotnisku w Rzymie, a Ty przysłałeś mi pytanie, kogo umieściłabym w Twojej książce. Ewidentnie robiłeś rekonesans.
Robiłem, tak. Zadawałem to pytanie osobom, które dobrze znają włoską kulturę, i szukałem inspiracji. Bardzo chciałem uciec od postaci znanych wszystkim – ileż można pisać o Michale Aniele, o Leonardzie da Vinci, o Caravaggiu. Omijałem aktorów, oczywiście z wyjątkiem Mastroianniego, który widnieje na okładce i do którego zawsze miałem wielką słabość. Postanowiłem, że zasługuje na to, by ze mną zostać – choćby ze względu na jeden genialny film, w którym wystąpił: Una giornata particolare (tytuł polski: Szczególny dzień). Raczej odrzucałem dziennikarzy i pisarzy, bo pisanie o pisarzach to dla mnie rodzaj tautologii. Zrezygnowałem z koronowanych władców – z przekonaniem, że żaden nie dorówna mojej boskiej Włoszce, czyli Katarzynie Medycejskiej. Z całym szacunkiem dla innych Medyceuszy, Burbonów et cetera. Wiem też, że wielu wspaniałych postaci jeszcze nie poznałem; inne przeoczyłem. Może dodam przy ewentualnym wznowieniu…
A’ propos rekonesansu, to jestem ciekawa, jak wyglądała kwerenda do książki. Przekłamań na temat sławnych ludzi jest mnóstwo. Dzisiaj szukałam w Google jakiejś daty z życia Juliusza Cezara i nie mogłam uwierzyć własnym oczom: AI, który podpowiada różne rzeczy na samej górze strony, paplał coś o samobójczej śmierci dyktatora!
Dobrodziejstwem internetu jest to, że mogłem tak wiele nie podróżować, nie siedzieć plackiem w bibliotekach, tylko wiele źródeł przychodziło do mnie mailem – w postaci scanów. To ogromnie wygodne. Przeczytałem mnóstwo książek, oglądałem filmy dokumentalne, zadawałem pytania znajomym. Znalazłem trochę ciekawostek, o których mało kto wie; potrafię cierpliwie iść sobie po długiej nitce do kłębka. Z kilku odkryć jestem dumny. Ptaki okazały się jeszcze barwniejsze, niż ktokolwiek mógł się tego spodziewać.
W Rajskich ptakach Maciej A. Brzozowski zebrał życiorysy dwunastu Włochów – a każdy z nich jest wyjątkowy
No właśnie: Rajskie ptaki to twój tytuł czy pomysł wydawcy?
Od samego początku mój. Walczyłem o niego, chociaż kilka osób powiedziało mi: – No co ty, brzmi jak książka o ornitologii. Bzdura. Idealnie pasuje do opowieści o ludziach barwnych, puszących się, stroszących piórka, ale przy tym zachwycających. Tacy są Włosi. To przecież mistrzowie tego, co nazywa się w ich języku sztuką robienia bella figura, czyli dobrego wrażenia. Moi bohaterowie umiejętność tę wyssali z mlekiem matki; to ich cecha wrodzona. Można tę cechę lubić lub nie, ale na pewno jest ona godna odnotowania. Ja zresztą Włochów raz kocham, a raz nie mogę znieść, co podkreślałem już w mojej pierwszej książce Włosi życie to teatr. Tak chyba zresztą wygląda prawdziwy, dojrzały związek. Jak sama powiedziałaś na początku, najgorsza jest obojętność; podejrzana jest też adoracja albo nienawiść, bo trąci fanatyzmem. Mnie chyba udaje się patrzeć na Włochów z wielką sympatią, z zaciekawieniem, ale i ze zdrową dozą krytycyzmu.
Bardzo lubię i cenię to Twoje podejście. Moglibyśmy się go wszyscy od Ciebie uczyć.
Uczyć powinniśmy się też od samych Włochów. Jest czego! W pierwszej kolejności: szacunku do starszych ludzi, co będę powtarzał do znudzenia, bo mamy w tej kwestii sporo do nadrobienia. Pewnej nonszalancji, którą Włosi nazywają sprezzatura. Fantazji, twórczego podejścia do życia. Dbania o siebie – także w sensie zdrowotnym. Nie każdy to wie, że Włosi to naród hipochondryków, co bywa męczące, ale na dłuższą metę pozwala skrupulatnie dbać o organizm, o zdrowie. No i wreszcie tej banalnej, oklepanej radości życia. Ona nie zależy tylko od słońca, bo są we Włoszech regiony, gdzie brakuje go prawie tak jak u nas. To kwestia nastawienia. Nad nim musimy pracować.
Maciej A. Brzozowski, Rajskie ptaki. Włosi, którzy podbili świat, Znak Horyzont 2025
Posłuchaj naszych opowieści o Morzu Śródziemnym – teraz na Spotify, Youtube, Apple, Google i innych popularnych platformach podcastowych oraz bezpośrednio tutaj, na stronie magazynu “Lente”.
W czwartym sezonie podcastu zapraszamy Cię do przeżycia SPOTKANIA – kwintesencji Śródziemnomorza. Rozumiemy je jako otwartość na drugiego człowieka, dialog, współistnienie i ciekawość Innego. I właśnie o nich rozmawiać będziemy w tegorocznym podcaście!
Materiał powstał w ramach płatnej współpracy z Wydawnictwem Poznańskim.
Autorka książki Chorwacja. Ciemniejsza strona słońca przybliża nam kraj inny niż na pocztówkach i w popularnych przewodnikach. Jak żyje się w turystycznym raju po sezonie? Z jakimi problemami zmagają się jego mieszkańcy? Czy Chorwacja to Bałkany? Z odcinka dowiesz się także, czy wszyscy Chorwaci używają tego samego języka, które chorwackie miasta poza Splitem i Dubrownikiem warto odwiedzić i czy traumatyczne wspomnienia wojny są tu nadal żywe.
Prowadzenie: Julia Wollner
Produkcja: Magda Miśka-Jackowska i Michał Woźniak
Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej o kwestiach poruszonych w podcaście, zapraszamy serdecznie tutaj:
Druga połowa XIX i początek XX wieku nazywane były czasami politycznych zabójstw. Nie sposób zliczyć zamachów dokonanych przez rewolucjonistów i anarchistów niezadowolonych z rządów królów, następców tronu, ministrów, a nawet zwykłych posłów oraz przedstawicieli organów ścigania. Tyranobójstwo traktowane było i jest jako kontrowersyjny sposób wymierzania sprawiedliwości, ale i krzyk rozpaczy uciśnionych narodów. Na przełomie XIX i XX wieku życie z rąk zamachowców stracili między innymi: król Włoch Humbert I, serbski władca Aleksandar Obrenović, grecki premier Teodoros Dilijanis, egipski premier Butrus Ghali, premier Hiszpanii José Canalejas y Méndez. A to tylko niewielki – śródziemnomorski i bałkański – fragment pochodu śmierci nagłych, niespodziewanych dla społeczeństw i ofiar, ale zaplanowanych przez przeciwników politycznych.
Najsłynniejszym zamachowcem tej epoki był Gavrilo Princip – jugosłowiański (bo tak się określał) anarchista, rewolucjonista i poeta, członek konspiracyjnej grupy Czarna Ręka założonej w 1901 roku w Belgradzie. Przyświecała jej idea zjednoczenia Serbów mieszkających poza krajem, a więc przede wszystkim na terenie Austro-Węgier oraz Imperium Osmańskiego. W 1903 roku członkowie grupy przeprowadzili udany zamach na wspomnianego króla Aleksandra Obrenovicia i jego żonę Dragę, a osiem lat później podjęli próbę zamordowania Franciszka Józefa. Jednak najgłośniejsze zabójstwo polityczne miało miejsce 28 czerwca 1914 roku w Sarajewie: młodobośniacy, czyli członkowie grupy rewolucyjnej Mlada Bosna, głównie pochodzenia serbskiego, związani z Czarną Ręką, zamordowali austriackiego następcę tronu, arcyksięcia Franciszka Ferdynanda i jego żonę Zofię. Powodem była ich niezgoda na politykę Austro-Węgier na Bałkanach, a okazją do przeprowadzenia zamachu: wizyta arcyksięcia na Półwyspie, związana z manewrami wojskowymi w Bośni. Zamach na Franciszka Ferdynanda wywołał kryzys dyplomatyczny między Serbią i Austro-Węgrami i według wielu historyków stanowił bezpośrednią przyczynę wybuchu I wojny światowej.
Princip jako młodociany zamachowiec uniknął kary śmierci, ale został skazany na 20 lat więzienia. Zmarł na gruźlicę w 1918 r. Na Bałkanach wielu do dziś uważa go za bohatera
Gavrilo Princip był jedną z kilku osób zaangażowanych w przeprowadzenie zamachu, ale nie on miał być głównym wykonawcą wyroku śmierci. Wszyscy członkowie grupy rozstawieni zostali na trasie przejazdu arcyksięcia w trzech newralgicznych punktach Sarajewa. Przy pierwszym punkcie przejazdu czekał na Franciszka Ferdynanda i jego żonę Muhamed Mehmedbašić. Obok niego stał Vaso Čubrilović. Obaj niezwykle zdeterminowani, szczególnie pierwszy z nich, bez cienia wątpliwości, że bierze udział w czymś doniosłym. Jednak kiedy pojawił się powóz z arcyksięciem i jego małżonką Zofią, znieruchomiał i nie odpalił przygotowanego wcześniej ładunku wybuchowego. Podobnie Vaso – stanąwszy twarzą w twarz z Franciszkiem Ferdynandem, nie odważył się oddać strzałów z pistoletu. Kolejny z zamachowców, Cvjetko Popović, nie podjął się wykonania zadania ze względu na… słaby wzrok. Zrobił to dopiero następny członek grupy, Nedeljko Čabrilović. Jednak rzucony przez niego granat przetoczył się po dachu powozu i eksplodował na chodniku. Eksplozji towarzyszył niesłychany huk; jedna z obserwatorek całego zajścia z okna w pobliskim budynku straciła słuch.
Następnym członkiem grupy, który miał możliwość skutecznie zakończyć akcję, był Gavrilo Princip. Ale i on, podobnie jak pierwszy z zamachowców, zawahał się na widok arcyksięcia. Najwyraźniej bezpośrednia konfrontacja z wrogiem sparaliżowała go. Zawiódł też Trifko Grabež: nie zdecydował się na strzały, żeby nie ranić postronnych obserwatorów wydarzenia. Podejmowane próby zamachu wywołały chaos w mieście i zmianę planów arcyksięcia. Częścią tej zmiany było zrewidowanie trasy przejazdu. W wyniku splotu rozmaitych wydarzeń Franciszek Ferdynand i jego żona Zofia pojawili się w pewnym momencie przy Moście Łacińskim, stając niemalże oko w oko ponownie z Principem. Tym razem Gavrilo nie przepuścił okazji i oddał dwa strzały z broni w kierunku wroga. Jeden trafił w podbrzusze małżonkę następcy tronu, drugi przeszył tchawicę i tętnicę szyjną samego arcyksięcia. Oboje zginęli na miejscu.
Franciszek Ferdynand z żoną Zofią
Wszyscy zamachowcy oprócz broni otrzymali od swoich mocodawców ampułki z cyjankiem, aby po akcji móc odebrać sobie życie. Jednak dwaj z nich, mimo podjęcia próby samobójczej, przeżyli. Zawartość ampułki okazała się stara i zwietrzała, a desperackie starania o rychłą śmierć zakończyły się tylko rozstrojem żołądka. Prawie wszyscy zostali aresztowani i skazani. Jednemu z nich, Muhamedowi Mehmedbašiciovi, udało się zbiec do Czarnogóry.
Tymczasem po zamachu w mieście zawrzało. Ludzie biegali nerwowo, usiłowali ewakuować się z miejsca zdarzenia. Inni zaczęli się bać: byli to przede wszystkim Serbowie, którzy nie chcieli, by kojarzono ich z niechętnymi Austriakom serbskimi organizacjami anarchistycznymi. Bali się także muzułmańscy Bośniacy. Nie angażowali się oni w życie polityczne, a niektórzy wręcz sympatyzowali z Franciszkiem Józefem i jego rodziną. Mawiali: Dobre jest to, co służy pracy. Jeśli dobrym pracodawcą był przedstawiciel Habsburgów, sarajewianie umieli to docenić. Obawiali się, że zamach odbije się na nich i na ich sytuacji bytowej. I tak się stało. Jeszcze tego samego dnia, kiedy zamordowano Franciszka Ferdynanda, zwolennicy monarchii austro-węgierskiej zaczęli niszczyć i plądrować serbskie sklepy w mieście. W całej okolicy dochodziło do wielu zamieszek. Najgorsze jednak dopiero miało nadejść.
Most Łaciński dzisiaj
Zamach w Sarajewie spowodował, że miesiąc później, a więc 28 lipca 1914 roku, Austria wypowiedziała wojnę Serbii. Kolejne kroki w kierunku wielkiej europejskiej katastrofy stanowiły już tylko kwestię czasu. Zadziałał efekt domina: w sierpniu wojnę kolejnym krajom – Rosji i Francji – wypowiedziały Niemcy; następnie do konfrontacji z Rosją dołączyły Austro-Węgry. Zabójstwo następcy austriackiego tronu było więc momentem zapalnym, po którym wydarzenia potoczyły się błyskawicznie.
Czy można było temu zapobiec? Czy gdyby Nedeljko Čabrilović nie rzucił granatu, to Gavrilo Princip zdecydowałby się na strzały? Obaj zamachowcy traktowali się z dystansem: Nedeljko Čabrilović i jego pewność siebie budziła niechęć wycofanego i chorowitego Gavrila. Lekkość, z jaką Nedeljko rzucił granat, zmotywowała jednak Principa do działania. Nie bez znaczenia był też fakt, że organizatorzy zamachu nie ufali Čabriloviciovi, tymczasem on wywiązał się z powierzonego mu zadania. Co by było, gdyby arcyksiążę po pierwszej próbie zamachu na jego życie nie zdecydował się na kontynuowanie przejażdżki przez Sarajewo i nie spotkał się z Principem przy Moście Łacińskim?
Most Łaciński na początku XX wieku
Czy gdyby nie doszło do zamachu w Sarajewie, to nie wybuchłaby I wojna światowa? A może jej nadejście było przesądzone? Napięcie między państwami Trójprzymierza (Austro-Węgry, Niemcy i Włochy) i Trójporozumienia (Rosja, Francja i Wielka Brytania) osiągnęło takie rozmiary, że każdy inny kryzys mógłby rozpętać wojnę. Te dwa wrogie obozy przygotowywały się do decydującego starcia na kontynencie od dawna; od lat trwał swoisty wyścig zbrojeń pomiędzy poszczególnymi mocarstwami.
A gdyby do Sarajewa pojechał tylko Franciszek Ferdynand? I co by się wydarzyło, gdyby jego żona Zofia von Chotek została w Wiedniu? Czy zostałaby cesarzową Austrii? Była tam traktowana źle – Franciszek Józef i jego otoczenie uważali, że arcyksiążę Franciszek Ferdynand popełnił mezalians, pojmując Zofię za żonę. Mówiło się, że zabrał ją do Sarajewa po to, żeby wzmocnić jej pozycję. Wiadomo było, że Franciszek Ferdynand obejmie tron po śmierci cesarza. Gdyby więc Zofia została wdową? Czy miałaby szansę na cesarską koronę?
Bohaterami powieści Miljenka Jergovicia są zamachowcy z Sarajewa – sprawcy czynu, który był bezpośrednią przyczyną wybuchu pierwszej wojny światowej
Co by wreszcie stało się z Principem, gdyby nie wziął udziału w zamachu? Kto mógłby go przed tym powstrzymać? Czy mógłby to być jego ideowy brat, także członek Młodej Bośni, wybitny pisarz i późniejszy laureat nagrody Nobla Ivo Andrić? Czy Gavrilo Princip, pochodzący z biednej rodziny serbskiej młody poeta i anarchista, miał przed sobą inną przyszłość niż ta, którą zaoferował mu los?
Te i inne pytania znajdujemy w książce Miljenko Jergovicia Nadprzyrodzony wyraz jego rąk. W powieści tej, wydanej w 2022 roku przez Wydawnictwo Akademickie Sedno w świetnym tłumaczeniu Miłosza Waligórskiego, chorwacki autor umiejętnie wykorzystuje wydarzenia historyczne do budowania literackiej fikcji wokół bohaterów zamachu w Sarajewie. Niektóre z tych wytworów wyobraźni autora zostały zamieszczone w powyższym tekście. Które? Warto przekonać się samodzielnie, sięgając po powieść Jergovicia i… do podręczników historii XX wieku.
Zdjęcie główne: rysunek Achilla Beltrame na okładce włoskiej gazety „Domenica del Corriere” wydanej tuż po zamachu
Są takie spotkania, które zostają w pamięci na długo. To oczywiście banał i truizm, ale w przypadku mojej znajomości z Agnieszką Koper – święta prawda. Spędziłyśmy kiedyś jeden czerwcowy wieczór w najpiękniejszym mieście świata, wałęsając się po rzymskich zaułkach, pałaszując rozmaite pyszności we wskazanych przez Agnieszkę lokalach, których wcześniej nie znałam, i do późnych godzin gawędząc o wszystkim, co nam w duszach grało. O miłości do Włoch i do Śródziemnomorza, o świadomym życiu, o bliskości, o przyjaźni. Od tamtej chwili mijają właśnie trzy lata. W tym czasie wróciłam już do Rzymu wielokrotnie, Agnieszka mieszka w nim na co dzień, ale kolejnego spotkania nie udało nam się umówić. Wiem jednak, że się to stanie, a spędzony wspólnie czas będzie dla mnie bardzo wartościowy. Agnieszka ma bowiem ogromną wiedzę i pasję, a przy tym delikatność i otwartość na drugiego człowieka.
Agnieszka Koper jest edukatorką i popularyzatorką włoskiej kultury kulinarnej, certyfikowaną degustatorką oliwy i innych produktów kuchni Południa Europy. Na Instagramie prowadzi profil Everyday in Italy
Wszystko to znajdziecie także w jej niedawno wydanej książce Rzym. Food tour. Publikacja ta, przygotowana we współpracy z Anną i Marcinem Nowakami, łączy w sobie cechy kulinarnego przewodnika i opowieści spisanej od serca. Czekają tu na Was: historia rzymskiej kuchni, przegląd najważniejszych składników w niej używanych, ciekawostki o tradycjach związanych z jedzeniem i wypróbowane przepisy na najważniejsze rzymskie potrawy. Razem z Agnieszką przespacerujecie się po rzymskich targowiskach, odwiedzicie jej ulubione bary i lodziarnie, posilicie się w sprawdzonych trattoriach. Przede wszystkim jednak posłuchacie Agnieszkowych historii – o ludziach, miejscach, zapachach i smakach.
Książka Rzym. Food tour cieszy bogactwem treści, ładną oprawą graficzną, staranną redakcją. Stanowi doskonałą lekturę dla każdego, kto wybiera się do Rzymu – po raz pierwszy, po raz drugi, ale także po raz setny. Ja, zakochana w Wiecznym Mieście od kilku już dekad, znalazłam w niej wiele ciekawych fragmentów i informacji, z którymi zetknęłam się po raz pierwszy. Z zainteresowaniem czytałam o kuchni starożytnego imperium, o dziko rosnących ziołach, o przetworach. Wynotowałam sporo adresów, w tym muzeum antycznego garum oraz kilku sklepów i restauracji, do których muszę się udać. Lektura dała mi prawie tyle samo radości, co prawdziwy spacer z Agnieszką. Za oba spotkania jestem jej bardzo wdzięczna.
Agnieszka Koper (we współpracy z Anną i Marcinem Nowakami), Rzym Food Tour. Historie, smaki, lokale, porady, przepisy, Manufaktura książek 2025
Toponimy (z greckiego: topos – miejsce, i onymos – imię), czyli nazwy miejsc, często kryją w sobie bardzo ciekawe historie. Rzadko kiedy jednak zaprzątamy sobie nimi głowę. Odwiedzamy Chorwację czy Grecję, kupujemy bilet do Rzymu albo Barcelony – bez wiedzy o tym, dlaczego nazywają się tak, a nie inaczej.
Ja zachęcam, by spotkanie z każdym pięknym miejscem zacząć od poznania opowieści, która ukryta jest w głoskach tworzących jego imię. Może zechcą przekazać nam coś istotnego?
Hiszpania
Hiszpania, przez swoich mieszkańców określana mianem España, w starożytności, szczególnie tam, gdzie przeważał język grecki, nazywana była raczej Iberią – od rzeki Hiberus, dzisiaj: Ebro. Duży półwysep położony w południowo-zachodniej Europie, na którym leżą Hiszpania, Portugalia, Andora i Gibraltar, do dziś zwany jest Iberyjskim. Dla określenia części tego terenu Rzymianie, których wielu z nas zapewne uważa za ojców nazw krajów śródziemnomorskich, zaczęli w pewnym momencie używać znajomo brzmiącego słowa Hispania.
Rzeczownik ten nie ma jednak łacińskiego pochodzenia – jego źródłosłowu szukać należy w języku fenickim. To właśnie Fenicjanie – semicki lud pochodzący ze wschodnich wybrzeży Morza Śródziemnego, najprawdopodobniej z terenów dzisiejszego Libanu, Syrii i Izraela – stworzyli pierwszą rozwiniętą cywilizację zamieszkującą Hiszpanię. Zawdzięczamy im m.in. założenie najstarszego miasta w Europie Zachodniej: Kadyksu, zwanego wówczas Gadirem. Przybywając do brzegów Hiszpanii, feniccy żeglarze i kupcy z zaskoczeniem stwierdzali, że na ziemiach tych występuje wyjątkowo dużo niewielkich ssaków o gęstym futrze, żyjących wśród skał. Były to króliki, których Fenicjanie nie znali – brali je więc za inne zwierzęta, tak zwane góralki, które kojarzyli ze swoich okolic. W języku fenickim zwały się one iszaphan (w liczbie mnogiej: iszphanim). Słowo to dało początek Hispanii, czyli… ziemi góralków lub ziemi królików, jako że zwierzęta te są do dziś często mylone. Semicki źródłosłów toponimu Hiszpania nadal usłyszeć można na przykład w języku hebrajskim, gdzie używane jest słowo שפן (czyt. szafan – góralek, królik).
Starożytna moneta rzymska; widoczny jest wizerunek królika i napis HISPANIA
Opowieść o królikach nie jest jedyną, za pomocą której tłumaczy się południowo-europejski toponim, choć ma zdecydowanie najwięcej zwolenników. Niektórzy językoznawcy wskazują jednak na możliwe pochodzenie rzeczownika España od fenickiego słowa spy oznaczającego kucie metali. Mieszkańcy dawnej Hiszpanii słynęli wszak z ich obróbki, a w Andaluzji, czyli na południowym krańcu Półwyspu, od Portugalii do Sewilli, znajdują się wyjątkowo bogate złoża miedzi, cynku i ołowiu, a także rtęci, tytanu, antymonu i manganu. Inni badacze sugerują natomiast związek toponimu Hiszpania z baskijskim słowem ezpaina, oznaczającym krawędź lub brzeg, co wiąże się oczywiście z geograficznym położeniem Półwyspu Iberyjskiego jako swoistej krawędzi starego świata.
Herakles i jego słupy – rzeźba w Ceucie, której autorem jest Ginés Serrán Pagán, fot. Diego Delso / Wikimedia, CC BY-SA 4.0
Hipoteza ta bliska jest na swój sposób pradawnym legendom, które łączą pochodzenie toponimu Hiszpania z postaciami mitycznymi. Szczególne miejsce zajmuje wśród nich Herakles – grecki siłacz, który stworzył Cieśninę Gibraltarską, oddzielającą Europę od Afryki. Rozłupawszy wielką górę, ustawił tak zwane Słupy Heraklesa, oznaczające granice znanego w antyku świata. Dziś identyfikuje się je najczęściej ze Skałą Gibraltarską i Dżabal Musa w Maroku. Jak pisał żyjący w I w. n.e. rzymski geograf Pomponiusz Mela, cytowany przez Pliniusza, starożytni wierzyli, że Herakles został po śmierci pochowany w Kadyksie. Okolicą władać mieli zaś jego syn i wnuk, Hispalo i Hispan. Brzmienie ich imion wyda się znajome nawet zupełnie niewprawnemu uchu. Czy jednak ktokolwiek spodziewałby się, że to potomkowie Herkulesa, złoża metali i króliki mogą kryć się w nazwie jednego z największych krajów śródziemnomorskich?
Ponad 56 000 kilometrów kwadratowych, a na nich blisko 4 miliony mieszkańców. 1700 kilometrów linii brzegowej, ponad 1000 wysp. Kilka znanych parków narodowych, w tym Jeziora Plitwickie, Krka, Paklenica; miasta bogate w historię, jak Dubrownik, Split czy Pula. Tyle powie nam o Chorwacji mapa, atlas lub encyklopedia. Z wakacji pamiętamy także piękne plaże i smaczną kuchnię; tęsknimy za ciepłym morzem i słońcem Istrii; za winem i oliwkami z Dalmacji. Ktoś wie o uprawie lawendy, większości kojarzącej się przecież z Prowansją; ktoś inny słyszał, że to Chorwaci wynaleźli krawat, co słychać zresztą w jego polskiej nazwie. Obeznani z historią wspomną o Ilirach i Rzymianach, o wpływach węgierskich i habsburskich, wreszcie o Jugosławii i wojnie domowej; miłośnicy literatury przywołają nazwiska takie, jak Miljenko Jergović, Ivo Andrić czy Dubravka Ugrešić.
W swojej książce pod tytułem Chorwacja. Ciemniejsza strona słońca, opublikowanej właśnie przez Wydawnictwo Poznańskie, Patrycja Chajęcka – antropolożka, serbistka i filolożka polska, absolwentka uniwersytetu w Zagrzebiu – przybliży wszystkie te kwestie, ale doda do nich wiele, wiele więcej. Opowie o miastach, które po sezonie świecą pustkami. O wyspach, z których każda ma piękną i ciekawą historię. O codzienności, w której, obok niespiesznej kawy wypitej ze znajomymi na deptaku, jest miejsce na zachwyt modernistyczną architekturą Zagrzebia, na pełen refleksji spacer po cmentarzu w Jelsie czy podziwianie murali w Vodnjanie.
Książkę z autografem autorki kupisz w naszym sklepie – zapraszamy TUTAJ
Dla mnie, popularyzatorki wiedzy o Śródziemnomorzu, największa wartość książki Chajęckiej tkwi jednak w odkłamywaniu stereotypów i burzeniu mitów. Bo chociaż w turystycznych broszurach Chorwacja lśni niczym słońce nad Adriatykiem, to rzeczywistość wygląda przecież nieco inaczej. Ten nadmorski raj, szczególnie ukochany przez naszych rodaków, mierzy się z ogromnym wyzwaniem, jakim jest nadmierne uzależnienie od turystyki. Gentryfikacja czy spekulacje na rynku nieruchomości to tylko niektóre ze związanych z tym problemów. Od lat boryka się także ze stale rosnącą inflacją i wyzwaniami ekologicznymi. Doświadcza ujemnego przyrostu naturalnego i masowej emigracji, szczególnie młodych i wykształconych obywateli. Mieszkańcy są nieufni wobec instytucji państwowych, a debatę publiczną nadal wypełniają tematy takie, jak relatywizowanie historii, rewizjonizm i nacjonalizm. Chajęcka pisze także o tym – tłumacząc, wyjaśniając, próbując zrozumieć.
Podczas lektury książki Chorwacja. Ciemniejsza strona słońca nie mogłam powstrzymać się od skojarzeń z porywami wiatru bura. Podróżnicy, którzy mieli okazję go obserwować, podkreślają, że doświadczenie tego zjawiska to niezapomniane przeżycie. Jak pisała w naszym magazynie Agnieszka Jasińska, spektakularny efekt bury widać w słoneczny dzień nad wodą: z jednej strony błękit nieba, z drugiej – niewysokie, krótkie fale wyrywające pianę i tworzące krystaliczno-srebrne impresje z wirujących kropli. Słabsze podmuchy bury w lecie inspirują też doświadczonych żeglarzy do wyjścia w morze, dając możliwość przeżywania momentów pełnych adrenaliny. Jednak bura potrafi również być niebezpieczna – uderza bowiem z wielkim impetem, a do tego zupełnie nagle i niespodziewanie, zaskakując rybaków, uniemożliwiając ruch drogowy na mostach, a nawet na ulicach nadmorskich miast.
Na przeszło 300 stronach publikacji autorce udało się pokazać, że Chorwacja to kraj, który przypomina adriatyckie wiatry. Budzi zachwyt i fascynację, ale także niepokój i trwogę. Obie jego strony są warte poznania, a pomoże w tym ta bardzo ciekawa książka.
Kiedy odwiedzałam Grecję jako młoda dziewczyna, często miałam wrażenie, że greccy mężczyźni nieustannie się modlą, przesuwając między palcami paciorki różańca. Dopiero po jakimś czasie dowiedziałam się, że w większości przypadków ich dłonie zajęte są zupełnie innym przedmiotem, który jednak również może przynosić ulgę w napięciu, podobnie jak modlitwa. I choć myślę, że nic nie zastąpi serdecznej rozmowy z Siłą Wyższą, to relaksujące koraliki rodem z Grecji znalazły swoje stałe miejsce w mojej codzienności.
Mowa oczywiście o komboloi – sznurze paciorków, których nazwa to najprawdopodobniej zbitka κόμβος „kombos” (węzeł) + λόγιο „logio<logo”, gdzie drugie słowo pochodzi od greckiego czasownika λέω „leo” (mówię). Być może mamy tu do czynienia ze skrótem „σε κάθε κόμπο προσευχή λέω” („w każdym węźle odmawiam modlitwę”). Niektórzy etnografowie twierdzą, że wyraz komboloi wywodzi się od komboskini (κομποσκοίνι), czyli prawosławnego różańca – jego korzenie sięgałyby w tym przypadku średniowiecza, kiedy to mnisi z góry Athos w północnej Grecji zaczęli używać paciorków do śledzenia swoich modlitw, i liczyłby nawet tysiąc lat. Inni badacze łączą jednak komboloi z pasterskimi sznurami, na których nierzadko pojawiały się rozmaite węzły. Nie brakuje także zwolenników teorii, wedle której komboloi stanowią relikt okupacji tureckiej. Według nauk Mahometa mężczyzna nie powinien nigdy siedzieć bezczynnie, w związku z czym majętni Turcy, którzy nie pracowali fizycznie, zajmowali się w wolnych chwilach zabawą koralikami. Być może to właśnie z tego względu są komboloi gadżetem typowo męskim, choć oczywiście nic nie stoi na przeszkodzie, by korzystały z niego także panie – szczególnie w naszej szerokości geograficznej, gdzie nie ograniczają nas silnie ugruntowane zwyczaje. Warto dodać, że swego czasu komboloi stanowiły także symbol statusu społecznego, a do ich wielkich miłośników należał na przykład milioner Arystoteles Onassis.
Dziś w Grecji komboloi to także sposób na przywołanie ludowej tradycji, symbol lokalnej tożsamości, ale często również prawdziwe dzieło sztuki. Nic dziwnego, że w mieście Nafplio na Peloponezie zwiedzać można założone w 1998 roku muzeum komboloi, w którym poznamy bliżej ich historię i ciekawostki z nimi związane. Dziś najbardziej znane są pętle liczące 23 koraliki, jednak na rynku znajdziemy także typ pojedynczym ciągiem o ich parzystej liczbie, bardzo popularny w drugiej połowie XX wieku. Same koraliki mogą być wykonane z najróżniejszych materiałów: od pestek owoców granatu, przez bursztyn czy żywicę, po rozmaite kamienie szlachetne. Osoby wierzące w ich moc nierzadko właśnie w ten sposób wybierają swój ulubiony sznur: paciorki z konkretnego kamienia mogą dodatkowo uspokajać, chronić czy dodawać energii.
Jedno jest pewne: warto spróbować zabawy komboloi. Masują dłonie, pomagają oderwać się od przykrych myśli, ułatwiają relaks i koncentrację. Bez cienia wątpliwości są zdrowsze od papierosów, obgryzania paznokci czy skubania skórek, a do tego przeniosą nas w sekundę nad Morze Śródziemne. To jak, spróbujecie?
Piotr Kępiński, bardzo ceniony przeze mnie eseista, poeta i krytyk literacki mieszkający w Rzymie, swą najnowszą książkę o Włoszech postanowił zatytułować tak, by odwołać się do zmysłu smaku. Niech towarzyszy nam on także w tej recenzji – w końcu Neapol jest miastem niezwykle zmysłowym i apetycznym, choć swoją miłość do niego wielu określiłoby angielskim mianem acquired taste*.
Z czterech podstawowych smaków, opisanych po raz pierwszy jakieś dwadzieścia cztery wieki temu przez Demokryta, najbliżej Neapolowi do słodkiego. Jest to miejsce upajające niczym rum, którym obficie nasącza się tamtejsze ciasto zwane babà, i odurzające jak aromat kwiatów pomarańczy, wyczuwalny w pysznych ciastkach sfogliatelle. Klasycy i popkultura, wspominani przez wydawcę na okładce, stworzyli obraz miasta skąpanego w promieniach słońca zachodzącego na tle Wezuwiusza, pełnego kontrastów i borykającego się z licznymi problemami, ale jednak blisko spokrewnionego z ideałem Arkadii. Lazur morza, wspaniałe zabytki i doskonała kuchnia to ciągle najważniejsze skojarzenia ze stolicą Kampanii.
Piotr Kępiński pamięta jednak, że nic tak nie podbija słodkości, jak odrobina soli. W swojej książce opowiada więc o pięknie Neapolu bez pomijania jego pilnie strzeżonych, wstydliwych tajemnic i rozlicznych wad: od tych najbardziej znanych, jak brud i wszechobecne śmieci, przez kamorrę, nierówności społeczne, agresję kibiców, nielegalne budownictwo. Co ważne, nie są to rozważania kwaśne ani gorzkie, a właśnie słonawe – nie czuć tu rozżalenia, urazy czy defetyzmu. Jest za to przedstawienie świata, jaki tworzy to południowowłoskie miasto, w całej jego złożoności, zawikłaniu i wielowymiarowości.
W dwudziestu dwóch rozdziałach swojej opowieści, z których każdy stanowi w zasadzie osobny esej o wybranym elemencie neapolitańskiej rzeczywistości, Kępiński porusza szeroki wachlarz tematów. Od literatury i sztuki przechodzimy tu płynnie do polityki i historii; od nich zaś – do lokalnych tradycji i, oczywiście, obrazów życia codziennego. Opisy tego ostatniego obecne są na każdej stronie książki – wszak codzienność w Neapolu wydaje się każdemu przybyszowi niezwykle żywa, intensywna i zanurzona w niepowtarzalnej atmosferze miasta.
Lektura tej książki stanowiła dla mnie prawdziwą przyjemność. Z radością spotkałam tu postacie, które lubię i cenię – od pisarki Anny Marii Ortese po Massima Troisiego; z zachwytem czytałam o fascynujących mnie od dawna zjawiskach, jak legendy związane z duszkiem Munaciello (tzw. małym mnichem), czy femminielli – mężczyznami o płynnej, niebinarnej tożsamości płciowej, łączących ją dodatkowo ze starożytnymi wierzeniami i zwyczajami. Reporterskie zacięcie autora, który własne refleksje i obserwacje przeplata wypowiedziami znajomych lub przygodnie spotkanych osób, sprawia, że podczas lektury ma się wrażenie odbycia rzeczywistej podróży do Neapolu. Ton opowieści Kępińskiego wydaje się przy tym dość poważny, ale jednocześnie nie pozbawiony lekkości i humoru – całość stanowi więc wyjątkowo wzbogacającą rozrywkę.
Znajomy autora, niejaki Francesco, twierdzi, że w okolicach Neapolu do dzisiaj jada się pomarańcze w oliwie, posypywane solą i pieprzem. Nie ma w tym nic nadzwyczajnego – dodaje Kępiński – bo słodko-słone zestawienia są charakterystyczne dla kuchni partenopejskiej, słynącej chociażby z rustico di pasta frolla salato, ciasta, którego lekko słodka skorupka okrywa wnętrze kryjące ricottę, boczek i salami. Przed laty, kiedy po raz pierwszy spróbowałem tego placka, pomyślałem, że jest metaforą tego miasta: słodkiego jak sól i słonego jak cukier (str. 240–241). Ja, czytając książkę, którą poświęcił Neapolowi, miałam jeszcze inne skojarzenie: umami. Nazwa tego piątego smaku, odkrytego w 1908 roku przez Japończyka Kikunae Ikedę, oznacza dosłownie „esencję pyszności”; opisuje się go właśnie jako słodko-słony, na swój sposób mięsisty i bardzo głęboki. Ja dokładnie tak odczuwam Neapol: jako miejsce ogromnie intensywne, soczyste, złożone. Japońskim słowem trudno byłoby jednak zatytułować tę książkę.
*ang.: nabyty smak; smak, który zaczyna się doceniać lub lubić po latach
Piotr Kępiński, Neapol słodki jak sól, Czarne 2025
Materiał powstał w ramach płatnej współpracy z Wydawnictwem Poznańskim.
Bez wody nie byłoby życia: to ona odegrała kluczową rolę w jego powstaniu. W oceanach, miliardy lat temu, narodziły się pierwsze organizmy. Woda stanowi środowisko życia dla niezliczonych gatunków; jest też bezwględnym warunkiem ich przetrwania. Również człowiek – którego ciało składa się z wody w około 60 procentach – zawdzięcza jej zdolność do trawienia, transportu składników odżywczych czy termoregulacji. To ona pozwala zachować codzienną higienę; umożliwia też funkcjonowanie rolnictwa i przemysłu. Nic dziwnego, że wokół wody rozkwitały największe cywilizacje: Egipcjanie żyli dzięki Nilowi, Rzymianie założyli miasto nad Tybrem, a potęga Mezopotamii zrodziła się między Tygrysem i Eufratem. I choć ciągle w życiu obecna, ma woda także swoje tajemnice.
Należy do nich jej rzekoma pamięć. Według niepotwierdzonej przez naukę hipotezy, woda miałaby zachowywać informacje o substancjach i bodźcach, z którymi miała kontakt. Koncepcja ta, jakkolwiek kontrowersyjna, stała się punktem wyjścia dla fabuły książki Elif Shafak Tam na niebie są rzeki – opowieści o kropli wody, która przemierza czas i przestrzeń, przenosząc nie tylko fizyczne cząsteczki, ale także wspomnienia i emocje.
Swój egzemplarz książki możesz zamówić w naszym sklepie: TUTAJ
W pierwszej kolejności kropla spada na głowę króla Aszurbanipala – wykształconego władcy starożytnej Asyrii, który panował w latach 669–631 p.n.e. Był on założycielem słynnej biblioteki w Niniwie, w której odnaleziono m.in. tekst Eposu o Gilgameszu – najstarszego znanego dzieła literackiego. Pomimo rozruchów wewnętrznych utrzymał państwo w granicach od Zatoki Perskiej aż do Morza Śródziemnego. W kolejnych rozdziałach ta sama kropla pojawia się jako płatek śniegu spadający na twarzyczkę maleńkiego Arthura, genialnego chłopca z XIX-wiecznego Londynu, zaraz po jego urodzinach; jako woda do chrztu Narin, młodej jazydki* żyjącej we współczesnej Turcji; jako łza spływająca po policzku Zaleekah, hydrolożki z dzisiejszego Londynu, której życie po rozwodzie osunęło się w emocjonalną pustkę. Losy bohaterów – choć rozdzielone epokami i tysiącami kilometrów – splatają się nie tylko przez symbolikę wody, ale także poprzez wspólne odniesienia do Eposu o Gilgameszu i do Niniwy – starożytnego miasta, którego upadek oznaczał kres potęgi Asyrii.
Shafak buduje postaci z charakterystycznym dla siebie ogromnym wyczuciem, pozwalając im rozwijać się na tle wydarzeń historycznych i kulturowych. Prowadzi czytelnika przez wątki społeczne, od nierówności klasowych po wykluczenie religijne i seksualne, zaś jej w opowieści szczególnie ważne miejsce zajmuje kwestia dziedzictwa kulturowego. Czy zabytki powinny pozostać tam, gdzie zostały odnalezione, czy też lepiej zabezpieczyć je w „cywilizowanych” muzeach Zachodu? Pytanie to, wraz moją subiektywną opinią, że mamy tu do czynienia z kolejną bardzo ciekawą książką tureckiej autorki, mogłoby zamykać niniejsze krótkie przedstawienie powieści. Jednak nie do pominięcia jest tu kwestia ostatnich stu stron, które wstrząsają czytelnikiem do głębi. Shafak postanawia zakończyć historię, wprowadzając do fabuły prawdziwe, na wskroś tragiczne wydarzenia z 2014 roku: rzeź jazydów dokonaną przez ISIS w Iraku. Zginęło wówczas ponad dziesięć tysięcy osób. Kobiety i dzieci uprowadzano, torturowano, wykorzystywano seksualnie. Shafak nie musiała niczego ubarwiać – rzeczywistość była wystarczająco brutalna i przerażająca. Niestety pozostała także w dużej mierze przemilczana – w naszej części świata dramat jazydów przeszedł niemal bez echa. Jestem wdzięczna pisarce, że zdecydowała się go opisać. Dzięki temu Tam na niebie są rzeki stało się czymś więcej, niż ciekawą książką. To powieść mądra, piękna i bolesna, która, niczym kropla wody, drąży i prowokuje pytania, zostając w czytelniku na długo.
* jazydzi, zwani także jezydami – wyznawcy monoteistycznej religii utworzonej w XII wieku poprzez nałożenie się powierzchownego szyizmu na zaratusztranizm i łączącej elementy islamu, nestorianizmu, pierwotnych wierzeń indoirańskich, kurdyjskich oraz judaistycznych
Elif Shafak, Tam na niebie są rzeki, tłumaczyła Natalia Wiśniewska, Wydawnictwo Poznańskie 2025
Posłuchaj naszych opowieści o Morzu Śródziemnym – teraz na Spotify, Youtube, Apple, Google i innych popularnych platformach podcastowych oraz bezpośrednio tutaj, na stronie magazynu “Lente”.
W czwartym sezonie podcastu zapraszamy Cię do przeżycia SPOTKANIA – kwintesencji Śródziemnomorza. Rozumiemy je jako otwartość na drugiego człowieka, dialog, współistnienie i ciekawość Innego. I właśnie o nich rozmawiać będziemy w tegorocznym podcaście!
Pszczoła pracuje, dba o harmonię we wspólnocie, łączy światy. Od czasów starożytnych kapłanek po dzisiejsze śródziemnomorskie ogrody, symbolizuje boski porządek i niedoścignioną doskonałość. W tym odcinku podcastu przyglądamy się pszczołom w antycznej mitologii i w nowożytnym malarstwie; zwiedzamy głębokie jaskinie na skalistej Krecie i klimatyzowane muzea w Wiecznym Mieście. Wszystko to – przy radosnym dźwięku brzęczącego ula.
Prowadzenie: Julia Wollner
Produkcja: Magda Miśka-Jackowska i Michał Woźniak
Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej o kwestiach poruszonych w podcaście, zapraszamy serdecznie tutaj:
Zwykle przed skreśleniem kilku zdań o przeczytanej książce nie zerkam do innych recenzji, aby nie sugerować się cudzymi opiniami. Tym razem jednak, zanim zasiadłam do napisania niniejszego tekstu poświęconego krótkiej powieści Do perfekcji (wł. Le perfezioni), przejrzałam komentarze pozostawione przez czytelników na popularnym portalu. Jedni wychwalają tekst Latronica, podkreślając, jak łatwo można się w nim przejrzeć; inni zarzucają autorowi niemałe przewinienia: bezkształtnych bohaterów, nadużywanie specjalistycznego słownictwa, pozostawienie odbiorcy tekstu z poczuciem niespełnienia.
Nie planuję bronić włoskiego autora z poczucia obowiązku – nie znam osobiście ani jego, ani innych jego publikacji. Nie kieruje mną także altruizm – staram się pisać tylko o książkach, do których jestem przekonana, o innych po prostu nie wspominając. Głos zabieram dlatego, że Latronico bardzo sprawnie odwołuje się swoim tekstem do innego dzieła, potęgując dzięki temu jego wymowę. Szkoda, by zadawane przez niego pytanie, wybrzmiewające podwójnie, bo w towarzystwie głosu innego, w dodatku wybitnego twórcy, pozostało niezrozumiane.
W 1965 roku ukazała się debiutancka powieść francuskiego pisarza Georges’a Pereca zatytułowana Rzeczy (fr. Les Choses. Une histoire des années soixante), za którą autor otrzymał prestiżową Nagrodę Renaudot. Niewielka książeczka opowiada o dwojgu młodych ludzi pochodzących z niezbyt majętnych domów, którzy, mieszkając i pracując w Paryżu, marzą o zdobyciu prestiżu i wysokiej pozycji społecznej. W opinii Sylwii i Jerôme’a o spełnieniu tego marzenia świadczyć będzie możliwość otaczania się przedmiotami, które na co dzień wybierają ludzie bogaci. To kolor zastawy stołowej, rodzaj kranów w łazience i drewno, z którego wykonany będzie blat ich stołu, pokażą światu, że doszli tam, dokąd chcieliby zmierzać. Skupieni na tytułowych rzeczach, nie potrafią jednak ani zaplanować rozwoju kariery, ani, co gorsza, cieszyć się chwilą i naprawdę przeżywać swojego życia. Ils auraient voulu que quelque chose commence. Chcieliby, żeby coś się zaczęło. Sami nie zaczną niczego, bo nie dojrzeli do zmiany, choć rozumieją jej konieczność.
Vincenzo Latronico, pochodzący z Rzymu, a wykształcony w Mediolanie pisarz mojego pokolenia (urodził się w 1984 roku) proponuje nam analogiczną historię, podmieniwszy dekoracje, wśród których rozgrywa się akcja powieści. Za swoją wersję nominowany został do Międzynarodowej Nagrody Bookera. Oto zamiast Paryża lat 60. mamy Berlin przed pandemią, zamiast dwojga Francuzów – parę młodych Włochów, Toma i Annę. Zamiast przeprowadzać ankiety jak Sylwia i Jerôme, pracują oni on line, tworząc strony internetowe i identyfikacje wizualne dla firm. Nie czytają już pisma „Express”, bo jego miejsce zajął Facebook i Instagram; modny w latach 60. dżin i mrożony poncz zastąpiło biologiczne wino i narkotyki przyjmowane w niewielkich dawkach. Algierska wojna o niepodległość (1954–1962), czyli brutalny konflikt między Francją a jej kolonią, została dawno zapomniana; nowi bohaterowie stykają się za to z kwestią migrantów przybywających masowo do niemieckiej stolicy. Stykają, bo trudno tu mówić o głębokim przeżywaniu i zaangażowaniu. Czy chodzi o kwestie obywatelskie i polityczne, czy o relacje ze znajomymi i przyjaciółmi, czy nawet o ich własny związek, zarówno Sylwia i Jerôme, jak i Tom i Anna ledwo dotykają istoty problemów. Brak im prawdziwego poczucia odpowiedzialności, a głębokie przeżywanie rzeczywistości zamienili na ślizganie się po jej powierzchni, życie z cieniami, które wypierają, ignorują lub próbują nieudolnie uchwycić.
Latronico bardzo sprawnie kreśli portret pokolenia Y, opisując jego codzienność, problemy i wyzwania, w szczególności zaś – towarzyszące mu nieustannie uczucie pustki i niespełnienia. Oczywiście nie każdy będzie się z tym portretem identyfikował; trudno jednak odmówić autorowi zmysłu obserwacji pewnych zjawisk i umiejętności ich nazywania. Na niemałe uznanie zasługują także bardzo wprawnie przeprowadzone zabiegi formalne. Podobnie jak Perec, włoski pisarz tworzy rozdziały w całości pisane w wybranym czasie lub trybie gramatycznym, aby podkreślić hipotetyczność sytuacji, jej znaczenie w życiu bohaterów lub niemożność jej zaistnienia. Kreśli długie, szczegółowe opisy wypełnione branżowym żargonem – od pojęć związanych z informatyką po wyposażenie wnętrz. Ich rozumienie nie jest wcale konieczne, by uchwycić sens opowieści, świetnie natomiast podkreśla skupienie postaci na pozorach, etykietach, konwenansach. Zakleszczeni w uścisku form, zlewają się z nimi w jedno, zmieniają w rodzaj konglomeratu pozbawionego indywidualnych cech.
Vincenzo Latronico, fot. Maria Rodenas Sáiz de Baranda
Ze względu na specyfikę naszego magazynu warto też podkreślić, że w obu książkach ważną rolę pełni wyprawa na Południe, mające stanowić swoiste refugium i nadać sens egzystencji bohaterów. Sylwia i Jerôme decydują się na podróż do Tunezji; nie odnajdują tam jednak wymarzonej autentyczności. U Latronica podobną rolę spełniają Portugalia i Sycylia. Perec zawraca swoich bohaterów do Paryża, Latronico zostawia nas z bardziej otwartym zakończeniem – z jednej strony dającym nadzieję na zmianę, z drugiej – sugerującym, że nadzieja jest przecież matką głupich.
Georges Perec uważany był za mistrza eksperymentów formalnych; bardzo ceni się także jego obserwacje socjologiczne oraz niesztampowe podejście do kwestii tożsamości, problemu braku i wyparcia. Latronico w pełni świadomie i bardzo sprawnie przepisał historię stworzoną przez francuskiego autora, umieszczając jego diagnozy w nowym kontekście. Trawestacja, której dokonał, nie ma w sobie nic z kopiowania; jest ponownym zadaniem bolesnego pytania o to, jak odnaleźć się w świecie iluzji, jak budować tożsamość, nie skupiając się na stylu, obrazie, narracji. Pytanie to zadał blisko 60 lat po Perecu, od czasu którego niewiele się zmieniło…albo zmieniło na gorsze. Pojawia się więc wątpliwość: czy jest to w ogóle wykonalne?
Vincenzo Latronico, Do perfekcji, tłumaczyła Katarzyna Skórska, Czarne 2025
My research is driven by a constant desire to find a balance between what can be felt with the senses and what is intelligible to the mind. I am Mediterranean.
Moje badania są napędzane nieustannym pragnieniem znalezienia równowagi między tym, co można odczuć zmysłami, a tym, co jest zrozumiałe dla umysłu. Jestem człowiekiem Śródziemnomorza.
Jean-Claude Ellena
Jego nazwisko prawdopodobnie wyewoluowało od słowa oznaczającego greckich przodków, którzy przed setkami lat przybyli do brzegów dzisiejszych Włoch. Człowiek, który perfumiarstwo ma we krwi, urodzony w Grasse, jako dziecko zbierał jaśmin na zboczach południowej Francji. Terminował u słynnego Edmunda Roudnitski, odpowiedzialnego chociażby za takie klasyki perfumiarstwa, jak Diorissimo Diora czy Femme Rochasa. Jego brat Bernard i córka Céline także są perfumiarzami. Autor wielu słynnych zapachów – zarówno większych, jak i bardziej niszowych marek. Przede wszystkim zaś – twórca kochający Południe Europy i rodzinne okolice Prowansji.
Jean-Claude urodził się w jednym z najpiękniej pachnących zakątków Śródziemnomorza: Prowansji
Początek opowieści
Ellena rozpoczął karierę perfumiarza pod koniec lat 70-tych. Już jedna z jego pierwszych kompozycji zapachowych, Eau de Campagne marki Sisley, inspirowana zapachami francuskiej wsi, pokazywała, że perfumiarz ma nie tylko słabość do intrygujących nut – jak zapach liści pomidora, ale także, że świat natury stanowi dla niego szczególną inspirację – choć według słów samego Elleny, natura jest dla niego bardziej pretekstem, punktem wyjściowym, od którego wyprowadza swoje kolejne pomysły[2]. W następnych dekadach twórca skomponował między innymi Au Thé Vert Bvlgari inspirowane wizytą w herbaciarni, In Love Again Yves Saint Laurenta z nutą porzeczki (jedną z jego ulubionych) czy przyprawowe Déclaration marki Cartier. W 2000 roku razem z Thierrym Baschmakovem i Lukiem Gabrielem Ellena założył markę perfumeryjną The Different Company, której celem stały się kompozycje zapachowe poświęcone początkowo konkretnym nutom: bergamotce, róży czy irysowi.
W 2003 roku Ellena został poproszony przez właścicieli luksusowego domu mody Hermès, słynącego głównie z wyrobów skórzanych, o stworzenie perfum inspirowanych ogrodami nad Morzem Śródziemnym. Pierwszym z nich miały być tunezyjski ogród należący do Leili Menchari, projektantki związanej z marką. Jean-Claude Ellena początkowo niechętnie odniósł się do pomysłu, by udać się do niej z wizytą[3] – był pewien, że bez kłopotu odtworzy wonie śródziemnomorskiej roślinności bez konieczności podróżowania. Po namowach współpracowników zmienił jednak zdanie. I całe szczęście – kiedy znalazł się niedaleko Hammametu, zdał sobie sprawę, jak bardzo tunezyjski krajobraz różni się od tego, do którego przywyknąć można na Południu Europy. Czar ogrody Menchari – pełnego figowców, oleandrów, krzewów i ziół – w połączeniu z talentem perfumiarza doprowadził do powstania Un Jardin en Méditerranée– perfum, które zapoczątkowały całą serię „ogrodków”. W swojej książce Atlas of Perfumed Botany Ellena stwierdził po latach, że, jako człowiek wychowany nad Morzem Śródziemnym, od ogrodów zdominowanych przez kwiaty i rośliny ozdobne, woli właśnie krajobrazy pełne ziół i krzewów[4].
Wielki sukces odniesiony przez Un Jardin en Méditerranée sprawił, że Ellena otrzymał od właścicieli marki Hermès ofertę zostania pierwszym w historii wyłącznym „nosem” marki. Zaplanowano stworzenie kolejnych perfum: tym razem inspirowanych Egiptem i brzegiem Nilu. Ellena został także bohaterem szczególnej książki: The Perfect Scent Chandlera Burra. Amerykański dziennikarz przedstawił na kartach swojej publikacji dwa odrębne światy i podejścia do tworzenia perfum. Z jednej strony opisał kulisy powstania zapachu Lovely, sygnowanego przez aktorkę Sarah Jessikę Parker, przygotowanego przez dwóch perfumiarzy i amerykańską firmę czuwającą nad marketingową oprawą. Z drugiej: Jean-Claude’a Ellenę, szukającego inspiracji nad brzegami Nilu, i poszczególne działy marki Hermès, dbające o prezentacje flakonu, całą linię zapachową, przygotowujące premierę zapachu w najdrobniejszych szczegółach. Ellena jawi się tam niczym romantyczna postać, ucieleśnienie marzeń o zawodzie perfumiarza; przemierza świat uzbrojony w swój notes, szukając miejsc, woni i osób, które go zainspirują. Warto dodać, że ostatecznie źródłem natchnienia okazał się dla niego nad Nilem zapach… zielonego mango.
Jednym z arcydzieł Elleny jest zapachowa pocztówka znad Nilu
Ogrody i historie
Un Jardin sur le Nil stał się jednym z najchętniej kupowanych zapachów Hermèsa, a książka Chandlera Burra – prawdziwym bestsellerem. Zarząd marki nie musiał także długo czekać na następne potwierdzenie faktu, że dokonał właściwego wyboru. W 2006 roku Jean-Claude Ellena skomponował Terre – zapach, który prędko stał się klasykiem wśród męskich propozycji. Perfumiarz stworzył specjalny akord przywołujący na myśl zapach ziemi spalonej słońcem, zbudowany wokół nut grapefruita, wetiweru oraz pieprzu[5]. Zaraz potem powstały kolejne perfumy z serii ogrodowej – tym razem chiński i francuski. Ten ostatni, UnJardin sur le Toit, odwzorowywał woń ogrodu warzywno-owocowego mieszczącego się na dachu paryskiej kamienicy przy Faubourg Saint-Honore 24, założonego dekady temu przez rodzinę Dumas, czyli właścicieli Hermèsa.
W butikowej linii marki, nazwanej Hermessence, pojawiły się kompozycje skupione na poszczególnych materiałach zapachowych – jak ambra, osmantus czy wetiwer, przywołujące Japonię, Indonezję czy Brazylię. Jednak także i one pozwoliły ukazać wiele zapachów i smaków Prowansji czy, szerzej, całej Francji. Do powstania Poivre Samarcande natchnął Ellenę zapach ściętego starego dębu w jego ogrodzie niedaleko Grasse. W Brin de Reglisse perfumiarz połączył zapach lawendy, typowy dla południa Francji, z lukrecją, szczególnie lubianą we Francji jako dodatek do słodyczy; dodał doń nuty siana i kwiatów pomarańczy. Épice Marine stały się punktem wyjścia do współpracy z bretońskim kucharzem Olivierem Roellingerem, nazywanym często szefem kuchni-piratem. Ellena próbował odtworzyć zapachowy krajobraz wybrzeży Bretanii, ale także połączyć go z ulubionymi przyprawami Roellingera. Muguet Porcelaine – zapachową interpretacją konwalii – złożył swoisty hołd Roudnistce, swojemu mentorowi, ale także nawiązał do samej popularności kwiatów konwalii we Francji, gdzie stanowią symbol święta 1 maja. Do stworzenia wody kolońskiej Eau Narcisse Bleue Jean-Claude’a Ellenę zainspirował poranek w Owernii i widok kwitnących wśród śniegu narcyzów[6].
W 2017 roku zakończyła się pewna epoka – zarówno dla powiększającego się grona miłośników Elleny, jak i dla samej marki Hermès. Perfumiarza na stanowisku głównego nosa zastąpiła Christine Nagel. Jean-Claude Ellena, niezwiązany już umową na wyłączność, mógł rozpocząć nowy etap w swojej karierze. W ramach marki Perris Monte Carlo skomponował kilka zapachów skupionych na majowej róży z Grasse, prowansalskiej lawendzie, śródziemnomorskim jaśminie czy kwiatach mimozy z płaskowyżu Tanneron. W kolekcję perfum przekuł także swoją miłość do Włoch, nie ukrywając, że równie wielkim uczuciem, co rodzinną Prowansję, darzy także Półwysep Apeniński. Viaggo in Italia marki Laboratorio Olfattivo obejmują perfumiarskie impresje na temat cytryn, bergamotki czy mandarynek. Dodajmy, że kompozycji cytrusowych, pięknie odbijających światło południa, nikt nie tworzy tak, jak Jean-Claude Ellena – od Cologne Bigarade Frederica Malle po Eau de Mandarine Ambrée Hermèsa. Podobnie jest z ziołami Prowansji – bazylią, estragonem czy liśćmi pomidora. Ellena sam opowiada anegdotę o tym, jak miał pewnego razu stworzyć zapach odzwierciedlający wiejską rezydencję w Normandii: woń sadów i warzywnego ogródka. Jako syn Południa nie mógł się jednak powstrzymać, by nie dodać do kompozycji śródziemnomorskich ziół i wspomnianego już akordu pomidorowego[7].
Ellena jest mistrzem portretowania cytrusów w perfumach
Impresje perfumiarza
Jean-Claude Ellena nie został jedynie bohaterem cudzych opowieści; w 2011 i 2012 roku wydał własne książki. Są to Perfume: The Alchemy of Scent oraz The Diary of a Nose: A Year in the Life of a Perfumer. Warto zaznaczyć, że ma za sobą również debiut powieściowy: opublikowaną jedynie w języku francuskim książkę La note verte, opowiadającą o miłosnych zawirowaniach w środowisku perfumiarskim. O ile Perfume: The Alchemy of Scent pozostaje ciekawym, ale podobnym do wydawanych przez kolegów po fachu krótkim przewodnikiem po najważniejszych faktach z zakresu sztuki perfumiarskiej, The Diary of a Nose jest książką jedyną w swoim rodzaju. To kilka miesięcy z prywatnego dziennika Elleny: praca perfumiarza ukazana od kulis, ale także przesycone słońcem krajobrazy, impresje i przemyślenia na temat oglądanych filmów, czytanych książek, jedzonych posiłków. Podczas lektury przyglądamy się eksperymentom i procesowi tworzenia kompozycji zapachowych; dowiadujemy, jak bardzo inspirująca może być woń dojrzałych gruszek na targu, gałązki mięty czy kwitnące irysy. Na kartach The Diary… wyraźnie można odczuć, że twórca nigdzie nie czuje się lepiej niż w krajobrazie Południa – w prowansalskim Cabris, w swoim domu w miasteczku Spéracèdes, na francuskiej i włoskiej Riwierze.
Swojemu przywiązaniu do ojczystej ziemi Ellena daje także wyraz poprzez swe wybory literackie. Szczególnie bliski jest mu jeden z najbardziej znanych prowansalskich pisarzy, Jean Giono (1895–1970), autor Huzara na dachu czy Zbiega, piewca południowego krajobrazu, zamieszkałych tam ludzi i ich obyczajów. Dla Jean-Claude’a Elleny Giono jest esencją Prowansji, ale także swoistym drogowskazem po kreatywnych ścieżkach. Perfumiarz nie tylko podróżuje z książkami ulubionego autora, ale także odnajduje w nich inspirację do tworzenia perfum – m.in. Cuir d’Ange z linii Hermessence, Kelly Calèche czy Terre Hermès. Perfumiarz jest także jednym z założycieli stowarzyszenia Association of Friends of Jean Giono[8]. Trudno oprzeć się wrażeniu, że także poprzez związek z literaturą kreuje analogie, łączy światy i krajobrazy. Zawsze jednak wraca do domu.
[1] J. C. Ellena, The Diary of a Nose. A Year in the Life of Perfumer, tłum. A. Hunter, Rizzoli, New York 2013, str. 79
[2] J. C. Ellena, Perfume: The Alchemy of Scent, tłum. J. Crisp, Arcade Publishing, New York 2011, str. 59
[3] Ch. Burr, The Perfect Scent: A Year Inside the Perfume Industry in Paris and New York, Picador, New York 2007, str. 22
[4] J. C. Ellena, Atlas of Perfumed Botany, tłum. E. Butler, The MIT Press, Cambridge, London 2022, str. 27
[5] J. C. Ellena, The Diary of a Nose. A Year in the Life of Perfumer, tłum. A. Hunter, Rizzoli, New York 2013, s. 79
[6] J. C. Ellena, Atlas of Perfumed Botany, tłum. E. Butler, The MIT Press, Cambridge, London 2022, str.66–68
Co się dzieje, gdy dżiny spotykają ludzi? W swojej najnowszej, drugiej już powieści Dżiny (oryg. Dschinns) berlińska pisarka Fatma Aydemir sięga po symbolikę istot nadprzyrodzonych, by ukazać wielowymiarowe doświadczenie tureckich migrantów zamieszkałych w Niemczech. Splatając realizm społeczny z elementami metafizyki, tworzy narrację, w której duchowe napięcia są równie istotne, jak te polityczne czy rodzinne.
Dżiny – stworzenia powstałe z ognia, od wieków obecne w tradycji muzułmańskiej – są niewidzialne, zmienne, niejednoznaczne. Obdarzone wolną wolą, potrafią zarówno chronić, jak i niszczyć. U Aydemir przybierają formy codziennych i bolesnych doświadczeń: rasizmu, nietolerancji, wykluczenia i traumy międzypokoleniowej. Czasem wcielają się w ludzi, w tym nacjonalistycznych Niemców czy represyjnych przedstawicieli diaspory. Innym razem stają się metaforą katastrof – jak trzęsienie ziemi, które zamyka krąg losów bohaterów.
Czarny król dżinów i jego podwładni ukazani w XIV-wiecznym arabskim manuskrypcie Kitāb al-Bulhān. Dżiny, znane także jako dżinny, mogą przyjmować dowolną formę. Kiedyś utożsamiano je z siłami natury wrogimi człowiekowi; dziś w wierzeniach muzułmańskich dzieli się je na dobre i złe. Niektórzy do złych dżinów zaliczają Szatana
W centrum powieści Fatmy Aydemir stoi Hüseyin – kurdyjski Turek, który wyemigrował do Niemiec w poszukiwaniu lepszego życia. Po latach pracy kupuje swój wymarzony dom: mieszkanie w Stambule. Niestety, nim zdąży pokazać je rodzinie, umiera na zawał. Akcja powieści rozgrywa się wokół jego pogrzebu. To wtedy do Turcji przybywa pięcioro najbliższych mu osób: żona i czworo dorosłych dzieci. Wszyscy konfrontują się z przeszłością, z osobistymi lękami i demonami – kolejnym wcieleniem dżinów. Spotkanie z nimi, czy może po prostu ze sobą, okazuje się jedną z najważniejszych życiowych prób.
Aydemir z niezwykłą czułością, ale i brutalną szczerością pokazuje rodzinę rozdwojoną między światem utraconym a tym, który nigdy nie stał się ich domem. Kurdyjskie pochodzenie, trauma migracji, rozpad więzi rodzinnych i niemożność odnalezienia się w żadnej rzeczywistości sprawiają, że dom stanowi bardziej symbol niż miejsce. Wspólne mieszkanie w Stambule – puste i niewykończone – staje się metaforą ich relacji: niekompletnych, bolesnych, zawieszonych w czasie i przestrzeni.
Bohaterowie Aydemir są pogubieni, emocjonalnie rozedrgani, ale prawdziwi. Dzięki temu Dżiny – poruszająca powieść o migracji, pamięci i próbie zrozumienia własnej tożsamości – rezonują głęboko. Szczególnie dziś, gdy kwestie przynależności, wielokulturowości i pamięci zbiorowej znów stają się przedmiotem gorących dyskusji.
Fatma Aydemir, Dżiny, tłumaczyła Zofia Sucharska, Wydawnictwo Cyranka 2023
Posłuchaj naszych opowieści o Morzu Śródziemnym – teraz na Spotify, Youtube, Apple, Google i innych popularnych platformach podcastowych oraz bezpośrednio tutaj, na stronie magazynu “Lente”.
W czwartym sezonie podcastu zapraszamy Cię do przeżycia SPOTKANIA – kwintesencji Śródziemnomorza. Rozumiemy je jako otwartość na drugiego człowieka, dialog, współistnienie i ciekawość Innego. I właśnie o nich rozmawiać będziemy w tegorocznym podcaście!
Materiał powstał w ramach płatnej współpracy z wydawnictwem Albatros.
Po lekturze powieści Madame Matisse Sophie Haydock przyglądamy się postaci wielkiego francuskiego malarza Henri’ego Matisse’a. Jak malował, jak żył? Jak wpływali na niego ludzie, których spotykał na swojej drodze: od życiowych partnerek po przyjaciela Pabla Picassa? Czym było dla niego Śródziemnomorze i co wnosiło do jego twórczości? Posłuchajcie podcastu o sztuce pełnej światła, koloru i radości życia.
Prowadzenie: Julia Wollner
Produkcja: Magda Miśka-Jackowska i Michał Woźniak
Jako młodziutka dziewczyna, za każdym razem, gdy odwiedzałam Rzym i przechadzałam się Via dei Fori Imperiali, zatrzymywałam się przy posągu cesarza Augusta i kierowałam w jego stronę groźne spojrzenie. Później maszerowałam na drugą stronę ulicy, by spędzić trochę czasu przy jego wuju Juliuszu, ofierze pamiętnych Id Marcowych, oraz obok świątyni Wenus Rodzicielki, gdzie dumałam nad losami Kleopatry. Sympatia wobec ptolemejskiej królowej, od zawsze szczególnie mi drogiej, nie pozwalała na przyjacielskie stosunki z Augustem, zwycięzcą bitwy pod Akcjum, która stanowiła de facto koniec panowania władczyni. Lektura i analiza źródeł nie pozostawiała mi zresztą wątpliwości – pierwszy cesarz starożytnego Rzymu był postacią bezduszną, okrutną, a do tego pełną hipokryzji. Czy jednak na pewno? Może wśród surowych wierszy starożytnych dokumentów umknęło mi coś, co dostrzec może tylko ktoś o wyjątkowej wrażliwości, gotowy do głęboko humanistycznego spojrzenia?
Posąg Augusta na Via dei Fori Imperiali w Rzymie
Tym kimś okazał się John Williams (1922–1994), amerykański pisarz, w Polsce znany głównie z powieści Stoner. Na początku lat 70. wydał on inną nie mniej znakomitą książkę, która nagrodzona została National Book Award i która poświęcona została właśnie rzymskiemu cesarzowi. Ta epicka opowieść, opublikowana niedawno przez Filtry w świetnym tłumaczeniu Macieja Stroińskiego, pokazuje drogę, którą Oktawian August musiał pokonać, aby dojść na szczyt, zostając panem ówczesnego świata i dołączając do po śmierci grona bogów jako „Divus Augustus”.
Williams nadał swej opowieści formę epistolarną: na narrację składają się fikcyjne listy, dzienniki i notatki rozmaitych postaci związanych z głównym bohaterem. Dzięki ich lekturze poznajemy Augusta z przeróżnych punktów widzenia. Spoglądamy na niego zarówno z perspektywy wiernych przyjaciół z młodości, jak i zaciekłych wrogów; patrzymy okiem nabliższych krewnych, ale także osób zupełnie postronnych. Obraz cesarza, który wyłania się z tej chóralnej opowieści, nie mógłby być bardziej wielowymiarowy i niejednoznaczny. Oto do czynienia mamy już nie tyle z bezwzględnym politykiem, niewiernym mężem i nieczułym ojcem niepomnym cudzych krzywd, ile z człowiekiem gotowym do ciągłej refleksji nad sobą i swoim życiem, zmagającym się z wątpliwościami i lękami, zmuszanym nieustannie do trudnych wyborów, w których pogodzenie różnych racji często okazuje się niemożliwe.
Polskie wydanie Augusta podróżowało ze mną niedawno do Aten, gdzie rozgrywa się zresztą część akcji powieści
Lektura Augusta, mimo swej wielogłosowości, jest niezwykle angażująca. Między punktami widzenia przechodzi się płynnie i lekko, a całość czyta z prawdziwą przyjemnością. Styl Williamsa, który pozwolę sobie określić mianem bardzo „rzymskiego”, urzeka cenioną przez starożytnych oszczędnością, niemal ascetyzmem. Pełen jest wyważenia i elegancji, którego tak bardzo brakuje wielu z nas na co dzień, także w debacie publicznej. Myśl o tej ostatniej pojawia się zresztą często w czasie lektury. Jest to wszak powieść o polityce, napisana w sposób, który przemawia także do osób stroniących na co dzień od kwestii z nią związanych. Czytając książkę Williamsa – być może w poszukiwaniu inteligentnej rozrywki czy z powodu zainteresowania antykiem – niepostrzeżenie rozmyślamy o złożoności politycznych decyzji, o znaczeniu sztuki kalkulacji i chodzenia na kompromis. Zastanawiamy się nad mocą propagandy i uświadamiamy sobie, jak często padamy ofiarą manipulacji ze strony tych, którzy, jak August i jego świta, potrafią tworzyć narracje korzystne dla swojego wizerunku. Zadajemy sobie wreszcie ciągle aktualne pytanie o moralność: czy działanie na rzecz innych, dla dobra ogółu, legitymizuje poczynania niezgodne z ogólnie przyjętymi wartościami? To wszystko kwestie, nad którymi warto zastanowić się szczególnie przed wyborami, a lektura książki jawi się jako wyjątkowo adekwatna w dniach, w których wielu z nas potrzebuje przypomnienia: każdy głos ma znaczenie. Liderzy, których wybieramy, mogą przecież zmieniać bieg historii.
Odkąd kilkanaście lat temu po raz pierwszy przeczytałam powieść Williamsa – dziś wracam do niej z wielką przyjemnością! – moje wizyty na Via dei Fori Imperiali wyglądają ciut inaczej. Nadal przesiaduję na ławeczce pod pomnikiem Cezara i nadal gawędzę z Kleopatrą przy trzech kolumnach świątyni, w której znajdowała się jej podobizna. Nie rzucam już jednak wrogich spojrzeń Augustowi. Wystarczy, że, siedząc po drugiej stronie ulicy, pozdrowię go delikatnym skinieniem głowy – i to z pewną dozą wdzięczności. To właśnie jego historia opowiedziana przez amerykańskiego pisarza pokazała mi, jak zawiłe są kwestie związane z władzą i polityką; jak wiele tu dwuznaczności, dylematów, punktów spornych i pytań bez odpowiedzi. Dużo więcej, niż chciałam to przyznać jako nastoletnia miłośniczka antyku.
John Williams, August, tłumaczył Maciej Stroiński, Filtry 2025
Postacie rzeczywiste lub mityczne, żyjące lub z dalekiej przeszłości – w marzeniach możemy spotkać je wszystkie. Dziś poznasz te, które najbardziej inspirują do spotkania autorki tekstów publikowanych w naszym magazynie!
Renia Respondek
Chciałabym spotkać się na herbatce z Sinanem. Popijąc aromatyczny czaj, najpierw wyraziłabym swój zachwyt się jego niezwykłymi budowlami. Później poprosiłabym, by opowiedziałby mi o swoich inspiracjach i o tym, jak w swoich dziełach łączył technologię, sztukę i duchowość. I jak to zrobił, że w jego meczetach panuje tak niesamowita akustyka! Bardzo ciekawa byłabym jego opinii na temat wpływu architektury na emocje ludzi i tego, jak harmonia przestrzeni kształtuje życie codzienne. Na pewno zapytałabym go, jak radził sobie z wyzwaniami konstrukcyjnymi; dociekałabym też, czy podoba mu się współczesny Stambuł i czy chciałby w nim coś zmienić. Kto wie, może na koniec wspólnie zaprojektowalibyśmy coś nowego?
Mimar Sinan (ok. 1490–1588) – najwybitniejszy architekt Imperium Osmańskiego, pełnił funkcję naczelnego budowniczego przez blisko 50 lat. Zaprojektował ponad 300 budowli, w tym meczet Sulejmana w Stambule i arcydzieło – meczet Selimiye w Edirne. Jego konstrukcje łączyły innowacyjność, harmonię i funkcjonalność. Wcześniej był inżynierem wojskowym, co wpłynęło na jego techniczne podejście do architektury. Jego wpływ widoczny jest w budownictwie do dziś.
Agnieszka Jasińska
Bardzo chciałabym spotkać się z Vedraną Rudan. Jest to dla mnie postać niezwykle inspirująca na wielu poziomach. Bezkompromisowa, ale gotowa do poświęceń w imię miłości; ceniąca wolność wyboru, a jednocześnie świadoma tego, że „życie znosi prawo do wolności”. Kobieta, która pokazuje, że „wiek to tylko liczba”. Pierwszą książkę, która przyniosła jej wielki sukces, napisała, mając 52 lata. Spektakularne wolty w jej życiu osobistym dowodzą, że na zmiany zawsze jest czas.
Słynne jest jej nieprzebieranie w słowach. Rudan nie gryzie się w język. W jej książkach mamy cały inwentarz wulgaryzmów (dodajmy – na ogół uzasadnionych), w kontakcie bezpośrednim też nie szczędzi rozmówcom mocnych wrażeń. Na konferencjach prasowych z jej udziałem dziennikarze muszą być przygotowani na wszystko.
Vedrana uwielbia Polskę. Ma o nas jak najlepsze zdanie. Mimo, że pochodzi znad Adriatyku, chętnie przyjeżdża nad Morze Bałtyckie. Bardzo lubi spędzać czas w naszym kraju, a my odwzajemniamy się promowaniem jej twórczości. Jej sztuki były wystawiane przez najlepszych: monodram Ucho, gardło, nóż grany był przez Krystynę Jandę w teatrze Polonia przez piętnaście lat, a spektakl na podstawie jej książki Murzyni we Florencji na w reżyserii Iwony Kempy bił rekordy popularności w Teatrze Nowym Proxima w Krakowie.
Vedrana Rudan (ur. 1949) – chorwacka pisarka i dziennikarka.
Magda Miśka-Jackowska
Nigdzie indziej prawdodobnie nie dostałabym takiego pytania, bo kto inny, poza nami w świecie „Lente”, ma w dzisiejszym świecie czas i siły, aby fantazjować o spotkaniach z postaciami Śródziemnomorza? Otóż my mamy, bo dzięki tej pięknej zabawie mamy czas i siłę na całą resztę…
Gdybym mogła, chciałabym spotkać Mnemosyne, boginię pamięci. Nie tylko dlatego, że pamięć wydaje mi się jedną z najbardziej fascynujących i płatających figle zdolności człowieka. Pamięć o czymś, o kimś, to wspaniałe wyróżnienie, brak pamięci tymczasem – ból. Jednak dużo bardziej interesują mnie jej relacje, powiedzmy, rodzinne. Dziewięć córek, dziewięć muz. I ta dziesiąta, nienazwana do dzisiaj, sierota. W roku 130. urodzin kina nie przestaję się zastanawiać nad tym, czy rzeczywiście tak daleko odeszliśmy w kinie od antycznych sztuk (od muzy gwiazd nie odeszliśmy wcale). Bo może nie jest to nic nowego, poza technologią.
Kultura jest pamięcią. Zajmuję się nią codziennie, także dzisiaj, w czasach kryzysów, wojen i wśród coraz częściej pojawiających się pytań, po co ona, skoro tyle spraw ważniejszych. Nigdy nie umiem udzielić mądrej, satysfakcjonującej odpowiedzi, więc może mogłabym zapytać… u źródła?
Mnemosyne (Μνημοσύνη) – w mitologii greckiej tytanida, bogini i uosobienie pamięci. Była córką Uranosa i Gai. Z jej związkiem z Zeusem urodziły się córki – muzy olimpiskie: Erato, Euterpe, Kalliope, Klio, Melpomene, Polihymnię, Talię, Terpsychorę i Uranię.
Karolina Janowska
Chciałabym spotkać się z Liwią Druzyllą. Chętnie zapytałabym ją, jak udało jej się rządzić zza pleców męża, rządzić tak skutecznie, tak twardo i tak zdecydowanie, że dopięła swego i posadziła na tronie Tyberiusza. I jak to jest być żoną człowieka, który odebrał ją poprzedniemu mężowi jak zabawkę. Czy kochała Augusta? Czy to było małżeństwo polityczne, wyrachowane, obliczone na sukces imperium? Co czuła, trując kolejno członków rodziny cesarskiej? Czy to ona wlewała truciznę? Czy może cała ta gadanina o truciu była wyssana z palca? Czym się kierowała: żądzą władzy, chęcią zemsty, miłością do synów? Jakie były jej motywy? Liwia to jedna z najbardziej intrygujących postaci starożytności. Otrzymała tytuł Augusty, nazywano ją matką ojczyzny, ale jeśli wczytamy się w Swetoniusza, to wyłania się z nich obraz niezbyt pochlebny. Ja chciałabym zobaczyć w niej kobietę, człowieka z krwi i kości. Porozmawiać, spojrzeć w oczy i przekonać się, czy jest w nich życie i uczucie.
Liwia Druzylla (58 r. p.n.e.–29 r. n.e.) – żona cesarza Oktawiana Augusta, wpływowa rzymska arystokratka z dynastii julijsko-klaudyjskiej, znana ze swojego zaangażowania w politykę i umiejętności manipulowania dworem cesarskim.
Julia Wollner
Jako że w marzeniach nie uznaję ograniczeń, na kawę umówiłabym się na pewno z więcej niż jedną osobą! W pierwszej kolejności oczywiście z Kleopatrą, którą wyściskałabym serdecznie jak starą przyjaciółkę. Była niezwykle czarująca, a jej urok polegał przede wszystkim na umiejętności prowadzenia konwersacji, więc nie planowałabym z góry, o czym będziemy rozmawiać. Jestem zresztą przekonana, że koniec końców zeszłoby na pozycję kobiety w męskim świecie. Chętnie uścisnęłabym też dłoń Cezarowi, zapewne konkretnemu i rzeczowemu, a jednocześnie skorym do flirtu (rzymski dyktator był niepoprawnym kobieciarzem, choć podobno miewał także związki z mężczyznami), zaś odrobiny wina napiłabym się z ich przyjacielem Markiem Antoniuszem, niezrównanym kompanem w zabawie. Po tym wszystkich spotkaniach, budzących we mnie ogromne emocje, pobiegłabym pogawędzić chwilę z Luigim Pirandellem, którego nostalgiczna proza zawsze działała na mnie uspokajająco. Na kolejne dni zaplanowałabym randkę z Achillesem, którego historia od dzieciństwa bardzo mnie poruszała, z cesarzową Sisi, która opowiedziałaby mi o swoim Korfu, i z Eliezerem Ben Jehudą, aby dowiedzieć się, jak to jest wskrzeszać język, który śpi kamiennym snem od wielu wieków. Ten spotkaniowy maraton zakończyłabym pogawędką z Janem Parandowskim. Chciałabym podziękować mu za książki, dzięki którym narodziła się moja pasja do Śródziemnomorza.
Kleopatra (69–30 p.n.e.) – ostatnia królowa Egiptu z dynastii Ptolemeuszy, znana ze swych mądrych rządów. Była w związku z Juliuszem Cezarem, a po jego śmierci – z Markiem Antoniuszem. Popełniła samobójstwo po klęsce w bitwie pod Akcjum.
Juliusz Cezar (100–44 p.n.e.) – rzymski wódz, polityk i dyktator, który przeprowadził reformy ustrojowe, podbił Galię i odegrał kluczową rolę w przekształceniu Republiki Rzymskiej w Cesarstwo Rzymskie.
Marek Antoniusz (83–30 p.n.e.) – rzymski polityk i wódz, bliski współpracownik Juliusza Cezara. Po jego śmierci zawiązał II triumwirat i stał się kochankiem Kleopatry, z którą przegrał walkę o władzę z Oktawianem Augustem.
Luigi Pirandello (1867–1936) – włoski dramaturg, powieściopisarz i nowelista, laureat Nagrody Nobla w dziedzinie literatury, znany z eksperymentalnych sztuk teatralnych, takich jak „Sześć postaci w poszukiwaniu autora.”
Achilles – legendarny grecki heros, syn Tetydy i Peleusa, najsłynniejszy wojownik wojny trojańskiej, którego jedynym słabym punktem była pięta.
Cesarzowa Sisi (Elżbieta Bawarska, 1837–1898) – cesarzowa Austrii i królowa Węgier, znana z niezwykłej urody, buntowniczego charakteru, skomplikowanego życia osobistego i tragicznej śmierci z rąk anarchisty.
Eliezer Ben Jehuda (1858–1922) – żydowski językoznawca, który odegrał kluczową rolę w odrodzeniu języka hebrajskiego jako żywego języka mówionego w czasach współczesnych.
Jan Parandowski (1895–1978) – polski pisarz, eseista i tłumacz, znany przede wszystkim jako autor „Mitologii” oraz jako popularyzator kultury antycznej.
Materiał powstał w ramach płatnej współpracy z Wydawnictwem Albatros.
Kochał otwarte okna i często je malował. Rozumiem go w pełni, bo i ja okna uwielbiam: umożliwiają pozostanie w łączności ze światem bez opuszczania bezpiecznej kryjówki; przede wszystkim jednak: wpuszczają do domu życiodajne światło. Jako mała dziewczynka zobaczyłam gdzieś jego obraz Otwarte okno w Collioure – cudownie barwny, pełen słońca, ukazujący morze – i uznałam, że Henri Matisse (1869–1954) będzie moim ulubionym malarzem. Później artystyczne fascynacje mnożyły się w moim życiu bez umiaru, ale praca francuskiego artysty na zawsze pozostała mi w pamięci.
O tym dziecięcym zachwycie przypomniałam sobie niedawno, trafiając na oryginalną angielskojęzyczną wersję książki Madame Matisse brytyjskiej autorki Sophie Haydock, która, pod patronatem naszego magazynu, ukazała się właśnie w przekładzie na język polski. Jest to powieść historyczna oparta na faktach, przybliżająca postać genialnego artysty z punktu widzenia najważniejszych kobiet w jego życiu: żony Amélie, młodej przyjaciółki i muzy Lidii Delektorskiej oraz córki Marguerite. Każda z nich widziała go inaczej; każdą traktował w inny sposób; każda też odcisnęła niezatarte piętno na jego twórczości.
Akcja książki rozgrywa się na przestrzeni kilku dekad: od końca XIX wieku, gdy Matisse, nieznany jeszcze nikomu, spotyka swoją późniejszą małżonkę; przez początek XX stulecia, gdy zaczyna odnosić swoje pierwsze sukcesy; lata 30., gdy, posunięty już w latach, niestrudzenie pracuje na francuskiej Riwierze; po czasy II wojny światowej i późniejsze. Poznając historię Amélie, Lidii i Marguerite, towarzyszymy malarzowi w jego fascynującej pracy; poznajemy Paryż przełomu wieków, pełen artystycznego fermentu, oraz Prowansję, tonącą w słońcu, ale i niepozbawioną mroku. Przede wszystkim jednak przyglądamy się jego życiu rodzinnemu: dowiadujemy się, jakim był mężem i ojcem, jakie emocje budziła jego sztuka w najbliższych i jak emocje te prowadziły do konfliktów, rywalizacji i prawdziwych dramatów.
Londyńska pisarka stworzyła książkę dla szerokiej publiczności. Madame Matisse to wciągająca powieść, która trzyma w napięciu, nie wymagając jednocześnie znajomości epoki ani wiedzy z dziedziny historii sztuki. Stanowi natomiast wspaniałą zachętę do bliższego poznania dzieł wielkiego artysty – czytając kolejne rozdziały, trudno powstrzymać się od natychmiastowego wyszukiwania obrazów, które pojawiają się w fabule. Jakże inaczej patrzy się na nie, poznawszy historię ich powstania! Po lekturze na zawsze zapamięta się też, kim byli fowiści i co charakteryzowało ich dzieła; nie zapomni nazwisk takich, jak Paul Cézanne czy Louis Vauxcelles. Jednocześnie można poczuć niepohamowaną chęć podróży na południe Francji, gdzie światło i kolor tak pięknie wpływały na tworzenie zarówno dzieł sztuki, jak i ludzkich historii.
Sophie Haydock, Madame Matisse, tłumaczył Janusz Ochab, Albatros 2025
Miasto kojarzy nam się z czymś bardzo przyziemnym, namacalnym: ulice, place, nasze mieszkanie, budynki użyteczności publicznej. Dla Włochów to coś znacznie więcej. Truizmem jest pisanie, że kochają swoje małe ojczyzny, ale warto podkreślić, że dla nich w skład miasta wchodzą także wartości pozamaterialne (jak kultura czy zwyczaje), a nawet… pozaziemskie. Nieodłącznym elementem ich małej ojczyzny jest bowiem święty patron, którego wybrali kiedyś ich przodkowie i którego szanuje się do dzisiaj. Opiekunowie miast nie są jednak postaciami pomnikowymi, o których niewiele się wie i o których pamięta się tylko podczas oficjalnych uroczystości. Ciągle odczuwa się obecność patrona w mieście, modli się do niego w sprawach ważnych i błahych, rozmawia się o nim przy espresso, traktuje się go jak pobratymca. Dlaczego mieszkańcy włoskich miejscowości wybrali sobie akurat takich, a nie innych opiekunów? Warto przyjrzeć się kilku najciekawszym związkom miasto-patron.
Na czerwoną Bolonię spogląda z góry aż troje patronów. Fot. Bogdan Dada
Bolonia: św. Petroniusz, św. Katarzyna Bolońska, św. Dominik
Bolonia, stolica Emilii-Romanii, określana jest trzema epitetami: la rossa (czerwona), la dotta (uczona), la grossa (tłusta). Czerwień odnosi się do poglądów politycznych mieszkańców, jak i do dominującej barwy zabudowań. Uniwersytet w Bolonii jest najstarszym w zachodnim świecie, nie dziwi więc podkreślanie zasług naukowych miasta. A że na północy Włoch jest nieco chłodniej niż na południu, tutejsza kuchnia jest bardziej pożywna, kaloryczna i, właśnie, tłusta. Mnie Bolonia kojarzy się przede wszystkim z nadmiarem, obfitością. Jej mieszkańcy nie mogliby sobie pozwolić na posiadanie zaledwie jednego patrona. Dlatego nieoficjalnie mają ich aż troje.
Pierwszym był żyjący w V wieku św. Petroniusz – rzymski urzędnik, który udał się do Palestyny i odwiedzał święte miejsca. Pod wpływem pielgrzymki został duchownym, a w końcu, ok. 432 roku, biskupem Bolonii. Naprawił wiele kościołów i innych budynków zniszczonych przez Gotów podczas inwazji na cesarstwo zachodniorzymskie. Za jego sprawą wybudowano też najpiękniejszą budowlę sakralną w mieście: bazylikę św. Stefana, kompleks siedmiu kościołów, które miały symbolizować mękę Chrystusa. Bolończycy odwdzięczyli się, poświęcając Petroniuszowi wielką bazylikę (początek budowy 1390 r.). Wizerunek świętego – figurę autorstwa Michała Anioła – można też odnaleźć na bazylice św. Dominika i na statui przy wieży Asinelli. W ikonografii często jest przedstawiany z makietą Bolonii w rękach.
Drugą opiekunką miasta stała się św. Katarzyna Bolońska (1413-1463). Jej ojciec, Benvenuto Mammolini, był patrycjuszem Ferrary. Katarzyna od dziecka przejawiała talent do poezji, muzyki i malarstwa; swoje umiejętności postanowiła jednak poświęcić Bogu i w wieku 28 lat wstąpiła do klarysek, które miały swój klasztor w Ferrarze. Choć była przyzwyczajona do wygód, zaczęła prowadzić surowe życie. Była piekarką, furtianką, a nawet mistrzynią nowicjatu. W 1456 roku bolończycy ufundowali klasztor klarysek, a jego pierwszą przełożoną została właśnie Katarzyna. Klasztorowi nadano taką samą nazwę, jak temu w Ferrarze: Corpus Domini (Boże Ciało). Ze względu na to, że klaryski to zakon o bardzo surowej regule, bolończycy wierzyli, że siostrzyczki swoją modlitwą (…)wypraszały dla gościnnej Bolonii błogosławieństwo Boże[1]. Katarzyna zmarła 9 marca 1463 roku, w wieku 50 lat. Jej ciało można oglądać w zakrystii kościoła Corpus Domini. Jednak, co ciekawe, nie leży ona w trumnie, ale siedzi na tronie, jakby ciągle była gotowa wysłuchać potrzebujących. W zakrystii przechowywane są też przedmioty używane przez świętą, jej utwory literackie i rysunki. Chyba naprawdę lubiła pisać, bo jej najdłuższy utwór, poświęcony rozważaniu męki i śmierci Chrystusa, liczy 5610 wierszy. Ogłoszono ją patronką artystów i malarzy, co dla Włochów musi być szczególnie ważne.
Bolończycy są także przywiązani do św. Dominika Guzmána (ok.1172-1221), założyciela Zakonu Kaznodziejskiego. Urodził się w Hiszpanii, ale swoje życie związał z Włochami. Pewnej nocy Bóg zesłał mu proroczy sen: święci Piotr i Paweł zachęcili Dominika, by rozesłał swoich synów duchowych jako kaznodziejów. Guzmán wysłał więc grupę 17 swoich pierwszych zakonników do Hiszpanii, Paryża i Bolonii właśnie. Z kolei w 1220 roku przyszły święty zwołał tutaj kapitułę generalną zakonu, na której postanowiono m.in., że zakon ma być żebraczy, tj. nie może posiadać stałych dóbr, tylko utrzymywać się z ofiar. Klasztor w Bolonii, obok konwentu w Tuluzie, stał się najważniejszym miejscem dla kaznodziejów. Tam właśnie zmarł Dominik, 6 sierpnia 1221 roku, na rękach swoich współbraci, w wieku ok. 50 lat. W Bolonii, w kościele dominikanów, w osobnej kaplicy spoczywają jego szczątki.
Mediolan może zawsze liczyć na swojego świętego. Fot. Mikita Yo
Mediolan: św. Ambroży
Milano lavora, Roma gode (‘Mediolan pracuje, Rzym się bawi’). To zapewne wyjaśnia, dlaczego stolica Lombardii jest gospodarczym i finansowym centrum kraju. Ale trudno tu narzekać na nudę: w końcu Mediolan to także najsłynniejsza we Włoszech (i pewnie w całej Europie) opera i światowa stolica mody. W średniowieczu miasto było ważnym centrum chrześcijaństwa – to właśnie tutaj Konstantyn Wielki ogłosił edykt zwany mediolańskim, wprowadzający wolność wyznania w Cesarstwie Rzymskim. Mediolan ma zatem z czego być dumny. Dlatego też na patrona wybrał sobie świętego z najwyższej półki, jednego z czterech wielkich doktorów Kościoła – św. Ambrożego (ok. 340-397).
Już samo imię przyszłego świętego podkreślało jego wyjątkowość: w języku greckim ambrosia oznacza nektar dający nieśmiertelność. Z tym imieniem wiąże się również wydarzenie, które ponoć miało miejsce przy urodzinach Ambrożego. Na jego ustach usiadł rój pszczół, który matka chciała odegnać, ale ojciec, spodziewając się wielkich rzeczy, kazał poczekać, aż owady same odlecą. Przekonywał, że jeśli dziecko przeżyje, to będzie kimś wielkim, być może przednim mówcą. Tak też się stało: Ambroży ukończył w Rzymie szkoły gramatyki i wymowy, po czym założył własną. Jego przygoda z Mediolanem zaczęła się w 370 roku, kiedy został mianowany przez cesarza namiestnikiem prowincji Liguria-Emilia, której Mediolan był wówczas stolicą. Ambrożemu przez trzy lata sprawowania funkcji udało się zaprowadzić w prowincji porządek i wyprowadzić na prostą jej finanse. Zasłużył się dla miasta tak bardzo, że gdy zmarł ariański biskup Auksencjusz, poproszono Ambrożego o mediację przy wyborze jego następcy, bo zarówno katolicy, jak i arianie, chcieli mieć swojego przedstawiciela. Podczas wyborów podobno jakieś dziecko zawołało: „Ambroży biskupem!”, co uznano za znak Boży.
W 378 roku do Mediolanu przeniosła się matka cesarza Walentyniana II, Justyna, która była zwolenniczką arian. Nakazała zająć dla swoich współwyznawców bazylikę Porziana. Na szczęście Ambroży został uprzedzony o niebezpieczeństwie i zabarykadował się w tejże wraz z ludnością Mediolanu. Straż cesarska wraz z arianami otoczyła kościół, ale dzielny biskup ich nie wpuścił. Oblężenie trwało dwa miesiące, w trakcie których mieszkańcy Mediolanu donosili zamkniętym w kościele pokarm. W końcu, by sprawa nie zakończyła się większymi rozruchami, arianie, którzy byli w mniejszości, musieli ustąpić.
Jak wielkim szacunkiem cieszył się Ambroży, świadczy fakt, że mógł połajać samego cesarza. W 390 roku cesarz Teodozjusz krwawo stłumił zamieszki w Macedonii, mordując ponad 7000 mieszkańców Tesaloniki. Kiedy wracał do Mediolanu, wstrząśnięty Ambroży wysłał do niego list z wyrzutami, nakazując, aby za tę zbrodnię przyjął publiczną pokutę. Cesarz pokornie się zgodził i jako grzesznik przez trzy miesiące nie wstępował do kościoła.
Ambroży zmarł 4 kwietnia 397 roku. Pochowano go w bazylice, która dzisiaj nosi jego imię, obok świętych Gerwazego i Protazego. W X wieku wszystkie trzy ciała umieszczono we wspólnej, kryształowej trumnie. Uczony święty pozostawił po sobie mnóstwo pism i, co ciekawe, poza egzegezami Pisma Świętego, dziełami dogmatycznymi czy apologetycznymi, znalazły się wśród nich utwory poetyckie: mowy pogrzebowe, listy i 18 hymnów liturgicznych. Ambroży, jak każdy Włoch, znał się również na kobietach: wśród jego dzieł moralnych znajdują się takie intrygujące pozycje, jak O dziewicach i O wdowach.
W San Gimignano świętości nie brakuje. Fot. Sir. Simo
San Gimignano: św. Geminian, św. Fina
O San Gimignano krążą skrajne opinie: jedni się nim zachwycają, inni uznają za skansen dla turystów. Choć racje tych drugich można zrozumieć, dla miłośników średniowiecza wizyta w San Gimignano jest niepowtarzalną okazją, by przenieść się w czasie do XII wieku. Tu czuje się ślady historii, nawet, jeśli są one nieco wypolerowane dla zwiedzających. I choć z 76 wież ostało się zaledwie 14, to i tak robią wrażenie. San Gimignano leżało na szlaku Via Francigena, jednej z głównych dróg pielgrzymkowych z Europy Północnej do Rzymu, nic więc dziwnego, że świętości tu pod dostatkiem.
Nazwa miasteczka kojarzy się ze św. Geminianem (we Włoszech zwanym też Gimignano), żyjącym w IV wieku biskupem Modeny. Jego historię najlepiej jest prześledzić, udając się do Museo Civico, gdzie znajduje się obraz Taddea di Bartolo, ilustrujący życie świętego. Geminian uratował miasteczko przed najazdem Hunów z Attylą na czele; jak wynika z obrazu – dokonał tego za sprawą rozmowy z wielkim wodzem. Święty uchronił również swoich wyznawców przed zmoknięciem w kościele z przeciekającym dachem, wypędził diabła z córki bizantyjskiego cesarza i cudownie uciszył wzburzone morze. Ale najbardziej ludzki jest w scenie, gdy spotyka Lucyfera w chwili załatwiania naturalnej potrzeby i przegania go znakiem krzyża. W ikonografii św. Geminian często przedstawiany jest z modelem San Gimignano w rękach.
Choć św. Geminian to oficjalny patron, większą czułością darzy się tutaj chyba św. Finę (1238-1253). Urodzona w San Gimignano pobożna dziewczynka podobno wychodziła z domu tylko na mszę świętą. W wieku 10 lat zapadła na ciężką chorobę, prawdopodobnie gruźlicę kości. Leżała na desce bez ruchu i pokładała nadzieję w Chrystusie, wierząc, że cierpienie zbliży ją do Pana. W końcu dostała odleżyn, a jej ciało przywarło do drewna i zaczęły je toczyć robaki i podjadać myszy, których Fina nie była w stanie odpędzić. Jakby tego było mało, w czasie choroby straciła oboje rodziców. Zamiast narzekać, dziewczynka prosiła Boga, by szybko ją do siebie przyjął. Pełni współczucia mieszkańcy San Gimignano często ją odwiedzali. Fina cierpiała przez pięć lat, aż wreszcie ukazał jej się Grzegorz Wielki i pocieszył, że umrze za osiem dni. Tak też się stało. Deska, na której leżała dziewczynka, pokryła się ponoć kwiatami. Białe fiołki zakwitają zresztą na murach miasta w każdą rocznicę jej śmierci, w marcu. Historia dziewczynki tak poruszyła mieszkańców, że na jej pogrzebie zebrały się tłumy, a z datków zebranych przy jej grobie wybudowano przytułek dla starców i biednych, który funkcjonował aż do XIX wieku (obecnie mieści się tam muzeum sztuki współczesnej). Finę ogłoszono zresztą opiekunką słabszych: niepełnosprawnych i sparaliżowanych.
Żeby lepiej poznać historię św. Finy, należy udać się do kolegiaty Najświętszej Maryi Panny, gdzie znajduje się kaplica świętej, w której przechowywane są jej szczątki. Benedetto da Maiano wykonał ołtarz, marmurowy grobowiec i płaskorzeźby. Freski w lunetach natomiast są dziełem Ghirlandaia. Na Pogrzebie św. Finy widzimy świętą na marach, a w tle wieże San Gimignano; artysta uwiecznił także trzy cuda, które miały miejsce podczas śmierci dziewczynki: aniołowie biją w dzwony, ślepemu chłopcu wraca wzrok, a opiekunka Finy odzyskuje sprawność w sparaliżowanej ręce. Zapowiedź śmierci z kolei przedstawia wspominaną już „wizytę” Grzegorza Wielkiego. Później warto odwiedzić dom św. Finy: niepozorny, ukryty w bocznej, stromej uliczce, obsypany kwiatami. Koniecznie trzeba zajrzeć również do lodziarni Sergia Dondolego, by skosztować lodów Santa Fina z orzeszkami pinii i szafranem.
Nad perłą Toskanii, Lukką, czuwa Zyta. Fot. Zuoranyi
Lukka: św. Zyta
Chociaż leży w Toskanii, najbardziej obleganym przez turystów regionie Włoch, nie jest bardzo znana. Nie ma zabytków takiej klasy jak Florencja, nie jest tak pocztówkowa jak Piza. A mimo to moim zdaniem to właśnie Lukka jest perłą Toskanii. Wypełniona muzyką (to w końcu miasto Pucciniego!), niegdyś blisko setką kościołów i ponoć trzema rowerami na mieszkańca. Zachowała się tutaj regularna, starożytna siatka ulic, z których nagle wyłania się Piazza dell’Anfiteatro, plac wybudowany na ruinach rzymskiego amfiteatru, który pozwala złapać oddech, o co tak trudno w toskańskich miastach.
Lukka nie pyszni się tak, jak jej niektóre toskańskie siostry, choć ma się czym pochwalić. Dlatego też na patronkę wybrano skromną św. Zytę (ok. 1218-1272). Urodziła się w Monsagrati niedaleko Lukki. Jej rodzice byli biednymi wieśniakami, nie było ich stać na utrzymanie dzieci, za to zapewnili im religijne wychowanie: syn został pustelnikiem na górze Lupoli, a starsza córka wstąpiła do zakonu cysterek. Zyta natomiast w wieku 12 lat udała się do Lukki, by służyć u zamożnej rodziny Farinellich. Nie było jej lekko: pan domu był bardzo surowy, pani – wiecznie niezadowolona. Dziewczynka dostrzegła w nich jednak Świętą Rodzinę. Choć miała wiele obowiązków, zrywała się przed świtem i biegła do kościoła San Frediano, by się pomodlić. Pościła o chlebie i wodzie, spała na gołej ziemi, chodziła bez butów – całkowicie poświęciła się Bogu i pracy. Wszystko, co zarobiła, oddawała potrzebującym. Ale nie była takim niewiniątkiem! Ze względu na swoją urodę, często była napastowana przez mężczyzn. Gdy jeden z nich napadł Zytę, ta dotkliwie podrapała go po twarzy i rękach, zostawiając długo niegojące się rany. Podobno była obdarzona darem kontemplacji i ekstaz.
Zyta zmarła 27 kwietnia 1272 roku. Pochowano ją w jej ukochanym kościele San Frediano. W 1652 roku, w czasie procesu kanonizacyjnego, odnaleziono jej ciało rzekomo nienaruszone rozkładem. Pius XI ogłosił ją patronką Lukki i służby domowej – wśród sług zawiązało się wiele stowarzyszeń pod nazwą zytek. Święta poruszyła także Dantego, który w Boskiej Komedii określa Lukkę mianem „grodu Zyty”.
Gwiazda telewizji, czyli Gubbio, jest pod opieką Ubalda. Fot. Anthony Tilke
Gubbio: św. Ubald
To umbryjskie miasteczko stało się znane dzięki kulturze. Najpierw mogliśmy o nim przeczytać w Kwiatkach św. Franciszka, gdzie zamieszczono historię o udobruchaniu wilka z Gubbio przez biedaczynę z Asyżu. Współczesne Gubbio spopularyzowała telewizja, emitując serial Don Matteo (powstała też jego polska wersja – Ojciec Mateusz), kręcony właśnie tutaj. A jednak do Gubbio ciągle dociera niewielu turystów. I dobrze, bo przyjemność prawie samotnego (tak!) wspinania się stromymi, średniowiecznymi uliczkami jest ogromna.
Patronem miasta nie jest jednak ojciec Mateusz, lecz biskup Ubald (ok. 1083-1160). Urodzony w Gubbio Ubald został wcześnie osierocony i oddany na wychowanie kanonikom regularnym. Nic więc dziwnego, że w końcu sam został księdzem, później przeorem klasztoru św. Mariana (który zresztą później odbudował po pożarze), a nawet biskupem. W pamięci mieszkańców zapisał się przede wszystkim jako obrońca Gubbio. Gdy cesarz Fryderyk Rudobrody groził miastu zrównaniem z ziemią, Ubald dzielnie mu się przeciwstawił i zmusił do odejścia. Cesarz pokornie upadł do jego stóp i poprosił o błogosławieństwo.
Ubald zasłynął również z niezwykłej łagodności. Pewnego razu został wezwany do rozsądzenia sąsiedzkiego sporu. Jeden z oponentów był tak agresywny, że obalił biskupa na ziemię i wrzucił go do dołu wypełnionego wapnem. Ubald spokojnie odszedł, ale kochający swego biskupa lud zaczął domagać się, by ukarano niegodziwca. Przyprowadzono więc winowajcę przez oblicze Ubalda, który w ramach kary… rzucił się grzesznikowi na szyję i ucałował go ze słowami: Uściskaj mnie, bracie kochany! Ten pocałunek pokoju niech ci będzie jedyną karą, byłeś szczerze obżałował i ten i inne swoje grzechy. W 1160 roku Ubald ciężko zachorował, co bardzo zasmuciło mieszkańców, którzy tłumnie go odwiedzali. Z każdym z nich biskup czule się pożegnał i pobłogosławił.
Z postacią św. Ubalda wiąże się największe święto w Gubbio. Corsa dei Ceri, czyli bieg ze świecami, odbywa się co roku nieprzerwanie od XII wieku, 15 maja, w wigilię śmierci świętego. Tego dnia trzy masywne konstrukcje z drewna i żelaza (zwane feretronami), ważące kilkaset kilogramów i mierzące siedem metrów, są obnoszone po mieście. Na wierzchołku każdej z nich jest umieszczona figura świętego: Ubald patronuje murarzom, Jerzy kupcom, a Antoni pustelnik chłopom. Święci są na tę okazję ubierani w ozdobne „sukienki”. Przebierają się również mężczyźni niosący feretrony: mają na sobie różnokolorowe jaskrawe szaty, w zależności od tego, do której „grupy” należą. Figury najpierw są znoszone – w pozycji horyzontalnej – z wznoszącej się nad miastem bazyliki Sant’Ubaldo na główny plac miasta. O 18.00, przy akompaniamencie dzwonów i w towarzystwie tłumów, feretrony są podnoszone do pionu i błogosławione przez biskupa. Wtedy zaczyna się punkt kulminacyjny święta: wyścig przez wszystkie kwartały centro, zakończony najtrudniejszym etapem – podejściem na strome zbocze Monte Ingino, na którym wznosi się bazylika. Tradycyjnie wygrywa grupa biegnąca z figurą św. Ubalda. W bazylice składa się w ofierze trzy świecie, które mają się tam palić cały rok. Warto dodać, że wejście na górę normalnym krokiem zajmuje około godziny, a biegnący pokonują ją w 13 minut. Od murów Gubbio do bazyliki jest kilometr, a różnica wysokości wynosi 300 m. Jednak nikt nie uchyla się od uczestnictwa w tej gonitwie, bo to oznaczałoby brak męskości. Według różnych wersji festyn upamiętnia zwycięską dla mieszkańców bitwę z 1154 roku, śmierć Ubalda (1160) lub uroczystość złożenia jego ciała w bazylice.
Nad wejściem do portu w Messynie czuwa Madonna od listu. Fot. Tomas Eidsvold
Messyna: Madonna od Listu
Messyna – wrota do Sycylii, trzecie największe miasto na wyspie, ważny port handlowy i wojskowy. I choć trudno tu znaleźć zabytki sprzed wieków, warto zobaczyć, z jaką dumą to miasto podniosło się z upadku (o czym później).
Messyńczycy na patronkę wybrali sobie Matkę Boską, ale, z charakterystyczną dla Włochów fantazją, postawili na nietypowy, można by wręcz rzec romantyczny wizerunek Madonny: Madonnę od Listu. Według opowieści przekazywanych z pokolenia na pokolenie, Maryja uhonorowała mieszkańców Messyny, pisząc do nich z Jerozolimy list. Przesyłkę, zwiniętą i związaną włosem Madonny, datuje się na 42 rok. W liście Matka Boska doceniła wiarę i poświęcenie messyńczyków (w tym czasie było wiele nawróceń) i wyznała: (…) błogosławię Was i Wasze miasto i chcę być Waszą wieczną opiekunką[2]. I nie były to słowa rzucone na wiatr. Interwencja Maryi uratowała podobno Messynę przed trzęsieniem ziemi, które spustoszyło Sycylię w 1693 roku. 9 stycznia, kiedy zaczęły się pierwsze wstrząsy, Madonna ukazała się Paoli Alfonsinie, chorej dziewczynce. Cudowna postać w białej sukience z niebieskim okryciem uśmiechnęła się i powiedziała: „Nie lękaj się”. Maryja powróciła w nocy i, poproszona o uratowanie miasta, odpowiedziała, że ludzie powinni zachować spokój i pełni nadziei oczekiwać w katedrze przed ołtarzem Madonny od Listu. Trzęsienie ziemi i powstałe w jego wyniku tsunami na całym wybrzeżu zabrało 54 tys. ofiar. Messyna co prawda doświadczyła zniszczeń i podtopień, ale została oszczędzona od tragedii. Matka Boska jeszcze kilkakrotnie ukazała się Paoli, by ją pocieszyć. W następnych dniach ponoć „odwiedzała” też innych mieszkańców miasta.
Wspomniana bizantyjska ikona Madonny od Listu, w złotej ramie, znajduje się na wysokim ołtarzu w messyńskiej katedrze, która została ufundowana ok. IV wieku, a podczas islamskiej okupacji była używana jako stajnia. W XII wieku ją zrekonstruowano i konsekrowano 22 września 1197 roku Dziewicy Maryi. Madonna od Listu wita również wszystkich przybywających do Messyny. Jej pomnik znajduje się w forcie San Salvatore, strzegącym wejścia do portu. Na pomniku znajduje się inskrypcja: Vos et ipsam civitatem benedicimus („Błogosławimy Ciebie i Twoje miasto”), co jest nawiązaniem do listu. Statua została odsłonięta 2 sierpnia 1934 roku. Wyposażono ją w specjalny dysk, który pozwala na uruchomienie iluminacji z Watykanu.
28 grudnia 1908 roku trzęsienie ziemi z epicentrum w Cieśninie Messyńskiej prawie całkowicie zniszczyło miasto i pochłonęło – według różnych szacunków – nawet 100 tys. ofiar. A kiedy już udało się odbudować część zabytków, w czasie II wojny światowej alianckie bombowce zdewastowały Messynę. Ale messyńczycy nadal ufają Maryi. I co roku, 15 sierpnia, hucznie świętują jej Wniebowzięcie, klaszcząc i krzycząc: „Żyj wiecznie, Maryjo!” przy akompaniamencie fajerwerków odpalanych z małych łodzi w pobliżu pomnika stojącego w porcie.
Nad Piazza Pretoria i całym Palermo czuwa Rozalia. Fot. Cristina Gottardi
Palermo: św. Rozalia
Tu najłatwiej zaobserwować, jak wiele kultur przetoczyło się przez wieki przez Sycylię. W Palermo nadal można odnaleźć ślady Arabów, Normanów i Hiszpanów, którzy kiedyś władali wyspą. Barokowe kościoły, arabskie bazary i pełen życia port tworzą eklektyczną, acz intrygującą mieszankę. Współcześni mieszkańcy narzekają często na wzmożony ruch uliczny, ogromny hałas i nowoczesną architekturę, która nijak nie wpisuje się w kilkusetletnią zabudowę, jednak nie odwiedzić stolicy Sycylii byłoby grzechem!
Palermo, w którym tak trudno uciec od zgiełku, wybrało sobie na patronkę pustelnicę – św. Rozalię (ok. 1130-ok. 1165). Rozalia pochodziła ze znaczącej rodziny – jej ojciec był księciem w służbie Rogera II, króla Normanów. Dziewczynka przyszła więc na świat, jak księżniczka, w królewskim zamku. Wedle przypowieści nazwano ją Rozalią, bo taki nakaz z nieba otrzymała matka. Rozalia to bowiem połączenie róży i lilii, a córka będzie największą ozdobą wyspy. Był to także proroczy symbol: kolce róży zwiastowały pokutne życie, biel lilii – niewinność. Rodzice namawiali urodziwą dziewczynę do ślubu, do czego ta nie była chętna, więc uciekła z zamku na pobliską górę i tam zamieszkała w jednej z grot, przyjmując życie pustelnicze. Nie była jednak przyzwyczajona do takich warunków, zapadła na zdrowiu i zmarła w wieku ok. 35 lat. Góra jedną ścianą styka się dzisiaj z Palermo, a drugą wchodzi w Morze Śródziemne. Nazwano ją Monte Pellegrino, górą pielgrzymów, ponieważ setki wiernych przybywają tu, by złożyć hołd świętej. W XVII wieku przypadkowo odkryto tu jej relikwie. Na trumnie odnalezionej w jednej z grot widniał napis: Ja, Rozalia Sinibaldi, córka Boża, postanowiłam dla miłości Chrystusa zamieszkać tutaj. Wtedy też w katedrze w Palermo wystawiono ku jej czci kaplicę, a szczątki złożono w bogato zdobionym relikwiarzu. Znajduje się tam również jej marmurowa figura: Rozalia spoczywa w szatach królewskich, w jednej dłoni trzyma krzyż, w drugiej – czaszkę. Mówi się, że gdy odnaleziono relikwie Rozalii, ustała zaraza, która wówczas dziesiątkowała Palermo i całą okolicę. Od tego czasu świętą uznano za patronkę chroniącą od zarazy.
Na Ortigię i całe Syrakuzy życzliwie spogląda św. Łucja. Fot. fotovideomike / Wikimedia, CC BY-SA 2.0
Syrakuzy: św. Łucja
W V wieku p.n.e. Syrakuzy były jedną z największych potęg na Morzu Śródziemnym, niezależnym miastem-państwem. Odpierały ataki Kartagińczyków i Ateńczyków, a gościły największych greckich artystów i myślicieli (m.in. Platona i Ajschylosa). Ugięły się dopiero pod naporem Rzymu. I choć współczesne miasto niektórych rozczarowuje, pozostałości antycznego świata w Parku Archeologicznym (m.in. grecki i rzymski amfiteatr) nadal robią wrażenie. W świecie katolickim natomiast Syrakuzy zyskały rozgłos w 1953 roku, kiedy to ponoć z oczu Matki Boskiej na obrazku w domu pewnego robotnika popłynęły łzy. Na tym miejscu stoi dzisiaj bazylika. Jednak to inna kobieta stała się opiekunką miasta…
Żyjąca na przełomie III i IV wieku Łucja pochodziła ze szlachetnej rodziny i miała wyjść za mąż za bogatego młodzieńca. Przed ślubem postanowiła jednak udać się na pielgrzymkę do pobliskiej Katanii, gdzie znajduje się grób św. Agaty, która odrzuciła rękę namiestnika Sycylii, za co ukarano ją umieszczeniem w domu rozpusty. Młoda Łucja chciała prosić świętą o zdrowie dla swojej matki, ale zamiast tego ujrzała Agatę Sycylijską w całej okazałości. Święta przepowiedziała jej męczeńską śmierć i nakazała, by przygotowała się właściwie na czekającą ją ofiarę. Łucja wróciła więc do Syrakuz, oświadczyła, że nie zamierza wychodzić za mąż, rozdała wszystkie swoje pieniądze biednym i złożyła śluby dozgonnej czystości. Wkrótce zapłaciła za odrzucone zaręczyny. W 303 roku cesarz Dioklecjan wydał edykt przeciwko chrześcijanom, co doprowadziło do krwawych prześladowań wyznawców Chrystusa. Urażony niedoszły mąż doniósł, że Łucja jest chrześcijanką, a kiedy ta nie wyparła się wiary, została skazana na śmierć 13 grudnia 304 roku. Miała wówczas 23 lata. Ale przyszła święta nie oddała życia bez walki. Wedle legendy, Łucję chciano wywlec za włosy do domu publicznego na pohańbienie, ale żadną siłą nie dało się jej ruszyć z miejsca, nawet przy pomocy wołów. Sędzia kazał więc spalić ją na stosie, jednak płomienie nawet jej nie liznęły. Ostatecznie skazano ją na ścięcie, ale i to przetrwała. Przyniesiono ją do domu, zdołała poprosić jeszcze o komunię św. i dopiero wtedy zmarła.
W ikonografii Łucję przedstawia się w stroju rzymskiej niewiasty, w jednej ręce trzymającą palmę męczeństwa, w drugiej – płaskie naczynie, na którym znajdują się… jej oczy. Podobno oczy Łucji były tak piękne i ogromne, że zachwycały wszystkich mężczyzn, nawet jej oprawców. Przyszła święta kazała więc je sobie wydłubać. Na pamiątkę tego wydarzenia co roku, 13 grudnia, w dniu jej święta, na ozdobnej tacy niesie się właśnie symboliczne „oczy św. Łucji”. Kult Łucji jako patronki od chorób oczu był we Włoszech tak żywy, że modlił się do niej nawet Dante w Boskiej Komedii.
To oczywiście zaledwie garstka najbardziej interesujących – moim zdaniem – opiekunów włoskich miast. Aby sporządzić listę wszystkich patronów, trzeba byłoby napisać kilkutomową encyklopedię. Warto zatem wybrać się na samodzielne poszukiwania i odwiedzając włoskie miejscowości, nie koncentrować się wyłącznie na zabytkach czy kulinariach, ale poznać także ich historię i, co za tym idzie, patrona, którego wybrali sobie mieszkańcy. Dzięki temu lepiej zrozumiemy ich samych.
***
Żywoty świętych podałam za: Wincenty Zaleski, Święci na każdy dzień, Warszawa 2008.
[1] W. Zaleski, Święci na każdy dzień, Warszawa 2008, s. 194.