Starożytność można kochać tak bardzo, że poświęci się jej życie. Wiemy to doskonale. Nie każdy miłośnik antyku ma jednak takie samozaparcie, jak pan Giuseppe Corrente, który w zeszłym miesiącu, w wieku 92 lat, obronił pracę magisterską na temat prawa starożytnego Rzymu na uniwersytecie w Neapolu.
Pan Giuseppe uczęszczał na zajęcia już w latach 50. ubiegłego stulecia, jednak ze względów finansowych zmuszony był przerwać studia. Przerwa ta potrwała aż 70 (!) lat. Corrente wrócił na uczelnię jako dziewięćdziesięciolatek, marząc o tym, by wreszcie uzyskać tytuł magistra. Jego praca pt. Aspekty prawne rodziny rzymskiej spotkała się z uznaniem profesorów, którzy 12 listopada 2025 r. przyznali mu dyplom wyższej uczelni.
Zaraz po obronie podkreślali ogromne zaangażowanie niezwykłego studenta, zaś prof. Carla Masi Doria, kierowniczka wydziału prawa na Uniwersytecie Fryderyka II, podziwiała fakt, że pan Corrente cytował z pamięci rozległe fragmenty Digestów Justyniana (najobszerniejszej z trzech części wielkiej kompilacji prawa rzymskiego podjętej w VI w. n.e. przez cesarza Justyniana I Wielkiego).
Mikołajowa niespodzianka Lente
W ramach pozytywnych śródziemnomorskich wiadomości mamy też dobre wieści ze sklepu Lente. Na naszych półkach czeka na Was zatrzęsienie cudeniek idealnych na prezenty: perfumy, biżuteria, kawa i herbata, drobiazgi do domu, zestawy tematyczne i inne.
Teraz, na hasło MIKOŁAJ, możecie skorzystać z 15% rabatu na wszystko! Zapraszamy na lente-magazyn.com/sklep
Tureccy pracownicy gospodarki odpadami zdecydowali się otworzyć bibliotekę. Nie byle jaką – składa się ona wyłącznie z książek, które miały trafić na wysypisko.
Biblioteka, zlokalizowana w dzielnicy Çankaya w Ankarze, powstała po tym, jak pracownicy służb sanitarnych zaczęli zbierać książki wyrzucone do śmieci. Gromadzili je przez miesiące, a gdy wieść o ich kolekcji się rozeszła, książki zaczęli im przekazywać także okoliczni mieszkańcy. – Zaczęliśmy dyskutować o pomyśle stworzenia biblioteki z tych książek. A gdy wszyscy go poparli, przystąpiliśmy do dzieła – mówi burmistrz dzielnicy Çankaya, Alper Tasdelen, kierujący lokalnym samorządem, który nadzorował otwarcie biblioteki. Miało ono miejsce we wrześniu 2017 roku.
Biblioteka mieści się dawnej fabryce cegieł i liczy kilka tysięcy woluminów: od literatury pięknej po książki popularnonaukowe. Jest też popularna sekcja dziecięca z komiksami oraz cały dział poświęcony badaniom naukowym. Dla dwujęzycznych gości dostępne książki w języku angielskim i francuskim. Publikacje wypożyczane są także szkołom, uczestnikom programów edukacyjnych, a nawet więźniom.
Biblioteka jest często wypełniona dziećmi pracowników miejskich i uczniami z pobliskich szkół. Oferuje strefę wypoczynkową i możliwość gry w szachy, a szczególnie popularna jest wśród cyklistów, którzy jeżdżą w pobliskiej dolinie i zatrzymują się na szybką lekturę i filiżankę herbaty.
Wyjątkowa biblioteka w Ankarze
Wielkie odrodzenie rysiaiberyjskiego
Dwie dekady temu w Hiszpanii i Portugalii żyło niespełna 100 osobników rysia iberyjskiego – wspaniałego dzikiego kota typowego dla tego półwyspu. Obrońcy zwierząt byli przerażeni, tym bardziej, że samice w wieku rozrodczym stanowiły tylko jedną czwartą. Jednak dzięki wysiłkom na rzecz ochrony oraz mądremu zarządzaniu siedliskami, prowadzonym w ramach programu LIFE+ Iberlince wspieranego przez Unię Europejską, liczebność rysi gwałtownie wzrosła i, co najważniejsze, nie wykazuje oznak spowolnienia!
Dziś tych niezwykłych kotów jest już kilka tysięcy. Miguel Simón, emerytowany dyrektor programu, skwitował to słowami: – Gdyby ktoś powiedział mi 20 lat temu, że osiągniemy takie wyniki, pomyślałbym, że zwariował!
A jednak. Program okazał się tak skuteczny, że gatunek rozprzestrzenił się daleko poza planowany obszar, a ugruntowane populacje rysia żyją już w hiszpańskich regionach Andaluzji, Kastylii-La Manchy i Estremadury oraz po drugiej stronie granicy, czyli w południowej Portugalii.
Ryś iberyjski wciąż oficjalnie uważany jest za gatunek zagrożony, ale, po raz pierwszy od lat, został usunięty z listy gatunków zagrożonych krytycznie.
Ryś w obiektywie Pawła Czapczyka
Historia wielkich powrotów
Warto wiedzieć, że między 1850 a 1950 rokiem około 3.5 miliona Włochów wyemigrowało do Argentyny. W XIX wieku przybywali tam głównie mieszkańcy północy kraju; w XX wieku – przede wszystkim ci z południa. Włoska diaspora w Argentynie uważana jest za drugą na świecie pod względem liczebności i pierwszą pod względem koncentracji – w niektórych prowincjach nawet 30% mieszkańców ma włoskie korzenie, co doskonale widać w kulturze oraz słychać w używanych przez nich nazwiskach.
Młoda Argentynka Flor postanowiła w ostatnie wakacje poznać kraj swoich przodków i udała się do Kampanii. Poza Neapolem i innymi miastami, chciała zobaczyć okolicę, w której dorastał jej ojciec. Zdecydowała się więc na podróż do małej średniowiecznej wioski Castel San Lorenzo. Postanowiła nocować w airbnb, wybierając pensjonat prowadzony przez niejakie Margheritę i Enzę. Miały one bardzo wysokie oceny w serwisie – i to we wszystkich kategoriach. Dziewczyna, wybierając się w podróż tak daleką od domu, chciała znaleźć miejsce, w którym będzie mogła czuć się bezpiecznie i komfortowo; znalazłszy ich profil, bez wahania kliknęła więc przycisk ‘rezerwuj’.
Flor przywiozła ze sobą do Włoch stare rodzinne zdjęcia i, przeglądając je już na miejscu, ku swojemu zdumieniu odkryła, że zarezerwowała dokładnie ten dom, w którym urodził się jej ojciec! Co więcej, gospodynie potwierdziły, że ich rodzina kupiła ten dom wiele lat temu od dziadków Flor. Tym samym historia zatoczyła koło, a młoda Argentynka znalazła się dokładnie w miejscu, z którego jej rodzina wyruszyła w świat. Margherita i Enza pomogły Flor dotrzeć do lokalnych archiwów i odtworzyć historię jej rodziny. Do dziś pozostają w kontakcie, a dziewczyna rozważa kolejną podróż do Włoch.
Cypryjczycy wybierają zieleń
Na Cyprze od jakiegoś czasu kwitnie inicjatywa „I Go Green” („Wybieram zieleń”). Osoby odpowiedzialne za projekt wybierają szkoły, które chcą upiększyć swoją okolicę, a wcześniej przeprowadzają analizę roślin, które mogą zostać posadzone w danym miejscu, aby upewnić się, że będą się one dobrze rozwijać. Później zaczyna się wielkie sadzenie, a następnie: sumienne dbanie o zieleń. Dzieci zajmują się nią razem z rodzicami i dziadkami – korzysta więc nie tylko przyroda, ale i rodzina!
Do tej pory do programu zgłosiły się 44 cypryjskie szkoły, a uczniowie powoli zaczynają namawiać do podobnej działalności znajomych… z zagranicy. I tak na przykład, szkoła podstawowa w Agrokipia gościła niedawno uczniów i nauczycieli ze szkół w Katalonii. Jak powiedziała nauczycielka muzyki z katalońskiej szkoły, Maria Soler, ważne jest, by wychodzić poza granice lokalnych społeczności, tak aby inspirować innych. W ten sposób dobre pomysły możemy wdrażać także w naszych szkołach i rodzinach. Celem jest przecież lepsza przyszłość całego świata.
I rzeczywiście – do chwili obecnej zainteresowanie projektem wyraziły m.in. ONZ, UNESCO, Grecja, Serbia i Holandia. Koszt inicjatywy to około 500 000 euro rocznie. Środki na Cyprze pochodzą z grantów europejskich; w „I Go Green” działa też wielu wolontariuszy, którzy oferują swoją wiedzę w dziedzinach związanych z architekturą zieleni.
Posłuchaj naszych opowieści o Morzu Śródziemnym – teraz na Spotify, Youtube, Apple, Google i innych popularnych platformach podcastowych oraz bezpośrednio tutaj, na stronie magazynu “Lente”.
Jak to się stało, że kawa kojarzy nam się z Włochami? Jak Włosi piją swoje ulubione kawowe napoje? Które rytuały związane z kawą warto znać, a może nawet naśladować? W tym odcinku podcastu wspominamy także najbardziej niezwykłe kawy, jakie kiedykolwiek wypiłyśmy, omawiamy specyficzną atmosferę włoskiej kawiarni i przyglądamy się obecności włoskiej kawy w popkulturze.
Prowadzenie: Magda Miśka-Jackowska
Produkcja: Michał Woźniak
Nasz śródziemnomorski sklep to miejsce, w którym staramy się zgromadzić rozmaite cudeńka dla miłośników Południa: biżuterię, zapachy, książki, dekoracje, kosmetyki. Czeka tam na Ciebie także bardzo bogaty wybór kaw i herbat z krajów śródziemnomorskich.
Wraz z początkiem grudnia wzbogaciliśmy naszą ofertę m.in. o nową biżuterię, ceramiczne pamiątki z Grecji oraz oryginalne mieszanki kawowe. Przygotowaliśmy także nowe zestawy prezentowe. Zgromadziliśmy w nich przedmioty, które zachwycą miłośników poszczególnych zakątków Mare Nostrum. Prześlemy je do Was w eleganckim opakowaniu, gotowe do położenia pod choinką. Usługa pakowania w przypadku zestawów prezentowych jest bezpłatna. Z radością będziemy dla Was składać, wiązać i zawijać!
Przypominamy, że wszystkie pozostałe produkty z naszego sklepu można zamówić z dodatkową usługą pakowania na prezent (należy zaznaczyć ją podczas finalizacji transakcji).
Wybierając zakupy w naszym sklepie, wspierasz rozwój jedynego w Polsce magazynu i podcastu o kulturze śródziemnomorskiej. Dochód ze sprzedaży naszych produktów pozwala opłacić m.in. hosting strony (liczącej już kilka tysięcy artykułów!) oraz zapewnić opiekę informatyczną nad portalem. Będąc śródziemnomorskim Mikołajem i kupując podarunki w naszym sklepie, robisz prezent także nam, twórcom Lente, oraz sobie – Czytelnikowi!
Już teraz serdecznie dziękuję za wybranie naszego sklepu przed świętami!
Na przeszło 600 stronach książki opublikowanej właśnie przez Wydawnictwo PORT Roderick Beaton, brytyjski hellenista, emerytowany profesor King’s College London, proponuje nam spojrzenie na historię ludzi mówiących po grecku. Nie na historię ziemi czy państwa – bohaterem jego opowieści jest bowiem Hellenikon. To coś więcej niż „naród grecki” i coś innego niż abstrakcyjna „greckość”. Jak tłumaczył autor na warszawskim spotkaniu z czytelnikami, zorganizowanym na wydziale „Artes Liberales” UW, chodzi raczej o „ogół Greków” (totality of Greeks) – ludzi, których łączy w pierwszej kolejności język oraz kultura. Kultura, którą stworzyli dzięki zdumiewającej kreatywności wiele wieków temu i która zdaje się nieustannie odnawiać i odradzać w nowoczesnym państwie greckim.
Publikacja podzielona jest na piętnaście rozdziałów opisujących dzieje od XVI wieku przed naszą erą aż po rok 2021. Wraz z Beatonem przyglądamy się życiu mieszkańców starożytnej Krety i Myken, poznajemy tajemnice epoki klasycznej, śledzimy postępującą hellenizację antycznego świata. Obserwujemy rozkwit „rzymskiego imperium greckiego”, a później jego chrystianizację; śledzimy wydarzenia, które naznaczyły długie stulecia przeżywane przez ludność greckojęzyczną pod władzą ludzi o innym języku i religii. Jesteśmy wreszcie świadkami narodzin (czy może raczej: odrodzenia?) niezależnego państwa greckiego.
Ten imponujący materiał, obejmujący przeszło trzy i pół tysiąca lat, opracowany został w sposób, jakiego nie powstydziliby się annaliści z wielkim Fernandem Braudelem na czele. Nie znajdziemy tu skomplikowanej historii politycznej, litanii nazwisk, dat, bitew i dekretów. Zamiast tego Beaton serwuje nam opowieść o „długim trwaniu”, a więc – jak chciał sam autor terminu longue durée – przyjmuje perspektywę czasową, w której dokonują się przemiany cywilizacyjne i religijne, budujące najgłębszy poziom dziejów, najważniejszy dla zrozumienia ich całości. W praktyce oznacza to, że jako czytelnicy dostajemy do rąk nie podręcznik, a prawdziwie fascynującą opowieść, którą czyta się z ogromną przyjemnością, wartko i płynnie. Raz po raz zatrzymują nas tylko niezwykle trafne, a jednocześnie oryginalnie sformułowane obserwacje autora, które wręcz proszą się o zapisanie w notesie. Przykład? Tłumacząc, że najsłynniejsze epopeje starożytności stanowią, być może, konglomerat twórczości wielu poetów, Beaton pisze: Imię „Homer” nie powinno nam przywodzić na myśl notki biograficznej na skrzydełku okładki książki, ale raczej napisy końcowe po filmie.
Książkę Grecy. Historia globalna Rodericka Beatona zakupisz w naszym sklepie pod tym linkiem
Choć Roderick Beaton przez trzy dekady kierował Katedrą Historii, Języka i Literatury Bizantyjskiej oraz Nowogreckiej, podczas lektury można odnieść wrażenie, że w tekście najwięcej miejsca poświęcono Grecji starożytnej. Nieuchronnie wraca ona na kolejnych kartach książki, nawet wówczas, gdy jest już tylko wspomnieniem dawnej chwały. Jako miłośniczka antyku nie miałam jednak nic przeciwko temu, zaś ostatnie trzy rozdziały (Greckie odrodzenie; Europejskie państwo, globalny naród; Nowe rachunki, nowe legendy) w pełni zaspokoiły moją ciekawość odnośnie do kształtowania się współczesnego greckiego społeczeństwa.
Książkę Grecy. Historia globalna polecam wszystkim zainteresowanym kulturą śródziemnomorską jako przykład doskonałej popularyzacji. Jeśli założymy, że takową cechuje jasność, rzetelność i pasja, obecność konkretnych przykładów czy obrazowych analogii, narracyjność i struktura przyjazna odbiorcy, a także element zaskoczenia, który podtrzymuje jego uwagę, to wszystkie te elementy znajdziemy w pracy Beatona. Odpowiadając więc na pytanie zawarte w tytule, jestem przekonana, że gdyby do domowej biblioteczki trzeba było wybrać tylko jedną książkę o Grecji, to powinna to być właśnie publikacja brytyjskiego badacza. Obok niej postawić możemy Iliadę i Odyseję, poezję Kawafisa i eseje Seferisa. Wspominając o dawnych Grekach w swojej mowie noblowskiej w 1963 roku, podkreślił on:
Nie mówię, że jesteśmy tej samej krwi (…), ale wciąż żyjemy w tym samym kraju i widzimy te same góry kończące się w morzu.
Dzięki książkom takim, jak opowieść Beatona, wspaniale jest kraj ten odkrywać.
Roderick Beaton, Grecy. Historia globalna, tłumaczył Maciej Miłkowski, Wydawnictwo PORT, Warszawa 2025
Czym jest moda dla mieszkańców Italii? Co sprawia, że Włosi prawie zawsze dobrze wyglądają? Jak strój może budować wspólnotowość? Na te pytania odpowiada nam Wojciech S. Wocław – znawca savoir vivre’u, trener dress code’u, etykiety i wystąpień publicznych. Przyglądamy się też wspólnie zjawisku, jakim jest włoska sprezzatura, poznajemy tajemnice targów Pitti Uomo i zastanawiamy się, czym marynarka włoska różni się od brytyjskiej.
Prowadzenie: Magda Miśka-Jackowska
Produkcja: Michał Woźniak
W kinach można jeszcze zobaczyć dokument pt. Velázquez i jego tajemnica, który miałam możliwość obejrzeć dzięki uprzejmości Gutek Film. Zrobiłam to z przyjemnością, bo malarz ten należy do moich ulubionych hiszpańskich artystów.
Film przybliża postać Velázqueza i pokazuje wpływ, jaki wywarł ona na pokolenia innych twórców, wśród których pojawia się Goya, Manet czy Salvador Dalí. O malarzu i jego dziełach opowiadają w nim eksperci z różnych instytucji; wszyscy wskazują na fakt, że, mimo upływu wieków, Velázquez wydaje się zadziwiająco nowoczesny. Zrozumiał to i docenił już sam Pablo Picasso, który z upodobaniem dekonstruował przecież słynny obraz „Las Meninas” sewilskiego artysty.
Właśnie: sewilskiego. Choć związany z Madrytem, dla mnie Velázquez był zawsze malarzem andaluzyjskim, na którego twórczość ojczysty region wywarł ogromny wpływ. Mam tu na myśli przede wszystkim sposób patrzenia na świat, wybór tematów i operowanie światłem. Nie będąc historykiem sztuki, pozwalam sobie wierzyć, że dramatyczne kontrasty na jego obrazach to nie tylko znak epoki, w której triumfuje przecież Caravaggio, ale także wspomnienie światłocieni Sewilli, gdzie blask na każdym kroku ostro zderza się z mrokiem. Dodajmy do tego ikonografię jego rodzinnego domu i miasta: doskonale odwzorowywane przedmioty takie jak dzbany, moździerze czy gliniane misy, charakterystyczne dla Andaluzji XVII wieku. Velázquez malował je z niemal obsesyjną precyzją.
Z radością odkryłam, że we francuskim dokumencie fragment opowieści poświęcony został temu aspektowi twórczości Velázqueza, który porusza mnie najbardziej. Chodzi o szacunek dla codzienności i jej cichych bohaterów. W ciekawy sposób zestawiono go z myślą XVI-wiecznej mistyczki św. Teresy z Ávili, bez wątpienia jednej z najważniejszych figur hiszpańskiej duchowości tamtego czasu. Choć trudno uznać Velázqueza za malarza mistycznego, to obie postaci łączy pewien rodzaj kontemplacji rzeczywistości. Karmelitanka głosiła, że że człowiek dostąpić może Prawdy poprzez uważne patrzenie, a nie przez dekoracje czy retorykę; artysta dążył do uchwycenia rzeczywistości taką, jaka jest, bez idealizacji. Św. Teresa pisała o znajdowaniu Boga „pośród garnków”; jej duchowość była silnie antyiluzjonistyczna, zakorzeniona w realności. Ten sposób myślenia jest mocno obecny w twórczości Velázqueza, szczególnie we wczesnym okresie. Z upodobaniem malował prostych ludzi i należące do nich pospolite sprzęty, a realizm wynosił do rangi sacrum. Korzystał przy tym z ograniczonej palety barw i, choć wokół kwitł wszędzie barokowy przepych, rezygnował z przesady znanej nam np. z malarstwa włoskiego.
Przyznam, że ze względu na własne zainteresowania chętnie dowiedziałabym się więcej o tym, co budowało twórczość Velázqueza; mniej ciekawiły mnie wypowiedzi współczesnych i nieznanych mi zupełnie artystów, którzy dzielili się swoimi opiniami o hiszpańskim malarzu. Rozumiem jednak, że taki właśnie był zamysł reżysera, Stéphane’a Sorlata. Po obejrzeniu filmu prędko wracam do albumów z malarstwem Velázqueza. Podobnie jak on, od zawsze przekonana jestem o tym, że transcendencja dokonuje się w tym, co najbardziej powszednie.
Niezliczonych geniuszy urodzonych we Florencji nierzadko dzieliły zaledwie pokolenia, a część z nich żyła nawet w tym samym czasie, tworząc w bezpośrednim sąsiedztwie. Rywalizowali ze sobą, wzajemnie się inspirowali, podnosząc poprzeczkę doskonałości z każdym kolejnym dziełem. Dwaj z nich – Leonardo da Vinci i Michał Anioł – stanowią być może najdobitniejszy przykład artystycznego pojedynku. Kto okazał się zwycięzcą? Na to pytanie próbuje odpowiedzieć włoski pisarz, poeta i dramaturg Roberto Mercadini w książce Leonardo da Vinci i Michał Anioł. Światło geniuszu, mrok rywalizacji (tłum. B. Bardadyn, Bo.Wiem / Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, 2025).
Po publikację tę sięgnęłam jako wielka miłośniczka postaci Michała Anioła. Nieokrzesany Toskańczyk zajmuje czołowe miejsce wśród najbardziej podziwianych przeze mnie artystów. Za każdym razem, gdy odwiedzam Florencję, nie potrafię oprzeć się wizycie w Gallerii dell’Accademia, by podziwiać Dawida – swoją drogą, po lekturze książki Mercadiniego nigdy już nie spojrzę na to dzieło w ten sam sposób. Wizyta w Rzymie bez spotkania z Pietą również wydaje mi się niekompletna. Lektura tekstu Mercadiniego jedynie ugruntowała mój stosunek do Michelangela.
Do Leonarda da Vinci natomiast od lat próbuje przekonać mnie Julia Wollner. Niestety, Mona Lisa kojarzy mi się przede wszystkim z tłumem szturmującym salę w Luwrze; znacznie większym sentymentem darzę naszą rodzimą Damę z gronostajem. Ostatnia Wieczerza i Człowiek witruwiański nie pozostawiają mnie obojętną, jednak nigdy nie odczuwałam szczególnego entuzjazmu wobec wszystkich tych maszyn, wynalazków i technicznych innowacji, którymi trudnił się da Vinci. Dopiero książka Roberta Mercadiniego otworzyła mi oczy. Informacja, że Leonardo odkrył mechanizm działania ludzkiego serca, a naukowcy przez pięć stuleci traktowali teorie florentyńczyka jako fantazje, by dopiero na początku XXI wieku przyznać mu rację, dosłownie wprawiła mnie w osłupienie. Jakież to musiało być umysłowe mistrzostwo!
Pisarstwo Roberto Mercadiniego to fenomen sam w sobie – opinia z gazety „La Repubblica”, przytoczona na początku, zdaje się w pełni zasłużona. W wypadku publikacji WUJ otrzymujemy książkę popularno-naukową, którą czyta się niczym znakomitą powieść – wciąga i nie pozwala się oderwać. Poznajemy dwóch głównych bohaterów oraz plejadę postaci drugoplanowych, które kształtowały świat Michała Anioła i Leonarda da Vinci: artystów, monarchów, mecenasów sztuki, papieży, duchownych i domniemanych kochanków obu mistrzów. Autor oferuje nam bogactwo wiedzy o realiach ówczesnego życia, bez niepotrzebnego akademickiego napuszenia czy sztywnej formy. Wypada w tym miejscu złożyć wyrazy uznania tłumaczce, Barbarze Bardadyn, która znakomicie oddała żywy i zawadiacki język Mercadiniego.
Po lekturze książki zyskuję przekonanie, że od obu geniuszy możemy czerpać bezcenne lekcje. Od Michała Anioła warto uczyć się umiejętności podążania pod prąd i absolutnej obojętności wobec opinii otoczenia, a także lekceważenia konwenansów, uporu, pracowitości oraz gotowości stawiania czoła wyzwaniom, nawet wówczas, gdy wydają się przekraczać ludzkie możliwości. Pragnienia osiągnięcia mistrzostwa – nie kosztem innych, lecz dzięki konsekwencji i determinacji. Od Leonarda da Vinci zaś – niezwykłej ciekawości świata, nieustającej potrzeby rozwoju i postawy wiecznego ucznia, nawet gdy inni już dawno obwołali nas mistrzem.
Gino De Dominicis (1947-1998), włoski artysta cytowany przez Mercadiniego, mawiał, że wszystkie dzieła sztuki są współczesne. W przeciwnym razie – twierdził – byłoby tak, jakby na widok nadjeżdżającego samochodu z 1920 roku spokojnie przejść przez ulicę, myśląc, że nie może nas potrącić, gdyż pochodzi z innej epoki. Tymczasem wcale tak nie jest. To samo dotyczy dzieł sztuki – one zawsze pozostają żywe. Te, które stworzyli Michał Anioł i Leonardo da Vinci z pewnością rezonują ze mną mimo upływu pięciu stuleci. Mam nadzieję, drogi Czytelniku, że z Tobą również.
Roberto Mercadini, Leonardo da Vinci i Michał Anioł. Światło geniuszu, mrok rywalizacji, tłumaczyła Barbara Bardadyn, Bo.Wiem / Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego 2025
Z Madrytu, z jednego z największych portów lotniczych w Europie, jedziemy wprost w objęcia Santa Cruz de Mudela. Nad łagodnymi wzgórzami porośniętymi gdzieniegdzie makią, a przetykanymi głównie równiutkimi gajami oliwnymi i zniewalającymi, sycącymi zmysły polami lawendy, unosi się duch tragikomicznego Don Kichota i jego wiernego a zachłannego giermka, Sancho Pansy. Gdzieniegdzie na wzniesieniach sterczą jeszcze prastare wiatraki, które, owszem, po zachodzie słońca i lekturze odurzających, jakże wzniosłych i pełnych cudowności średniowiecznych eposów rycerskich, można by wziąć za olbrzymy. Tak! Jesteśmy w autonomicznym regionie Kastylia-La Mancha, krainie literackiego tchnienia i krwawej corridy, ale obłęd nam nie grozi. Raczej zachwyt i ukojenie.
Orzeł przedni, fot. P. Czapczyk
Oto znajdujemy się w ekologicznym hoteliku, którego właściciel, José, ujmuje wszystkich przyjezdnych życzliwością. Pomocny i uśmiechnięty, co rano uwija się jak pracowita i miododajna hiszpańska pszczółka, serwując śniadania w postaci grzanek, rogalików i ciasteczek, które można smarować miodem i marmoladą lub – co kto lubi – pastą pomidorową. Namiętnie i maniakalnie piję café con leche, które na hiszpańskiej prowincji ma jedyny na świecie posmak. – Ktoś nie pije kawy? Naprawdę? Ciepłe mleko na śniadanie? Proszę bardzo! Już tylko kawałek dalej na południowy wschód rozciągają się andaluzyjskie góry Sierra Morena, gdzie toczy się akcja innej arcydzielnej powieści łotrzykowskiej, która wyprzedziła swój czas o kilka długości i kilka wymiarów. Jej autor, Jan Potocki, polski magnat, internacjonał o kilku tożsamościach, podróżnik, uczony i fantasta, stworzył Rękopis znaleziony w Saragossie w niejednej wersji – kto nie czytał powieści, na pewno zna genialny film Jerzego Wojciecha Hasa z charyzmatyczną a wyjątkowo nieprzerysowaną kreacją Zbigniewa Cybulskiego. Jak jedno zdarzenie otwiera inne, w pierwszej fabule mieści się druga, a w drugiej opowieści trzecia i da capo, tak my wchodzimy w nierzeczywiste z lekka światy marzeń sennych: wybija 7:40 i oto Pedro wiezie nas o różowosiwym brzasku do wkopanej w ziemię czatowni. I zanim zdążymy się na dobre wypakować – rysie iberyjskie już są. Wyłaniają się bezszelestnie z mgieł i zarośli niczym duchy Penalajo. Ostrożne i czujne, skradają się, węszą, wypatrują dzikich królików, ocierają sierść o dęby korkowe. Niemi z zachwytu, słyszymy jedynie przyspieszone bicia własnych serc. Jest pierwsza połowa grudnia: nad łąką wraz ze słońcem pojawiają się motyle, a nad wodą w bezruchu zastygają ważki. Potem na żerowiska wychodzą, jakby w rytmie flamenco, góropatwy czerwone. Zaś po południu przylecą dudki, by zażywać kąpieli piaskowych i swymi zakrzywionymi dziobami zgrabnie spod ziemi wyciągać monstrualnie duże turkucie podjadki.
Góropatwy czerwone, fot. P. Czapczyk
Mroczny przedmiot pożądania
Kiedy w dzieciństwie przeglądałem stare encyklopedie i atlasy zwierząt, moje zezujące od czasu do czasu oczy uciekały w stronę pardela. Ten dzikszy, jak mi się wówczas zdawało, a zarazem smuklejszy i piękniejszy kuzyn naszego rysia euroazjatyckiego był wówczas bliski wymarcia. Jego zdobna żółtobrunatna szata we frędzelki i cętki, ergo: futro godne największych monarchów Europy. stało się zarazem jego największym przekleństwem, czyli mrocznym przedmiotem pożądania klas wyższych. W pierwszej dekadzie naszego wieku ten szczytowy drapieżnik stanął wręcz na krawędzi zagłady. – Ostało się jeno około 100 osobników, reprezentujących kilka izolowanych populacji – mówi mi Antonio, czynnie zajmujący się ochroną przyrody. Partia sceptyków rosła w siłę. A jednak przyrodnicza chluba Półwyspu Iberyjskiego przetrwała. Do pardela uśmiechnęło się szczęście. I, mimo powszechnego wymierania gatunków, podzielił fortunny los białowieskiego żubra. Oto przyrodnicy amatorzy wspólnie z badaczami akademickimi oraz przedstawiciele lokalnych społeczności wespół z włodarzami z agend rządowych dokonali niemal cudu. Było to możliwe dzięki powszechnemu zaangażowaniu: ograniczeniu inwazyjnego rolnictwa i wszędobylskiej presji człowieka – z jednej strony, a z drugiej – zapewnieniu bazy pokarmowej w postaci odradzających się kolonii dzikich królików i ptaków (kaczek, pardw, góropatw czerwonych). Właśnie dlatego ten wspaniały dziki kot, nocny łowca i niestrudzony tropiciel, a nade wszystko skoczny i waleczny endemit z Półwyspu Iberyjskiego, spotykany dziś głównie w górach Sierra Morena, przeżył.
Ryś iberyjski, fot. P. Czapczyk
Alejandra, nieco wyniosła fotografka zwierząt o baśniowej urodzie Południa, pyta w hotelowej knajpce o rysie iberyjskie. Dwa razy już tu była i znów wraca na tarczy. Wprawdzie nie daje nic po sobie poznać, ale kiedy pokazuję jej zdjęcia z porannej sesji, przez skórę czuję, że gorąca krew odziedziczona po mauretańskich przodkach pulsuje i wrze z zazdrości. José tylko się uśmiecha i proponuje zagorzałym miłośnikom dzikiej przyrody kawę i ciasteczka. Urodzony rozjemca. Jednak życie towarzyskie i uczuciowe zaczyna się tu po 20:00. Ulice wypełniają się wówczas energią i gwarem młodych ludzi, a starzy zaczynają polityczne debaty i przyjacielskie biesiady w knajpach. Za rok tu wrócę, a dziś ani myślę się jeszcze pakować. Hiszpańska godzino, trwaj!
Sęp płowy, fot. P. Czapczyk
Damy z Belle époque
Jeszcze na początku XX wieku gniazdowały w Pieninach i Tatrach. Ostatni lęg wyprowadziły w 1914 roku w Pieninach – choć nie ma na to twardych dowodów. Nasi przodkowie nieraz z ukontentowaniem, a nierzadko z niepokojem, zadzierali głowy i wypatrywali, jak podniebnie kołują, wypatrując martwej zdobyczy lub jeszcze żywej a zabłąkanej na hali pojedynczej ofiary: sarny, kozy lub owcy. Wodzili za nimi wzrokiem i podziwiali majestatycznie rozpościerane skrzydła zakończone lotkami wyglądającymi jak rozczapierzone palce. Patrzyli dalej, jak genialnie nawigują i szybują, korzystając z prądów wstępujących i kominów powietrznych, choć te pojęcia w ich czasach nie były znane.
Sępy płowe, wielkie ptaki o pierzastych kryzach wyglądających jak szale „boa” u wytwornych dam z Belle époque. Te jastrzębiowate mają mocno zakrzywione dzioby i hakowato wygięte długie szyje. Po co? Po to, by móc wprawnie dobierać się do wnętrzności i, przeniknąwszy przez powłoki skórne, rozrywać trzewia padłych ofiar. Krążą nad nami, kiedy w południe wychodzimy z czatowni. W skupieniu stąpamy po historycznej ziemi. Prawdopodobnie w 772 roku, niedaleko stąd, rozegrała się bitwa pod Covadongą, która w źródłach chrześcijańskich urosła do miana legendy i mitu założycielskiego Rekonkwisty (w bitwie miało polec aż 124 tysiące muzułmanów). W źródłach arabskich wzmiankowana jest zaś jako nic nieznacząca potyczka. Tak czy inaczej, to właśnie w Asturii w Górach Kantabryjskich, pod wodzą wizygockiego szlachcica Pelayo (Pelagiusa), wybuchło powstanie inicjujące kilkusetletni krwawy proces wypędzania Maurów z Półwyspu Iberyjskiego.
Sępy krążą nad nami. Ale z bliska, a nawet z bardzo bliska, zobaczę je za tydzień, kiedy po ciemku będziemy się wspinać do innej czatowni. O chłodzie i głodzie przesiedzimy kilka godzin, by potem zdecydować się na jeszcze jeden desperacki krok: poczekać na ptaki do końca. Brak ciepłej herbaty zostanie wynagrodzony. Usłyszymy bowiem odgłosy przyprawiające o dreszcze na skórze. Zobaczymy też prawdziwą jatkę – nalot trzydziestu potężnych osobników i walkę o kości przyobleczone w tkanki miękkie. Z bliska rozpoznamy pary i układ hierarchiczny luźnego stada. Ale to będzie za tydzień.
Sępy płowe, fot. P. Czapczyk
Rzadki dzikus
Tymczasem schodzimy z gór, brnąc po kolana, po uda, a miejscami po pas w kopnym śniegu. Kiedy się przewracam, nie mogę wstać – pierwszy plecak z przodu, drugi plecak z tyłu i jestem bezradny jak niemowlak. Pomocną dłoń wyciąga do mnie Adam. W telewizji pokazują prawdziwy armagedon: wichury śnieżne zaskoczyły Hiszpanów. Wczoraj wywracało drzewa, gwardia narodowa zabroniła wychodzenia w góry i rano koczowaliśmy w hotelu. Biały puch szybko przenosi się do mediów: pokrywa szpalty „El Pais” i, ma się rozumieć, pierwsze strony lokalnych gazet. Mario, nasz przewodnik, prze do przodu. Kroku dotrzymuje mu Zygmunt, który zawstydza mnie, gdyż jest ode mnie niemal o dwie dekady starszy.
Jednak nasze rumiane od mrozu twarze i świecące oczy znamionują sukces: zobaczyliśmy nie tylko orła przedniego, mocarza przestworzy, który w Polsce nie ma sobie równych (idąc na solo, pokonuje nawet bielika); zobaczyliśmy też żbika, najtrudniejszego do sfotografowania kota Europy. Ten jeden z protoplastów kota domowego może się z nim krzyżować – podobno w naszym kraju, nie dość, że skrajnie rzadki, to nie występuje już w postaci czystego genetycznie dzikusa. Kiedy pytam o ewentualną hybrydyzację, Mario, prawdziwy mężczyzna gór (kocie ruchy i gibkość nie kłamią – w wolnym czasie wspina się na skałkach w Pirenejach), spogląda na mnie z wyrzutem i politowaniem. Niemal go obraziłem. – Hybrydy spotyka się, owszem, u was, w Europie Środkowowschodniej. Tu masz pewność, że to stuprocentowy „wild cat” – zamyka dyskusję.
Żbik europejski, fot. P. Czapczyk
Lojalne i wierne
Lothar jest powściągliwy i dystyngowany, ma czterdzieści siedem lat, nosi japońskie nazwisko i – jako pilot – lata airbusami w Lufthansie. Od dwóch godzin wspólnie warujemy w podszytej wiatrem czatowni na wysokości około 1200 metrów n.p.m. Nieopodal, z niejakim trudem, umościli się Michał z Mariuszem. Ruchy i szepty ograniczamy do niezbędnego minimum. Uparcie, jako jeden czterogłowy organizm fotograficzny, czekamy. Najpierw przy padlinie pojawiają się czarnowrony i sroki, ale odlatują. Powoli upływają minuty. Staramy się nie oddawać ciepła mroźnej i śnieżnej przestrzeni. Z wolna mija godzina za godziną. Lothar zaciera ręce. Bardziej z zimna niż w nadziei, że w końcu przylecą. Jednak czekamy. W tym czekaniu jesteśmy szalenie zgodni i psychopatycznie konsekwentni. Okolicę penetruje urodziwa kania ruda. Krąży daleko, ale w przezroczystym górskim powietrzu dobrze widać jej charakterystyczną sylwetkę. Po sześciu godzinach, kiedy pojawiają się kruki, nadzieja wzrasta. Ale odlatują. Nadzieja umiera podobno ostatnia, ale moje myśli krążą już wokół ciepłej kolacji i rozgrzewającej ciało i umysł herbaty.
I oto są! Nagle i niespodziewanie rozpoczyna się furkotliwa i jazgotliwa walka o zmrożone części ofiary. Momentalnie robi się nam gorąco.
Inaczej niż orłosępy, nie połykają kości. W stadzie są zhierarchizowane i występują zwykle w parach, które pozostają sobie dozgonnie lojalne i wierne. Rokrocznie wspólnie wychowują potomstwo – jedynaka bądź jedynaczkę – które opuści gniazdo po trzech miesiącach. Jeśli dopisze mu szczęście, dożyje ponad czterdziestu lat. Jeśli będzie to ona (zwyczajowo większa i cięższa od niego), rozpiętość jej skrzydeł osiągnie nawet 280 cm.
W Hiszpanii sęp płowy nie jest zagrożony wyginięciem, ale też nie jest specjalnie lubiany – wini się go za zabijanie zwierząt gospodarskich, podczas gdy w Polskiej Czerwonej Księdze Zwierząt figuruje jako „wymarły ptak lęgowy”.
Są lata siedemdziesiąte. Do Scauri, miałego miasteczka położonego w Lacjum, nad Morzem Tyrreńskim, przeprowadza się Vittoria – pochodząca z Rzymu, oryginalnie ubrana, kochająca zwierzęta i dbająca o nie w czasach, gdy nad ich prawami mało kto się zastanawia. Prowadzi otwarty dom, zaprasza do niego wszystkich, a u jej boku nieustannie trwa Mara – młoda dziewczyna, która mogłaby być jej córką, choć chyba nie jest. Chyba. Bo o Vittorii wiadomo niewiele. Jest zawsze uśmiechnięta i uprzejma, a zarazem tajemnicza i zdystansowana. Po latach mieszkańcy przestają się jednak nad tym zastanawiać, przyzwyczajając się do niej i do jej obecności.
Pewnego dnia Vittoria, znana ze swego zamiłowania do pływania, zostaje znaleziona martwa w wannie. Miał miejsce tragiczny, ale głupi wypadek. Chyba. Ludzie jednak akceptują ten fakt, w końcu takie rzeczy się zdarzają. Wyjątkiem jest Lea Russo – miejscowa adwokatka, mężatka, matka dwóch córek. Kobieta o uregulowanym trybie życia, od zawsze zafascynowana Vittorią. Postanawia rozpocząć prywatne śledztwo, które przeradza się w podróż pełną zaskakujących odkryć na temat zmarłej oraz… samej siebie. Ci, którzy mówią… jest bowiem opowieścią o odkrywaniu własnej tożsamości poprzez poznawanie Innego; o szukaniu odwagi do tego, by być sobą tam, gdzie każdy odmienny głos próbuje się natychmiast uciszyć.
Chiara Valerio, ceniona włoska literatka i intelektualistka, z wykształcenia matematyczka, proponuje nam powieść inspirowaną ksiażkami Georgesa Simenona – belgijskiego pisarza, twórcy postaci detektywa Julesa Maigreta. Jak przyznaje w wywiadach, łączy ich wybór środowiska, o którym opowiadają: małego, nierzadko dusznego miasteczka, zwykłych ludzi, codziennych sytuacji, które stają się tłem dla egzystencjalnych dramatów. Podobne jest także wprowadzenie elementu śledztwa, choć nie mamy do czynienia z klasycznym kryminałem – szybko okazuje się, że najważniejszym pytaniem nie jest „kto zabił?”, lecz „kim jesteśmy?”. W obu przypadkach pojawiają się też bohaterowie pełni sprzeczności, targani wątpliwościami, ale dzięki temu prawdziwi – tacy, u których hojność miesza się z egoizmem, a miłość z pragnieniem posiadania.
W mojej opinii powieść Valerio mogłaby także wyjść spod pióra wielkiego Luigiego Pirandella. Przypomina bowiem, że o ludziach, nawet bardzo bliskich, wiemy tylko tyle, ile widzimy, a więc bardzo niewiele; równie mało wiemy także sami o sobie. Co więcej, ludzka tożsamość jest płynna, nieuchwytna; zarówno siebie, jak i innych nie jesteśmy w stanie poznać naprawdę. Międzyludzkie relacje zbudowane są na maskach i pozorach, granica między prawdą i iluzją jest praktycznie nieuchwytna, a nasza wizja rzeczywistości nie jest niczym innym, jak tylko pewną jej interpretacją. Niczym Pirandello, który pojmował świat jako scenę, gdzie nieustannie zmieniamy role, także Valerio tworzy przestrzeń, w której ciągły ruch emocjonalny i intelektualny bohaterek tworzy wrażenie płynnej rzeczywistości. Nic nie jest w niej ostateczne: ani definicje, ani wybory, ani namiętności. Tę płynność pięknie podkreśla symbolika wody, od zawsze stanowiącej fons et origo: w tle powieści nieustannie obecne jest morze, zaś ostatnia kąpiel Vittorii staje się jednocześnie metaforą nowego początku dla zafascynowanej nią Lei.
Proza Chiary Valerio to bardzo dobra literatura. Oszczędna, pełna napięcia, przekazująca znaczenia między wierszami; wciągająca, a jednocześnie pozbawiona efekciarstwa i tanich zabiegów mających przykuć uwagę czytelnika. Powieść Chi dice e chi tace (Ci, którzy mówią, ci, którzy milczą), która we Włoszech znalazła się w finale prestiżowej nagrody Premio Strega, została zaś bardzo dobrze przetłumaczona na język polski przez Tomasza Kwietnia. Przyznam, że do pełnego zachwytu zabrakło mi pewnych akcentów w zakończeniu, które, w porównaniu z resztą tekstu, pozostawiło we mnie cień niedosytu, może wręcz lekkiego rozczarowania. Bardzo jednak możliwe, że i jego wartość jest tylko kwestią interpretacji. Dobrze więc ocenić je samodzielnie.
Chiara Valerio, Ci, którzy mówią, ci, którzy milczą, tłumaczył Tomasz Kwiecień, Bo.wiem 2025
Orzechy w kulturze śródziemnomorskiej symbolizują dostatek, płodność i urodzaj. Od wieków kojarzy się je także ze szczęściem zdobytym poprzez trud i wysiłek, na który wskazuje ich twarda łupina. Może dlatego zawsze stanowiły dobry pomysł na podarunek, sugerując, że bliskiej nam osobie życzymy pokonania wszelkich przeszkód i cieszenia się owocami ciężkiej pracy.
O ile skojarzenia te są dość oczywiste, o tyle mało kto łączy orzechy ze starożytną… architekturą. Czy wiecie bowiem, że mają one związek z ważnym elementem tejże, zwanym kariatydami? Najsłynniejszy przykład kariatyd podziwiać możemy oczywiście na Akropolu, gdzie ciąg rzeźbionych podpór zdobi portyk Erechtejonu.
kariatyda według Encyklopedii PWN: podpora architektoniczna w formie posągu kobiety dźwigającej na głowie elementy architektoniczne (belkowanie, balkon itp.); w starożytności stosowana w budowlach greckich, głównie porządku jońskiego (m.in. kory Erechtejonu, na zdjęciu), w czasach nowożytnych wykorzystywana w architekturze, a także w rzemiośle artystycznym i grafice
Kariatydy to podpory architektoniczne przypominające stojące kobiety, dźwigające na głowie gzyms, balkon lub belkowanie, a nawet całą kondygnację. Według Pauzaniasza, greckiego geografa i podróżnika żyjącego w II w. n.e., inspirowane są one postaciami kapłanek Artemidy o przydomku Karyatis, czyli dosłownie: „Artemidy Orzechowego Drzewa”. Karyatis – wioska na Peloponezie, w której rosło wyjątkowo dużo drzew orzecha włoskiego – szczyciła się bowiem piękną świątynią bogini. W czasie święta jej poświęconego kapłanki nosiły na głowach kosze wypełnione orzechami, oddając się radosnym tańcom na cześć swej boskiej pani.
Orzechy – symbol dostatku, płodności i urodzaju
Warto dodać, że w opinii rzymskiego architekta Witruwiusza (I w. n.e.), rzeczownik kariatydy ma inne pochodzenie – wywodzi się od dawnego określenia oznaczającego „dziewczęta ze wsi Karyai”. Chodzi o młode kobiety pochodzące z wioski w greckim regionie Lakonia. Okolica ta sprzyjała wrogowi podczas wojen perskich. Grecy zrównali więc Karyai z ziemią, a mieszkanki osady sprzedali do niewoli. W ramach kary skazano je również na wykonywanie rozmaitych ciężkich prac. Kariatydy, czyli upamiętniające je podpory o kobiecych kształtach, miały służyć ku przestrodze i przypominać, czym grozić może zdrada ojczyzny. Na niekorzyść tej teorii działa jednak fakt, że kariatydy w architekturze pojawiły się przed wojnami perskimi.
Materiał powstał w ramach płatnej współpracy z regionem Emilia-Romania.
Reggio Emilia, niewielkie miasteczko w Emilii-Romanii, zachwyca atmosferą i spokojem, a fascynuje historią. W tym odcinku opowiemy Wam, jak pięknie łączą się tam wątki polskie i włoskie. To właśnie w Reggio narodził się polski hymn narodowy, a także powstała trójkolorowa włoska flaga. Ciut bliżej poznamy też mieszkańców miasta, spróbujemy lokalnych przysmaków i posłuchamy, jak miejscowi radzą sobie z wymawianiem polskich nazw.
Ribollita prawdopodobnie ma średniowieczny rodowód, choć pierwsza oficjalna wzmianka na jej temat pochodzi z początku XX wieku. Historycy kulinarni uważają jednak, że w okolicach Sieny, Florencji, Prato i Pistoi gotowano ją już w X wieku. Do tradycyjnych składników ribollity należą biała fasola, czerstwy chleb i cavolo nero, które czasami zastępowane jest jarmużem albo białą lub włoską kapustą. Oprócz tego do zupy dodaje się mieszankę warzyw, najczęściej cebulę, seler naciowy i marchew, ale toskańskie gospodynie dorzucały do garnka to, co akurat miały pod ręką. My też możemy potraktować ribollitę jako sposób na wyczyszczenie lodówki. Ribollita najlepiej smakuje podgrzana kolejnego dnia po przygotowaniu, podana z solidną porcją startego parmezanu i chlustem dobrej oliwy.
Przepis: Ribollita
3 łyżki oliwy
1 cebula, drobno posiekana
2 marchewki, pokrojone w kostkę
2 łodygi selera naciowego, pokrojone w kostkę
2 ząbki czosnku, drobno posiekane
sól i pieprz, do smaku
gałązka rozmarynu
2 liście laurowe
400 g białej fasoli (z puszki lub uprzednio namoczonej i ugotowanej)
puszka pomidorów pelati
½ szklanki wytrawnego czerwonego wina
szklanka posiekanego cavolo nero lub jarmużu
150 g czerstwego chleba, pokrojonego w kostkę
parmezan i oliwa, do podania
W dużym rondlu rozgrzewamy oliwę, dodajemy cebulę, marchewki i seler, doprawiamy solą i pieprzem. Mieszając, smażymy warzywa na średnim ogniu do miękkości.
Dodajemy czosnek, smażymy przez minutę.
Dodajemy gałązkę rozmarynu, liście laurowe, fasolę, pomidory i wino.
Przykrywamy i gotujemy na średnim ogniu przez 30 minut.
Zdejmujemy pokrywkę, dodajemy posiekane cavolo nero oraz czerstwy chleb. Gotujemy przez około 5 minut.
Doprawiamy do smaku, podajemy ze startym parmezanem i chlustem oliwy.
Tym, którzy sądzą, że idealistyczny obraz Rzymu skutecznie obalają głośne Szczury z via Veneto Piotra Kępińskiego, sięgnąć powinni po nowy włoski reportaż wydany przez Czarne: Ciao amore, ciao Nicoli Lagioi. Już na samym początku lektury czytelnik może spodziewać się szczurzej krwi kapiącej na głowę kasjerki w Koloseum, obsługującej zniecierpliwionych turystów oszukanych przez nachalnych naganiaczy. Ta symboliczna scena – groteskowa i odpychająca zarazem – staje się metaforą współczesnego Rzymu: miasta, które gnije od środka, mimo że wciąż błyszczy w oczach odwiedzających.
Na kolejnych stronach Lagioia nie daje nam nawet chwili wytchnienia, ukazując nam brutalne morderstwo w rzymskiej dzielnicy Collatino. Zostaje ono dokonane na dwudziestokilkulatku, niejakim Luce Varanim, przez jego nieco starszych kolegów – na pozór zwyczajnych, wychowanych w, wydawałoby się, stabilnym świecie. To nie jest spoiler, lecz początek opowieści, która nie tyle rekonstruuje zbrodnię, ile rozkłada na czynniki pierwsze społeczne, psychologiczne i kulturowe przyczyny tej tragedii. Autor jasno daje nam do zrozumienia, że nie interesuje go tani sensacyjny efekt, lecz wiwisekcja metropolii, która dawno przestało rozumieć samo siebie.
Lagioia wnikliwie przedstawia perspektywę wszystkich stron dramatu – od głównych oskarżonych, przez ofiarę i jej rodzinę, po postaci z pozoru drugoplanowe, które również wpadły w wir wydarzeń. Dzięki temu powstaje wielowymiarowy, niemal socjologiczny portret współczesnego Rzymu – miasta pogrążonego w marazmie, pełnego sprzeczności i pęknięć. Autor z reporterską precyzją, ale i literacką wrażliwością, pokazuje, jak cienka jest granica między normalnością a przemocą, między złudną stabilnością a upadkiem.
Ciao amore, ciao to jednak nie tylko historia dramatycznych wydarzeń z 2016 roku. To także gorzki esej o rozpadzie wspólnoty i o miejscu, w którym pod powierzchnią pełną monumentalnych ruin i turystycznego zgiełku pulsuje ciemna strona nowoczesności: świat alkoholu, narkotyków, seksualnych tabu, nietolerancji i społecznego wykluczenia. Lagioia zderza obraz metropolii XXI wieku z mentalnością, która zdaje się tkwić w XIX stuleciu. Efekt jest porażający – otrzymujemy bowiem opowieść o społeczeństwie, które udaje postępowe, a w rzeczywistości ucieka przed własnymi demonami.
Choć od reportaży kryminalnych zdecydowanie nie stronię, to po przeczytaniu publikacji Czarnego w tłumaczeniu Tomasza Kwietnia długo czułam się wstrząśnięta. Warto więc podkreślić, że nie jest to tekst dla osób o słabych nerwach. Nie spodoba się także tym, którzy lubią patrzeć na Rzym zawsze tak samo: z zachwytem, w uniesieniu. Po tej lekturze trudno spojrzeć na Wieczne z uwielbieniem. Jeszcze trudniej patrzeć na człowieka, który, jak pokazuje Lagioia, potrafi zamienić piękno w ruinę szybciej niż zdoła je zrozumieć.
Nicola Lagioia, Ciao amore, ciao. Morderstwo w Rzymie, tłumaczył Tomasz Kwiecień, Czarne 2025
Materiał powstał w ramach płatnej współpracy z regionem Emilia-Romania.
Modena – rodzinne miasto Luciano Pavarottiego – to miejsce, w którym muzyka, pasja i włoska dusza łączą się w jedno. W tym odcinku przechadzamy się pod tamtejszymi malowniczymi arkadami i odwiedzamy teatr, w którym występował Pavarotti. Żona śpiewaka, Nicoletta Mantovani, oprowadza nas natomiast po ich domu, dziś otwartym dla zwiedzających. Oto podcastowa podróż śladami mistrza opery po sercu Emilii-Romanii!
Prowadzenie: Julia Wollner i Magda Miśka-Jackowska
Produkcja: Magda Miśka-Jackowska i Michał Woźniak
Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej o kwestiach poruszonych w podcaście, zapraszamy serdecznie do lektury artykułów w magazynie “Lente”: Julia Wollner: 4 rzeczy, których nie wiedziałeś o Pavarottim
Marisa teoretycznie ma wszystko, o czym może marzyć młoda Hiszpanka w dobie pokryzysowej: pracę (!), wysokie zarobki, wynajmowane mieszkanie, niezależność finansową i stabilną pozycję w firmie. W czasach, gdy większość społeczeństwa boryka się z kredytami, śmieciowymi umowami lub koniecznością mieszkania z rodzicami, to prawdziwy los wygrany na loterii. Niczym bożonarodzeniowy gordo, który potrafi odmienić ludzkie życie w jednej chwili.
Dlaczego więc Marisa, idąc każdego dnia do pracy, fantazjuje o wypadku drogowym i marzy o tym, by zostać potrąconą przez samochód – tylko po to, by nie musieć już więcej pracować?
Beatriz Serrano kreśli obraz współczesnych hiszpańskich korpo-szczurów – ludzi uwikłanych w biurową codzienność, tak zwanych empresarios, którzy – wedle obliczeń Marisy – poświęcają pracy osiem godzin dziennie, czterdzieści godzin tygodniowo i czterdzieści osiem tygodni w roku. Szczytem ich marzeń jest awans, największym zaszczytem – poklepanie po ramieniu przez szefa. O podwyżce nie śmią nawet marzyć, najwyżej liczą na świąteczną premię. W pracy rozmawiają o pracy, podczas przerw obiadowych kończą zaległe projekty, a weekendy spędzają na spotkaniach swojego teamu, stawiając karierę wyżej niż życie prywatne – o ile w ogóle jeszcze je mają.
Nie jesteś sama. Masz Orfidal, YouTube Premium i żadnych dramatów.
Marisa w tej dżungli się nie odnajduje. To nie jej bajka. Chciała być kimś innym – może artystką? – ale życie zdecydowało inaczej. Po odbyciu stażu nadszedł kryzys, a wraz z nim konieczność wyboru: żyć czy przeżyć. Marisa wybrała przetrwanie kosztem życia. Teraz każdego dnia się męczy, cierpi i balansuje na granicy załamania nerwowego. Przed popadnięciem w depresję broni się tabletkami uspokajającymi, marihuaną, czasem alkoholem i filmikami na YouTube. Byle tylko nie zwariować. Byle przetrwać kolejne osiem godzin. Byle wymyślić sposób, by wcześniej urwać się z biura. Byle nie napracować się za bardzo, ale sprawiać wrażenie wiecznie zajętej. Byle czas minął i można było wrócić do domu… do pustki.
Trzydziestodwuletnia bohaterka powieści Serrano z trudem znosi życie, które prowadzi. Czuje, że do pracy wkłada przebranie – przeistacza się w kogoś, kim nie jest. Nie potrafi zmienić swej monotonnej, wysysającej z niej energię codzienności. Stosuje półśrodki: erotyczne spotkania z sąsiadem (nota bene jej najlepszym przyjacielem), wykwintne kolacje w samotności, nocne zakupy w Carrefourze, popołudnia w Muzeum Prado, gdzie godzinami wpatruje się w „Ogród rozkoszy ziemskich” Hieronima Boscha, czy wakacje na Fuerteventurze. Ale to nie wystarcza. Tylko cud mógłby ją uratować. Pytanie brzmi: czy kiedykolwiek się on wydarzy?
Choć fabułę tej książki można streścić w kilku akapitach, jej wymiar jest znacznie głębszy. To powieść o poszukiwaniu sensu życia w świecie wszechobecnej pustki. O poświęceniu i wyborach: przetrwać i mieć – czy nie mieć i naprawdę żyć. Kryzys gospodarczy z 2008 roku drastycznie odmienił życie wielu Hiszpanów. Z dnia na dzień tracili pracę, domy, dorobek całego życia. Wielu lądowało na ulicy lub kątem u znajomych. Stała praca, nawet najbardziej znienawidzona, stawała się kołem ratunkowym – szalupą, która pozwalała utrzymać się na powierzchni. I tak jak Marisa, wielu mieszkańców Hiszpanii zadawało sobie pytanie: co to wszystko jest warte, skoro każdego ranka ze łzami w oczach zmuszam się, by wyjść do pracy, której nienawidzę? Jak długo wytrzymam, zanim się rozsypię emocjonalnie, duchowo, psychicznie? Kiedy pomyślę o samobójstwie, byle tylko zakończyć tę udrękę?
Temat znienawidzonej pracy jest niestety aktualny także w Polsce. I u nas żyją liczne Marisy – kobiety i mężczyźni, którzy płaczą co rano, a w piątek z ulgą opuszczają biuro. Liczą dni, godziny i minuty do weekendu, urlopu, świąt. Wykonują – ich zdaniem – bezsensowne zadania w otoczeniu ludzi z innej bajki, zmuszając się do pustych, konwencjonalnych rozmów przy automacie z kawą. Męczą się, czują, że wylądowali nie tam, gdzie trzeba. I właśnie dlatego ta niepozorna książka jest tak ważna.
W sumie w życiu potrzebujemy niewielu rzeczy: kogoś, kto nas kocha, łóżka z wygodnymi poduszkami, kilku puszek schłodzonego piwa i pomidorów, które mają jakiś smak.
Bohaterka opowiada o swoim życiu z ironią i czarnym humorem, bezlitośnie obnażając mechanizmy świata, w którym funkcjonuje (z wyjątkiem bliskich jej Eleny i Pabla). Serrano podejmuje też istotne tematy: niedopasowanie społeczne i jego przyczyny, wrażliwość, odmienność, tolerancję, współczucie, a przede wszystkim – bliskość, przyjaźń i rodzinę. Bo w końcu: co w życiu jest ważniejsze – być czy mieć?
Powieść puentuje proste, lecz prawdziwe zdanie: W sumie w życiu potrzebujemy niewielu rzeczy: kogoś, kto nas kocha, łóżka z wygodnymi poduszkami, kilku puszek schłodzonego piwa i pomidorów, które mają jakiś smak. I rzeczywiście – mniej więcej tak to wygląda.
Powieść Beatriz Serrano to idealna lektura na jesienny wieczór. Otwiera oczy, skłania do refleksji, a może nawet kilku głębszych. Przypomina, kim jesteśmy, dokąd zmierzamy i co naprawdę ma znaczenie. Jak mówią Hiszpanie: vale la pena leerla. Naprawdę warto ją przeczytać.
Beatriz Serrano, Ogród rozpaczy ziemskich, tłumaczyła Ewa Ratajczyk, Znak 2025
Gdzieś pomiędzy niebem a morzem, pośród dźwięku cykad, zapachu greckich ziół i dymu z papierosów, wznoszą się biało-błękitne domy. Minimalistyczne, zachwycające swoją prostotą. Kryją w sobie nie tylko schronienie przed żarem śródziemnomorskiego słońca, lecz także zamkniętą w tynku opowieść o Grecji, jej historii, wierzeniach i sposobie życia.
Widok ten najbardziej charakterystyczny jest dla Cyklad, jednego z greckich archipelagów leżącego na Morzu Egejskim. Tamtejszy krajobraz zdaje się namalowany dwoma barwami: bielą domów oraz błękitem morza, nieba, drzwi i okiennic. Ten typowy pocztówkowy widok jest w istocie wynikiem stuleci praktyki, tradycji i codziennej potrzeby dostosowania się do natury i otaczającej rzeczywistości. To przykład formy służącej funkcji, gdzie piękno stało się skutkiem ubocznym.
Kolory Grecji to opowieść o estetyce, funkcjonalności i duchowości architektury, która przez wieki nie poddała się modom – i być może właśnie dlatego wciąż zachwyca swoją ponadczasowością. Na zdjęciu: Mykonos
Skąd wzięła się biel?
Wydawać się może, że biel domów w Grecji to wybór wyłącznie estetyczny, jednak zastosowanie tego koloru to wynik praktycznego podejścia do życia i mądrości przekazywanej z pokolenia na pokolenie. Przez stulecia mieszkańcy wysp bielili ściany swoich domów wapnem – nie tyle dla ozdoby, co z potrzeby i konieczności. Wapno, zwane przez Greków asvestis (gr. ασβέστης), w przeciwieństwie do kolorowych barwników, było tu dostępne niemal wszędzie i, przede wszystkim, tanie, co w przypadku biednych greckich wiosek miało istotne znaczenie. Było także łatwe w produkcji i aplikacji.
Letnie dni i towarzyszące im upały, nawet dziś, w erze wszechobecnej klimatyzacji, potrafią dać się w Grecji we znaki. Można sobie jedynie wyobrazić, jak bardzo doskwierały dawnym mieszkańcom. Odpowiedzią na ten problem stała się warstwa wapiennej farby. Szybko zorientowano się, że kolor ten ma właściwości pozwalające na odbijanie promieni słonecznych, dzięki czemu pomaga utrzymać chłód w środku zabudowy. Co więcej, wykazuje on właściwości dezynfekujące. W czasach, gdy medycyna była raczej zbiorem domysłów niż nauką, a lato przynosiło nie tylko upały, ale i choroby, bielenie ścian stanowiło prosty sposób na oczyszczanie przestrzeni. Wapno niszczyło bakterie, neutralizowało zapachy, miało silne działanie odkażające, pomagając tym samym zapobiegać rozprzestrzenianiu się chorób. W 1938 roku, podczas epidemii cholery, na mocy dekretu Joanisa Metaksasa (gr. Ιωάννης Μεταξάς) nakazano wręcz masowe bielenie domów, mające na celu poprawę zdrowia publicznego. Warto podkreślić, że duża część kolorowej zabudowy została wówczas zamalowana – Grecja naprawdę stała się biała, a kolor ten na dobre rozgościł się w jej krajobrazie.
Asvestis zmienił grecki pejzaż na dobre. Na zdjęciu: uliczka gdzieś na Cykladach
Dlaczego błękit?
Jakże trudno wyobrazić sobie Grecję bez błękitu! Poza królestwem przyrody, barwa ta pojawia się chociażby na drzwiach, okiennicach, balustradach, framugach czy dachach. Podobnie jak biel, nie jest to kolor przypadkowy. Błękit w Grecji nie tylko upiększa, ale przede wszystkim chroni, identyfikuje, a nawet jednoczy. Tradycja malowania elementów architektonicznych na niebiesko sięga czasów, gdy Grecy wierzyli, że barwa ta ma moc odpędzania złych duchów. Uważano, że błękit, szczególnie ten zbliżony odcieniem do nieba, zniechęca „złe oko”, czyli mati (gr. μάτι) – spojrzenie pełne zawiści, które może sprowadzić nieszczęście. Zważywszy na to, że większość Greków ma oczy brązowe, niebieskie tęczówki stanowiły zdecydowaną rzadkość, coś osobliwego, kojarzonego z magią. Ich niezwykłość budziła jednocześnie zachwyt i niepokój. Wierzono, że intensywne, przenikliwe spojrzenie niebieskich oczu może mieć moc sprawczą; potrafi zarówno oczarować, jak i sprowadzić nieszczęście. Podobnie jak rude włosy, które w dawnych czasach kojarzono z czarami, jasne oczy stały się symbolem siły nie do końca zrozumiałej, jednocześnie pięknej i niepokojącej, wymagającej ochrony lub neutralizacji. Tak narodziła się wiara w „złe oko” oraz potrzeba osłony przed nim, również za pomocą koloru. Do dziś w wielu greckich domach wiesza się niebieskie amulety w kształcie oka, a same niebieskie detale architektury traktowane są jako subtelne, lecz ciągle żywe odwołanie do dawnych przesądów.
Lekarstwo na „złe oko”? Oczywiście błękit, szczególnie ten zbliżony odcieniem do nieba. Tu: Paros
Znaczenie błękitu w Grecji wykracza jednak poza ludowe wierzenia. To przede wszystkim kolor narodowy, głęboko zakorzeniony w tożsamości i pejzażu kraju. Biel oraz błękit obecne na greckiej fladze symbolizują niebo oraz spienione fale greckiego morza, wolność i czystość, światło i wodę – dwa żywioły, które od zawsze rządziły grecką mitologią, ale przede wszystkim życiem. Morze pozwalało na odkrywanie nowych miejsc, poszerzanie świata, wymianę handlową; dostarczało pożywienia, a więc zapewniało bezpieczeństwo. Patrząc na niebieskie drzwi na tle białej ściany, trudno nie poczuć, że te dwa kolory tworzą harmonię wynikającą nie z mody, lecz z głębokiego zrozumienia miejsca, w którym ludzie żyją nieprzerwanie od tysięcy lat.
Warto wiedzieć, że niebieski barwnik już w starożytności uzyskiwano z naturalnych pigmentów; stosowano go nie tylko w architekturze, ale także w ceramice, sztuce i tkactwie. To właśnie błękit zdobi kopuły cerkwi i kapliczek rozsianych po greckich wyspach. Niektórzy mówią, że ma on na celu przybliżyć sakralny budynek do nieba, tworzyć z nim kolorystyczną jedność.
Kolor niebieski jest znakiem firmowym Grecji i nawet jeśli nie każdy odwiedzający zna jego historię i symbolikę, to niemal każdy czuje, że błękit znaczy tutaj coś więcej – jakby stanowił wspólny język światła, morza, historii i wiary tego kraju.
Niebieskie kopuły przybliżają świątynie do nieba. Tu: Santorini
Czy cała Grecja jest biało-błękitna?
W zbiorowej wyobraźni, a szczególnie we wszechobecnych dziś mediach społecznościowych, utrwalił się jeden obraz greckich wysp. Mogłoby się wydawać, że w kraju tym każda ściana jest biała jak kreda, a każda okiennica błękitna jak bezchmurne niebo. Ten ikoniczny wizerunek Grecja zawdzięcza wspomnianym już Cykladom – z Santorini, Mykonos i Paros na czele. Jednak w rzeczywistości Grecja nie kończy się na bieli i błękicie. Na innych wyspach, szczególnie tych rzadziej odwiedzanych, zobaczyć można zupełnie inne odcienie. Za przykład niech posłuży nam Symi – niewielka wyspa niedaleko Rodos, gdzie pastelowa zabudowa w odcieniach brzoskwini, ochry czy czerwieni weneckiej rozciąga się nad zatoką niczym kolorowy amfiteatr, tworząc widok zapierający dech w piersiach. Dlaczego zdecydowano się pomalować ją właśnie w ten sposób? Otóż kolorowe fasady na wielu wyspach stanowiły wyznacznik statusu społecznego. Barwniki nie były tanie, a ich przygotowanie wymagało czasu, wiedzy i środków. Dom pomalowany na intensywne kolory, szczególnie w epokach, gdy stosowano naturalne pigmenty, świadczył o prestiżu właściciela. Co więcej, barwa murów nawiązywała często do funkcji budynku lub do lokalnych tradycji. Domy ubogich rybaków malowano na łatwo dostępne, tanie kolory (najczęściej była to biel), zaś domy możnych kupców – na eleganckie odcienie ochry czy burgundu.
Pastele Symi
Ogromne znaczenie miał też wpływ architektury włoskiej i osmańskiej, szczególnie na wyspach Dodekanezu i w zachodniej części Grecji, gdzie przez wieki ścierały się różne wpływy kulturowe. Wenecjanie, którzy przez wieki panowali np. na Korfu czy Krecie, zostawili po sobie architektoniczne dziedzictwo pełne łuków, ornamentów, ale przede wszystkim koloru. Wiele budynków z ich czasów nie zachowało swoich dawnych barw, ponieważ w XX wieku, w okresie dyktatury Metaksasa, bielenie domów wapnem stało się, jak już wspomniano, obowiązkowe – zarówno ze względów higienicznych, jak i w ramach ujednolicania wizerunku narodowego. Raz pobielone mury pozostały takie aż do dziś. W ten sposób kolory, choć zakorzenione w tradycji, zostały częściowo wypchnięte z pejzażu publicznego; przetrwały jednak tam, gdzie nie dosięgła ich ręka urzędnika lub gdzie lokalna duma okazała się silniejsza od dekretu.
Minimalistyczne, białe elewacje odbijające światło na tle błękitnego morza – dziś uznawane wręcz za symbol greckiego stylu śródziemnomorskiego – zrodziły się z potrzeby życia w zgodzie z klimatem, historią, materiałami i rytmem życia. Biel nie była luksusem, ale narzędziem przetrwania. Jednocześnie, jak to często bywa w kulturze śródziemnomorskiej, funkcjonalność szła tu w parze z pięknem. Warto jednak pamiętać, że w odróżnieniu od pocztówek Grecja nie jest jednolita – i w tym tkwi jej największy urok. Pod cienką warstwą bieli i błękitu kryją się całe palety kulturowe, estetyczne, historyczne. Każda wyspa czy miejsce to inna opowieść, a kolor ścian może być jej pierwszym zdaniem i przyczynkiem do jej odkrycia.
Materiał powstał w ramach płatnej współpracy z regionem Emilia-Romania.
Jaki był Luciano Pavarotti prywatnie? W jaki sposób ukształtowało go miejsce, z którego pochodził? Dlaczego to właśnie w Modenie powstała słynna seria koncertów charytatywnych Pavarotti&Friends? O tym wszystkim opowiada nam Nicoletta Mantovani, żona tenora. Wdowa po wybitnym śpiewaku spotyka się z nami w ich domu, dziś pełniącym funkcję muzeum i centrum edukacyjnego. Przedstawia osobiste rytuały i codzienne przyzwyczajenia śpiewaka oraz odkrywa mniej znane oblicze artysty: uzdolnionego malarza i zapalonego kucharza.
Prowadzenie: Julia Wollner
Dubbing: Magda Miśka-Jackowska
Produkcja: Magda Miśka-Jackowska i Michał Woźniak
Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej o kwestiach poruszonych w podcaście, zapraszamy serdecznie do lektury artykułów w magazynie “Lente”: Julia Wollner: 4 rzeczy, których nie wiedziałeś o Pavarottim
Weronika Korzeniecka:Niedawno znalazłeś się wśród finalistów polskiej nagrody literackiej imienia R. Kapuścińskiego. Wielkie gratulacje, to w pełni zasłużone wyróżnienie! Zanim z tej okazji przyleciałeś do Warszawy, napisałeś na Instagramie, że to właśnie dzięki Kapuścińskiemu pokochałeś zawód reportera.
Pablo Trincia : Widzisz, to wszystko przez tę książkę [pokazuje okładkę włoskiego wydania Hebanu – przyp. autorki]. Kiedy na nią trafiłem, miałem jakieś dwadzieścia trzy lata, a chwilę wcześniej obroniłem dyplom studiów afrykańskich. Właśnie wtedy odkryłem tego dziennikarza i jego bardzo oszczędny, surowy i zwięzły, a jednocześnie obrazowy styl, bo uderzał prosto w sedno spraw. Bardzo mi się to spodobało. Zwłaszcza, że Kapuściński pisał w latach 50./60., gdy dla nas, Europejczyków, Afryka wciąż jeszcze była ziemią nieodkrytą. Zresztą nie tylko Afryka, a właściwie cały świat. A on pojechał do Związku Radzieckiego, do Ameryki Środkowej, do Azji, a konkretnie do Iranu, o którym napisał książkę pod tytułem Szachinszach. Był dla mnie inspiracją, ponieważ, jak wielu młodych i aspirujących dziennikarzy, chciałem wzorować się na kimś, kto zrealizował wielkie marzenie podróżowania po świecie w poszukiwaniu historii; to przecież najbardziej fascynujący zawód świata! My mieliśmy Tiziana Terzaniego, a w Polsce był Kapuściński, autor równie ważny i znany, a może nawet bardziej znany od Terzaniego. Poza tym inspirowało mnie jego podejście do rzeczywistości – zupełnie nieoceniające. Oceniał jedynie upał, miał obsesję na punkcie upału i ciągle na niego narzekał. Może dlatego, że jako Polak nie był przyzwyczajony do tropikalnych temperatur. Ale poza tym w jego pisarstwie nie ma oceniania, bo on przede wszystkim patrzy, obserwuje, studiuje. Bardzo mi się te książki podobały i myślę, że przeczytałem prawie wszystkie.
WK: Wiele tytułów doczekało się zresztą przekładów na włoski.
PT: Tak! Heban, Podróż z Herodotem, Szachinszach, Cesarz, Wojna futbolowa. Na pewno przeczytałem sześć, może siedem jego książek… jakieś pewnie mi umknęły. Ale to wielkie źródło inspiracji i lekcja pisarstwa.
WK: Co do pisania – w książce Come nascono le storie z rozbrajającą szczerością wyznajesz, że – ucieknę się do eufemizmu – pisanie nie jest czymś, co szczególnie kochasz.
PT: Nie jest! [śmiech]. To po prostu jednym z możliwych sposobów opowiadania historii. Ja wolę żywe słowo; wolę mówić ze sceny, często też improwizować. Pisanie jest męczące, zwłaszcza dla kogoś takiego jak ja, kto prawdopodobnie cierpi na ADHD. Nie jestem w stanie usiedzieć w miejscu, jestem bardzo niecierpliwy, łatwo się rozpraszam, czuję się jak dziecko w szkole, które nie umie się skupić. No więc nie jest to mój ulubiony etap pracy. Wolę ten wcześniejszy, dla mnie dużo bardziej ekscytujący – kiedy zbieram materiały, spotykam się z ludźmi, studiuję dokumenty. Do pisania potrzebna jest dyscyplina, a ja bardzo się męczę, kiedy muszę to robić. No ale muszę, więc robię. Gdybym nie musiał pisać do pracy, nie pisałbym w ogóle – niczego, nigdy!
Pablo Trincia, fot. Riccardo Diotallevi
WK: Ale na szczęście udało ci się napisać Veleno, które w Polsce ukazało się w zeszłym roku pod tytułem Diabły z Bassa Modenese w świetnym przekładzie Tomasza Kwietnia. We Włoszech opowieść wyszła najpierw jako podcast (w 2017 roku), kilka lat później ukazała się w formie książki, a w 2021 roku na jej podstawie powstał miniserial dokumentalny. Razem z Alessią Rafanelli wróciliście do sprawy, o której, po tylu latach od wydarzeń, mało kto jeszcze pamiętał. Wszystko zaczyna się w 1997 roku w Massa Finalese, kiedy pewien chłopiec, tzw. „dziecko zero”, mówi pracownikom socjalnym o molestowaniu seksualnym w rodzinie. Zostaje zabrany z domu i umieszczony w rodzinie zastępczej, a wkrótce zaczyna opowiadać coraz straszniejsze rzeczy – o rzekomych rytuałach satanistycznych, cmentarzach, krwi, czarnych mszach… Podaje nazwiska innych dorosłych i dzieci, które razem z nim miały być ofiarami tych samych nadużyć. Te dzieci z kolei zaczynają opisywać bardzo podobne historie. Rusza śledztwo, które wstrząsa całą okolicą zwaną Bassa Modenese. Szesnaścioro dzieci zostaje odebranych rodzicom. Padają kolejne oskarżenia o pedofilię, satanizm, przemoc rytualną. Rodzice zaprzeczają, ale psychologowie, karabinierzy, sędziowie, rozmaici eksperci zdają się wierzyć dzieciom. Rodziny się rozpadają, wiele z nich na zawsze. Dziś, w dużej mierze dzięki waszej pracy, wiemy, że większość oskarżeń była bezpodstawna, wynikała ze zbiorowych lęków i bardzo wątpliwych metod śledczych. To naprawdę szalona historia. Niesamowita, mrożąca krew w żyłach. Co twoim zdaniem jest w niej najbardziej przerażające?
PT: W tej historii najbardziej przerażające jest to, co ona mówi o relacjach w rodzinie – że więzi, które wydają nam się niezwykle silne i odporne na wszystko, w rzeczywistości wcale takie nie są. Na przykład nasza relacja z dziećmi czy z rodzicami może zostać zniszczona w przeciągu kilku dni czy tygodni przez kogoś, kto nastawi nas przeciwko najbliższym. To mnie przeraża, bo przecież jesteśmy przyzwyczajeni myśleć, że nikt z zewnątrz nie może podważyć lat wspólnego życia, czułości i miłości. Jednak ta historia pokazuje, że to nieprawda.
WK: Przypuszczam, że pytanie, które za moment ci zadam, sam zadawałeś sobie wielokrotnie. Jak to możliwe, że coś takiego w ogóle mogło się wydarzyć i dlaczego nikt tego nie zatrzymał? Dlaczego tak wiele osób uwierzyło w fałszywą wersję wydarzeń, choć przecież ewidentne były – co zresztą bardzo często podkreślasz – błędy, niespójności, liczne zaniedbania ze strony psychologów i lekarzy? Zarówno w podcaście, jak i w książce kreślisz kontekst ogólnej atmosfery tamtych lat, kiedy we Włoszech narastał niepokój związany z kolejnymi oskarżeniami o pedofilię, a równocześnie – podobnie jak wcześniej w Stanach Zjednoczonych – rozlała się fala paniki satanistycznej. To bardzo pomaga w zrozumieniu tej historii, prawda?
PT: Tak, bez dwóch zdań. Wcześniej wydarzyło się to w Stanach Zjednoczonych i w Anglii, a kilka miesięcy przed początkiem historii opisanej w Diabłach… w okolicach Bolonii rozgrywała się już sprawa tak zwanych Dzieci Szatana, oparta na podobnych narracjach. W tym przypadku rzeczywiście pojawili się sataniści – niby prawdziwi, ale w istocie była to grupka młodych ludzi, którzy przede wszystkim szukali zabawy. Nie tacy sataniści, jakich podsuwa nam wyobraźnia, a raczej młodzież zażywająca narkotyki, imprezująca i zakładająca ekstrawaganckie stroje na pokaz. To byli prowokatorzy i ekscentrycy, ale nie mordercy, którzy zjadali dzieci. Jednak także i tutaj mówiono o rytuałach cmentarnych, grobach i pochówkach, choć ostatecznie wszyscy zostali uniewinnieni. Ta historia z pewnością wpłynęła na wyobraźnię niektórych pracowników socjalnych i organów prowadzących śledztwo, które później – jak sądzę – doszukiwały się podobnych narracji w opowieściach rodzin z Bassa Modenese. Naprawdę trudno jest pojąć, dlaczego takie rzeczy się dzieją, bo są one tak bardzo nielogiczne, że umykają próbom racjonalnego wyjaśnienia. Od sędziego, adwokata, prokuratora, lekarza czy psychologa – czyli od osób wykształconych, z dyplomem – oczekiwalibyśmy większej trzeźwości i zdrowego rozsądku. Oni jednak całkowicie dali się ponieść fantazji i obsesyjnemu przekonaniu, że muszą ocalić te dzieci.
W tej historii najbardziej przerażające jest to, co ona mówi o relacjach w rodzinie – że więzi, które wydają nam się niezwykle silne i odporne na wszystko, w rzeczywistości wcale takie nie są.
WK: Jak znalazłeś tę historię?
PT: Przypadkiem. Razem z przyjacielem szukałem w internecie materiałów, wpisując hasła: satanizm, pedofilia – chyba próbowaliśmy znaleźć coś o sektach. Natknąłem się wtedy na tę sprawę i od razu zrozumiałem jej potencjał, bo to było naprawdę coś niezwykłego: opowieść o dzieciach oskarżających własnych rodziców o takie rzeczy. Dziwaczne. A kiedy już na nią trafiłem, kompletnie przepadłem.
WK: A jaką rolę dla sprawy odegrały w tamtych latach media?
PT: Mówiono o niej mało i nieumiejętnie. Także dlatego, że jest to region, którym media niespecjalnie się interesują. Nikt w tamtych czasach nie rozumiał wagi sprawy, a więc nikt o niej nie opowiadał. To są miejsca, do których mało kto zaglądał – okolice Modeny, Ferrary – teren płaski i małe miasteczka, w których nigdy nic się nie dzieje. Więc ta historia trochę się rozmyła, zatarła, po latach nikt już o niej nie pamiętał, może poza kilkoma lokalnymi dziennikami. Ale dzienniki lokalne zajmują się sprawami doraźnymi, nie prowadzą wielkich, rewolucyjnych śledztw. Trzeba więc było czasu, ale ostatecznie sprawiedliwość nadeszła, przynajmniej ta moralna.
WK: Czym są dzisiaj dla ciebie Diabły…?
PT: To była historia, która nie tylko całkiem odmieniła moją karierę zawodową, ale też zmieniła mnie jako człowieka. W momencie, gdy się na nią natknąłem, byłem akurat na etapie, w którym uważałem się za egoistę – myślałem, że dbam tylko o siebie, że zależy mi wyłącznie na własnym wizerunku, który przebija przez opowiadane historie. Zacząłem dostrzegać w sobie cechy narcystyczne i nie podobało mi się to, jaki jestem. Bałem się, że przestały mnie interesować same historie. A ta opowieść pomogła mi na nowo odkryć w sobie człowieka i to, że tak naprawdę zależy mi na innych, że obchodzą mnie cudze losy. Wczoraj pojechałem na prezentację książki Davida, chociaż nie miałem czasu, nie miałem ochoty, byłem zmęczony. Ale zrobiłem to, bo na nowo nauczyłem się dostrzegać prawdziwe znaczenie rzeczy. Tym są dziś dla mnie Diabły.
WK:Davide, czyli „dziecko zero”, rzeczywiście niedawno wydał książkę, w której opowiada o wydarzeniach z własnej perspektywy. Czy wiesz coś o innych dzieciach zamieszanych w sprawę? Udało ci się do nich dotrzeć?
PT: Nie. Ta czwórka, z którą się spotkałem, ma się dobrze – rozmawiałem z nimi, widzieliśmy się. O innych nie wiem nic, te osoby nigdy nie chciały ze mną rozmawiać i pewnie niestety już nie będą chciały. Choć właściwie nigdy nie wiadomo, może potrzeba czasu. Ta historia pokazała mi, że nawet jeśli na początku spotykasz się z odmową, nigdy nie można wykluczyć, że sytuacja się odwróci. To też była dla mnie ważna lekcja.
WK:Sądzę, że opowiedziałeś tę historię w sposób poruszający, a zarazem niezwykle uczciwy – z pasją, ale też z rygorem; obiektywnie, a jednak bez ukrywania się za opowieścią. Przeciwnie, twoja obecność jest bardzo wyraźna, a przy tym nienachalna. Jak udało ci się znaleźć odpowiedni język, właściwą formułę i pogodzić te – być może tylko pozorne – sprzeczności?
PT: Dużo zaczerpnąłem ze szkoły amerykańskiej. Wiele świetnych podcastów powstało właśnie w Stanach Zjednoczonych i to tam pojawił się taki styl – wyważony, suchy, zdystansowany, a jednocześnie bardzo uczciwy. Styl, w którym reporter konfrontuje się z samym sobą i dokonuje autoanalizy. Dzięki temu opowieść staje się prawdziwa i wiarygodna, bo jeśli narrator pokazuje, że potrafi być samokrytyczny, łatwiej mu zaufać. Od Amerykanów nauczyłem się dystansu – tego, że nie trzeba wyrażać własnej opinii, wystarczy przedstawić fakty, o ile robi się to w sposób wciągający. I to jest cały sekret: opowiadać o faktach pasjonująco, jak w filmie.
WK: W jednym z wywiadów mówiłeś o pewnym amerykańskim podcaście, który był dla ciebie szczególnie ważny. Przypomnisz, o jaki tytuł chodziło?
PT: Tak, Serial, Season 1! On mnie naprawdę zainspirował. Posłuchaj, jeśli tylko znajdziesz trochę czasu – to doskonały podcast, świetnie zrobiony. Kiedy go wysłuchałem, pomyślałem, że i ja chciałbym stworzyć coś podobnego, korzystając z tej samej metody i sposobu prowadzenia narracji.
WK:No właśnie… Veleno, czyli pierwszy włoski podcast w odcinkach, okazał się przełomem – podbił serca słuchaczy i otworzył drogę wielu podobnym produkcjom. Dziś we Włoszech widać rosnące zainteresowanie tego typu historiami opowiedzianymi w formie podcastu. Mam na myśli choćby twoje kolejne tytuły (niedawno ukazał się najnowszy, Il cono d’ombra) czy na przykład cieszący się wielkim powodzeniem i całą rzeszą fanów podcast Stefana Nazziego. Jak sądzisz, dlaczego true crime tak silnie oddziałuje na włoską publiczność?
PT: Zawsze tak było. Wszystkie te true crime, rozmaite historie zbrodni… one po prostu tak działają i dlatego powstało ich całe mnóstwo – programów telewizyjnych, dokumentów, mocnych opowieści kryminalnych, historii o zabójstwach. Jeśli pojedziesz, dajmy na to, do Hiszpanii, i włączysz radio, w wielu stacjach usłyszysz tego typu historie – tam też ludzie lubią ich słuchać. Ale przecież pełno jest też książek, literatury true crime, bo ludzkie dramaty, przemoc i mroczne historie zawsze poruszają i uderzają. Rozumieli to już starożytni Grecy, a jeszcze przed nimi Sumerowie. Takie opowieści przekładano na różne gatunki, a dziś z powodzeniem można je przełożyć także na podcast, gdzie sam fakt, że narracja prowadzona jest wyłącznie w formie dźwiękowej, czyni przekaz jeszcze mocniejszym.
WK: Często współpracujesz z innymi dziennikarzami. Jak ważna w działalności reporterskiej jest dla ciebie praca zespołowa?
PT: Bardzo ważna. Nie lubię pracować sam – wolę iść wspólną ścieżką z innymi. Także dlatego, że często mam przed sobą zadania wymagające nie tylko pisarsko, ale i emocjonalnie. Dobrze jest dzielić je z innymi. Dlatego jestem tak przywiązany do tej formy pracy. Poza tym po prostu lubię pracować z ludźmi i w ten sposób nawiązałem ważne przyjaźnie. W moim sposobie działania zawsze istnieje więc potrzeba małego zespołu – są rzeczy, które z natury wymagają obecności drugiej osoby, bo w pojedynkę byłyby zbyt męczące i trudne.
WK: Pracujesz zawsze z tym samym zespołem?
PT: Czasem to się zmieniało: pracowałem z Alessią, z Deborą, z Luką Lancise. Ale zazwyczaj pracuję z tymi samymi ludźmi. To dla mnie ważne, żeby mieć swój stały zespół. Bo jeśli masz grupę osób, z którymi rozumiesz się niemal bez słów i które dobrze znasz, wszystko staje się prostsze i bardziej spontaniczne, prawda?
WK:Zgoda. Ostatnia rzecz. Masz na imię Pablo – podobno na cześć Pabla Nerudy?
PT:Tak! [śmiech]
WK: Zdarza ci się pisać wiersze?
PT:Pisałem wiersze jako dziecko i byłem w tym całkiem niezły. Ale któregoś dnia moi rodzice odkryli, że przepisywałem je z jakiejś książki. Zrobiło im się bardzo przykro, a ja od tamtej pory przestałem pisać poezję. To nie mój język. Nie jestem poetą, jestem człowiekiem prozy, uwielbiam długie narracje, bogate w słowa. Po prostu nie oszczędzam słów – nie jestem specjalnie małomówny, tak to ujmijmy.
Strona korzysta z plików cookies w celach statystycznych, zgodnie z Polityką prywatności.