Posłuchaj naszych opowieści o Morzu Śródziemnym – teraz na Spotify, Youtube, Apple, Google i innych popularnych platformach podcastowych oraz bezpośrednio tutaj, na stronie magazynu “Lente”.
W czwartym sezonie podcastu zapraszamy Cię do przeżycia SPOTKANIA – kwintesencji Śródziemnomorza. Rozumiemy je jako otwartość na drugiego człowieka, dialog, współistnienie i ciekawość Innego. I właśnie o nich rozmawiać będziemy w tegorocznym podcaście!
Czasem, pod instagramowym zdjęciem kawy albo koktajlu pitego na plaży, ktoś umieszcza łaciński napis: Carpe diem. Niby wszyscy wiemy, co oznacza, ale… może nie do końca? Podobnie jest z powszechnie znanymi sentencjami: memento mori, tempus fugit czy pecunia nonolet. Jak powstały? Dlaczego często używamy ich niepoprawnie? Tego właśnie dowiesz się z niniejszego odcinka.
Prowadzenie: Magda Miśka-Jackowska
Produkcja: Michał Woźniak
W północnej Hiszpanii, tuż przy granicy z Francją, w cieniu pewnej wielkiej góry, leży Turmo – pirenejska wioska, której mieszkańcy noszą ciężar ogromnej tajemnicy. Przed laty zdarzyła się tam tragedia, która okazała się traumą dla wielu. Przez długie dekady łączy ich zmowa milczenia, a jednocześnie dzielą głębokie różnice w postrzeganiu historii, polityki i owego nieszczęśliwego wydarzenia, w które wszyscy byli zaangażowani.
Maria Fogler, autorka krótkiej powieści Turmo opublikowanej niedawno przez wydawnictwo Czytelnik, kreśli poruszający, intymny portret Hiszpanii – jakże innej od tej, którą znamy z wakacji i barwnych turystycznych folderów. Półwysep Iberyjski, reprezentowany w książce przez górską wioskę zamieszkaną przez grono starszych ludzi, nie jawi się już jako kraina plaż, palm i wiecznej beztroski, ale przede wszystkim jako miejsce, które do dzisiaj nie uporało się ze swoją przeszłością. Zgodnie z tzw. paktem zapomnienia (Pacto del Olvido), czyli nieformalną umową polityczną zawartą po śmierci generała Franco przez frankistów i demokratyczną opozycję, w Hiszpanii zdecydowano się na nierozliczanie zbrodni popełnionych w czasie wojny domowej (1936–1939) i dyktatury (1939–1975). Wierzono, że konsensus ten wspomoże pokojowe przejście do demokracji, pozwalając jednocześnie uniknąć dalszych podziałów i konfliktów społecznych. W całym kraju – niczym w ukrytym wśród gór maleńkim Turmo – żyli (i żyją) obok siebie ludzie pokiereszowani nie tylko przez los, ale przede wszystkim głęboko skrzywdzeni przez najbliższych – sąsiadów, znajomych z pracy, nierzadko także członków rodziny. O przeszłości się nie mówiło, bo, jak stwierdza jeden z bohaterów książki Fogler, aby policzyć wszystkie ukryte w ziemi kości, trzeba by przekopać całą Hiszpanię.
W swym tekście Maria Fogler oddaje głos kilku mieszkańcom wioski, a także parze przybyszów z zewnątrz. Na tych dwoje, nieświadomych dramatycznej przeszłości miejsca, ciężar odkrytej tajemnicy spada zupełnie nieoczekiwanie. Dla Lei spotkanie z mieszkańcami Turmo zamienia się w swoiste dochodzenie; dla Bernarda staje się niewygodną przeszkodą na drodze do świętego spokoju. To, co wydawało się bliskością drugiego człowieka, coraz częściej okazuje się pozą maskującą trudne prawdy, a tragedia sprzed dekad nie pozwala otworzyć się zarówno na przyszłość, jak i na obecną chwilę dzieloną z innymi.
Czytelnik otrzymuje tu opowieść tak fascynującą, jak i mroczną, wielowarstwową, duszną. Razem z autorką zagląda w serca i sumienia bohaterów, ale i własne – bo i nasz kraj do dziś nie rozprawił się z wieloma momentami swych dziejów. Życie cudzymi sekretami, strach przed odpowiedzialnością, palący ból po doświadczonej krzywdzie, wstyd, mieszanka prawd, półprawd i kłamstw nierzadko okazują się doświadczeniem naszym lub naszych bliskich. Fogler pisze o tym wszystkim pięknym, wręcz niedzisiejszym językiem, łączącym prostotę z wielką plastycznością słowa. Nie ocenia, nie osądza, a jej bohaterowie do końca pozostają niejednoznaczni. W świecie Turmo nic nie jest czarno-białe, jak myląco sugerować mogłaby okładka książki. W ludzkim sercu, niczym na zdjęciu, które zdobi jej centrum, zawsze znajdziemy przede wszystkim liczne odcienie szarości.
Prawdziwe halloumi może być produkowane wyłącznie na Cyprze, z mieszanki owczego, koziego i – coraz częściej – również krowiego mleka. W tradycyjnych wioskach w cypryjskich górach ser nadal przygotowuje się w żeliwnych rondlach nad paleniskiem, a potem, jeszcze parujący, przekłada listkami świeżej mięty. Z pozostałej serwatki gospodynie przygotowują anari – delikatny twarożek podobny do ricotty. Halloumi ma zwartą strukturę i wysoką temperaturę topnienia, dzięki czemu zachowuje swój kształt podczas obróbki termicznej.
Na Cyprze halloumi podaje się na zimno, w grubych plastrach przełożonych listkami świeżej mięty, albo na ciepło, grillowane lub smażone, o złocistobrązowej, chrupiącej skórce. Z tartego halloumi, mięty i jajek powstaje też przepyszny farsz do popularnych na wyspie ravioli, pamiątki z czasów weneckiej dominacji na Cyprze. Halloumi dobrze chłonie smaki, dlatego można uatrakcyjnić go za pomocą marynaty – dobrze łączy się z cytrusami, miodem i ziołami. Do połączenia sera z miodem i sezamem zainspirował mnie grecki przepisem na smażoną fetę, która jest popularna również na Cyprze. Feta saganaki jest często przygotowywana z miodem i sezamem — ten duet świetnie pasuje też do lekko słonawego halloumi.
Halloumi odsączamy i kroimy w plastry o grubości około centymetra.
Wszystkie składniki marynaty mieszamy w miseczce.
W większej misce delikatnie łączymy plastry halloumi z marynatą.
Marynujemy przez co najmniej godzinę, a najlepiej przez całą noc.
Smażymy plastry halloumi na rozgrzanej patelni lub na grillu, aż uzyskają chrupiącą, złocistobrązową skórkę, około 2 minuty z każdej strony. Pod koniec smażenia polewamy pozostałą marynatą, mieszamy i smażymy jeszcze przez chwilę.
Posłuchaj naszych opowieści o Morzu Śródziemnym – teraz na Spotify, Youtube, Apple, Google i innych popularnych platformach podcastowych oraz bezpośrednio tutaj, na stronie magazynu “Lente”.
W czwartym sezonie podcastu zapraszamy Cię do przeżycia SPOTKANIA – kwintesencji Śródziemnomorza. Rozumiemy je jako otwartość na drugiego człowieka, dialog, współistnienie i ciekawość Innego. I właśnie o nich rozmawiać będziemy w tegorocznym podcaście!
Materiał powstał w ramach płatnej współpracy z wydawnictwem Bezdroża.
Czy Włochy nie są przez nas idealizowane? Czy dom za 1 euro naprawdę może dać szczęście tylko dlatego, że znajduje się w idyllicznym miejscu? Jak zwiedzać Italię, by czerpać z tego prawdziwą przyjemność, a nie zaliczyć syndromu Stendhala? O podróżach na Półwysep Apeniński rozmawiam z autorami książek Stolik dla dwojga i Ciao Italia. Wspólnie zastanawiamy się, czy Włochy mogą nadal zaskakiwać, i wzruszamy się, wspominając spotkania z mieszkańcami, które szczególnie zapadają w pamięć.
Prowadzenie: Julia Wollner
Produkcja: Magda Miśka-Jackowska i Michał Woźniak
Jakim człowiekiem był Gajusz Juliusz Cezar, zanim wyłysiał? Jak układało się jego życie, nim zaczął posiłkować się wieńcem laurowym, aby ukryć największy defekt swojej wychwalanej przez starożytnych urody? Pełnej odpowiedzi nie udzielił nam dotychczas żaden jego biograf – ani antyczny, ani współczesny. Dysponujemy jedynie okruchami informacji, jednak, z pewną dozą wiedzy o antyku, wyobraźni i licentia poetica, możemy domalować brakujące fragmenty portretu najsłynniejszego dyktatora Imperium Romanum – te odnoszące się do jego młodości.
Tym razem za pędzel chwycił artysta z Hiszpanii, Santiago Posteguillo – filolog, językoznawca i, co dla nas najważniejsze, pisarz. Jest on autorem kilku powieści, których akcja rozgrywa się w starożytnym Rzymie, w tym cyklu poświęconego Juliuszowi Cezarowi. W Polsce wydano dwa tomy: Rzym to ja oraz Przeklęty Rzym. Można spekulować, czy powstanie kolejna część. Miejmy nadzieję, że tak.
Wróćmy jednak do pytania: jakim człowiekiem, a dokładnie: jakim młodym człowiekiem był osławiony rzymski polityk, zanim został dyktatorem? Serwując nam swoją odpowiedź, Posteguillo pokazuje, że doskonale odrobił zadanie domowe z historii i kultury starożytnego Rzymu. Jego dzieło nosi znamiona monumentalności, zahaczając o czasy sprzed narodzin Cezara, poczynając od wojen prowadzonych przez Gajusza Mariusza z plemionami germańskimi. Pełne napięcia retrospekcje, których w obu tomach jest sporo, służą wyjaśnieniu, dlaczego Cezar obrał taką, a nie inną drogę polityczną; pozwalają także ukazać jego wyjątkowość na tle współczesnych mu senatorów. Młodego Gajusza widzimy jako niemowlę, jako nastolatka, wreszcie jako młodzieńca. Razem z nim i jego przyszłą żoną, a na razie bliską przyjaciółką, skradamy się na tyły atrium, by podsłuchiwać rozmowy dorosłych o polityce. Jesteśmy świadkami zawiązywania się jego przyjaźni z późniejszym legatem, Tytusem Labienusem. Na naszych oczach rozwija się miłość między Cezarem i Kornelią, rzecz niebywała w rzymskich małżeństwach. Towarzyszymy Cezarowi pod Mityleną, na Rodos, uczestniczymy w słynnym porwaniu przez piratów i widzimy, jak z wolna młody, naiwny człowiek przeistacza się w wyrafinowanego polityka, któremu zbędne skrupuły raczej nie będą przeszkadzać.
Młody Cezar jest jednak czystą, niezapisaną kartą. Ma szlachetne serce i takież zamiary. Swą inteligencję ukrywa sprytnie przed potencjalnymi politycznymi wrogami, których „dziedziczy” po wuju Mariuszu. Jego niewiedza, uczciwość i wiara w ludzi jest wręcz porażająca. To zupełnie inny człowiek niż ten, którego znamy z biografii Plutarcha czy Swetoniusza! Jednak pewne cechy charakteru towarzyszą mu od młodości: nieugiętość, odwaga, szlachetność i wytrwałość w dążeniu do celu. O dziwo, nie jest nim wcale władza ani pokonanie wrogów, a raczej przejmująca potrzeba, aby nie zostać pokonanym. Młodemu Cezarowi malowanemu pędzlem hiszpańskiego autora blisko do obrazu archaicznego Rzymianina, który stopniowo, pod naciskiem przeciwników, przeistoczy się w kogoś, kto ostatecznie sięgnie po jedynowładztwo.
Autor dość tendencyjnie dzieli postaci, które poznajemy na kartach powieści. Oto popularzy z Cezarem na czele są tymi „dobrymi”, natomiast optymaci to ci „źli”. Zabieg ten może odrobinę razić czytelnika; z drugiej jednak strony Posteguillo ukazuje w ten sposób zepsucie społeczeństwa rzymskiego, rozpad Rzymu od środka, zaprzepaszczenie mores maiorum i całkowite oddalenie się od jakże szlachetnych haseł wczesnej Republiki. Rzym, w którym przyszło żyć Cezarowi, przypomina bagno, które nie tylko wciąga, ale również niszczy i odstrasza swym odrażającym odorem. Utrzymanie się na powierzchni graniczy z cudem; zapaść można się niebywale łatwo. A jednak on, Cezar, walczy, aby się na tej powierzchni utrzymać. Czy mu się uda? Wszyscy wiemy, jak skończyła się Juliuszowa historia, a jednak z zainteresowaniem spoglądamy na nią raz jeszcze oczami Santiaga Posteguilla.
Lektura powieści, pomimo pewnych uproszczeń, okazuje się bardzo zajmująca. Duża w tym zasługa realistycznych opisów, które momentami wydają się wręcz brutalne – podobnie jak brutalna była rzymska rzeczywistość końca Republiki. Autor zadbał w nich o każdy szczegół: począwszy od detali uzbrojenia armii rzymskiej po każde niewielkie zdobienie na budynkach miejskich. Dzięki temu, czytając, naprawdę odnosimy wrażenie, że przeniesiono nas na ulice, do domów, świątyń, bazylik antycznego Rzymu. Rozgrywa się przed nami fascynujący antyczny spektakl, a jego głównym bohaterem jest młody, niezwykle przystojny, czarnowłosy (sic!) Cezar. Drzemie w nim wielu Mariuszów, którzy dopiero się przebudzą.
Santiago Posteguillo, Rzym to ja i Przeklęty Rzym, tłumaczyła Katarzyna Sosnowska, HI:STORY 2023–205
Posłuchaj naszych opowieści o Morzu Śródziemnym – teraz na Spotify, Youtube, Apple, Google i innych popularnych platformach podcastowych oraz bezpośrednio tutaj, na stronie magazynu “Lente”.
W czwartym sezonie podcastu zapraszamy Cię do przeżycia SPOTKANIA – kwintesencji Śródziemnomorza. Rozumiemy je jako otwartość na drugiego człowieka, dialog, współistnienie i ciekawość Innego. I właśnie o nich rozmawiać będziemy w tegorocznym podcaście!
Do 20 lipca 2025 r. w warszawskim Muzeum Narodowym w Warszawie oglądać można wystawę „Drogi do Jerozolimy”, ukazującą miasto, które jest miejscem spotkań trzech wielkich religii. Wspólne, ale podzielone. To opowieść o przestrzeni rzeczywistej, ale także tej wyobrażonej; o symbolice, tęsknotach i ludzkiej wyobraźni. W salach muzeum przy Alejach Jerozolimskich 3 rozmawiam z kuratorką wystawy, dr hab. Aleksandrą Sulikowską-Bełczowską: o najciekawszych eksponatach, o nieznanych historiach i o tym, co każdy z nas może znaleźć w tej wystawie dla siebie.
Prowadzenie: Julia Wollner
Produkcja: Magda Miśka-Jackowska i Michał Woźniak
Materiał powstał w ramach płatnej współpracy z wydawnictwem Znak Horyzont.
Julia Wollner: Napisałeś książkę o 12 Włochach, których porównałeś do oszałamiająco barwnych ptaków. Każdy z nich jest postacią wyjątkową, intrygującą, na swój sposób inspirującą. Od Cagliostra po Garibaldiego, od Mastroianniego po Armaniego – który z nich jest Ci najbliższy?
Maciej A. Brzozowski: Chwilę pomilczę, bo, wbrew pozorom, nie jest to łatwe pytanie, a ja nie mam przygotowanej odpowiedzi. Po dłuższym zastanowieniu stwierdzam jednak, że brzmi ona: Giorgio Armani.
Możesz pomyśleć, że to banał – ot, facet, który zrobił parę ładnych rzeczy w modzie… A jednak zrobił więcej, niż parę rzeczy, i więcej, niż tylko ładnych. Oczywiście banałem będzie też powiedzieć, że stanowi on w pewnym sensie odpowiednik Chanel – tak jak ona wyzwoliła kobiety z gorsetów, on wyzwolił mężczyzn ze sztywnych marynarek. W jego historii jest jednak coś więcej: upór, który sprawił, że ten chłopak z niewielkiego miasteczka dotarł do Mediolanu, rozpoczął tam pracę i konsekwentnie realizował marzenia. Podobną drogę przebył zresztą Enzo Ferrari, założyciel ekskluzywnej marki samochodów. Obaj stworzyli rzeczy wielkie, a wynikało to z ich niespożytej pasji. Pasjonaci są mi zawsze bliscy. Wbrew pozorom, na swój dziwny sposób, pasjonatem był także Silvio Berlusconi, który również znalazł się w mojej książce, choć nazwałbym go pasjonatem merkantylnym. Bardziej niż cokolwiek innego interesowało go robienie pieniędzy, podczas gdy Armani i Ferrari byli bardziej ideowi.
Nie posądzałam Cię o czułe związki z Silviem!
Facynacja nie oznacza przecież aprobaty. Dam Ci inny przykład. Fascynuje mnie od zawsze okres faszyzmu. Tak jak w poprzedniej książce pisałem o Eddzie Ciano, córce Mussoliniego, tak tutaj swój rozdział otrzymał nie jej mąż, co byłoby zbyt oczywiste, ale niejaki Ettore Muti, którego nazwałem faszystą doskonałym. Był gwiazdą swoich czasów, miał wspaniałą aparycję i wielki talent – wsławił się jako wybitny pilot wojskowy. I choć faszyzm słusznie potępiamy z całą siłą, jego osiągnięcia są niepodważalne, a do tego nadal zauważane i podkreślane.
Książka Rajskie ptaki. Włosi, którzy podbili świat ukazała się nakładem wydawnictwa Znak Horyzont
Domyślam się, że wśród Twoich bohaterów znajdą się też postaci, które zwyczajnie Cię denerwują. Najważniejsze przecież, by nie pozostawiali nas obojętnymi.
Tu nie muszę się zastanawiać: nazwisko tej postaci to Gabriele d’Annunzio. Zetknąłem się z nim oczywiście jeszcze w czasie studiów na italianistyce. Jego dzieła zawsze wydawały mi się zbyt barokowe i nasączone niezbyt dla mnie strawnym erotyzmem. Do tego dochodzi pewien materiał video, na który kiedyś trafiłem – zresztą jedyny, jaki dostępny jest z dźwiękiem. Bardzo zachęcam, by go zobaczyć. Oto włoskie bożyszcze kobiet, uwodziciel i playboy, okazuje się obleśnym, bezzębnym karzełkiem ze skrzeczącym głosem! A jednak, kiedy pomyślę sobie, że potrafił wsiąść w samolot i zrzucać kapuściane głowy na budynek parlamentu, żeby pokazać, że politycy rządzący krajem nie grzeszą rozumem, to stwierdzam, że jest w tym element geniuszu.
I kreatywność, która chyba łączy ich wszystkich.
Włosi mają takie określenie istrione – po polsku histrion. Histrioni byli średniowiecznymi wędrownymi aktorami uprawiającymi satyryczne przedstawienia nawiązujące do tradycji mimu; posługiwali się gestem, ruchem, kostiumami. Dziś istrioni to osoby łączące bohaterstwo z rodzajem komedii, pasję z zawadiackością. Zwykle są niepoprawni politycznie. Wielu moich bohaterów miało coś za uszami – tu coś zbroili, tam coś zmyślili.
Na pewno jednak prawie wszyscy byli świetnymi PR-owcami. Wspaniale kreowali swój wizerunek i sprzedawali go publiczności. Czy Ty wiesz, że futurysta Marinetti doprowadził do publikacji słynnego manifestu w wielkim francuskim dzienniku poprzez uwiedzenie córki jego właściciela? Kto wie, czy bez tego manifest futurystów stałby się tak głośny!
Włoscy istrioni to osoby łączące bohaterstwo z rodzajem komedii, pasję z zawadiackością. Maciej A. Brzozowski to też trochę istrione – i chyba nie pogniewa się, gdy to napiszę!
Och, czyli okropny oportunista! Paskudztwo! A powiedz: którzy panowie nie dostali się do Twojej książki mimo oczywistego potencjału? Przecież twórczych Włochów mamy na pęczki.Pamiętam, jak ze dwa lata temu siedziałam na lotnisku w Rzymie, a Ty przysłałeś mi pytanie, kogo umieściłabym w Twojej książce. Ewidentnie robiłeś rekonesans.
Robiłem, tak. Zadawałem to pytanie osobom, które dobrze znają włoską kulturę, i szukałem inspiracji. Bardzo chciałem uciec od postaci znanych wszystkim – ileż można pisać o Michale Aniele, o Leonardzie da Vinci, o Caravaggiu. Omijałem aktorów, oczywiście z wyjątkiem Mastroianniego, który widnieje na okładce i do którego zawsze miałem wielką słabość. Postanowiłem, że zasługuje na to, by ze mną zostać – choćby ze względu na jeden genialny film, w którym wystąpił: Una giornata particolare (tytuł polski: Szczególny dzień). Raczej odrzucałem dziennikarzy i pisarzy, bo pisanie o pisarzach to dla mnie rodzaj tautologii. Zrezygnowałem z koronowanych władców – z przekonaniem, że żaden nie dorówna mojej boskiej Włoszce, czyli Katarzynie Medycejskiej. Z całym szacunkiem dla innych Medyceuszy, Burbonów et cetera. Wiem też, że wielu wspaniałych postaci jeszcze nie poznałem; inne przeoczyłem. Może dodam przy ewentualnym wznowieniu…
A’ propos rekonesansu, to jestem ciekawa, jak wyglądała kwerenda do książki. Przekłamań na temat sławnych ludzi jest mnóstwo. Dzisiaj szukałam w Google jakiejś daty z życia Juliusza Cezara i nie mogłam uwierzyć własnym oczom: AI, który podpowiada różne rzeczy na samej górze strony, paplał coś o samobójczej śmierci dyktatora!
Dobrodziejstwem internetu jest to, że mogłem tak wiele nie podróżować, nie siedzieć plackiem w bibliotekach, tylko wiele źródeł przychodziło do mnie mailem – w postaci scanów. To ogromnie wygodne. Przeczytałem mnóstwo książek, oglądałem filmy dokumentalne, zadawałem pytania znajomym. Znalazłem trochę ciekawostek, o których mało kto wie; potrafię cierpliwie iść sobie po długiej nitce do kłębka. Z kilku odkryć jestem dumny. Ptaki okazały się jeszcze barwniejsze, niż ktokolwiek mógł się tego spodziewać.
W Rajskich ptakach Maciej A. Brzozowski zebrał życiorysy dwunastu Włochów – a każdy z nich jest wyjątkowy
No właśnie: Rajskie ptaki to twój tytuł czy pomysł wydawcy?
Od samego początku mój. Walczyłem o niego, chociaż kilka osób powiedziało mi: – No co ty, brzmi jak książka o ornitologii. Bzdura. Idealnie pasuje do opowieści o ludziach barwnych, puszących się, stroszących piórka, ale przy tym zachwycających. Tacy są Włosi. To przecież mistrzowie tego, co nazywa się w ich języku sztuką robienia bella figura, czyli dobrego wrażenia. Moi bohaterowie umiejętność tę wyssali z mlekiem matki; to ich cecha wrodzona. Można tę cechę lubić lub nie, ale na pewno jest ona godna odnotowania. Ja zresztą Włochów raz kocham, a raz nie mogę znieść, co podkreślałem już w mojej pierwszej książce Włosi życie to teatr. Tak chyba zresztą wygląda prawdziwy, dojrzały związek. Jak sama powiedziałaś na początku, najgorsza jest obojętność; podejrzana jest też adoracja albo nienawiść, bo trąci fanatyzmem. Mnie chyba udaje się patrzeć na Włochów z wielką sympatią, z zaciekawieniem, ale i ze zdrową dozą krytycyzmu.
Bardzo lubię i cenię to Twoje podejście. Moglibyśmy się go wszyscy od Ciebie uczyć.
Uczyć powinniśmy się też od samych Włochów. Jest czego! W pierwszej kolejności: szacunku do starszych ludzi, co będę powtarzał do znudzenia, bo mamy w tej kwestii sporo do nadrobienia. Pewnej nonszalancji, którą Włosi nazywają sprezzatura. Fantazji, twórczego podejścia do życia. Dbania o siebie – także w sensie zdrowotnym. Nie każdy to wie, że Włosi to naród hipochondryków, co bywa męczące, ale na dłuższą metę pozwala skrupulatnie dbać o organizm, o zdrowie. No i wreszcie tej banalnej, oklepanej radości życia. Ona nie zależy tylko od słońca, bo są we Włoszech regiony, gdzie brakuje go prawie tak jak u nas. To kwestia nastawienia. Nad nim musimy pracować.
Maciej A. Brzozowski, Rajskie ptaki. Włosi, którzy podbili świat, Znak Horyzont 2025
Posłuchaj naszych opowieści o Morzu Śródziemnym – teraz na Spotify, Youtube, Apple, Google i innych popularnych platformach podcastowych oraz bezpośrednio tutaj, na stronie magazynu “Lente”.
W czwartym sezonie podcastu zapraszamy Cię do przeżycia SPOTKANIA – kwintesencji Śródziemnomorza. Rozumiemy je jako otwartość na drugiego człowieka, dialog, współistnienie i ciekawość Innego. I właśnie o nich rozmawiać będziemy w tegorocznym podcaście!
Materiał powstał w ramach płatnej współpracy z Wydawnictwem Poznańskim.
Autorka książki Chorwacja. Ciemniejsza strona słońca przybliża nam kraj inny niż na pocztówkach i w popularnych przewodnikach. Jak żyje się w turystycznym raju po sezonie? Z jakimi problemami zmagają się jego mieszkańcy? Czy Chorwacja to Bałkany? Z odcinka dowiesz się także, czy wszyscy Chorwaci używają tego samego języka, które chorwackie miasta poza Splitem i Dubrownikiem warto odwiedzić i czy traumatyczne wspomnienia wojny są tu nadal żywe.
Prowadzenie: Julia Wollner
Produkcja: Magda Miśka-Jackowska i Michał Woźniak
Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej o kwestiach poruszonych w podcaście, zapraszamy serdecznie tutaj:
Druga połowa XIX i początek XX wieku nazywane były czasami politycznych zabójstw. Nie sposób zliczyć zamachów dokonanych przez rewolucjonistów i anarchistów niezadowolonych z rządów królów, następców tronu, ministrów, a nawet zwykłych posłów oraz przedstawicieli organów ścigania. Tyranobójstwo traktowane było i jest jako kontrowersyjny sposób wymierzania sprawiedliwości, ale i krzyk rozpaczy uciśnionych narodów. Na przełomie XIX i XX wieku życie z rąk zamachowców stracili między innymi: król Włoch Humbert I, serbski władca Aleksandar Obrenović, grecki premier Teodoros Dilijanis, egipski premier Butrus Ghali, premier Hiszpanii José Canalejas y Méndez. A to tylko niewielki – śródziemnomorski i bałkański – fragment pochodu śmierci nagłych, niespodziewanych dla społeczeństw i ofiar, ale zaplanowanych przez przeciwników politycznych.
Najsłynniejszym zamachowcem tej epoki był Gavrilo Princip – jugosłowiański (bo tak się określał) anarchista, rewolucjonista i poeta, członek konspiracyjnej grupy Czarna Ręka założonej w 1901 roku w Belgradzie. Przyświecała jej idea zjednoczenia Serbów mieszkających poza krajem, a więc przede wszystkim na terenie Austro-Węgier oraz Imperium Osmańskiego. W 1903 roku członkowie grupy przeprowadzili udany zamach na wspomnianego króla Aleksandra Obrenovicia i jego żonę Dragę, a osiem lat później podjęli próbę zamordowania Franciszka Józefa. Jednak najgłośniejsze zabójstwo polityczne miało miejsce 28 czerwca 1914 roku w Sarajewie: młodobośniacy, czyli członkowie grupy rewolucyjnej Mlada Bosna, głównie pochodzenia serbskiego, związani z Czarną Ręką, zamordowali austriackiego następcę tronu, arcyksięcia Franciszka Ferdynanda i jego żonę Zofię. Powodem była ich niezgoda na politykę Austro-Węgier na Bałkanach, a okazją do przeprowadzenia zamachu: wizyta arcyksięcia na Półwyspie, związana z manewrami wojskowymi w Bośni. Zamach na Franciszka Ferdynanda wywołał kryzys dyplomatyczny między Serbią i Austro-Węgrami i według wielu historyków stanowił bezpośrednią przyczynę wybuchu I wojny światowej.
Princip jako młodociany zamachowiec uniknął kary śmierci, ale został skazany na 20 lat więzienia. Zmarł na gruźlicę w 1918 r. Na Bałkanach wielu do dziś uważa go za bohatera
Gavrilo Princip był jedną z kilku osób zaangażowanych w przeprowadzenie zamachu, ale nie on miał być głównym wykonawcą wyroku śmierci. Wszyscy członkowie grupy rozstawieni zostali na trasie przejazdu arcyksięcia w trzech newralgicznych punktach Sarajewa. Przy pierwszym punkcie przejazdu czekał na Franciszka Ferdynanda i jego żonę Muhamed Mehmedbašić. Obok niego stał Vaso Čubrilović. Obaj niezwykle zdeterminowani, szczególnie pierwszy z nich, bez cienia wątpliwości, że bierze udział w czymś doniosłym. Jednak kiedy pojawił się powóz z arcyksięciem i jego małżonką Zofią, znieruchomiał i nie odpalił przygotowanego wcześniej ładunku wybuchowego. Podobnie Vaso – stanąwszy twarzą w twarz z Franciszkiem Ferdynandem, nie odważył się oddać strzałów z pistoletu. Kolejny z zamachowców, Cvjetko Popović, nie podjął się wykonania zadania ze względu na… słaby wzrok. Zrobił to dopiero następny członek grupy, Nedeljko Čabrilović. Jednak rzucony przez niego granat przetoczył się po dachu powozu i eksplodował na chodniku. Eksplozji towarzyszył niesłychany huk; jedna z obserwatorek całego zajścia z okna w pobliskim budynku straciła słuch.
Następnym członkiem grupy, który miał możliwość skutecznie zakończyć akcję, był Gavrilo Princip. Ale i on, podobnie jak pierwszy z zamachowców, zawahał się na widok arcyksięcia. Najwyraźniej bezpośrednia konfrontacja z wrogiem sparaliżowała go. Zawiódł też Trifko Grabež: nie zdecydował się na strzały, żeby nie ranić postronnych obserwatorów wydarzenia. Podejmowane próby zamachu wywołały chaos w mieście i zmianę planów arcyksięcia. Częścią tej zmiany było zrewidowanie trasy przejazdu. W wyniku splotu rozmaitych wydarzeń Franciszek Ferdynand i jego żona Zofia pojawili się w pewnym momencie przy Moście Łacińskim, stając niemalże oko w oko ponownie z Principem. Tym razem Gavrilo nie przepuścił okazji i oddał dwa strzały z broni w kierunku wroga. Jeden trafił w podbrzusze małżonkę następcy tronu, drugi przeszył tchawicę i tętnicę szyjną samego arcyksięcia. Oboje zginęli na miejscu.
Franciszek Ferdynand z żoną Zofią
Wszyscy zamachowcy oprócz broni otrzymali od swoich mocodawców ampułki z cyjankiem, aby po akcji móc odebrać sobie życie. Jednak dwaj z nich, mimo podjęcia próby samobójczej, przeżyli. Zawartość ampułki okazała się stara i zwietrzała, a desperackie starania o rychłą śmierć zakończyły się tylko rozstrojem żołądka. Prawie wszyscy zostali aresztowani i skazani. Jednemu z nich, Muhamedowi Mehmedbašiciovi, udało się zbiec do Czarnogóry.
Tymczasem po zamachu w mieście zawrzało. Ludzie biegali nerwowo, usiłowali ewakuować się z miejsca zdarzenia. Inni zaczęli się bać: byli to przede wszystkim Serbowie, którzy nie chcieli, by kojarzono ich z niechętnymi Austriakom serbskimi organizacjami anarchistycznymi. Bali się także muzułmańscy Bośniacy. Nie angażowali się oni w życie polityczne, a niektórzy wręcz sympatyzowali z Franciszkiem Józefem i jego rodziną. Mawiali: Dobre jest to, co służy pracy. Jeśli dobrym pracodawcą był przedstawiciel Habsburgów, sarajewianie umieli to docenić. Obawiali się, że zamach odbije się na nich i na ich sytuacji bytowej. I tak się stało. Jeszcze tego samego dnia, kiedy zamordowano Franciszka Ferdynanda, zwolennicy monarchii austro-węgierskiej zaczęli niszczyć i plądrować serbskie sklepy w mieście. W całej okolicy dochodziło do wielu zamieszek. Najgorsze jednak dopiero miało nadejść.
Most Łaciński dzisiaj
Zamach w Sarajewie spowodował, że miesiąc później, a więc 28 lipca 1914 roku, Austria wypowiedziała wojnę Serbii. Kolejne kroki w kierunku wielkiej europejskiej katastrofy stanowiły już tylko kwestię czasu. Zadziałał efekt domina: w sierpniu wojnę kolejnym krajom – Rosji i Francji – wypowiedziały Niemcy; następnie do konfrontacji z Rosją dołączyły Austro-Węgry. Zabójstwo następcy austriackiego tronu było więc momentem zapalnym, po którym wydarzenia potoczyły się błyskawicznie.
Czy można było temu zapobiec? Czy gdyby Nedeljko Čabrilović nie rzucił granatu, to Gavrilo Princip zdecydowałby się na strzały? Obaj zamachowcy traktowali się z dystansem: Nedeljko Čabrilović i jego pewność siebie budziła niechęć wycofanego i chorowitego Gavrila. Lekkość, z jaką Nedeljko rzucił granat, zmotywowała jednak Principa do działania. Nie bez znaczenia był też fakt, że organizatorzy zamachu nie ufali Čabriloviciovi, tymczasem on wywiązał się z powierzonego mu zadania. Co by było, gdyby arcyksiążę po pierwszej próbie zamachu na jego życie nie zdecydował się na kontynuowanie przejażdżki przez Sarajewo i nie spotkał się z Principem przy Moście Łacińskim?
Most Łaciński na początku XX wieku
Czy gdyby nie doszło do zamachu w Sarajewie, to nie wybuchłaby I wojna światowa? A może jej nadejście było przesądzone? Napięcie między państwami Trójprzymierza (Austro-Węgry, Niemcy i Włochy) i Trójporozumienia (Rosja, Francja i Wielka Brytania) osiągnęło takie rozmiary, że każdy inny kryzys mógłby rozpętać wojnę. Te dwa wrogie obozy przygotowywały się do decydującego starcia na kontynencie od dawna; od lat trwał swoisty wyścig zbrojeń pomiędzy poszczególnymi mocarstwami.
A gdyby do Sarajewa pojechał tylko Franciszek Ferdynand? I co by się wydarzyło, gdyby jego żona Zofia von Chotek została w Wiedniu? Czy zostałaby cesarzową Austrii? Była tam traktowana źle – Franciszek Józef i jego otoczenie uważali, że arcyksiążę Franciszek Ferdynand popełnił mezalians, pojmując Zofię za żonę. Mówiło się, że zabrał ją do Sarajewa po to, żeby wzmocnić jej pozycję. Wiadomo było, że Franciszek Ferdynand obejmie tron po śmierci cesarza. Gdyby więc Zofia została wdową? Czy miałaby szansę na cesarską koronę?
Bohaterami powieści Miljenka Jergovicia są zamachowcy z Sarajewa – sprawcy czynu, który był bezpośrednią przyczyną wybuchu pierwszej wojny światowej
Co by wreszcie stało się z Principem, gdyby nie wziął udziału w zamachu? Kto mógłby go przed tym powstrzymać? Czy mógłby to być jego ideowy brat, także członek Młodej Bośni, wybitny pisarz i późniejszy laureat nagrody Nobla Ivo Andrić? Czy Gavrilo Princip, pochodzący z biednej rodziny serbskiej młody poeta i anarchista, miał przed sobą inną przyszłość niż ta, którą zaoferował mu los?
Te i inne pytania znajdujemy w książce Miljenko Jergovicia Nadprzyrodzony wyraz jego rąk. W powieści tej, wydanej w 2022 roku przez Wydawnictwo Akademickie Sedno w świetnym tłumaczeniu Miłosza Waligórskiego, chorwacki autor umiejętnie wykorzystuje wydarzenia historyczne do budowania literackiej fikcji wokół bohaterów zamachu w Sarajewie. Niektóre z tych wytworów wyobraźni autora zostały zamieszczone w powyższym tekście. Które? Warto przekonać się samodzielnie, sięgając po powieść Jergovicia i… do podręczników historii XX wieku.
Zdjęcie główne: rysunek Achilla Beltrame na okładce włoskiej gazety „Domenica del Corriere” wydanej tuż po zamachu
Są takie spotkania, które zostają w pamięci na długo. To oczywiście banał i truizm, ale w przypadku mojej znajomości z Agnieszką Koper – święta prawda. Spędziłyśmy kiedyś jeden czerwcowy wieczór w najpiękniejszym mieście świata, wałęsając się po rzymskich zaułkach, pałaszując rozmaite pyszności we wskazanych przez Agnieszkę lokalach, których wcześniej nie znałam, i do późnych godzin gawędząc o wszystkim, co nam w duszach grało. O miłości do Włoch i do Śródziemnomorza, o świadomym życiu, o bliskości, o przyjaźni. Od tamtej chwili mijają właśnie trzy lata. W tym czasie wróciłam już do Rzymu wielokrotnie, Agnieszka mieszka w nim na co dzień, ale kolejnego spotkania nie udało nam się umówić. Wiem jednak, że się to stanie, a spędzony wspólnie czas będzie dla mnie bardzo wartościowy. Agnieszka ma bowiem ogromną wiedzę i pasję, a przy tym delikatność i otwartość na drugiego człowieka.
Agnieszka Koper jest edukatorką i popularyzatorką włoskiej kultury kulinarnej, certyfikowaną degustatorką oliwy i innych produktów kuchni Południa Europy. Na Instagramie prowadzi profil Everyday in Italy
Wszystko to znajdziecie także w jej niedawno wydanej książce Rzym. Food tour. Publikacja ta, przygotowana we współpracy z Anną i Marcinem Nowakami, łączy w sobie cechy kulinarnego przewodnika i opowieści spisanej od serca. Czekają tu na Was: historia rzymskiej kuchni, przegląd najważniejszych składników w niej używanych, ciekawostki o tradycjach związanych z jedzeniem i wypróbowane przepisy na najważniejsze rzymskie potrawy. Razem z Agnieszką przespacerujecie się po rzymskich targowiskach, odwiedzicie jej ulubione bary i lodziarnie, posilicie się w sprawdzonych trattoriach. Przede wszystkim jednak posłuchacie Agnieszkowych historii – o ludziach, miejscach, zapachach i smakach.
Książka Rzym. Food tour cieszy bogactwem treści, ładną oprawą graficzną, staranną redakcją. Stanowi doskonałą lekturę dla każdego, kto wybiera się do Rzymu – po raz pierwszy, po raz drugi, ale także po raz setny. Ja, zakochana w Wiecznym Mieście od kilku już dekad, znalazłam w niej wiele ciekawych fragmentów i informacji, z którymi zetknęłam się po raz pierwszy. Z zainteresowaniem czytałam o kuchni starożytnego imperium, o dziko rosnących ziołach, o przetworach. Wynotowałam sporo adresów, w tym muzeum antycznego garum oraz kilku sklepów i restauracji, do których muszę się udać. Lektura dała mi prawie tyle samo radości, co prawdziwy spacer z Agnieszką. Za oba spotkania jestem jej bardzo wdzięczna.
Agnieszka Koper (we współpracy z Anną i Marcinem Nowakami), Rzym Food Tour. Historie, smaki, lokale, porady, przepisy, Manufaktura książek 2025
Toponimy (z greckiego: topos – miejsce, i onymos – imię), czyli nazwy miejsc, często kryją w sobie bardzo ciekawe historie. Rzadko kiedy jednak zaprzątamy sobie nimi głowę. Odwiedzamy Chorwację czy Grecję, kupujemy bilet do Rzymu albo Barcelony – bez wiedzy o tym, dlaczego nazywają się tak, a nie inaczej.
Ja zachęcam, by spotkanie z każdym pięknym miejscem zacząć od poznania opowieści, która ukryta jest w głoskach tworzących jego imię. Może zechcą przekazać nam coś istotnego?
Hiszpania
Hiszpania, przez swoich mieszkańców określana mianem España, w starożytności, szczególnie tam, gdzie przeważał język grecki, nazywana była raczej Iberią – od rzeki Hiberus, dzisiaj: Ebro. Duży półwysep położony w południowo-zachodniej Europie, na którym leżą Hiszpania, Portugalia, Andora i Gibraltar, do dziś zwany jest Iberyjskim. Dla określenia części tego terenu Rzymianie, których wielu z nas zapewne uważa za ojców nazw krajów śródziemnomorskich, zaczęli w pewnym momencie używać znajomo brzmiącego słowa Hispania.
Rzeczownik ten nie ma jednak łacińskiego pochodzenia – jego źródłosłowu szukać należy w języku fenickim. To właśnie Fenicjanie – semicki lud pochodzący ze wschodnich wybrzeży Morza Śródziemnego, najprawdopodobniej z terenów dzisiejszego Libanu, Syrii i Izraela – stworzyli pierwszą rozwiniętą cywilizację zamieszkującą Hiszpanię. Zawdzięczamy im m.in. założenie najstarszego miasta w Europie Zachodniej: Kadyksu, zwanego wówczas Gadirem. Przybywając do brzegów Hiszpanii, feniccy żeglarze i kupcy z zaskoczeniem stwierdzali, że na ziemiach tych występuje wyjątkowo dużo niewielkich ssaków o gęstym futrze, żyjących wśród skał. Były to króliki, których Fenicjanie nie znali – brali je więc za inne zwierzęta, tak zwane góralki, które kojarzyli ze swoich okolic. W języku fenickim zwały się one iszaphan (w liczbie mnogiej: iszphanim). Słowo to dało początek Hispanii, czyli… ziemi góralków lub ziemi królików, jako że zwierzęta te są do dziś często mylone. Semicki źródłosłów toponimu Hiszpania nadal usłyszeć można na przykład w języku hebrajskim, gdzie używane jest słowo שפן (czyt. szafan – góralek, królik).
Starożytna moneta rzymska; widoczny jest wizerunek królika i napis HISPANIA
Opowieść o królikach nie jest jedyną, za pomocą której tłumaczy się południowo-europejski toponim, choć ma zdecydowanie najwięcej zwolenników. Niektórzy językoznawcy wskazują jednak na możliwe pochodzenie rzeczownika España od fenickiego słowa spy oznaczającego kucie metali. Mieszkańcy dawnej Hiszpanii słynęli wszak z ich obróbki, a w Andaluzji, czyli na południowym krańcu Półwyspu, od Portugalii do Sewilli, znajdują się wyjątkowo bogate złoża miedzi, cynku i ołowiu, a także rtęci, tytanu, antymonu i manganu. Inni badacze sugerują natomiast związek toponimu Hiszpania z baskijskim słowem ezpaina, oznaczającym krawędź lub brzeg, co wiąże się oczywiście z geograficznym położeniem Półwyspu Iberyjskiego jako swoistej krawędzi starego świata.
Herakles i jego słupy – rzeźba w Ceucie, której autorem jest Ginés Serrán Pagán, fot. Diego Delso / Wikimedia, CC BY-SA 4.0
Hipoteza ta bliska jest na swój sposób pradawnym legendom, które łączą pochodzenie toponimu Hiszpania z postaciami mitycznymi. Szczególne miejsce zajmuje wśród nich Herakles – grecki siłacz, który stworzył Cieśninę Gibraltarską, oddzielającą Europę od Afryki. Rozłupawszy wielką górę, ustawił tak zwane Słupy Heraklesa, oznaczające granice znanego w antyku świata. Dziś identyfikuje się je najczęściej ze Skałą Gibraltarską i Dżabal Musa w Maroku. Jak pisał żyjący w I w. n.e. rzymski geograf Pomponiusz Mela, cytowany przez Pliniusza, starożytni wierzyli, że Herakles został po śmierci pochowany w Kadyksie. Okolicą władać mieli zaś jego syn i wnuk, Hispalo i Hispan. Brzmienie ich imion wyda się znajome nawet zupełnie niewprawnemu uchu. Czy jednak ktokolwiek spodziewałby się, że to potomkowie Herkulesa, złoża metali i króliki mogą kryć się w nazwie jednego z największych krajów śródziemnomorskich?
Materiał powstał w ramach płatnej współpracy z Wydawnictwem Poznańskim.
Ponad 56 000 kilometrów kwadratowych, a na nich blisko 4 miliony mieszkańców. 1700 kilometrów linii brzegowej, ponad 1000 wysp. Kilka znanych parków narodowych, w tym Jeziora Plitwickie, Krka, Paklenica; miasta bogate w historię, jak Dubrownik, Split czy Pula. Tyle powie nam o Chorwacji mapa, atlas lub encyklopedia. Z wakacji pamiętamy także piękne plaże i smaczną kuchnię; tęsknimy za ciepłym morzem i słońcem Istrii; za winem i oliwkami z Dalmacji. Ktoś wie o uprawie lawendy, większości kojarzącej się przecież z Prowansją; ktoś inny słyszał, że to Chorwaci wynaleźli krawat, co słychać zresztą w jego polskiej nazwie. Obeznani z historią wspomną o Ilirach i Rzymianach, o wpływach węgierskich i habsburskich, wreszcie o Jugosławii i wojnie domowej; miłośnicy literatury przywołają nazwiska takie, jak Miljenko Jergović, Ivo Andrić czy Dubravka Ugrešić.
W swojej książce pod tytułem Chorwacja. Ciemniejsza strona słońca, opublikowanej właśnie przez Wydawnictwo Poznańskie, Patrycja Chajęcka – antropolożka, serbistka i filolożka polska, absolwentka uniwersytetu w Zagrzebiu – przybliży wszystkie te kwestie, ale doda do nich wiele, wiele więcej. Opowie o miastach, które po sezonie świecą pustkami. O wyspach, z których każda ma piękną i ciekawą historię. O codzienności, w której, obok niespiesznej kawy wypitej ze znajomymi na deptaku, jest miejsce na zachwyt modernistyczną architekturą Zagrzebia, na pełen refleksji spacer po cmentarzu w Jelsie czy podziwianie murali w Vodnjanie.
Książkę z autografem autorki kupisz w naszym sklepie – zapraszamy TUTAJ
Dla mnie, popularyzatorki wiedzy o Śródziemnomorzu, największa wartość książki Chajęckiej tkwi jednak w odkłamywaniu stereotypów i burzeniu mitów. Bo chociaż w turystycznych broszurach Chorwacja lśni niczym słońce nad Adriatykiem, to rzeczywistość wygląda przecież nieco inaczej. Ten nadmorski raj, szczególnie ukochany przez naszych rodaków, mierzy się z ogromnym wyzwaniem, jakim jest nadmierne uzależnienie od turystyki. Gentryfikacja czy spekulacje na rynku nieruchomości to tylko niektóre ze związanych z tym problemów. Od lat boryka się także ze stale rosnącą inflacją i wyzwaniami ekologicznymi. Doświadcza ujemnego przyrostu naturalnego i masowej emigracji, szczególnie młodych i wykształconych obywateli. Mieszkańcy są nieufni wobec instytucji państwowych, a debatę publiczną nadal wypełniają tematy takie, jak relatywizowanie historii, rewizjonizm i nacjonalizm. Chajęcka pisze także o tym – tłumacząc, wyjaśniając, próbując zrozumieć.
Podczas lektury książki Chorwacja. Ciemniejsza strona słońca nie mogłam powstrzymać się od skojarzeń z porywami wiatru bura. Podróżnicy, którzy mieli okazję go obserwować, podkreślają, że doświadczenie tego zjawiska to niezapomniane przeżycie. Jak pisała w naszym magazynie Agnieszka Jasińska, spektakularny efekt bury widać w słoneczny dzień nad wodą: z jednej strony błękit nieba, z drugiej – niewysokie, krótkie fale wyrywające pianę i tworzące krystaliczno-srebrne impresje z wirujących kropli. Słabsze podmuchy bury w lecie inspirują też doświadczonych żeglarzy do wyjścia w morze, dając możliwość przeżywania momentów pełnych adrenaliny. Jednak bura potrafi również być niebezpieczna – uderza bowiem z wielkim impetem, a do tego zupełnie nagle i niespodziewanie, zaskakując rybaków, uniemożliwiając ruch drogowy na mostach, a nawet na ulicach nadmorskich miast.
Na przeszło 300 stronach publikacji autorce udało się pokazać, że Chorwacja to kraj, który przypomina adriatyckie wiatry. Budzi zachwyt i fascynację, ale także niepokój i trwogę. Obie jego strony są warte poznania, a pomoże w tym ta bardzo ciekawa książka.
Kiedy odwiedzałam Grecję jako młoda dziewczyna, często miałam wrażenie, że greccy mężczyźni nieustannie się modlą, przesuwając między palcami paciorki różańca. Dopiero po jakimś czasie dowiedziałam się, że w większości przypadków ich dłonie zajęte są zupełnie innym przedmiotem, który jednak również może przynosić ulgę w napięciu, podobnie jak modlitwa. I choć myślę, że nic nie zastąpi serdecznej rozmowy z Siłą Wyższą, to relaksujące koraliki rodem z Grecji znalazły swoje stałe miejsce w mojej codzienności.
Mowa oczywiście o komboloi – sznurze paciorków, których nazwa to najprawdopodobniej zbitka κόμβος „kombos” (węzeł) + λόγιο „logio<logo”, gdzie drugie słowo pochodzi od greckiego czasownika λέω „leo” (mówię). Być może mamy tu do czynienia ze skrótem „σε κάθε κόμπο προσευχή λέω” („w każdym węźle odmawiam modlitwę”). Niektórzy etnografowie twierdzą, że wyraz komboloi wywodzi się od komboskini (κομποσκοίνι), czyli prawosławnego różańca – jego korzenie sięgałyby w tym przypadku średniowiecza, kiedy to mnisi z góry Athos w północnej Grecji zaczęli używać paciorków do śledzenia swoich modlitw, i liczyłby nawet tysiąc lat. Inni badacze łączą jednak komboloi z pasterskimi sznurami, na których nierzadko pojawiały się rozmaite węzły. Nie brakuje także zwolenników teorii, wedle której komboloi stanowią relikt okupacji tureckiej. Według nauk Mahometa mężczyzna nie powinien nigdy siedzieć bezczynnie, w związku z czym majętni Turcy, którzy nie pracowali fizycznie, zajmowali się w wolnych chwilach zabawą koralikami. Być może to właśnie z tego względu są komboloi gadżetem typowo męskim, choć oczywiście nic nie stoi na przeszkodzie, by korzystały z niego także panie – szczególnie w naszej szerokości geograficznej, gdzie nie ograniczają nas silnie ugruntowane zwyczaje. Warto dodać, że swego czasu komboloi stanowiły także symbol statusu społecznego, a do ich wielkich miłośników należał na przykład milioner Arystoteles Onassis.
Dziś w Grecji komboloi to także sposób na przywołanie ludowej tradycji, symbol lokalnej tożsamości, ale często również prawdziwe dzieło sztuki. Nic dziwnego, że w mieście Nafplio na Peloponezie zwiedzać można założone w 1998 roku muzeum komboloi, w którym poznamy bliżej ich historię i ciekawostki z nimi związane. Dziś najbardziej znane są pętle liczące 23 koraliki, jednak na rynku znajdziemy także typ pojedynczym ciągiem o ich parzystej liczbie, bardzo popularny w drugiej połowie XX wieku. Same koraliki mogą być wykonane z najróżniejszych materiałów: od pestek owoców granatu, przez bursztyn czy żywicę, po rozmaite kamienie szlachetne. Osoby wierzące w ich moc nierzadko właśnie w ten sposób wybierają swój ulubiony sznur: paciorki z konkretnego kamienia mogą dodatkowo uspokajać, chronić czy dodawać energii.
Jedno jest pewne: warto spróbować zabawy komboloi. Masują dłonie, pomagają oderwać się od przykrych myśli, ułatwiają relaks i koncentrację. Bez cienia wątpliwości są zdrowsze od papierosów, obgryzania paznokci czy skubania skórek, a do tego przeniosą nas w sekundę nad Morze Śródziemne. To jak, spróbujecie?
Piotr Kępiński, bardzo ceniony przeze mnie eseista, poeta i krytyk literacki mieszkający w Rzymie, swą najnowszą książkę o Włoszech postanowił zatytułować tak, by odwołać się do zmysłu smaku. Niech towarzyszy nam on także w tej recenzji – w końcu Neapol jest miastem niezwykle zmysłowym i apetycznym, choć swoją miłość do niego wielu określiłoby angielskim mianem acquired taste*.
Z czterech podstawowych smaków, opisanych po raz pierwszy jakieś dwadzieścia cztery wieki temu przez Demokryta, najbliżej Neapolowi do słodkiego. Jest to miejsce upajające niczym rum, którym obficie nasącza się tamtejsze ciasto zwane babà, i odurzające jak aromat kwiatów pomarańczy, wyczuwalny w pysznych ciastkach sfogliatelle. Klasycy i popkultura, wspominani przez wydawcę na okładce, stworzyli obraz miasta skąpanego w promieniach słońca zachodzącego na tle Wezuwiusza, pełnego kontrastów i borykającego się z licznymi problemami, ale jednak blisko spokrewnionego z ideałem Arkadii. Lazur morza, wspaniałe zabytki i doskonała kuchnia to ciągle najważniejsze skojarzenia ze stolicą Kampanii.
Piotr Kępiński pamięta jednak, że nic tak nie podbija słodkości, jak odrobina soli. W swojej książce opowiada więc o pięknie Neapolu bez pomijania jego pilnie strzeżonych, wstydliwych tajemnic i rozlicznych wad: od tych najbardziej znanych, jak brud i wszechobecne śmieci, przez kamorrę, nierówności społeczne, agresję kibiców, nielegalne budownictwo. Co ważne, nie są to rozważania kwaśne ani gorzkie, a właśnie słonawe – nie czuć tu rozżalenia, urazy czy defetyzmu. Jest za to przedstawienie świata, jaki tworzy to południowowłoskie miasto, w całej jego złożoności, zawikłaniu i wielowymiarowości.
W dwudziestu dwóch rozdziałach swojej opowieści, z których każdy stanowi w zasadzie osobny esej o wybranym elemencie neapolitańskiej rzeczywistości, Kępiński porusza szeroki wachlarz tematów. Od literatury i sztuki przechodzimy tu płynnie do polityki i historii; od nich zaś – do lokalnych tradycji i, oczywiście, obrazów życia codziennego. Opisy tego ostatniego obecne są na każdej stronie książki – wszak codzienność w Neapolu wydaje się każdemu przybyszowi niezwykle żywa, intensywna i zanurzona w niepowtarzalnej atmosferze miasta.
Lektura tej książki stanowiła dla mnie prawdziwą przyjemność. Z radością spotkałam tu postacie, które lubię i cenię – od pisarki Anny Marii Ortese po Massima Troisiego; z zachwytem czytałam o fascynujących mnie od dawna zjawiskach, jak legendy związane z duszkiem Munaciello (tzw. małym mnichem), czy femminielli – mężczyznami o płynnej, niebinarnej tożsamości płciowej, łączących ją dodatkowo ze starożytnymi wierzeniami i zwyczajami. Reporterskie zacięcie autora, który własne refleksje i obserwacje przeplata wypowiedziami znajomych lub przygodnie spotkanych osób, sprawia, że podczas lektury ma się wrażenie odbycia rzeczywistej podróży do Neapolu. Ton opowieści Kępińskiego wydaje się przy tym dość poważny, ale jednocześnie nie pozbawiony lekkości i humoru – całość stanowi więc wyjątkowo wzbogacającą rozrywkę.
Znajomy autora, niejaki Francesco, twierdzi, że w okolicach Neapolu do dzisiaj jada się pomarańcze w oliwie, posypywane solą i pieprzem. Nie ma w tym nic nadzwyczajnego – dodaje Kępiński – bo słodko-słone zestawienia są charakterystyczne dla kuchni partenopejskiej, słynącej chociażby z rustico di pasta frolla salato, ciasta, którego lekko słodka skorupka okrywa wnętrze kryjące ricottę, boczek i salami. Przed laty, kiedy po raz pierwszy spróbowałem tego placka, pomyślałem, że jest metaforą tego miasta: słodkiego jak sól i słonego jak cukier (str. 240–241). Ja, czytając książkę, którą poświęcił Neapolowi, miałam jeszcze inne skojarzenie: umami. Nazwa tego piątego smaku, odkrytego w 1908 roku przez Japończyka Kikunae Ikedę, oznacza dosłownie „esencję pyszności”; opisuje się go właśnie jako słodko-słony, na swój sposób mięsisty i bardzo głęboki. Ja dokładnie tak odczuwam Neapol: jako miejsce ogromnie intensywne, soczyste, złożone. Japońskim słowem trudno byłoby jednak zatytułować tę książkę.
*ang.: nabyty smak; smak, który zaczyna się doceniać lub lubić po latach
Piotr Kępiński, Neapol słodki jak sól, Czarne 2025
Materiał powstał w ramach płatnej współpracy z Wydawnictwem Poznańskim.
Bez wody nie byłoby życia: to ona odegrała kluczową rolę w jego powstaniu. W oceanach, miliardy lat temu, narodziły się pierwsze organizmy. Woda stanowi środowisko życia dla niezliczonych gatunków; jest też bezwględnym warunkiem ich przetrwania. Również człowiek – którego ciało składa się z wody w około 60 procentach – zawdzięcza jej zdolność do trawienia, transportu składników odżywczych czy termoregulacji. To ona pozwala zachować codzienną higienę; umożliwia też funkcjonowanie rolnictwa i przemysłu. Nic dziwnego, że wokół wody rozkwitały największe cywilizacje: Egipcjanie żyli dzięki Nilowi, Rzymianie założyli miasto nad Tybrem, a potęga Mezopotamii zrodziła się między Tygrysem i Eufratem. I choć ciągle w życiu obecna, ma woda także swoje tajemnice.
Należy do nich jej rzekoma pamięć. Według niepotwierdzonej przez naukę hipotezy, woda miałaby zachowywać informacje o substancjach i bodźcach, z którymi miała kontakt. Koncepcja ta, jakkolwiek kontrowersyjna, stała się punktem wyjścia dla fabuły książki Elif Shafak Tam na niebie są rzeki – opowieści o kropli wody, która przemierza czas i przestrzeń, przenosząc nie tylko fizyczne cząsteczki, ale także wspomnienia i emocje.
Swój egzemplarz książki możesz zamówić w naszym sklepie: TUTAJ
W pierwszej kolejności kropla spada na głowę króla Aszurbanipala – wykształconego władcy starożytnej Asyrii, który panował w latach 669–631 p.n.e. Był on założycielem słynnej biblioteki w Niniwie, w której odnaleziono m.in. tekst Eposu o Gilgameszu – najstarszego znanego dzieła literackiego. Pomimo rozruchów wewnętrznych utrzymał państwo w granicach od Zatoki Perskiej aż do Morza Śródziemnego. W kolejnych rozdziałach ta sama kropla pojawia się jako płatek śniegu spadający na twarzyczkę maleńkiego Arthura, genialnego chłopca z XIX-wiecznego Londynu, zaraz po jego urodzinach; jako woda do chrztu Narin, młodej jazydki* żyjącej we współczesnej Turcji; jako łza spływająca po policzku Zaleekah, hydrolożki z dzisiejszego Londynu, której życie po rozwodzie osunęło się w emocjonalną pustkę. Losy bohaterów – choć rozdzielone epokami i tysiącami kilometrów – splatają się nie tylko przez symbolikę wody, ale także poprzez wspólne odniesienia do Eposu o Gilgameszu i do Niniwy – starożytnego miasta, którego upadek oznaczał kres potęgi Asyrii.
Shafak buduje postaci z charakterystycznym dla siebie ogromnym wyczuciem, pozwalając im rozwijać się na tle wydarzeń historycznych i kulturowych. Prowadzi czytelnika przez wątki społeczne, od nierówności klasowych po wykluczenie religijne i seksualne, zaś jej w opowieści szczególnie ważne miejsce zajmuje kwestia dziedzictwa kulturowego. Czy zabytki powinny pozostać tam, gdzie zostały odnalezione, czy też lepiej zabezpieczyć je w „cywilizowanych” muzeach Zachodu? Pytanie to, wraz moją subiektywną opinią, że mamy tu do czynienia z kolejną bardzo ciekawą książką tureckiej autorki, mogłoby zamykać niniejsze krótkie przedstawienie powieści. Jednak nie do pominięcia jest tu kwestia ostatnich stu stron, które wstrząsają czytelnikiem do głębi. Shafak postanawia zakończyć historię, wprowadzając do fabuły prawdziwe, na wskroś tragiczne wydarzenia z 2014 roku: rzeź jazydów dokonaną przez ISIS w Iraku. Zginęło wówczas ponad dziesięć tysięcy osób. Kobiety i dzieci uprowadzano, torturowano, wykorzystywano seksualnie. Shafak nie musiała niczego ubarwiać – rzeczywistość była wystarczająco brutalna i przerażająca. Niestety pozostała także w dużej mierze przemilczana – w naszej części świata dramat jazydów przeszedł niemal bez echa. Jestem wdzięczna pisarce, że zdecydowała się go opisać. Dzięki temu Tam na niebie są rzeki stało się czymś więcej, niż ciekawą książką. To powieść mądra, piękna i bolesna, która, niczym kropla wody, drąży i prowokuje pytania, zostając w czytelniku na długo.
* jazydzi, zwani także jezydami – wyznawcy monoteistycznej religii utworzonej w XII wieku poprzez nałożenie się powierzchownego szyizmu na zaratusztranizm i łączącej elementy islamu, nestorianizmu, pierwotnych wierzeń indoirańskich, kurdyjskich oraz judaistycznych
Elif Shafak, Tam na niebie są rzeki, tłumaczyła Natalia Wiśniewska, Wydawnictwo Poznańskie 2025
Posłuchaj naszych opowieści o Morzu Śródziemnym – teraz na Spotify, Youtube, Apple, Google i innych popularnych platformach podcastowych oraz bezpośrednio tutaj, na stronie magazynu “Lente”.
W czwartym sezonie podcastu zapraszamy Cię do przeżycia SPOTKANIA – kwintesencji Śródziemnomorza. Rozumiemy je jako otwartość na drugiego człowieka, dialog, współistnienie i ciekawość Innego. I właśnie o nich rozmawiać będziemy w tegorocznym podcaście!
Pszczoła pracuje, dba o harmonię we wspólnocie, łączy światy. Od czasów starożytnych kapłanek po dzisiejsze śródziemnomorskie ogrody, symbolizuje boski porządek i niedoścignioną doskonałość. W tym odcinku podcastu przyglądamy się pszczołom w antycznej mitologii i w nowożytnym malarstwie; zwiedzamy głębokie jaskinie na skalistej Krecie i klimatyzowane muzea w Wiecznym Mieście. Wszystko to – przy radosnym dźwięku brzęczącego ula.
Prowadzenie: Julia Wollner
Produkcja: Magda Miśka-Jackowska i Michał Woźniak
Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej o kwestiach poruszonych w podcaście, zapraszamy serdecznie tutaj:
Zwykle przed skreśleniem kilku zdań o przeczytanej książce nie zerkam do innych recenzji, aby nie sugerować się cudzymi opiniami. Tym razem jednak, zanim zasiadłam do napisania niniejszego tekstu poświęconego krótkiej powieści Do perfekcji (wł. Le perfezioni), przejrzałam komentarze pozostawione przez czytelników na popularnym portalu. Jedni wychwalają tekst Latronica, podkreślając, jak łatwo można się w nim przejrzeć; inni zarzucają autorowi niemałe przewinienia: bezkształtnych bohaterów, nadużywanie specjalistycznego słownictwa, pozostawienie odbiorcy tekstu z poczuciem niespełnienia.
Nie planuję bronić włoskiego autora z poczucia obowiązku – nie znam osobiście ani jego, ani innych jego publikacji. Nie kieruje mną także altruizm – staram się pisać tylko o książkach, do których jestem przekonana, o innych po prostu nie wspominając. Głos zabieram dlatego, że Latronico bardzo sprawnie odwołuje się swoim tekstem do innego dzieła, potęgując dzięki temu jego wymowę. Szkoda, by zadawane przez niego pytanie, wybrzmiewające podwójnie, bo w towarzystwie głosu innego, w dodatku wybitnego twórcy, pozostało niezrozumiane.
W 1965 roku ukazała się debiutancka powieść francuskiego pisarza Georges’a Pereca zatytułowana Rzeczy (fr. Les Choses. Une histoire des années soixante), za którą autor otrzymał prestiżową Nagrodę Renaudot. Niewielka książeczka opowiada o dwojgu młodych ludzi pochodzących z niezbyt majętnych domów, którzy, mieszkając i pracując w Paryżu, marzą o zdobyciu prestiżu i wysokiej pozycji społecznej. W opinii Sylwii i Jerôme’a o spełnieniu tego marzenia świadczyć będzie możliwość otaczania się przedmiotami, które na co dzień wybierają ludzie bogaci. To kolor zastawy stołowej, rodzaj kranów w łazience i drewno, z którego wykonany będzie blat ich stołu, pokażą światu, że doszli tam, dokąd chcieliby zmierzać. Skupieni na tytułowych rzeczach, nie potrafią jednak ani zaplanować rozwoju kariery, ani, co gorsza, cieszyć się chwilą i naprawdę przeżywać swojego życia. Ils auraient voulu que quelque chose commence. Chcieliby, żeby coś się zaczęło. Sami nie zaczną niczego, bo nie dojrzeli do zmiany, choć rozumieją jej konieczność.
Vincenzo Latronico, pochodzący z Rzymu, a wykształcony w Mediolanie pisarz mojego pokolenia (urodził się w 1984 roku) proponuje nam analogiczną historię, podmieniwszy dekoracje, wśród których rozgrywa się akcja powieści. Za swoją wersję nominowany został do Międzynarodowej Nagrody Bookera. Oto zamiast Paryża lat 60. mamy Berlin przed pandemią, zamiast dwojga Francuzów – parę młodych Włochów, Toma i Annę. Zamiast przeprowadzać ankiety jak Sylwia i Jerôme, pracują oni on line, tworząc strony internetowe i identyfikacje wizualne dla firm. Nie czytają już pisma „Express”, bo jego miejsce zajął Facebook i Instagram; modny w latach 60. dżin i mrożony poncz zastąpiło biologiczne wino i narkotyki przyjmowane w niewielkich dawkach. Algierska wojna o niepodległość (1954–1962), czyli brutalny konflikt między Francją a jej kolonią, została dawno zapomniana; nowi bohaterowie stykają się za to z kwestią migrantów przybywających masowo do niemieckiej stolicy. Stykają, bo trudno tu mówić o głębokim przeżywaniu i zaangażowaniu. Czy chodzi o kwestie obywatelskie i polityczne, czy o relacje ze znajomymi i przyjaciółmi, czy nawet o ich własny związek, zarówno Sylwia i Jerôme, jak i Tom i Anna ledwo dotykają istoty problemów. Brak im prawdziwego poczucia odpowiedzialności, a głębokie przeżywanie rzeczywistości zamienili na ślizganie się po jej powierzchni, życie z cieniami, które wypierają, ignorują lub próbują nieudolnie uchwycić.
Latronico bardzo sprawnie kreśli portret pokolenia Y, opisując jego codzienność, problemy i wyzwania, w szczególności zaś – towarzyszące mu nieustannie uczucie pustki i niespełnienia. Oczywiście nie każdy będzie się z tym portretem identyfikował; trudno jednak odmówić autorowi zmysłu obserwacji pewnych zjawisk i umiejętności ich nazywania. Na niemałe uznanie zasługują także bardzo wprawnie przeprowadzone zabiegi formalne. Podobnie jak Perec, włoski pisarz tworzy rozdziały w całości pisane w wybranym czasie lub trybie gramatycznym, aby podkreślić hipotetyczność sytuacji, jej znaczenie w życiu bohaterów lub niemożność jej zaistnienia. Kreśli długie, szczegółowe opisy wypełnione branżowym żargonem – od pojęć związanych z informatyką po wyposażenie wnętrz. Ich rozumienie nie jest wcale konieczne, by uchwycić sens opowieści, świetnie natomiast podkreśla skupienie postaci na pozorach, etykietach, konwenansach. Zakleszczeni w uścisku form, zlewają się z nimi w jedno, zmieniają w rodzaj konglomeratu pozbawionego indywidualnych cech.
Vincenzo Latronico, fot. Maria Rodenas Sáiz de Baranda
Ze względu na specyfikę naszego magazynu warto też podkreślić, że w obu książkach ważną rolę pełni wyprawa na Południe, mające stanowić swoiste refugium i nadać sens egzystencji bohaterów. Sylwia i Jerôme decydują się na podróż do Tunezji; nie odnajdują tam jednak wymarzonej autentyczności. U Latronica podobną rolę spełniają Portugalia i Sycylia. Perec zawraca swoich bohaterów do Paryża, Latronico zostawia nas z bardziej otwartym zakończeniem – z jednej strony dającym nadzieję na zmianę, z drugiej – sugerującym, że nadzieja jest przecież matką głupich.
Georges Perec uważany był za mistrza eksperymentów formalnych; bardzo ceni się także jego obserwacje socjologiczne oraz niesztampowe podejście do kwestii tożsamości, problemu braku i wyparcia. Latronico w pełni świadomie i bardzo sprawnie przepisał historię stworzoną przez francuskiego autora, umieszczając jego diagnozy w nowym kontekście. Trawestacja, której dokonał, nie ma w sobie nic z kopiowania; jest ponownym zadaniem bolesnego pytania o to, jak odnaleźć się w świecie iluzji, jak budować tożsamość, nie skupiając się na stylu, obrazie, narracji. Pytanie to zadał blisko 60 lat po Perecu, od czasu którego niewiele się zmieniło…albo zmieniło na gorsze. Pojawia się więc wątpliwość: czy jest to w ogóle wykonalne?
Vincenzo Latronico, Do perfekcji, tłumaczyła Katarzyna Skórska, Czarne 2025
My research is driven by a constant desire to find a balance between what can be felt with the senses and what is intelligible to the mind. I am Mediterranean.
Moje badania są napędzane nieustannym pragnieniem znalezienia równowagi między tym, co można odczuć zmysłami, a tym, co jest zrozumiałe dla umysłu. Jestem człowiekiem Śródziemnomorza.
Jean-Claude Ellena
Jego nazwisko prawdopodobnie wyewoluowało od słowa oznaczającego greckich przodków, którzy przed setkami lat przybyli do brzegów dzisiejszych Włoch. Człowiek, który perfumiarstwo ma we krwi, urodzony w Grasse, jako dziecko zbierał jaśmin na zboczach południowej Francji. Terminował u słynnego Edmunda Roudnitski, odpowiedzialnego chociażby za takie klasyki perfumiarstwa, jak Diorissimo Diora czy Femme Rochasa. Jego brat Bernard i córka Céline także są perfumiarzami. Autor wielu słynnych zapachów – zarówno większych, jak i bardziej niszowych marek. Przede wszystkim zaś – twórca kochający Południe Europy i rodzinne okolice Prowansji.
Jean-Claude urodził się w jednym z najpiękniej pachnących zakątków Śródziemnomorza: Prowansji
Początek opowieści
Ellena rozpoczął karierę perfumiarza pod koniec lat 70-tych. Już jedna z jego pierwszych kompozycji zapachowych, Eau de Campagne marki Sisley, inspirowana zapachami francuskiej wsi, pokazywała, że perfumiarz ma nie tylko słabość do intrygujących nut – jak zapach liści pomidora, ale także, że świat natury stanowi dla niego szczególną inspirację – choć według słów samego Elleny, natura jest dla niego bardziej pretekstem, punktem wyjściowym, od którego wyprowadza swoje kolejne pomysły[2]. W następnych dekadach twórca skomponował między innymi Au Thé Vert Bvlgari inspirowane wizytą w herbaciarni, In Love Again Yves Saint Laurenta z nutą porzeczki (jedną z jego ulubionych) czy przyprawowe Déclaration marki Cartier. W 2000 roku razem z Thierrym Baschmakovem i Lukiem Gabrielem Ellena założył markę perfumeryjną The Different Company, której celem stały się kompozycje zapachowe poświęcone początkowo konkretnym nutom: bergamotce, róży czy irysowi.
W 2003 roku Ellena został poproszony przez właścicieli luksusowego domu mody Hermès, słynącego głównie z wyrobów skórzanych, o stworzenie perfum inspirowanych ogrodami nad Morzem Śródziemnym. Pierwszym z nich miały być tunezyjski ogród należący do Leili Menchari, projektantki związanej z marką. Jean-Claude Ellena początkowo niechętnie odniósł się do pomysłu, by udać się do niej z wizytą[3] – był pewien, że bez kłopotu odtworzy wonie śródziemnomorskiej roślinności bez konieczności podróżowania. Po namowach współpracowników zmienił jednak zdanie. I całe szczęście – kiedy znalazł się niedaleko Hammametu, zdał sobie sprawę, jak bardzo tunezyjski krajobraz różni się od tego, do którego przywyknąć można na Południu Europy. Czar ogrody Menchari – pełnego figowców, oleandrów, krzewów i ziół – w połączeniu z talentem perfumiarza doprowadził do powstania Un Jardin en Méditerranée– perfum, które zapoczątkowały całą serię „ogrodków”. W swojej książce Atlas of Perfumed Botany Ellena stwierdził po latach, że, jako człowiek wychowany nad Morzem Śródziemnym, od ogrodów zdominowanych przez kwiaty i rośliny ozdobne, woli właśnie krajobrazy pełne ziół i krzewów[4].
Wielki sukces odniesiony przez Un Jardin en Méditerranée sprawił, że Ellena otrzymał od właścicieli marki Hermès ofertę zostania pierwszym w historii wyłącznym „nosem” marki. Zaplanowano stworzenie kolejnych perfum: tym razem inspirowanych Egiptem i brzegiem Nilu. Ellena został także bohaterem szczególnej książki: The Perfect Scent Chandlera Burra. Amerykański dziennikarz przedstawił na kartach swojej publikacji dwa odrębne światy i podejścia do tworzenia perfum. Z jednej strony opisał kulisy powstania zapachu Lovely, sygnowanego przez aktorkę Sarah Jessikę Parker, przygotowanego przez dwóch perfumiarzy i amerykańską firmę czuwającą nad marketingową oprawą. Z drugiej: Jean-Claude’a Ellenę, szukającego inspiracji nad brzegami Nilu, i poszczególne działy marki Hermès, dbające o prezentacje flakonu, całą linię zapachową, przygotowujące premierę zapachu w najdrobniejszych szczegółach. Ellena jawi się tam niczym romantyczna postać, ucieleśnienie marzeń o zawodzie perfumiarza; przemierza świat uzbrojony w swój notes, szukając miejsc, woni i osób, które go zainspirują. Warto dodać, że ostatecznie źródłem natchnienia okazał się dla niego nad Nilem zapach… zielonego mango.
Jednym z arcydzieł Elleny jest zapachowa pocztówka znad Nilu
Ogrody i historie
Un Jardin sur le Nil stał się jednym z najchętniej kupowanych zapachów Hermèsa, a książka Chandlera Burra – prawdziwym bestsellerem. Zarząd marki nie musiał także długo czekać na następne potwierdzenie faktu, że dokonał właściwego wyboru. W 2006 roku Jean-Claude Ellena skomponował Terre – zapach, który prędko stał się klasykiem wśród męskich propozycji. Perfumiarz stworzył specjalny akord przywołujący na myśl zapach ziemi spalonej słońcem, zbudowany wokół nut grapefruita, wetiweru oraz pieprzu[5]. Zaraz potem powstały kolejne perfumy z serii ogrodowej – tym razem chiński i francuski. Ten ostatni, UnJardin sur le Toit, odwzorowywał woń ogrodu warzywno-owocowego mieszczącego się na dachu paryskiej kamienicy przy Faubourg Saint-Honore 24, założonego dekady temu przez rodzinę Dumas, czyli właścicieli Hermèsa.
W butikowej linii marki, nazwanej Hermessence, pojawiły się kompozycje skupione na poszczególnych materiałach zapachowych – jak ambra, osmantus czy wetiwer, przywołujące Japonię, Indonezję czy Brazylię. Jednak także i one pozwoliły ukazać wiele zapachów i smaków Prowansji czy, szerzej, całej Francji. Do powstania Poivre Samarcande natchnął Ellenę zapach ściętego starego dębu w jego ogrodzie niedaleko Grasse. W Brin de Reglisse perfumiarz połączył zapach lawendy, typowy dla południa Francji, z lukrecją, szczególnie lubianą we Francji jako dodatek do słodyczy; dodał doń nuty siana i kwiatów pomarańczy. Épice Marine stały się punktem wyjścia do współpracy z bretońskim kucharzem Olivierem Roellingerem, nazywanym często szefem kuchni-piratem. Ellena próbował odtworzyć zapachowy krajobraz wybrzeży Bretanii, ale także połączyć go z ulubionymi przyprawami Roellingera. Muguet Porcelaine – zapachową interpretacją konwalii – złożył swoisty hołd Roudnistce, swojemu mentorowi, ale także nawiązał do samej popularności kwiatów konwalii we Francji, gdzie stanowią symbol święta 1 maja. Do stworzenia wody kolońskiej Eau Narcisse Bleue Jean-Claude’a Ellenę zainspirował poranek w Owernii i widok kwitnących wśród śniegu narcyzów[6].
W 2017 roku zakończyła się pewna epoka – zarówno dla powiększającego się grona miłośników Elleny, jak i dla samej marki Hermès. Perfumiarza na stanowisku głównego nosa zastąpiła Christine Nagel. Jean-Claude Ellena, niezwiązany już umową na wyłączność, mógł rozpocząć nowy etap w swojej karierze. W ramach marki Perris Monte Carlo skomponował kilka zapachów skupionych na majowej róży z Grasse, prowansalskiej lawendzie, śródziemnomorskim jaśminie czy kwiatach mimozy z płaskowyżu Tanneron. W kolekcję perfum przekuł także swoją miłość do Włoch, nie ukrywając, że równie wielkim uczuciem, co rodzinną Prowansję, darzy także Półwysep Apeniński. Viaggo in Italia marki Laboratorio Olfattivo obejmują perfumiarskie impresje na temat cytryn, bergamotki czy mandarynek. Dodajmy, że kompozycji cytrusowych, pięknie odbijających światło południa, nikt nie tworzy tak, jak Jean-Claude Ellena – od Cologne Bigarade Frederica Malle po Eau de Mandarine Ambrée Hermèsa. Podobnie jest z ziołami Prowansji – bazylią, estragonem czy liśćmi pomidora. Ellena sam opowiada anegdotę o tym, jak miał pewnego razu stworzyć zapach odzwierciedlający wiejską rezydencję w Normandii: woń sadów i warzywnego ogródka. Jako syn Południa nie mógł się jednak powstrzymać, by nie dodać do kompozycji śródziemnomorskich ziół i wspomnianego już akordu pomidorowego[7].
Ellena jest mistrzem portretowania cytrusów w perfumach
Impresje perfumiarza
Jean-Claude Ellena nie został jedynie bohaterem cudzych opowieści; w 2011 i 2012 roku wydał własne książki. Są to Perfume: The Alchemy of Scent oraz The Diary of a Nose: A Year in the Life of a Perfumer. Warto zaznaczyć, że ma za sobą również debiut powieściowy: opublikowaną jedynie w języku francuskim książkę La note verte, opowiadającą o miłosnych zawirowaniach w środowisku perfumiarskim. O ile Perfume: The Alchemy of Scent pozostaje ciekawym, ale podobnym do wydawanych przez kolegów po fachu krótkim przewodnikiem po najważniejszych faktach z zakresu sztuki perfumiarskiej, The Diary of a Nose jest książką jedyną w swoim rodzaju. To kilka miesięcy z prywatnego dziennika Elleny: praca perfumiarza ukazana od kulis, ale także przesycone słońcem krajobrazy, impresje i przemyślenia na temat oglądanych filmów, czytanych książek, jedzonych posiłków. Podczas lektury przyglądamy się eksperymentom i procesowi tworzenia kompozycji zapachowych; dowiadujemy, jak bardzo inspirująca może być woń dojrzałych gruszek na targu, gałązki mięty czy kwitnące irysy. Na kartach The Diary… wyraźnie można odczuć, że twórca nigdzie nie czuje się lepiej niż w krajobrazie Południa – w prowansalskim Cabris, w swoim domu w miasteczku Spéracèdes, na francuskiej i włoskiej Riwierze.
Swojemu przywiązaniu do ojczystej ziemi Ellena daje także wyraz poprzez swe wybory literackie. Szczególnie bliski jest mu jeden z najbardziej znanych prowansalskich pisarzy, Jean Giono (1895–1970), autor Huzara na dachu czy Zbiega, piewca południowego krajobrazu, zamieszkałych tam ludzi i ich obyczajów. Dla Jean-Claude’a Elleny Giono jest esencją Prowansji, ale także swoistym drogowskazem po kreatywnych ścieżkach. Perfumiarz nie tylko podróżuje z książkami ulubionego autora, ale także odnajduje w nich inspirację do tworzenia perfum – m.in. Cuir d’Ange z linii Hermessence, Kelly Calèche czy Terre Hermès. Perfumiarz jest także jednym z założycieli stowarzyszenia Association of Friends of Jean Giono[8]. Trudno oprzeć się wrażeniu, że także poprzez związek z literaturą kreuje analogie, łączy światy i krajobrazy. Zawsze jednak wraca do domu.
[1] J. C. Ellena, The Diary of a Nose. A Year in the Life of Perfumer, tłum. A. Hunter, Rizzoli, New York 2013, str. 79
[2] J. C. Ellena, Perfume: The Alchemy of Scent, tłum. J. Crisp, Arcade Publishing, New York 2011, str. 59
[3] Ch. Burr, The Perfect Scent: A Year Inside the Perfume Industry in Paris and New York, Picador, New York 2007, str. 22
[4] J. C. Ellena, Atlas of Perfumed Botany, tłum. E. Butler, The MIT Press, Cambridge, London 2022, str. 27
[5] J. C. Ellena, The Diary of a Nose. A Year in the Life of Perfumer, tłum. A. Hunter, Rizzoli, New York 2013, s. 79
[6] J. C. Ellena, Atlas of Perfumed Botany, tłum. E. Butler, The MIT Press, Cambridge, London 2022, str.66–68