Posted on

Parentalia

Święta poświęcone pamięci zmarłych, dziś celebrowane przez nas w listopadzie, we wczesnym średniowieczu obchodzone były w maju. Stanowiły tym sposobem naturalne następstwo rzymskich Lemuraliów, czyli święta ku czci Lemurów – złych duchów zmarłych. W VIII wieku na polecenie papieża Grzegorza IV karoliński władca Ludwik Pobożny przeniósł je na listopad, być może z uwagi na celtycką spuściznę, której echo pobrzmiewało jeszcze wówczas na terenie państwa Franków. Tradycja odwiedzania grobów bliskich jest jednak dużo starsza: znana była również starożytnym Rzymianom i łączyła się z jeszcze inną datą w kalendarzu: lutowymi Parentaliami.

Pochówek i pogrzeb w Rzymie

Aby móc odwiedzić zmarłego na cmentarzu, należy go uprzednio pochować. W Rzymie de facto można to było zrobić na trzy sposoby: przez inhumację, kremację i balsamowanie. Wydaje się, że w najdawniejszych czasach grzebanie w ziemi i spopielanie zwłok praktykowane równie często, jednak od V w. p.n.e. zaczęła dominować ta druga forma. Rzymski cmentarz przy Via Sacra obejmował dwa rodzaje grobów: kremacyjne i inhumacyjne. O preferowany sposób chowania zmarłych w swych pismach spierają się sami starożytni; według Pliniusza i Cycerona inhumacja stanowiła nie tylko podstawową, ale także  częściej wybieraną formę, podczas gdy Lukrecjusz wspomina, że u schyłku Republiki zmarli częściej poddawani byli kremacji. O prawdziwości jego słów świadczyć mogą kolumbaria z niszami na popielnice oraz ołtarze funeralne zawierające pozostałości kremacji. Wiadomo natomiast, że poszczególne rody rzymskie pozostawały wierne jednemu obrzędowi; na przykład słynna i potężna Gens Cornelia praktykowała pochówki w ziemi, a grobowiec rodziny Scypionów używany był nieprzerwanie od III w. p.n.e. do I w.n.e. Niechlubnym wyjątkiem rodu Korneliuszy był nie kto inny, jak sam dyktator Sulla, którego ciało poddano kremacji. Niezwykle rzadko praktykowano natomiast w Rzymie metodę mumifikacyjną, uważaną za obrządek obcy i niezgodny z rzymskim prawem – nie został wszak zatwierdzony w Lex Duodecim Tabularum (prawie XII tablic).

Wejście do grobowca Scypionów, fot. Pippo-b / Wikimedia, CC BY-SA 3.0
Wejście do grobowca Scypionów, fot. Pippo-b / Wikimedia, CC BY-SA 3.0

Odchodzenie ze świata doczesnego w normalnych okolicznościach odbywało się w gronie rodziny i przyjaciół, którzy w ten sposób okazywali umierającemu szacunek, a także, po ludzku, żegnali się z nim. Dokonywało się to w domu, a w wydarzeniu uczestniczyli wszyscy krewni. W krytycznym momencie do umierającego zbliżał się jeden z bliskich, by z jego ust odebrać ostatnie tchnienie, podczas gdy pozostali świadkowie zgonu rozpoczynali lament, wzywając przy tym imię zmarłego właśnie człowieka. Następnie układano ciało na ziemi i wygaszano ogień w domowym ognisku, a wyznaczona osoba udawała się do urzędnika, aby dopełnić wszelkich formalności w urzędzie przy świątyni Venus Libitina. Należało skreślić imię zmarłego z listy obywateli i wpisać je na listę nieżyjących, a także zlecić organizację pogrzebu i wszelkich czynności z nim związanych. Gdy ciało zostało już odpowiednio przygotowane i ułożone na specjalnym łożu (lectus funebris), wystawiano je na widok publiczny w atrium, czasem nawet na 7 dni. Nogi nieboszczyka musiały być skierowane w stronę drzwi, a łoże otaczano palącymi się lampkami lub niewolnikami, którzy trzymali pochodnie. Dom dotknięty żałobą przyozdabiano gałązkami cyprysu.

Pogrzeb zmarłego przypominał pochód, w którym uczestniczyła cała rodzina, domownicy, przyjaciele i bliscy. Orszak otwierali muzykanci, za nimi szli niewolnicy z pochodniami, a następnie płaczki. W przypadku urzędnika w pogrzebie uczestniczyli liktorzy odziani w czarne togi i trzymający odwrócone toporami ku ziemi pęki rózeg – atrybutu władzy. W orszaku udział brali też aktorzy w maskach przypominających twarz zmarłego, którzy odgrywali sceny z jego życia; dalej szli klienci w maskach przodków zmarłego. Cały ten korowód zatrzymywał się najczęściej na Forum Romanum, gdzie następowało wygłoszenie mowy pochwalnej (laudatio funebris). Co ciekawe, dotyczyło ono tylko i wyłącznie mężczyzn, jednak Juliusz Cezar złamał ten zwyczaj i jako pierwszy Rzymianin wygłosił mowę na cześć swojej zmarłej ciotki, żony Gajusza Mariusza. Z Forum kierowano się do miejsca, gdzie zwłoki miały zostać złożone lub spalone, przy czym cmentarz, zgodnie z prawem XII tablic, znajdował się poza obszarem pomerium, czyli linii o charakterze sakralnym wyznaczającej granice miasta.

Charakter świąt ku czci zmarłych pokazuje nam prywatne, prawdziwie ludzkie oblicze Rzymian. Często zapominamy, że ci odziani w togi lub wojskowe tuniki urzędnicy, wodzowie i żołnierze prowadzili zwyczajne rodzinne życie, opłakiwali swoich zmarłych i pielęgnowali pamięć po nich. Wydawać się może, że owe ceremonie miały charakter urzędowy lub brały się z obawy przed zemstą przodków za okazanie im pogardy (a pamiętajmy, że mieszkańcy Wiecznego Miasta należeli do niezwykle przesądnych); wiele jednak wskazuje na to, że, podobnie jak my dzisiaj, Rzymianie odwiedzali groby swoich bliskich z pobudek czysto prywatnych i osobistych. Bez względu na to, czy wierzyli w życie pozagrobowe czy nie, gromadzili się na cmentarzach, by okazać swoim zmarłym szacunek.

Grobowiec w Parco Archeologico delle Tombe di via Latina, fot. Sara Fioravanti / Wikimedia, CC BY-SA 4.0
Grobowiec w Parco Archeologico delle Tombe di via Latina, fot. Sara Fioravanti / Wikimedia, CC BY-SA 4.0

Parentalia – Feralia – Caristia

Święto zmarłych w Rzymie celebrowano w lutym przez  tydzień. Rozpoczynały je Parentalia mające miejsce od 13 do 21 dnia miesiąca. Był to czas, kiedy rzymskie rodziny odwiedzały groby swoich bliskich – monumentalne grobowce lub skromne nisze w kolumbariach – przynosząc im podarki. Zazwyczaj wybierano kwiaty, sól, pszenicę, chleb umoczony uprzednio w winie, a także samo wino oraz mleko. W ten sposób symbolicznie karmiono zmarłych, aby ich dusze nie wałęsały się po mieście i nie dopominały o strawę. Co ciekawe, jakkolwiek święto to miało charakter rodzinny, to jednak celebrowane było jako publiczne. Pierwszego dnia odbywała się procesja, na czele której szły odziane na biało westalki; jej celem był grób Tarpei, córki Spuriusza Tarpejusza, która wpuściła do miasta Sabinów pod wodzą Tytusa Tacjusza, za co została strącona ze skały. Dopiero po tym oficjalnym otwarciu świąt, rzymskie rodziny, w atmosferze dużo bardziej prywatnej, mogły udać się z odwiedzinami do swoich zmarłych.

Obchody Parentaliów kończyły się 21 lutego, kiedy to w środku nocy rozpoczynały się Feralia – kolejne święto ku czci duchów zmarłych przodków, które koniecznie należało celebrować. Jak chce legenda, gdy któregoś roku w trakcie jednej z niezliczonych wojen zapomniano o tym święcie, duchy poczuły się do tego stopnia urażone, że sprowadziły na Rzym klęskę nieurodzaju; jakby tego było mało, wyszły też na ulice i zaczęły straszyć ludzi. Dopiero po oddaniu im należnych honorów i złożeniu darów, zgodziły się wrócić do swoich grobowców. Nic dziwnego, że święto to było skrupulatnie obchodzone; dzielni wojacy znad Tybru niczego snie obawiali się tak bardzo, jak duchów.

Święta ku czci zmarłych wieńczyła wspólna rodzinna biesiada, w której, rzecz jasna, uczestniczyli również oni sami – tak w każdym razie wierzyli Rzymianie, ofiarując im tego dnia pożywienie i kadzidła. Caristia – bo o nich mowa – obchodzone były 22 lutego i stanowiły dzień pojednania, w którym odkładano na bok wszystkie ważne i nieistotne sprawy i kończono spory. Dzień ten miał charakter bardzo doniosły, choć poeta Owidiusz złośliwie zauważył, że zażegnanie rodzinnych sporów byłoby możliwe tylko wówczas, gdyby usunąć z jej grona wszelkie czarne owce.

Zdjęcie główne: nekropolia na Porta Nocera w Pompejach, fot. Mentnafunangann / Wikimedia

 

Posted on

Natalia Moskal, There is a star. Wygraj płytę nagraną we włoskim klimacie!

Młoda polska wokalistka Natalia Moskal od wielu lat interesuje się włoską kulturą, szczególnie kinematografią i muzyką. Pasje te połączyła w jeden projekt, wydając płytę z piosenkami, które w dużej części powstały kilkadziesiąt lat temu. Wśród zaaranżowanych przez Jana Stokłosę utworów znalazły się m.in. Soldi soldi soldi  z filmu Boccaccio 70 Federica Felliniego (1960),  Tu vuofalamericano z filmu Zaczęło się w Neapolu w reżyserii Melville Shavelsona (1960) czy Mambo Italiano z filmu Chleb, miłość, i…, w reżyserii Dina Risiego (1955).

Piosenki, które znalazły się na płycie, były wykonywane m.in. przez Sophię Loren. Krążek utrzymany jest w stylistyce oryginałów, jednak z nową, świeżą instrumentacją. Biorąc udział w naszej zabawie, możesz zaprosić włoski klimat There is a star do własnego domu!

Jak to zrobić? Pod niniejszym wpisem pozostaw komentarz stanowiący rozwinięcie myśli: Gdy znowu pojadę do Włoch, …

Na wpisy czekamy do niedzielnego wieczoru. Lentkowa ekipa wybierze dwie najciekawsze wypowiedzi i nagrodzi je płytami. Laureaci zostaną powiadomieni o swojej wygranej na naszym fanpage’u na Facebooku w poniedziałek 15 lutego.

Szczegółowy regulamin konkursu dostępny jest tutaj: Regulamin konkursu There is a star

Posted on

Francesco Algarotti, Wybór pism

Polska definicja rzeczownika dyletant to człowiek zajmujący się jakąś dziedziną albo wypowiadajacy się o niej bez fachowej wiedzy lub odpowiedniego przygotowania. W języku włoskim brzmi ona nieco inaczej (chi coltiva un’arte, una disciplina o uno sport come come attività marginale, per puro diletto) i podkreśla przyjemność, jaką dyletant czerpie z uprawiania, choćby powierzchownego, wybranej dyscypliny. Francesca Algarottiego – osiemnastowiecznego konesera sztuki, propagatora nauki, literata i erudytę – zwykło określać się właśnie mianem dyletanta. Nie należał do najwybitniejszych myślicieli epoki, jednak, zgodnie z duchem czasu, propagował idee i wpływał na życie intelektualne otaczających go elit w sposób pełen swobody, dowcipu i fantazji, zdecydowanie wpisując się we włoską definicję terminu, który do niego przylgnął.

Przekładu pism Algarottiego – esejow, listów, złotych myśli i dialogów – podjęli się niedawno Piotr i Mateusz Salwa. Przybliżają nam ciekawy świat wenecjanina, dając wyraz gruntownej znajomości epoki oraz niezwykłej językowej biegłości. Fachowe przygotowanie i doskonały warsztat obu Panów nie pozbawiły ich jednak, jak się zdaje, przyjemności z tłumaczenia. Udziela się ona czytelnikowi, a my, również con puro diletto, nagradzamy dzisiaj Piotra i Mateusza Salwę, dziękując za możliwość zapoznania się z dorobkiem pisarskim Algarottiego.

Posted on

Design nasz powszedni. O włoskich przedmiotach codziennego użytku

Il buon design è un atteggiamento rinascimentale che unisce tecnologia, scienza cognitiva, bisogno umano e bellezza per produrre qualcosa che il mondo non sapeva che mancava.

Dobry design oznacza renesansowe podejście, które łączy technologię, kognitywistykę, ludzką potrzebę i piękno, aby stworzyć coś, czego brakowało światu i nawet o tym nie wiedział.

Paola Antonelli

 

Fot. Tomas Kohl / Flickr, CC BY-SA 2.0

Poranek

Wszyscy Włosi przed pójściem do pracy wstępują na szybkie espresso.  Małą czarną parzy się zwykle w ekspresach La Pavoni, od nazwiska młodego inżyniera Desideria Pavoniego. Pierwszy ekspres sygnowany logo firmy La Pavoni nazywał się Ideale – parzył kawę w temperaturze 195ºC i 8-9 barów (takie parametry stosuje się do dziś) i w ciągu godziny mógł przygotować aż 150 filiżanek napoju (stąd nazwa espresso – od espressamente, szybko). Wkrótce podbił kawiarnie całej Europy – wielkie cylindry i lśniące pokrętła okazały się największą atrakcją barów. Prasa okrzyknęła urządzenie „triumfem technologicznym” i „idealną maszyną”. Jednak Pavoni nie spoczął na laurach. Nie szczędził pieniędzy i do pracy nad nowymi modelami zatrudnił najlepszych ówczesnych dizajnerów: Bruno Munariego, Enzo Mariego i Giò Pontiego. Ten ostatni wyciągnął firmę z powojennej zapaści, projektując ekspres D.P. ’47, zwany przekornie „Rogaczem” (La Cornuta) ze względu na odstające jak rogi dysze – urządzenie do dziś uznawane jest za kamień milowy w historii wzornictwa przemysłowego. Z czasem ekspresy zamiast wzwyż zaczęły rozrastać się wszerz. Nie przypominały już wysokiego bojlera, ale upodobniły się do prostokątów znanych nam współcześnie. Największym hitem okazała się Europiccola z 1961 roku – pierwszy dźwigniowy ekspres ciśnieniowy, mniejszy od dotychczasowych. W ciągu kilku lat zrobił prawdziwą karierę – zagrał w takich superprodukcjach, jak Ojciec chrzestny, James Bond czy Utalentowany pan Ripley. Designerskie cudo stoi dziś w nowojorskiej MoMA.

Kto woli delektować się kawą w domu, zna na pewno słynną kawiarkę Bialetti. Ośmiokątny rozkręcany dzbanek z aluminium wymyślił w 1933 roku Alfonso Bialetti, właściciel fabryki maszyn i części aluminiowych w Mediolanie. Espresso w domu jak w kawiarni – reklamował swój wynalazek, przekonując Włochów, że odtąd ulubionego napoju będą mogli napić się we własnej kuchni. Moka działała dokładnie tak samo jak ówczesne ogromne ekspresy sprężynowe używane w kawiarniach, ale była mniejsza, poręczniejsza i bardziej funkcjonalna – słowem, przystosowana do warunków domowych.

Nas włoskie kawiarki zainspirowały do stworzenia skarpetek Moka Retro, które kupić można tutaj

 

Alfonso wpadł na pomysł rewolucyjnej kawiarki, obserwując, jak żona robi… pranie. W tamtych czasach do czyszczenia bielizny używało się popiołu, który podgrzewano na specjalnej patelni z rurką i pokrywką przypominającą sitko. Alfonso na wzór domowego urządzenia skonstruował czajniczek z filtrem, w którym woda pod ciśnieniem przechodziła przez zmieloną kawę, dając aromatyczny napój o intensywnym smaku.

Fot. Théau Jurgens / Flickr, CC BY 2.0


Na zakupy

Najlepiej Vespą firmy Piaggio. Kiedy zagrała w Rzymskich wakacjach, świat okrzyknął Włochy krajem skuterów. Smukła i zwinna szybko stała się symbolem nowoczesnego, modnego społeczeństwa; synonimem młodości, wolności i podróży. Gwiazdy straciły dla Vespy głowę – fotografowali się na niej Geraldine Chaplin, Marcello Mastroianni, Henry Fonda, Jean-Paul Belmondo, Antonio Banderas czy Gérard Depardieu. „Times” stwierdził krótko: Vespa to największe odkrycie od czasów rzymskiej kwadrygi. I pomyśleć, że popularny skuter nigdy by nie powstał, gdyby nie… wojna. Firma Piaggio została założona w Genui w 1884 roku przez Rinalda Piaggiego. Początkowo produkowano w niej wagony kolejowe i tramwaje; później produkcja przestawiła się na hydroplany i aeroplany, a w latach 40. na samoloty. Tym samym jednak fabryka stała się celem militarnym. Pod koniec II wojny światowej budynki fabryczne w Genui, Finale Ligure i Pontederze zostały doszczętnie zniszczone. Wtedy interes przejął jeden z synów właściciela, Enrico, i postanowił za wszelką cenę odbudować rodzinne imperium. Miał jednak na tyle intuicji, że porzucił samoloty. Za to bacznie obserwował zmieniające się gwałtownie społeczeństwo. Marzył o czymś, co byłoby niedrogie, łatwo dostępne i szybko zdobyło rozgłos. W sukurs przyszedł dawny współpracownik ojca, inżynier i wynalazca, Corradino D’Ascanio. Wkrótce stworzył prototyp skutera – stabilnie osadził siodełko, sprzęgło umieścił na kierownicy i tak ją obudował, by blacha chroniła kierowcę przed ewentualnym zderzeniem czy ochlapaniem. W kwietniu 1946 roku nowy projekt zaprezentował szefowi. – Wygląda jak osa! – miał wykrzyknąć Enrico. I tak już zostało. Skuter o wąskiej talii został ochrzczony Vespą, co po włosku znaczy właśnie “osa”.

Ale Vespa to nie jedyny włoski pojazd o zwierzęcej nazwie. Kto chce się szybko dostać do pracy, niech wybierze dwuosobowe auto Fiat 500 o wdzięcznej nazwie Topolino, czyli Myszka. Ten mały samochód potrafi wcisnąć się w każdą dziurę i waży zaledwie 535 kg. Pojawił się w filmie Auta 2.

Propozycją dla zamożniejszych może być Ferrari, które, a jakże, też ma zwierzaka w logotypie – tym razem jest to koń stojący na tylnych nogach. Rozważyć można także auta Giorgetta Giugiaro, który ma na końcie projekty takich samochodów, jak Alfa Romeo czy Lancia.


Praca

Żeby wysiedzieć długie godziny za biurkiem, przyda się coś ergonomicznego. Najlepiej sprawdzi się stołek Mezzadro firmy Zanotta, który w 1957 r. zaprojektowali Achille i Pier Castiglioni. Bracia powołali się na dadaistyczny manifest Ready mades Duchampa i założyli, że przedmioty już istniejące można zmodyfikować, tworząc zupełnie nowe dzieło. Stołek znany jest również pod nazwą Tractor seat, bo przypomina siedzisko oracza. Każdy jego element posiada swoje praktyczne uzasadnienie. Przede wszystkim dopasowany został do funkcji użytkowej. Sprawdza się zarówno jako krzesło biurowe, jak i stołek restauracyjny lub barowy. Wsparty jest na solidnej podstawie z chromowanej stali, podnóżek zaś zrobiony został z drewna bukowego.

Obiad

Co może być lepszego niż makaron ugotowany „na ząb” w solidnym, a zarazem estetycznie wyglądającym naczyniu? Założona w 1889 r. firma Ballarini od ponad 130 lat edukuje  społeczeństwo w zakresie zdrowego gotowania, odżywiania oraz aktywnego stylu życia. Jako jedna z pierwszych ponad 50 lat temu opatentowała legendarne granitowe patelnie, dzięki którym przywieranie potraw do ścianek odeszło w niepamięć. Marka Ballarini jest kojarzona z ekologią – wszystkie produkty są bezpieczne dla zdrowia, wolne od PFOA, metali ciężkich czy związków niklu.

Odpoczynek

Czas na zasłużony odpoczynek. Najwygodniej będzie w fotelu Sacco zaprojektowanym przez trzech panów – Teodoro, Paoliniego i Gattiego – dla firmy Zanotta. Projektanci chcieli wykorzystać tworzywo, które przypominałoby puszysty śnieg albo wodę. Jednak ani liście czy siano, ani szklane kulki czy pingpongowe piłeczki się do tego nie nadawały. Wtedy wpadli na pomysł kulek z pianki poliestrowej, które idealnie dopasowują się do kształtu naszego ciała, a w dodatku są lekkie i tanie. Fotel nazwali zwyczajnie Workiem.

Fot. Didriks / Flickr, CC BY 2.0


Wieczór we dwoje

Tylko przy nastrojowym oświetleniu i z kieliszkiem dobrego wina. A skoro tak, to niezastąpiona będzie lampa Bourgie Ferruccia Lavianiego. Z daleka wygląda na barokową, z kryształu, ale z bliska okazuje się, że wykonano ją z plastiku. Tak samo, jak plastikowe są kuchenne przedmioty codziennego użytku firmy Alessi, na przykład przydatny podczas romantycznej kolacji korkociąg Anna G. Elegancka, zawsze uśmiechnięta Anna została zaprojektowana przez Alessandra Mendiniego. Alessi, przypomnijny, to najbardziej wpływowa rodzina w świecie wzornictwa, znana powszechnie jako Fabryka Włoskiego Designu czy Sprzedawcy Radości, bo ich projekty często są zabawne, tworzone z przymrużeniem oka. Przez firmę przewinęło się wielu projektantów (Ettore Sottsass, Richard Sapper, Achille Castiglioni, Michael Graves, Aldo Rossi, Jasper Morrison, Philippe Starck) i to chyba najlepszy dowód, że w sferze codzienności Włosi mają najwięcej do powiedzenia.

 

Zdjęcie główne: Riccardo Nobile / Flickr, CC BY-ND 2.0
Posted on

10 rzeczy, których nie wiedzieliście o śródziemnomorskim praniu

Trudno wyobrazić sobie włoskie czy greckie miasta bez rozciągniętych między budynkami sznurów, na których suszy się bielizna. Prześcieradła i obrusy w centrum Neapolu albo równe rzędy kalesonów w kreteńskiej Chani jednych zachwycają, innych denerwują; z całą pewnością jednak kojarzą się z pewną prostotą śródziemnomorskiego stylu życia. Mało kto podejrzewa więc, jak wiele ciekawostek może się ich tyczyć!

Wenecja we Włoszech
Wenecja we Włoszech
  1. Zapach świeżego prania kojarzy nam się dzisiaj z czystością, beztroską i poczuciem bezpieczeństwa. Śródziemnomorska starożytność znała jednak inne, mniej przyjemne aromaty związane z praniem. Do najważniejszych należał zapach moczu, powszechnie stosowanego w zakładach foluszniczych do wybielania tkanin. Dostarczano go za opłatą z publicznych szaletów i traktowano jak każdy inny towar – cesarz Wespazjan wprowadził od niego nawet podatek. Krytykowany przez swego syna Tytusa, bronił pomysłu słynnymi słowami Pecunia non olet – pieniądze nie śmierdzą. Za to dziś pranie inspiruje twórców perfum. Słynna marka Bottega Veneta nie kryła na przykład, że zapach świeżego bucato powiewającego na wietrze włoskiej riwiery starała się odwzorować w eleganckiej wodzie Knot.
Anguillara we Włoszech
Anguillara we Włoszech

 

  1. W Polsce wieszanie prania na balkonie uważane jest zwykle za nieeleganckie. W tradycji Południa kojarzone jest natomiast z zaradnością pani domu: często zmieniające się części garderoby rozwieszane na sznurach oznaczają, że gospodyni doskonale panuje nad higieną. Może być też oznaką sprytnego podejścia do własnej garderoby. Jak tłumaczył mi kiedyś znajomy florentyńczyk, rozwieszanie mokrych koszul w pozycji pionowej sprawia, że “same się prasują”.

 

Neapol we Włoszech
Neapol we Włoszech
    1. Pranie suszące się na zewnątrz zauważyć można w większości, ale nie we wszystkich krajach śródziemnomorskich. Stosunkowo rzadko spotkamy je na przykład w Andaluzji oraz w Izraelu. W gorącym hiszpańskim regionie bardzo często mają miejsce burze piaskowe, a unoszący się w powietrzu pył osiada szczególnie chętnie na wilgotnych tkaninach. Izraelczycy natomiast, jako nacja bardzo zaawansowana technologicznie, w większości gospodarstw domowych posiadają nowoczesne pralko-suszarki. Wodę zebraną podczas suszenia w maszynie wykorzystać można później do napełnienia zbiorniczka w żelazku.
Chefchaouen w Maroku
Chefchaouen w Maroku

Warto też wiedzieć, że w niektórych miastach Południa wprowadzono zakaz wieszania prania w ścisłym centrum. Dotyczy on jednak tylko fasad budynków – jeśli skierujemy się na wewnętrzne dziedzińce, znajdziemy sznury pełne ociekających ubrań.

Porto w Portugalii
Porto w Portugalii
  1. Suszenie prania na zewnątrz doskonale sprawdza się nie tylko latem, w wysokich temperaturach, ale także w chłodniejszych porach roku, szczególnie, że śródziemnomorskie mieszkania rzadko mogą pochwalić się centralnym ogrzewaniem. Co ciekawe, przeciwwskazaniem do rozwieszenia mokrych ubrań nie jest wcale mróz: w temperaturze poniżej zera woda w tkaninach zamarza, a następnie paruje. Dodatkową korzyścią z suszenia prania na mrozie jest jego antybakteryjne działanie.
    Dubrownik w Chorwacji
    Dubrownik w Chorwacji

     

  2. Podobnie wpływa na pranie ostre słońce – nie od dzisiaj wiadomo, że regularne wystawianie pościeli na światło słoneczne sprawia, że giną żyjące w niej mikroorganizmy. Co więcej, tkaniny naturalne, jak bawełna, od słońca znacząco jaśnieją – nie trzeba więc stosować chemicznych wybielaczy, aby prześcieradła czy obrusy pozostały śnieżnobiałe. Warto jednak pamiętać, że odzież w intensywnych kolorach nie powinna być suszona na słońcu, które spowoduje, że barwy po prostu zblakną. Zasada ta nie dotyczy materiałów syntetycznych.
    Stambuł w Turcji
    Stambuł w Turcji

     

  3. Mówi się, że koszule powiewające na wietrze to najlepsza wakacyjna prognoza pogody. Podczas pobytu w ciepłych krajach nie trzeba wcale zerkać do meteorologicznej aplikacji w telefonie ani w skupieniu analizować obcojęzycznych przepowiedni w radiu: jeśli miejscowe gospodynie domowe wywiesiły pranie, można z prawie 100% pewnością stwierdzić, że spodziewana jest słoneczna aura.
    Manarola we Włoszech
    Manarola we Włoszech

     

  4. Mieszkańcy południa chętnie stosują do prania tradycyjne, naturalne środki – zamiast proszku o długiej i skomplikowanej liście składników nierzadko będzie to mydło marsylskie lub kastylijskie albo płynne mydło z Aleppo. To ostatnie powstaje w Syrii od ponad 2 000 lat; produkuje się je na bazie oliwy z oliwek oraz oleju laurowego. Specjalne kostki skoncentrowanego mydła z Aleppo doskonale sprawdzają się natomiast w wypadku uporczywych plam. Nie powodują alergii i mogą być używane do ubranek niemowlęcych. Tradycyjne śródziemnomorskie mydła są też przyjazne dla środowiska – np. mydło marsylskie według prawa ulega biodegradacji po 28 dniach.
    W sklepie Lente kupić można naturalne mydło z Aleppo przeznaczone do prania oraz odplamiające kostki na jego bazie. Aby odwiedzić sklep, kliknij w zdjęcie
    W sklepie Lente kupić można naturalne mydło z Aleppo przeznaczone do prania (kliknij tutaj)

     

  5. Jeśli wzorem śródziemnomorskich gospodyń zastosujemy do prania środki pozbawione mocnych aromatów (jak np. wyżej wymienione mydła), sami możemy wybrać zapach, który dodamy do płukania w postaci naturalnego olejku eterycznego. Dlaczego nie uprzyjemnić sobie poranka zapachem mandarynki, kwiatu pomarańczy czy jaśminu, który poczujemy podczas zakładania czystej koszuli? Popularnym śródziemnomorskim zabiegiem jest także przechowywanie ubrań w szafie wypełnionej pachnącymi kostkami mydła albo woreczkami z lawendą. Ten ostatni sposób sprawdza się także wówczas, gdy zależy nam na ochronie garderoby przed molami.
Woreczki z lawendą sprawiają, że szafy i szuflady pięknie pachną; nie odwiedzą ich też nieproszeni goście. Aby zakupić woreczek, wejdź do naszego sklepu – znajdziesz je tutaj
Woreczki z lawendą sprawiają, że szafy i szuflady pięknie pachną; nie odwiedzą ich też nieproszeni goście. Aby zakupić woreczek, wejdź do naszego sklepu (kliknij tutaj). A może zainteresuje Cię francuski płyn do płukania tkanin z lawendą? Znajdziesz go w dziale DOM

 

    1. W gorących krajach suszenie prania w domu wydaje się niedobrym pomysłem – wilgoć wnika w mury, a w połączeniu z wysoką temperaturą powoduje namnażanie się pleśni i roztoczy. Rozwieszenie mokrej bielizny na zewnątrz stanowi rozwiązanie znacznie zdrowsze dla organizmu każdego domownika, szczególnie dla alergików czy astmatyków.
Cinque Terre we Włoszech
Cinque Terre we Włoszech
    1. Suszenie prania na zewnątrz może być oznaką dbania nie tylko o zdrowie fizyczne, ale także dobrostan psychiczny. Odrobina ruchu przy otwartym oknie, rozmowa z sąsiadem, z którym dzielimy specjalny kołowrotek przydatny do zawieszenia sznura, kontakt z pełną życia ulicą – to wszystko przekłada się na poprawę samopoczucia. Pranie, w dużym skrócie i uproszczeniu, może prowadzić do szczęścia! I to nie tylko dlatego, że, jak mówią internetowe memy, góra prania, w odróżnieniu od ukochanego, przyjaciółki czy innej ważnej osoby, czeka na nas absolutnie zawsze, wiernie i bezwarunkowo.
Posted on

Bari we Włoszech: na stacjach kolejowych pojawiają się niezwykłe dystrybutory

W apulijskim mieście Bari zainaugurowano kilka dni temu działalność niezwykłych maszyn, których zadaniem jest uprzyjemnić oczekiwanie na pociąg podróżnym korzystającym z usług dworca głównego, czyli Stazione Centrale. Od 29 stycznia mogą oni podejść do jednego ze ściennych dystrybutorów, które, po wciśnięciu odpowiedniego przycisku, bezpłatnie drukują niedługą, ale interesującą lekturę. Wśród zasobów urządzenia noszącego nazwę TYT – Take Your Time znajdują się opowiadania stworzone przez licznych pisarzy z różnych krajów, podzielone na 5 kategorii: dla młodzieży, przygodowe, romantyczne, humorystyczne i poezja/teatr.

Zrzut ekranu ze strony Barinedita.it
Zrzut ekranu ze strony Barinedita.it

Władze miasta planują rozszerzenie projektu na inne obiekty użyteczności publicznej, takie jak urzędy i lotniska. Celem przedsięwzięcia jest zachęta do powrotu do tradycyjnej lektury niewymagającej użycia telefonu komórkowego.

 

Źródło: barinedita.it

Posted on

Asklepiejon w Epidauros. Sanatorium starożytności

To, czego nie wyleczysz lekarstwem, wyleczysz żelazem, czego nie wyleczysz żelazem, wyleczysz ogniem, czego ogniem nie wyleczysz, za niewyleczalne uważać wypadnie.
Hipokrates

 

Pomiędzy V i IV wiekiem p.n.e. kapłani i lekarze z Epidauros osiągnęli szczyt swojej sławy; przybywali do nich cierpiący z całego helleńskiego świata. Ośrodek stanowił zarówno miejsce kultu, jak doskonale zorganizowane sanatorium z hotelem i zapleczem medycznym. Wspomnieć należy, że oprócz tradycyjnych metod leczenia, uciekano się tam także do egzorcyzmów, magii oraz do form znanych z dzisiejszej psychoterapii.

Wąż-uzdrowiciel

Jak podają pradawne przekazy mitologiczne, Asklepios, patron Epidauros, był synem Apolla i nimfy Koronis. Jego matka umarła jeszcze przed porodem, ukarana w ten sposób przez Apollina za rzekomą niewierność. Bóstwo ulitowało się jednak nad swoim nienarodzonym potomkiem. Kiedy chłopiec podrósł, Apollo zadecydował oddać go do szkoły centaura Chirona. Był to bardzo mądry starzec, pół-człowiek, pół-koń, który zajmował się myślistwem, wróżbiarstwem, gimnastyką. Nade wszystko jednak interesowała go medycyna. Do jego groty w Tesalii schodzili się wszyscy potrzebujący pomocy: bogowie, herosi i zwykli ludzie.

Chiron, nazywany także Chejronem, przekazał młodemu Asklepiosowi całą swoją wiedzę, skupiając się przede wszystkim na tajemnicach leczenia rozmaitych ludzkich dolegliwości. Sprytny młodzieniec miał także poznać tajemnicę wskrzeszania zmarłych, ale Zeus, niezadowolony, że ktoś ingeruje w ustanowiony jego prawami porządek świata, zabił Asklepiosa, ciskając w niego swoim piorunem.

Wieść o cudach czynionych przez boskiego uzdrowiciela zdążyła już jednak rozejść się po całej Grecji. Ludzie wierzyli, że Asklepios wciąż żyje – pod powierzchnią ziemi, w postaci mądrego węża posługującego się ludzką mową. Zaczęto wznosić dla niego świątynie – często w gęstych, zaopatrzonych w wodę lasach. Jedno z takich miejsc – położone w Argolidzie Epidauros – szczyciło się wyjątkową sławą. Wierzono bowiem, że to właśnie tu wąż-uzdrowiciel po raz pierwszy wyszedł na powierzchnię ziemi. Z okolicy Epidauros miała także pochodzić matka bóstwa, wspomniana już nimfa Koronis.

Dla mieszkańców starożytnej Grecji Asklepios – opiekun sztuki lekarskiej – był jedną z najważniejszych boskich postaci, a poświęcone mu kultowe obrzędy stanowiły niezwykle istotne wydarzenia w kalendarzu pogańskich świąt. Również jego dzieci były związane z medycyną. Zaliczamy do nich: Higieję (Hygiena), nazywaną boginią zdrowia, Panakeję (Panaceę), symbolizującą skuteczność leczenia za pomocą uniwersalnego środka przeciwko wszystkim chorobom, oraz dwóch sławnych lekarzy: Machaona i Podalejriosa, którzy nieśli ludziom pomoc wraz z ojcem. Na zdjęciu: Asklepios – rzeźba z Epidauros z okresu rzymskiego (II w. n.e.), fot. Dimitris Kamaras / Flickr, CC BY-SA 2.0

Szczególne miejsce

Dwa i pół tysiąca lat temu ośrodek Asklepiosa stanowił wprawdzie niewielkie, ale doskonale rozwinięte polis, na obszarze którego wzniesiono infrastrukturę typową dla greckich miast. Były tu świątynie, ołtarze, łaźnie, teatr, biblioteka, stadion, palestra i budynki mieszkalne, jednym słowem wszystko to, czego ludzie antyku wymagali, aby żyć zdrowo, i to zarówno na ciele, jak i na duszy.

Pierwsze ślady tutejszego Asklepiejonu – najbardziej znanego antycznego sanktuarium-sanatorium – pojawiły się w VI wieku p.n.e. Istniała tu wtedy zaledwie jedna świątynia, w której czczono Asklepiosa. Lata największego znaczenia, a zarazem najlepszej prosperity działających tu kapłanów, przypadły, jak już wspomniano, na wiek V i IV p.n.e. Na terenie starożytnego sanatorium odbywały się wówczas uroczystości składania ofiar, festiwale muzyczne, występy teatralne oraz sportowe igrzyska. Głównym widowiskiem były Asklepia, czyli organizowany co 4 lata festiwal, mający miejsce 9 dni po zakończeniu Igrzysk Istmijskich, które odbywały się w pobliżu miasta Korynt. W V wieku zaczęto w Epidauros rywalizować także na polu kulturalnym. Na czas obu uroczystości przybywali do sanktuarium zarówno pacjenci, którzy już doświadczyli łask uleczenia, jak i wszyscy ci, którzy – niewykluczone – mogliby w przyszłości potrzebować uzdrawiającego kontaktu z bóstwem.

Zwiedzając Epidauros, czujemy na każdym kroku zapach śródziemnomorskich drzew i dzikich ziół; wiele z nich do dziś stosuje się jako naturalne lekarstwo na rozmaite choroby

Ze względu na popularność miejsca oraz wzrastającą liczbę chorych i ich rodzin, w IV wieku p.n.e. zadecydowano o budowie specjalnych pomieszczeń mieszkalnych, które pełniły funkcję hotelu. Tzw. katagogion został wzniesiony na planie rozległego kwadratu, który podzielono na 4 równe pola. Każda z części zawierała 160 pokoi mieszkalnych, wyposażonych nie tylko w podstawowe meble, ale także w sanitariaty.

Ośrodek kultu Asklepiosa znajdował się w przepięknym otoczeniu sosnowych drzew, pomiędzy dwoma wzgórzami. Panujący tu od wieków wspaniały mikroklimat i cudownie czyste, świeże powietrze, sprzyjały cierpiącym, którzy w Epidauros szukali ukojenia swych dolegliwości. Jak wskazują wyniki przeprowadzonych współcześnie badań, walory zdrowotne i rekreacyjne, którymi kierowali się starożytni przy wyborze tego miejsca, są zauważalne także i teraz. Zwiedzając okolicę, czujemy na każdym kroku zapach śródziemnomorskich drzew i dzikich ziół; wiele z nich wciąż stosuje się jako naturalne lekarstwo na rozmaite ludzkie bolączki.

Ruiny Propylejonu w Epidauros, fot. Carole Raddato / Flickr,
Ruiny Propylejonu w Epidauros, fot. Carole Raddato / Flickr, CC BY-SA 2.0


Sanktuarium

Prowadząca do sanktuarium droga, która rozpoczynała się niegdyś w położonym kilkanaście kilometrów dalej porcie, zwieńczona była Wielkimi Propylejami, czyli monumentalnym wejściem, otwierającym wiernym podwoje do świata Asklepiosa. Zaraz po ich przekroczeniu pielgrzymi napotykali przeznaczoną do ablucji fontannę – od nawiedzających święty obszar temenosu wymagano czystości. Następnie oczy wiernych zwracały się ku świątyni patrona tego miejsca. Wierzono, że budowlę postawiono w punkcie, w którym Asklepios narodził się z ciała własnego ojca. Ukończony w IV wieku p.n.e. naos (najważniejsze miejsce w świątyni, cella) stanowił centrum całego Epidauros; wszystkie inne tutejsze gmachy, w tym miejsca kultu pozostałych bóstw, zostały zgrupowane wokół tej podstawowej instytucji. Był to typowy dla antycznej Grecji sakralny peripteros (6×11 kolumn), wykonany z porosu, czyli miękkiej formy wapienia. Ulokowany blisko innych ważnych obiektów, stanowił serce religijnego życia Asklepiejonu.

Wnętrze świątyni przyozdabiał wspaniały chryzelefantynowy posąg Asklepiosa. Podczas jego tworzenia wzorowano się na wykonanej tą samą metodą rzeźbie Zeusa z Olimpii – jednym z 7 cudów antycznego świata. Bóg-lekarz został przedstawiony jako dojrzały, brodaty mężczyzna o poważnym, rozumnym spojrzeniu, siedzący na tronie i trzymający w ręku laskę, wokół której miał wić się symbolizujący go wąż.

Nieopodal świątyni znajdował się tolos – okrągła konstrukcja zwana także thymele (ołtarz), ze względu na składane tu ofiary ze zwierząt. Niewykluczone, że w efektownie zdobionych wnętrzach funkcjonowała niegdyś sala bankietowa dla kapłanów. Legenda mówi, że w miejscu, w którym wzniesiono tę budowlę, Zeus miał zabić Asklepiosa swym piorunem – tolos pełnił więc także funkcję symbolicznego grobowca. Jednocześnie w tutejszych podziemiach miały być przetrzymywane symbolizujące Asklepiosa święte węże, sprowadzane specjalnie z Libii. Inne źródła mówią, że w pewnych warstwach zadaszenia przechowywano zwoje z receptami, diagnozami chorób i medykamentami;  wstęp mieli tu wyłącznie kapłani.

W pobliżu świątyni Asklepiosa znajdował się budynek nazywany abatonem. Utrzymywano, że tu właśnie następowało cudowne spotkanie cierpiącego pacjenta z bóstwem-uzdrowicielem. Pacjenci, poddawani wcześniej rozmaitym praktykom, takim jak kąpiele, posty czy obrzędy oczyszczające, mogli wreszcie udać się na spoczynek. Sen w abatonie to najważniejsza część procesu leczenia.

Abaton, fot. Andy Montgomery / Flickr, CC BY-SA 2.0


Kto leczył naprawdę?

Przybywający do Asklepiosa pacjenci byli obciążeni nie tylko problemami ze zdrowiem, ale z pewnością także trudami podróży, odbywającej się najczęściej drogą morską. Możemy się domyślać, że umęczony i cierpiący pacjent tylko czekał, aby móc w końcu zregenerować siły. Leczniczy sen stanowił główny element terapii, zwany inkubacją (gr. enkoimesis). Niewykluczone, że podczas snu towarzyszyły pacjentowi węże – dawniej symbole Asklepiosa, a dziś szeroko pojętej wiedzy medycznej.

W trakcie enkoimesis kuracjuszowi ukazywał się bóg-lekarz, którego nazywano “bóstwem podczas snu leczącym” czy też “bóstwem zsłającym sny “. Wierzono, że to właśnie w nich obwieszcza człowiekowi swą wolę i udziela wskazówek dotyczących kuracji. Asklepios najczęściej radził pacjentom zmienić dotychczasowy tryb życia czy zrezygnować z rozwiązłej diety. Wskazywał też, aby w ramach terapii sięgać po zioła – nie bez kozery jego świątynia oraz całe sanktuarium ulokowane były w starannie wybranym miejscu. Po przebudzeniu chory referował swe wizje, a kapłani przystępowali do ich interpretacji, i, jeśli to było konieczne, procesu uzdrawiania.

Kapłani Asklepiosa zajmowali się także samą sztuką medyczną, nierzadko przebierając się się za boga, o czym mówią treści greckich dzieł literackich, na przykład Plutos Arystofanesa. O tym, że przeprowadzali skomplikowane operacje, świadczą odkryte podczas prac naukowych narzędzia chirurgiczne, które można zobaczyć w miejscowym muzeum. Pacjentów poddawanych poważnym zabiegom usypiano za pomocą wężowego jadu.

Starożytni lekarze Asklepiosa

Od początku kultu Asklepiosa kapłani byli jedynymi, którzy posiadali wiedzę medyczną i jedynymi, którzy ją mogli praktykować. Znajomość medycyny przekazywano z ojca na syna; lekarskie rodziny starały się utrzymać monopol w swych rękach. Było to możliwe dzięki hojności uzdrowionych. Wykurowani i wdzięczni pacjenci opuszczali teren uzdrowiska-sanktuarium, pozostawiając w podziękowaniu dary wotywne: złote monety, marmurowe rzeźby oraz spisaną w kamieniu historię własnego cierpienia. Na zachowanych marmurowych płytach – swoistych antycznych kartach pacjenta ­– przedstawiono historie uleczeń konkretnych dolegliwości, zastosowane lekarstwa, przeprowadzone operacje, a czasami także… skargi cierpiących. Stanowią one dokument poświadczający, że kult Asklepiosa to nie tylko religia, ale doskonale zorganizowany system rekonwalescencyjny:

Ambrozja z Aten, niewidoma na jedno oko. Przyszła z prośbą do boga. Krążąc po świątyni, wyśmiewała się z niektórych opowieści o uzdrowieniach, jako niewiarygodnych i niemożliwych – że ludzi kalekich i niewidomych niby to uzdrawia tylko zjawa senna. Zasnąwszy, sama miała widzenie. Ukazał się jej bóg, którzy rzekł, że będzie uzdrowiona, lecz musi świątyni złożyć w ofierze srebrnego wieprza ku upamiętnieniu swego niedowiarstwa. To rzekłszy, wyjął jej chore oko i zanurzył je w lekarstwie. Zbudziwszy się o świcie, odeszła uzdrowiona.

Mężczyzna z wrzodem żołądka. Kiedy spał, miał sen. Zjawił się bóg, który nakazał swoim pomocnikom schwycić go i trzymać, aby mógł mu usunąć chory organ. Próbował uciec, lecz oni pochwycili go i przywiązali do drzwi. Wtedy Asklepios otworzył mu żołądek, wyciął wrzód, zeszył ranę, wreszcie uwolnił z węzłów. Chory zbudził się zdrów, lecz posadzka świątyni pełna była krwi. (z inskrypcji greckich z książki W starożytnych Atenach, praca zbiorowa, Ossolineum 1970)

W Asklepionie leczenie przeprowadzano według ustalonego i ściśle przez kapłanów przestrzeganego rytuału. Przede wszystkim na terenie sanktuarium nie można było ani się narodzić, ani umrzeć. Po oddaniu się wstępnemu oczyszczeniu, czyli kąpieli i głodówce, oraz po przekazaniu żywego zwierzęcia na ofiarę, pacjent oczekiwał na kontakt z bóstwem, spędzając noc w abatonie, gdzie spał zawinięty w skórę swego zabitego wcześniej wotum. Wśród mistycznej ciszy i tajemniczej ciemności proszący o pomoc doznawał wróżebnego snu enkoimesis, w którym sam bóg-lekarz miał wskazywać mu lekarstwo lub praktyki ozdrowieńcze. Ta rytualna praktyka – wspomniana wyżej inkubacja – opierała się na doświadczaniu snu z możliwością spotkania innego wymiaru. Wierzono, że bóstwo odwiedzało chorego najczęściej, gdy był on na pograniczu jawy i snu, wtedy bowiem najłatwiej wywołać halucynacje i senne wizje. Często stosowano także wielodniową głodówkę, a w ciągu dnia zalecano uczestnictwo w ceremoniach religijnych, grach i zabawach. Miało to doprowadzić do pełnego rozluźnienia pacjenta i odpowiedniego nastawienia przed nocnymi odwiedzinami.

W teatrze w Epidauros, siedząc nawet w ostatnim, 54. rzędzie widowni, można bez trudu odróżnić odgłos spadającej lekkiej i ciężkiej monety, usłyszeć szelest przewracanej strony, czy nawet wdech i wydech występującego artysty. Fot. Guillén Pérez / Flickr,
W teatrze w Epidauros, siedząc nawet w ostatnim, 54. rzędzie widowni, można bez trudu odróżnić odgłos spadającej lekkiej i ciężkiej monety, usłyszeć szelest przewracanej strony, czy nawet wdech i wydech występującego artysty. Fot. Guillén Pérez / Flickr, CC BY-SA 2.0


Sanktuarium wczoraj i dziś

Sanktuarium w Epidauros działało przez wiele wieków – i w czasach Aleksandra Wielkiego, i w pierwszych stuleciach panowania rzymskiego. Dla niektórych Rzymian Asklepios stał się najwyższym bóstwem, które nazywano wręcz zbawicielem – pod koniec starożytności tak pisał o nim Julian Apostata (361–363): Syn boży, Asklepios, zstąpił na ziemię i w Epidauros zjawił się w ludzkiej postaci. Tutaj rósł, tu się wychował i w czasie swej wędrówki po ziemi podawał ludziom swą pomocną dłoń. Przebywa on wszędzie, i na lądzie, i na morzu, ale nie do każdego przychodzi. Jest zbawcą zarówno grzesznej duszy, jak i chorego ciała.

Rzymianie nie zawsze jednak szanowali sanktuarium, które po raz pierwszy zostało splądrowane przez Sullę. Podobnie jak z pogańskich ośrodków kultu w Delfach i w Olimpii, stąd także zabrał cenne posągi wotywne. Po Sulli dalszych spustoszeń dokonali piraci, jednak, pomimo zniszczeń, Asklepiejon pozostawał silnym ośrodkiem, któremu z czasem nadano nową funkcję: bastionu starej wiary wobec rozprzestrzeniającej się nowej religii, jaką było chrześcijaństwo.

Chociaż inne sanktuaria chyliły się ku upadkowi, Epidauros rozkwitało i wzbogacało się o nowe budynki. W pierwszych latach ery nowożytnej ustanowiono tu dwa nowe festiwale, które odbywały się każdego roku. Doszły również dodatkowe święta lokalne, którym towarzyszyły zmagania sportowe.

Pod koniec IV wieku na Peloponez dotarły barbarzyńskie hordy Gotów. 30 lat później, decyzją cesarza Teodozjusza II, publicznie zakazano praktykowania tu wszelkich religijnych ceremonii związanych z wielobóstwem. Ostateczna destrukcja tego niezwykłego miejsca nastąpiła 100 lat później, kiedy obszar Asklepiejonu nawiedziła seria trzęsień ziemi.

Epidauros czasów antyku ucichło, ale nie zostało zapomniane. 1500 lat później, podobni antycznym pielgrzymom, przybywają tu kolejni, bo współcześni goście. Z początkiem XXI wieku, niczym starożytni pacjenci, przechadzamy się po zielonych alejkach, co krok napotykając na swej drodze ruiny antycznych budowli.

Dzisiejsze wejście na teren historyczny nie odpowiada dawnym Propylejom; aby dostać się na obszar antycznego Asklepiejonu, do sanktuarium wchodzi się z zupełnie innej strony. Na miejscu trwają cały czas badania naukowe, a okres pandemii i uśpienia turystyki przyczynił się do nowych odkryć i renowacji starożytnych kamieni. Posługując się mapą, warto znaleźć ścieżkę prowadzącą do doliny, gdzie znajduje się doskonale zachowany stadion. W zawodach występowali tu ci, którzy swą tężyzną fizyczną potwierdzali tezę: “w zdrowym ciele zdrowy duch”. Nieco dalej zobaczymy dominujące nad okolicą pozostałości tajemniczego tolosu oraz ruiny abatonu, czyli sypialni, gdzie Asklepion miał pojawiać się przy cierpiącym, aby zasugerować mu sposób leczenia.

Panaceum, czyli lek na wszystko, to dla Greków m.in. oliwa z oliwek. Doskonała w kuchni, ma też świetny wpływ na urdoę i może być stosowana w łazience do zabiegów kosmetycznych, np. olejowania włosów. Nasze małe buteleczki greckiej oliwy Petrina sprawdzą się tu idealnie! Znajdziejsz je pod tym linkiem.
Panaceum, czyli lek na wszystko, to dla Greków m.in. oliwa z oliwek. Doskonała w kuchni, ma też świetny wpływ na urdoę i może być stosowana w łazience do zabiegów kosmetycznych, np. olejowania włosów. Nasze małe buteleczki greckiej oliwy Petrina sprawdzą się tu idealnie! Znajdziejsz je pod tym linkiem.

To, co w sanktuarium Asklepiosa pozostało najcenniejszego, to wspaniały antyczny teatr. Wybudowany w 300 roku p.n.e., był miejscem kulturalnych i religijnych wydarzeń. Pierwotnie na widowni znajdowało się 6 tys. miejsc; w wieku II p.n.e. dołożono drugie tyle. Liczba ta pokazuje, jak wielką atencją cieszyły się tutejsze wydarzenie ku czci Asklepiosa. Przez setki lat wystawiano tu dzieła antycznych literatów, zgodnie z przekonaniem, że leczenie ciała to również leczenie duszy. O tę ostatnią dbano poprzez kontakt z kulturą, a przyglądanie się z widowni losom bohaterów zachęcało do głębokiej refleksji, przyczyniając się do katharsis oraz uzdrawienia myśli.

Najsłynniejszy na świecie grecki teatr antyczny przyciąga tłumy gości również współcześnie. Po renowacji mieści się w nim nawet 14 tys. osób. Antyczna scena ożywa nie tylko za dnia, gdy docierają tu turyści, lecz przede wszystkim podczas letnich nocy, gdy odbywa się Festiwal w Epidauros – jedna z najważniejszych imprez kulturalnych Grecji. Najlepsi aktorzy prezentują zgromadzonej wielotysięcznej publiczności dzieła teatralne z czasów antyku. W tak przepięknym, niemal mistycznym otoczeniu współcześni artyści sięgają do korzeni kultury, wciąż na nowo czerpiąc z nich natchnienie. Niezwykłości spektakli dopełnia słynna na cały świat, wspaniała akustyka: wypowiadana na scenie kwestia słyszana jest doskonale w każdym miejscu ogromnej widowni. To kolejna osobliwość Epidauros, której tajemnicę antyczni zabrali ze sobą na tamten świat.

 

Zdjęcie główne: teatr w Epidauros, fot. Andy Montgomery / Flickr, CC BY-SA 2.0
Posted on

Kwiat migdałowca. Idzie wiosna!

Śliwa migdał (Prunus dulcis), bo tak brzmi właściwa polska nazwa rośliny, pochodzi z Azji Mniejszej, a więc śródziemnomorskich terenów Izraela, Libanu, Turcji. Nieodłącznie wiąże się też z krajobrazem Afryki Północnej i południowej części Europy – Hiszpanii, Serbii, Włoch. Niezwykle popularna jest w Chorwacji, szczególnie w regionie Dalmacji. Doskonale – bo od przeszło 10.000 lat! – znają ją także Grecy. Pestki dzikich migdałów znaleziono podczas wykopalisk datowanych na 8 tys. lat p.n.e. Nic dziwnego, że starożytni Rzymianie nazywali migdały greckimi orzechami.

Migdałowiec kwitnący na Majorce, luty 2019 roku, fot. Julia Wollner
Migdałowiec kwitnący na Majorce, luty 2019 roku, fot. Julia Wollner

Dziś w całym basenie Morza Śródziemnego najważniejszym ośrodkiem uprawy migdałowca jest hiszpańska wyspa Majorka, która w produkcji migdałów ustępuje tylko światowemu liderowi – Kalifornii. Rosną tu obie odmiany migdałowca – słodka (z której owoców powstaje np. pyszny marcepan i doskonały hiszpański napój horchata de almendra) i gorzka (ważna dla przemysłu kosmetycznego, kochającego łagodny dla skóry olejek migdałowy). Również w Hiszpanii celebruje się najważniejsze migdałowe święto – tzw. La entrada de la Flor obchodzone 1 lutego w Torrent pod Walencją. Korzenie festiwalu sięgają XVII wieku; do dziś cała lokalna społeczność cieszy się z ofiarowania pierwszej kwitnącej gałązki migdałowca Najświętszej Panience.

Vincent van Gogh, Kwitnący migdałowiec, 1890
Vincent van Gogh, Kwitnący migdałowiec, 1890

Słodki zapach kwiatów migdałowca zachwyca nie tylko zmysły – przywodzi także na myśl skojarzenia kulturowe. Najwięcej jest oczywiście tych biblijnych – migdały pojawiają się wielokrotnie chociażby w Księdze Wyjścia. W Księdze Jeremiasza migdałowiec określa się mianem drzewa czuwającego ze względu na jego kwitnienie przed wszystkimi innymi roślinami. Ślad tego zachwytu wczesnym przebudzeniem natury do dziś widoczny jest w języku hebrajskim, gdzie czasownik określający skupienie się na celu, uważność, rodzaj czuwania brzmi zupełnie, jak nazwa rośliny. Łączy ona delikatność i moc: w starożytności królewskie berła nierzadko wyrabiano właśnie z drewna migdałowca, wierząc, że zapewni ono rządzącemu mądrość i siłę. W ikonografii chrześcijańskiej pachnące kwiaty migdałowca symbolizują dziewictwo Maryi. Najsłynniejszym ich przedstawieniem w malarstwie pozostaje jednak seria dzieł Van Gogha powstała w 1888 i w lutym 1890 roku na południu Francji, w Saint-Rémy-de-Provence.

Posted on

Starożytni podobni do nas. Julia Wollner w Radiu Nowy Świat

Życie codzienne w starożytności to temat-rzeka, którą nieustannie zasilają nowe odkrycia archeologiczne, nowe interpretacje i wnioski. W nadchodzących miesiącach, w ramach naszego tematu roku “Codzienność”, wielokrotnie podglądać będziemy antycznych mieszkańców Śródziemnomorza. Na początek zapraszamy do wysłuchania audycji Dobrochny Surmy, która zaprosiła Julię Wollner na antenę Radia Nowy Świat. Pod nagraniem znajdziecie również drugi plik dźwiękowy z dłuższą opowieścią Julii, która nie została w całości wykorzystana w programie.

Audycja RNŚ:


Wersja rozszerzona – dłuższa opowieść Julii Wollner:

 

Zdjęcie główne:  Maria Dolores Vazquez / Unsplash
Posted on

Katarzyna Marciniak, Moja pierwsza mitologia

Kiedy byłam małą dziewczynką, całe dnie spędzałam na lekturze greckich i rzymskich mitów. Na pamięć znałam cudowne śródziemnomorskie opowieści zebrane i opowiedziane przez Jana Parandowskiego, moje sny wypełniały radosne gonitwy po lasach w towarzystwie samej Artemidy-Diany, a za najlepszego kolegę uważałam świetlistego Hermesa, przez Rzymian zwanego Merkurym.

Do moich ukochanych książek należały urocze publikacje Anny M. Komornickiej: Historie nie z tej ziemi oraz Nić Ariadny, czyli po nitce do kłębka (Wydawnictwa Radia i Telewizji, 1987 i 1989). Przybliżały one świat antycznych legend w sposób przystępny dla młodego czytelnika, wplatając historie o bogach i herosach w opowieści o codziennym życiu w XX-wiecznej Polsce. Ku uciesze mojej mamy-polonistki, tłumaczyły także liczne związki frazeologiczne, stanowiące ślady mitów w naszym języku. Dzięki nim doskonale wiedziałam, czym są objęcia Morfeusza, mentorski ton czy Ikarowe wzloty.

Długo szukałam podobnych lektur dla moich córek. Książki Komornickiej dawno już przeczytały, jednak z entuzjazmem nieporównywalnie mniejszym od mojego – świat sprzed 30 lat znacznie różni się od ich świata, a monotonna szata graficzna nie cieszyła oczu przyzwyczajonych do intensywnych kolorów. Z wielką radością przyjęłam więc wiadomość od wydawnictwa PWN, które opublikowało właśnie nową propozycję dla młodego czytelnika: Moją pierwszą mitologię Katarzyny Marciniak. Pięknie oprawiony pierwszy tom z malarskimi ilustracjami Aleksandry Bobrek wprowadza dzieci w świat niezwykłych opowieści dawnych Greków i Rzymian dotyczących początków ludzkości; podobnie do moich lektur z dzieciństwa pokazuje, w jaki sposób mity obecne są w naszym współczesnym życiu oraz jak często odnosimy się do nich, mówiąc w języku dalekim od greki i łaciny.

 

Postacie z mitologii wciąż żyją wśród nas. Każdy może je spotkać – także wy – trzeba jednak uważnie się rozglądać. Jeśli ktoś przez cały dzień wpatruje się w ekran telewizora, komputera czy smartfona, nie zauważy przecież, że zza drzewa za oknem wygląda nimfa – pisze we wstępie Katarzyna Marciniak. – Pozwólcie działać wyobraźni i twórzcie – razem z rodziną, z przyjaciółmi lub samodzielnie – nowe historie o bogach, stworzeniach i bohaterach. Dzięki temu postacie z mitologii będą zawsze blisko was. Wspólnie przeżyjecie tak wspaniałe przygody, że później uśmiechniecie się za każdym razem, gdy sobie o nich przypomnicie. Dokładnie tak było przed laty w moim przypadku, a perypetie, które przeżywałam w towarzystwie mitologicznych postaci, doprowadziły mnie do wyboru studiów, zawodu, do powstania “Lente”… Ciekawam ogromnie, do czego doprowadzą Wasze i moje własne dzieci!

 

Katarzyna Marciniak, Moja pierwsza mitologia, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2021
Posted on

Villa Palagonia. Z wizytą u potworów

Bagheria to mała miejscowość pod Palermo, współcześnie znana jako miejsce urodzenia artystów: malarza Renata Guttusa oraz reżysera Giuseppe Tornatorego. Trafiają tam czasem koneserzy sztuki i turyści, szukający kadrów z filmu Baaria. Jednak największym magnesem jest chyba pałacyk Palagonia, odwiedzany i opisywany przez literatów i artystów od XVIII w. Byli tu Brydone, Goethe; byli nasi piszący podróżnicy, jak hrabia Michał Jan Borch, Julian Ursyn Niemcewicz czy Michał Wiszniewski. Barokowa willa stanowiła dla nich swoiste curiosum i istotny punkt na mapie Grand Tour.

fot. Jean-Pierre Bazard Jpbazard / Wikimedia,  GNU Free Documentation License
fot. Jean-Pierre Bazard Jpbazard / Wikimedia,  GNU Free Documentation License


Willa Potworna

Przez lata znałam Villę Palagonia jedynie z dawnych opisów i starej ryciny hrabiego Borcha (patrz pierwsza ilustracja). Rok temu w ciepły listopadowy dzień pojechałam wreszcie zobaczyć ten stary pałacyk, powstały w XVIII w. na fali mody na letnie domy arystokratów.

Willa zaprojektowana została przez architekta Tommaso Napoli z udziałem Agatina Daidonego w stylu wczesnego sycylijskiego baroku. Stanowić miała siedzibę rodu Francesca Ferdynanda I Graviny Cruyllas, V księcia Palagonii. Do domu otoczonego zielenią prowadziła niegdyś wąska droga między murami, z których na gości spoglądały oczy rozmaitych potworów. Dziś bramę wjazdową od rodowego domostwa dzieli gęsta miejska zabudowa. Pałacyk okala jedynie mały ogród.

 

Swoją złą sławę willa zyskała w połowie XVIII w. za sprawą wnuka wspomnianego księcia. Przeszedł on do historii jako twórca ekscentrycznych dekoracji, którym pałacyk zawdzięcza swą zwyczajową nazwę: Villa dei Mostri (Willa Potworów). Anegdoty i legendy mówią o nieszczęśliwej miłości kalekiego arystokraty zakochanego w swej niezwykle urodziwej i mało cnotliwej małżonce. Jej niewierność doprowadziła wzgardzonego i upokorzonego męża do  szaleństwa. Oto przed bramami i na murach okalających willę zaczęły pojawiać się wyobrażenia postaci – domniemanych spotworzałych kochanków. Sto piersi bez głów! Sto głów bez ciał! Rozproszone bez porządku, tu i tam, stwarzają wrażenie prawdziwego horroru, prawdziwej rzeźni – pisał porażony hrabia Michał Borch, wulkanolog i badacz Sycylii w XVIII w.[1].

Brama do Villa Palagonia


Obłąkany korowód

U wejścia do ogrodu pełnego palm i drzew pomarańczowych gości witają dziwaczni strażnicy, w tym toporna figura zdegenerowanej kobiety z głową konia. W tle rysuje się złocista barokowa sylweta willi. Całość ogrodu otaczają półkoliście mury, bramy i oficyny z zaskakującymi ozdobami. Z kamiennych szczytów zerkają na nas złe oczy dziwacznych postaci: chorych, chromych, nierzeczywistych i potwornych. Jak pisał Goethe, mieszają się one z równie dziwnym światem zwierzęcym. Oto koń z rękami człowieka, głowa końska na ludzkim ciele, zdeformowane małpy, niezliczone smoki i węże, wszelkiego rodzaju łapy poprzyczepiane do najrozmaitszych korpusów, głowy podwójne i zamienione[2]. W kłębowisku ciał trudno rozróżnić poszczególne osoby; patrząc na nie, bezskutecznie szuka się jakiejś przewodniej myśli, ładu i porządku. Występują czasem parami, czasem w trójkę, w jakimś zawiłym i niezrozumiałym szyku, jak w szalonym tańcu czy okrutnej procesji. Toporność i tandetność ich wykonania wprawia obserwującego w dziwny nastrój; powoduje niepokój. Jak pisał Julian Ursyn Niemcewicz, smutek, odraza, gniew nawet biorą patrząc na te szaleństwa[3], które tylko obłąkanie i najdziksza imaginacja utworzyć mogą[4]. Dziwił się, że w kraju sztuki i pamiątek starożytności, właściciel willi wzgardził nimi, by się monstrami najdzikszymi otaczać[5]. Dziś dziwacznych rzeźb jest o wiele mniej niż pierwotnie. Wykonane z nietrwałego tufu ulegają rozpadowi, a ich straszne rysy zacierają się, nadal jednak wzbudzając zdziwienie i zaskoczenie.


Świat w zamglonych zwierciadłach

Willę można dziś zwiedzać. Obejrzeć warto liczne, choć puste pomieszczenia (pałacyk w chwili obecnej pozbawiony jest mebli), hol ozdobiony iluzjonistycznymi freskami o tematyce mitologicznej (m.in. prace Herkulesa), stare posadzki i blaknące malowidła na ścianach. Największe wrażenie robi wielka, mroczna sala balowa z porażającą ilością zdobień. Jej sufit wypełniają stare, ściemniałe zwierciadła, które, jak pisali dawni podróżnicy, zwielokrotniały odbicia wirujących w tańcu par na dole, tworząc niezwykłe kłębowisko dziesiątek tancerzy. Zanurzając się w tę osobliwą atmosferę, nietrudno uwierzyć w opisy ekscentrycznego wyposażenia, które obmyślił  dla swej posiadłości Książę Gravina. W samym zamku, którego wygląd zewnętrzny pozwala się spodziewać znośnego wnętrza, znowu buszuje gorączka księcia (…). Z każdego kąta wyziera jakieś dziwactwo [6]pisał Goethe. Były to fotele o nierównych nogach, pełne ukrytych gwoździ i szpilek, czy gabinet krzywych luster. Przedstawiały świat zdegenerowany, brzydki, groteskowy. Może tak odbierał go nieszczęśliwy książę, żyjący na granicy obłędu pod palącym słońcem Sycylii.

 

JUŻ NIEBAWEM W SPRZEDAŻY: Lampart w pomarańczach Ewy Karoliny Cichockiej

Lampart w pomarańczach to propozycja dla tych, którzy pragną zwiedzić Sycylię w sposób nietypowy: szlakiem kulinarnym. Poszukując smaku tej włoskiej wyspy pomiędzy Europą a Afryką, trafimy na barwne i gwarne targi i festy, zwiedzimy tonnary związane z połowem tuńczyków, znajdziemy się na planie filmowym i w pałacu przy książęcym stole. Poznamy proces produkcji oliwy, uprawę winorośli i sekrety popularnej kuchni ulicznej. Dowiemy się, co lubili jadać mafijni bossowie i komisarz Montalbano, a dzięki przepisom zamieszczonym przez autorkę będziemy mogli przyrządzić je sami.

 

[1] M.J.Borch Listy o Sycyii i Malcie, Instytut Historii Nauki im.L. i A.Birkenmajerów PAN, Warszawawa 2015, s. 238.

[2]J.W.Goethe, Podróż włoska, PIW, Warszawa 1980, s. 218.

[3] Niemcewicz, Pamiętniki czasów moich, T.I.PIW, Warszawa 1959, s. 193.

[4] Tamże, s. 193.

[5] Tamże, s. 193.

[6] J.W.Goethe, Podróż włoska, PIW, Warszawa 1980, s.219.

 

Zdjęcie główne: Villa Palagonia, fot. Jean-Pierre Bazard Jpbazard / Wikimedia,  GNU Free Documentation License
Pozostałe zdjęcia z archiwum autorki, chyba, że zaznaczono inaczej
Posted on

Božidar Jezernik, Kawa

Czym jest kef? Siedzeniem bez ruchu i nicnierobieniem. Co więcej, jest brakiem chęci do robienia czegokolwiek – ogarnia nas bowiem błogi spokój. Tkwimy w jednym miejscu i rozkoszujemy się przyjemnym rozleniwieniem. Tureckie słowo kef oznaczające ten stan zrobiło na Bałkanach prawdziwą furorę. W greckiej wersji jest to kefi, w arumuńskiej chefe, w słowiańskich językach południowych – keif, kef, ćeif, ćef. Arabowie dodają swój kaif. Sytuacji, w której oddajemy się tej miłej kontemplacji, powinna towarzyszyć kawa. Najlepiej gorzka, mocna, bez żadnych dodatków.

Wino Arabów, antidotum na wszelkie dolegliwości, środek antybachusowy, intelektualna używka  – to jedne z wielu określeń, które można znaleźć w książce słoweńskiego etnologa i antropologa Božidara Jezernika zatytułowanej Kawa. Na dwustu stronach swojej pracy Jezernik przedstawia bogatą i skomplikowaną biografię tego niezwykłego napoju. Według badacza, żadne przeszkody – ani geograficzne, ani polityczne czy religijne – nie były w stanie pokonać triumfalnego pochodu kawy przez Europę i inne kontynenty. Pięćsetletnia historia kawy miała początek w Etiopii, choć pierwsza wzmianka na jej temat pochodzi z 1511 roku z Mekki na zachodnim brzegu Półwyspu Arabskiego. Z Etiopii kawa powędrowała do Jemenu i innych krajów tego regionu, na Bliski Wschód,  do Turcji, wreszcie do Europy i pozostałych części świata: do Stanów Zjednoczonych, Brazylii, Argentyny.


Kawa
Jezernika to historia uwielbienia dla aromatycznego napoju i nienawiści do niego, gloryfikowania zalet i potępienia jego pobudzającego i ożywczego działania. Kawa zmieniała życie, obyczaje, a nawet wzniecała rewolucje. W momentach skrajnych skazywano ją na ekskomunikę, w chwilach popularności łączono ją z religią albo – bardziej prozaicznie – próbowano znaleźć jej tańsze, lepsze, bardziej dostępne odpowiedniki. Ziarna kawy zastępowano np. cykorią (w Niemczech); na Wyspach Brytyjskich została wyparta przez herbatę. Trzy europejskie kraje twierdzą, że to one wprowadziły zwyczaj picia kawy na kontynencie: Francja, Włochy i Anglia. Ich wydawnictwa encyklopedyczne przekonują, że pierwsze kawiarnie powstały odpowiednio w Marsylii, Wenecji i Oksfordzie. Historia kawy pokazuje doskonale, że każde miejsce, każdy czas, a także każda grupa społeczna kształtują gust i kryteria, zgodnie z którymi coś staje się przedmiotem pożądania, a co innego jest od tego dalekie.

Książka Jezernika to także przegląd sposobów parzenia kawy. Autor jest zwolennikiem metody stosowanej na Półwyspie Arabskim: zmieloną kawę zalewa się wrzątkiem, a następnie przykrywa naczynie wieczkiem w oczekiwaniu na opadnięcie fusów. Następnie napar przelewa się szybko do innego naczynia, ponowne dodaje kawę, doprowadza do wrzenia i wreszcie uzyskuje mocny napój. Podaje się go w filiżankach bez fusów lub z nimi, jak robią to Turcy.

Błyskotliwy, niezwykle erudycyjny esej Jezernika czyta się jednym tchem. Nie tylko dlatego, że dotyczy materii dobrze nam znanej i bliskiej. Autor umiejętnie łączy fakty historyczne ze swobodną opowieścią oddziałującą na nasze zmysły i wyobraźnię; anegdoty przeplatają się z przemyśleniami natury ogólnej. Miłośnicy języka znajdą tu wiele objaśnień znaczeń związanych z kawą, z kulturą Śródziemnomorza i nie tylko. Od nazwisk i cytatów z literatury fachowej można dostać zawrotu głowy, ale talent pisarski Jezernika powoduje, że czytelnik ani przez chwilę nie czuje się przytłoczony niesłychaną liczbą informacji.

Kawa to doskonała lektura nie tylko dla miłośników tego napoju. To historia, polityka, obyczaje, życie społeczne naszej cywilizacji.

Božidar Jezernik, Kawa, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2011, tłumaczyła Joanna Pomorska

 

UWAGA: Mamy dla Was zniżkę 10% w Cophi.pl. – sklepie z najlepszą kawą i niezwykłymi akcesoriami dla kawoszy: od kawiarek po skarpetki, od plakatów po biżuterię.
Wystarczy wpisać hasło: Jezernik

Cophi prowadzi Uri Wollner, mąż Julii. Bez Cophi nie byłoby Lente!

 

Posted on

Krem pistacjowy z białą czekoladą

W naszej szerokości geograficznej tradycyjne włoskie śniadanie, złożone z cappuccino lub caffè latte i rogalika, może wydać się niewystarczające – szczególnie w mrozy. Dodajmy do niego pyszny, sycący krem inspirowany sycylijskimi smakami, pocelebrujmy dłużej moment z filiżanką kawy. I ruszajmy na podbój świata!

 

Składniki:

300 g obranych pistacji
100 g białej czekolady
szczypta soli

Pistacje blendujemy w blenderze lub malakserze do osiągnięcia konsystencji masła. W zależności od mocy sprzętu, może zająć to kilka do kilkanaście minut.

W trakcie ucierania robimy przerwy (żeby nie spalić urządzenia) i zgarniamy masę, która osadza się na brzegach malaksera.

Czekoladę łamiemy na kawałki i rozpuszczamy w kąpieli wodnej.

Rozpuszczoną czekoladę i szczyptę soli dodajemy do malaksera i miksujemy do połączenia się składników.

Gotowy krem przekładamy do słoiczka.

Szczelnie zamknięty w lodówce krem możemy przechowywać przez 2-3 tygodnie.

Podajemy na śniadanie z maślanymi rogalikami.

Posted on

Mikołaj Buczak, Sobremesa. Spotkajmy się w Hiszpanii

Pisząc o lekturach dotyczących krajów śródziemnomorskich, przedstawiam Wam zwykle teksty literackie, o wysokich walorach artystycznych. Poznawanie regionu nie może być jednak ograniczone do kultury wysokiej, która nie powstałaby przecież, gdyby nie to, co zwykłe i codzienne. Sacrum nie potrafi istnieć bez profanum.

Z radością witam więc książki, które pokazują życie w krajach Południa od tej najprostszej, powszedniej strony – bez przekłamań, po solidnej obserwacji, z pewną dozą krytycyzmu, ale i z uśmiechem, wyrozumiałością i otwartością na to, co inne. Takim tekstem jest bestsellerowa Sobremesa Mikołaja Buczaka, której nakład, o ile wiem, wyprzedał się błyskawicznie – dziś chętni szukać muszą egzemplarzy na rynku wtórnym. Napisana w tonie przypominającym blogową narrację, opisuje hiszpańskie zamiłowanie do gromadnego spędzania czasu – wszak nację tę nierzadko określa się półżartobliwym mianem patologicznie towarzystkiej. Im liczniej, tym lepiej i weselej!

Dobre towarzystwo i radosna atmosfera, którą stworzyć można nawet w najskromniejszych okolicznościach, pozwalają Hiszpanom osiągnąć coś, co określa się mianem holganza – zadowolenia
Dobre towarzystwo i radosna atmosfera, którą stworzyć można nawet w najskromniejszych okolicznościach, pozwalają Hiszpanom osiągnąć coś, co określa się mianem holganza – zadowolenia

 

Autor prezentuje różne aspekty codziennego życia w Hiszpanii, wychodząc od tytułowego pojęcia sobremesy. Określa ono czas spędzany przy stole już po zakończeniu posiłku, wypełniony rozmową, żartami, cieszeniem się kawą czy kieliszkiem likieru, przede wszystkim jednak towarzystwem. Z uśmiechem czyta się przywoływane przez Buczaka anegdoty, takie jak ta dotycząca hiszpańskich studentów przyjeżdżających do Polski w ramach programu Erasmus. Okazuje się, że narzekają oni w naszym kraju szczególnie na jedną kwestię: brak tzw. zona común (części wspólnej) w akademikach. Zdziwieni tym faktem, niestrudzenie szukają przestrzeni do wspólnego spędzania czasu, na przykład kolonizując kuchnie na piętrach, gdzie mieszka najwięcej przybyszów z Półwyspu Iberyjskiego. Podobnych, dobrze zaobserwowanych ciekawostek jest w książce wiele, a każda da nam odrobinę do myślenia. Może warto czegoś się od Hiszpanów nauczyć? W wielu opracowaniach sobremesa wymieniana jest wszak jako jeden z hiszpańskich kluczy do szczęśliwego życia. I choć jest to ogromne uproszczenie, to nie widzę przeciwwskazań, by poszukiwań szczęścia nie zacząć od lektury tej bardzo sympatycznej książki.

 

Mikołaj Buczak, Sobremesa. Spotkajmy się w Hiszpanii, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 2020
Posted on

Berberyjski Nowy Rok. O Yennayer i rdzennej ludności Maroka

Słów słodkich, wreszcie groźnych Persej nie oszczędza,
Lecz słabszy – bo któż mógłby Atlasowi sprostać? –
“Gdy nie mogę od Ciebie gościnności dostać,
Przyjm ten dar!”– rzekł i w lewą stronę obrócony,
Wskazuje mu twarz zgubną ohydnej Gorgony.
Atlas zostaje górą; z włosów las wysoki,
Z kości skały, z rąk, z barków powstały gór
Boki;
Co dawniej głową było, jest dziś góry szczytem.
I jak w księdze przeznaczeń miało być
Wyrytem,
Nabrzmiał, rozrósł się Atlas w dalekie przestrzenie
I dziś spoczywa na nim całe gwiazd sklepienie.

Owidiusz, Przemiany, tł. Bruno Kiciński

 

Już od dawna mityczny tytan nie dźwiga na swych barkach sklepienia niebieskiego samotnie. Opierając swe stopy na ciele Atlasa i wpatrując się w gwiazdy, te same, które zwykł podziwiać Hesperos, towarzyszy mu pewien pradawny lud, którego historia i mitologia ściśle łączą się ze starożytnym Śródziemnomorzem. Lud ten zwykł sam siebie określać mianem „Amazigh” (w liczbie mnogiej „Imazighen”) – „wolnymi ludźmi”. W Europie nadaliśmy mu miano „Berberów” – od starogreckiego słowa barbaros (βάρβαρος), rozpowszechnionego przez Rzymian i oznaczającego kogoś obcego, niecywilizowanego, kto posługuje się niezrozumiałą mową.

Nie wiadomo, kiedy dokładnie Imazighen pojawiają się na ziemiach północnej Afryki, ale najstarsze wzmianki o tych koczowniczych, walecznych plemionach zapisano egipskimi hieroglifami w roku 1295 p.n.e – mówią głównie o relacjach handlowych łączących Meshwesh, libijskich Amazigh, z władcą Amethotepem III. Pewne jest też, że zna ich cały antyczny świat, z którym dzielą nie tylko terytoria, ale również bóstwa. Swój los zawierzają więc zarówno Księżycowi, Słońcu, twardym, nieustępliwym Skałom, jak i Tanit, fenickiej bogini miłości. Drżą przed Antajosem, wojowniczym potomkiem Posejdona i Gai, który, jak oni, leczy swe rany, oddając ból Ziemi. Kłaniają się Amonowi, najpotężniejszemu z bogów, a porady szukają u Neit, której bezgraniczna mądrość służy również Egipcjanom. Są wśród nich wyznawcy judaizmu, a w III wieku n.e. pojawiają się chrześcijanie.

Mijają dni, lata, dekady, stulecia. Ludy Amazigh, zmęczone odwieczną tułaczką, odnajdują szczęście w osiadłym życiu. Zajmują się głównie handlem i rolnictwem, a w czasie wojen punickich tworzą pierwsze państwa: królestwo Numidii oraz królestwo Mauretanii ze wspaniałą stolicą Walili (Volubilis), której zapierające dech w piersiach ruiny możemy oglądać do dziś, zaledwie 63 km od Fezu.

Ruiny Volubilis, fot. Prioryman / Wikimedia, CC BY-SA 3.0

Ziemie zamieszkałe przez Imazighen przemierzają kolejni zdobywcy: rozmiłowani w handlu Fenicjanie, niepokonani Rzymianie, wschodniogermańskie plemiona Wandalów czy nieznający umiaru Bizantyjczycy. Wszyscy oni pozostawiają swój ślad, ale nie potrafią w pełni podporządkować sobie rdzennych mieszkańców północnej Afryki. W VII wieku tętent tysięcy końskich kopyt ogłasza nowych przybyszów. Pochodzą z dalekich krain i przynoszą ze sobą całkiem nową religię, która wkrótce zawładnie sercami i umysłami ludności całego Maghrebu. Tą religią jest islam. Zepchnięci przez Arabów Imazighen wycofują się w górskie rejony Rif oraz pasmo Atlasu. Z czasem porzucają stare wierzenia, jednak ich tradycja i silna potrzeba niezależności pozostają niezmienne – aż do dzisiaj.

12 stycznia 2021 r., podobnie jak w latach poprzednich, Imazighen, którzy stanowią około 40% populacji Maroka, obchodzą Nowy Rok, zwany Yennayer. Święto związane jest przede wszystkim z kalendarzem agrarnym, z ogromnym, pełnym miłości przywiązaniem do ziemi. W 1980 roku Ammar Negadi, berberyjski pisarz i aktywista algierskiego pochodzenia, założył w Paryżu stowarzyszenie Tediut n’Aghrif Amazigh, które wkrótce potem opublikowało pierwszy kalendarz ludów Imazighen.  Za punkt zerowy historii obrano rok 950 p.n.e., kiedy to władca Amazigh Szeszonk I wstępuje na egipski tron, zostając pierwszym faraonem XXII dynastii. To właśnie dlatego dla ludów Amazigh nastaje dziś rok 2971.

Ahwasz to rodzaj zespołowego tańca i muzykowania
Ahwasz to rodzaj zespołowego tańca i muzykowania z okazji świąt, fot. Anka Florczak

W przygotowania do Yennayer, trwające czasami nawet kilka dni, angażują się wszyscy – rodziny, przyjaciele, całe lokalne społeczności. W Algierii, Tunezji, Libii oraz ośrodkach kultury berberyjskiej rozsianych po całym świecie przyrządza się z tej okazji aromatyczne dania. W Maroku jest ich naprawdę dużo i różnią się nieco w zależności od regionu. W południowo-wschodniej części kraju gotuje się wyjątkową odmianę kuskusu, dużo bogatszą niż ta jedzona zazwyczaj. Kuskus z siedmioma warzywami jest prawdziwą ucztą, także dla oka. Składa się między innymi z drobno posiekanej cebuli, duszonej wołowiny, eksplodujących sokiem pomidorów, młodych cukinii oraz ziarenek kuskusu, przesypujących się przez palce niczym rozgrzane piaski Sahary, znad których unosi się odurzający zapach przypraw – barwiącej palce kurkumy, jasnożółtego imbiru, czarnego pieprzu, cieniutkich czerwonych niteczek szafranu i zielonych listków kolendry. W środku tego warzywnego raju niektóre z rodzin ukrywają pestkę daktyla lub kawałek migdała. Kto go odnajdzie, może liczyć na Bożą przychylność przez cały nadchodzący rok.

Leżące w południowo-centralnym rejonie Sous miasteczko Tafraout słynie zaś z ourkimen – dania na bazie zbóż, urozmaiconego ziarnkami kukurydzy, soczewicy oraz fasoli, którego głównym składnikiem jest baranie kopyto. Inne wspaniałe potrawy to tagola serwowana z daktylami oraz olejem arganowym, placki msemen, ociekające miodem sezamowe słodkości, suszone owoce czy orzechy przeróżnych kształtów.

My polecamy marokański olej arganowy do pielęgnacji skóry i włosów!
My polecamy marokański olej arganowy do pielęgnacji skóry i włosów! Kupisz go w naszym sklepie, pod tym linkiem

By uczcić ten wyjątkowy dzień, Imazighen wkładają swoje najlepsze stroje. Kobiety przywdziewają wielobarwne kaftany, które zbierają w talii szerokim pasem i ozdabiają ogromną ilością tradycyjnie srebrnej biżuterii. Pobrzękują amulety, podzwaniają ciężkie naszyjniki o charakterystycznych geometrycznych formach, a w promieniach wszechobecnego słońca błyszczy tazra – wieńcząca głowę ozdoba przypominająca diadem lub koronę. Mężczyźni zakładają eleganckie gandory, zaś dzieci wzruszające miniaturowe wersje dorosłych strojów. Gdy wszystko jest wreszcie gotowe, można zasiąść do suto zastawionych stołów, a później poddać się skocznemu rytmowi ahwasza, wirować w tańcu do nowoczesnych nut shaabi lub wsłuchiwać się w słowa prastarych pieśni, których kojące słowa mówią o miłości, szczodrości Matki Natury i niegasnącej nadziei. W całym Maroku organizowane są wykłady, a także koncerty, parady koni czy rozświetlające noc pokazy sztucznych ogni. Duża część zebranych nie rozstaje się z niebiesko-zielono-żółtymi flagami z królującym po środku czerwonym znakiem. Ten znak to yaz – litera alfabetu oznaczająca również wolnego człowieka.

Yaz, fot. Anka Florczak
Yaz, fot. Anka Florczak

 

Niektórzy trzymają flagi w rękach, jeszcze inni zarzucają je na plecy. Dla wszystkich jednak są jednakowo ważne, bo symbolizują trwającą od wieków walkę. Walkę o uznanie Yennayer za święto narodowe, walkę o równe prawa, o postawienie kultury rdzennych mieszkańców Maghrebu na równi z wszechobecną kulturą arabską, o odzyskanie należnego miejsca na politycznej i kulturowej mapie świata, który tak wiele może się od Imazighen nauczyć. To między innymi dzięki nim ma szansę przypomnieć sobie, na czym polega skromność, oparty na szacunku kontakt z naturą, umiłowanie piękna,w każdej jego postaci. I upewnić się, że zawsze warto walczyć o to, co naprawdę istotne.

 

Zdjęcie główne: dziewczęta Amazigh, fot. Taha Krewi / Flickr, CC BY 2.0
Posted on

Ceramika sycylijska

Jakiś czas temu Dolce&Gabbana wypuścili kolekcję inspirowaną sycylijskim folklorem (to ukłon w stronę sycylijskich korzeni Domenica Dolce). Na ubraniach pojawiły się charakterystyczne scenki występujące na ceramicznych kafelkach, malowane ptaki i herby, a na kolczykach i butach o niebytycznie wysokich obcasach – ucięte głowy kobiety i czarnoskórego mężczyzny w turbanie. Ale dlaczego ucięte? I w ogóle głowy? Legenda sięga roku 831, kiedy wyspą zaczęli rządzić Arabowie…

Miłość, zdrada i zemsta

W palermitańskiej dzielnicy Kalsa mieszkała wówczas niebywałej urody dziewczyna, która lubiła zajmować się kwiatami na swoim balkonie. Pewnego dnia obok jej domu przechodził mauretański kupiec. Zobaczywszy ją, zakochał się na zabój. Dziewczyna odwzajemniła jego uczucie. Niestety okazało się, że kupiec zostawił w kraju żonę i dzieci. Oszukana dziewczyna nie mogła mu tego darować. Kiedy spał, panna ucięła mu głowę i zasadziła w niej bazylię. Roślina wzrastała tak bujnie, że wkrótce stała się obiektem zazdrości sąsiadów. Nie minęło wiele czasu, aż zaczęli oni rywalizować między sobą, zamawiając u lokalnych rzemieślników ceramiczne doniczki w kształcie głowy Maura (la testa di Moro).

Od kolorów sycylijskiej ceramiki mogą rozboleć oczy!
Od kolorów sycylijskiej ceramiki mogą rozboleć oczy!

Według innej legendy historia dotyczyła zakazanej miłości. Oto dziewczyna ze szlacheckiego palermitańskiego rodu zakochała się w młodym Arabie. Kiedy ich miłość wyszła na jaw, skazano oboje na śmierć – ich głowy zostały ścięte i, ku przestrodze, wystawione na widok publiczny na jednym z balkonów.

Dziś ceramiczne głowy stoją w przydomowych ogródkach, przy drzwiach do restauracji lub zdobią mury ogrodzeń. Kobiece i męskie. O twarzach białych jak śnieg lub czarnych jak smoła i w mocnym makijażu. Z kwiatami i owocami zdobiącymi ich włosy (winogronami, cytrusami, z motywem opuncji figowej). Z kolczykami w uszach, w turbanach lub koronach.

Wystawa sklepu w Katanii, for. M. Jakóbczyk
Wystawa sklepu w Katanii, for. M. Jakóbczyk

Arabskie korzenie

Ceramikę na Sycylię przywieźli Arabowie. Źródła podają, że w Santo Stefano di Camastra – miasteczku w prowincji Mesyna – znajdowało się wiele jaskiń, z których czerpano glinę. Pierwsze wyroby z tego materiału powstawały tam już w XI wieku. Produkowano wtedy przede wszystkim przedmioty domowego użytku, takie jak dzbany na wodę, wielkie ceramiczne słoje na oliwę czy naczynia różnej wielkości. W średniowieczu produkty z Santo Stefano di Camastra zaczęły być rozpoznawane nie tylko na wyspie, ale także eksportowane do innych rejonów Półwyspu Apenińskiego.

Uliczka w Taorminie, fot. Julia Wollner
Uliczka w Taorminie, fot. Julia Wollner

Prawdziwy przełom nastąpił jednak w XVII w. kiedy to lokalni mistrzowie rozpoczęli produkcję płytek ceramicznych, malując je na intensywne kolory: pomarańczowy, czerwony, żółty czy zielony. Zaczęto używać ich do wykładania podłóg w domach prywatnych, w kościołach, do ozdoby grobów czy fontann oraz do oznaczania numerów domostw. Dzisiaj głównymi ośrodkami słynącymi z produkcji ceramiki, poza Santo Stefano di Camastra, są Caltagirone (słynące ze schodów, w których podstawy stopni wyłożone są ceramicznymi płytkami), Palermo, Trapani, Burgio i Sciacca.

Graffiti w Caltagirone nawiązujące do miejscowej ceramiki, fot. Ralf Steinberger / Flickr, CC BY 2.0


Ceramiczne motywy

W Palermo na targu Ballaró funkcjonuje kilka stoisk, na których można zaopatrzyć się w kafelki z odzysku. Ceny potrafią być obłędne, za to kilka płytek nad blatem w kuchni z pewnością zrobi wrażenie. Również doniczki z głową Maura na ogół przekraczają budżet przeciętnego turysty i… jego możliwości transportowe – tak są duże i ciężkie. Istnieją na szczęście drobniejsze przedmioty, jak talerze, półmiski, patery na owoce, dozowniki na oliwę czy numerki na drzwi, które przyniosą równie wielką radość. Ozdabiane są różnymi motywami. Jednym z nich są sycylijskie słońca o twarzy młodzieńca. Związane z kultem bóstw solarnych, miały być źródłem życia i energii.

Słońce w Caltagirone, fot. Julia Wollner
Słońce w Caltagirone, fot. Julia Wollner

Twarz kobiety meduzy, zwana Trinacrią, jest kolejną dekoracją często pojawiającą się na ceramice. Trinacria to starożytna nazwa Sycylii; odchodzące z głowy kobiety nogi symbolizują trzy rogi wyspy, ewentualnie trzy morza oblewające Sycylię. Meduza, pierwotnie kojarzona z mitologiczną dziką bestią siejącą śmierć i zniszczenie, z czasem zaczęła być pojmowana zupełnie inaczej – mieszkańcom wyspy zapewniała szczęście i pomyślność.

Trinacria w Caltagirone, fot. Julia Wollner
Trinacria w Caltagirone, fot. Julia Wollner

Na ceramice portretowana jest z rumianymi policzkami i dobrodusznym uśmiechem na ustach. Na jej głowie można dostrzec namiastkę włosów, które wyglądają jak splątane ze sobą węże, a pośród nich wystające trzy łany zboża. Postać widnieje na fladze Sycylii.

Talerz z Trinacrią w Caltagirone, fot. Julia Wollner
Talerz z Trinacrią w Caltagirone, fot. Julia Wollner

Co ciekawe, pośród ceramicznych wyrobów nie uświadczysz kafelków-herbów z włoską flagą. Tutaj nadobitniej widać odrębność i dumę Sycylijczyków, niechętnych wszelkim zależnościom politycznym i gospodarczym od Rzymu. Ale już szyszki pinii to powszechny element ozdobny, zwłaszcza na bramach, furtkach, ogrodzeniach i balustradach. W starożytności symbolizowały płodność i przychylność bogów. W dobie chrześcijańskiej miały wywoływać skojarzenie z biblijnym rajskim drzewem życia. Według świętego Ambrożego fakt, że pinie owocują o każdej porze roku, jest symbolem życia wiecznego.

Kwietnik w Caltagirone, fot. Julia Wollner
Kwietnik w Caltagirone, fot. Julia Wollner

Pośród niezliczonych ceramicznych cudów pojawiają się również płytki przedstawiające różnorakie historie. W ich produkcji przoduje miasteczko Mazara del Vallo leżące w prowincji Trapani. Warto wspomnieć o wkładzie, jaki w sycylijską sztukę ceramiczną mieli młodzi artyści z tamtejszego Instytutu Sztuki Regionalnej. Tradycjom starożytnym nadali bowiem rys nowoczesności. Efekty można podziwiać, błądząc po zakamarkach mazarskiego starego miasta, gdzie drzwi pomalowane są na intensywny granat, a na murach domów pysznią się dużych rozmiarów ceramiczne kafle ukazujące scenki rodzajowe z życia Sycylii. To taka historia w pigułce dla opornych. Dowiecie się na przykład, jak normandzki książę Roger z Hauteville w północnej Francji ostatecznie wyrwał Sycylię z rąk Arabów; znajdziecie opis pierwszego parlamentu, jaki kiedykolwiek zebrał się na Sycylii. Poznacie też historię młodego Wita. W obawie przed złym ojcem, który wykrył chrześcijańskie zapędy swojej latorośli, uciekł on z rodzinnego domu na białym koniu, w towarzystwie swojej piastunki.

Słońce-kalendarz w Caltagirone, fot. Julia Wollner
Słońce-kalendarz w Caltagirone, fot. Julia Wollner

Historię wyrobów otrzymywanych w wyniku wypalenia odpowiednio uformowanej gliny, a także przebieg całego procesu, poznać możemy w Muzeum Ceramiki w Caltagirone. Wystawa obejmuje około 2 500 ceramicznych przedmiotów i kafelków powstałych od czasów saraceńskich po obecne. Droga do muzeum prowadzi przez ogród publiczny, kończący się tarasem ozdobionym XVIII-wiecznymi płytkami.

 

Zdjęcie główne: pies w Caltagirone, fot. Uri Wollner
Posted on

Eliezer Ben Jehuda. Rzecz o wskrzeszeniu języka hebrajskiego

Artykuł ukazał się drukiem w papierowym wydaniu magazynu Lente. Jego nakład jest już wyczerpany, ale kupić można e-book dostępny tutaj:  “Odrodzenie”.

Niektórzy językoznawcy postrzegają współczesny język hebrajski jako kontynuację hebrajskiego przedbiblijnego, biblijnego, misznaickiego[1] czy średniowiecznego. Inni natomiast – jak chociażby znany izraelski językoznawca Gilad Zuckerman – widzą w nim odrębny język, zwany izraelskim – ישראלית, israelit.

Bez względu na nazwę, odrodzenie języka hebrajskiego należy rozumieć jako udane wprowadzenie do użytku codziennego kodu, który pozostawał w użyciu jedynie w formie pisemnej (język hebrajski nigdy nie miał statusu języka martwego). Był on narzędziem komunikacji dla Hebrajczyków i Judejczyków przez ponad 1300 lat. Około 200 r. n.e. przestano jednak posługiwać się językiem hebrajskim w mowie, a jego miejsce zajęły aramejski i grecki. Nie przestano jednak nigdy korzystać z jego pisemnej odmiany. Przetrwała ona w szczególności w dwóch tekstach: Biblii hebrajskiej (różniącej się strukturą od Biblii chrześcijańskiej) i Misznie[2], dziełach niejednorodnych stylistycznie, formalnie i językowo. Oba teksty stanowiły normy językowe dla odradzającego się współczesnego hebrajskiego. Warto również dodać, że między 200 a 500 rokiem n.e. powstawały liczne teksty literackie o charakterze religijnym. Ich autorzy wzorowali się na tekście biblijnym, tworząc przy tym wiele nowych słów, odnoszących się na przykład do przedmiotów codziennego użytku , co podkreśla witalność języka, ograniczonego przecież do formy pisemnej.

Odrodzenie języka hebrajskiego było, obok utworzenia państwa żydowskiego, jednym z założeń ideologii syjonistycznej, a nieodłącznym bohaterem procesu odrodzenia współczesnego języka hebrajskiego jest mocno zmitologizowana postać Eliezera Ben Jehudy.

Około roku 200 naszej ery przestano posługiwać się językiem hebrajskim w mowie

Ojciec współczesnego języka hebrajskiego urodził się w 1858 roku w Łużkach, wsi leżącej na terytorium dzisiejszej Białorusi, w okolicach Witebska. Jego prawdziwe nazwisko to Perelman. Eliezer w domu posługiwał się językiem jidysz. Niewiele wiadomo o jego dzieciństwie. Zapewne rozpoczął naukę hebrajskiego w wieku 3 lat. Po trzech latach intensywnej nauki rozpoczął lekturę Miszny, a po kolejnych trzech, w wieku 9 lat, oddał się studiowaniu Talmudu. Szybko dostrzeżono jego zdolności. Po bar micwie został wysłany do jesziwy[3],w której zetknął się z oświeconymi Żydami oraz tradycyjną żydowską literaturą. Podczas studiów młody lingwista uświadomił sobie, że język hebrajski może doskonale służyć nie tylko do użytku religijnego, ale także do tworzenia literatury i tekstów zupełnie świeckich. Zaraz później Ben Jehuda podjął naukę rosyjskiego, niemieckiego i francuskiego.

Coraz częściej sięgał także do wydawanych po hebrajsku gazet. Jedna z nich – „Haszachar” Pereca Smolenskina – szczególnie rozbudziła drzemiące w nim nadzieje. W czasopiśmie tym poruszano tematy związane ze statusem Żydów w diasporze i zastanawiano się, co tak naprawdę ich łączy. Czy są grupą religijną? Ludem, grupą etniczną? A może narodem? „Haszachar” była pierwszą gazetą żydowską, która podejmowała tę tematykę. Smolenskin uważał, że Żydzi są narodem duchowym –עם הרוח, Am HaRuach. Nie potrzebują zatem wspólnego terytorium, narodowości czy rządu. To, co miało łączyć Żydów, to  świadomość wspólnej historii oraz wspólny język – hebrajski, dostosowany do nowoczesnego życia i edukacji. Tezy te mocno wpłynęły na Ben Jehudę. Coraz częściej widział on naród żydowski jako naród świecki, posługujący się nie językiem Biblii, ale językiem laickim. Jako że czasy obfitowały w konflikty i walki o niepodległość, myśl o niepodległym państwie żydowskim także stała się Ben Jehudzie bliska.

W 1879 roku postanowił wyjechać do Paryża i rozpocząć naukę na Sorbonie, gdzie poświęcił się m.in. studiom bliskowschodnim. Kolejnym etapem tej swoistej językowej podróży była Algieria, gdzie napisał artykuł stanowiący fundament jego filozofii. W tekście tym, opublikowanym na łamach „Haszachar”, Ben Jehuda odrzucił ideę Smolenskina dotyczącą postrzegania Żydów jako „duchowego narodu”. Stało się tak zapewne dlatego, że w Algierii po raz pierwszy zmuszony był do mówienia po hebrajsku ze starszymi Żydami, którzy nie znali francuskiego. Jak wspominał, czuł wówczas, że hebrajski jest w pewnym sensie jego językiem ojczystym, w którym bardzo łatwo przychodziło mu się komunikować. Coraz mocniej postulował więc podjęcie próby odnowienia języka, który w opinii wielu nie różnił się niczym od wymarłych języków antyku. Nie widział jednak sprzyjających okoliczności do podjęcia owej próby w Europie. Był przekonany, że może się to udać jedynie na terytorium żydowskich praojców. Okres ten stanowił dla Ben Jehudy swoiste „duchowe opuszczenie diaspory”. Odtąd należało skupić się na ziemi zwanej Erec Izrael.

Ben Jehuda postulował podjęcie próby odnowienia języka, który nie różnił się niczym od wymarłych języków antyku

W 1881 roku, nauczywszy się uprzednio arabskiego, Ben Jehuda przeniósł się do Palestyny, w której społeczność żydowska była zróżnicowana i niejednorodna, skupiona wokół czterech miast: Safedu, Tyberiady, Hebronu i Jerozolimy. Postanowił osiedlić się w tej ostatniej. Żydzi stanowili tu większość, a wielowiekowe miasto stanowiło obiekt tęsknoty, przywoływany w modlitwach i westchnieniach. Żydowska Jerozolima końca XIX wieku stanowiła swoistą mozaikę: mówiła wieloma językami, modliła się, jadła i świętowała na różne sposoby. Każda ze społeczności uważała się za jedynych prawdziwych wyznawców i spadkobierców judaizmu. Pochodzący z Półwyspu Iberyjskiego Sefardyjczycy mówili w języku judeo-hiszpańskim, miejscowi Żydzi posługiwali się lokalną odmianą arabskiego, Żydzi kaukascy porozumiewali się w języku gruzińskim, Aszkenazyjczycy natomiast przywieźli ze sobą z Europy jidysz. I choć lingua franca żydowskich wspólnot pozostawał niejednorodny hebrajski, to językiem ulicy był arabski – to w nim robiono zakupy i handlowano. Ta skomplikowana sytuacja lingwistyczna miasta oraz brak przekonania poszczególnych grup do idei Ben Jehudy nie ułatwiały procesu odradzania się języka hebrajskiego i narodowej tożsamości żydowskiej. Nowych osadników nieustannie zaś przybywało: niektórzy pchani byli ideami syjonizmu, inni zaś uciekali przed antyżydowskimi pogromami i represjami.

Ben Jehuda przy swoim biurku w Jerozolimie, ok. 1912 roku
Ben Jehuda przy swoim biurku w Jerozolimie, ok. 1912 roku

Ben Jehuda nie poddawał się, mimo braku planu działania oraz przeszkód, które nieustannie napotykał. Szczególnej wrogości doświadczał ze strony społeczności ultra-ortodoksyjnej, która nie zgadzała się na zeświecczenie języka Biblii[4]. Wizjoner szedł jednak za tym, co dyktowało mu serce. Tak powstał chociażby model hebrajskojęzycznej rodziny, którą sam stworzył. Jego syn Ittamar był pierwszym hebrajskojęzycznym dzieckiem, do którego wszyscy odwiedzający dom mieli mówić wyłącznie w „języku Biblii”. Pierwsze słowa wypowiedziane przez małego Ittamara były dla Żydów dowodem na to, że odrodzenie języka hebrajskiego jest możliwe. W miarę jak syn dorastał, ojciec dostrzegał wiele braków w słownictwie codziennym, które uniemożliwiły językową edukację chłopca. W tym okresie stworzył wiele nowych wyrazów, bazując na rdzeniach pochodzących z Biblii, czerpiąc z literatury żydowskiej, języka arabskiego czy znanych mu języków indoeuropejskich. Dla przykładu, tworząc słowo בובה  /buba/, oznaczające lalkę, Ben Jehuda sięgnął do arabskiego słowa بوبو /bubu/. Wyraz גלידה /glida/ został zaczerpnięty z języka aramejskiego (aramejskie słowo גלידא /glida/ miało odnosić się do manny, którą lud Izraela spożywał na pustyni). Słowo ‘omlet’, czyli חביתה /chawita/ został zapożyczony z Pierwszej Księgi Kronik, z wyrażenia מַעֲשֵׂה הַחֲבִתִּים /maase chawitim/, określającego potrawę na bazie jajek.

Kolejnym etapem w procesie odrodzenia języka hebrajskiego było utworzenie w 1884 roku przez Eliezera Ben Jehudę gazety „Hacwi”, która miała przyciągnąć zarówno czytelników zamieszkujących Palestynę, jak i Żydów mieszkających w diasporze. To na jej łamach publikowano słownik, który obfitował w wiele nowych słów stworzonych przez redaktora naczelnego. Gazeta cieszyła się ogromnym zainteresowaniem w nowych koloniach zakładanych przez żydowskich pionierów, a Ben Jehuda bez ustanku sięgał do klasycznych źródeł: Biblii i Talmudu. Wyszukiwał w nich słowa, które wyszły z użycia, i nadawał im nowe znaczenia. Posługiwał się rdzeniami słów pochodzących nie tylko z języka hebrajskiego, lecz także aramejskiego. Przykładowo, słowo[5]אדיש /adisz/ utworzył od aramejskiego rdzenia אדשoraz גמיש[6] /gamisz/, bazując na innym aramejskim rdzeniu – גמש. Niektóre wyrazy tworzył na podstawie słów arabskich. Jedno z nich to היגר[7] /higer/. Tu Ben Jehuda posłużył się formą arabskiego czasownika oznaczającą opuszczanie – هاجر, /hadżar/. Także hebrajskie słowo oznaczające ratusz, עירייה /irija/, wzorowane jest na arabskim słowie بلدية, /baladija/.

W roku 1948, po proklamacji niepodległości państwa Izrael, hebrajski stał się językiem urzędowym

Powołanie hebrajskojęzycznych stowarzyszeń, wprowadzenie hebrajskiego do szkół oraz nauczanie go po hebrajsku były kolejnymi etapami wielkiego przedsięwzięcia Ben Jehudy. Swój wkład w odbudowę języka hebrajskiego językoznawca przypieczętował napisaniem Kompletnego słownika antycznego i współczesnego języka hebrajskiego (ukończonego po jego śmierci) oraz powołaniem Rady Języka Hebrajskiego, mającej nadzorować rozwój języka oraz dbać o ujednolicenie pisowni, wymowy oraz interpunkcji. Dziś funkcjonuje ona pod nazwą Akademii Języka Hebrajskiego. W roku 1948, po proklamacji niepodległości państwa Izrael[8], hebrajski stał się językiem urzędowym.

Ben Jehuda do dziś wspominany jest jako inicjator wielu istotnych procesów związanych z odrodzeniem współczesnego języka hebrajskiego, w którym odegrał kluczową rolę. Dzięki swej wielkiej charyzmie, rozpalił w wielu osobach pragnienie odnowy systemu, który wydawał się pogrzebany w kurzu historii. Zainspirowani jego pracą entuzjaści z pasją wcielali ideę w czyn. Kolejne żydowskie rodziny postanawiały mówić do swoich dzieci wyłącznie po hebrajsku; coraz więcej osób sięgało też do hebrajskich słów, które stworzył językoznawca. Metoda nauczania języka hebrajskiego Eliezera została rozpropagowana i udoskonalona przez wielu nauczycieli w hebrajskojęzycznych szkołach. Do odrodzenia języka hebrajskiego dochodziło także w żydowskich koloniach, niekiedy dalekich od Jerozolimy, do których docierała gazeta Ben Jehudy. Dzięki jego ogromnemu poświęceniu, entuzjazmowi i determinacji, dzisiejszy Izrael posługuje się współczesnym hebrajskim, zwanym izraelskim. Niejedna izraelska ulica nosi imię Ben Jehudy. ⚓

 

Warto wiedzieć:  Na ulicach Izraela można usłyszeć wiele słów brzmiących nader znajomo dla polskiego ucha: cholera, kaczke, chaltura, balagan, budke, frajer. Weszły one do języka hebrajskiego z polskiego przez jidysz; cześć przywędrowała z rosyjskiego lub niemieckiego. W języku hebrajskim odnaleźć można kalki z języka polskiego:– „Nie cierpię” – “אני לא סובל” /Ani losowel/ czy np. „Nie mam zielonego pojęcia” – „אין לי מושג ירוק[9]”, /Ein li musagjarok/.

 

 

Eliezer i Hemda Ben Jehuda, ok. 1912 roku
Eliezer i Chemda Ben Jehuda, ok. 1912 roku

 

Aby wprowadzić w życie swoje idee, Ben Jehuda podjął szereg konkretnych działań.

Stworzenie hebrajskojęzycznego domu

Już przed wyjazdem do Palestyny, Ben Jehuda postanowił posługiwać się wyłącznie językiem hebrajskim. Obiecał to także swojej przyszłej żonie, która na początku znała tylko jego podstawy. W tym czasie w języku brakowało wielu słów dotyczących życia codziennego. Ben Jehuda, prosząc swoją pierwszą żonę Dworę o podanie mu kawy z cukrem, miał powiedzieć: „Weź to i zrób tak i przynieś, a ja wypiję”. Rozmowie miało towarzyszyć wiele wspomagających gestów ze strony proszącego.

Syn, którego doczekał się Ben Jehuda, stał się pierwszym w pełni hebrajskojęzycznym dzieckiem. W tym czasie badacz utworzył wiele słów (np. lalka, koc, lody itp.). Podobno pierwsze słowa malucha, wypowiedziane po hebrajsku, stanowiły powód do wielkiego poruszenia mieszkańców Jerozolimy, a kolejne rodziny coraz częściej decydowały się na komunikację wyłącznie w języku hebrajskim.

Apel do diaspory i do lokalnych mieszkańców

Ben Jehuda publikował w prasie liczne artykuły, w których podkreślał wagę i potrzebę odrodzenia języka hebrajskiego. Swoje przesłanie kierowałdo mieszkańców Palestyny orazdo Żydów rosyjskich o przekonaniach nacjonalistycznych, żyjących poza terytorium Erec Izrael, z którymi zresztą sam się identyfikował. Podkreślał, że naród nieposiadający języka nie będzie w stanie nigdy zbudować własnego państwa. Niestety, odpowiedź na apel Ben Jehudy ze strony żydowskiej diaspory była znikoma, szczególnie na samym początku.

Hebrajskojęzyczne stowarzyszenia

Kolejnym krokiem, podjętym wraz z innymi badaczami,było powołanie do istnienia hebrajskojęzycznego Stowarzyszenia Odrodzenia Izraela – TchiatIsrael (תחית ישראל), którego głównym zadaniem była praca nad odrodzeniem języka. Członkowie stowarzyszenia mieli porozumiewać się wyłącznie po hebrajsku na ulicy, w pracy i w domu. Zadaniem stowarzyszonych było także edukowanie i nauczanie innych, poczynając od najbliższych członków ich rodzin. Po pewnym czasie, zarówno w Palestynie jak i na terenie diaspory, powstały kolejne podobnie funkcjonujące stowarzyszenia. W 1902 roku tylko dziesięć jerozolimskich rodzin mówiło w domu w języku hebrajskim, jednak dzięki staraniom stowarzyszeń hebrajski zostawał stopniowo wprowadzany do szkół.

Nauczanie hebrajskiego w szkołach po hebrajsku

Ben Jehuda gorliwie oddawał się pracy dydaktycznej w jednej z męskich szkół, nauczając od sześciu do ośmiu godzin dziennie. Metoda nauczania, którą stosował, wzbudzała zainteresowanie u jego uczniów i innych nauczycieli przypatrujących się jego pracy. Wielu z nich, zarażonych entuzjazmem, udoskonaliło system Ben Jehudy i rozpoczęło nauczanie w różnych częściach Palestyny, m.in. na terytoriach nowych kolonii. Zaczęto uczyć hebrajskiego po hebrajsku, co było zupełną innowacją; w 1900 roku Izaak Epstein, jeden z nauczycieli, opublikował książkę opisującą naturalną teorię nauczania hebrajskiego zwaną „hebrajski przez hebrajski”. Powstawały też pierwsze przedszkola hebrajskojęzyczne. W szkołach nauczano wielu przedmiotów, grano, śpiewano i bawiono się, posługując się językiem hebrajskim.

Gazeta

Kolejnym etapem pracy Ben Jehudy było utworzenie i redagowanie własnej gazety, zatytułowanej “Cwi”, dostosowanej do potrzeb zarówno miejscowej społeczności, jak i Żydów mieszkających w diasporze. Niektórzy krytykowali hebrajski, którym posługiwał się redaktor naczelnyna łamach pisma; inni przyswajali i zapamiętywali hebrajskie teksty i słowa, które się w niej pojawiały. Na potrzeby swoich artykułów Ben Jehuda stworzył wiele nowych słów (m.in. nazwy kolorów, ubrań, jedzenia, wyposażenia domu, słownictwo dziecięce, świata roślin, minerałów i zwierząt, słowa z dziedziny nauki i wojskowości itd.). Kreując je, sięgał do źródeł biblijnych i misznaickich oraz wzorował się na słowach arabskich, łacińskich i greckich.

Słownik Antycznego i Współczesnego Języka Hebrajskiego

Kolejnym przedsięwzięciem ojca odrodzenia języka hebrajskiego było stworzenie Słownika Języka Hebrajskiego. Ben Jehuda od początku swojej nauki spisywał poznane słowa w notesie. Z czasem zeszyt się wypełnił, a jego posiadacz postanowił stworzyć swoisty zbiór poznanych lub stworzonych przez siebie słów. Podzielił je według kategorii znaczeniowych. W ten sposób studenckie notatki stały się zaczątkiem epokowego dzieła, które ukończone zostało dopiero wiele lat po śmierci autora.

Rada Języka

Ben Jehuda powołuje do życia Radę Literatury, przekształconą w Radę Językową, która ostatecznie przybiera formę Rady Języka Hebrajskiego. Miała ona umożliwić rozwój języka hebrajskiego, tworzyć kolejne brakujące słowa, ujednolicić wymowę oraz stać na straży poprawności językowej.

 

 

[1] Język, w którym została spisana Miszna. Różni się od języka Biblii strukturą i słownictwem.

[2] Tekst zawierający prawne rozstrzygnięcia Tory, będący częścią Talmudu.

[3] Rodzaj wyższej szkoły talmudycznej.

[4] Postrzegali język hebrajski jako święty.

[5]Obojętny.

[6] Elastyczny.

[7]Forma czasownikowa odnosząca się do trzeciej osoby liczby pojedynczej rodzaju męskiego o znaczeniu ‘opuścił’.

[8]Deklaracja niepodległości została odczytana w języku hebrajskim.

[9]Dziś już nieco przestarzałe.

Zdjęcie główne: ilustracja Natalii Olbińskiej przedstawiająca E. Ben Jehudę.

Posted on

Zwyczajne

Otwieram z córkami komputerowy folder ze zdjęciami sprzed 10 lat. Od tak, trochę przypadkiem, szukając potrzebnego dokumentu wśród tysięcy plików zapisanych na twardym dysku. Dekadę temu – jak odkrywam – byłam bardzo zorganizowana; fotografie uporządkowane są tematycznie, z podziałem na miesiące, metodycznie ułożone i posegregowane. Spodziewam się, że córki w pierwszej kolejności sięgną po “Wyprawę na Pustynię Judzką 2010” czy “Włochy lipiec 2011”. A jednak pomyłka – szybko wyszukują kursorem albumy o dużo bardziej prozaicznych tytułach. Prym wiodą “Pierwsza kąpiel Tullii”, “Sprzątanie”, “Gotujemy makaron”, “W parku” i “Spacery z psem”. Przez chwilę protestuję, chcąc przenieść się myślą do ciepłych zakątków świata; prędko jednak kapituluję, wzruszona prostotą obrazów sprzed lat. Moja najstarsza córka, raczkująca wśród sterty prania albo pogryzająca bez najmniejszego grymasu plasterek cytryny w zabałaganionej kuchni. Mój mąż, jeszcze z burzą czarnych loków na głowie, próbujący skręcić regał na książki. Ja wystawiająca faktury na komputerze, z głodnym niemowlęciem u piersi. Nasz włoski przyjaciel, emerytowany wenecki profesor, z wizytą w Warszawie. Nie mogliśmy wtedy wiedzieć, że ostatnią. Fotografie niepozowane, czasem rozmazane, niepoprawione w programie graficznym. Zwyczajne. Na nich: wszystko, na co prawie nie zwracaliśmy uwagi, a co dziś sprawia, że oczy wilgotnieją, niczym przy siekaniu mocno aromatycznej cebuli.

O szukaniu bardzo ważnego dokumentu prędko zapominam. Ja, wiecznie utyskująca na konieczność ciągłego sprzątania, z rozkoszą odkurzam wspomnienia. Te najbardziej powszednie – pachnące przypalonym obiadem, trochę pogniecione, z kilkoma dziurami do zacerowania. Wieczorem, przed zaśnięciem, myślę, że mam wszystko. To wszystko nazywa się codzienność.