Motyw ciała, a szczególnie jego deformacja bądź okaleczenie, pojawia się w komiksach Modan regularnie – można odnieść wrażenie, że temat ten znajduje się w ścisłej czołówce twórczych zainteresowań autorki Ran wylotowych. W tomie Jamilti i inne historie pokazywany jest z wielu nieoczywistych perspektyw: usta dają miłość jedynie wtedy, gdy mogą uratować komuś życie, a piękno to wyobrażenie ulotne i komicznie arbitralne. Choć mogłoby się wydawać, że komiksom blisko do parodii, to niektórych z jej absurdalnych historii nie sposób nie wziąć na serio. Obrazy Modan szokują i wywołują silne emocje, szczególnie często wzbudzając współczucie do – nie tylko fizycznie – okaleczonych bohaterów. W ostatnim zbiorze Modan wydanym po polsku spotkamy się z wielością niestereotypowych przedstawień ciała, które prowokują i dają do myślenia. Ilustratorka wciąż bawi się z czytelnikiem: miesza tropy interpretacyjne, każe we wszystko wątpić i nie daje żadnej odpowiedzi.
Już w komiksie otwierającym tom mamy do czynienia z rozczłonkowanym ciałem, ponieważ nagle stajemy się świadkami ataku terrorystycznego w Tel Awiwie. Główna bohaterka, pielęgniarka przebywająca nieopodal miejsca, gdzie wybuchła bomba, instynktownie biegnie w poszukiwaniu ofiar. Znajduje tam jedynie konającego zamachowca w kałuży krwi i od razu udziela mu pierwszej pomocy. Ich usta się dotykają. Ciała zastygają. Czytelnik już wie, że autorka wprowadziła go w błąd. Ilustracja, którą widzimy na okładce, czyli zbliżenie kobiety i mężczyzny, nie jest namiętnym pocałunkiem – to Żydówka usiłująca ratować arabskiego zamachowca na chwilę przed jego śmiercią. Od razu rodzi się pytanie o to, czy ich ciała spotkałyby się, gdyby nie tragiczne wydarzenie? Odpowiedź jest przewidywalna – nawet na kartach powieści romans Izraelki z Palestyńczykiem jest niebywałą rzadkością.
Ważnym i wartym wspomnienia utworem jest Król wszystkich Lilly, choć jego akcja toczy się w fikcyjnym miasteczku na Starym Kontynencie. Absurdystka Modan przedstawia czytelnikom miłosną makabreskę, w której główną rolę gra chirurg plastyczny operujący wszystkie pacjentki na obraz i podobieństwo swej zaginionej ukochanej. W quasi-wiktoriańskiej klinice, aż nadto przypominającej zakład psychiatryczny, każda podopieczna wygląda jak jego miłość: ma jej oczy, usta i nos. Szarlatańskie wizje lekarza każą mu w nieskończoność tworzyć kolejne wersje własnego ideału urody. Satyra o operacjach plastycznych na masową skalę to doskonałe świadectwo nie tylko tego, że piękno jest wyjątkowo subiektywne i zawsze leży w oczach patrzącego, ale także tego, że komiksy Modan niosą uniwersalne przesłania i dalece wykraczają poza tematykę związaną z konfliktem bliskowschodnim.
Jak pisał Amos Oz, ciało to wilgotny materiał, który szybko się psuje. Podatność na psucie wyraźnie dostrzega też Modan, skoro regularnie przedstawia nam bohaterów zaraz po wypadku: ich zwłoki bywają doszczętnie spalone, pozbawione głowy lub nóg. Kolejną już historią o deformacji ciała jest komiks Powrót do domu. Pilot samolotu, mąż głównej bohaterki, prawdopodobnie został przed laty zestrzelony nad Libanem, ale jego ciała nigdy nie odnaleziono. Kobieta, która żyje już z innym mężczyzną, pewnego dnia dostrzega awionetkę lecącą w stronę plaży w kibucu. I znowu nic nie jest takie oczywiste: z jednej strony radio informuje, że to szahid planujący atak terrorystyczny (jeśli to prawda, to jest to już drugi atak w tomie Jamilti, w którym ginie tylko zamachowiec), lecz z drugiej strony – może to właśnie jej ukochany wraca z Libanu? Pragnie w to wierzyć zarówno jego ojciec, jak i zdezorientowana kobieta. Zagrożenie atakiem, zachwianie kibucowej sielanki, zestrzelony samolot na tle błękitnego nieba i ostatecznie śmierć pilota – wszystko to może skutkować tylko pomieszaniem zmysłów.
W co wierzyć, jeśli nic nie jest takie, jakim się wydaje? Modan zręcznie żongluje stereotypami i droczy się z wyobraźnią czytelnika, bawiąc się jego konwencjonalnym postrzeganiem świata. Izraelka wykorzystuje dwa ważne sposoby przedstawienia artystycznego, które integruje w sobie komiks – połączenie słowa i obrazu. Idąc tropem malarstwa René Magritte’a, stara się pokazać, że nierzadko mylnie interpretujemy to, co widzimy. Weźmy wspomniane usta z okładki – przecież nie każde ich zetknięcie to pocałunek, tak jak nie każdy Żyd jest wrogiem Palestyńczyka (i vice versa). Zabawa konwenansami z izraelskiego punktu widzenia nabiera ogromnej wagi. W podzielonym państwie jedyną ucieczką przed paranoją wydaje się być niuansowanie agresywnej rzeczywistości.
Rutu Modan, Jamilti i inne historie, tłumaczyła Agata Napiórska, Kultura Gniewu, Warszawa 2016
Rutu Modan – jedna z najbardziej znanych izraelskich autorek komiksów, laureatka prestiżowej Nagrody Eisnera. Oprócz Jamilti i innych historii, w Polsce ukazały się jej dwie powieści graficzne Rany wylotowe i Zaduszki oraz bajka Tata ucieka z cyrkiem, której współautorem jest Etgar Keret.
W średniowieczu była potęgą tak wielką, że zagrażała interesom innych europejskich państw – do momentu wielkich odkryć geograficznych grała pierwsze skrzypce w międzynarodowym handlu morskim. Wszystko, co docierało do Europy ze Wschodu, musiało przejść przez ręce celników tego miasta. Była bez wątpienia jedną z najbogatszych włoskich republik i z tego powodu stanowiła obiekt nienawiści nie tylko swych sąsiadów z Półwyspu Apenińskiego, ale również innych państw, które życzyły jej upadku. Ten nadszedł dopiero z Napoleonem pod koniec XVIII wieku. Jednak także wówczas udało jej się zachować swój niepowtarzalny blask, dla którego mieszkańcy Italii mówią o niej La Serenissima.
1) Wenecja wcale nie jest miastem średniowiecznym, jak mogą sądzić niektórzy. Została założona jako ostatnie miasto Imperium Romanum w 452 roku n.e., kiedy to rzesze imigrantów napłynęły na niegościnne, bagniste tereny wokół laguny, szukając ucieczki przed napierającymi ze Wschodu hordami Hunów. Mniej więcej sto lat później, w roku 568, sytuacja się powtórzyła, tym razem jednak najeźdźcami byli Longobardowie, którzy łupili pozostałości po rzymskim imperium.
2) Plemię Wenetów, od których powstała zarówno nazwa regionu, Wenecja Euganejska, jak i miasta, nie należało do rdzennych mieszkańców Italii ani nie wchodziło w skład ludów italskich. Było to plemię iliryjskie, które prawdopodobnie przybyło na dzisiejsze tereny z obszaru Europy Środkowej około 950 roku p.n.e. Zdaniem Herodota ich pierwotną ojczyzną były wschodnioeuropejskie stepy, natomiast Liwiusz sądził, że przybyli oni do północnej Italii wraz z Trojanami pod wodzą Antenora.
3) Wznoszenie budowli na wyspach miało znaczenie strategiczne. Wenecja powstawała w bardzo burzliwym okresie historycznym, kiedy na zgliszczach Zachodniego Cesarstwa rodziły się średniowieczne państwa. Zaletą mieszkania na wysepkach było to, że każdy potencjalny najeźdźca był doskonale widoczny – chcąc dotrzeć do miasta, musiał przepłynąć wody Laguny. Tak też było w przypadku wojsk Karola Wielkiego, który w 810 roku usiłował podbić wciąż rozwijające się miasto. Mieszkańcy usunęli wówczas z wód drewniane pale, które były drogowskazami na mieliznach. Przypływy i odpływy, które stale zagrażają Wenecji, nanoszą na Lagunę piach, sprawiając, że zmienia się struktura dna – toteż statki wyładowane żołnierzami Karola Wielkiego ugrzęzły, stając się łatwym celem dla czekających na nie Wenecjan.
4) Wenecjanie byli początkowo związani politycznie z Bizancjum i do VII wieku znajdowali się pod nadzorem tamtejszych hierarchów. Wraz ze wzrostem liczby ludności, który stanowił efekt umocnienia się we wschodniej Italii władzy Longobardów, kontrola ze strony Rawenny uległa osłabieniu, co dało Wenecjanom możliwość wyboru własnego władcy. Był nim doża (wł. dòge) – słowo to pochodzi bezpośrednio od łacińskiego dux, ducis oznaczającego wodza. Pierwsze wybory doży miały miejsce w 697 roku. Tytuł doży przyznawany był dożywotnio, jednak nie był dziedziczny.
5) Swą niezależność od Bizancjum Wenecjanie oznajmili światu w niecodzienny sposób. Wykradli mianowicie z Aleksandrii ciało świętego Marka (w 828 roku) i tymże patronem zastąpili poprzedniego – bizantyjskiego świętego Teodora. Obok Pałacu Dożów czym prędzej wzniesiono wtedy Bazylikę Świętego Marka. Budowla ta konsekrowana była w 832 roku, jednak stulecie później została zniszczona przez pożar. Nowa bazylika powstała w latach 1063–1094 i wzniesiono ją w stylu bizantyjskim na planie greckiego krzyża, z pięcioma kopułami rozmieszczonymi nad nawami w ramionach krzyża i nad polem w przecięciu się naw. Co ciekawe, same kopuły nawiązują do stylu muzułmańskiego – podobne zdobią meczet Umara (znany jako Kopuła na Skale) w Jerozolimie.
6) Wenecja wyrosła na handlowego giganta z przyczyn całkowicie prozaicznych – jako mieszkańcy wysp na lagunie pozbawieni byli ziemi i jej dóbr, a przez to musieli importować wszelkie niezbędne do życia produkty. Swoją gospodarczą potęgę oparli zatem na inwestowaniu w rozwój żeglarstwa i handlu. Wenecjanie przodowali w budowie statków, a dzięki zaawansowanej technice wkrótce zdominowali nie tylko Adriatyk, ale również całe Morze Śródziemne. Bizancjum zagwarantowało Wenecji koncesje handlowe na rynkach wschodnich, a do końca XII wieku kupcy weneccy uzyskali zwolnienie ze wszystkich ceł na terenie Wschodniego Cesarstwa. Wenecja kontrolowała dostawy takich luksusowych dóbr jak ryż, kawa czy cukier, nade wszystko jednak istotny był handel wschodnimi przyprawami, kością słoniową, bursztynem i złotem. Aż do odkrycia Ameryki przez Kolumba oraz drogi morskiej do Indii przez Vasco da Gamę Wenecja mogła uważać się za hegemona w międzynarodowym handlu.
7) Swoją morską potęgę Wenecja ugruntowała podczas czwartej krucjaty, która zakończyła się w Konstantynopolu w niezbyt chwalebny sposób – całkowitym złupieniem miasta. To właśnie stamtąd w 1204 roku w ramach triumfu Wenecjanie zrabowali słynne konie, które do dziś zdobią portal Bazyliki Świętego Marka. Na mocy porozumień pokojowych Wenecja zdobyła kontrolę nad całym łańcuchem portów, które ciągnęły się od Laguny Weneckiej aż do Morza Czarnego. Stamtąd zaś mogła kontrolować rzeczne i lądowe szlaki handlowe do serca Azji.
8) Słynne konie, które doża Enrico Dandolo nakazał przewieźć do Wenecji ze złupionego Konstantynopola, to tak zwane Rumaki Lizypa, które ciągnęły niegdyś niezachowaną do naszych czasów kwadrygę. Data ich powstania jest nieznana – rozciąga się od IV w. p.n.e. do IV w. n.e., stanowią więc zabytek bez wątpienia starożytny. Rumaki wykonane są z brązu, pozłacanego z zewnątrz. W środku są puste, co ułatwiło ich rozczłonkowanie w celu załadowania na statki. Według niektórych źródeł ich twórcą był Lizyp – wskazywać na to miała wzmianka w Historii Naturalnej Pliniusza Starszego o kwadrydze wykonanej przez tego twórcę w prezencie dla Rodyjczyków. Obecnie oryginalne rumaki znajdują się w weneckim Museo Marciano, fasadę Bazyliki zaś zdobią ich wierne kopie.
9) Mało kto zdaje sobie sprawę, że Wenecja jest ojczyzną agencji ubezpieczeniowych. To właśnie w Wenecji powstawały nie tylko pierwsze międzynarodowe banki, ale również pierwsze stowarzyszenia ubezpieczające towary i statki od wypadków losowych. Działo się tak dlatego, że na wody Canale Grande wpływały codziennie ogromne jednostki wypełnione egzotycznym ładunkiem, a drugie tyle opuszczało miasto. Ładunki te należało zabezpieczyć, gdyż w średniowieczu o katastrofę morską nie było trudno – wystarczyło natknąć się na piratów, którzy byli bardziej niebezpieczni niż burza morska. W przypadku zaginięcia statku, zatonięcia czy uszkodzenia, ich właścicielom wypłacano należne odszkodowanie.
10) Marco Polo, wenecki kupiec i podróżnik, jako jeden z pierwszych Europejczyków przemierzył wraz z ojcem i stryjem jedwabny szlak i dotarł do Chin. W momencie rozpoczęcia swej wielkiej życiowej przygody, w 1271 roku, Marco miał 17 lat. Kolejne dwie i pół dekady spędził na stepach Azji. W czasie swej handlowo-politycznej podróży odwiedził takie kraje jak Ziemia Święta, Armenia, Afganistan, ówczesna Mongolia (czy raczej dwór wielkiego chana Kubilaja), Chiny, Japonia, Jawa czy Indie. Brał udział w poselstwach i intrygach dworskich. Swoje wspomnienia opisał wspólnie z Rustichellem z Pizy, notariuszem i autorem eposów arturiańskich. Książka została napisana w dialekcie języka starofrancuskiego. Dziś naukowcy kwestionują wiele zawartych w niej opowieści.
11) Dobra passa Wenecji zaczęła się odwracać w XV wieku. Wpłynęły na to takie czynniki jak zdobycie Konstantynopola przez Turków w 1453 roku, odkrycie Nowego Świata w 1492 roku przez Kolumba i odnalezienie drogi morskiej do Indii w roku 1498 przez Portugalczyka Vasco da Gamę. Miasto zaczęło powoli tracić swoje znaczenie w międzynarodowym handlu, który przeszedł w ręce Hiszpanów i Portugalczyków. Oliwy do ognia dolali odwieczni wrogowie Wenecji, którzy pod wodzą papieża Juliusza II, cesarza Maksymiliana I, króla Hiszpanii Ferdynanda i króla Francji Ludwika XII założyli tak zwaną Ligę w Cambrai, której celem było obalenie weneckiej potęgi. W bitwie pod Agnadello 14 maja 1509 r. Wenecjanie ponieśli klęskę, ale dzięki sprytnej dyplomacji udało im się zachować kontrolę nad większością terytorium. Mimo to Wenecja stała się wtedy bankrutem. Dodatkowym problemem była rosnąca potęga Osmanów, którzy w ramach swoich wojennych kampanii odebrali Wenecji Cypr, a w 1669 roku ostatni przyczółek – Kretę. Blask La Serenissimy przygasł.
12) Ostateczny cios Republice Weneckiej zadał nie kto inny, jak Napoleon. Władca w 1797 roku zakończył rządy dożów w mieście. Wenecja stała się częścią Francji, następnie Austrii, a w 1805 roku cesarz Francuzów włączył ją do założonego przez siebie Królestwa Włoch. Po klęsce Napoleona pod Waterloo Wenecja stała się częścią składową Austrii aż do roku 1866, kiedy wspaniałomyślnie oddano ją z powrotem niezależnemu Królestwu Włoch. Pod trwającymi pół stulecia rządami Austriaków zaczęła zmieniać swój charakter z handlowego na przemysłowy. Jednak największy rozwój produkcji przemysłowej nastąpił po II wojnie światowej, z czym wiąże się rozbudowa Maghery, ośrodka przetwarzania i przerobu przywożonych drogą morską surowców. Z jednej strony krok do uprzemysłowienia miasta stanowił dla niego ratunek, z drugiej wytworzył ogromny problem poprzez coraz większe zanieczyszczenie laguny. Przyczynia się to do stopniowego pogarszania się stanu historycznych budynków i coraz większego exodusu mieszkańców na stały ląd. Mimo to La Serenissima wciąż przyciąga niezliczone rzesze turystów, którzy pragną ujrzeć miasto na wodzie. Turystyka stanowi dla Wenecji śmiertelne zagrożenie i jednocześnie – paradoksalnie – szansę na przeżycie.
13) Jednym z wydarzeń, które bez wątpienia stanowi o turystycznej atrakcji Wenecji jest Karnawał – wydarzenie nie mające sobie podobnych w Europie. Pierwsze pisemne wzmianki o nim pojawiły się w 1268 roku, więc jest to jedna z najstarszych tego typu imprez na świecie; wiadomo jednak, że Wenecjanie nosili karnawałowe maski już w XI wieku. Tradycyjnie Karnawał rozpoczyna się na 10 dni przed środą popielcową, jednak w średniowieczu to zimowe widowisko trwało zwykle kilka tygodni. Było na tyle frywolne, że z czasem zakazano używania masek, a w 1603 roku wydano specjalny dekret zakazujący mężczyznom przebierania się za kobiety. Karnawał został “zawieszony” w 1797 roku, a tradycję tę przywrócono dopiero w roku 1979. Każdego roku rozpoczyna się on od “lotu anioła”, a tradycja datuje się od 1548 roku, kiedy to jeden z artystów wspiął się na dach dzwonnicy i stamtąd na linach “przeleciał” aż do trybuny Pałacu Dożów. W ramach Karnawału odbywają się przedstawienia Commedia dell’Arte, a cała impreza kończy się wyborem najpiękniejszej maski i pokazem sztucznych ogni na Piazza San Marco.
14) Z fenomenem Commedia dell’Arte związane są weneckie maski. Wymienić można Colombinę – maskę zdobioną złotem lub srebrem zakrywającą tylko górną część twarzy, Arlecchina – maskę produkowaną z drzewa lub skóry, w czarnym kolorze, przedstawiającą dzikusa lub niewolnika, Pantalone – maskę przedstawiającą w górnej części smutnego starca z długim nosem i skośnymi oczami, Bauttę – kwadratową maskę zakrywającą całą twarz bez otworu na usta, Dottore – dziwaczną, białą maskę z długim dziobem oraz okrągłymi otworami na oczy, a wreszcie Volto – białą maskę tradycyjnie dopełnioną trójkątnym kapeluszem, najprawdopodobniej przedstawiającą ducha. Więcej o maskach weneckich przeczytać można tutaj.
15) Naszą podróż po Wenecji kończymy ciekawostką historyczno-językową. Zapewne niejeden miłośnik Italii miał wielokrotnie okazję wymienić z mieszkańcem Bel Paese jednego lub całej serii pożegnań, czyli niekończących się Ciao, ciao, ciao…. Słowo to w swym pierwotnym brzmieniu bynajmniej nie odnosiło się do dzisiejszego “cześć”, ale raczej oznaczało “do usług”, a wywodziło się od używanego w dialekcie weneckim wyrażenia schiavo, oznaczającego… niewolnika. Nic w tym dziwnego, zważywszy na fakt, że Wenecja pośredniczyła również w handlu niewolnikami, w tym często słowiańskimi. Co ciekawe, w średniowiecznej łacinie istniało wyrażenie sclavus – nieznane w łacinie klasycznej – oznaczającego niewolnika lub Słowianina. Termin ten przedostał się do języków romańskich i germańskich (ang. slave), a nawet do greki używanej w Bizancjum –Σκλάβος (Sklábos). Wyrażeniem schiavo żegnali się weneccy kupcy mając zapewne na myśli: “Jestem twoim sługą”. My dziś żegnamy się dźwięcznym ciao, mając nadzieję na rychłe ponowne odwiedziny La Serenissimy.
W X księdze OdyseiKirke podaje Odyseuszowi przepis – do przygotowania w podziemnym świecie zmarłych, aby Terezjasz wyjawił mu, jak bezpiecznie powrócić do Itaki. Czytamy (w tłum. Jana Parandowskiego): (…) sam idź w zmurszały dom Hadesa. (…) Gdy się już tam blisko dociśniesz – słuchaj, bohaterze, co powiem – wykop dół na łokieć wzdłuż i wszerz, a nad nim wylej obiatę dla wszystkich umarłych, najpierw mieszankę miodu, następnie słodkie wino, za trzecim razem wodę, i posyp białą mąką. Odyseuszowym biletem do domu okazuje się deser bardzo podobny do tradycyjnych wyrobów cukierniczych dzisiejszej Grecji. Jedynie miód stosuje się teraz o wiele oszczędniej, gdyż od czasów Homera poznano syrop cukrowy.
Odyseja potwierdza, że spośród bogatego repertuaru greckich słodyczy to właśnie lepkie od syropu desery takie jak baklava czy loukoumades szczycą się najstarszym rodowodem. Stanowią też wspólny, słodki mianownik – bo choć kuchnia grecka jest niejednorodna i różnice regionalne odczuwa się również w deserach, wszędzie można dziś dostać kataifi czy nasączone syropem revani.
Na wyspie Leros cukiernia To Paradosiako onieśmiela wyborem wymienionych wyżej specjałów, migdałowych kourabiethe i kilku rodzajów słodkiej przekąski zwanej bougatsa. Siedząc przy małym stoliku, wsłuchana w fale rytmicznie rozbijające się o brzeg, nabieram stoickiego przekonania, że życie musi toczyć się własnym torem i nie warto walczyć z przeznaczeniem. Jeśli więc jest mi pisane zjeść czwarte ciastko, to naprawdę kimże jestem, aby negocjować z Fatum! Zupełnie spokojny taksówkarz już piątą minutę próbuje wyminąć się z quadem, prowadzonym zapewne przez turystę o mniejszej cierpliwości. Taksówkarz czeka, wypełniając całą szerokość uliczki, od jednej białej ściany do drugiej. Cud, że auta nadal posiadają tu boczne lusterka. Turysta próbuje wycofać, ale za nim pojawił się już drugi samochód, a kierowca rozmawia z kolegą na łodzi. Wszyscy (oprócz turysty) się uśmiechają. Po co się śpieszyć. Gdzieś na horyzoncie mojej jaźni formuje się kremowa porcja bougatsy. Grecja to nie miejsce, w którym warto się spieszyć. Na pewno też nie jest to miejsce na dietę.
Jest na Kosie, w mieście Kos, lokal nieco na uboczu, oddalony o kilka przecznic od labiryntu starówki. W tymże labiryncie łatwo zgubić drogę, a jeszcze łatwiej – poczytalność. By ukoić nerwy, warto udać się do maleńkiej cukierni Pikoulas. Kto raz tam zaszedł – wraca (i jest to zależność równie pewna jak ta, że kto raz dał się ponieść tłumowi ku starówce, dwa razy się zastanowi, zanim powtórzy to doświadczenie).
W Delfach nie rezyduje już wyrocznia, ale kafeneio Apollon trwa nieprzerwanie od roku 1902 i jeśli to nie posłuży jako wystarczająca zachęta – ich porcja baklawy jest większa od dłoni. Orzechowa słodycz, jaka rozpływa się w ustach, jest w stanie wynagrodzić godziny piekącego skwaru i mozolną pielgrzymkę do sanktuarium Ateny Pronaja.
Co należy robić w Atenach? W Atenach należy pójść do Muzeum Cykladzkiego, ale oprócz tego należy jeść. I choć tradycyjnej baklavy nigdy nie za wiele, warto zerknąć na współczesny twist w ekstrawaganckim bistro Cherchez La Femme.
Wędrówki śladami mitów, herosów i filozofów – po spalonej słońcem ziemi, do wtóru cykad, które z niepohamowaną mocą próbują wypełnić dźwiękiem cały świat – nastrajają do przemyśleń, lecz proza życia nigdy nie pozwala zapomnieć o sobie na długo. Dlatego moja domowa mapa Grecji nosi w równej mierze ślady dawnych kultur, co ślady biesiad i szczęśliwego podniebienia. Nie chcąc wyruszać znów z Salonik (według wielu: kulinarnej stolicy) na Kretę (gdzie żyła koza Amalteia ze swym cudownie obfitym rogiem), proponuję inny klucz, pozwalający uszczknąć najsłodszy kęs greckich wiktuałów.
Oto pięć czołowych deserów, bez których nie można prawdziwie uznać posiłku za zakończony. Tu uwaga na marginesie: w typowej tawernie trudno sobie powetować, wystarczy jednak przejść do najbliższego kafeneio albo zaharoplastio (w dosłownym tłumaczeniu: cukrowego zaklejacza), aby delektować się jednym z poniższych specjałów.
Baklava
Zacznijmy od flagowego deseru Grecji (choć dziś wiele innych regionów też rości sobie do niego pretensje). Przypuszcza się, że rodowód baklavy sięga starożytnej Asyrii i VIII w. p.n.e. W starożytnej Grecji szybko zyskała popularność i do dziś stanowi jeden z najszerzej dostępnych słodkich przysmaków. Tradycyjną baklavę przygotowuje się z ciasta filo, które ze względu na wyjątkową cienkość (greckie słowo φύλλο oznacza “liść”), należy w trakcie przygotowywania baklavy chronić przed wyschnięciem. Płaty ciasta przekłada się syropem cukrowym, miodem i orzechami, a po zapieczeniu – jeszcze raz polewa całość syropem.
Nasz wypróbowany przepis na baklawę znajdziecie tutaj.
Revani
Puszyste ciasto z kaszy manny, nasączone słodkim syropem, wywodzi się z Turcji, na co wskazuje sama nazwa. Revani – słynny libertyn, awanturnik i poeta – żył w Imperium Osmańskim na przełomie XV i XVI wieku. Legenda głosi, że turecki cukiernik przekazał przepis greckiemu koledze po fachu, który z kolei pozostawił recepturę w spadku swym następcom. Legenda ta wydaje się o tyleż nieprawdopodobna, że dziś revani to jeden z najpopularniejszych deserów, który zjemy zarówno w północnym rejonie Tracji (tam ponoć jest najlepsze), jak i na samym południu Peloponezu.
Melomakarona
Dziś melomakarona kojarzy się głównie z okresem bożonarodzeniowym, ale przy odrobienie szczęścia znajdziemy te ciasteczka i latem. Wszystkie składniki stanowiące fundament greckich wypieków – oliwa, miód, pomarańcze i orzechy – spotykają się ze sobą, by radować podniebienie. Z historycznych źródeł wiadomo, że melomakarona jest ciastkiem o wielowiekowej tradycji, a kto raz jej spróbuje, nie będzie się dziwił tej niesłabnącej popularności. W przeciwieństwie do baklawy, robi się ją łatwo i przyjemnie, więc to doskonałe lekarstwo na zimową nostalgię za lazurowym morzem.
Loukoumades
Blisko greckim loukoumedes do naszych polskich pączków. Ciasto drożdżowe smażone na głębokim tłuszczu różni się jednak w podaniu, gdyż i tu nie uciekniemy przed wszechobecnym syropem cukrowym. Małe, lepkie kuleczki znane są od starożytności, choć trwa debata na temat ich proweniencji – możliwy jest zarówno grecki, jak i arabski rodowód. Nawet jeśli przywędrowały ze wschodu, dziś stanowią jeden z najstarszych deserów, nadal obecny we wszystkich zakątkach Grecji. Uważa się, że zwycięscy olimpijczycy dostawali poza wieńcem laurowym właśnie loukoumades. Na szczęście już nie trzeba dokonać wielkich sportowych wyczynów, aby raczyć się tym specjałem.
Marmolada z mastyksu
Na zakończenie zostawiłam przewrotnie konfiturę z mastyksu. Słowo wyjaśnienia: mastyks, czyli żywica drzew pistacjowych z Chios, jest wszechobecny w greckiej kuchni. Z łatwością znajdziemy lody mastyksowe, mastyksową wodę i mastyksową marmoladę. To ostatnie słowo może być jednak mylące, nasuwając nam skojarzenia z dżemem – przetworem miękkim i słodkim. Marmolada mastyksowa zarówno w smaku, jak i w konsystencji przypomina ciągnącego się mentosa. Gdy po raz pierwszy zamówiłam ten specjał w Atenach, otrzymałam wielką łyżkę, a na niej białą, twardą górę oraz wysoką szklankę wypełnioną wodą z lodem. Nie byłam pewna, jak tę “marmoladę” ugryźć – w sensie dosłownym i przenośnym. Teraz wiem, że łyżkę z mastyksem moczymy, aby pozostawał przyjemnie chłodny i orzeźwiający, zaś raczymy się nim niczym cukierkiem, czyli ssąc. To naprawdę doskonały zamiennik sorbetu – równie odświeżający po obfitym posiłku – i chyba najciekawsza rzecz, jaką miałam przyjemność spróbować w Grecji.
Ponieważ niełatwo jest nasycić się samą lekturą o aromatycznych wypiekach, na koniec zostawiam przepis, po który sięgam najczęściej, gdy odczuwam nostalgię za greckim słońcem. Nie podjęłam się jeszcze w domu operacji z szybko schnącym ciastem filo i mierzeniem temperatury syropu cukrowego; baklawa wymaga naprawdę dużej wprawy cukierniczej. Na szczęście w bogactwie greckich deserów znajdzie się i coś mniej wymagającego. Wykorzystajmy te ostatnie dni karnawału na odrobinę korzennej słodyczy!
Fanouropita
Święty Fanourios – patron zaginionych przedmiotów (oraz panien poszukujących męża) – doczekał się ciasta ku swojej czci. Tradycyjnie fanouropitę zanosi się do kościoła 27 sierpnia, razem z tabliczką wotywną, symbolizującą to, co zostało zagubione.
Do sierpnia daleko, ale kto wie, może fanouropita do porannej kawy pomoże odszukać trochę słońca i optymizmu?
Fanouropita należy do grupy wdzięcznych wypieków, które, nie wymagając wielkiego nakładu pracy, cudownie smakują. Sycące, korzenne ciasto o lekko cytrusowej nucie można jeść jeszcze ciepłe, po wyjęciu z piekarnika; tradycyjnie obsypuje się je cukrem pudrem i można przyrządzić je w dowolnej formie (nie polecam jedynie zamykanych tortownic, gdyż konsystencja surowego ciasta jest dosyć płynna).
Składniki:
masło (do wysmarowania formy)
175 g mąki pszennej
175 g orzechów włoskich, drobno posiekanych
1 łyżeczka cynamonu
½ łyżeczki goździków (zmielonych)
½ łyżeczki kardamonu
120 ml oliwy z oliwek albo oleju roślinnego
120 ml świeżo wyciśniętego soku z pomarańczy (1 duża pomarańcza)
5 łyżek brandy
4 jajka
300 g cukru
cukier puder (do dekoracji)
Piekarnik nagrzać do 180 °C. Przygotować formę o wymiarach 25 cm x 30 cm, posmarować ją masłem i obsypać mąką.
W dużej misce wymieszać: uprzednio posiekane orzechy, mąkę, cynamon, goździki i kardamon.
W blenderze zmiksować uprzednio wyciśnięty sok z pomarańczy, brandy i oliwę (oliwę można zastąpić olejem roślinnym), aż do uzyskania jednolitej konsystencji.
W oddzielnej misce ubić jajka z cukrem, aż do uzyskania puszystej, prawie białej masy.
Przelać zawartość blendera do suchych składników i dobrze wymieszać drewnianą szpatułką.
Stopniowo dodawać ubite jajka z cukrem, stale miksując mieszadłem miksera.
Gotową masę wylać do przygotowanej wcześniej formy, piec przez 45 minut.
Po wyjęciu z piekarnika, odczekać, aż ciasto przestygnie, wyłożyć z formy i – gdy będzie już kompletnie wystudzone – udekorować cukrem pudrem.
Bez wątpienia na czele starożytnych “kociarzy” stali Egipcjanie. Wyraz temu daje choćby Herodot w swych Dziejach, w których opisuje, jak to po śmierci ulubieńca egipska rodzina pogrążała się w żałobie; domownicy rozpaczali i golili sobie brwi. Koty były mumifikowane i wkładane do specjalnie przeznaczonych dla nich sarkofagów, co niewątpliwie świadczy o ich wysokiej randze. Kot pojawia się też w Egipcie w postaci bogini – była to Bastet z miasta Bubastis. Przedstawiano ją dwojako – jako krwiożerczą lwicę, której bóg Ra nakazał zniszczenie ludzkości, oraz jako boginię swawoli i rozkoszy, z tym bowiem życiowym aspektem kojarzyły się Egipcjanom obdarzone leniwym urokiem koty. Co ciekawe, wiele kocich mumii wskazuje, że zwierzaki te pozbawiano życia poprzez skręcenie karku – powodem był popyt na kocie mumie wotywne. Zatem koty pełniły nad Nilem jeszcze jedną, osobliwą dosyć funkcję.
O tym, że koty były oczkiem w głowie swych właścicieli, stanowić może przykład księcia Totmesa, syna faraona Amenhotepa III. Otóż jego ulubiona kotka nosiła wdzięczne imię “Kicia” (Tamiit), a po śmierci pochowana została w trumnie z inskrypcjami przeznaczonymi dla zmarłych ludzi. W miastach Bubastis i Sakkara znajdowały się specjalne kocie cmentarzyska. Egipcjanie nazywali kota onomatopeicznym słowem mjw (czyt. mju). Kot w Egipcie pojawia się również w Księdze Umarłych jako zabójca złego węża Apopisa i jedna z form boga Słońca Ra.
Egipcjanie kojarzyli giętkie ciało kota, a także jego skrytość i skłonność do zdrad, z… kobietą. Dlatego drugie oblicze bogini Bastet, jako bogini płodności i miłości, miało bardzo erotyczny charakter. Na zdjęciu: figurka Bastet z okresu XXV dynastii (Luwr), fot. Rama / Wikimedia, CC BY-SA 3.0 FR
Znacznie wcześniej niż w Egipcie koty pojawiły się na Cyprze. Tam właśnie, w osadzie Shillourokambos liczącej około 9.5 tysiaca lat, archeolodzy natknęli się w 2007 roku na grób mężczyzny pochowanego z mniej więcej ośmiomiesięcznym kotem. Prawdopodobnie był to człowiek o wysokim statusie, o czym świadczyły znalezione przy nim narzędzia kamienne i ochra, natomiast kot został złożony w ofierze pośmiertnej, czego dowodem miały być otaczające go muszle. Warto dodać, że koty zostały na Cypr sprowadzone z kontynentu, ponieważ na wyspie nie odnaleziono szczątków “rodzimych” czteronogich mieszkańców z rodziny Felis.
Do Rzymu kot jako zwierzę domowe trafił stosunkowo późno, bo dopiero po podboju Egiptu przez Augusta w 30 r. p.n.e. Niewykluczone, że koty zamieszkiwały Wieczne Miasto znacznie wcześniej, jednak u pisarzy antycznych niewiele napotykamy wzmianek na ten temat; krąży jednak legenda, że przywiozła je do Rzymu sama Kleopatra. Samo słowo cattus (sprytny) , od którego wywodzi się włoskie gatto oraz hiszpańskie i portugalskie gato, pojawiło się nad Tybrem stosunkowo późno, bo dopiero w IV w. n.e. Wcześniej określano to zwierzę jako felis. Rzymianom kot kojarzył się przede wszystkim z wolnością, dlatego też atrybutem bogini Libertas jest właśnie ten przemiły futrzak. O tym, że koty udomowiono i że zdołały one wkraść się w łaski surowych Rzymian, świadczyć może chociażby stosunkowo duża liczba ich szczątków napotykanych na stanowiskach archeologicznych w pobliżu Neapolu (za to w Pompejach jest ich niewiele). Co ciekawe, koty nierzadko towarzyszyły rzymskim legionom jako pogromcy myszy harcujących w zapasach zboża, a ich wizerunki umieszczane były na tarczach i proporcach.
Największym skupiskiem kotów w dzisiejszej Italii jest prawdopodobnie wyspa Lipari, gdzie koty przemieszczają się ulicami w całych stadach. Niewątpliwie uroczą pamiątką z tego miejsca jest zatem figurka kota wykonana z lawy
W dzisiejszym Rzymie kotów jest pod dostatkiem, szczególnie w ruinach świątyń na placu Largo di Torre Argentina. Futrzaki wygrzewają się w słońcu i są tak zadbane i wykarmione, że wzgardliwie odwracają się ogonem do oferowanych im przez turystów przekąsek. Kocim rajem jest też niewątpliwie urocze miasteczko Erice na Sycylii, gdzie niemal na każdej uliczce spotkać można to przemiłe stworzenie. Niektóre sycylijskie koty przyuczone zostały niewątpliwie do… pilnowania towarów na straganach, co skwapliwie czynią, rozkładając się na nich na całą swoją długość lub zwijając w puszysty kłębek na najbardziej pożądanym przez potencjalnego kupca kawałku ceramiki.
Starożytne, czy współczesne – koty z jednakowo rozkosznym mruczeniem wkradają się w łaski właścicieli i owijają ich sobie wokół palca… tudzież ogona. Wszystkim miłośnikom kotów życzmy udanego świętowania, a wszystkim pupilom – radosnego celebrowania tego jakże uroczego święta!
Nie sposób mówić o liryce arabsko-andaluzyjskiej bez kontekstu kulturowego. Jest on bez wątpienia interesujący, jako że południowa część Hiszpanii, podbita przez najeźdźców arabskich w niezwykle krótkim czasie, nazwana przez nich al-Andalus, stworzyła jedyną w swoim rodzaju cywilizację opartą na wielonarodowym konglomeracie. Nurty chrześcijański, arabski i żydowski przenikały się tam wzajemnie, czego efektem było powstanie niepowtarzalnej i wspaniałej kultury. Więcej na ten temat przeczytać można tutaj.
Poezja arabska
Poezja od zarania dziejów wypełniała życie plemion arabskich. Szczególnie Beduini byli niezwykle dumni ze swej poetyckiej tradycji i bardzo do niej przywiązani. Tradycja pieśni pustynnych była pielęgnowana przez Arabów nawet wówczas, gdy od niepewnej egzystencji koczowników przeszli do spokojnego życia mieszkańców miast. Warto jednak wiedzieć, że poezja Beduinów – najstarsza poezja arabska – zrodziła się na pustyni. W epoce przed nastaniem islamu poeta spełniał niezmiernie ważną rolę w społeczeństwie. Był on przede wszystkim rzecznikiem swego plemienia, a także troszczył się o jego honor i bronił przed wszelkimi słownymi napaściami. Pełnił rolę rozjemcy również w wewnętrznych sporach.
Najdoskonalszą formą, jaką przybrała poezja staroarabska, była kasyda (árab. قصيدة qaṣīda). Utwór ten składał się z kilku części nie związanych ze sobą i stanowił kombinację kilku wątków lub całych tematów połączonych w jedną całość poprzez wspólne metrum i rym. Kasyda zasadniczo składała się z dwóch części: pierwsza była konwencjonalna i mało zróżnicowana, druga natomiast okazjonalna i bardziej różnorodna. Nie była więc tworem jednolitym, ale na jej całokształt składały się różne gatunki poezji, a także krótkie utwory, które wcześniej funkcjonowały odrębnie. Klasyczna forma kasydy rozwinęła się w IX wieku.
Warto również wspomnieć o klasycznej arabskiej poezji miłosnej. Wywodzi się ona z poezji beduińskiej tworzonej przez poetów dworskich. Przedstawiciele tej dość licznej grupy związani byli z dworami dynastii Lachmidów i Ghassanidów, a następnie Ummajadów. To szczególnie za panowaniem tej ostatniej dynastii zaczęła się rozwijać liryka miłosna, w której poeci pustyni, a następnie zainspirowani ich twórczością dworscy artyści, opiewali swoje damy serca. Miłość w poezji arabskiej istniała już w poezji mówionej, zanim pojawiła się tradycja spisywania poematów. Twórczość ta, opisująca trudne warunki życiowe Beduinów błądzących po pięknych pustyniach Arabii, dedykowana była przede wszystkim kobietom, które ukazywano zarówno jako wysublimowane damy, podziwiane z odległości, jak i kochanki będące obiektem pożądania i namiętności. Ten rodzaj poezji, który rozwinął się w Arabii na przełomie wieków VI i VII, a którego największy rozkwit przypadł cztery stulecia później w Andaluzji, nosi nazwę amor udrí. Gatunek rozprzestrzeniał się po Europie – kilka stuleci później pojawił się na dworach Prowansji, a w dobie Odrodzenia stał się popularny na całym kontynencie. Madżnun, zwany szalonym, i Lajla – nasłynniejsza para kochanków, o której opowiadali trubadurzy – byli opisywani w tak wielu romantycznych i mistycznych poematach, że bez wątpienia można ich nazwać arabskimi Romeem i Julią.
Aby zrozumieć, czym była miłość dla Arabów-nomadów, a później dla poetów arabigo-españoles, warto odnieść się do samego pojęcia miłości oraz jej różnych odmian, które pojawiały się w kulturze. Starożytni Grecy utożsamiali początkowo miłość – cielesno-duchową – z bogiem Erosem. Jednak z biegiem czasu zaczęto rozróżniać miłość cielesną, miłość przyjacielską, miłość rodziców do dzieci oraz miłość duchową i bezinteresowną. Każda z nich określana była innym terminem.
Według koncepcji Platona, wyłożonej między innymi w dziele Uczta, miłość stanowi drogę wiodącą ku wyższym formom poznania, od miłości cielesnej do miłości duchowej, bezinteresownej – czyli do poznania idei piękna i dobra. Te dwa pojęcia, połączone w jedno, w oczach starożytnych Greków stanowiły zresztą ideał, stąd często określano cnotę jako zestawienie piękna i dobra. Warto w tym kontekście zwrócić uwagę na to, że również arabskie słowa “miłość” oraz “piękno” mają ten sam rdzeń – isq, przy czym określenie “piękno” odnosi się zarówno do urody fizycznej, jak i cnoty duchowej.
Obraz Ernsta Rudolfa, austriacko-francuskiego malarza-orientalisty
Amor udrí – liryka miłosna Andaluzji
Pierwotna amor udrí, która powstawała na pustyniach Arabii, pozbawiona była elementu platońskiego z tej prostej przyczyny, że pisma greckiego filozofa nieznane były koczowniczym plemionom. Jednak niezależnie od tego nurtu rozwijała się wśród poetów Orientu idea miłości, którą kilka stuleci później określono mianem dworskiej, a która również wpisuje się w nurt gatunku. Jest to rodzaj miłości romantycznej, nie pozbawionej pewnej dawki bólu, który jednak sprawia poecie swoistą przyjemność i satysfakcję. Zgodnie z tą koncepcją miłości kochankowie wiedzą, że ich uczucie skazane jest na porażkę i nawet ślub nie jest w stanie tego zmienić. Związek zawsze naznaczony był w takiej twórczości cieniem tragizmu, a kochanka wielbiona była na odległość. To właśnie w tych wierszach pojawia się określenie said w stosunku do kobiety, która jest damą serca – pani, której z różnych przyczyn nie można zdobyć.
Gatunek zwany amor udrí rozwinął się w Iraku w obrębie plemienia Banu Udra, które przemieszczało się w środkowej części Półwyspu Arabskiego. Można powiedzieć, że to właśnie przedstawiciele owego plemienia rozpoczęli „modę” na zakochiwanie się w jednej tylko kobiecie, od której byli oddzieleni, którą opiewali w pieśniach miłosnych, dla której w końcu umierali. Schemat miłosny był zawsze podobny: kochankowie dorastali razem i z biegiem lat rodziło się między nimi uczucie. Przyczyną rozdzielenia był zazwyczaj fakt, że kochanka przyrzeczona była innemu lub też została wydana za mąż, przez co stawała się niedostępna dla wielbiącego ją poety. Uczucie między kochankami było zatem miłością czystą, pełną uwielbienia, pozbawioną elementu erotycznego oraz jakiegokolwiek kontaktu fizycznego. Ponieważ ukochana stanowiła zakazany owoc – najczęściej z racji bliskiego pokrewieństwa (były to kuzynki lub przyrodnie siostry) – fakt, iż uczucie pozbawione było elementu erotycznego, stanowiło powód do dumy, gdyż w przeciwnym razie miłość byłaby splamiona. Jednak niespełnione uczucie i niezaspokojone pożądanie prowadziły kochanka do szaleństwa, obłędu, a wreszcie do śmierci.
Poeci uprawiający gatunek amor udrí byli bardzo liczni i należeli do różnych tribus bez względu na warunki społeczne. Można stwierdzić, że poezja miłosna zwana udrí charakteryzowała się przede wszystkim czystością uczucia oraz estetycznością w jego wyrażaniu. Uczucie to było wysublimowane i uwznioślone przez wyrzeczenie i ból. Wyrażano to w stwierdzeniu cuando ellos aman, mueren (“kiedy kochają, umierają”).
Istotnym elementem amor udrí była sama kochanka (la amada), której postać weszła do kanonu poezji andaluzyjskiej. Poeci uprawiający ten gatunek liryki nieodmiennie wymieniali w swych pieśniach cechy, którymi powinna odznaczać się ich wybranka. Przede wszystkim powinna ona zażywać odpoczynku w dzień, spoczywając na łożu namaszczonym piżmem i pozostawać w nim co najmniej do południa. Ukochana ukazuje się zasadniczo w oddaleniu i jest poza zasięgiem kochanka, który nie ma możliwości obdarzenia jej pieszczotami. Stanowi więc obiekt, którym nie można się sycić i cieszyć, ale od którego jest się boleśnie oddzielonym i za którym się tęskni. Kobieta powinna być jasna jak poranek, aby było widoczne, że żyje w ukryciu i odosobnieniu. Jeżeli chodzi o fizyczne aspekty, amada powinna być smukła, jasna, o pięknie sklepionej piersi, o włosach czarnych jak węgiel, o prostych plecach, o nogach przywodzących na myśl smukłe pędy palmy, o oczach bezbronnych i zamglonych niczym oczy gazeli. Jej zęby powinny być lśniące jak brylanty, dziąsła ciemne, a usta koloru dojrzałego wina. Jej biodra powinny być jak wydmy, gdyż wzbudza to u mężczyzn zmysłowe emocje i wielkie pożądanie. Jak stwierdził poeta: Jeśli byś ją opisywał z góry do dołu, byłaby księżycem nad gałęzią, nad piaszczystą wydmą, a jeśli byś ją opisywał z dołu do góry, byłaby wydmą, nad którą wznosi się gałąź, a nad nią księżyc rozprasza mrok (Si la describes de arriba abajo es una luna sobre una rama, sobre un montón de arena. Y, si la miras de abajo arriba es un monton de arena sobre el cual se yergue una rama, sobre la cual luce una luna entre las tinieblas) [Hazim al-Qartayanni; Poemas arabigoandaluces, ed. Espasa Calpe, Madrid, 1940, 112; tłum. z arabskiego E. Garcia Gómez].
W świecie arabskim, również tym przeniesionym do Andaluzji, wyrazem największego piękna kobiecego był kontrast między krzywizną bioder a smukłą, kruchą talią. Zwieńczeniem tego piękna była jasna twarz otoczona czarnymi włosami, w której lśniły białe zęby otoczone karminowymi wargami. Nie bez znaczenia pozostaje porównanie kobiety do księżyca, który – zwłaszcza w pełni – symbolizuje płodność. To uwielbienie kobiecego ciała stanowi niejako zaprzeczenie idei amor udrí. Jednak paradoksalnie poezja ta odzwierciedla miłość czystą i wyjątkową, wolną od pożądania, gdzie zmysłowość, jakkolwiek zakazana, pozostaje nieodłączną częścią owego uczucia – na równi z wiernością. To właśnie taka koncepcja miłości panowała w Kordobie za czasu kalifatu i takiej poświęcił swe dzieło jeden z największych andaluzyjskich poetów owej epoki, Ibn Hazm, malując jej wielorakie aspekty w dziele Naszyjnik Gołębicy (El Collar de la Paloma).
Obraz Ernsta Rudolfa, austriacko-francuskiego malarza-orientalisty
Amor udrí, która z Arabii przez piaski pustyni Afryki Północnej przedostała się do Hiszpanii i rozkwitła w Andaluzji, stanowiła jedyne w swoim rodzaju połączenie zmysłowości i duchowego przeżycia w liryce miłosnej.
Koncepcja amor udrí zmieniła się, kiedy kalifat przeszedł z rąk dynastii Umajjadów w ręce Abbasydów. Podczas gdy za panowania pierwszej dynastii wciąż żywa była tradycja beduińska, za rządów tej drugiej, o wiele bardziej despotycznej, tradycyjna poezja nomadów z Arabii straciła swoją rację bytu. Miłość poetów nie była już uczuciem wolnych Beduinów i umiłowaniem piękna, ale wyrażała się w pieśniach niewolnic i niewolników. Poeci nie znali już arabskiego słońca ani pustyni, a jedynie wąskie uliczki Kordoby, mury pałacu i ściany hamerów. Za panowania Abbasydów koncepcja miłości odeszła też od wstrzemięźliwości wyróżniającej amor udrí i zezwalała na pełną realizację pragnień erotycznych.
Kobieta pozostawała nadal najważniejszym tematem tej twórczości, ale pełniła już zupełnie inną rolę. Nazywana była cantora i stanowiła bardzo ważny element dworskiego społeczeństwa. Miłość beduińska, wolna miłość nomadów zmieniła charakter – stała się miłością dworską, wysublimowaną, sztuczną. Kobieta znów była jednak przedmiotem miłości niespełnionej i niemożliwej do zrealizowania. Paradoksalnie rolę tę pełniły niewolnice, z którymi nie można było się związać ze względu na ich niski statut społeczny. Jednak właśnie w tej epoce amada zaczęła być nazywana mi señora, podobnie jak said w pieśniach poetów z Arabii, co stanowi wyraźne odniesienie do “mojej pani”, “mojej damy” w dworskiej poezji prowansalskiej.
Liryka arabigo-andaluza, a zwłaszcza amor udrí, osiągnęła swą dojrzałość na przełomie wieku X i XI. Jej najwięksi poeci tworzyli przede wszystkim w Kordobie i Sewilli. Największy rozkwit amor udrí przypadł jednak na epokę los Reinos de Taifas, kiedy każdy król “zatrudniał” swojego nadwornego poetę. Co ciekawe, wśród twórców amor udrí na Półwyspie Iberyjskim odnaleźć można również kobiety. Do najbardziej znanych poetek należała bez wątpienia Wallada (Wallada bint al-Mustakfi, 1001–1091), księżniczka Kordoby, córka jednego z ostatnich kalifów Umajjadów Muhammada III. Zasłynęła założeniem “salonu literackiego” w Kordobie, gdzie gościła słynnych poetów i muzyków andaluzyjskich. Do historii przeszedł jej wieloletni romans z poetą Ibn Zaydunem, który zakończył się rozstaniem kochanków. Drugą słynną andaluzyjską poetką była Umm al-Kirām bint al-Mu‘tasim (1051–1091), znana jako Umm al-Quiram. Obie kobiety tworzyły poezję miłosną, która do dziś zachwyca swym pięknem, subtelnością i pasją w wyrażaniu uczuć.
Fenomen poezji amor udrí polega na tym, że nie zakończyła ona swego żywota wraz z upadkiem Grenady – ostatniego arabskiego królestwa na Półwyspie Iberyjskim. Przeszła ona ciekawą ewolucję, od pieśni nomadów, synów pustyni, do poematów recytowanych na dworach królów Taifas. To właśnie ta ewolucja sprawiła, że owa miłość, przechodząc od zmysłowości do platonizmu, przeniknęła do liryki prowansalskiej, a gdy przycichły pieśni trubadurów, odrodziła się w poezji dworskiej, najpierw w renesansowych Włoszech, a następnie w Hiszpanii, będącej u szczytu swej potęgi.
Wraz z przyjęciem przez Arabów islamu rozpoczęła się ich ekspansja militarna. Wcześniej liczne rozproszone plemiona nie były zainteresowane podbojami na dużą skalę. Do takiego poszerzenia terytorium, jakie miało miejsce w świecie arabskim, mogło dojść jedynie na skutek zjednoczenia licznych koczowniczych plemion oraz osiadłych społeczności zamieszkujących Półwysep w Azji Południowo-Zachodniej. Dokonał tego założyciel nowej religii, Mahomet, a właściwie Muhammad ibn Abd Allah ibn Abd al-Muttalib, który w latach 628–632 zdołał przełamać uprzedzenia między tymi dwiema grupami. Uczynił on z Arabów potęgę militarną, która w momencie jego śmierci w roku 632 zdolna była dokonać podboju całego Bliskiego Wschodu, Afryki Północnej aż do linii Sahary, a wreszcie dotrzeć do Hiszpanii i zająć jej tereny aż do granicy Gór Kantabryjskich. Dopiero Frankowie w bitwach pod Tuluzą w roku 721 i Poitiers w roku 732 zdołali powstrzymać niepohamowany napływ arabskich wojowników.
W roku 707 Arabowie zakończyli podbój Afryki Północnej i dotarli do wybrzeży Atlantyku. Nie wiadomo, czy nosili się z zamiarem zdobycia ziem leżących po drugiej stronie cieśniny, jednak prawdopodobnie ulegli namowom hrabiego Ceuty, don Juliana. Był on wcześniej związany z Bizancjum i Wizygotami, dzięki czemu posiadał informacje o postępującym kryzysie państwa wizygockiego. Arabski gubernator Afryki Północnej, Musa, wysłał w roku 710 na rekonesans swego podwładnego Tarika. Tak zaczął się błyskawiczny podbój Półwyspu Iberyjskiego. Tarik, po znalezieniu się w miejscu, które do dziś nosi jego imię, oraz po zajęciu Algeciras, pokonał siły wizygockiego króla Roderyka w bitwie pod Wadi Lago (Guadalete). Król poniósł śmierć, a państwo wizygockie przestało istnieć. W ciągu kolejnych trzech lat niemal cały Półwysep Iberyjski znalazł się pod panowaniem arabskim.
W historii al-Andalus wyróżnić można kilka okresów, spośród których najkorzystniejszym z punktu widzenia rozwoju kultury, nauki i sztuki był okres kalifatu. Lata 714-756 to etap emiratu zależnego, charakteryzujący się całkowitym posłuszeństwem wobec kalifa w Damaszku. W tym czasie stolica założona w Sewilli przeniesiona została do Kordoby. Lata 756–929 to okres emiratu niezależnego. Do jego utworzenia doszło w wyniku upadku dynastii Umajjadów w Iraku. Jeden z członków tej dynastii, Abd ar-Rahman, zdołał dotrzeć do al-Andalus i w ciągu następnych lat uniezależnić się od władzy kalifa. W latach 929–1031 nastąpiło przekształcenie emiratu w kalifat. W tym okresie doszło do największego rozkwitu tej kultury. Po roku 1031 kalifat rozpadł się na małe państewka, taifas, które pod względem politycznym i militarnym okazały się na tyle słabe, że kolejno poddawały się postępującej z północy chrześcijańskiej rekonkwiście. Zmierzch al-Andalus nastąpił ostatecznie 1 stycznia 1492 roku wraz z upadkiem ostatniego bastionu muzułmańskiego, Królestwa Granady.
Bez wątpienia do największego rozkwitu kulturowego w Hiszpanii doszło pod rządami dynastii Omajjadów. Zarówno Abd ar-Rahman, jak i jego syn i wnuk, byli mecenasami sztuki, dbali o rozwój kulturowy i intelektualny swoich poddanych. Sam Abd ar-Rahman zaliczał się do grona uczonych, którzy z upodobaniem zajmowali się astronomią. Zanim objął tron al-Andalus, wysłał zaufanego człowieka, aby sporządził dla niego kopie dzieł naukowych stworzonych przez Greków i Persów. Już po przejęciu władzy otoczył się grupą astronomów i wynagradzał ich sowicie, aby obserwowali niebo i układali horoskopy. Bardzo ważnym czynnikiem warunkującym rozwój kulturowy al-Andalus była powszechna umiejętność czytania i pisania, rozpowszechniona dzięki licznym uniwersytetom powstałym w Kordobie, Sewilli, Toledo, Walencji, Almerii, Maladze i Jaén. Spotykali się tam profesorowie i uczniowie ze wszystkich stron świata muzułmańskiego, a sława owych andaluzyjskich szkół niosła się szeroko aż do najdalszych zakątków muzułmańskiej Azji. Warto wspomnieć również o słynnej bibliotece, której założycielem był Al-Hakam II. Zawierała ona 400 tysięcy tomów oraz katalog, który obejmował 44 księgi po 50 stron każda. Biblioteka zatrudniała liczną grupę skrybów i kopistów, introligatorów oraz ilustratorów, pochodzących również z Sycylii i Bagdadu, którzy pracowali pod nadzorem wysoko postawionego słowiańskiego dygnitarza. Dzieła greckie i perskie docierały do Andaluzji poprzez muzułmański Wschód.
Warto zatrzymać się nieco przy społeczeństwie al-Andalus, gdyż stanowiło ono jedyną w swoim rodzaju wieloetniczną mozaikę. Było ono wewnętrznie zróżnicowane – składało się z rzymsko-wizygockiego substratu oraz z różnych pod względem narodowościowym grup etnicznych przybywających po roku 711. Odrębną grupę wśród ludności al-Andalus stanowili chrześcijanie i Żydzi, którzy jako ludy Księgi tolerowani byli przez islamskich władców, jednak zmuszano ich do płacenia specjalnego podatku. Całokształtu dopełniała ludność niewolnicza, przede wszystkim pochodzenia słowiańskiego. Żadna z tych grup nie uchroniła się w całkowitym stopniu przed procesem kulturowej arabizacji.
Społeczeństwo al-Andalus zdaniem wielu autorów cechowała głęboka świadomość własnej oryginalności. Jakkolwiek jego większość identyfikowała się z islamem i jego zasadami, w krótkim czasie zaczęła wykazywać odmienność w rozmaitych aspektach życia codziennego, w sposobie ubierania się czy technikach rolnych. W okresie największego splendoru i rozkwitu al-Andalus społeczeństwo to różniło się znacznie od pierwotnych plemion beduińskich zamieszkujących Półwysep Arabski. Jednocześnie stanowiło swoisty nośnik dawnej kultury Orientu, która na Półwyspie Iberyjskim ewoluowała, łącząc umiejętnie elementy wschodnie i zachodnie.
Można zatem powiedzieć, że na żyznych ziemiach Andaluzji Arabowie zachowali swój orientalny styl życia, który od czasu do czasu potęgowany był wpływami wschodnimi. Potrzeba było powolnej adaptacji do warunków Półwyspu Iberyjskiego, a także długotrwałych kontaktów z autochtonami, by arabskie tradycje powoli traciły na swej intensywności – a co za tym idzie, dostosowały się do lokalnych zwyczajów, zachowując jednak swą wyróżniającą pozycję.
Zdjęcie główne: dekoracje w zespole pałacowym Alhambra w Grenadzie
Nasza stołeczna starówka usytuowana jest na południowym krańcu Tel Awiwu, nad brzegiem Morza Śródziemnego. Uważa się ją za najstarszy port świata, a jej nazwa oznacza w języku hebrajskim dokładnie tyle, co “piękna”. Trudno o lepszą rekomendację! Warto przejść się jej malowniczymi uliczkami, posiedzieć w jednej z niezliczonych kawiarni, szperać wśród tysięcy cudów na targu staroci. Zakochani powinni koniecznie odwiedzić tamtejszy most życzeń w parku HaPisgah, udekorowany płaskorzeźbami ze znakami zodiaku. Tubylcy wierzą, że jeśli dotknie się tabliczki ze swoim znakiem, jednocześnie podziwiając piękny widok na Mare Nostrum, nasze marzenie zostanie spełnione. Spróbujcie w parze, tak jest raźniej!
Skorpion na moście życzeń w Jafo, fot. Shayan / Flickr, CC BY 2.0
2. Stary port w Cezarei
Port w Cezarei to miejsce pełne antycznych cudów – znajdziemy tam m.in. rzymski teatr oraz ruiny pałacu i świątyni Heroda. W maju 2019 roku po skrupulatnym remoncie ponownie otworzono też multimedialne centrum historyczne dla zwiedzających. Po wizycie cofającej nas o 2 000 lat warto przysiąść na plaży nieopodal starożytnego akweduktu pochodzącego z czasów Heroda, przerabiany za panowania Hadriana i później w czasach bizantyjskich. Co powiecie na romantyczny piknik w jego cieniu? Szum morza, bliskość historii i niezwykła atmosfera sprawią, że Wasza randka na pewno będzie udana!
Aby dostarczyć mieszkańcom Cezarei wodę pitną, starożytni wybudowali kamienny akwedukt, który doprowadzał ją ze źródeł położonych kilkanaście kilometrów dalej na północ
3. Mitzpe Ramon i gwiazdy
Pustynia Negew to zdecydowanie jeden z ulubionych kierunków randkujących Izraelczyków, szczególnie, jeśli lubią patrzeć w gwiazdy. Wspaniale ogląda się je z największego na świecie krateru krasowego noszącego nazwę Ramon (Makhtesh Ramon), tuż obok miejscowości Mitzpe Ramon. Znajdziecie tu wiele tras trekkingowych; romantycy nocować mogą w namiotach na pustyni, a także skorzystać z atrakcji takich, jak jazda konna przy zachodzie słońca lub oglądanie dalekich planet przez teleskop.
Krater Ramon jeszcze za dnia, fot. Zairon / Wikimedia, CC BY-SA 4.0
4. Wschód słońca w Sde Boker lub Masadzie
Skoro podziwialiśmy już gwiazdy, czas także na wspólne spędzenie poranka! Najbardziej malownicze rozpoczęcie dnia zapewni nam wycieczka do południowo-izraelskiego kibucu Sde Boker lub do twierdzy Masada. W pierwszym miejscu koniecznie odwiedźcie także grób Ben Guriona, w drugim – zdecydujcie się na późniejsze zwiedzanie starożytnej fortecy położonej na szczycie płaskowyżu. Wschody słońca w Masadzie uważane są za jedne z najpiękniejszych na świecie – światło wyłania się tu powoli zza gór, wypełniając swoim blaskiem złocistą pustynię. Zimą dzieje się to ok. 5.30 rano, latem nawet godzinę wcześniej. Pamiętajcie, że konieczna będzie piesza wędrówka pod górę – kolejka uruchamiana jest dopiero o 8:00.
Widoki z Masady – o świcie jeszcze piękniejsze! Fot. Addy Cameron-Huff / Flickr, CC BY 2.0
5. Róże w Jerozolimie czyli Wohl Rose Garden Jerusalem
Róża od wieków kojarzy się z miłością i namiętnością, zaś Izrael – czego mogliście nie wiedzieć – zaliczany jest do najważniejszych światowych producentów kwiatów, w tym róż. Przechadzka po różanym ogrodzie w stolicy kraju wydaje się więc właściwą decyzją dla poszukujących romantycznych wrażeń! W Wohl Rose Garden podziwiać można ponad 15.000 krzewów różanych z ponad 400 gatunków. Wśród pachnących roślin rozstawione są wygodne ławeczki, idealne na małe tête-à-tête.
Wohl Rose Garden, Yair Aronshtam / Flickr, CC BY-SA 2.0
Po wizycie w różanym raju możecie udać się do Israel Museum, gdzie zakochane pary chętnie fotografują się na tle stalowej rzeźby Roberta Indiany, czyli wielkiego napisu Ahava (“miłość” po hebrajsku).
Tuż przed Walentynkami – świętem o śródziemnomorskim rodowodzie, co opisaliśmy tutaj – spytaliśmy członków naszej redakcji, jakie są ich ulubione historie miłosne, opisane na kartach śródziemnomorskich książek. Oto, co nam odpowiedzieli.
Julia Wollner:Troja, Kleopatra i mój własny mąż
Jestem niepoprawną romantyczką, a jednocześnie pożeraczką – książek, nie serc. Moje ulubione historie miłosne mogłabym więc wymieniać w nieskończoność. Ograniczę się dziś do tych, którym poświęciłam najwięcej czasu i które wywarły największy wpływ na moje życie.
Pierwszą z nich jest romans Rzymu z Egiptem, uosabiany przez Juliusza Cezara, a następnie Marka Antoniusza, i ich królewską kochankę Kleopatrę. Tej zupełnie prawdziwej i doskonale udokumentowanej historii poświęcono setki poematów, powieści i dramatów, ja zaś spędziłam wiele lat na badaniu ich pod kątem mojego doktoratu. Począwszy od Dantego, który wspomina o Kleopatrze w Boskiej Komedii, przez Szekspira, po współczesne powieści historyczne pióra Colleen McCullough czy Margaret George – warto spojrzeć na teksty o królowej jako dokumenty danej epoki, mierzące się z mitem, który przetwarzają na własny użytek.
Drugą historią miłosną, która wprawdzie sama w sobie nie budzi mojego entuzjazmu, za to przyczyniła się do powstania wielu wspaniałych dzieł literackich, jest romans spartańskiej królowej Heleny i trojańskiego królewicza Parysa. O wojnie, którą w ten sposób rozpętali, czytam namiętnie, w różnych ujęciach. Po odwiedzeniu londyńskiej wystawy Troy. Myth and Reality sporo czasu spędziłam w muzealnej księgarni, gdzie polecono mi dwie powieści, pisane z feministycznej perspektywy. Są to obsypana nagrodami The Silence of the Girls Pat Barker oraz A thousand ships Natalie Haynes. Moją najukochańszą książką związaną tematycznie z wojną trojańską pozostaje natomiast znakomita Pieśń o Achillesie Madeline Miller, o której piszę tutaj, a którą kupić możecie w naszym sklepie pod tym linkiem.
Na koniec wspomnieć muszę o mojej własnej śródziemnomorskiej miłości – relacji z pewnym Izraelczykiem, który stał się moim mężem i ojcem moich dzieci. Jeśli jesteście ciekawi, jak wygląda życie z człowiekiem pochodzącym z innej kultury i kręgu religijnego – sięgnijcie po książkę Sylwii Borowskiej pt. Mój mąż Żyd (recenzję znajdziecie tutaj). Jest to najprawdziwszy reportaż, gdzie zamiast literackiej fantazji czeka na Was proza życia. Zaręczam jednak, że może być ona ciekawsza niż niejedna powieść.
Ernesto Umberta Saby, który wyszedł w zeszłym roku w Czułym Barbarzyńcy, kończy się takimi oto zdaniami: Spotkanie dwóch chłopców, którzy na schodach nauczyciela gry na skrzypcach zatrzymują się, żeby porozmawiać o nauce i na pożegnanie ściskają sobie dłonie, każdemu obserwatorowi wydałoby się banalnym przypadkiem codziennego życia. A jednak – z powodu szczególnej konstelacji, pod którą się zrodziło, a także jego odległych skutków – było (abstrahując od wszystkich innych względów) wydarzeniem niezwykłym, takim, jakie może zaistnieć, choć wcale nie musi, raz tylko jeden w ciągu całego stulecia i w jednym tylko kraju. W Polsce prawie nikt nie zauważył Ernesta, podejrzewam więc, że tę scenę, która mówi i nie mówi, zapowiada i spełnia w melancholii niespełnień, ja jeden uważam za najpiękniejszą scenę miłosną. Śródziemnomorską – wszak sprawy tej delikatnej powieści rozgrywają się w Trieście. Tym samym, w którym kilka dekad później dojdzie do równie pięknego i niespełnionego momentu: zaistnienia i niezaistnienia Dory Markus, bohaterki miłosnego wiersza Eugenia Montalego, który jej nigdy nie poznał. Tak więc i Dorę Markus muszę uznać na tę najpiękniejszą. I muszę przestać już o tym myśleć, bo przychodzą mi do głowy następne.
Jedna z największych historii miłosnych współczesnej prozy z Izraela rozgrywa się na kartach opowiadania Etgara Kereta. Przedstawia on obraz miłości wiernej i wybaczającej. Miłości, która nie daje o sobie zapomnieć i której ani rany postrzałowe, ani wielokrotna tułaczka nie są w stanie powstrzymać. Strzelają do Tuwii jest opowieścią o przywiązaniu i bezgranicznym uczuciu łączącym dwie istoty.
Tuwia, wielokrotnie wyganiany z domu pies, zawsze wraca do swojego opiekuna, mimo że jego ojciec usiłuje pozbyć się zwierzęcia za wszelką cenę. Pies jako symbol wierności w literaturze nie jest żadnym novum, jednak Keret pokazuje coś więcej – odczuwanie emocji nie jest zarezerwowane jedynie dla ludzi.
Penelopa i Odyseusz, mityczni małżonkowie, którzy spotykają się po latach rozłąki. Ich historia jest reinterpretowana i przepisywana na różne sposoby. Co ich łączyło? Miłość, przyzwyczajenie czy obowiązek? Gdy myślę o Penelopie i Odyseuszu, przychodzą mi na myśl dwie niewielkie i bardzo różne książki, obie mocne niczym caffèristretto: Jedwab Alessandra Baricca i Penelopiada Margaret Atwood. U Baricca jest piękna i cierpliwa Helena, która czeka na goniącego po świecie męża. Zgryźliwa i ironiczna Penelopa Atwood jest kobietą świadomą tego, co ją spotkało. Wie, że Odyseuszowi daleko do ideału kochającego męża, ale gdzieś na dnie, pod popiołem złudzeń, tli się u niej iskra młodzieńczego zauroczenia. W okolicach 14 lutego warto wykopać się spod zalewu serduszek i przyjrzeć się historii “najwierniejszej żony świata” przez pryzmat tych dwóch opowieści. Dają do myślenia.
Polecamy także, nie tylko o miłości: Pokój na ItaceSándora Máraiego, Kirke Madeline Miller
Agnieszka Jasińska: miłość po chorwacku
Czytelnik pragnący zapoznać się z chorwacką literaturą o miłości powinien sięgnąć po dubrownicką poezję z XVI i XVII wieku. Jeśli jednak szuka czegoś innego, niż estetycznych doznań, które zapewnia wyrafinowana i oryginalna liryka z tego regionu, to zachęcam do współczesnej prozy. Miłość osadzona jest tu mocno w realiach społeczno-politycznych. To połączenie zostało przedstawione najlepiej w autobiograficznej powieści Sary Nović Dziecko wojny. Miłość nie jest tu motywem dominującym, ale zachowania kochających bohaterów są istotnym czynnikiem dramaturgicznym. Ana, tytułowe dziecko wojny, opisuje swoje zawiłe losy od początku konfliktu na Bałkanach w latach 90. poprzez przymusowy wyjazd za granicę aż po powrót do domu. Czeka w nim na nią ten, bez którego o “domu” nie można mówić. Bardzo przejmujące.
Jedną z moich ukochanych miłosnych historii jest Pod osłoną nieba Paula Bowlesa. To wspaniała poetycka opowieść o małżeństwie, które wybiera się do Maroka, by ratować umierającą miłość. Nic nie jest tu oczywiste, a rzeczywistość przypomina nieco niepokojący sen. W 1990 roku książka doczekała się wspaniałej adaptacji filmowej – została przeniesiona na wielki ekran przez Bernarda Bertolucciego, a w głównych rolach wystąpili Debra Winger oraz John Malkovich.
Opowieść o Amorze i Psyche posiada wszystkie elementy wymagane w romantycznej historii: tajemnicę, zakazaną miłość, ciekawość i naiwność niewinnej dziewczyny, zazdrość jej rywalek, złą teściową (odpowiednik złej macochy) i wreszcie szczęśliwe zakończenie, na które czeka się z wypiekami na twarzy. Poza tym jest to jedna z pierwszych love story w dziejach Europy. Urzeka mnie w tej legendzie absolutnie wszystko, przede wszystkim zaś niewinność Psyche, jej oddanie i głębokie uczucie do Amora, które każe jej szukać ukochanego na końcu świata, a nawet poza jego krańcem, pomaga znosić przeciwności losu i przeciwstawić się niecnym knowaniom wrogów. Legenda o Amorze i Psyche, najpiękniej opisana w Metamorfozach Apulejusza, jest jedną z tych wspaniałych opowieści, które uczą, że miłość jest w stanie przenosić góry i wszystko zwyciężyć. Nie na darmo stwierdził poeta z Sulmony, że omnia vincit amor.
Miasto rozsławione przez dwoje nieszczęśliwych kochanków ze zwaśnionych rodów skrywa w sobie jeszcze inną historię miłosną, tym razem z rock and rollem w tle. W Weronie bowiem urodziła się Lora del Santo, dawna modelka i aktorka filmów z nurtu commedia sexy all’italiana, dzisiaj znana dzięki udziale w kilku reality show i … gorącym romansie z Erikiem Claptonem. Zakończonył się on rozbiciem małżeństwa muzyka oraz narodzinami nieślubnego syna, którego tragiczna śmierć w wieku 4 lat przyczyni się do powstania jednej z najpiękniejszych ballad rockowych: Tears in Heaven. Emocje towarzyszące temu kontrowersyjnemu związkowi można zaś usłyszeć w innym, mniej znanym utworze: Lady of Verona. Graj, muzyko!
Eksponaty, które podziwiać możemy w British Museum, to skarby z czasów greckich, rzymskich i późniejszych, aż do po dzień dzisiejszy. Największe wrażenie robią z całą pewnością artefakty starożytne – prawdziwą radością jest podziwiać kunszt dawnych malarzy zdobiących wiekowe wazy czy przeglądać zapiski na papirusach, świadczące o tym, że Iliadę czytać musieli już – nie zawsze zachwyceni! – uczniowie sprzed tysięcy lat. Z Azji Mniejszej wprost do południowej Italii przeniosą nas pompejańskie freski, a cudowności wydobyte przez ekipę Schliemanna w okolicach tureckiego Hisarlık niejednemu z nas przypomną o dziecięcych marzeniach – któż nie chciał zostać w przyszłości kolejnym Indiana Jonesem? Przyjemnie patrzy się też na pięknie oświetlone posągi Tetydy i rannego Achillesa; rozczarowuje natomiast część wystawy poświęcona recepcji trojańskiego mitu w nowożytnym malarstwie. Ukryty gdzieś obraz Rubensa nie rekompensuje w moim odczuciu długiego szeregu przeciętnych interpretacji, w których najwięcej miejsca zajmują prace prerafaelitów.
Niewątpliwą zaletą wystawy jest otwarcie na różnorodne wersje trojańskiej historii. Helena jest tu więc zarówno zmysłową i asertywną kochanką, jak i uprowadzoną podstępnie żoną; Achilles jawi się nie tylko jako heros – impulsywny wojownik i pogromca wroga, ale także jako ułomny człowiek, który ginie zdradzony przez jedyny śmiertelny fragment swojego boskiego ciała. Z drugiej strony zabrakło mi szerszego spojrzenia na ponadczasowość i uniwersalizm mitu, za które trudno uznać, jakkolwiek wzruszające, wideo pokazujące współczesne syryjskie kobiety występujące w Trojankach Eurypidesa.
Last, but not least, prawdziwy niesmak pozostawiać mogą wątpliwości dotyczące sponsora wystawy, szeroko komentowane w brytyjskich mediach. Syryjka Reem Alsayyah, jedna z uciekinierek występujących w inscenizacji Trojanek, w swoim otwartym liście do dyrekcji muzeum oskarżyła je o nieetyczne wykorzystanie nagrania. Koncernowi naftowemu BP zarzuciła natomiast czerpanie bezpośrednich korzyści z dramatycznych okoliczności, które przyczyniły się do długotrwałego kryzysu w jej ojczyźnie, i próbę naprawienia własnego wizerunku poprzez wykorzystanie sztuki (artwash). Do medialnego szumu wokół wystawy przyczyniły się także liczne protesty ekologów, upatrujących w poczynaniach sponsora zachowania podstępnego, wyrachowanego i ze wszech miar szkodliwego. Pod wieloma względami trudno nie przyznać im racji; jeszcze trudniej powstrzymać się przed wnioskiem, że każda epoka ma swego trojańskiego konia.
Historia włoskiego karnawału jest liczona nie w dziesiątkach, nie w setkach, a w tysiącach lat. Znane nam granice karnawałowego szaleństwa zostały ustalone przez katolicyzm – karnawał zaczyna się w święto Trzech Króli, a kończy w środę popielcową – jednak samo świętowanie ma znacznie dłuższą tradycję. Zaczęło się w starożytności, kiedy to w okresie przedwiośnia organizowano zabawy z ludowymi tańcami oraz świąteczne procesje służące przebłaganiu bogów o udane plony w nadchodzącym sezonie. Stąd aż do dziś geneza nazwy carnevale pozostaje kwestią sporną. Najprostsza teoria, wywodząca rzeczownik z łacińskiego carnem levare (odrzucić mięso), nasuwa skojarzenie z nadchodzącym postem, a więc z czasami już chrześcijańskimi. Z drugiej strony, pamiętając o antycznych tańcach, mogło też chodzić o carnuàlia, czyli wiejskie zabawy ludowe, bądź nawet o carrus navalis, łódź na kołach, używaną podczas obchodów ku czci Izydy. Na dobrą sprawę jednak, każda z tych teorii odnosi się do oderwania od codzienności, pauzy i początku czegoś nowego. Tym wszystkim jest właśnie karnawał.
José Benlliure y Gil, Karnawał w Rzymie
Pomarańcze i papieże –karnawał po włosku
Nie można odmówić włoskiemu karnawałowi renomy. Oczywiście, podobnie jak wiele innych elementów włoskiej kultury, jest on podzielony siatką różnic między poszczególnymi regionami, miastami i wsiami. Nazwy niektórych miejscowości są znane turystom właśnie z powodu oryginalnych karnawałowych obrządków. Najlepszym przykładem jest Ivrea, niewielkie miasto nieopodal Turynu. Podczas tutejszego karnawału, mającego swoje korzenie w XVI wieku, mieszkańcy noszą czerwone czapeczki frygijskie, francuski symbol wolności (takie same, tyle, że białe, nosiły Smerfy), a po ulicach przechadzają się postaci historyczne i te znane z piemonckich klechd. Jednak Ivrea najbardziej znana jest z bitwy na pomarańcze, odbywającej się przez ostatnie trzy dni karnawału. Ta nietypowa tradycja narodziła się w średniowieczu, ale dopiero po II wojnie światowej uformowano oficjalne drużyny aranceri, rzucających cytrusami ze zdobionych w herby wozów, zwanych carri da getto. Zainteresowani pomarańczową walką mogą stać się aranceri za opłatą od 40 do 90 euro, zależnie od wieku uczestnika i liczby dni bitwy. Ofiar zazwyczaj nie ma, prócz, naturalnie, gigantycznych strat w owocach, które po zabawie pokrywają ulice jak wielki, pomarańczowy dywan.
Kolejnym miastem, które szczyci się wyjątkowo hucznymi obchodami karnawału, jest nadmorskie Viareggio. W cztery poprzedzające Wielki Post niedziele na głównym deptaku miasta odbywa się pochód gigantycznych postaci. Po raz kolejny nie można Włochom odmówić fantazji, i, co tu dużo mówić, pewnego szaleństwa, będącego niezbędnym elementem karnawałowej gorączki. Bo oto na trasę pochodu wytaczane są makiety kilkunastometrowych potworów, zwierząt, ale także bezlitosne karykatury celebrytów, polityków, a nawet papieży. Całe to towarzystwo przewraca oczami, wypuszcza dym z różnych otworów ciała i rusza odnóżami. Ku uciesze gawiedzi, której nie brakuje – w 2011 roku odnotowano tu rekordową obecność 325 tysięcy widzów.
Trochę różni się charakterem karnawał w Cento – choć i tutaj odbywa się pochód dmuchanych i mechanicznych monstrów. Warto jednak wspomnieć o tym niedalekim od Ferrary mieście z innych powodów. Otóż tutejszy karnawał został uwieczniony przez XVII-wiecznego malarza Giovanniego Francesca Barbieriego, znanego jako Guercino, który z Cento pochodził. Mimo wielowiekowych tradycji, miasto odchodzi jednak od historii i od roku 1993 organizuje karnawał bliźniaczy do tego odbywającego się w Rio de Janeiro, a więc skupiający skąpo ubrane tancerki podrygujące do rytmu samby. Jest więc tym samym jedynym chyba włoskim karnawałem, który od włoskiej tradycji diametralnie się odwrócił.
Tyle o mniejszych miejscowościach. Czas zwrócić oczy w stronę Wiecznego Miasta. Tutejszy karnawał to echo starożytnych Saturnaliów, kiedy miasto świętowało na cześć bogów, tańcząc, odprawiając charakterystyczne, dziękczynne rytuały i przywdziewając maski. Od X wieku n.e. świętowano na wzgórzu Testaccio, starając się odtworzyć dokładnie pogańskie obrządki. Jednak w połowie XV wieku, na prośbę papieża Pawła II, zmieniono miejsce zabaw na via Lata, ulicę znaną dzisiaj pod nazwą via del Corso. Współczesny Rzym świętuje w kilku punktach miasta, a główny pochód zobaczyć można na via della Tiburtina. Widzowie ujrzą tu zamaskowane postaci, wśród których największą popularnością cieszy się Rugantino, buńczuczny awanturnik z dzielnicy Trastevere. Podobno stanowi on uosobienie prawdziwego rzymianina.
Jan Miel, Karnawał na Piazza Colonna w Rzymie
Wenecja – królowa karnawału
Choć świętuje się wszędzie, nie da się ukryć, że wśród włoskich miast niekwestionowaną królową karnawału jest Wenecja. Słowo carnevale pojawiło się w weneckich dokumentach określających publiczne zabawy odbywające się w mieście już w 1094 roku. Podczas gdy w innych częściach Włoch zabawa skupia się na określonym deptaku czy placu, na tym niezwykłym archipelagu w kształcie ryby świętuje się po prostu wszędzie. W niemal każdym zaułku, na każdym moście minąć się można z tajemniczymi postaciami w historycznych strojach, niemymi jak zjawy. Karnawał wywleka na światło dzienne dumę rodowitych wenecjan, noszących kostiumy nierzadko przekazywane z pokolenia na pokolenie. Budząc podziw i strach, powoli przechadzają się po mieście i pozują do zdjęć tym samym tłumom, które przez resztę roku zdają się ich tłamsić, zadeptując barbarzyńsko ukochaną Serenissimę.
I tutaj jednak odbywają się dwa główne, tradycyjne pokazy, przyciągające tłumy na piazza San Marco. Pierwszy nazywa się Festa delle Marie. Oto i związana z nim historia, przypominająca nieco baśń o Kopciuszku: niegdyś, 2 lutego, czyli w święto Ofiarowania Pańskiego, dwanaście najbiedniejszych wenecjanek, mających niebawem stanąć na ślubnym kobiercu, otrzymywało od zamożnych patrycjuszy posag i przede wszystkim bogato zdobione szlachetnymi kamieniami suknie. Tego dnia dziewczęta brały ślub ze swoimi wybrankami, a następnie, prowadzone wśród owacji na plac Świętego Marka, uczestniczyły w dodatkowych uroczystościach, otoczone towarzystwem najznamienitszych wenecjan. Dziś święto pięknych Marii zamieniło się w historyczną impresję na podobieństwo wyborów miss – co roku, po obniesieniu na lektykach dwunastu kandydatek, wybiera się tę najpiękniejszą. Druga tradycja to Volo dell’Angelo – lot anioła. Podczas tej uroczystości kiedyś kukła gołębicy, dziś – piękne dziewczę – spuszczane jest na linie z dzwonnicy Bazyliki Świętego Marka, rozrzucając konfetti na zgromadzoną na dole gawiedź.
Pietro Longhi, Il Ridotto w Wenecji
Duch karnawału
Tak oto, w dużym skrócie, przedstawiają się najsłynniejsze włoskie tradycje karnawałowe, jeśli chodzi o folklor. Jednak istota świętowania to o wiele więcej niż wystawne pochody, szelest kostiumów i wszechobecna muzyka. Karnawał to zacieranie granic: między dniem powszednim a świętem, między bogatymi a biednymi, snem a jawą, kobietą i mężczyzną. I przekraczanie ich bez, tak bliskich przecież katolicyzmowi, wyrzutów sumienia. Pytanie jednak, czy w dzisiejszym świecie istnieją jeszcze jakiekolwiek granice?
Kultura wymogła na człowieku odejście od najniższych instynktów. Nawet język sugeruje, że to, co zwierzęce, animalesco – jest nie-ludzkie, a więc prymitywne, okrutne, barbarzyńskie. Jedynym przyzwoleniem na bunt był okres karnawału. Wtedy to asceza zamieniała się w przepych, a przymioty takie, jak porządek, czystość i skromność zastępował chaos, prymat ciała nad duchem i niekontrolowane rozpasanie. Patrząc wstecz, takie przekraczanie granic w obliczu nadchodzącego postu nie narzucało wyrzutów sumienia, może dlatego, że świętowanie miało swój z góry określony koniec w środę popielcową. Zezwolenie na zbiorowy bunt wbrew dobrej obyczajności zawarło się zresztą w jednym z włoskich porzekadeł: A carnevale tutto élecito – podczas karnawału wszystko jest dozwolone.
Takiej postawie sprzyjała maska, oczywisty symbol okresu przedpostnego. Jest ona i ucieczką, i powrotem. Ucieczką, bo pozwalała na chwilę stać się kimś innym. Powrotem, bo – zgodnie z tradycją – to, jaką maskę nosisz, pokazuje, skąd jesteś. Noszenie maski odwoływało do przeszłości, do przodków, którzy nosili ją wcześniej. Dawało więc wolność, ale w ramach własnego ogródka, jak pewnego rodzaju manifestacja przynależności. Z drugiej strony, maska pozwalała wyjść z roli narzuconej przez społeczność, w której jednostka funkcjonowała. To dzięki przebraniu kobiety i mężczyźni, biedni i bogaci nagle stawali się sobie równi; mogli żonglować swoimi życiorysami i pozycją. Jak można się domyślić, to zaburzenie porządku nierzadko prowadziło do tragedii. Z każdym rokiem nieumiarkowanie przebierańców przekraczało kolejne granice, a maska bardzo szybko stała się pomocniczką w zbrodni. W obliczu narastającej liczby grabieży, gwałtów i morderstw, w 1339 roku wydano dekret zabraniający krążenia po Wenecji w przebraniu po zachodzie słońca. Ale to nie wszystko. Kolejne zarządzenie, już z XV wieku, zabraniało wchodzenia w maskach do miejsc świętych. To z uwagi na powtarzające się historie, kiedy przebrani za zakonnice mężczyźni dostawali się do klasztorów.
Maska sama w sobie jest przedmiotem budzącym niepokój. Poza karnawałem maskę noszą przecież ci, którzy czynią zło: mordercy, rabusie, opryszki. Choć założenie maski zasadzało przebierańca w określonej tożsamości historyczno-lokalnej, to odsłaniało także najniższe instynkty, zatajone przez resztę roku. Zastanawiająco brzmi w tym kontekście słynne zdanie Oscara Wilde’a o prawdziwej naturze człowieka: Daj mu maskę, a powie ci prawdę.
Obok maski, znakiem chwilowego odejścia od szarej codzienności stawał się też śmiech. Podczas karnawału wszystko miało tenże śmiech wywołać, co więcej: wszyscy śmiali się z niczego, tylko po to, by się śmiać. Życiem możnych rządziła na co dzień powaga, w niej rozliczane były wszelkie ważne sprawy niezrozumiałe dla maluczkich. Także średniowieczny Kościół potępiał śmiech, tak w świątyni, jak i poza nią, jako grymas wykrzywiający twarze i ducha. Zresztą prosty lud niewiele miał ku śmiechowi powodów. A jednak, śmiech relaksował, uwalniał, i znowu – stawał się, mniej lub bardziej świadomie, narzędziem buntu, opozycji wobec śmiertelnie poważnego świata, do którego wstęp mieli nieliczni. Wyśmianie władzy jest pierwszym krokiem ku rewolucji; bezpieczną, bo trwającą ledwo kilka tygodni, zemstą.
Giovanni Domenico Tiepolo, Karnawał
Nasuwa się pytanie: skoro śmiech był sygnałem politycznego buntu, dlaczego możni nie tylko nie tępili karnawałowych nastrojów, a wręcz je podsycali, sami biorąc w nich udział? Według metafory Florensa C. Ranga, karnawał jest okresem między abdykacją a objęciem tronu – a więc chwilowym bezkrólewiem. Może zaistnieć tylko dlatego, że ma swoją czasową granicę. Tak więc to, co dla prostych ludzi było coroczną nagrodą, wyzwoleniem, z perspektywy rządzących jawiło się jedynie jako bezpieczne, bo zaplanowane i w pełni kontrolowane, popuszczenie jarzma władzy, zaraz znowu zaciśniętego. Z politycznego punktu widzenia, najważniejszą cechą karnawału było zezwolenie na danie upustu całorocznym frustracjom. A najlepszym rozwiązaniem, żeby nie stać się ich łatwym celem, było założenie maski, zamienienie się w anonimowego Bautę lub Gnagę.
Tym, co różni okres postny od reszty roku, jest przede wszystkim skromna dieta. I w tej kwestii nie można pominąć ważnej roli karnawału. W ogromnej liczbie domostw mięso niemal nigdy nie trafiało na stół, tak więc w istocie okres postny niewiele różnił się od reszty roku. Per i poveri éQuaresima tutti i giorni – dla biednych Wielki Post jest codziennie… Karnawał natomiast pozwalał jeść jak możni, którzy nierzadko w tym właśnie okresie finansowali bankiety dla prostego ludu. Stoły pełne mięsiwa były dla tych ludzi niczym innym, jak nieosiągalnym przez resztę roku luksusem. Ucieczka od ciągle trawiącego głodu, nie tylko zaspokojenie go, ale wręcz przejedzenie się, obżarstwo aż do nudności – to największy luksus karnawału, tradycja sięgająca przecież jeszcze czasów starożytnego Rzymu; kolejny aspekt wolności, jaki otwierał przed ludem karnawał: oswobodzenie się z towarzyszącego przez resztę roku głodu.
Mimo że okres karnawału był dla świętujących tak szczęśliwy i beztroski, co roku potulnie żegnano go w środę popielcową, aby powrócić do skromnej rzeczywistości. Powrót ułatwiały rytuały wszechobecnej religii, wprowadzającej post i nabożną ciszę w każdym domu: czy to w ciasnej izbie, czy w przestronnym pałacu. W niejednym włoskim mieście karnawał żegnano, a zarazem potępiano, paląc uosabiające go kukły. To symboliczne oczyszczenie z karnawałowych grzechów pozwalało zacząć nowy okres roku liturgicznego z czystym sumieniem, odciąć się od zimy i z nadzieją czekać na wiosnę.
W dzisiejszych Włoszech granice między karnawałem a nie-karnawałem zdają się z roku na rok coraz bardziej zacierać. Podejrzanie znajomo brzmią grzechy główne okresu przedpostnego: gloryfikacja głupoty, niepohamowanie w obżarstwie, chciwość, epatowanie seksem, promocja przymiotów ciała, a nie umysłu. Aby się na nie natknąć, wystarczy włączyć państwową telewizję, przekartkować kolorowy magazyn. Dziś, kiedy Zachód brodzi w natłoku wszelkich dóbr, form, dźwięków, kolorów, tanich emocji, jednym słowem – bodźców, trudno o znalezienie dawnej równowagi między czasem zabawy a czasem wyciszenia. Karnawał przestał być świętem wolności, wyzwolenia, bo nie ma już powagi postu, której mógłby się przeciwstawić. Oderwał się od tradycji, stał się nieco dziecinną wydmuszką, rozrywką jedną z wielu. Niegdyś o karnawale mówiono, że to czas, kiedy świat stoi na głowie. Obserwując kondycję dzisiejszych Włoch, nachodzi smutna refleksja, że ten mondo alla rovescia, świat na opak, jest teraz wszystkim, co mamy.
Zdjęcie główne: Walka karnawału z postem Pietera Bruegla Starszego
Tekst pochodzi z roku 2014; ukazał się na stronie internetowej magazynu o Włoszech “La Rivista”.
Kiedy na moim redakcyjnym biurku w “La Riviście” wylądowała książka Macieja A. Brzozowskiego, zatytułowana Włosi. Życie to teatr i opublikowana przez wydawnictwo Muza, byłam lekko przerażona. Na okładce widnieją długie nogi obutej w eleganckie szpilki kobiety, prowadzącej skuter, najpewniej Vespę. Panie w kusych spódniczkach to nie moje klimaty, pomyślałam. Ze względu na miłe stosunki z Wydawnictwem Muza (wydawcą), postanowiłam jednak dać książce szansę. I dobrze, bo jej wnętrze skrywa masę ciekawostek i interesujących rozważań na temat naszego ukochanego kraju. Z radością podkreślam ołówkiem te, które i dla mnie są nowością. Czy wiecie na przykład, skąd wzięło się przekonanie, że kolor czarny jest wyjątkowo elegancki? Albo ilu jest we Włoszech policjantów? I czy domyślilibyście się, że “oślepiacze mężów” to rodzaj makaronu?
Maciej A. Brzozowski jest italianistą, tłumaczem, dziennikarzem. Postanowił wydać książkę, która, w odróżnieniu od wielu innych pozycji zalewających sklepowe półki, nie tyle sławi toskańskie słońce, pizzę i mandolinę – że tak się posłużę moją ulubioną metaforą – ile opowiada o tych, którym tę słynną pizzę i mandolinę zawdzięczamy. We Włoszech, podobnie jak my, zakochany jest na zabój; we Włochach – z umiarem. Z dystansem i ironią, a zarazem ciepłem i zrozumieniem obserwuje ich zwyczaje, aby później przedstawić je czytelnikowi, pokazując, że szufladkowanie mieszkańców Italii to ostatnia rzecz, jaka powinna przychodzić nam do głowy.
Do czytania marsz! I koniecznie naostrzcie ołówki…
Maciej A. Brzozowski, Włosi. Życie to teatr, Wydawnictwo Muza S.A., Warszawa 2014
Za książkę Włosi. Życie to teatr Maciej A. Brzozowski otrzymał Nagrodę Literacką im. L. Staffa w kategorii “Popularyzacja wiedzy o Włoszech” (2014).
Według zeszłorocznej edycji rankingu Bloomberg Healthiest Country Index (2019), Włochy straciły swoją pozycję najzdrowszego kraju na świecie. Wyprzedziło je państwo, które w poprzednim wydaniu listy znajdowało się na 6. miejscu – Hiszpania.
Całość wykazu obejmuje 169 krajów. Na 3. miejscu znalazła się tym razem Islandia, na 4. – Japonia, na 5. – Szwajcaria, a za nimi Szwecja. Na 10. miejscu uplasował się śródziemnomorski Izrael.
Twórcy Bloomberg Healthiest Country Index pod uwagę biorą przede wszystkim oczekiwaną długość życia mieszkańców danego kraju; w Hiszpanii do 2040 roku ma ona wynosić prawie 86 lat. Dodatkowo rozpatrywana jest jakość służby zdrowia i inne czynniki.
Na zdjęciu: Plaza de España w Sewilli, fot. Fabio Ballasina / Unsplash
Ubiegły tydzień, rozpoczynający się od Międzynarodowego Dnia Pamięci o Ofiarach Holokaustu, na naszym fejsbukowym fanpage’u okazał się niezwykle burzliwy, a dyskusje, które miały tam miejsce, wywołały w wielu – w tym oczywiście w całej naszej redakcji – niesmak i rozgoryczenie. Jesteśmy jednak przekonani, że każda nieprzyjemna sytuacja może zostać przekuta w coś dobrego! Postanowiliśmy więc zachęcić wszystkich do lektury książki pokazującej życie z człowiekiem pochodzącym z innej kultury i kręgu religijnego, a także realia kraju, który w Polsce jest jeszcze stosunkowo mało znany.
Zapraszamy do skorzystania z promocji reportażu Sylwii Borowskiej Mój mąż Żyd! Tylko teraz do każdego egzemplarza książki dodajemy 100-gramową paczuszkę orientalnej kawy od Cophi z dodatkiem aromatycznego kardamonu. Ta pyszna mieszanka jest bardzo popularna w Izraelu i z całą pewnością umili Wam lekturę!
Więcej informacji na temat książki Mój mąż Żyd znajdziecie tutaj: recenzja Julii Wollner
Historia karnawału w Rijece zaczyna się w czasach starożytnych. Mieszkańcy terenów, na których usytuowane jest dzisiejsze miasto, zwykli tańczyć i bawić się na ulicach i placach. Co ciekawe, już wtedy imprezy uliczne odbywały się w karnawałowych maskach.
Tradycja noszenia masek wywodzi się z czasów pogańskich: grde maske, czyli straszne maski miały odciągać złe moce i towarzyszyć w beztroskich pląsach. W XV wieku włodarze miasta zakazali noszenia masek podczas karnawału. Każdy, kto chował się za maską, mógł zostać ukarany dotkliwą karą finansową. Zakrywanie twarzy było potępiane przede wszystkim przez Kościół. Z jednej strony uważano, że jest to pogański zwyczaj i nie należy go praktykować, z drugiej zaś podejrzewano, że bawiący się chowają się za maską, żeby móc bezkarnie korzystać z wszelkich uciech, jakie oferuje karnawał. Mieszkańcy Rijeki niewiele robili sobie z zakazu, a tradycja noszenia masek przetrwała. W XVII wieku podjęto jeszcze jedną odnotowaną w kronikach próbę wprowadzenia zakazu masek. Miejscowi biskupi usiłowali przekonać rijeczan, że to akt diabelski; wydali nawet w tej sprawie stosowny dekret. Niewiele to pomogło, maski przetrwały do dziś.
Karnawał w Rijece w 2010 roku, fot. Roberta F. / Wikimedia, CC BY-SA 3.0
Rozkwit karnawału nastąpił w XIX wieku. Impreza stała się jeszcze bardziej kolorowa i bogata. Towarzyszyło jej także nowe wydarzenie – “Święto kwiatów”. Do miasta przyjeżdżały liczne znakomitości z całej Europy oraz ze Stanów Zjednoczonych. Sam burmistrz Nowego Jorku Fiorello La Guardia poświęcił karnawałowi w Rijece stosowny wpis w swoich wspomnieniach.
Rijecki karnawał zamiera w pierwszej połowie XX wieku; jest praktycznie niewidoczny w czasie wojen światowych i w okresie komunizmu. Odradza się w 1982 roku i od tamtej pory z roku na rok jest coraz bardziej spektakularny. Pojedyncze grupy przebierańców przechodzące przez miasto przekształciły się dziś w ogromne tłumy – w latach ’90. było ich już kilka tysięcy, zaś widzów liczono w setkach tysięcy.
W ramach karnawału w Rijece możemy zatańczyć na tradycyjnym balu karnawałowym, popatrzeć na Przegląd Grup Dzwonników (Smotra zvončara i feštara), wziąć udział w Pochodzie Dzieci (Dječja karnevalska povorka) oraz w Międzynarodowym Pochodzie Karnawałowym (Međunarodna karnevalska povorka). Na zdjęciu: karnawał w Rijece w 2010 roku, fot. Roberta F. / Wikimedia, CC BY-SA 3.0
W 2020 miasto pełni rolę Europejskiej Stolicy Kultury, dlatego też w nadchodzących dniach i miesiącach można spodziewać się wyjątkowej oferty karnawałowej i pokarnawałowej.
Źródła: rijecki-karneval.hr
www.novilist.hr
Zdjęcie główne z karnawału w Rijece: K S / Flickr, CC BY-SA 2.0
Media od kilku dni żyją tematem nowego wirusa, który z terytorium Chin zaczął rozprzestrzeniać się do innych krajów. W chwili, kiedy powstaje ten tekst (piątek 31.01 rano), liczba zakażonych koronawirusem zbliża się do 10.000; 213 osób zmarło. Wczoraj pierwszy kraj śródziemnomorski, Włochy, potwierdził dwa przypadki zachorowań – wirusa zdiagnozowano u dwójki chińskich turystów przebywających w Rzymie, o czym poinformował premier Giuseppe Conte. Jednocześnie WHO wprowadziło Stan Zagrożenia Zdrowia Publicznego o Znaczeniu Międzynarodowym.
Podczas gdy na świecie budzi się panika, warto przypomnieć, że w ciągu ostatnich dziesięcioleci mieliśmy do czynienia z dużo bardziej niebezpiecznymi wirusami. W kontekście tematyki śródziemnomorskiej szczególnie ciekawa wydaje się kwestia pandemii grypy, mająca miejsce w latach 1918–1919, wywołana wyjątkowo groźną odmianą podtypu H1N1 wirusa A grypy. Do historii przeszła ona jako hiszpanka – błędnie uznano, że swój początek miała na Półwyspie Iberyjskim. W rzeczywistości pierwotnym ogniskiem choroby było najprawdopodobniej hrabstwo w Kansas w Stanach Zjednoczonych, jednak kraje uczestniczące w I wojnie światowej, w których rozwijała się pandemia, cenzurowały dane dotyczące liczby zakażonych i zmarłych. Wynikało to z troski o morale walczących – liczba zgonów związanych z chorobą znacznie przewyższała straty wojenne. Inaczej uczyniła Hiszpania, zajmująca wówczas stanowisko neutralne – opublikowała pełne dane o zachorowalności, co doprowadziło do fałszywego wniosku, że stanowiła ośrodek o największym występowaniu grypy.
Według szacunkowych danych dotyczących grypy hiszpanki, choroba ta spowodowała śmierć kilkudziesięciu milionów ludzi na całym świecie – niektóre źródła podają nawet liczbę 100 milionów. Liczba zarażonych oscyluje natomiast wokół 500 milionów, co stanowiło wówczas 1/3 populacji całego świata. Ówcześni lekarze byli wobec wirusa bezradni – zalecano popuszczanie krwi, lewatywę, rtęć czy okłady z kory drzew; wszystkie oczywiście nieskuteczne. Na szczęście dziś prowadzone od lat badania dotyczące wirusa grypy hiszpanki służą opracowaniu nowoczesnych i przede wszystkim skuteczniejszych leków i szczepionek przeciwko grypie oraz wirusom pokrewnym.
Zdjęcie główne: żołnierze Czerwonego Krzyża podczas pandemii grypy w 1918 roku
Rzadko publikuję recenzje negatywne, choć wiem, że jako literaturoznawczyni powinnam czasem wytknąć palcem to, co nie zasługuje na uwagę czytelników. Zwykle zwycięża we mnie jednak przekonanie, że każda książka jest wynikiem czyjejś pracy, wysiłku, ogromu emocji włożonych w jej stworzenie; ich docenienie wydaje mi się po ludzku ważniejsze, niż ćwiczenie stylu poprzez wyliczanie uchybień.
W tym duchu utrzymany zostanie również niniejszy tekst, mający na celu przybliżenie najnowszej publikacji Wydawnictwa Literackiego pt. Włoszki. Czego mogą nas nauczyć? Temat, jaki wybrała autorka Gabriella Contestabile – Amerykanka włoskiego pochodzenia – jest równie fascynujący, co trudny. Mierzyło się z nim wielu, zwykle z miernym rezultatem (w ostatnich latach wśród podobnych publikacji przekonała mnie tylko jedna: Włosi. Życie to teatr Macieja A. Brzozowskiego). Balansowanie między barwną opowieścią o życiu w innym kraju, wypełnioną ciekawostkami, plastycznymi opisami i anegdotami, a antropologicznymi rozważaniami, które pozwoliłyby uzyskać szerszą perspektywę, wymaga nie tylko umiejętnej narracji i użycia obrazowego języka, ale także rozległej wiedzy i dojrzałości sądów.
I jednego, i drugiego zabrakło w moim odczuciu w książce Contestabile. Refleksji i poszukiwań antropologicznych zupełnie tu nie znajdziemy. Niestety w ich miejsce, może z wyjątkiem ciut chaotycznych ostatnich rozdziałów, nie pojawiają się też czytelne recepty i sugestie dotyczące dnia codziennego, które mogłyby uczynić z publikacji lekki, przyjemny w lekturze poradnik (wszak nie każda książka poświęcona innej kulturze musi opierać się na wywodach naukowych!). Autorka dużo miejsca poświęca za to wspomnieniom ze swojego dzieciństwa, spędzonego wśród włoskiej społeczności za oceanem. Więcej tu Kanady i Ameryki, niż Włoch; więcej opisów realiów sprzed kilku dekad, niż współczesnej nam rzeczywistości. Na każdej stronie odczuwalny jest zachwyt Europą, jej dziedzictwem i bogactwem kulturowym; fascynacja Włochami miesza się jednak z uwielbieniem dla Francji, a same Włoszki, dumnie zdobiące okładkę książki, znikają wśród deliberacji na temat koronek Diora i ciut przypadkowych cytatów o Italii, wyjętych z ust przygodnych postaci.
Detto questo*, jak mówią Włosi, wcale nie odwodzę Was od sięgnięcia po propozycję Wydawnictwa Literackiego. Choć, w moim mniemaniu, niewystarczająco dobitnie przedstawione, pojawiają się tu prawdy ważne i godne uwagi. Podnoszone są też kwestie znane, ale ciągle aktualne i warte refleksji – włoskie umiłowanie piękna, przywiązanie do tradycji, oddanie rodzinie czy przekonanie, że radosne chwile szybko przemijają, leżące u podstaw włoskiego poczucia fatalizmu (str. 49). Obok nich znajdziemy pokaźną dawkę stereotypów, ale także informacji prawdziwych, choć zupełnie podstawowych. To, co dla mnie oczywiste, dla kogoś innego stanowić może jednak absolutne novum; to, co mnie wydaje się frazesem, dla osoby dopiero poznającej Italię może okazać się odkryciem. I do tych właśnie odkryć – dla każdego na inną skalę, dla każdego o innym charakterze – zachęcam zarówno ja, z pozycji osoby promującej od lat kulturę włoską i śródziemnomorską, jak i Gabriella Contestabile, a wraz z nią wydawca i wszyscy ci, którzy przyczynili się do publikacji tej książki. Czy otwarcie na nie, podobnie jak gotowość na zmianę, jest cechą typowo włoską – o tym można by dyskutować długo i namiętnie. Z całą pewnością jest jednak postawą, której warto się uczyć – od Włoszek i każdego, kto ją przyjął.
* wł.: powiedziawszy to
Gabriella Contestabile, Włoszki. Czego mogą nas nauczyć?, tłumaczyła Dorota Dziewońska, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2020
Piran to miasto-bombonierka, lecz nie pozbawione charakteru. Jego cukierkowa słodycz została w magiczny sposób niezmącona tłumami zwiedzających i tym, co nieuchronnie przynosi kilwater masowej turystki: tandetnymi pamiątkami i złym jedzeniem. Być może wiąże się to z położeniem: Piran to miasto na cyplu, z trzech stron obmyte lazurowym Adriatykiem; nie ma tu miejsca na wielkie hotele. I całe szczęście!
Do Piranu ciągnęłam spragniona przeżyć natury estetycznej, lecz zupełnie niespodziewanie okazało się, że znalazłam tu zarówno coś dla ducha, jak i dla ciała. Każdy, kto wie cokolwiek o Słowenii, kojarzy zapewne Piran jako dawną wenecką twierdzę, a obecnie małe, urzekające nadmorskie miasteczko. Wśród pastelowych domów wiją się uliczki wybrukowane kocimi łbami nadgryzionymi przez czas. Stromo pnące się schody prowadzą na szczyt, skąd roztacza się zapierający dech widok na rudawe dachówki, labirynt zaułków, lazur zatoki. Idylla. Nad miastem góruje kościół świętego Grzegorza – śnieżnobiały, ze strzelistą dzwonnicą, wyrasta ponad morze dachów i kominów.
Piran w Słowenii
Jednak Piran słynie nie tylko z leniwej, portowej atmosfery nieśpiesznych wakacji. Okolica wsławiła się również produkcją soli – i to nie byle jakiej, lecz szczycącej się ponadtysiącletnią historią.
Pierwsza wzmianka o salinach w tym regionie sięga roku 804, gdy należały one do okolicznych monastyrów. W X wieku Republika Wenecka próbowała zmonopolizować rynek soli, lecz nie powstrzymało to rozwoju salin w Istrii; w 1358 Piran, wzorując się na chorwackim Pagu, podjął się intensywnej modernizacji salin. Dzięki tym działaniom w połowie XV wieku to właśnie tu prosperowały najważniejsze saliny całego północnowschodniego Adriatyku. Złoty okres trwał około trzystu lat, a boom gospodarczy wywołany popytem na sól oznaczał też spektakularny rozwój samego miasteczka. Po upadku Republiki Weneckiej w 1797 roku, administrację nad Piranem przejęło imperium habsburskie, co przyniosło nacjonalizację przemysłu solnego (w XIX wieku) i koniec złotej ery Piranu. Sytuacja polepszyła się dopiero po pierwszej wojnie światowej, kiedy Włosi odbudowali saliny, a jakość produkowanej soli znacząco wzrosła. Cały XX wiek stanowił pasmo sukcesów. W latach 1947–1954 Piran znalazł się w Wolnym Terytorium Triestu i saliny działały pełną parą, a w okresie Socjalistycznej Federacyjnej Republiki Jugosławii produkowano tu do 40.000 ton soli rocznie. W drugiej połowie XX wieku odnotowano co prawda spadek produkcji, jednak w 1990 roku powstał Sečovlje Salina Nature Park, co dało początek nowej turystyce: pro-zdrowotnej, nastawionej na wellness i odnowę biologiczną.
Fot. Olga Więzowska
Żeby dotrzeć do salin, musimy się cofnąć do wielopiętrowego parkingu u wjazdu do miasta – wielkiego, betonowego budynku, który przypadłby do gustu fanom postapokaliptycznych horrorów. Dobrze, jeśli dysponujemy własnym środkiem transportu, bo 10 kilometrów do Sečovlje tylko częściowo pokonać można autobusem.
Wizyta w salinach jest pasmem zaskoczeń: pierwszym jest pustka, kolejnym – ogrom przestrzeni, podzielonej na równe, prostokątne niecki wypełnione wodą. Dzielą je groble z ubitego, szarego błota; zakazy na zbielałych od soli słupkach ostrzegają, aby nie zbaczać z wyznaczonej drogi. Baseny to najważniejszy element tradycyjnego pozyskiwania soli: nazywają się petola i pozwalają na biosedymentację, czyli technikę filtracji liczącą sobie już 700 lat. Dno i ściany niecki pokrywa gruba warstwa glonów, gipsu i minerałów, chroniąca sól przed zmieszaniem z błotem (to właśnie dzięki tej technice sól pozostaje śnieżnobiała). Wszystkie te szczegółowe informacje o historii salin pochodzą z muzeum – małego gmachu, w którym znajdziemy też tradycyjny magazyn do składowania soli oraz przestrzeń zaaranżowaną na mieszkanie rodziny robotniczej.
Jednak tajemniczych budynków na terenie salin jest więcej. Niektóre wyglądają na zamknięte od lat. Innych strzegą tablice zakazujące wstępu. Z trudem udaje mi się znaleźć lichą kawiarnię z niemrawą obsługą. Czy jest kawa? Jest. Trwamy w bezruchu: ja-jedyny klient i kobieta po drugiej stronie kontuaru. Czy można prosić? Niechętne chrząknięcie.
Krajobraz salin czyni ze spaceru fantasmagoryczne przeżycie. Nie jestem pewna, czy chce mi się pić tylko ze względu na sierpniowy ukrop, czy od patrzenia na połacie słonej wody. Groble i dukty przecinają szyny, służące do transportu soli. Przy wiatach, których świetność już minęła, i które dają tylko szczątkowy cień, porzucono kilka drewnianych wagoników. A może to celowa ekspozycja? Wiele pozostawia się tu wyobraźni zwiedzającego, zanurzonej w surrealistycznym, hipnotyzującym krajobrazie – dziwnej krainie geometrycznych podziałów i kontrastów, twardych linii lądu dzielącego miękką taflę wody, od czasu do czasu marszczoną przez wiatr.
Z tarasu widokowego na dachu muzeum obejmuję wzrokiem cały ten migotliwy, wodny pejzaż. Dominują szarości i brązy. Szarawa glina prześwituje przez płytką wodę. Wzdłuż drewnianych umocnień rosną bujne trawy. W oddali widać wzgórza. Podobno to świetny punkt do obserwacji ptaków (wchodząc na teren Parku dowiadujemy się, że można tu spotkać 300 gatunków, wiele z nich wiosną obiera moczary jako teren lęgowy), jednak w sierpniowe popołudnie nad głową przelatuje mi tylko kilka mew.
Nie na tym jednak kończy się pasmo zaskoczeń w Parku Sečovlje. Szachownica petoli ma w sobie dziwnie magnetyczną moc. Jednak słone serce tego miejsca bije dziś gdzie indziej, w Thalasso Spa Lepa Vida – wyjątkowym spa oferującym zabiegi z wykorzystaniem soli i spacery po długich pomostach rozdzielających stalowoszare moczary od lazurowych basenów kąpielowych. Thalassoterapia (od greckiego thalassa – morze) pozwala na odrobinę czułości wobec własnego ciała, przywraca równowagę. Wszak wizyta w Fontaniggie (muzeum produkcji soli) podszyta była nutą melancholii. Rdzewiejące szyny, zamknięte budynki i nadżerająca drewniane barierki sól zagnieżdżają w sercu ziarno niepokoju, natężone memento mori za światem, który odszedł. Lepa Vida to mała oaza: pośród zbiorników z solanką stworzono miejsce doskonałej harmonii, gdzie drewniane pomosty i leżaki zachęcają do odpoczynku. Kosmetyki na bazie soli i solanki to dziś główny produkt działających nadal salin. Niezależnie od tego, czy zdecydujemy się na zabieg z użyciem słonego błota (fango) na miejscu, czy zaopatrzymy w elegancki woreczek z solą do użycia w domu, thalassoterapia jest wyjątkowo skuteczna i niweluje efekty przemęczenia nawet po krótkiej, jednodniowej wizycie.
Piran jest więc wakacyjnym marzeniem hedonisty. Nasycimy tu wszystkie zmysły. Słuch, gdyż Piran to miejsce narodzin włoskiego barokowego kompozytora, Giuseppe Tartiniego, którego upamiętnia coroczny festiwal muzyczny. Węch i smak: szczególnie w niepozornych na pierwszy rzut oka knajpkach, które podają ryby z dzisiejszego połowu (w Ribic Baja na ulicy Gregorciceva jadłam być może najlepiej na świecie przyrządzone kalmary, natomiast sardynki w restauracji Pavel 2 na nadbrzeżnej promenadzie to jest już po prostu poezja). I wreszcie dotyk, ten najbardziej zaniedbywany na co dzień element składowy percepcji.
W moich wspomnieniach z salin Sečovlje dominuje właśnie dotyk: drewno – rozgrzane słońcem i chropowate od soli, stopa zanurzona w ciepłej wodzie, aksamitne błoto, które szybko zasycha na ciele. Juhani Pallasmaa podkreślał w Oczach skóry znaczenie dotyku, zmysłu “bliskości, intymności i czułości” – faktycznie, są miejsca, które nie sposób wchłonąć samymi oczami. Pocztówkowe widoki i panorama, którą można się zachłysnąć, zostają w pamięci w formie prześwietlonych słońcem migawek. Jednak, gdy z pamięcią miejsca wiąże się pamięć ciała, dzieje się dużo więcej, niż tylko pasywne przypominanie. Dlatego cieszę się, że nadżarte solą drewno stało się moją pirańską magdalenką.
Kilka dni temu, na zlecenie jednego z czasopism, przeprowadzałam wywiad z Jarosławem Mikołajewskim, notabene miłośnikiem Leonarda da Vinci. W nawiązaniu do książki Mikołajewskiego poświęconej Zuzannie Ginczance, rozmawialiśmy o fascynacjach dawno nieżyjącymi postaciami. Podążanie ich śladami, próba zrozumienia losów i poczynań, wreszcie – emocji i przeżyć, ktoś nazwał niedawno stalkingiem historycznym. Ten nieprzyjemny termin – wszak poświęcanie uwagi wielkim z przeszłości nie czyni im najmniejszej krzywdy – kryje w sobie piękną treść, którą mój mistrz określił mianem “przejęcia”. Z takiego przejęcia wypływa też świetna książka Martina Kempa, opublikowana niedawno przez Wydawnictwo Arkady, a poświęcona jednemu z największych geniuszy w historii.
Martin Kemp jest angielskim historykiem sztuki i jednym z najwybitniejszych znawców twórczości Leonarda Da Vinci, któremu poświęcił większą część swojej kariery zawodowej. W osobistej książce Mój Leonardo opowiada o 50 latach spędzonych z artystą i wypełnionych pracą nad jego dorobkiem, do której mocy dostarczała i dostarcza niezwykła pasja, rodzaj adoracji, ale także przekonanie, że – jak w rozmowie ze mną określił to Mikołajewski – my wszyscy, ludzie w ogóle, jesteśmy do siebie bardziej podobni, niż nam się wydaje.
Każdy rozdział opowieści poświęcony jest konkretnemu arcydziełu Da Vinciego. Zagadnienia związane z atrybucją prac, analiza techniczna, interpretacje ekspertów przeplatają się z historiami z życia Leonarda i samego Kempa, który przedstawia swoją biografię na tle świetnych malowideł. Całość tworzy fascynującą opowieść i zaproszenie do spotkania. Może i Was zaprowadzi ono do “przejęcia”?
Martin Kemp, Mój Leonardo, Pięćdziesiat lat rozsądku i szaleństwa w świecie sztuki i poza jego granicami, tłumaczyła Sonia Jaszczyńska, Wydawnictwo Arkady, Warszawa 2020
UWAGA! KONKURS!
Dzięki uprzejmości wydawcy, mam dla Was trzy egzemplarze książki Mój Leonardo oraz dwa egzemplarze książki Encyklopedia Sztuki. Leonardo Da Vinci. Z radością przekażę je wybranym przeze mnie osobom, które zostawią pod niniejszym artykułem ciekawy komentarz stanowiący rozwinięcie myśli: “Mój Leonardo…”.
Ogłoszenie wyników nastąpi na naszym fanpage’u w dniu 27 stycznia 2020r. Miłej zabawy!