Czy dla Włochów życie jest jednym wielkim teatrem?
Dlaczego Ennio Morricone i Sergio Leone trzymali się razem?
O czym jest piosenka Bella Ciao?
I co tak naprawdę mówimy, nazywając kogoś maestro?
Odpowiedzi na te i inne pytania, udzielone przez Julię Wollner, znajdziecie w specjalnym odcinku podcastu Magdy Miśki-Jackowskiej “Score and the City”, prosto z włoskiej Ferrary.
Mity, wierzenia i obyczaje Basków to książeczka niepozornych rozmiarów, jednak po brzegi wypełniona treścią. Już we wstępie znajdziemy mnóstwo faktów, o których wiadomo tylko nielicznym. Bo czy słyszeliście, że panoszący się w Hiszpanii Rzymianie nigdy nie zdołali podbić tych okolic, albo czy że słynny Roland, frankijski hrabia, o którym uczymy się w szkole podstawowej, zginął właśnie tam, podczas walk z plemionami baskijskimi, nie zaś, jak zwykło się uważać, z Saracenami? Autor przedstawia nam również kilka bardzo ciekawych, choć kontrowersyjnych teorii, jak na przykład tę, zgodnie z którą swego czasu językiem baskijskim mówiono na całym Półwyspie Iberyjskim.
To jednak tylko preludium. We właściwej części książki poznajemy zarys baskijskich wierzeń, obrzędów i symboliki. Dowiadujemy się między innymi, że dla Basków wszystko to, co ma nazwę, istnieje. Świat i dzieje mają formę cykliczną – dzisiejsza rzeczywistość stanowi niejako replikę tego, co już było. Życie idealne powinno być całkowicie wolne od bólu i cierpienia oraz powinno upływać w całkowitej harmonii między żywymi i umarłymi.
Bask, kształtowany przez tradycje i wierzenia, w których nie znajdujemy upodobania do zawiści i zadawania innym bólu i cierpień, to istota prosta i uczciwa, obdarzona wieloma pożytecznymi zdolnościami i cechami. To człowiek samotny, ale jednocześnie gościnny i solidarny, gospodarny, ale niezachłanny i nieegoistyczny – pisze Lardizabal, sam będący z pochodzenia Baskiem
Pierwotna religia Basków funkcjonowała bez świątyń i wyodrębnionej kasty kapłańskiej. Za centrum kultu przyjęła własny dom, budowany zawsze z orientacją na wschód. To w nim zamieszkiwało zarówno żyjące pokolenie, jak i duchy przodków. Mitologia baskijska, w odróżnieniu od kultur indoeuropejskich, miała charakter matriarchalny. Najważniejszą boginią była Mari; bogowie o cechach męskich odgrywali role raczej marginalne. Czczący ich lud żył w zgodzie z naturą, bez lęku wobec mocy przyrody, ale darząc ją należytym szacunkiem. Czerpał z niej, tworząc oryginalne obyczaje, których kultywowanie stało się sposobem na oparcie się obcym kulturom i religiom.
Lektura książki Lardizabala, bogatej zarówno w treści antropologiczne, jak i religioznawcze, stanowić może spotkanie ze światem, który najlepiej poznać bezpośrednio nad Zatoką Biskajską. Światem prawdziwie fascynującym, dodajmy. Tylko tam nikt nie odważy się okrążyć kościoła trzykrotnie; zachodzące słońce, by nie odeszło obrażone, nadal żegna się pieszczotliwym agur, czyli „pa”, a włosy obowiązkowo ścina się w pierwszy piątek marca, by rosły zdrowe i piękne. I tylko w Kraju Basków najgorszym przekleństwem, jakie możemy usłyszeć, jest: oby cię pioruny spaliły.
Chociaż nam Włosi kojarzą się nierzadko z miłośnikami futbolu albo fanami kolarstwa, to niestety społeczeństwo włoskie, podobnie jak europejskie w ogóle, prowadzi głównie siedzący tryb życia. Doktor Santo Rullo od ponad 30 lat propaguje sport na Półwyspie Apenińskim. Znany jest m.in. z powołania do życia nietypowej reprezentacji narodowej w piłce nożnej, Nazionale Italiana, pod nazwą „Crazy Football”. Wszyscy jej gracze chorują psychicznie. Film dokumentalny „Crazy for Football” o pierwszych mistrzostwach świata dla podobnych reprezentacji, które zorganizowano w Osace w 2016 r., wygrał prestiżową nagrodę „David di Donatello” dla najlepszego dokumentu 2017 roku.
W naszej rozmowie doktor Rullo opowiada o swojej działalności, o niezwykle istotnej inkluzji społecznej oraz o tym, jak ważny jest sport dla zachowania równowagi psychicznej. Przypomina też, że ruch stanowi najlepszą praktykę uważności.
Julia Wollner: Każdy z nas teoretycznie wie, że sport jest zdrowy zarówno dla ciała, jak i dla ducha, jednak nie widzę, żeby zadawano sobie trud wypromowania tej prawdy w sposób bardziej zorganizowany. Niewiele mamy chyba programów promujących znaczenie ruchu dla zdrowia psychicznego.
Santo Rullo: O tak, zatrzymaliśmy się w tej kwestii na roku 356, kiedy Juwenalis pisał w swojej X Satyrze: mens sana in corpore sano (łac.: w zdrowym ciele zdrowy duch). Tę maksymę powtarza się na okrągło, ale zupełnie nie wprowadza w czyn, jeśli spojrzymy na opiekę zdrowotną i związaną z nią politykę społeczną. A przecież ciało, które odczuwa jakiś dyskomfort, prawie zawsze ciągnie za sobą umysł, doprowadzając do braku równowagi na poziomie psychosomatycznym. Analogicznie, zaburzenia psychiczne prawie zawsze oznaczają także problemy ze zdrowiem fizycznym.
Posłuchaj moich opowieści o Morzu Śródziemnym – teraz na Spotify, Youtube, Apple, Google i innych popularnych platformach podcastowych oraz bezpośrednio tutaj, na stronie magazynu “Lente”.
W drugim sezonie podcastu zapraszam Cię do wspólnej wędrówki po śródziemnomorskich szlakach, bowiem tematem roku jest PODRÓŻ. Przygotuj plecak, włóż wygodne buty – i nie zapomnij słuchawek!
Słowenia to jeden z najmniej znanych krajów basenu Mare Nostrum, leżący na styku kultury austro-węgierskiej i śródziemnomorskiej.
Chwilę po powrocie z tego niezwykłego miejsca, na gorąco, dzielę się moimi subiektywnymi wrażeniami i przemyśleniami: o tożsamości, granicach, ekologii, zachwycającej przyrodzie i zaskakujących smakach. Przede wszystkim jednak: o braku pośpiechu!
Prowadzenie: Magda Miśka-Jackowska
Produkcja: Michał Woźniak
Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej o kwestiach poruszonych w naszej rozmowie, zapraszamy serdecznie do lektury artykułów w magazynie “Lente”:
Spinalonga (gr. Σπιναλόγκα) jest niewielką wysepką położoną zaledwie kilkaset metrów od północno-wschodnich wybrzeży Krety. Od swej starszej siostry oderwała się prawdopodobnie w wyniku trzęsienia ziemi, które miało miejsce około 1500 roku p.n.e., choć niektórzy żywią przekonanie, że rozłąka ta jest dziełem człowieka. Oto władający ongiś Kretą Wenecjanie mieli samodzielnie zniszczyć połączenie z lądem, aby na tym niegościnnym skrawku ziemi zbudować niezdobytą fortecę.
Dziś Spinalonga stanowi przede wszystkim atrakcję turystyczną – wizytę na nią, w ramach wycieczki na Kretę, oferuje większość biur podróży. Niewielu turystów zna jednak jej historię: w pierwszej połowie zeszłego stulecia wysepka ta, przypominająca obecnie miasto duchów, pełniła funkcję leprozorium, czyli kolonii trędowatych.
Trąd (inaczej lepra lub choroba Hansena) – przewlekła choroba zakaźna wywoływana przez bakterie – od wieków stanowił wstydliwy problem społeczny. W starożytności i średniowieczu uważano go za karę za grzechy, a chorych izolowano i pozbawiano praw. Dziś jest całkowicie uleczalny, jednak jeszcze kilkadziesiąt lat temu dotkniętych nim ludzi traktowano niczym w czasach biblijnych. W Grecji trędowatych zsyłano właśnie na wspomnianą wyspę, gdzie żyli w warunkach uwłaczających ludzkiej godności, pozostawieni sami sobie. Zapominano o nich, bo niczym przyjemnym było pamiętanie o trędowatych.
Toponim Spinalonga nie kojarzy się zbyt dobrze: po łacinie spina longa znaczy długi cierń. Tym właśnie była wyspa dla swych mieszkańców w latach 1903–1957. Przekraczając ciemny tunel, zesłańcy mogli odnieść wrażenie, że zstępują do piekieł…
Temat Spinalongi do niedawna stanowił greckie tabu. Nie pisano o niej zbyt wiele, a jeśli już, to nie robili tego rodzimi autorzy. Jedną z osób, które podjęły kwestię znajdującego się tam leprozorium, jest polska dziennikarka Małgorzata Gołota. W swojej książce Spinalonga. Wyspa trędowatych przedstawia ona losy chorych egzystujących w prawdziwym piekle, którzy, mimo wszystko, zdołali stworzyć w nim zorganizowaną społeczność. Odtrąceni, zmagający się z cierpieniem fizycznym i psychicznym, odnaleźli w sobie siłę, by zawalczyć o swoje prawa i godność. Jakże uderza ich nieustanna walka o własne człowieczeństwo, ich wołanie o prawo do istnienia! Dodajmy, że to ostatnie odebrano im nie tylko w przenośni, ale również dosłownie, wykreślając nazwiska z rejestrów stanu cywilnego – zupełnie, jakby umarli za życia. A przecież, jak pisali w liście do jednego z dygnitarzy, wciąż byli ludźmi!
Książka Gołoty przedstawia jeden z najciemniejszych epizodów w bardzo długiej historii Grecji; opowiada o stygmatyzacji, strachu i braku empatii. Ukazuje dramaty rodzin rozłączanych na zawsze, dzieci odbieranych rodzicom, rozbijanych małżeństw; co więcej, uwidacznia całkowitą obojętność społeczeństwa wobec tych jego członków, którzy mieli nieszczęście zachorować. Pozwala na spotkanie z najmniej urodziwą stroną Śródziemnomorza, ale i człowieka w ogóle – i dlatego reportaż ten warto przeczytać nie tylko przed planowanymi wakacjami na Krecie. Autorka zebrała w nim imponujący materiał, a głos oddaje bohaterom z różnych środowisk, pozwalając czytelnikowi poznać rozmaite punkty widzenia: tak chorujących, jak i lekarzy. Konstrukcja książki może chwilami sprawiać wrażenie chaotycznej i stanowi chyba największą jej wadę; treść jednak głęboko porusza i skłania do refleksji nad wieloma sprawami. Przede wszystkim: nad kwestią stosunku człowieka do człowieka, szacunku i miłości do bliźniego, ale także nad faktem, że pomimo wielu przeciwieństw, cierpienia, choroby i nędzy, nadzieja w ludziach nie gaśnie nigdy – nawet na krańcu świata.
Małgorzata Gołota, Spinalonga. Wyspa trędowatych, Agora, Warszawa 2021
Orient Express nie pojawił się przez przypadek: stanowił kontynuację mody na podróżowanie dla przyjemności, wymyślonej przez bogate europejskie mieszczaństwo w drugiej połowie XIX wieku. Ówcześni podróżnicy skupiali się przede wszystkim na odkrywaniu krajów Bliskiego Wschodu, co zbiegło się w czasie z dążeniami władcy Imperium Osmańskiego, sułtana Abdulaziza, pragnącego połączyć świat Orientu i Zachodu. Podobne aspiracje kierowały bawarskim przedsiębiorcą, baronem Maurycym de Hirschem, który na początku 1870 roku założył w Paryżu spółkę Chemins de fer Orientaux (Koleje Orientalne), służącą budowie transkontynentalnej linii kolejowej. Dzięki wysokiemu kapitałowi zakładowemu, wynoszącemu aż 50 milionów franków, w 4 lata udało mu się wybudować prawie 1300 km torów. Pomimo pewnych opóźnień, związanych m.in. z wybuchem powstania przeciwko Turcji w kwietniu 1876 roku, prace postępowały na tyle szybko, że w niedługim czasie pojawiły się pierwsze zapowiedzi informujące o planowanym otwarciu nowego połączenia kolejowego. Połączenia, które na zawsze miało zmienić bieg historii europejskiego kolejnictwa.
Grafiki z magazynu “L’Illustration”, 1884 r.
Pociąg dla wybranych
Pierwszy kurs Orient Expressu, obejmujący trasę od Paryża do Konstantynopola, zaplanowano na 4 października 1883 roku. Czerwony dywan, szampan, międzynarodowa prasa i wzniosłe przemowy – rozmach z jakim zorganizowano wydarzenie wywierał wrażenie nie tylko na zaproszonych gościach, ale przede wszystkim na tłumie przypadkowych gapiów. Kiedy pociąg wjechał na peron, okrzykom radości nie było końca. Nic dziwnego – sześć błyszczących wagonów (obejmujących dwie kuszetki, wagony na bagaże, salon i wagon restauracyjny), prowadzonych przez nowoczesną lokomotywę, stanowiło luksus, o jakim wcześniej nikomu się nawet nie śniło. Świadczy o tym również… niewielka liczba pasażerów – wysoka cena biletu (500 franków w złocie, co stanowi równowartość dzisiejszych 20 tysięcy euro) sprawiła, że pociąg był dostępny wyłącznie dla ludzi z najwyższych klas społecznych.
Pokonanie trasy liczącej 2880 kilometrów powinno zająć 67 godzin, jednak pierwszy tabor dojechał do celu nieco później niż zostało to zaplanowane. Dodatkowo, po przekroczeniu granicy z Bułgarią, pasażerowie musieli przesiąść się do innego pociągu, którym kontynuowali przejazd do wybrzeża Morza Czarnego. Ostatni etap podróży odbył się na specjalnej łodzi; dopiero od 1889 roku można było przejechać bez przesiadek całą trasę, kończąc wyprawę na stacji kolejowej Istanbul Sirkeci. Stamtąd przewożono podróżnych do Pera Palace Hotel, najbardziej luksusowego obiektu noclegowego w Konstantynopolu. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że odbywało się to w… szklanych lektykach. Pomysłodawcą rozwiązania był drugi ze współtwórców Orient Expressu, Belg Georges Nagelmackers. On również doprowadził do budowy Pera – pierwszego (i jedynego!) pięciogwiazdkowego hotelu w mieście. Elektryczność, ciepła woda, nowoczesna winda przypominająca wielką klatkę dla ptaków – czegoś takiego w Turcji wcześniej nie znano. Hotel oferował wszelkie wygody, a każdy gość czuł się w nim niczym gwiazda filmowa. Marzenie o luksusie na każdym etapie podróży powoli stawało się rzeczywistością.
George Nagelmackers
Najbardziej luksusowy hotel na kółkach
Uruchomienie połączenia przyjęto z wielkim entuzjazmem – możni tego świata stawiali sobie za punkt honoru podróż „najbardziej luksusowym hotelem na kółkach”, jak wkrótce zaczęto mówić o Orient Expressie. Co ich wszystkich przyciągało? Przede wszystkim przedziały, spełniające najwyższe standardy epoki wiktoriańskiej. Czerwone welurowe sofy, ściany obite jedwabiem, ręcznie rzeźbione meble, tureckie dywany – tutaj można było poczuć się jak we własnym domu. O ile, oczywiście, dom przypominał z wyglądu luksusowy apartament w centrum Paryża, Londynu czy Nowego Jorku. Nawet toalety budziły podziw – pomiędzy przedziałami zamontowano porcelanowe umywalki z marmurowymi podstawami, można też było skorzystać z oddzielnych kabin prysznicowych. A to wszystko pod koniec XIX wieku!
Kwintesencję przepychu stanowił wagon restauracyjny z kryształowymi kandelabrami, aksamitnymi zasłonami i szklanymi panelami zaprojektowanymi przez najsłynniejszego projektanta art déco, René Lalique’a. W takim otoczeniu każdy posiłek nabierał wyjątkowości. A kosztować można było wszystkiego! Wśród serwowanych dań znajdowały się oczywiście przystawki, takie jak homary, ostrygi i kawior, dania główne złożone z ryb i najdelikatniejszych mięs. W ramach deserów podawano ciasta, sorbety, sery oraz różne owoce, można było też napić się kawy i herbaty lub wybrać mocniejszy trunek (koniak, szampana, białe i czerwone wino). Kelnerzy, odziani we fraki, jedwabne pończochy i pudrowane peruki, spełniali każdą, nawet najdziwniejszą zachciankę. Ich profesjonalizm oraz zaangażowanie sprawiały, że pasażerowie czuli jak prawdziwi arystokraci. W końcu tego oczekiwano w podróży – gościnności w wersji premium.
Plakat z sezonu zimowego 1888–1889 r.
Kolej wysokiego ryzyka
Haute cuisine korespondowało z haute couture. Było to szczególnie widoczne w dwudziestoleciu międzywojennym. Jak pisał francuski dyplomata Paul Morand, pociąg stał się wtedy „mikrokosmosem świata”, wypełnionym po brzegi greckimi kupcami, brytyjskimi lordami, węgierskimi książętami i rumuńskimi bojarami. Największą ciekawość budzili osmańscy arystokraci – chronieni przez eunuchów, nie opuszczali swojego przedziału przez całą podróż. Nie chcieli i nie musieli – przebywali ze swymi cafedjibashis, którzy codziennie przygotowywali im aromatyczną kawę, o wiele smaczniejszą od tej serwowanej w pociągu.
Dyplomaci, ludzie biznesu oraz członkowie rodzin królewskich – w pociągu nie brakowało nikogo, kto liczył się w świecie. Do tego zacnego grona dołączyły wkrótce popularne tancerki i aktorki. Sarah Bernhardt, Isadora Duncan, Marlene Dietrich… lista pasażerów obejmuje najważniejsze nazwiska ówczesnej bohemy artystycznej. Słynnym pociągiem podróżowała również najbardziej znana kobieta-szpieg, czyli Mata Hari, a także liczna grupa artystów estradowych, ubarwiających swoją muzyką długie wieczory. Słynna piosenkarka i tancerka estradowa Josephine Baker wystąpiła w Orient Expressie wiele razy; uczestniczyła również w pamiętnym rejsie z 1929 roku, kiedy to pociąg utknął z powodu śnieżycy na 5 dni w tureckim mieście Çerkezköy. Europejska prasa rozpisywała się później o wielkiej akcji ratunkowej, poprzedzonej dramatyczną walką o przetrwanie. To wydarzenie wywarło duży wpływ na królową kryminału, Agathę Christie, która znalazła w nim inspirację do napisania jednej ze swoich najbardziej znanych powieści: Morderstwo w Orient Expressie[1]. Tak oto Orient Express wkroczył do świata popkultury, i, jak pokazują późniejsze wydarzenia, pozostał w nim na zawsze.
Pocztówka z roku 1900
Jak za dawnych lat
Niestety, lata 30. XX wieku oznaczały początek końca spektakularnej kariery Orient Expressu. Już wcześniej pojawiały się pewne problemy w kursowaniu pociągu[2], zaś wybuch II wojny światowej pozbawił spółkę szans na dalsze sukcesy. Wysadzenie jednego z wagonów w powietrze[3] stało się zapowiedzią nadchodzących zmian. Po nastaniu pokoju w 1945 roku sytuacja nie uległa poprawie. Przyjemność z podróżowania została zastąpiona pogłębiającą się irytacją – podział Europy skutkował licznymi kontrolami, przesłuchaniami i innymi utrudnieniami na pierwotnej trasie. Na niekorzyść działał też rozwój transportu lotniczego i skrócenie przejazdu najpierw do Bukaresztu, a następnie do Wiednia. W 1962 roku wstrzymane zostały dwa z trzech połączeń, zaś w 1971 roku spółka Wagons-Lits Company zakończyła produkcję nowych wagonów, sprzedając istniejące składy przewoźnikom narodowym. Ostatni regularny kurs Orient Expressu na trasie Paryż-Stambuł miał miejsce 19 maja 1977 roku, a 32 lata później, w grudniu 2009 roku, luksusowy pociąg przeszedł do historii. Zanim jednak to nastąpiło, wielu śmiałków próbowało wskrzesić czar podróży z dawnych lat.
Pierwszym z odważnych był milioner James Sherwood, założyciel prywatnej spółki Venice Simplon-Orient-Express, która w 1982 roku pozyskała oryginalne wagony z lat 20. i 30. XX wieku, po czym podjęła się prób przywrócenia ich dawnej świetności. Po kilku miesiącach intensywnych prac, nowy Orient Express wyruszył w podróż przez Europę. Jako pociąg turystyczny zagościł również w Polsce. Miało to miejsce we wrześniu 1988 roku – pociąg o nazwie „Nostalgie Paris-Stambul Orient Express” jechał bowiem z Paryża przez Lyon, Kolonię, Berlin, Warszawę, Moskwę, Harbin, Pekin, kończąc swoją podróż po 19 dniach (i 15 tysiącach kilometrów!) w Hongkongu. Na dworcach kolejowych czekały tłumy; każdy chciał zobaczyć legendarny pociąg na własne oczy. Nic dziwnego – pomimo wielu zmian polityczno-kulturalnych, magia Orient Expressu nie przestała działać.
Prawie półtora wieku od powstania, legendarny Orient Express wraca do gry. A to za sprawą firmy AccorHotels i niezwykłego znaleziska, jakie miało miejsce we wschodniej Polsce. W Małaszewiczach w województwie lubelskim odkryto 17 wagonów z oryginalnego składu pociągu. Obecnie przechodzą one renowację, aby w 2024 roku wyruszyć po raz kolejny w trasę, tym razem na terenie Włoch. Za nowy wystrój pociągu odpowiada francuski architekt Maxime d’Angeac, który zaprojektował mnóstwo elementów dekoracyjnych, zachwycających swoją elegancją i nowatorskim stylem. Lustrzane sufity, skórzane fotele i zagłówki z koralikami z masy perłowej – wystrój wnętrz czerpie inspiracje z dawnych technik rzemieślniczych, wykorzystywanych przy urządzaniu pierwszych pociągów Orient Expressu. Nie można zapomnieć również o apartamencie prezydenckim – zainspirowany światem art déco, obejmuje on m.in. salon doświetlany kominkiem i tzw. cabinet de l’egoïste, czyli połączenie gabinetu i biblioteki. Wszystko razem emanuje magią i elegancją, pamiętającą czasy pierwszej wyprawy do Stambułu.
Romans, przygoda i tajemnica. Elegancja, luksus i komfort najwyższej klasy – Orient Express jest jednym z tych doświadczeń, o których fantazjuje się przynajmniej raz w życiu. I choć dzisiaj możemy skorzystać z innych ekskluzywnych pociągów, takich jak hiszpańskie El Transcantábrico Gran Lujo czy tureckie Cappadocia Express, to legendarny „Grand Hotel na kołach” pozostanie na zawsze niepowtarzalnym symbolem wielkich podróży.
[1] Angielska autorka również utknęła w śnieżycy w grudniu 1931 roku, podczas powrotu do domu z Iraku, w którym to przebywał na wykopaliskach jej ówczesny mąż, archeolog Max Mallowan.
[2] W czasie I wojny światowej połączenie Paryż-Stambuł zostało zawieszone. W zastępstwie uruchomiono Pociąg Bałkański (z niem. Balkanzug), kursujący od Berlina do stolicy Turcji przez m.in. Pragę, Wiedeń, Budapeszt i Sofię.
[3] W jednym z nieużywanych wagonów Orient Expressu (numer boczny 2419), cesarskie Niemcy podpisały w 1918 roku akt kapitulacji. Dokładnie w tym samym miejscu, w czerwcu 1940 roku, Francuzi ogłosili kapitulację w wojnie z III Rzeszą. Jednak gdy było wiadomo, że Niemcy przegrają wojnę, Hitler kazał ów wagon wysadzić w powietrze.
Rejs po Cykladach wspominam jako podróż po wyspiarskich smakach: pamiętam jędrne kapary z wyspy Folegandros, dzikie zioła z Amrogos, które zapieka się w cieście filo z zieloną cebulką i fenkułem, oraz słodkie, słynne w całej Grecji wulkaniczne pomidorki z Santorini. Na Santorini uprawia się też bakłażany: śnieżnobiałe, soczyste i tak delikatne, że można jeść je na surowo. Na innych wyspach króluje bardziej klasyczna, ciemnofioletowa odmiana, popularny składnik greckiej kuchni. Kiedy mam ochotę na odrobinę Grecji na talerzu, wybieram najbardziej kształtne bakłażany i przygotowuję melitzanes papoutsakia — pieczone bakłażany ze smakowitym farszem.
Warto dodać, że bakłażany w greckiej kuchni to nie tylko musaka, chociaż to warstwowa zapiekanka ze smażonych plastrów bakłażanów, mielonej jagnięciny i beszamelu jest najsłynniejszym greckim daniem na świecie. W zestawie mezedes — przekąsek podawanych do wina, piwa lub anyżowego uozo — często pojawia się melitzanosalata, czyli pasta z grillowanych bakłażanów o wyraźnie dymnym posmaku, doprawiana czosnkiem i sokiem z cytryny. Ta przyrządzana z białych bakłażanów z Santorini uważana jest za szczególny delikates, słodki i idealnie kremowy, dostępny właściwie tylko na miejscu. Z Wysp Jońskich pochodzi natomiast potrawa skordostoumbi: smażone plastry bakłażana zapiekane w słodko-kwaśnym sosie z pomidorów, czosnku i octu.
Melitzanes papoutsakia to po grecku “bakłażanowe buciki” — nadziewane połówki bakłażanów kształtem przypominają obuwie. Lista składników w wielu punktach pokrywa się z musaką: bakłażany, mięsny sos pomidorowy, beszamel i starty ser, najczęściej gaviera lub kefalotyri — słone, dojrzewające specjały. Podobnie jak w przypadku musaki, korzenie dania nie są dokładnie znane, a współczesna wersja potrawy została wprowadzona do greckiego kanonu przez słynnego kucharza Nikolaosa Tselementesa w pierwszej połowie XX wieku.
Biegły we francuskiej szkole gotowania szef kuchni dodał smakowitą chmurkę beszamelu do musaki i faszerowanych bakłażanów. W mojej — niekanonicznej — wersji przepisu rezygnuję z beszamelu i twardego sera; proponuję zapiec danie z wyrazistą fetą. Bakłażany faszeruję lekkim sosem z soczewicy i słodkich pomidorków koktajlowych.
Bakłażany przekrawamy na pół, miąższ nacinamy w kratkę, zachowując około centymetr brzegów. Smarujemy oliwą, oprószamy solą.
Pieczemy w żaroodpornym naczyniu miąższem do góry przez 30 minut.
Studzimy.
Za pomocą łyżki wyjmujemy miąższ z podpieczonego bakłażana, pozostawiając mniej więcej centymetrową warstwę miąższu przy krawędziach.
Na dużej patelni rozgrzewamy oliwę, dodajemy posiekaną cebulę, smażymy na małym ogniu przez 5 minut. Dodajemy drobno posiekany czosnek, podsmażamy przez minutę.
Zwiększamy ogień, wlewamy wino i gotujemy przez około 5 minut.
Dodajemy posiekany miąższ bakłażana, pokrojone na połówki pomidorki koktajlowe, soczewicę i oregano. Doprawiamy solą i pieprzem.
Smażymy, mieszając, przez kolejne 10 minut.
Wydrążone połówki bakłażana umieszczamy w żaroodpornym naczyniu.
Wypełniamy je sosem i posypujemy fetą.
Zapiekamy w piekarniku nagrzanym do 180 stopni przez 30 minut.
Posłuchaj moich opowieści o Morzu Śródziemnym – teraz na Spotify, Youtube, Apple, Google i innych popularnych platformach podcastowych oraz bezpośrednio tutaj, na stronie magazynu “Lente”.
W te wakacje, w ramach weekendowego Codziennika “Lente”, przyjrzymy się różnym aspektom śródziemnomorskiego dnia powszedniego, zgodnie z poniższą zapowiedzią:
Relaksujące rytuały, odrobina uwagi dla ciała. Od peelingów do maseczek, od eterycznych esencji po drogocenne oleje. Jak wykorzystać w pielęgnacji urody włoską kawę, jak po grecku rozjaśnić cerę, a jak po marokańsku zadbać o włosy? Posłuchajcie!
Prowadzenie: Magda Miśka-Jackowska
Produkcja: Michał Woźniak
Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej o kwestiach poruszonych w naszej rozmowie, zapraszamy serdecznie do lektury artykułów w magazynie “Lente”:
Materiał stworzony w ramach płatnej współpracy z wydawnictwem Albatros.
Na Poveglię trudno się dostać – mało który przewoźnik, nawet sowicie opłacony, będzie chciał nas tam zawieźć. I nic dziwnego. W przeszłości przetrzymywano tu chorych na dżumę, prowadzono zakład dla obłąkanych, podejmowano niehumanitarne eksperymenty na chorych. Dziś, wśród porośniętym bluszczem, opuszczonych murów, straszy – i to z taką intensywnością, że Poveglia wygrywa większość rankingów na najbardziej przerażający punkt na mapie świata.
W XIV wieku, kiedy Italię dziesiątkowała epidemia czarnej śmierci, zarówno ciała zmarłych, jak i ciężko już chorych nieszczęśników wywożono tu masowo, aby odseparować ich od reszty społeczeństwa. Biedacy mogli już tylko czekać na śmierć, otoczeni zwłokami, których nie chowano nawet do grobów. Lęk umierających czuć podobno do dzisiaj, zaś, według wierzeń mieszkańców Wenecji, dusze tych, których pozbawiono pochówku, nigdy nie zaznają spokoju i wiecznie krążyć będą po wyspie. Na tym jednak nie koniec.
W latach 20. XX wieku na Poveglii otwarto szpital dla psychicznie chorych. Od pierwszych dni jego funkcjonowania pacjenci skarżyli się na dziwne odgłosy i unoszący się w powietrzu trupi fetor; nikt jednak nie traktował ich poważnie. Sytuacja zmieniła się, gdy podobne doświadczenia zbierać zaczęli pracownicy ośrodka… W międzyczasie wyszło na jaw, że w dzwonnicy szpitala pacjentów poddawano brutalnym eksperymentom medycznym. Kierujący doświadczeniami lekarz w niedługim czasie sam postradał zmysły i, nękany wizjami, rzucił się z okna wieży, w której pracował. Po tym dramatycznym wydarzeniu szpital zamknięto, a wyspa pozostała niezamieszkana. W roku 2014 włoski rząd wystawił ją na sprzedaż, a brytyjski dziennik „The Independent” opublikował artykuł zatytułowany Poveglia: world’s most haunted island’ up for sale… is anyone brave enough to buy it?. Wydawało się wówczas, że zadano pytanie retoryczne.
Nabywca jednak dość szybko się znalazł: okazał się nim włoski przedsiębiorca i burmistrz Wenecji Luigi Brugnaro, znany głównie ze swoich bardzo konserwatywnych poglądów politycznych (wycofał z weneckich szkół książki omawiające kwestię homoseksualizmu; wsławił się też nakazami skierowanymi do policji, która miałaby strzelać do każdej osoby wypowiadającej słowa Allah akbar). Brugnaro zapłacił za wyspę ponad pół miliona euro, przejmując ją na 99 lat. Wiele milionów miała kosztować go renowacja znajdujących się tam budynków; jego projekty, obejmujące stworzenie na wyspie luksusowego hotelu, nie zostały jednak ostatecznie zaakceptowane. W efekcie biznesmen wycofał się z przedsięwzięcia. Kolejni zainteresowani planowali stworzyć na wyspie park, marinę, restaurację i centrum badawcze; póki co Poveglia pozostaje jednak nadal pusta, a odwiedzają ją głównie twórcy rozmaitych programów telewizyjnych poświęconych tematyce zjawisk paranormalnych.
Dziś o Poveglii rozmawia się ponownie w kontekście głośnej powieści Burza kolorów Damiana Dibbena, opowiadającej historię wybitnego weneckiego malarza Giorgionego. Według wielu źródeł to właśnie na tej wyspie został on pochowany po swojej śmierci na dżumę w 1510 roku. Wielu badaczy uważa jednak, że artysta spoczął na Lazzaretto Nuovo. Czy kiedykolwiek dowiemy się prawdy? Jakiś czas temu znaleziono na wyspie marmurową płytę z łacińskim napisem “Nie przeszkadzajcie tu spoczywającym”. Wszystko zależy więc od tego, czy uszanujemy wolę tych, którzy mają Poveglię w swoim prawdziwym władaniu.
Posłuchaj moich opowieści o Morzu Śródziemnym – teraz na Spotify, Youtube, Apple, Google i innych popularnych platformach podcastowych oraz bezpośrednio tutaj, na stronie magazynu “Lente”.
W te wakacje, w ramach weekendowego Codziennika “Lente”, przyjrzymy się różnym aspektom śródziemnomorskiego dnia powszedniego, zgodnie z poniższą zapowiedzią:
Sjesta jest czasem popołudniowego relaksu, momentem ciszy i spokoju. W wielu krajach poobiednią drzemkę zagwarantowano prawnie. Takie rzeczy tylko nad Morzem Śródziemnym!
Prowadzenie: Magda Miśka-Jackowska
Produkcja: Michał Woźniak
Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej o kwestiach poruszonych w naszej rozmowie, zapraszamy serdecznie do lektury artykułów w magazynie “Lente”:
Posłuchaj moich opowieści o Morzu Śródziemnym – teraz na Spotify, Youtube, Apple, Google i innych popularnych platformach podcastowych oraz bezpośrednio tutaj, na stronie magazynu “Lente”.
W te wakacje, w ramach weekendowego Codziennika “Lente”, przyjrzymy się różnym aspektom śródziemnomorskiego dnia powszedniego, zgodnie z poniższą zapowiedzią:
Dzikie lub hotelowe, piaszczyste czy kamieniste, strzeżone lub nudystów – byle nad Morzem Śródziemnym. Tamtejsze plaże mogą być miejscem zarówno spotkania, jak i samotności; zachęcać do relaksu, ale i inspirować do działania. Pamiętajcie tylko o kremie z filtrem!
Prowadzenie: Magda Miśka-Jackowska
Produkcja: Michał Woźniak
Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej o kwestiach poruszonych w naszej rozmowie, zapraszamy serdecznie do lektury artykułów w magazynie “Lente”:
Posłuchaj moich opowieści o Morzu Śródziemnym – teraz na Spotify, Youtube, Apple, Google i innych popularnych platformach podcastowych oraz bezpośrednio tutaj, na stronie magazynu “Lente”.
W te wakacje, w ramach weekendowego Codziennika “Lente”, przyjrzymy się różnym aspektom śródziemnomorskiego dnia powszedniego, zgodnie z poniższą zapowiedzią:
Piazza, plaza, plateia… Tam właśnie umawiamy się dzisiaj. Napijemy się kawy, poprzyglądamy przechodniom; podziwiać będziemy zachwycającą architekturę i podsłuchiwać cudze historie. Mieszkańcy Śródziemnomorza robią to od tysięcy lat.
Prowadzenie: Magda Miśka-Jackowska
Produkcja: Michał Woźniak
Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej o kwestiach poruszonych w naszej rozmowie, zapraszamy serdecznie do lektury artykułów w magazynie “Lente”:
Materiał stworzony w ramach płatnej współpracy z wydawnictwem Albatros.
Jak napisać biografię człowieka, którego nazwiska nie znamy? Jak przedstawić życie kogoś, kogo miejsce i data urodzenia, miejsce i data śmierci, jak również wszystko pomiędzy, pozostają niepewne? Jak opowiedzieć o artyście, którego dzieła mogły równie dobrze wyjść spod pędzla kogoś zupełnie innego? Odpowiedź jest chyba tylko jedna – poprzez skupienie się na pasji, która nim kierowała. Tak właśnie uczynił Damian Dibben, wybierając na głównego bohatera swojej powieści Burza kolorów malarza znanego na świecie jako Giorgione. Przed lub po lekturze książki niejeden z nas zastanawiać się będzie, jak odróżnić prawdę od fantazji autora. Cóż, w tym wypadku bardzo łatwo, bowiem o Giorgionem nie wiemy prawie nic. To „prawie” jest jednak niezwykle ciekawe i warte poznania!
Fascynującą powieść Burza kolorów przedstawia Renia Respondek – sprawdź tutaj! Magazyn “Lente” jest patronem medialnym publikacji.
1 – Giorgione… czyli kto?
Giorgione znaczy po włosku „Wielki Jerzy”. I rzeczywiście, malarz, o którym tu rozprawiamy, miał na imię Giorgio – w dialekcie weneckim Zorzi lub Zorzo. Końcówkę –one dodano zapewne ze względu na jego pokaźny wzrost i masywną budowę ciała, choć niewykluczone, że także dla podkreślenia wielkiego talentu i siły ducha. I choć Damian Dibben w Burzy kolorów nie przedstawia go jako postaci jednoznacznie pozytywnej, to dawni historiografowie, w tym Giorgio Vasari, nawiązują w swych tekstach do wzorowej postawy moralnej artysty.
Jak widać, już samo imię i przydomek malarza sprawiają nam problemy; nie jesteśmy też pewni jego nazwiska (Barbarelli czy Barbarella?). Nie wiemy z całą pewnością, czy pochodził z rodziny lombardzkiej czy weneckiej, czy urodził się w roku 1478 czy 1479. Na świat przyszedł w Castelfranco Veneto w prowincji Treviso, kilkadziesiąt kilometrów od Wenecji.
Autoportret w stroju Dawida (ok. 1500)
W odróżnieniu od Damiana Dibbena, który każe Giorgionemu narodzić się w rodzinie kamieniarzy, niektórzy badacze przyjmują za jego ojca miejscowego notariusza; inni podejrzewają, że Giorgione był synem malarza o nazwisku Segurano Cigna.
Giorgione prawie na pewno jako młody chłopak przybył do Wenecji, by uczyć się fachu od Giovanniego Belliniego. Przejął od niego umiłowanie koloru i szczególne, pełne uwagi podejście do malowania pejżażu. Niestety autorstwo wielu dzieł Giorgionego jest sporne, przede wszystkim dlatego, że prace, które się zachowały, nie są podpisane ani datowane. Liczba przypisywanych mu obrazów jest szeroko dyskutowana – niektórzy twierdzą, że znamy ich 5, inni doliczają się nawet 40!
2 – Wszystkie kolory Wenecji
Giorgionego uważa się za mistrza koloru i światła – cecha ta każe uważać go za wybitnego przedstawiciela weneckiego koloryzmu. Pojmowanie barwy u Giorgionego jest dynamiczne, co również stanowi typową cechę szkoły weneckiej. Podobnie jak później Tycjan i Veronese, Giorgione zdawał się uważać, że refleksy budują cienie nie gorzej niż przejścia tonalne, a co więcej – zabarwiają cienie, dzięki czemu maleje rola linii. Odmiennie pojmowali kolor mistrzowie toskańscy i rzymscy, którzy budowali formę metodą graficzną, wypełniając barwą kontur. Giorgione pracował natomiast zupełnie bez szkiców, posługując się wyłącznie kolorem. Rzeczownik ten, umieszczony w tytule powieści Dibbena, odnosi się więc nie tylko do tajemniczego pigmentu, który leży u podstaw fabuły. Swoją drogą, śródziemnomorskie, a więc i weneckie barwniki mają fascynującą historię i wiele tajemnic. Pisze o nich historyk sztuki Izabela Frankowska w tym artykule. Ultramaryna, o której w powieści marzy Giorgione, chcąc użyć jej do malowania jednej z sukni i odmawiając sobie z tego powodu dosłownie wszystkiego, rzeczywiście była niezwykle kosztowna, a jej cena przekraczała wówczas wartość złota. Z zachowanej korespondencji Albrechta Dürera możemy dowiedzieć się, że za pół kilograma farby w tym kolorze trzeba było zapłacić równowartość dzisiejszych 5 tysięcy dolarów.
3 – Mistrz sztuki sakralnej, pejzażu i… kobiecego aktu
Obrazy Giorgionego – lub „prawdopodobnie Giorgionego” – podzielić można na 4 kategorie. We wczesnym etapie twórczości tworzył sztukę sakralną, zachowując jednak zawsze postawę świecką, zgodną z duchem renesansu. Mówi się, że w szatach jego madonn są kobiety, a w strojach jego świętych – zwykli ludzie. Podobnie rzecz ma się z kolejną grupą obrazów, którą stanowią alegorie. Są to w zasadzie kompozycje figuralne w pejzażu, który nie stanowi nigdy tylko tła, ale wydaje się pełnoprawnym bohaterem opowieści; człowiek zaś pozostaje w idealnej harmonii z przyrodą. Malował też Giorgione portrety oraz akty. Słynna Śpiąca Wenus uważana jest za pierwsze dzieło w nowoczesnym malarstwie europejskim, gdzie naga kobieta wybrana zostaje na główny – i jedyny! – temat. Także tutaj widać więc potęgę humanizmu, który wydaje się być malarzowi szczególnie bliski.
Śpiąca Wenus (obraz prawdopodobnie ukończony przez Tycjana po śmierci Giorgionego w 1510)
4 – Burzliwe losy…
Tytuł Burza kolorów z całą pewnością może nawiązywać do namiętności, ambicji, miłości i zdrady, innymi słowy – burzliwych kolei losu głównego bohatera. Niestety nie mamy pojęcia, czy rzeczywiście stały się one jego udziałem. Jak wspomniano już wcześniej, źródła opisują Giorgionego jako osobę wyjątkową nie tylko ze względu na talent, jakim został obdarzony – czarującą, ujmującą, o wielu zainteresowaniach (wiemy na przykład, że kochał muzykę). Wiemy też, że rzeczywiście stykał się z wielkimi swojej epoki – co samo w sobie prowadziło zapewne do twórczego fermentu. Vasari wspomina o jego spotkaniu z Leonardem da Vincim, które miało miejsce w roku 1500 podczas wizyty tego ostatniego w Wenecji; trudno też nie wspomnieć o znajomości Giorgionego z genialnym Tycjanem. Według Vasariego Tycjan był uczniem naszego bohatera, co podchwycił Dibben, podczas gdy XVII–wieczny biograf Carlo Ridolfi twierdził, że obaj, w tym samym czasie, szlifowali swe umiejętności w warsztacie Belliniego.
Za burzliwe, a na pewno intrygujące, można uznać wydarzenia, które miały miejsce kilkadziesiąt lat po śmierci Giorgionego. W XVII-wiecznej Wenecji uchodził on za postać enigmatyczną i przez to fascynującą; jego dzieła znajdowały się prawie wyłącznie w prywatnych pałacach tamtejszej arystokracji i jawiły jako nie do zdobycia, zaś chętnych do kupna obrazów mistrza było coraz więcej. Wspomniany już Carlo Ridolfi i Marco Boschini, dwaj weneccy historiografowie, ale także niespełnieni malarze i agenci kolekcjonerów, wymyślili prace, których Giorgione… nigdy nie namalował. Dopuścili się tym samym manipulacji, która przyczyniła się do niezliczonych fałszerstw na rynku włoskiej sztuki.
Burza (ok. 1506)
5 – …burzliwe interpretacje
Tytułowa burza z powieści Dibbena to także najsłynniejszy obraz Giorgionego. W XVI-wiecznych zapiskach opisywany jest zwykle jako „krajobraz z burzą, cyganką i żołnierzem”, jednak w późniejszych wiekach coraz częściej określano go po włosku właśnie jako La Tempesta. Obraz powstał najprawdopodobniej w 1506 roku na zamówienie możnego Gabriela Vendramina. Co ciekawe, ten znany mecenas artystów określał obrazy Giorgionego jako „służące odpoczynkowi i ukojeniu duszy” – jakże daleko stąd do sztormów i nawałnic! Choć od momentu narodzin dzieła minęło już ponad pół tysiąca lat, to nadal nie wiadomo, co tak naprawdę przedstawia. Być może odpowiedź na to pytanie znana jest tylko autorowi i jego klientowi? O znaczenie Burzy od wieków spierają się najwięksi znawcy, a postaci takie jak Lord Byron zachwycają jego enigmatycznością. Wielki angielski poeta podkreślał, że to właśnie zagadkowość płótna czyni je tak fascynującym. Wśród najpopularniejszych interpretacji – a są ich dziesiątki – znajdziemy zarówno rozmaite alegorie, jak i greckie i rzymskie mity, opowieści biblijne czy chrześcijańskie legendy. Wymienia się w nich historię Jowisza i Io, moment odnalezienia małego trojańskiego królewicza Parysa przez pasterza albo Mojższesza przez córkę faraona, sceny z Metamorfoz Owidiusza, fragmenty Złotej legendy, DekameronuBoccaccia albo ucieczkę Świętej Rodziny do Egiptu. Co więcej, prześwietlenie obrazu wykazało, że pod postacią młodzieńca znajduje się zamalowana naga postać kobieca, co sugerować może, że początkowy zamysł różnił się znacznie od końcowej kompozycji.
Mianem burzliwych można zresztą określić nie tylko spory o znaczenie obrazu, ale także jego losy, szczególnie w XX wieku. W czasie II wojny światowej przechowywał go pod łóżkiem historyk sztuki Pasquale Rotondi, ratując dzieło przed nazistami. Dziś tajemnicze płótno podziwiać możemy w Gallerie dell’Accademia w Wenecji.
Mówi się, że w ludzkim życiu śmierć jest jedyną pewną rzeczą; w wypadku Giorgionego pewników jednak nie znajdziemy nawet tutaj. W powieści Dibbena malarz umiera na zarazę w swojej weneckiej pracowni. Encyklopedie podają różne daty tego wydarzenia: 17 września lub 25 października 1510 roku. Na pewno miał wówczas niewiele ponad 30 lat. Nie ma również zgody co do miejsca pochówku artysty: była to zapewne wysepka Lazzareto Nuovo albo niesławna Poveglia – na obie wywożono pacjentów odbywających kwarantannę. Co ciekawe, Poveglia uważana jest do dziś za wyspę nawiedzoną, gdzie błąkają się stracone dusze. Czy to do tego faktu nawiązał Dibben, pokazując Giorgionego jako człowieka chwilami pozbawionego skrupułów, który w imię swojej miłości do malarstwa gotowy jest dosłownie na wszystko? Być może; my zaś pewnie nie dowiemy się nigdy, jak było naprawdę. Jak jednak twierdził Byron, to właśnie w tej tajemnicy tkwi czar i moc Giorgionego.
Materiał powstał w ramach płatnej współpracy z wydawnictwem Albatros.
Materiał stworzony w ramach płatnej współpracy z wydawnictwem Albatros.
Życie w Wenecji toczy się zwyczajnym rytmem: Giorgione wraz ze swoimi uczniami tworzy dzieła na zamówienie i zastanawia się, jak związać koniec z końcem. Staje się to coraz trudniejsze, bowiem obsesja związana z doborem odpowiednich barwników popycha go do coraz większych wydatków na materiały. Zleceniodawcy niekoniecznie skłonni są finansować zapędy młodego kolorysty, który rychło poopada w długi. Nie traci jednak nadziei; czeka na przełom i coś, co pchnie jego malarstwo w zupełnie nowym kierunku. Pewnego dnia dowiaduje się, że do miasta przyjeżdża bogaty niemiecki finansista. Ma on być w posiadaniu pigmentu o barwie, która do tej pory została użyta tylko raz. Książę Orientu, bo taką nazwę nosi tajemniczy barwnik, rozpala wyobraźnię malarza i napędza akcję powieści Dibbena. Czy naszemu bohaterowi uda się zdobyć przedmiot pożądania i zapisać w historii na zawsze? Jak wiele jest on w stanie oddać i poświęcić, jak wiele skłonny jest zaryzykować dla sztuki?
Burza kolorów to książka tak porywająca, jak oryginalna – trochę kryminał, trochę powieść sensacyjna; nie zabrakło w niej także wątków romansowych. Brytyjski pisarz, który przed rozpoczęciem kariery literackiej pracował jako scenograf, sprawnie połączył w niej fascynację sztuką i pragnienie zabawy konwencją. Malarstwo postawił więc na pierwszym planie, zamykając jednak temat w zupełnie nietypowych ramach. Dzięki temu udało mu się stworzyć tekst, który wprowadza nas do świata renesansowej bohemy weneckiej oraz oddaje ducha epoki; dość realistycznie portretuje specyficzne malarskie środowisko, ale jednocześnie zaskakuje i trzyma w napięciu od pierwszej do ostatniej strony. Motywem przewodnim tej burzliwej opowieści jest zaś przede wszystkim kolor.
Pasjonująca powieść Burza kolorów dostępna jest w sklepie Lente. Nasz magazyn jest patronem medialnym publikacji.
Wybór pisarza nie zdziwi znawców historii sztuki – weneccy artyści XV i XVI wieku rzeczywiście przykładali coraz więcej uwagi do barw i światłocienia. Uważa się, że postawę tę zapoczątkował Giovanni Bellini, perfekcję osiągnął zaś tworzący pół wieku później Tycjan. Co ważne, rola kolorów nie sprowadzała się jedynie do wyodrębnienia form, ale stanowiła także środek kompozycyjny. Jak twierdzi przy tym Maria Rzeplińska, kolorystę czyni nie nasycenie, różnorodność i intensywność użytych barw, lecz umiejętność ich orkiestracji. – Kolorystą można być, zarówno używając barw silnie działających, pełnych, o dużej widoczności, jak i używając wąskiej gamy brązów, szarości, bieli, czerni – podkreśla znawczyni malarstwa. Giorgione wydaje się w tym względzie prawdziwym mistrzem. Warto dodać, że zrywa on z typowo renesansową koncepcją polegającą na wypełnianiu kolorem precyzyjnie określonego szkieletu rysunkowo-kompozycyjnego; akt rysowania integruje on z aktem malowania. Rzeplińska wskazuje, jak wielki przełom następuje w malarstwie za sprawą Giorgionego i jego następców: oto nowożytny artysta oddziela coraz bardziej kolor od farby. – Farba dla niego to tylko tworzywo wyjściowe. Pojedyncze, autonomiczne zjawisko danego pigmentu, odpowiadającego „farbie z tuby”, zatraca się, rozdrabnia, modyfikuje, ulega przemianie artystycznej. Impuls barw natury, wyobraźnia kreacyjna, swoiste transpozycje i doświadczenie zawodowe działają tu równolegle, przenikają się nawzajem w skomplikowanym procesie powstawania zespołu barwnego. Farba-pigment ulega transformacji, warunkując w pewnym tylko, bardzo niewielkim stopniu rezultat wizualny, to co nazywamy grą, tonacją, zestrojem.
Czy zatem w XVI-wiecznej Wenecji, jak przekonuje w powieści Dibben, rzeczywiście tak bardzo liczyła się oryginalność pigmentów? Czy celem malarzy mogło być uzyskanie nietypowego koloru – nieraz za wszelką cenę? Czy nieznany wcześniej odcień mógł zapewnić artyście wieczną sławę? Tego Rzeplińska nie rozstrzyga. Można chyba jednak wysnuć tezę, że nie jest to scenariusz niemożliwy…
Damian Dibben, Burza kolorów, Wydawnictwo Albatros, tłumaczyła Maria Frąc, Warszawa 2023
Korzystałam z książki Marii Rzeplińskiej pt. Historia koloru w dziejach malarstwa europejskiego (Wydawnictwo Literackie, Kraków 1983)
Materiał powstał w ramach płatnej współpracy z wydawnictwem Albatros.
Posłuchaj moich opowieści o Morzu Śródziemnym – teraz na Spotify, Youtube, Apple, Google i innych popularnych platformach podcastowych oraz bezpośrednio tutaj, na stronie magazynu “Lente”.
W te wakacje, w ramach weekendowego Codziennika “Lente”, przyjrzymy się różnym aspektom śródziemnomorskiego dnia powszedniego, zgodnie z poniższą zapowiedzią:
Trzepocze na wietrze, pięknie pachnie, a wspólnie rozwieszane pozwala na spotkanie z drugim człowiekiem. Śródziemnomorskie pranie to kwintesencja tamtejszej codzienności!
Prowadzenie: Magda Miśka-Jackowska
Produkcja: Michał Woźniak
Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej o kwestiach poruszonych w naszej rozmowie, zapraszamy serdecznie do lektury artykułów w magazynie “Lente”:
Materiał stworzony w ramach płatnej współpracy z Wydawnictwem Poznańskim.
Są na mapie Śródziemnomorza państwa, o których wiemy sporo, ale niekoniecznie prawdę. Skryte za murem stereotypów, swe prawdziwe oblicze pokazują nielicznym – tym bardziej dociekliwym, wnikliwym, ciekawym. Są też kraje, o których nie wiemy prawie nic. Nie budzą one ani pozytywnych, ani negatywnych skojarzeń, a specjaliści od PR nie nadali jeszcze wyraźnych rysów ich wizerunkowi. Takim krajem była dla mnie dotąd Słowenia, kojarząca mi się jedynie z ładną nazwą stolicy, malowniczą wysepką na jeziorze Bled oraz marką Gorenje – i to po dłuższej chwili zastanowienia.
Wydana niedawno książka Słowenia. Mały kraj wielkich odległości autorstwa slawistki Zuzanny Cichockiej (seria podróżnicza Wydawnictwa Poznańskiego) sprawiła na szczęście, że lista ta dość znacznie się wydłużyła. Raduje mnie przy tym fakt, że nie stało się to za sprawą wykazu miejsc do odwiedzenia, zabytków czy punktów widokowych. Cichocka – zgodnie z nazwą serii, w ramach której opublikowano jej tekst – zabiera nas w podróż do Lublany, Mariboru czy Piranu, jednak nie jest to wycieczka dla masowego turysty. Książka ma bowiem raczej charakter reportażu. Autorka przedstawia najnowsze dzieje młodziutkiego państwa o wielowiekowej historii i, gdy tylko to możliwe, oddaje głos mieszkańcom Słowenii, różnorodnym jak kraj, w którym zdecydowali się żyć.
A miejscem do życia jest Słowenia całkiem dobrym, co potwierdzają statystyki: znakomita większość Słoweńców jest bardziej zadowolona z codzienności, niż przeciętny mieszkaniec Unii Europejskiej. Cichocka pisze, że niemiecki porządek łączy się tam z włoską lekkością, a według opublikowanego w 2020 roku rankingu Better Life Index bezpieczniej jest tylko w Norwegii. Wskaźniki bezrobocia są bardzo niskie, a pozycja kobiet coraz lepsza. Dość rzec, że na czele państwa jako prezydent od kilku miesięcy stoi prawniczka Nataša Pirc Musar.
Nie znaczy to jednak, że należy widzieć Słowenię tylko jako „kraj po słonecznej stronie Alp”, zgodnie z hasłem używanym w folderach biur podróży. Stanowi ona zlepek kilku światów: germańskiego, romańskiego, słowiańskiego i węgierskiego; podlegała Habsburgom, Węgrom i Republice Weneckiej, a na rozwój jej tożsamości ogromny wpływ wywarła francuska myśl rewolucyjna. Ślady historii – pisze Zuzanna Cichocka – można tu dostrzec (…) w kulturze miast, miasteczek i wsi, w obyczajach, mnogości dialektów i mentalności mieszkańców. Jak każdy tygiel, Słowenia cieszy się kulturowym bogactwem, za który płaci wysoką cenę w postaci etnicznych i religijnych napięć stanowiących mozolną naukę tolerancji. Niektóre jej lekcje są równie dramatyczne, co kuriozalne, jak chociażby historia izbrisanów, czyli wymazanych. W latach 90. kilkadziesiąt tysięcy osób (według Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka – nawet 130 000!) zostało nagle wykreślonych ze spisu mieszkańców Słowenii. Byli to obywatele innych republik dawnej Jugosławii, którzy, nic o tym nie wiedząc, z dnia na dzień stracili wszystko, stając się niewidzialnymi wobec prawa. To tylko jedno z całkiem licznych, a mało chlubnych momentów w dziejach państwa, które przedstawia książka Zuzanny Cichockiej.
W jej opowieści o Słowenii nie brakuje też ubarwiających całość ciekawostek i anegdot. Przeczytamy więc o miłości, jaką Słoweńcy darzą góry, i o tym, dlaczego tak ważne jest dla nich zdobycie szczytu Triglav; dowiemy się, że to właśnie w tym kraju rośnie najstarsza winorośl na świecie, że szczególną troską otacza się tu pszczoły i że, per capita, w Słowenii żyje najwięcej utalentowanych i odnoszących sukcesy sportowców. Na kartach książki pojawią się też rozważania o słoweńskich smakach i tamtejszej kawie; nie zabraknie kilku ludowych legend i osobistych refleksji. Słynny pisarz i eseista Drago Jančar, cytowany przez Cichocką, powiedział kiedyś, że Słowenia to naprawdę najbardziej skomplikowany zakątek Europy. Nawet my, którzy tu żyjemy, nie potrafimy go zrozumieć. Ja także, po lekturze publikacji Wydawnictwa Poznańskiego, nie rozumiem ze Słowenii – pełnej kontrastów i paradoksów – nazbyt wiele. Wiem już natomiast sporo więcej niż wcześniej. A i rozumieć będę na pewno próbować!
Zuzanna Cichocka, Słowenia. Mały kraj wielkich odległości, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 2023
Materiał powstał w ramach płatnej współpracy z Wydawnictwem Poznańskim.
Posłuchaj moich opowieści o Morzu Śródziemnym – teraz na Spotify, Youtube, Apple, Google i innych popularnych platformach podcastowych oraz bezpośrednio tutaj, na stronie magazynu “Lente”.
W te wakacje, w ramach weekendowego Codziennika “Lente”, przyjrzymy się różnym aspektom śródziemnomorskiego dnia powszedniego, zgodnie z poniższą zapowiedzią:
Co mydło ma wspólnego z Safoną? Jak sprząta kuchnię włoska mamma, a jakie ekologiczne rozwiązania podpatrzyć można u Hiszpanów? Zapraszamy na pachnący czystością odcinek Letniego Codziennika Lente!
Prowadzenie: Magda Miśka-Jackowska
Produkcja: Michał Woźniak
Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej o kwestiach poruszonych w naszej rozmowie, zapraszamy serdecznie do lektury artykułów w magazynie “Lente”:
Nakładem wydawnictwa Pascal ukazała się niedawno bardzo sympatyczna książka autorów poczytnego bloga Crete Your Life. Jako miłośniczka największej greckiej wyspy sięgnęłam po nią z zainteresowaniem, licząc na garść nowych inspiracji podróżniczych oraz opowieść o codziennym życiu – wszak Tokarscy od kilku lat mieszkają w jednej z kreteńskich wsi.
Moje nadzieje nie zostały zawiedzione! Magdalena i Marek, obalając sporo turystycznych stereotypów, pokazują mniej popularne zakątki wyspy. Namawiają do wizyty na nieodkrytym jeszcze przez wielu południu, opisują swoje ulubione wioski, oddają głos sąsiadom i znajomym. Pozwalają przyjrzeć się niektórym aspektom swojej codzienności, od zakupów na ulubionych targowiskach po problemy z wilgocią, która zakrada się do ich domu podczas srogich kreteńskich zim. Proponują miłą, a zarazem edukacyjną lekturę.
Niżej podpisana entuzjastka Krety dziękuje im, a Wam poleca czytanie!
Strona korzysta z plików cookies w celach statystycznych, zgodnie z Polityką prywatności.