Posted on

Boska Komedia Dantego do wygrania

Są takie książki, które TRZEBA mieć – nie w pdfie, nie w komputerze, ale na półce i w sercu. Taką książką jest Boska Komedia Dantego, w pięknym nowym tłumaczeniu Jarosława Mikołajewskiego.

Egzemplarz tej publikacji może być Twój – wystarczy wziąć udział w naszym fejsbukowym konkursie. Zapraszamy na nasz fanpage, nagroda czeka!

Bezpośredni link do zabawy: Konkurs Boska Komedia

Posted on

O roślinach strączkowych

Niby skromne, pozornie nudne, ale gdy właściwie przyrządzone, niezwykle smaczne i pożywne. Niezbędne w diecie wegetariańskiej, a pożądane właściwie w każdej: bez strączków trudno wyobrazić sobie kuchnię, szczególnie śródziemnomorską. Czym bowiem byłaby kultura kulinarna Izraela czy Libanu bez hummusu i falafela? Czym byłby Egipt bez ful medames? Jednym z najpyszniejszych i najprostszych tureckich dań jest mercimek çorbasi – aromatycznie przyprawiona zupa soczewicowa, za to Włosi uwielbiają pasta e ceci czyli makaron z ciecierzycą. Z okazji Dnia Roślin Strączkowych przyglądamy się trzem wspaniałym strączkom i ich śródziemnomorskiej historii.

Najstarsze pozostałości soczewicy, liczące sobie 13 tysięcy lat, znaleziono w jaskini Franchthi w Grecji (Peloponez). Dziś kochana jest m.in. we Włoszech – jako symbolu bogactwa nie może jej zabraknąć na sylwestrowym stole. Co ciekawe, niektórzy Włosi, świętując nowy rok poza krajem, podróżują z workiem soczewicy
Najstarsze pozostałości soczewicy, liczące sobie 13 tysięcy lat, znaleziono w jaskini Franchthi w Grecji (Peloponez). Dziś kochana jest m.in. we Włoszech – jako symbolu bogactwa nie może jej zabraknąć na sylwestrowym stole. Co ciekawe, niektórzy Włosi, świętując nowy rok poza krajem, podróżują z workiem soczewicy


Soczewica

Historia soczewicy jest równie długa, co historia samego rolnictwa – najdawniejsze jej skamieliny znalezione w Grecji sięgają 11 tysięcy lat p.n.e. Stanowiła podstawę żywienia w starożytnym Egipcie, Grecji (jej zwolennikiem był Hipokrates, który twierdził, że pomaga na kłopoty z wątrobą) i Rzymie. Jedną z najsłynniejszych biblijnych potraw jest miska czerwonej soczewicy, za którą pierworodny syn Izaaka Ezaw odstąpił przywilej pierworództwa swojemu bratu Jakubowi.

Gdy pewnego razu Jakub gotował jakąś potrawę, nadszedł Ezaw bardzo znużony i rzekł do Jakuba: «Daj mi choć trochę tej czerwonej potrawy, jestem bowiem znużony». (…) Jakub odpowiedział: «Odstąp mi najprzód twój przywilej pierworództwa!» Rzekł Ezaw: «Skoro niemal umieram [z głodu], cóż mi po pierworództwie?» Na to Jakub: «Zaraz mi przysięgnij!» Ezaw mu przysiągł i tak odstąpił swe pierworództwo Jakubowi. Wtedy Jakub podał Ezawowi chleb i gotowaną soczewicę. Ezaw najadł się i napił, a potem wstał i oddalił się. Tak to Ezaw zlekceważył przywilej pierworództwa. (Gen 25,29–34).

Jeśli biblijne danie smakowało równie dobrze, co jedna z najsłynniejszych tureckich zup, nie ma się co Ezawowi dziwić. Mercimek çorbasi aromatyzowana smażoną cebulą, kminem czy miętą, często polewana roztopionym masłem z dodatkiem papryki pul biber, to prosta i pożywna duma tureckiej kuchni, którą zresztą bez trudu możemy odtworzyć także w polskich domach.

Soczewica jest niezwykle ceniona także we Włoszech – i to dosłownie. Nie tylko bowiem jada się ją z makaronem (pasta e lenticchie) czy dodaje do zup, ale przede wszystkim uznaje za symbol bogactwa: okrągła, przypominająca nieco drobne monety zielona soczewica to tradycyjne danie sylwestrowe, mające zapewnić finansowe powodzenie w nowym roku.

W osadzie z epoki kamienia koło Nazaretu w Izraelu znaleziono stos 2 600 skamieniałych nasion bobu. Szacuje się, że mają około 8 500 lat! Warto przy tym wiedzieć, że ziarna pierwotnego bobu były czarne (Homer w Iliadzie określa je mianem czarnej fasoli); jasne ziarna pojawiły się w czasach rzymskich. Dziś ciekawym wydaje się fakt, że bób, jako naturalne źródło lewodopy, może być wykorzystywany w leczeniu choroby Parkinsona
W osadzie z epoki kamienia koło Nazaretu w Izraelu znaleziono stos 2 600 skamieniałych nasion bobu. Szacuje się, że mają około 8 500 lat! Warto przy tym wiedzieć, że ziarna pierwotnego bobu były czarne (Homer w Iliadzie określa je mianem czarnej fasoli); jasne ziarna pojawiły się w czasach rzymskich. Dziś ciekawym wydaje się fakt, że bób, jako naturalne źródło lewodopy, może być wykorzystywany w leczeniu choroby Parkinsona


Bób

Znany dziś wszystkim ze swojego twierdzenia o trójkątach, lecz niekoniecznie z jadłospisu Pitagoras, przez całe wieki był w kulturze zachodniej patronem diety jarskiej: kiedy ktoś w XVII czy XVIII wieku rezygnował z mięsa, przechodził na „system pitagorejski”. Filozof z Samos odżywiał się ponoć głównie zbożami i owocami, wyraźnie miał natomiast na pieńku ze źródłami białka. Nie tylko mięso było bowiem w diecie pitagorejczyków zabronione: nie mniejszym tabu był… bób.

Istnieje co najmniej kilka teorii wyjaśniających przewiny tego warzywa, które najprawdopodobniej zakazane było również przez egipskich kapłanów, u których Pitagoras pobierał nauki. Najprostsze wytłumaczenie głosi, że problemem były po prostu wiatropędne właściwości bobu, które mogły doprowadzić do kompromitacji kapłana podczas rytuału. Bardziej symboliczne, etymologiczne wyjaśnienie sugeruje związek między egipskim słowem iwryt („bób”) a iwr („rodzić” czy „płodzić”), który w połączeniu z przypominającym kobiece narządy płciowe kształtem kwiatów bobu miał wskazywać na sakralne znaczenie rośliny. Według Pliniusza Pitagoras uważał, że bób kryje dusze zmarłych. Istnieje też teoria, jakoby twierdził, że jego ziarna stworzone są z tej samej materii, co ciało człowieka. Wreszcie, jedna z mów Pitagorasa przytaczanych przez Marcela Detienne w książce The Gardens of Adonis: Spices in Greek Mythology sugeruje, że mógł on uważać bób za narzędzie umożliwiające wędrówkę dusz: łodygi bobu miałyby być drabiną dla dusz powracających z ponurych głębin Hadesu.

Tak czy inaczej, dzisiaj bób stanowi ważny składnik śródziemnomorskiej diety, a najsłynniejszym daniem go zawierającym jest chyba śródziemnomorski ful medames, przez Egipcjan uważany za danie narodowe. Gotowany bób podaje się z oliwą z oliwek i kuminem, a opcjonalnie także z czosnkiem, natką pietruszki, cytryną i ostrą papryczką.

 Ciecierzycę, zwaną też cieciorką, nad Morzem Śródziemnym spożywa się od niepamiętnych czasów – stanowiła jeden z podstawowych pokarmów starożytnych Greków i Rzymian. Wspomina o niej biblijna Księga Izajasza – prorok używa jej jako symbolu zamożności. Powszechnie wiadomo, że od słowa cicer, czyli łacińskiej nazwy ciecierzycy, pochodziło nazwisko wielkiego rzymskiego mówcy, polityka i filozofa, Marka Tulliusza Cycerona
Ciecierzycę, zwaną też cieciorką, nad Morzem Śródziemnym spożywa się od niepamiętnych czasów – stanowiła jeden z podstawowych pokarmów starożytnych Greków i Rzymian. Wspomina o niej biblijna Księga Izajasza – prorok używa jej jako symbolu zamożności. Powszechnie wiadomo, że od słowa cicer, czyli łacińskiej nazwy ciecierzycy, pochodziło nazwisko wielkiego rzymskiego mówcy, polityka i filozofa, Marka Tulliusza Cycerona


Ciecierzyca

Większości z nas trudno chyba już dziś wyobrazić sobie życie bez ciecierzycowych pyszności: bliskowschodnie specjały takie jak hummus i falafel podbiły podniebienia i serca ludzi Zachodu jako zdrowe, pożywne i przepyszne roślinne źródła wartościowego białka. Samo słowo hummus to arabskie określenie ciecierzycy, a pierwsze przepisy na hummus bi tahina pochodzą z XIII wieku. Dieta krajów Lewantu nie istnieje bez tej pasty z ciecierzycy i sezamu, a spory o to, która jest najlepsza, toczą Izrael, Egipt czy Liban. Hummus podaje się na ciepło i na zimno, z dobrą oliwą, bakłażanem, granatem czy sałatką z pomidorów i ogórków, a czasem ze słodką, surową cebulą. Podwójne strączkowe uderzenie to hummus ful: pasta z ciecierzycy podana z pastą z bobu.

Całość serwuje się oczywiście z pitą, którą można również wypełnić falafelami: te chrupiące, smażone na głębokim tłuszczu kulki z ciecierzycy zmiksowanej z ziołami, przyprawami i czosnkiem są uznawane za danie narodowe przez Egipcjan, Libańczyków, Palestyńczyków i Izraelczyków. Bywają obiektem polityczno-kulturowych sporów, choć świat byłby piękniejszy, gdyby raczej łączyły niż dzieliły.

Pyszna i pożywna kombinacja pasta e ceci – coś pomiędzy gęstą zupą a daniem makaronowym z aromatyzowanych czosnkiem, rozmarynem lub pietruszką ciecierzycy i makaronu – jest uwielbiana przez Włochów, za to Grecy robią pyszną zupę revithia z ciecierzycy przyprawionej cytryną i oregano.

W Polsce napychamy soczewicą pierogi, z ciecierzycy pieczemy wegetariańskie pasztety, a bób podjadamy latem lekko podgotowany i osolony. W basenie Morza Śródziemnego czy w centrum Europy, nasza dieta byłaby bez strączków nieskończenie – i niepotrzebnie – uboższa.

 

Zdjęcie główne: andrea.pacelli / Flickr, CC BY-SA 2.0
Ciekawostki pod ilustracjami pochodzą od redakcji

 

Posted on

Kamienne domy Lesbos

Kamienne domy Lesbos

Na placu we wsi Ajia Paraskiewi przygląda mi się kilku panów z miejscowej starszyzny. Życzliwie i z zaciekawieniem. Turyści i wszelkiej maści „obcy” zaglądają tu nieczęsto, a ja,  z turystycznym plecakiem i w czapce z daszkiem, rzucam się w oczy jako ktoś nie stąd. Z daleka macha do mnie dłonią starszy szpakowaty pan w klasycznej koszuli; po chwili podchodzi i potwierdza, że oprowadzi mnie po swojej osadzie. To Christos Waksewanis (ΧρήστοςΒαξεβάνης), petras (ο πετράς), lokalny rzemieślnik-budowniczy kamiennych domów; ojciec znanego w całym kraju dziennikarza. Mój przyjaciel ze stołecznej Mityleny poprosił go o pokazanie mi tutejszych gustownych domów, a pan Christos na to przystał. Czuję, że przyznano mi status gościa.

Jeden z domów w Ajia Paraskiewi
Jeden z domów w Ajia Paraskiewi

Rozpoczynamy spacer, zagłębiając się w kręte uliczki i zaułki Ajia Paraskiewi. Dostrzegam zaciekawione spojrzenia rzucane chyłkiem z ogródków i z okien. Dokoła mnie piętrzą się perły lokalnej architektury: niemal wszystkie zbudowane z kamienia, kryte czerwoną dachówką. Proste i wytworne. Kunsztowne w swojej ludowości i wiejskie we własnym artyzmie. W niemal każdym z nich mógłbym zamieszkać od zaraz. – Zbudowałem ten dom – mówi pan Christos, gdy przystajemy przed budynkiem w pastelowych odcieniach. – Tamten też jest mój – wskazuje na dom stojący opodal. Po drodze „domów pana Christosa” trafia się jeszcze wiele. Jest bardzo skromnym człowiekiem, ale dostrzegam malującą się na jego twarzy dumę. Ktoś pyta o dzieła jego życia; znowu ma je komu pokazać. Już po kilku minutach spaceru dostrzegam, że oprowadzanie mnie sprawia mu wyraźną przyjemność. Przed nami budynek nieco większy i bardziej elegancki, wciąż z kamienia. Zaglądamy do środka. To wiejska biblioteka imienia Pepi (Efterpi) Daraki (Πέπη/ ΕυτέρπηΔαράκη, 1906–2006) – pedagożki, pisarki, feministki, kobiety szerokich horyzontów, uważanej za pierwszą dziennikarkę wyspy. Pochodziła stąd, z tej zagubionej pośród niskich wzgórz osady, i tutejsza niewielka biblioteka swoją nazwą składa hołd jej imieniu.

Filoksenija, dosłownie: „umiłowanie obcego”, to w Grecji wciąż żywe pojęcie

Zaraz później obiekty najokazalsze, znane na całej wyspie: wytworna neoklasycystyczna szkoła, a dalej muzeum przemysłu oliwnego – niegdyś tłocznia oliwy, dziś miejsce ekspozycji i koncertów. Nasyciwszy oczy widokiem dawnych maszyn, archiwalnymi zdjęciami z początków XX wieku i historią powstawania oliwy, spodziewam się końca spaceru, szczególnie, że słońce chyli się już ku zachodowi. Zostaję jednak zaproszony do zbudowanego z kamienia domu mojego przewodnika, gdzie czeka na mnie kawa, poczęstunek i rozmowa przed podróżą powrotną do miasta. Filoksenija (η φιλοξενία), gościnność, a dosłownie: „umiłowanie obcego”, to w Grecji wciąż żywe pojęcie. Ściemnia się już, gdy z Ajia Paraskiewi odjeżdżam wzruszony. Czarny zarys zboczy mityleńskiego Olimpu stopniowo ginie mi z oczu pośród mroku zapadającej nocy.

Lesbos to przeszło 100 osad, wsi i wioseczek, przyklejonych do zboczy lub rozłożonych nad morzem i jego dwiema głęboko wciętymi zatokami. Większość z tych osiedli zachowała dawną tkankę ulic i zabudowy; większość, podobnie jak Ajia Paraskiewi, jest żywymi muzeami ludowej architektury. Moliwos, Mandamados, Pelopi, Lutropoli Thermis, Skalochori, Chidira, Megalochori, Paleochori, Eresos, Agra, Polichnitos, Lisvori, Vatusa, Paleokipos, Mesagros… Wyliczanka wiosek-skarbów zajęłaby znacznie więcej linii tekstu. Każda z tych miejscowości opowie własną historię, przedstawi swoje tradycje żywych mikroświatów. Pokaże domy. A często zaprosi do środka.

Widok na Skalochori
Widok na Skalochori


Dawna
wieś garncarzy

Najgłębsze wtajemniczenie w świat domów Lesbos stanowi dla mnie malownicza osada Skalochori (Σκαλοχώρι), amfiteatralnie rozłożona na zboczu wzgórz zachodniej Lesbos. Dawniej zwała się Tsukalochori (Τσουκαλοχώρι), czyli „wieś garncarzy”. W epoce osmańskiej była jedną z osad mieszanych, w której mieszkali tak prawosławni, jak i muzułmanie; do dziś zachowała rysujący się podział na machalades (οι μαχαλάδες), czyli osiedla poszczególnych społeczności. Skalochori to także rodzinna wieś mojego przyjaciela, Christosa Chatziliasa (Χρήστος Χατζηλίας), badacza kamiennej architektury Lesbos, zwanej przez Greków Mitilini, czyli Mityleną. Niemal wszystkie stojące tu domy wzniesiono ze skał, a bruk zajmuje większość wąskich uliczek miejscowości, dumnej z tego dobrze zachowanego dziedzictwa.

Christos jest autorem nagrodzonej w Grecji pracy doktorskiej oraz książki Lesbos. Mistrzowie kamienia. Sieci społeczne, techniki i historia lokalna (1850–1950),  która ukazała się ponad rok temu. Zdążył zebrać wywiady, świadectwa ostatnich żyjących mistrzów pracujących z kamieniem i, tak jak pan Christos z Ajia Paraskiewi, wznoszących niegdyś we wsiach wyspy całe kwartały. Opowieści te połączył z kontekstem historycznym i kulturowym, okrasił licznymi fotografiami i cytatami z przeprowadzonych rozmów. Wyszło arcydzieło.

Książka Christosa Chatziliasa
Książka Christosa Chatziliasa

Nasze wspólne spacery po Skalochori to dotykanie niewidzialnego. Oto przed nami klasyczny dom typu aderfomiria (τα αδερφομοίρια), bliźniak budowany jako posag dla dwóch sióstr. W tutejszym społeczeństwie, w znacznym stopniu matriarchalnym, to córki otrzymywały domy. To dla córek je budowano. Na podwórcu opuszczonego dziś domu ciotki Christosa, przy starym kamiennym piecu, starym sposobem depczemy wspólnie zebrane winogrona. Powstanie z nich przednie wino. Gdy później, już w środku, Christos włącza światła, z mroku wyłaniają się rozstawione we wnętrzu fotografie jego dawnych mieszkańców. Spojrzenie czarno-białych pokoleń i ich potarganych losów sprawia, że przeszywa mnie dreszcz wzruszenia i przejęcia.

W zaułkach Skalochori, na progach tych pięknych kamiennych budowli, ciągle żyją opowieści o współistnieniu, o zmaganiach, o rywalizacji, o wykuwaniu lepszego losu

A oto zza kolejnego zaułka wyłania się dawny zdrój w stylu osmańskim. Kiedyś służył całej wsi. Wspólnoty chrześcijańska i muzułmańska trwały tu w zgodzie, aż do politycznej zawieruchy, którą przyniosła geopolityka. W 1923 roku, na mocy ustaleń traktatu z Lozanny po wojnie grecko-tureckiej, między obydwoma państwami nastąpiła teoretycznie dobrowolna – a w praktyce przymusowa – wymiana ludności. Kryterium było wyznanie. Na terytorium państwa greckiego przybył ponad milion uchodźców grekoprawosławnych – nie zawsze greckojęzycznych, jak choćby w przypadku wielu uchodźców z Kapadocji. Greccy muzułmanie, z wyłączeniem zachodniej Tracji, musieli opuścić swoje domy i udać się do Turcji. W wielu przypadkach prawosławni uciekinierzy z płaczem wyjeżdżali z łudząco podobnych kamiennych domów, jakie stały choćby w  Ayvaliku (Mitylena i Ayvalik były miastami bliźniaczymi, połączonymi niezliczonymi więzami społecznymi i gospodarczymi), aby zamieszkać na Lesbos w budynkach, które pozostały po muzułmanach. I na odwrót. W zaułkach Skalochori, na progach tych pięknych kamiennych budowli, ciągle żyją opowieści o współistnieniu, o zmaganiach, o rywalizacji, o wykuwaniu lepszego losu. O nieobliczalnych wichrach historii, niosących tak prosperitę, jak i nagły upadek.

Dom typu aderfomiria, wzniesiony dla dwóch sióstr (wieś Skalochori)
Dom typu aderfomiria, wzniesiony dla dwóch sióstr (wieś Skalochori)

Tanzimat czyli reorganizacja

Lesbos, siódma co do wielkości wyspa Morza Śródziemnego, zajmowała w Imperium Osmańskim ważne miejsce, leżąc, m.in. na szlaku prowadzącym do portu wielokulturowej Smyrny. Smyrneńska zatoka nie była wygodna do przeładunku towarów, do cumowania wielu statków naraz; atuty te posiadał natomiast nieodległy, bezpieczny port w Mitylenie. Z czasem zyskuje on na znaczeniu. Od XVIII wieku Imperium Osmańskie, wzorem innych państw regionu (zwłaszcza Wenecji), poczyna rozwijać uprawę drzew oliwnych. Oliwa staje się coraz bardziej rozchwytywanym na rynkach produktem: w owych czasach, oprócz kulinariów, stosowana jest w oświetlaniu pomieszczeń czy w coraz prężniej rozkwitającym mydlarstwie. Nie marnują się nawet pestki, stanowiące materiał opałowy pod postacią tzw. piriny (ηπυρήνα). Ze względu na korzystne warunki naturalne – śródziemnomorski klimat, łagodne nachylenie większości wzgórz, dużą powierzchnię dostępnego terenu w 80% podlegającego wprost sułtanowi – Lesbos zostaje wyznaczona na jedno ze strategicznych miejsc zakładania nowych gajów oliwnych. Grunty początkowo znajdują się tu w rękach wąskiej grupy miejscowych, uprzywilejowanych ziemian, tak muzułmanów, jak prawosławnych, współpracujących z dworem sułtana. Większość społeczności wyspy stanowią jednak prawosławni Grecy, którzy do XVIII wieku niewiele posiadają i nie mogą prowadzić w państwie swobodnej działalności gospodarczej. Wszystko zmienia się począwszy od drugiej połowy XVIII wieku za sprawą szeregu reform, które później otrzymają zbiorczą nazwą Tanzimat.

Punktem zwrotnym, początkiem nowej epoki, jest dla Lesbos rok 1774, gdy po V wojnie rosyjsko-tureckiej podpisany zostaje traktat w Küczük Kajnardży. Na jego mocy cieśniny Imperium Osmańskiego stają się żeglowne dla okrętów rosyjskich (w tym handlowych). Chrześcijanie otrzymują od sułtana zapewnienie poszanowania ich wiary. Osiedlanie się wyspiarzy poza własną małą ojczyzną staje się teraz łatwiejsze, a, co najważniejsze, Rosja zyskuje prawo głosu oraz swoistego protektoratu wobec zamieszkujących Imperium Osmańskie prawosławnych. W większych miastach powstają rosyjskie konsulaty. Po 1783 roku kupcy chrześcijańscy mogą już pływać pod banderą Rosji. Jest to bardzo na rękę Grekom, od tysiącleci żyjącym z morzem za pan brat. Oznacza to bowiem, że w ręce mieszkańców wysp może teraz trafić istotna część rozkwitającego właśnie handlu, kierującego się przez Dardanele i Bosfor do stolicy słabnącego Imperium, i dalej, do portów czarnomorskich. Mieszkańcy Lesbos wykorzystują tę okazję niezwłocznie, zakładając swoje handlowe kolonie nie tylko w Konstantynopolu, skąd łatwiej im kontrolować wciąż w dużej mierze scentralizowany przepływ towarów, ale nawet w Odessie. Dla oliwy z Mityleny coraz szerzej otwierają się rynki pozaosmańskie, w tym rosyjski, a nawet francuski – oliwnego tłuszczu potrzebuje zwłaszcza prężnie rozwijające się mydlarstwo Marsylii. Francuzi także oplatają Imperium swoją siecią wpływów; i oni otwierają tu swoje przedstawicielstwa handlowe i dyplomatyczne.

Po 1783 roku kupcy chrześcijańscy mogą pływać pod banderą Rosji – jest to bardzo na rękę Grekom, od tysiącleci żyjącym z morzem za pan brat

Jeszcze bardziej brzemienne w skutkach stają się angielsko-osmańska umowa z Baltalimanı (1838 r.), znosząca monopol państwa w handlu oliwą (przełom otwierający wrota zachodniemu kapitałowi), oraz edykt Gülhane Hatt-ı Şerif, zapewniający wszystkim poddanym, niezależnie od wyznania, wolności religijne, majątkowe czy równości podatkowe. Dzięki reformom w państwie, we współpracy z przedsiębiorcami z Zachodu, Grecy, Ormianie i Żydzi sprawnie przejmują stery w handlu i bankowości, a więc w sferach, ze względu na kwestie religijne, mniej atrakcyjnych dla muzułmanów. Czerpią z tego olbrzymie finansowe profity. Konstantynopol, Smyrna i Ayvalik, wszystkie z bardzo liczną społecznością grecką, stają się opokami dalszego rozwoju eolskiej Lesbos. Nie bez znaczenia jest też stopniowe przejście znacznej części gruntów wyspy w ręce chrześcijan. Po 1840 roku należy już do nich większość ziemi Lesbos. Nareszcie udaje się też zapanować nad piractwem, od wieków panoszącym się w Egei, niosącym dotąd postrach i niepewność. Życiodajne morskie szlaki stają się znacznie bezpieczniejsze. Wszystkie okoliczności splatają się dla wyspy coraz korzystniej.

Pośród przemian natury geopolitycznej i ekonomicznej zmienia się także paradygmat budowy domów. Drewniane osiedla państwa Osmanów cierpią wskutek licznych pożarów. Na Lesbos do zniszczeń dokładają się dwa silne trzęsienia ziemi. W 1851 roku wielka pożoga trawi liczne domy Mityleny, a kolejne ruiny przynoszą trzęsienia z lat 1867 i 1889. Pierwsze z nich niemal zrównuje z ziemią większość osiedli wschodniej części wyspy; życie traci prawie 700 osób. Jest jasne, że i na tym polu dojdzie do istotnej zmiany.

Widok na Plomari
Widok na Plomari

Majowe dni są najdłuższe

Gwałtowny wzrost zamożności części ludności wyspy oraz seria katastrof naturalnych prowadzą do szeroko zakrojonej przebudowy miejscowości. Okręty zaczynają przywozić na wyspę tony kamienia, wydobywanego w kamieniołomach na przeciwległym, małoazjatyckim brzegu, w Sarımsaklı (grecka nazwa: Sarmusak). Ze względu na łatwość obróbki, budulec ten staje się szczególnie popularny. Coraz chętniej pozyskuje się również kamień miejscowy, w tym skały wulkaniczne zachodniej części wyspy, nadające budowlom intrygujący, ciemniejszy odcień, do dziś widoczny w architekturze tych okolic. Obok nowych, kamiennych tłoczni oliwy, powstają wsie z kamienia, a także nowe, obudowane kamiennymi murkami tarasy uprawne, zdroje, budynki rolnicze i letniskowe. W stolicy zaś, w Mitylenie, przybywa okazałych rezydencji arystokracji i nowej warstwy krezusów: handlarzy, kapitanów, pośredników, bankierów. Co charakterystyczne dla większości osad wyspy, w szybkim procesie bogacenia się części społeczności, także na wsiach, wykształca się dość liczna klasa miejska, pragnąca żyć w domach bardziej wystawnych, większych, robiących wrażenie. Inspiracja stylistyczna płynie zwłaszcza z kosmopolitycznej Smyrny: wiejskość zmieszana z miejskością w interesującym konglomeracie. Podobne zjawisko pojawia się w tym okresie i na wielu innych, nagle rozkwitających handlowo wyspach Morza Egejskiego. Określenie greckiego historyka Spirosa Asdrachasa (Σπύρος Ασδραχάς), który porównał to morze do rozproszonych dzielnic miasta, rozrzuconych na wilgotnej powierzchni i przeciętych morskimi arteriami, wydaje się nader trafne.

Pośród tych kalejdoskopowo szybkich przemian kończy się zatem epoka, gdy liche, słabo zabezpieczane i konserwowane domy budują już sami ich właściciele. Gwałtownie wzrasta zapotrzebowanie na profesjonalnych kamieniarzy, na petrades (οι πετράδες), mistrzów obróbki kamienia oraz wznoszenia z niego budynków. Sprzyjają temu decyzje władz centralnych, które edyktami z lat 40. XIX w. zachęcają do budowy siedzib bezpieczniejszych i trwalszych. Wygląd miejscowości zmienia się: szybko ubywa drewnianych i kamienno-drewnianych domów w stylu osmańskim. Stopniowo ginie też płaski dach doma (το δώμα), do dziś powszechnie znany np. z Cyklad. Zastępuje go dach spadzisty, kryty dachówką. Nadchodzi całkowite panowanie kamienia, od starożytności do dziś zachowującego w języku greckim tę samą szlachetną nazwę: petra (η πέτρα). Wędrowne grupy budowniczych z Epiru czy Macedonii – regionów sławnych z tego rzemiosła – dostarczają dodatkowej wiedzy praktycznej, ale to petrades z wyspy odgrywać będą kluczowe znaczenie w zachodzących tu przeobrażeniach. Podobnie jak inne grupy rzemieślników, zrzeszają się oni w cech, tzw. isnafi (τοισνάφι), samoregulujący własną działalność. Prestiż tej pracy jest wysoki – sędziwi mistrzowie, których wypowiedzi zbierał Christos Chatzilias, przyznawali, że pośród innych cechów rzemieślniczych byli oni jednym z najlepiej opłacanych i najwyżej cenionych. Tworzyli go ludzie, którzy nie kończyli uczelni technicznych, a mimo to ich arcydzieła do dziś tworzą zasadniczą część tkanki wyspiarskich osiedli.

Kamień od starożytności do dziś zachowuje w języku greckim tę samą szlachetną nazwę: petra

Struktura cechu kamieniarskiego, zarówno na wyspie, jak i poza nią, jest w tym czasie ściśle hierarchiczna i oparta na relacji uczeń-mistrz. Arcymistrzowie (gr. archimastores/ οι αρχιμάστορες) mają funkcję nadrzędną, ponad zwykłymi mistrzami (gr. mastores/ οι μάστορες), pomocnikami mistrzów (gr. kalfades/ οι καλφάδες) oraz uczniami (gr. tsirakia/ τατσιράκια). Wiele mityleńskich rodzin oddaje swoich synów  na uczniów, niekiedy wysyłając ich nawet poza wyspę, np. do Smyrny. Do cechów, bardzo często z rodzin wielodzietnych, trafiają już chłopcy w wieku 10-15 lat, którzy wtajemniczani są w rzemiosło przez mistrzów, wykonując przy okazji rozmaite proste, acz nierzadko ciężkie prace. Na początku za swój trud nie otrzymują zwykle wynagrodzenia, są za to karmieni, ubierani a często mają też zapewniony dach nad głową. W cechu panuje zasada bezwzględnego posłuszeństwa uczniów czy pomocników wobec mistrzów. Okres nauk trwać może nawet 10 lat. Awans w grupie następuje stopniowo, po zebraniu wielu lat doświadczenia. Poszczególne zespoły działają według wielu niepisanych, honorowych reguł, bardzo rzadko wchodząc ze sobą w niezdrową i otwartą rywalizację. Spięcia zdarzają się, lecz stanowią raczej wyjątek. Grupy petrades posługują się też własnym żargonem i zespołem kodów, bardzo trudnym do zrozumienia dla postronnych. W zespole istnieje jedna kasa, zarządzana przez arcymistrza; to on wyznacza cele i nawiązuje kontakty. Do najcięższych prac należy pozyskiwanie skały z rozsianych po wyspie kamieniołomów. – Ale kochał tę pracę mój ojciec. Zaczynał o świcie. Gdy słońce zachodziło, kończył. To nie było 8 godzin, 8 godzin to było potem i w miastach. Ich [petrades] interesowało, aby skończyć pracę. W sobotę też pracowali, w niedzielę nie – mówi Christosowi Chatziliasowi pan J. Kirikis (Γ.Κυρίκης) ze Skalochori (wywiad z 2005 roku). W innej rozmowie (2006 r.) pan Christos Waksewanis, ten, który oprowadzał mnie po Ajia Paraskiewi, przyznaje z kolei, że nierzadko zdarzała się praca nawet w niedzielę! Mieszkańcy wsi, zamawiający domy w posagu dla swoich córek, często wręcz celowo umawiali grupę petrades na maj, gdy dzień trwa 15 godzin. Wtedy domy powstawały najszybciej…

Uliczki Moliwos

Znój i celebracja

Praca na budowie przeplatała się z życiem. To właśnie na rusztowaniach, w 1927 roku, przy budowie pięknego budynku szkoły w Ajia Paraskiewi, dziadkowie pana Christosa Waksewanisa podali sobie ręce, przyrzekając ślub swoich dzieci. W tamtych czasach to zwykle nie młodzi decydowali o wyborze drugiej połówki. Pośród znoju pracy, rzemieślnikom-budowniczym zdarzały się i chwile odpoczynku oraz celebracji. Jasne przebłyski święta. I tak na przykład petrades z Mityleny hucznie świętowali 17 lutego, w dzień świętego Teodora, zaś ci z Kalloni – na świętego Jana, 29 sierpnia.

Grupy budowniczych inspirowały się rozmaitymi wpływami i pozostawały w kontakcie. Na wyspę przybywali sławni mastores z Epiru czy Macedonii, a lokalni rzemieślnicy musieli uczyć się i w Konstantynopolu, skoro przyswoili pewne elementy zdobnictwa barokowego, które do stolicy Imperium Osmańskiego przeniknęło z Rosji. Wydaje się, że grupy petrades z Lesbos, Azji Mniejszej, Grecji czy południowych Bałkanów pozostawały ze sobą w twórczym dialogu na temat estetyki, form, materiałów czy dobrych praktyk. Grupy kamieniarzy z Mitilini podróżowały zresztą za zleceniem również do Azji Mniejszej (przed 1922 rokiem) i do innych regionów Grecji (po 1922 roku). Mistrzów z wyspy należy więc postrzegać jako część rzemieślniczej sieci, która w drugiej połowie XIX i w pierwszych dekadach XX wieku wznosiła miasta i wsie regionu bałkańsko-egejskiego, podziwiane przez nas do dziś.

Ostatnie pokolenie petrades, tak na Lesbos, jak i w pozostałej części kraju, właśnie wymiera

Budowle najbardziej wymagające, np. najokazalsze kościoły, nierzadko powstawały na podstawie projektu profesjonalnych architektów, pozostałe jednak tworzone były przez wprawnych rzemieślników, którzy do perfekcji opanowali swój fach. Kościoły wznoszone na Lesbos przez ludowych petrades, m.in. przez sławnego Stratigisa Karekosa (Στρατήγης Καρέκος) do dziś mają się dobrze, zdobiąc plac niejednej wsi. Miejscowościami znanymi ze szczególnie wysokiej klasy mistrzów były położone na zachodzie wyspy Mesotopos, Agra i Vatusa. Po wymianie ludności z 1923 roku, na Lesbos przybyło również wielu utalentowanych budowniczych z Ayvaliku czy Smyrny.

Istniejący od wieków zawód rzemieślnika-kamieniarza począł ginąć w Grecji po II wojnie światowej. Zmieniły się czasy, mody, materiały, uwarunkowania społeczne. Upowszechnił się zawód wykształconych na uczelniach architektów. Jak zauważa pan Christos Waksewanis, zmiana nastąpiła nawet w języku: „mistrzowie” zmienili się w „zleceniobiorców”. Ludowy kunszt i dawna wiedza praktyczna, przekazywana z pokolenia na pokolenie w relacji uczeń-mistrz, straciły na znaczeniu. Zwyciężać zaczęły modernizm, akademia i szablon. Ostatnie pokolenie petrades, tak na Lesbos, jak i w pozostałej części kraju, właśnie wymiera. Na budowach domów, które powstają w stylu tradycyjnym, najczęściej pracują już mistrzowie z Albanii, gdzie rzemiosło w kamieniu przetrwało dłużej. A moda na ten styl, zwłaszcza w ostatnich dwóch dziesięcioleciach, ma się w Grecji bardzo dobrze.

Muzeum w Polichnitos – odtworzone dawne wnętrze domu
Muzeum w Polichnitos – odtworzone dawne wnętrze domu


Nie czekajcie

Pan Dimitris Kofopulos (Δημήτρης Κωφόπουλος) uśmiecha się do nas serdecznie i przekręca klucz w zamku drzwi starego kamiennego domu w Polichnitos (Πολιχνίτος). To jedna z najpiękniejszych osad tej części wyspy; starych domów zachowało się tu wciąż bardzo wiele. Wchodzimy do środka. Wyczuwamy nozdrzami przyjemny zapach historii; oglądamy stare meble, pościel, ozdoby, fotografie (w tym sławnego petrasa ze wsi, Charalambosa Kofopulosa, 1870–1927), naczynia, przyrządy, słowem – cały wystrój domów i ich gospodarstw sprzed kilkudziesięciu i więcej lat. Są nawet instrumenty muzyczne, w tym dęte, które zadomowiły się w muzyce tradycyjnej wyspy dzięki dawnym szlakom handlowym. Zasłuchujemy się w opowieści o dawnym życiu. Pan Dimitris i jego żona Jeorjia (Γεωργία) z pasją i pieczołowitością stworzyli tu jedną z najpiękniejszych na wyspie kolekcji etnograficznych. Powstała z potrzeby serca, aby to, co znały jeszcze pokolenia ich młodości, mogły ujrzeć i dotknąć pokolenia wnuków. Ten dom z kamienia należy do tych najbardziej wyjątkowych. To jeden ze strażników pamięci.

We wrześniu 2021 roku, pośród szalejącej na świecie pandemii, powracam na drogą mi Lesbos – do przyjaciół i do mojego eolskiego duchowego domu. Wzruszenie zatyka mi gardło, gdy o wschodzie słońca mój samolot z Aten zniża się, aby wylądować na lotnisku Mityleny. W dole, po prawej stronie cieśniny, ciemnieje turecki brzeg, niegdyś tak życiodajny dla wyspy położonej w centrum świata. Po lewej stronie, w pierwszych promieniach słońca, wyłaniają się kamienne wsie wyspy. Spokojne, trwające przez epoki, wojny, pandemie i nadchodzące, kolejne pokolenia. Domy z kamienia, niemi świadkowie, swoimi odłamkami i okruchami odmierzający ulotny czas. Z lotu ptaka niewiele się zmieniło. Wiem jednak, że ta statyczność to tylko ułuda. Efemeryczny wytwór płomiennej nadziei. Wyspa zmienia się z każdym rokiem, krok po kroku, dzień za dniem, odchodzi. Nie ma już pana Christosa Waksewanisa, którego serce zgasło pewnego listopadowego dnia 2019 roku, okrywając żałobą rodzinną Ajia Paraskiewi. Nie ma wsi Wrisa (Βρίσα), jednej z najpiękniejszych, kamiennych osad południa wyspy, której uliczki przemierzałem pewnej jesieni, w zachwycie i skupieniu. Wrisę zabrało – jej mieszkańcom i wszystkim nam – silne trzęsienie ziemi sprzed niemal 5 już lat, niszcząc 80% jej budynków. Jedna osoba wówczas zginęła. W pobliskim Polichnitos to samo trzęsienie okazało się dużo mniej groźne, wywołało jednak szkody w budynku Muzeum Etnograficznego – tego samego, który urządził pan Dimitris i pani Jeorjia. Stary dom goszczący kolekcję pozostaje zamknięty, czekając na nowy cud i na remont, który przywróci go do użyteczności. Ale znajomy kamienny dom w Skalochori znów otwiera swoje gościnne drzwi. Znów na powitanie dostaję na spodku słodką konfiturę. To stara grecka tradycja. Na tarasie z widokiem, przy śródziemnomorskim śniadaniu, zachwycamy się widokiem wsi wyczarowanej przez dawnych mistrzów. Światło odbija się od czerwonych dachówek, a przechodzący sąsiedzi życzą sobie dobrego dnia. Miłość to blask słońca, dar losu i piękno chwili – słowa Safony, urodzonej w Eresos, blisko stąd, dźwięczą dzwonkami owiec, gdzieś na zboczach ponad wsią. Dusza kamiennej Lesbos jest do odkrywania tu i teraz… Nie czekajcie.

 

Źródła:
Χρήστος Ν. Χατζηλίας «Οι πετράδες της Λέσβου. Κοινωνικά δίκτυα, τεχνικές και τοπική ιστορία (1850-1950), Πολιτιστικό Ίδρυμα Ομίλου Πειραιώς, 2020
Zdjęcie główne: W zaułach Pelopi
Wszystkie zdjęcia autorstwa T.P. Kozłowskiego

 

Posted on

Teresa Grzybkowska, Dama z Elche. W kręgu sztuki hiszpańskiej

Książek z esejami o sztuce hiszpańskiej próżno szukać nie tylko na mojej półce, ale także na regałach księgarni i bibliotek. Czasem trafi się jakiś album z reprodukcjami na błyszczącym papierze, gdzie po raz kolejny migną nam znane ze szkoły dzieła Goi czy Velázqueza. Monunentalny charakter tych wydawnictw niekoniecznie zachęca jednak do szczerej refleksji nad sztuką.

Z radością powitałam więc nową propozycję krakowskiej Austerii – wydawnictwo opublikowało niedawno zbiór tekstów profesor Teresy Grzybkowskiej, zatytułowany Dama z Elche. W kręgu sztuki hiszpańskiej. We wstępie do swojego zbioru esejów autorka wyznaje: Moją powinnością jest, jak rozumiem, pamięć o tych niezwykłych artystach i ludziach tworzących dzieła, które pomagają nam po wiekach codziennie zrozumieć siebie samych i stale zmieniający się otaczający nas świat. W rozdziale poświęconym postaci Picassa odnotowuje zaś to, co i ja zapisałam w pierwszych słowach tej notatki: nader często stykamy się ze sztuką w wersji odsakralizowanej i zimnej. W Hiszpanii, kraju, który na swoje słowo-klucz wybrał wieloznaczne duende, zdaje się to szczególnie niewłaściwe.

 

Szkice Grzybkowskiej uzupełniają kolaże Grzegorza Kozery, dzięki którym opisywane obrazy i rzeźby fizycznie wpisują się w dialog ze współczesnością. Książkę Dama z Elche zakupić można w naszym sklepie (tutaj)
Szkice Grzybkowskiej uzupełniają kolaże Grzegorza Kozery z cyklu Iberia, dzięki którym opisywane obrazy i rzeźby fizycznie wpisują się w dialog ze współczesnością. Książkę Dama z Elche zakupić można w naszym sklepie (tutaj)

Dama z Elche. W kręgu sztuki hiszpańskiej nie jest literackim majstersztykiem, do jakich przyzwyczaiła nas Austeria, wydając choćby przecudnej urody teksty Adama Wodnickiego. Momentami do życzenia pozostawia redakcja esejów; trafiają się powtórzenia czy niezręczne sformułowania, a pióro autorki nie zawsze nadąża za jej wrażliwością. Mimo pewnych uchybień, książka wydaje mi się jednak godna polecenia – jako ciekawe wprowadzenie do zagadnienia, jako zachęta do własnych poszukiwań, dalszych lektur i, być może przede wszystkim, do podróży. Rozpoczynając swą opowieść od zagadkowego starożytnego arcydzieła zwanego Damą z Elche, Grzybkowska zaprasza nas do spotkania ze skalną sztuką Altamiry, z działalnością Rzymian i Wizygotów, z twórczością Maurów, malarstwem El Greca, Picassa, Torresa czy Dalego, nie pomijając, oczywiście, wspomnianych wcześniej Goi czy Velázqueza. Opisuje swoje wrażenia z Burgos i Escorialu, by wreszcie zamknąć swe rozważania wspomnieniem wizyty w Rondzie, mieście ukochanym przez Rilkego. Austriacki poeta, cytowany przez autorkę, widział sztukę jako dążenie jednostki, aby ponad niewygodą i ciemnością porozumiewać się ze wszystkimi rzeczami, zarówno z tymi najmniejszymi, jak i największymi, i dzięki takim nieustannym dialogom zbliżać się ku ostatecznym, cichym źródłom wszystkiego życia. Tajemnice rzeczy stapiają się we wnętrzu człowieka z jego własnymi najgłębszymi odczuciami i objawiają się jakby były jej własną tęsknotą. Bogaty język tych intymnych wyznań to piękno (R.M. Rilke, Poezja nowoczesna, tłum. T. Ososiński). W Hiszpanii znajdziemy go niewyobrażalnie wiele.

 

Teresa Grzybkowska, Dama z Elche. W kręgu sztuki hiszpańskiej, Austeria, Kraków 2021
Posted on

Fiesta fiesta. O kontrowersyjnych festiwalach w Hiszpanii (cz.2)

Gdy myślimy o Hiszpanach, słowo fiesta pojawia się w naszej głowie automatycznie. Oznacza ono święto, ale możemy przetłumaczyć je również jako ‘zabawa’, ‘radość’, ‘uciecha’, ‘przyjęcie’, ‘wesele’ – wszystko, co kojarzy się ze świętowaniem. Część hiszpańskich świąt jawi się jednak bardziej jako dziwna czy szokująca niż stricte wesoła.

El Colacho, fot. Viaggio Routard / Flickr, CC BY 2.0
El Colacho, fot. Viaggio Routard / Flickr, CC BY 2.0

 

El Colacho

Oprócz joggingu z bykami i zawodów w robieniu przecieru pomidorowego (patrz: Fiesta fiesta. O kontrowersyjnych festiwalach w Hiszpanii), Hiszpanie są również mistrzami w innej kontrowersyjnej konkurencji – skokach przez noworodki. I to dosłownie. Nie wszyscy, rzecz jasna, tylko ci, którzy mieszkają w Burgos w regionie Kastylia i León i czynnie obchodzą święto Bożego Ciała.

W ten szczególny dzień nowo narodzone dzieci (a czasem także ciut starsze niemowlęta) kładzie się na ziemi, zaś mężczyźni przebrani za diabły skaczą nad ich głowami. Ten dziwaczny zwyczaj ma na celu uchronienie osesków od wszelkiego rodzaju diabelskich uroków; niektórzy mówią także, że akrobacje te uwalniają od skutków grzechu pierworodnego.

Tradycja tej nietypowej fiesty ma swój początek w XVII wieku, jednak nietrudno jest skojarzyć ją z antycznymi Luperkaliami. Mężczyźni w diabelskich strojach (przywodzących zresztą na myśl ubiory rdzennych mieszkańców Ameryki) przed rytualnym skokiem biegają po ulicach i smagają ogonami Bogu ducha winnych przechodniów; przypomnijmy, że w trakcie starożytnego święta kapłani przebrani w skóry kozłów smagali biczami rzymskie matrony w celu zapewnienia im płodności. Nie wiadomo, na ile Colacho stanowi bardzo odległą reminiscencję rzymskiego święta, jednak jego powstanie niewątpliwie łączy się z lokalnymi zabobonami z czasów przedchrześcijańskich.

Jakkolwiek święto odbywa się pod patronatem miejscowego kleru i przy dźwięku kościelnych dzwonów, to kilkanaście lat temu zostało potępione przez Benedykta XVI. Papież zwrócił się wówczas do hiszpańskich duchownych z sugestią, aby zaprzestali brania udziału w tego rodzaju praktykach – niezgodnych z naukami Kościoła i pozostających bez związku z Ewangelią. Duchowni najwidoczniej puścili słowa głowy Kościoła mimo uszu, gdyż każdego lata rodzice nadal ochoczo rozkładają na ulicy kocyki ze swoimi berbeciami, a skoczkowie wykonują swoje akrobacje, zanim maluch zdąży zorientować się w sytuacji. W tym przypadku stwierdzenie, że Hiszpanie świętują z przytupem, wydaje się jak najbardziej na miejscu.

Obchody Santa Marta de Ribarteme, fot. OSE-MARIA MORENO GARCIA / Flickr, CC BY-NC-ND 2.0
Obchody Santa Marta de Ribarteme, fot. OSE-MARIA MORENO GARCIA / Flickr, CC BY-NC-ND 2.0


Santa Marta de Ribarteme

Święto to celebrowane jest w galisyjskim mieście As Neves i ma na celu uhonorowanie świętej Marty, która, wedle legendy, po śmierci Jezusa miała przybyć do wybrzeży Hiszpanii i tam osiąść. As Neves to niewielka miejscowość położona na południu Galicji, w prowincji Pontevedra, w pobliżu miasta portowego Vigo. Pierwsze wzmianki o święcie datowane są na rok 1700; nie wiadomo, czy i w jakiej formie obchodzono je wcześniej. Celebracje rozpoczynają się 28 lipca – ma wówczas miejsce pierwsza procesja na cześć Matki Boskiej z Carmen. To, co najciekawsze, następuje jednak drugiego dnia fiesty.

Oto 29 lipca ciągnie ulicami miasta pochód z trumnami, w których leżą… żywi ludzie. Osoby niosące je na ramionach pobożnie milczą; całości dopełnia ponury dźwięk kościelnych dzwonów. I choć można odnieść wrażenie, że bierze się udział w upiornym pogrzebie, to nic bardziej mylnego – celebranci w trumnach dziękują w ten sposób świętej Marcie za uzdrowienie z ciężkich chorób. Warto dodać, że owo podziękowanie dotyczy również uleczonych dzieci – w ich przypadkach niesione trumny są jednak puste. Jak na razie żaden biskup ani papież nie wyraził swojego sprzeciwu dla tego rodzaju tradycji, która kultywowana jest już od 3 stuleci.

 

Zdjęcie główne: Noe Serna / Wikimedia, CC BY-SA 4.0

Posted on

Kilka słów o islamie

Chrześcijaństwo i islam to dwie największe religie monoteistyczne świata – wierzy się w nich w jednego Boga. Muzułmanie nazywają go Allahem; warto przy tym zauważyć, że tego samego słowa używają chrześcijanie posługujący się językiem arabskim – „Allah” znaczy po prostu Bóg. Najważniejszą różnicę stanowi tu kwestia Jezusa. Dla chrześcijan jest On jedną z trzech Osób Boskich, a dla wyznawców islamu – prorokiem, podobnie jak Mahomet. Obaj byli śmiertelnikami, którzy urodzili się, aby przekazywać Boże orędzie.

Ważną cechą wspólną, która bez wątpienia stanowić może bramę do dialogu, jest fakt, że zarówno islam, jak i chrześcijaństwo, są religiami księgi. – Wszystko, co spisane w wybranych tekstach, jest wyznacznikiem zasad moralnych. Stały się one fundamentem życia religijnego, ale też społecznego. Znacząca część regulacji ma swoje źródło w zasadach religijnych – podkreśla Jakub Katulski, politolog, orientalista, dziennikarz.

Innym bardzo ważnym punktem stycznym jest fakt, że trzy wielkie religie monoteistyczne opierają się na oczekiwaniu. – Wszyscy czekają na przyjście Mesjasza. To fundament, na którym można pracować i rozmawiać – wskazuje Katulski, współtwórca bloga “Stosunkowo Bliski Wschód”.


Jeden Bóg, wielu proroków

W Koranie, który dla wyznawców islamu stanowi uzupełnienie i wypełnienie Biblii oraz ostatni element wiedzy zesłanej przez Boga ludziom, czytamy: Przestań mówić trzy. Bóg jest jedyny. Nie ma syna Bożego. Bóg nie rodzi lub się nie rodzi. Co ciekawe, mahometanie dysponują przy tym osobnym rozdziałem Koranu poświęconym matce Jezusa – Al Maryam.

Mahometanie uznają wszystkich proroków, których chrześcijanie znają z Biblii; łączy ich także święte miasto Jerozolima. Stanowiła ona pierwszą kiblę, czyli kierunek, w którym muzułmanie powinni zwracać się podczas modlitwy. – Prorok Mahomet wzniósł się do nieba właśnie z tego miasta. Wydarzenie to nazywa się miradż i jest jedną z 5 świętych nocy w islamie – tłumaczy Turek Nurittin Saydamli prowadzący vlog „Kawa po turecku”. Podczas miradżu archanioł Dżibril oprowadzał Mahometa po niebie. W czasie wędrówki przekazano prorokowi podstawowe zasady muzułmańskie, w tym obowiązek odmawiania modlitwy 5 razy dziennie.

Post pomaga w zrozumieniu sytuacji osób potrzebujących i skłania do empatii

Podobieństwa – jak widać, liczne w kwestiach fundamentalnych – znajdziemy także w kulcie religijnym. Jednym z podstawowych filarów islamu jest modlitwa, do której dużą wagę przywiązuje się także w chrześcijaństwie. Muzułmanie mają również nakaz odbycia pielgrzymi do Mekki. Tego rodzaju praktykom poddaje się także wielu chrześcijan, o czym najlepiej świadczy chociażby popularna od wieków droga świętego Jakuba, której punktem docelowym jest sanktuarium w Santiago de Compostella.

Przedstawiciele obu religii zachęcani są również do dawania jałmużny oraz poszczenia w wyznaczonym czasie. W przypadku islamu jest to ramadan. Choć przebiega on nieco inaczej niż chrześcijański Wielki Post, i tu można doszukać się podobieństw co do samych założeń. – Pościmy przez miesiąc – wyjaśnia Saydamli. – Każdego dnia sahur to ostatni posiłek, który spożywamy przed świtem, przed wezwaniem do porannej modlitwy. Później niczego nie jemy ani nie pijemy aż do zachodu słońca, czyli do czasu iftaru. Równocześnie poszczący ma obowiązek normalnie funkcjonować w ciągu dnia. Nie należy postu przesypiać – podkreśla. – Post w ramadanie można interpretować jako znak naszej bezradności wobec Boga. Ma on też pomóc w zrozumieniu sytuacji osób potrzebujących, skłonić do empatii i chęci niesienia pomocy. Mówi się też o zaletach zdrowotnych postu.

Oczywiście można w tym miejscu wskazać także znaczące różnice, m.in. to, że islam, podobnie jak judaizm, większą uwagę poświęca kwestiom ciała, choć w żaden sposób nie dyskwalifikuje to tych religii w kwestiach duchowych. – Duża część rytuału jest oparta na fizycznie wykonywanych gestach. Weźmy na przykład kłanianie się podczas modlitwy – wskazuje Jakub Katulski. Zdaniem Dominik Zębali różnica ta jest jednak wtórna, gdyż pierwotnie wszystkie religie opierały się na analogicznych założeniach. – Kiedyś formy kultu we wszystkich trzech religiach były bardzo podobne; później świat Zachodu na tyle się zlaicyzował, że poszła za tym także religia, która pewne rzeczy przestała interpretować dosłownie, a na formy kultu zaczęto patrzeć w inny sposób – ocenia współtwórczyni “Stosunkowego Bliskiego Wschodu”.

Meczet Skały w Jerozolimie
Meczet Skały w Jerozolimie

Brudas i terrorysta

W chrześcijańskim świecie przez wieki narodziło się sporo mitów związanych z muzułmanami; jak to z mitami często bywa, nie przystają one do rzeczywistości. Pokłosiem wydarzeń z 11 września 2001 roku jest powszechne przekonanie, że synonimem muzułmanina jest terrorysta. To stereotyp szczególnie krzywdzący dla dobrze żyjących wyznawców islamu, którzy stanowią przecież absolutną większość. Co ciekawe, argumentacja islamskich ekstremistów, wywodząca się z zapisów w Koranie i nawołująca do tzw. świętej wojny z innowiercami, jest, opisując sprawę subtelnie, wielką nadinterpretacją. Jak patrzy na to nasz rozmówca? – W różnych częściach świata dzieją się różne rzeczy. Zwykle, gdy w mediach pojawi się informacja, że sprawca jakiejś tragedii jest muzułmaninem, to natychmiast określa się go jako terrorystę. Jeśli nie wyznaje religii islamu, to już nie ma wzmianki na temat religii; mówi się, że jest po prostu chory psychicznie. Myślę, że każdy, kto umyślnie odbiera życie innym, jest terrorystą! – podkreśla Saydamli. – Terroryści tak naprawdę nie wyznają żadnej religii, tylko wykorzystują ją do swoich niskich celów. Terrorysta to nie muzułmanin, nie chrześcijanin. Terrorysta to terrorysta – dodaje z pełną stanowczością.

Kolejnym mitem, z którym należałoby się rozprawić, to ten, że muzułmanie to lenie, którzy przez cały dzień tylko się modlą. Jak wygląda w praktyce to pięciokrotne wznoszenie modłów do Allaha? Saydamli uważa, że obowiązek ten nie zaburza planu dnia ani nie wpływa na jakość pracy. Wypełnienie go zajmuje w sumie około godziny dziennie; najdłużej trwa modlitwa, którą należy odmówić wieczorem, tuż przed snem. Zupełnie inną sprawą jest to, jaki procent osób, które nazywają się muzułmanami, w ogóle ten obowiązek wypełnia. Można tu znaleźć dość jednoznaczną analogię do tzw. wierzących, a nie praktykujących katolików.

Traktowanie kobiet ma więcej wspólnego z kulturą czy polityką danego miejsca niż z samą religią

Zupełnym pomyleniem faktów jest z kolei przeświadczenie, że muzułmanie nie przywiązują wagi do higieny. Osoba przestrzegająca zasad Koranu odwiedza bowiem łazienkę bardzo często, co wynika z zasad ablucji, czyli obmycia rytualnego. – W islamie mówi się, że połowa wiary to czystość. Jeśli ktoś jest nieczysty, to nie jest w pełni muzułmaninem. Przed każdą modlitwą dokonujemy ablucji; usta, nos, stopy, twarz i dłonie myjemy więc 5 razy dziennie. Wszystko to dlatego, że przed Allahem chcemy stanąć czyści i bez grzechu – zaznacza z pełną stanowczością współtwórca vloga „Kawa po turecku”.

W świadomości wielu wyznawców chrześcijaństwa powszechne jest również przekonanie, że wszyscy muzułmanie źle traktują kobiety. Zmusza się je do zakrywania się, nie pozwala wychodzić z domu, zakazuje pracy zawodowej, bije i wykorzystuje. Z perspektywy praktykującego wyznawcy Allaha, a naszego rozmówcy, wygląda to zupełnie inaczej. – Nasz Prorok powiedział, że najlepszym muzułmaninem jest ten, ten, kto najlepiej traktuje swoją żonę. Przed nadejściem islamu dziewczynki palono żywcem i grzebano; później mężczyzn i kobiety zaczęto traktować na równi. Religia nie stanowi też o niepracujących kobietach. Oczywiście kobiety mogą być aktywne zawodowo i wykonują pracę, jeśli chcą – podkreśla Saydamli. Turek wskazuje, że traktowanie kobiet ma więcej wspólnego z kulturą czy polityką danego miejsca niż z samą religią. Za przykład może posłużyć tu jego ojczyzna, która jest krajem świeckim. Burka została w Turcji zakazana po raz pierwszy w okresie osmańskim, w 1892 roku. Obecnie każdy może swobodnie wybrać, w co się ubrać. – Są dziewczyny, które się zakrywają, a są też takie, które nie odbiegają ubiorem od innych Europejek – przypomina. W naszej rozmowie szybko pojawia się zresztą kwestia mierzenia wszystkich muzułmanów jedną miarą. Tymczasem jest to bardzo rozległa i zróżnicowana grupa, zarówno jeśli chodzi o interpretację Koranu, jak i sposób realizacji jego założeń. Można wskazać środowiska bardziej i mniej fundamentalne. Islam wyrastał w różnych kulturach, stąd liczne różnice między poszczególnymi formami kultu i tradycjami. W efekcie bardzo trudno w kilku słowach określić, jaki jest i jak żyje każdy muzułmanin. Dla przykładu, zupełnie inaczej wygląda codzienność wyznawcy islamu w europejskiej części Turcji, a inaczej zamieszkującego Arabię Saudyjską.

Wspólny dialog utrudniają również wyobrażenia, które muzułmanie mają na temat chrześcijan. – Ludzie Zachodu są zimni, trzymają dystans i trudno się z nami zaprzyjaźnić – to najczęściej słyszany na Bliskim Wschodzie stereotyp – wskazuje Jakub Katulski. – Jesteśmy w ich oczach indywidualistami, nie żyjemy rodziną i wspólnotą – dodaje Dominika Zębala, podając za przykład fakt, że na Zachodzie znacznie rzadziej spotyka się rodziny wielopokoleniowe, a seniorów częściej oddaje się do domów starców. – Po bliskowschodniej stronie mamy jeszcze jeden zasadniczy problem: często występuje tam przekonanie, że chrześcijanie nie rozumieją islamu i nie mogą, nie są w stanie go zrozumieć. Nie ma więc sensu w ogóle nic tłumaczyć i prowadzić dialogu, bo nie pojmą tej nauki – diagnozuje Katulski.

Mężczyzna w czasie modlitwy, Stambuł, Turcja, fot. Imad Alassiry / Unsplash
Mężczyzna w czasie modlitwy, Stambuł, Turcja


Złe religie czy źli ludzie?

Czy więc współistnienie chrześcijaństwa i islamu jest w ogóle możliwe? Zdaniem Dominiki Zębali nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości. – Często zapominamy, że w wielu miejscach na Bliskim Wschodzie jest to po prostu codziennością: obok siebie żyją na przykład Arabowie chrześcijanie i Arabowie muzułmanie – zaznacza kulturoznawczyni i politolożka. – Sama religia nie jest źródłem problemu; stanowi raczej jest pretekst do niechęci, której przyczyny leżą zupełnie gdzieś indziej. To właśnie niechęć i uprzedzenia powodują, że doszukujemy się dodatkowych różnic, a nie szukamy podobieństw.

Nieco inaczej na te kwestie spogląda Jakub Katulski, choć i on źródła problemu nie upatruje w różnicach stricte religijnych. – Napięcia zdarzają się zarówno na poziomie fundamentalnym, jak i politycznym. Mieliśmy tego dobry przykład podczas wojny domowej w Libanie, gdzie tarcia religijne przeszły na poziom polityczny. Moim zdaniem prawdziwe przyczyny tych konfliktów leżą jednak w kwestiach społecznych i ekonomicznych, a nie w aspektach fundamentalno-religijnych – podkreśla.

Nurittin Saydamli ma za sobą etap, w którym mieszkał w Polsce. Jak podkreśla, podczas pobytu nie spotkały go żadne nieprzyjemności związane z wyznawaną religią. Sytuacja działa również w drugą stronę – jego żona Magda, katoliczka, od kilku lat mieszka na wschodzie Turcji, gdzie dominują bardziej konserwatywni wyznawcy islamu niż chociażby w Stambule. Mimo to czuje się w pełni akceptowana. – Obchodzimy tutaj wspólnie Boże Narodzenie i Wielkanoc. Kiedyś zaprosiliśmy nawet naszych przyjaciół. Jedynym problemem jest to, że w okolicy nie ma aktywnego kościoła. Najbliższy jest w mieście Mardin, około 400 km od Van, gdzie mieszkamy – relacjonuje Turek.

Religia często stanowi pretekst do niechęci, której przyczyny leżą zupełnie gdzieś indziej

Brak odpowiedniego wychowania religioznawczego, który znacząco zuboża postrzeganie innowierców, pozostaje jednak częstym problemem. – Religia jest istotnym elementem rozumienia świata. Trudno ogarnąć go bez jakiejkolwiek choćby próby zrozumienia buddyzmu, konfucjanizmu, hinduizmu czy islamu. Rozumiem, że do innych religii można podejść swobodniej, bo mają one mniejsze znaczenie w skali świata, ale trudno wyciągać globalne wnioski nie wiedząc, jak patrzy na życie i jakie zasady moralne wyznaje znaczna część mieszkańców globu – podkreśla Jakub Katulski. Idealnym rozwiązaniem byłaby powszechna edukacja w tym zakresie. – W szkołach dzieci powinny uczyć się  o wszystkich religiach, o podstawowych zasadach w nich obowiazujących. Szczegóły powinny być omawiane przy instytucjach religijnych – kościele, synagodze czy meczecie. W ten sposób dzieci od małego dowiadywałyby się o pewnych zasadach i uczyły akceptacji. To bardzo poszerzałoby ich horyzonty.

Przykład Nuriego i Magdy Saydamli jest doskonałym dowodem na to, że współistnienie dwóch religii – nawet pod jednym dachem! – jest możliwe. Żadne z nich nie wyrzekło się swojej, a mimo to są w stanie tworzyć szczęśliwy związek. – Jesteśmy małżeństwem od 6 lat, znamy się od 10. Religia nigdy nie stanowiła dla nas problemu. Minęło 6 lat, a Magda nadal jest katoliczką, a ja muzułmaninem. Nigdy nie narzucam jej nic w kwestii religii ani do niczego nie zmuszam. Ona też szanuje moją wiarę – wskazuje Nurittin. Refleksja narzuca się sama: problemem są nie tyle religie, co ludzkie podejście ludzi do nich. Szacunek, który należy się przecież każdemu człowiekowi, niezależnie od wyznania, wyraża się także w chęci poznania i zrozumienia. – Na świecie żyją tak naprawdę tylko dwa typy ludzi: dobry i zły – kwituje Saydamli. – Kiedy kogoś poznaję, nie patrzę na niego przez pryzmat religii, koloru skóry czy narodowości. Gdyby wszyscy patrzeli w ten sposób, może świat byłby inny?

Zdjęcie główne: przechodnie w Stambule

Posted on

Domowa kuchnia śródziemnomorska. Włochy: Lasagne

– Domowa lasagne to przedsięwzięcie na cały dzień. Szczególnie, jeśli sami robimy makaron – stwierdza poważnym tonem moja przyjaciółka Giulia, pół-rzymianka, pół-toskanka. W jej rodzinnym domu przygotowanie tego włoskiego klasyka zaczyna się od zagniatania ciasta na makaronowe płaty. – Samo ragù to kilka godzin gotowania! A potem trzeba jeszcze zrobić beszamel… Jeśli zabieram się za to osobiście, robię wielką porcję i część mrożę na później. Mimo sporego nakładu czasu i pracy, mama i babcia Giulii przygotowują lasagne regularnie: na Boże Narodzenie, Wielkanoc, wszelkie rodzinne imprezy, a czasem po prostu na niedzielny obiad. Dla wielu Włochów lasagne to wspomnienie dzieciństwa i typowy comfort food kojarzony z rodzinnymi spotkaniami.

Historia lasagne nie jest zbyt dobrze znana. Niektórzy doszukują się jej korzeni w starożytnej Grecji, gdzie pod nazwą laganon krył się prawdopodobnie pierwszy makaron świata: płaskie płaty pokrojone w paski. Pierwsza wzmianka o lasagne pochodzi z trzynastowiecznego tekstu bolońskiego, pierwszy przepis zaś z powstałej na początku XIV wieku Liber de Coquina, która, po łacinie, proponowała ugotowane płaty makaronu przekładane serem i zapiekane z przyprawami.

Kiedy mówimy o lasagne, najczęściej mamy na myśli jej bolońską wersję: zapieczone płaty makaronu przełożone ragù i beszamelem. Tradycyjne bolońskie płaty lasagne są zielone – do ciasta dodaje się szpinak albo liście pokrzywy – i zagniatane z dodatkiem jajek. Podstawą ragù jest mielona wołowina i tłuściutka pancetta, czasem z dodatkiem cielęciny i podrobów. Bazą sosu jest soffritto — drobniutko posiekana cebula, seler naciowy i marchewka, podsmażone na oliwie. Ragù powinno się gotować przez co najmniej dwie godziny. Puryści nie dodają do niego czosnku ani ziół; jedyną przyprawą dopuszczalną w lasagne jest gałka muszkatołowa w beszamelu. Na cenzurowanym są też pomidory w puszce i mozzarella; zamiast tego do klasycznej wersji sosu można dodać przecier pomidorowy, bulion wołowy, wino i mleko.

Regionalnych wersji dania jest mnóstwo. W Marche lasagne doprawia się truflami, na Sardynii zamiast makaronu używa się cieniutkich, chrupiących kawałków lokalnego płaskiego chlebka, pane carasau. Wywodząca się z kuchni dworskiej lasagne z Kampanii to warstwy neapolitańskiego ragù, lokalnej kiełbasy, mięsnych pulpecików, jajek ugotowanych na twardo, mozzarelli i ricotty. Lasagne z Treviso przekłada się radicchio i gorgonzolą, a lasagne alla Portofino z Ligurii: zielonym pesto genovese, parmezanem i orzeszkami piniowymi.

Zachęcona mnogością wersji, postanowiłam stworzyć swoją własną. Uwielbiam lasagne, ale jeśli można, wolę się w kuchni nie przepracowywać. Chciałam, żeby danie było prostsze i nieco lżejsze. Użyłam gotowych płatów lasagne i to takich, które nie wymagają wcześniejszego gotowania. Zamiast mięsnego ragù przygotowałam szybszy sos z grzybami i soczewicą. Po szybkim przesmażeniu składników włożyłam go do gorącego piekarnika, żeby dalej robił się sam. Jeśli nie macie żaroodpornego naczynia, możecie oczywiście dokończyć gotowanie sosu na kuchence – wtedy trzeba będzie go mieszać, żeby się nie przypalił. Zrezygnowałam z beszamelu, ograniczyłam się do parmezanu wymieszanego ze świeżymi ziołami. Myślę, że babcia Giulii, od lat wierna klasycznej lasagne alla bolognese, mogłaby nie być pod wrażeniem. Ale ja jestem. Kanoniczną wersję zostawiam sobie na niedzielny obiad w Rzymie.


Przepis: Wegetariańska lasagne z soczewicą

Sos
2 łyżki oliwy
1 duża cebula, pokrojona w kostkę
3 ząbki czosnku, drobno posiekane
500 g brązowych pieczarek, pokrojonych w drobną kostkę
2 marchewki, starte
2 łyżeczki wędzonej papryki
1 łyżeczka suszonego oregano
3 łyżki koncentratu pomidorowego
300 g suszonej brązowej soczewicy, opłukanej
2 puszki pomidorów
szklanka czerwonego wina
1/2 łyżeczki soli
1 łyżeczka cukru

150 g startego parmezanu, startego na tarce o grubych oczkach
2 łyżeczki posiekanej świeżej bazylii
2 łyżeczki posiekanej natki pietruszki
2 łyżeczki listków tymianku

9 płatów lasagne

1 łyżeczka oliwy
garść świeżych ziół: bazylia, pietruszka, tymianek
świeżo zmielony czarny pieprz

 

 

Piekarnik rozgrzewamy do 180 stopni.

W dużym, żaroodpornym naczyniu rozgrzewamy oliwę.
Dodajemy posiekaną cebulę i smażymy na małym ogniu, mieszając, aż lekko zbrązowieje.
Dodajemy drobno posiekany czosnek, smażymy przez minutę.
Dodajemy drobno pokrojone pieczarki, zwiększamy ogień i smażymy, mieszając, aż pieczarki zbrązowieją. Dodajemy starte marchewki, smażymy przez 2-3 minuty.

Dodajemy wędzoną paprykę, smażymy przez minutę, cały czas mieszając.
Dodajemy oregano, koncentrat pomidorowy i soczewicę, mieszamy.
Do naczynia wlewamy pomidory, czerwone wino i szklankę wody.
Doprawiamy solą i cukrem.
Naczynie przykrywamy i wkładamy do rozgrzanego piekarnika na godzinę.
W połowie pieczenia otwieramy, mieszamy, w razie potrzeby dolewamy więcej wody.

Sos możemy przygotować dzień wcześniej i przechowywać w lodówce, dopóki nie będziemy gotowi, żeby złożyć lasagne.

Starty parmezan mieszamy w miseczce z ziołami.

Składamy lasagne.
Prostokątne naczynie do zapiekania (u mnie 30 x 25 centymetrów) wykładamy papierem do pieczenia. Wykładamy warstwą sosu, posypujemy serem, przykrywamy płatami lasagne.
Czynność powtarzamy, kończąc warstwą sosu i sera.
Powinniśmy mieć cztery warstwy sosu i sera, trzy warstwy makaronu.

Przykrywamy folią i pieczemy przez 35 minut.
Zdejmujemy folię i pieczemy przez kolejne 15 minut.
Możemy sprawdzić, czy płaty makaronu są miękkie, nakłuwając je widelcem.
Wyjmujemy lasagne z piekarnika, studzimy przez około 5 minut.
Skrapiamy oliwą, posypujemy ziołami i pieprzem, podajemy z zieloną sałatką.

 

Posted on

Thomas Orchowski, Wyspa trzech ojczyzn. Reportaże z Cypru

Położenie Cypru jest jego wielkim atutem, ale również ogromnym nieszczęściem. Od wieków ścierają się tam różne strefy wpływów, co prowadzi do niekończących się konfliktów. Ostatni z nich, między Grecją i Turcją, trwa do dziś, a jego realnego rozstrzygnięcia nie widać. Wyzwania, jakim jest próba opisania najnowszej historii Cypru, podjął się dziennikarz Thomas Orchowski. Czy mu sprostał? Poniekąd tak, choć, w mojej ocenie, nie w stu procentach.

Punkt wyjścia reportażu stanowi moment, w którym Brytyjczycy, po kilkudziesięciu latach, zostali zmuszeni do opuszczenia wyspy. W efekcie powstało zupełnie nowe państwo, które zakładało współistnienie dwóch nacji – Cypryjczyków greckich i Cypryjczyków tureckich. Żadna ze stron nie była jednak z tego rozwiązania zadowolona. Pokój nie trwał długo – już na początku lat 60. doszło do konfliktu. Jego efektem jest dzisiejszy podział wyspy na dwie części: większą i bogatszą grecką oraz mniejszą Republikę Turecką Cypru Północnego. To ostatnie państwo uznawane jest jedynie przez Turcję.

Wielu Cypryjczykom nakazano przeprowadzkę do “właściwej” części wyspy. Musieli porzucić dom, cały dobytek i historię rodziny

Orchowski w swoim reportażu przedstawia nam ogólny zarys historyczny oraz gros wypadków, do których doszło już w czasie trwania otwartego konfliktu – brutalnych walk, rzezi, znęcania się nad cywilami. Miały one miejsce po obu stronach. Te stricte historyczne fragmenty książki mogą okazać się trudne dla osób niezaznajomionych szczegółowo z najnowszymi losami wyspy. Tekst naszpikowany jest nazwami partii, grup partyzanckich i wszelkiego rodzaju ugrupowań, co może być dla laika niełatwe do przełknięcia.

Na szczęście jednak dostajemy również potężną porcję tekstu o tematyce socjologicznej. Orchowski przedstawia nam różne punkty widzenia: greckich Cypryjczyków, którzy do dziś są zdania, że wyspa powinna zostać przyłączona do Grecji; tureckich Cypryjczyków, którzy uważają, że jedynym rozwiązaniem jest uznanie przez środowisko międzynarodowe obecnego podziału wyspy. Są też Grecy i Turcy, którzy pojawili się na wyspie później, co, zwłaszcza w przypadku tych drugich, bardzo komplikuje im życie, bo w wyniku jakichkolwiek zmian politycznych mogą zostać uznani za przebywających na wyspie bezprawnie. Poznajemy też perspektywę mniejszości, jak na przykład Ormian, którzy po rzezi z początku XX wieku znaleźli na Cyprze nową ojczyznę, by, po kilkudziesięciu latach, znów paść ofiarą przemocy.

Życie bez prawdziwego domu nie jest i nie może być pełne

Najciekawszy wydał mi się punkt widzenia Cypryjczyków zmuszonych do przeniesienia się na „właściwą” swojej nacji stronę wyspy. W książce znajdziemy przykład zarówno greckich, jak i tureckich mieszkańców, którym nakazano przeprowadzkę – porzucenie domu, całego dobytku i historii rodziny. Do dziś żyją oni w stanie zawieszenia. Obecne miejsce zamieszkania wciąż nie jest przez nich nazywane domem; pod dawnym adresem mieszka już ktoś zupełnie inny, obcy.

Z reportażu wyłania się obraz konfliktu nie do rozwiązania, a ważnym jego wątkiem jest poczucie wyobcowania mieszkańców, którzy nigdy nie są naprawdę „u siebie”. Nie wiedząc, jak długo potrwa stan tymczasowości, nie są w stanie zapuścić korzeni. Rodzi to niepokój i frustrację, a jednocześnie zniechęcenie i marazm, bo życie bez prawdziwego domu nie jest i nie może być pełne.

Thomas Orchowski, Wyspa trzech ojczyzn. Reportaż z podzielonego Cypru, Czarne 2021
Posted on

Omnia mea mecum porto

Szukam w myślach skojarzeń z hasłem “dom”. Rodzina, gniazdo, ojczyzna. Budynek, schronienie. Nie wiedzieć czemu, po tej oczywistej litanii, przychodzi mi do głowy “światło”. Blask domowego ogniska? Mądrość pokoleń? Ciepło, wyrozumiałość, czułość? A może także – po prostu! – jaskrawe, życiodajne słońce, bez którego tak trudno nam funkcjonować, i do którego chcemy ciągle wracać. Kilkanaście dni temu, nad brzegiem Naszego Morza, zerkałam w zachwycie na migoczące fale, niepomne smutków, pandemii, wojen, kryzysów. Skrzą się z radosnym uporem, bez względu na wszystko.

To światło, rozumiane na wszelkie możliwe sposoby, trzeba zamknąć we własnym wnętrzu, w sercu i w pamięci. Posłuchać greckiego mędrca i nosić je ze sobą. Ogrzewać się w nim, gdy wokół szaleją zawieruchy, i zapraszać do niego innych. Bo światłem i domem trzeba się dzielić. Otwierać bramy i drzwi, by wpuścić tych, którzy marzną w zimnym i ciemnym lesie. Za wschodnią granicą i tuż obok, bo zimne i ciemne lasy rosną wszędzie, w każdej szerokości geograficznej.

W myśleniu o domu nie wolno ograniczać się do zewnątrz – do dachu, który nas chroni, do ścian, które okalają, do fundamentów, które trzymają w ryzach. Równie ważne, a może nawet ważniejsze, jest to, co w nas w środku: miłość, którą mamy dla innych; miejsce, które znajdujemy dla światła, by nieść je wytrwale dalej. By wznosić, budować dla świata, musimy zadbać o płomień w sobie; pielęgnować go i hołubić. Tylko wtedy, wszyscy, odnajdziemy drogę do domu.

 

Posted on

Street food to zmysłowa przygoda, a nie małżeństwo oparte na miłości. Rozmowa z Markiem Romeo ze Streaty Tour

Kuchnia włoska to dla wielu tylko makaron i pizza.

Mnie, kiedy myślę o kuchni włoskiej, pizza zupełnie nie przychodzi do głowy! Będzie to raczej świeża oliwa z pierwszego tłoczenia, soczyste pomidory i chrupiące warzywa, a także ryby przygotowywane w wyrafinowany sposób. Pizza wcale nie jest tak obecna we włoskiej kuchni, jak wydaje się to obcokrajowcom – zjadamy ją może 2-3 razy w miesiącu. Znacznie bardziej zauważalny wydaje się makaron, niemniej powiedzenie, że kuchnia włoska to jedynie pizza i pasta, jest dla mnie równoznaczne ze stwierdzeniem „nie znam kuchni włoskiej, która występuje we Włoszech”.

Istnieje w ogóle coś takiego jak „kuchnia włoska”?

Moim zdaniem nie, choć w ostatnich latach zauważyłem rodzaj unifikacji smaków w skali kraju. Niektóre potrawy stają się popularne w całych Włoszech, choć nigdy takie nie były. Mogę tu wskazać chociażby sycylijskie arancini i cannoli (o różnych kształtach i z różnymi nadzieniami), makaron z sosem mięsnym, lody, kanapkę z porchettą czy zielone pesto. Coś, co można by nazwać kuchnią włoską, powstało zatem dzięki podróżom i gospodarczemu otwarciu się Włoch. Kiedy jednak pojęcia tego używa mieszkaniec Półwyspu, wciąż ma na myśli potrawy, które są bardzo mocno kojarzone z konkretnym regionem. Masowa turystyka niszczy to, co stanowi największe bogactwo, czyli regionalne zróżnicowanie gastronomiczne. W Rzymie można spotkać wycieczki, które w ramach kulinarnego eksplorowania stolicy proponują na deser cannolo czy babà napoletano. To przerażające! Czy we wszystkich kuchniach regionalnych istnieją punkty wspólne? Tak. Moim zdaniem są to: pomidor, chleb, olej, mąka i jajka. I tyle.

Frittola z Palermo

Do tego kuchnia włoska w domu i w restauracji to chyba też dwie różne bajki.

Trafiłaś w sedno. Wersja domowa jest dużo skromniejsza. Gotując we własnej kuchni, poza wyjątkowymi okazjami, nikt nie podaje 200 g makaronu. Zwykle zjadamy proste rzeczy, oparte na świeżych, sezonowych składnikach. Mój dzisiejszy posiłek to jajka na twardo i szpinak smażone z oliwą i czosnkiem. Na kolację zjem pieczarki faszerowane bułką tartą, pietruszką, czosnkiem i tartym serem.

Reasumując, włoska kuchnia na co dzień jest raczej prosta i lekka. Dopiero w weekendy i przy wyjątkowych okazjach to, co mamy na stole, przypomina dania restauracyjne, także jeśli chodzi o ilość.

Bliżej Wam do tradycji czy do nowoczesności?

Wciąż to pierwsze, chociaż nasz rynek gastronomiczny bardzo się rozwija i poszerza horyzonty. Szefowie kuchni coraz chętniej eksperymentują z wykwintnymi daniami inspirowanymi tradycją bądź decydują się na twist wynikający z  połączenia naszych dań z kuchniami z innych krajów. Dzięki temu jedzenie posiłków w restauracjach jest coraz bardziej ekscytujące. Jeszcze 20-30 lat temu, idąc do knajpy, można było jedynie zjeść tradycyjne dania.


Przejdźmy do
Twojej specjalności, czyli street foodu. W Polsce to głównie propozycja dla studentów i mniej zamożnych.

Na początku zaznaczmy, że, rozmawiając o jedzeniu ulicznym, mam na myśli to, co można zjeść tylko we Włoszech – nie chodzi więc o burgery i hot dogi.

Street food narodził się jako kuchnia dla ubogich. Dziś mówimy, że jest bardziej demokratyczny, lubi go każdy. Mało tego – dziś wchodzi on na salony i można go znaleźć nawet pośród uczt weselnych. Podczas aperitifów bardzo często serwuje się różnego rodzaju kanapki czy panelle – smażone placuszki z ciecierzycy. Powiem więcej: podczas meczu piłkarskiego na stadionie w Palermo w strefie VIP serwują panino con la milza, czyli tradycyjną kanapkę ze śledzioną.

Mówiliśmy o unifikacji smaków. Czy któreś dania tradycyjnej kuchni ulicznej tak przypadły Włochom do gustu, że można ich spróbować w całym kraju? Mnie przychodzi do głowy pizza na kawałki.

W całych Włoszech można znaleźć sycylijskie arancini, piadine z Emilii-Romanii, rzymską porchettę czy neapolitańską pizzę. Prawda jest jednak taka, że najlepsze arancini zjesz na Sycylii, tylko w Romanii zjesz dobre wrapy, na porchettę powinnaś pojechać do Rzymu, a do Neapolu na pizzę. Jeśli pytasz o pizzę w kształcie trójkątów, to nie jest to tradycyjny styl włoski, a wpływy amerykańskie. We Włoszech można spotkać pochodzącą z Rzymu pizzę al taglio, krojoną „z metra”. Jest ona gruba, miękka i chrupiąca.

Florenckie lampredotto
Florenckie lampredotto

Od czegoś musimy jednak zacząć te podróże! W której części Włoch street food jest najbardziej popularny? Który region ma najciekawszą ofertę?

Moim zdaniem włoski street food ma dwie ojczyzny: Neapol i Palermo. Muszę jednak przyznać, że kultura street foodu jest bardziej rozpowszechniona w sycylijskim mieście. Dostępność jest znacznie szersza i konkurencja większa. Zaskakująca może wydać się również Florencja, którą turyści kojarzą głównie z truflami, Chianti i stekiem po florencku. Tymczasem panino al lampredotto (kanapka z flakami), coccoli con stracchino (kulki smażonego ciasta z serem) czy gotowane klopsiki smakują niesamowicie! Florentczycy zdecydowanie mają się czym popisać, jeśli chodzi o street food.

Dodam też, że uwielbiam włoską kulturę kanapkową. Miłość, jaką Włosi wkładają w tworzenie kanapek ze świeżych lokalnych produktów, można porównać do tej, której użyli do wymyślania wszystkich rodzajów makaronu.

Piadine z Rimini gotowane są na miejscu, podawane z gorącą, surową szynką i serwowane setkom osób każdego dnia! Za street food można również uznać weneckie cicchetti, spożywane na ulicach laguny – piękne dla oka i wyśmienite dla podniebienia. To takie małe arcydzieła dla smakoszy. Moim absolutnym faworytem jest cicchetto z anchois i gorgonzolą.

Przygotujmy może klarowną ściągę dla naszych Czytelników. Sycylia, Florencja, Wenecja, Neapol – czego trzeba koniecznie spróbować w tych miejscach?

Jadąc do Katanii, musisz spróbować cipollinę – ciasto nadziewane cebulą, szynką gotowaną, mozzarellą i sosem pomidorowym. W Wenecji musisz sięgnąć po prosecco i cicchetto z dorszem. Kiedy odwiedzasz Florencję, nie zapomnij o wspomnianym panino al lampredotto, a w Neapolu wybierz się na aperitif z ciasteczkami taralli i piwem. Jeśli tego nie spróbowałeś, znaczy, że nigdy tak naprawdę nie poznałeś tych włoskich miast.

Taralli z czarnym pieprzem

Zastanawiam się, czy odkrywając włoski street food i pałaszując te wszystkie pyszności, można nie ważyć tony? Większość z nich smaży się w głębokim tłuszczu…

Lepiej o tym nie myśleć. To część filozofii street foodu – jedzenie uliczne musi wypełniać brzuch, być szybkie w przyrządzaniu i serwowaniu, no i musi być tanie. Prawie wszystkie włoskie potrawy uliczne zawierają węglowodany i, jak powiedziałaś, są smażone w głębokim tłuszczu lub w inny sposób wzbogacane tłuszczami – poprzed dodanie sosów czy oliwy. Ujmijmy to tak: street food to zmysłowa przygoda, a nie małżeństwo oparte na miłości, rozpieszczaniu i uwadze. Dodajmy, że opiera się ono modom – na świecie powoli odchodzi się od mięsa, coraz większą furorę robią propozycje wegańskie, a jedzenie uliczne się nie zmienia.

W ramach swoich wycieczek oprowadzasz turystów z różnych części świata. Którzy są najbardziej zainteresowani street foodem? Czy jest coś, czego absolutnie nie chcą próbować?

Ci, którzy decydują się na udział w wycieczce kulinarnej, chcą zwykle spróbować wszystkiego, choć zawsze znajdzie się jakiś kontrowersyjny specjał: toskańska kanapka z wątróbką, neapolitańska o’pere e o’musso (dosłownie stópki i pysk, czyli kawałki nóżek i ryjków świńskich) czy sycylijska kanapka ze śledzioną. Niemniej około 70% turystów degustuje i cieszy się wszystkimi oferowanymi przez nas specjałami.

Pracujemy głównie z Amerykanami, Brytyjczykami i Niemcami. Muszę jednak przyznać, że grupę, która wydaje się czerpać najwięcej radości z naszych wycieczek, stanowią Azjaci.

Crocchè w Neapolu

Mówi się, że kulturę danego kraju najlepiej poznać przy stole. Zgadzasz się z tym? Czego turyści mogą się dowiedzieć o Italii, korzystając z wycieczek Waszego biura?

Każdy przysmak, który pokazujemy, opowiada swoją historię. Arancino pokazuje czasy, kiedy na Sycylii dominowali Arabowie, wenecki spritz przypomina o inwazji austriackiej, ciasta neapolitańskie opowiadają o wpływach francuskich i bogactwie kulinarnym Burbonów. Kuchnia pokazuje więcej niż pomnik. Zresztą włoski termin „pomnik”, czyli „monumento”, etymologicznie oznacza pamięć. Pomniki pokazują to, co było, kuchnia zaś dodaje do tego teraźniejszość, a także przyszłość!

Wspomniałeś o Arabach na Sycylii, a mnie od razu przypomniało się, że najlepszy street food jada się chyba na Bliskim Wschodzie.

Przez trzy lata mieszkałem w egipskim Kairze, ale, w celach naukowych i zawodowych, odwiedzałem również inne kraje arabskie. Nie znalazłem miejsca bogatszego w street food niż Kair właśnie! Egipt to prawdziwy raj dla wielbicieli ulicznego jedzenia. Kanapka z mózgiem i smażoną wątróbką z falafelem, tamiya (smażony bób), koshari (danie na bazie ryżu, makaronu, ciecierzycy i pikantnego sosu pomidorowego) – to prawdziwe przysmaki. Jedzenie uliczne najlepsze jest tam, gdzie klimat i relacje społeczne skłaniają ludzi do życia na ulicy. Nic dziwnego, że półkula południowa ma pod tym względem więcej do zaoferowania.

 

Powiedz mi na koniec – gdyby cały street food miał jutro zniknąć, a Ty mógłbyś zachować tylko jedną potrawę, co by to było?

Nie mam najmniejszych wątpliwości, że byłaby to katańska cipollina – pieczone miękkie ciasto, nadziewane mozzarellą, oliwkami, pomidorami i szalotką.

 

Marco Romeo cyklicznie organizuje wirtualne lekcje gotowania, podczas których można nauczyć się przyrządzać arancini, cannoli, tiramisu, toskańskie gnudi i inne włoskie specjały.

 

Posted on

Fiesta fiesta. O kontrowersyjnych festiwalach w Hiszpanii (cz.1)

Gdy myślimy o Hiszpanach, słowo fiesta pojawia się w naszej głowie automatycznie. Oznacza ono święto, ale możemy przetłumaczyć je również jako ‘zabawa’, ‘radość’, ‘uciecha’, ‘przyjęcie’, ‘wesele’ – wszystko, co kojarzy się ze świętowaniem. Wbrew pozorom jednak, nie wszystkie iberyjskie święta są radosne i wesołe; wiele z nich może wydawać się dziwne, a nawet szokujące, nie przystając zupełnie do wrażliwości człowieka XXI wieku.

San Fermin

Festiwal San Fermin, zwany także Sanfermines, odbywający się między 6 a 14 lipca w Pampelunie, stał się niejako symbolem Hiszpanii. Swoją sławę zawdzięcza w dużej mierze Ernestowi Hemingwayowi, który opisał go w powieści Słońce też wschodzi wydanej w 1926 roku. Festiwal tradycją sięga średniowiecza (celebracje odbywały się już w XIV wieku), natomiast data lipcowa ustalona została w 1592 roku. Jakkolwiek imprezie patronuje święty Firmin, biskup Amiens, to wydaje się, że niewiele ma on wspólnego z tym, co dzieje się każdego lata na ulicach stolicy Nawarry. Religijny charakter święta dawno już odszedł w zapomnienie, a festiwal przybrał formę w pełni świecką, która obowiązuje do dzisiaj.

 

Osoby biorące udział w przepędzaniu byków na San Fermin, głównie mężczyźni, noszą specjalne ubrania – białe spodnie i bluzy oraz czerwone chustki na szyjach

Podczas San Fermin mieszkańcy miasta tańczą, piją i hucznie bawią się na ulicach – obserwatorzy mówią wręcz, że mamy tu do czynienia ze współczesną wersją Bachanaliów. Punkt kulminacyjny stanowi natomiast tak zwane encierro, czyli przepędzanie byków, zamkniętych wcześniej w specjalnej zagrodzie, na arenę, gdzie nieszczęsne stworzenia na ogół kończą swój żywot podczas popołudniowej korridy. Bieg zwierząt odbywa się codziennie o ósmej rano, zanim zacznie się część folklorystyczna i artystyczna festiwalu.

Z biegiem wiążą się oczywiście liczne kontrowersje, a swoje głośne sprzeciwy podnoszą przede wszystkim obrońcy praw zwierząt, które są tu wielokrotnie torturowane. Przed wypuszczeniem na ulicę byki odurza się specjalnym środkiem, a nadto podwiązuje im się jądra, aby je dodatkowo rozwścieczyć – pędzą wówczas ulicami jak oszalałe. Nie bez znaczenia pozostają też wątpliwości związane z bezpieczeństwem świętujących – obostrzenia i szczegółowe wytyczne, w tym zakaz brania udziału w biegu przez osoby nietrzeźwe, nie zawsze są respektowane.

Korrida

Częścią festiwalu w Pampelunie jest, jak wspomnieliśmy, korrida – tradycyjna walka z bykiem, uprawiana chętnie w wielu częściach Hiszpanii i budząca coraz bardziej skrajne emocje. Zakazana w Katalonii, ma się świetnie na południu kraju, szczególnie w Andaluzji, gdzie znajduje wielu obrońców odwołujących się do jej wielowiekowej tradycji. Korrida, wedle wszelkiego podobieństwa, została sprowadzona na półwysep w czasach antycznych (choć niektórzy twierdzą, że uczynili to Arabowie). Warto wspomnieć, że jeden z fresków w pałacu w Knossos na Krecie przedstawia akrobatki skaczące przez grzbiet rozpędzonego byka; wiemy też, że tauromachia była rozpowszechniona wśród Kartagińczyków. Korridę nietrudno skojarzyć także z rzymskimi walkami na arenach, toczonymi między gladiatorami a dzikimi zwierzętami. Pierwszy oficjalny pokaz w średniowieczu odbył się na cześć Alfonsa VIII w 1133 roku i od tego czasu przyciąga rzesze miłośników, w tym byłego króla Juana Carlosa. Gdyby nie fakt, że podczas wydarzenia zadaje się ogromne cierpienia zwierzęciu, można by je uznać za prawdziwie fascynujący spektakl – niewątpliwie łączy w sobie wiele elementów artystycznych, takich jak choreografia, muzyka, wspaniały kostium zawodników. Niemniej jednak w centrum zawsze pojawia się byk, najczęściej oddający życie w bardzo bolesny sposób. Na ułaskawienie może liczyć tylko w wyjątkowych sytuacjach.

Pełna nazwa widowiska popularnego w Hiszpanii to corrida de toros (od hiszpańskiego correr – „biegać” oraz toro – „byk”)

 

Korrida ma miejsce zwyczajowo po południu; w ramach każdego pokazu odbywa się 6 walk po 20 minut każda. Aby oszczędzić krwawych opisów, nie będziemy wchodzić w drastyczne szczegóły; dość powiedzieć, że widownia jest w większości przypadków bardzo rozentuzjazmowana i zagrzewa do walki torreadorów, pikadorów i matadora, podczas gdy za murami areny bykowi kibicują obrońcy praw zwierząt. Rodzi się w tym momencie pytanie: czy naród hiszpański jest wyjątkowo nieczuły na ich cierpienia? Czy umiłowanie tradycji długo jeszcze pozostanie silniejsze od obrzydzenia zabijaniem? Nie umiemy niestety znaleźć na nie odpowiedzi.

La Tomatina

Mieszkańcy miasta Buñol w prowincji Walencja w ostatnią środę sierpnia stają na ulicach uzbrojeni po zęby, a każdy, kto ośmieli się wyjść z domu, uraczony zostanie darmową zupą pomidorową. I to całkiem dosłownie. Punktualnie o godzinie 11 zjawiają się ciężarówki z artylerią w formie soczystych pomidorów, po czym następuje zmasowany atak na wroga. Odbywa się on według zasady każdy na każdego. Można zastanawiać się, kto wygrywa w tej walce: ten, który jest najbardziej podobny do keczupu, czy ten, komu udało się wyrzucić w stronę wroga największą liczbę pocisków? Jedno jest pewne: tego dnia w Buñol toczy się prawdziwa pomidorowa wojna. Organizowana jest ona podobno dla upamiętnienia zdarzenia, które miało miejsce w 1945 roku. Grupa młodzieży zgromadzona na rynku okropnie się pokłóciła, a że zupełnie przypadkiem miało to miejsce tuż przy straganach z pomidorami, na rozwój wydarzeń nie trzeba było długo czekać…

La Tomatina w 2010 roku, fot. flydime / Wikimedia, CC BY-SA 2.0

La Tomatina, podobnie jak poprzednie opisane tutaj fiesty, ma swoich zwolenników i przeciwników. Ci pierwsi rzucają hasła o tradycji, przeciwnicy – o marnotrawieniu jedzenia i bezsensowności całego święta. Trudno się z tym ostatecznie nie zgodzić, jednak cały wydźwięk fiesty jest raczej żartobliwy i, co najważniejsze, nie cierpi na tym żadne zwierzę ani człowiek, chyba że wyjątkowo mocno oberwie pomidorem. Warto też dodać, że na potrzeby tego wydarzenia uprawiana jest specjalna odmiana pomidorów, nie mająca zastosowania w kuchni. Choć ich smak pozostawia sporo do życzenia, to są one miękkie i soczyste, co nie pozostaje bez znaczenia, jeśli chodzi o bezpieczeństwo zawodników. Niemal dwie dekady temu, bo w 2002 roku, hiszpańskie Ministerstwo Turystyki zaliczyło La Tomatinę w poczet „Świąt o Międzynarodowym Znaczeniu Turystycznym”. Od tej pory, aby porzucać się pomidorami w Hiszpanii, należy zakupić bilet – i to z odpowiednim wyprzedzeniem.

Ciąg dalszy artykułu: Fiesta fiesta 2.

 

Posted on

Najważniejsza jest prawda. O wychowaniu dzieci z włoskim psychoterapeutą Danielem Gargano rozmawia Julia Wollner

Psycholodzy powtarzają, że szczęśliwe dzieci to te, które są wychowywane przez szczęśliwych rodziców. Tylko co to tak naprawdę znaczy? Jacy powinni być ci szczęśliwi rodzice?

Myślę, że warto na użytek naszej rozmowy spróbować ukuć pewną definicję szczęścia. Będzie ona dosyć prosta: szczęście możemy zdefiniować jako stan, w którym jest nam po prostu dobrze. Stan, w którym widzimy świat w sposób pozytywny. Szukając synonimu, moglibyśmy określić ten stan dobrobytem – pamiętając jednak, że nie chodzi o dobrobyt w sensie ekonomicznym, ale o dobrobyt psychofizyczny. Osoba szczęśliwa to osoba pogodna, budująca dobre relacje z innymi, zadowolona z tego, co ma, niepopadająca w skrajności, wolna od nałogów. Szczęściu blisko jest do równowagi, do stabilności.

 

 

Dla wielu z nas szczęście to raczej coś, do czego się dąży, niż coś, co jest nam dane raz na zawsze.

Ja powiedziałbym, że jest to coś, czego można się nauczyć. Najpierw jednak warto uświadomić sobie, że wszystko, co przeżywamy, ma swoje odbicie w naszych relacjach. Jeśli z jakiegoś powodu nie jest nam dobrze, to będziemy mieli kłopot ze spełnieniem się w swoich życiowych rolach, w tym w roli rodzica; co więcej, możemy wręcz źle wpływać na innych.

Nasze dzieci uczymy nawet wtedy, gdy nie zdajemy sobie z tego sprawy – one bacznie nas obserwują, stając się poniekąd naszym lustrem, naszym odbiciem. A skoro mowa o nauce, to warto podkreślić, że „uczenie się” jest w kwestii szczęścia terminem kluczowym. Szczęście zależy bezpośrednio od edukacji, od swego rodzaju instrumentarium, które otrzymujemy w dzieciństwie. Osoby szczęśliwe niekoniecznie wyrastały w rodzinach majętnych czy w warunkach, które można określić jako idealne, ale otrzymały od rodziców wiedzę o tym, jak wykorzystywać pewne narzędzia.

Ciąg dalszy wywiadu przeczytasz na stronie internetowej magazynu Zwierciadło:
Podstawą szczęśliwego wychowania jest prawda

 

 

Daniele Gargano – włoski psycholog i psychoterapeuta poznawczo-behawioralny mieszkający i pracujący w Warszawie. Prowadzi terapię indywidualną, rodzinną, dla dzieci i dla młodzieży; zajmuje się także problemami związanymi z wielokulturowością i życiem poza własnym krajem. Kontakt: danielegargano@gmail.com, tel. 882 117 179

Posted on

Anthony Everitt, Chwała Rzymu

Rozprawiając o Imperium Rzymskim, mówimy zwykle o jego chwale i potędze, często pomijając wyboistą drogę, którą niewielka latyńska wioska usytuowana na trzech wzgórzach musiała przebyć, aby tę chwałę osiągnąć. Pierwszy etap historii Rzymu bywa często traktowany po macoszemu; lwia część opracowań koncentruje się na epoce schyłkowej Republiki i na początkach Cesarstwa. Miłośnicy antyku, a w szczególności Rzymu, znają rzecz jasna legendy o założeniu Miasta, jednak od Remusa i Romulusa przechodzi się zwykle wprost do bitwy nad Jeziorem Trazymeńskim. Później jest już Carthago delenda i wielkie śródziemnomorskie imperium.

Anthony Everitt zawraca nas na drodze ku chwale do jej początków. Jego opowieść, w którą chętnie wplata greckich bogów, rozpoczyna się pod zdobytą właśnie Troją, skąd mityczny Eneasz unosi na plecach swego ojca Anchizesa, gotów wypełnić polecenie nieśmiertelnych, aby założyć nowy gród Priama. Umiejętnie splatając mit z historią – na tyle misternie, że momentami trudno zorientować się, co jest legendą, a co historycznymi faktami – autor wiedzie nas przez kolejne ważne wydarzenia wczesnej Republiki, wskrzeszając przed naszymi oczami starorzymskie cnoty. Przesłanie jest przy tym jasne: gdy Rzym postawił swoje caligae na afrykańskim brzegu i stał się, de iure i de facto, hegemonem zachodniego basenu Mare Nostrum, w granice Republiki wdarła się hybris, luxuria i avaritia. Stopniowo wyparły owe virtutes, przyczyniając się do powolnego, odśrodkowego rozpadu italskiego państwa i jego transformacji w coś, czego Rzymianie nienawidzili – ukrytej pod płaszczykiem rządów republikańskich monarchii, zwanej Cesarstwem.

Opracowanie Everitta podzielone jest na trzy części: Legenda, Opowieść, Historia, w których stopniowo przechodzi od mitologii do faktów opartych na dziełach Polibiusza i Liwiusza. Bardzo ważne miejsce zajmuje tu konflikt z Kartaginą, w którym autor upatruje przyczyny wielkości Rzymu i zalążek jego upadku. Nie jest to jednak typowa akademicka narracja, obejmująca jedynie suche fakty. Autor co i raz zabawia nas anegdotami, porównuje rzymskich i barbarzyńskich wodzów do postaci z literatury brytyjskiej, przedstawia wydarzenia z punktu widzenia obu stron i, co istotne, nie jest subiektywny. Nie rozgrzesza nieudolnych rzymskich wodzów, którzy, spiesząc do bitew z Hannibalem, przyczynili się do walnych klęsk armii konsularnych. Oddaje honor przebiegłym celtyckim wodzom, którzy potrafili zaskoczyć zadufanych w sobie senatorów i konsulów. Odmitologizuje na pół legendarne postaci ukazując ich rzeczywiste, ludzkie oblicze i błędy, które popełniały. Niemniej z kart jego dzieła bije autentyczny podziw dla rzymskiej armii, niezmordowanej, odradzającej się niczym żołnierze z zębów smoka z Kolchidy; odczuwalne jest uznanie dla nieustępliwości rzymskich władz, które nie chciały ugiąć się pod obcym jarzmem i nawet w chwili totalnej klęski nie przyjmowały do wiadomości swojej porażki. Wielkość Rzymu w opinii autora opierała się na jego obywatelach, wojsku, dowodzących, systemie i niestrudzonej gotowości do ponoszenia największych ofiar w imię Republiki.

Prawdziwymi rodzynkami w tym jakże smakowitym cieście są jednak rozliczne anegdoty o tej czy innej postaci, których ze świecą szukać w innych opracowaniach. Dzięki nim historyczne postacie stają się bliższe czytelnikowi. Polubiuszowi czy Liwiuszowi  zapewne nie przyszłoby do głowy opisywanie sztucznej szczęki króla Pyrrusa lub przypominającej nakrapianą mąkę cery Korneliusza Sulli. Mniej lub bardziej interesujące, a czasem nawet pikantne szczegóły dodają lekturze specyficznego smaczku. Bardzo pomocne dla zrozumienia tła historycznego jest również szczegółowo odmalowana charakterystyka armii, społeczeństwa, religii i obyczajów zarówno Rzymian, jak i ich wrogów lub sprzymierzeńców. Czytając Chwałę Rzymu, zanurzamy się po szyję w antycznej rzeczywistości, przenosimy wszystkimi niemal zmysłami do świata starożytnych.

Librum in manus et ad legendum! Ku chwale Republiki.

Anthony Everett, Chwała Rzymu. Jak tworzyło się imperium, tłumaczył Norbert Radomski, Rebis, Poznań 2021

 

Posted on

Janusowe spojrzenie. Lente 2021, Lente 2022

Janus, staroitalski bóg początków i przejść, opiekun bram, drzwi i mostów, przedstawiany był w z dwoma obliczami. Jedno z nich zerkało w przeszłość, drugie wyglądało tego, co dopiero ma się wydarzyć. Czego dopatrzyłby się Janus, zaglądając do naszego magazynu w miesiącu, który nosi jego imię?

2021

W 2021 roku tematem przewodnim naszego rejsu była codzienność, o której pisaliśmy:
Pachnąca domowym obiadem, trochę pognieciona, z kilkoma dziurami do zacerowania. Zwyczajna, piękna i godna celebracji, bo najbardziej nasza.

Wśród najchętniej czytanych artykułów opisujących to, co nad Morzem Śródziemnym powszednie, a dla nas nierzadko najbardziej egzotyczne, znalazły się:

⚓ Nowy sezon serialu Shtisel. Co warto wiedzieć, rozpoczynając przygodę z przebojem Netflixa?

Tekst hebraisty Łukasza Kalużnego to absolutny rekordzista, jeśli chodzi o liczbę wyświetleń! Cieszy nas to niezmiernie. Wraz z popularnością seriali takich jak Shtisel czy Unorthodox, coraz więcej osób styka się ze społecznością żydowską, judaizmem i grupami religijnymi, które w jego obrębie funkcjonują. Dla części widzów zasady, którymi kierują się jego wyznawcy w swoim życiu codziennym, mogą być niezrozumiałe. Nasz autor przybliża je w sposób czytelny i klarowny, omawiając pokrótce pewne elementy i symbole uniwersalne dla wszystkich odłamów judaizmu. Zainteresowanych Izraelem odsyłamy także do lektury innego doskonałego tekstu Łukasza Kalużnego: Ben Jehuda. O wskrzeszeniu języka hebrajskiego.

⚓ Drzewko oliwne w domu

Drzewo oliwne to jeden z najważniejszych symboli Śródziemnomorza. Jak z nim postępować, jeśli zdecydowaliśmy się zaprosić takowe do naszego domu? Porady naszej redaktor naczelnej Julii Wollner przydadzą się zarówno początkującym, jak i bardziej zaawansowanym hodowcom. Zachęcamy także do lektury wywiadów Julii ze specjalistami od uprawy palm oraz cytrusów.

⚓ Śniadanie po grecku i przepis na tiganites

Dobry początek dnia codziennego to przede wszystkim pyszne śniadanie! Nasza ekspertka od kulinariów, Karolina Wiercigroch, rozpieszczała nas w tym roku przepisami na smakowite poranne smakołyki. Najbardziej przypadły Wam do gustu starożytne greckie racuchy, ale także marokańskie naleśniki beghrir, hiszpańska kanapka pitufo catalan (przez wielu zwana pitufo andaluz) czy włoski krem pistacjowy z białą czekoladą. Rodzina Wollnerów dorzuciła szczyptę izraelskich smaków, dzieląc się receptą na wyborną chałkę.

⚓ Ceramika sycylijska 

Słońca o twarzy młodzieńca, kobiety meduzy, herby, szyszki pinii – i nie ma mowy o dwóch jednakowych. Ceramiczne dekoracje są ważną częścią sycylijskiej codzienności; zdobią numery na budynkach, bramy, balustrady, szyldy kafejek. Monika Utnik-Strugała opowiada o nich tak ciekawie, że natychmiast marzą nam się ceramiczne zakupy, najchętniej na jednym z malowniczych śródziemnomorskich targowisk. Nasze ulubione opisaliśmy tutaj.

⚓ Jak czynimy niezmiennie od początku działalności, także w tym roku regularnie przedstawialiśmy Wam najciekawsze książki o tematyce śródziemnomorskiej. Najbardziej zainteresowała Was publikacja Jarosława Mikołajewskiego i Pawła Smoleńskiego poświęcona Sycylii. Zgłębialiśmy antyczne korzenie Śródziemnomorza – tu najchętniej czytany okazał się tekst Michała Kubicza poświęcony rzymskim niewolnikom. Nie uciekaliśmy od tematów trudnych, jak na przykład depresja. Staraliśmy się też pisać o ważnych bieżących wydarzeniach związanych z kulturą – tu nieocenione okazało się pióro Ariadny Lewańskiej, która relacjonowała dla nas między innymi pogrzeb Mikisa Theodorakisa.

⚓ Ogromnie ważny krok stanowiło dla nas w roku 2021 zaistnienie na platformie Patronite. W ciągu kilku tygodni udało nam się pozyskać zaufanie przeszło 20 Patronów, którym z całego serca dziękujemy. Zapewniamy, że zrobimy, co w naszej mocy, by nie zawieść Waszego zaufania!

2022

W rozpoczynającym się właśnie roku mamy nadzieję kontynuować obrany wcześniej kierunek rejsu. Tematem przewodnim, który realizować będziemy już od drugiej połowy stycznia, będzie DOM. Chcemy wierzyć, że ten piękny rzeczownik stanie się przyczynkiem do ważnych lektur, inspirujących rozmów i wzbogacających refleksji. Jednocześnie informujemy, że trwają prace nad naszą nową stroną internetową, którą, według wstępnych deklaracji, udostępnić mieliśmy już minionego lata. Niezależne od nas opóźnienie stanowi jednocześnie szansę na lepsze przygotowanie serwisu. Trzymajcie kciuki za nowy okręt!

Posted on

Judith Herrin, Bizancjum. Niezwykłe dziedzictwo średniowiecznego imperium

Judith Herrin, brytyjska badaczka zajmująca się historią Bizancjum, została kiedyś zapytana przez dwóch robotników pracujących w pobliżu jej gabinetu w londyńskim King’s College, czym właściwie jest „bizantynistyka”. Wtedy też zdała sobie sprawę, że mimo bogatej literatury na temat tysiącletniego imperium, wielu dekad badań i publikacji, nie jest w stanie przekazać istoty sprawy w kilku zdaniach. Rozmowa ta zainspirowała Herrin do napisania książki – popularno-naukowej syntezy fenomenu tego politycznego i cywilizacyjnego tworu. Autorka zdecydowała, że ograniczy w książce opis historii politycznej na rzecz dziejów społeczeństwa. Tak powstało Bizancjum. Niezwykłe dziedzictwo średniowiecznego imperium.

Przeciętnemu odbiorcy kultury Bizancjum kojarzy się z autokratycznym państwem rządzonym przez brutalnych władców, z ogromnym bogactwem elit, przepychem w architekturze i sztuce, z rozdętą administracją i skomplikowaną biurokracją. Wszystko, co ma związek z Bizancjum, uważa się za nadmierne: władzę, polityczne wpływy, barbarzyństwo, majątki, stosunek do religii i pracę urzędników.  Przymiotnik „bizantyjski” w słowniku języka polskiego opisany jest jako „charakteryzujący się przepychem, bogactwem”. Mówi się o „bizantyjskim rozmachu”; w jednej z instytucji unijnych padła kiedyś wypowiedź o „przepisach podatkowych o bizantyjskiej zawiłości”. Herrin nie zgadza się na takie stawianie sprawy; uważa, że cechy te nie są znakiem rozpoznawczym Bizancjum, lecz były i są typowe dla wielu społeczeństw. Zakłamanie polityków, niekompetencja i nieudolność biurokracji, nielegalne poczynania wielkich korporacji, pusty blichtr celebrytów, których sława przybiera karykaturalne rozmiary – to wszystko nie jest opis średniowiecznego Bizancjum, to nasze czasy i współczesne realia. Autorka postawiła sobie za cel pokazać Bizancjum od innej strony: jako fenomen, którego trwałość i imponująca długowieczność nie wzięła się znikąd.

Według badaczki mieszkańcy Cesarstwa Wschodniego byli przede wszystkim społeczeństwem wykształconym. Edukacja miała charakter powszechny i nie ograniczała się jedynie do nauki czytania i pisania. Wykształcenie stanowiło drogę do szybkiego awansu społecznego, więc w Bizancjum było wielu wysoko wykwalifikowanych urzędników państwowych, pracowników służby wojskowej i kościoła. W przeciwieństwie do ówczesnego Zachodu, gdzie wykształcenie zarezerwowane było dla kleru, w Bizancjum mógł je otrzymać niemal każdy. Bizantyjski system edukacji opierał się na tradycji klasycznej, a językiem nauczania była greka. U podstawy leżało 7 sztuk wyzwolonych: gramatyka, retoryka, logika, arytmetyka, geometria, harmonika (muzyka) i astronomia. W całym procesie nauczania obecna była naturalnie filozofia, a najbardziej zaawansowani czytali regularnie Arystotelesa i Platona. Warto dodać, że dzieci w szkołach czytały bajki Ezopa i uczyły się gramatyki Dionizjusza Traka – autora podstaw opisu języka greckiego, który stał się punktem wyjścia do opracowania innych gramatyk europejskich. Dzięki niemu i jego kontynuatorom, Donatowi i Prycjanowi, wszystkie gramatyki Starego Kontynentu posługują się takimi samymi terminami (np. rzeczownik, czasownik, przymiotnik, przysłówek, przyimek, a także rodzaj, liczba, osoba). Cechy tych kategorii gramatycznych definiuje się jednakowo w każdym z języków europejskich, podobnie opisuje się ich właściwości, odmienia się według takiego samego albo podobnego paradygmatu.

W jednej z instytucji unijnych padła kiedyś wypowiedź o „przepisach podatkowych o bizantyjskiej zawiłości”. Herrin nie zgadza się na takie stawianie sprawy

Owiana złą sławą biurokracja bizantyjska to według Herrin nieporozumienie i niesprawiedliwość. Urzędnik bizantyjski odebrał staranne wykształcenie, miał szacunek dla zasad wiary. Był skrupulatny i sumienny. Dokumentacja prowadzona przez biurokratów bizantyjskich nie miała sobie równych na kontynencie. Każda decyzja prawna spisywana była w 3 egzemplarzach – dla  cesarskiej kancelarii i obu zainteresowanych stron. Dotyczyło to zarówno spraw spornych, których rozstrzygnięcie odbywało się w sądzie, jak i umów dyplomatycznych, a także kwestii fiskalnych. System prowadzenia i archiwizacji dokumentacji przez wykształconych urzędników i wyszkolonych skrybów był filarem Cesarstwa i gwarantem jego trwania, choć należy dodać, że egzekwowanie prawa na mocy dokumentów pisanych to spuścizna, którą Bizancjum przejęło od Rzymu.

Podejmując temat kultury prawnej i fiskalnej, nie sposób nie wspomnieć o systemie podatkowym Bizancjum. Głównym źródłem dochodu Cesarstwa były daniny gruntowe i podatki od osób. Stosunkowo niewiele czerpano z handlu.  Bizantyjczycy nie mieli dla handlu wielkiego szacunku, elity uważały zajmowanie się nim za poniżające, zaś wywóz towarów za granicę starano się ograniczyć do minimum: nie chciano eksportować rzeczy cennych dla funkcjonowania państwa (takich jak złoto sól, żelazo, drewno), stąd niewielki udział podatków z tej gałęzi gospodarki w dochodach Cesarstwa. A ponieważ Bizancjum stale poszerzało swoje terytoria od zachodnich Bałkanów po Azję Mniejszą, od Peloponezu po Krym,  można przypuszczać, że to właśnie podatki od ziemi były znaczące.  Najniżej opodatkowane były grunty mało żyzne, znajdujące się np. na terenach górskich, najwyżej zaś winnice, gaje oliwne i plantacje morwy oraz pastwiska. Wsie płaciły podatki ryczałtem. Pod koniec sezonu poborcy odwiedzali wieś i pobierali opłaty w złocie i ułamkach złotych monet. Za przygotowanie właściwiej opłaty podatkowej odpowiadała wiejska starszyzna. Na jej barkach spoczywało także wyrównanie ewentualnych braków w opłatach. Braki te wynikały na ogół z przyczyn losowych. Przykładowo, jeśli umarł właściciel gospodarstwa, pozostawiając żonę  i dzieci, wdowa niezdolna do uprawiania ziemi mogła być z podatku zwolniona, a deficyt powstały w wyniku tego zdarzenia losowego wypełniano poprzez zrzutkę zorganizowaną przez sąsiadów. Możliwe było też zwolnienie podatkowe albo przyznanie wdowie pewnej ulgi. Zachowały się jednak dokumenty świadczące o tym, że wiele gospodarstw w Bizancjum prowadziły właśnie kobiety. To one były głowami rodzin, one zarządzały majątkiem, zajmowały się organizacją pracy w polu, dzierżawiły ziemie, stały na czele wielopokoleniowych rodzin. I to one figurują w spisach podatników jako płatniczki.

Bardzo ważną cechą bizantyjskiej kultury prawnej i administracyjnej było respektowanie niepisanych umów oraz pielęgnowanie tradycji ludowych, które były związane z życiem codziennym, a które przekazywano ustnie. Niewykształcona biedota nie miała możliwości zapisania informacji na temat rolnictwa, położnictwa, uprawy roli, tkactwa, gotowania, kowalstwa i innych tego typu zajęć. Tymczasem umiejętne propagowanie w przekazach ustnych wiedzy ludowej było korzystne dla wszystkich: zarówno dla tych, którzy nie mieli dostępu do np. fachowej wiedzy medycznej, jak i dla samych medyków, którzy z wiedzy ludowej i doświadczenia ludu chętnie czerpali. A więc z jednej strony Bizancjum to poszanowanie spuścizny Rzymu w zakresie kultury pisma i jego roli w budowaniu systemu prawnego i fiskalnego, z drugiej – pielęgnowanie tzw. mądrości ludowej przekazywanej ustnie.

Ciekawostkę stanowi fakt, że w Bizancjum żyło najwięcej piśmiennych kobiet na całym kontynencie. Ich poziom podstawowego wykształcenia był wyższy niż w pozostałych krajach średniowiecznej Europy. Wiele z tych kobiet, nauczywszy się czytać i pisać, zajmowało się czynnościami, które dziś kojarzone są z pracą notariatów, a więc spisywały testamenty i akty darowizn, mogły też aktywnie uczestniczyć w życiu zakonnym. Należy dodać, że edukację kobietom zapewniał najczęściej kler, a celem ich kształcenia było oddanie się życiu zakonnemu. Stąd najwięcej wyedukowanych kobiet wśród mniszek. Niektóre z nich zajmowały się nie tylko zapisywaniem i archiwizowaniem dokumentów, lecz także twórczością literacką. Najważniejszą przedstawicielką poezji w IX wieku w Bizancjum była mniszka Kasja – autorka hymnów, wierszy, sentencji i epigramów.

W IX wieku w Bizancjum pojawiła się minuskuła, czyli zapis małą literą. Nie wiadomo, czy był to „wynalazek” bizantyjski, bo w tym samym czasie minuskuły zaczęli używać też skrybowie łacińscy, jednak według Herrin zjawiska te wystąpiły równolegle, co może oznaczać niezależne decyzje  o tym bardziej funkcjonalnym zapisie. Minuskuła przyczyniła się do rozwoju literatury i piśmiennictwa w ogóle, gdyż pisanie wielkimi literami, czyli majuskułą, uznawano za mozolne i zbyt czasochłonne. Upowszechnienie minuskuły miało jeszcze jedną, istotną dla nas, współczesnych, wartość: szybsze kopiowanie z papirusu na bardziej trwały pergamin. Dzięki temu przetrwało więcej dokumentów, dzieł literackich i tych, które były związane z naukami ścisłymi. Kto wie, czy gdyby nie sprawne kopiowanie, znalibyśmy dzieła Archimedesa, Euklidesa czy Ptolemeusza. Kopiowanie oznaczało wzmożony przepływ informacji, wymianę naukową i intelektualną, a także możliwość przechowywania dokumentów i wiedzy dla potomnych.

W Bizancjum żyło najwięcej piśmiennych kobiet na całym kontynencie

Za symbol intelektualnej i naukowej świetności Bizancjum uważa się Focjusza, wielkiego teologa Wschodu, patriarchę Konstantynopola. Nie sposób wymienić wszystkich jego zasług dla Bizancjum, skupmy się więc na dwóch: popularyzowaniu czytelnictwa i pierwszego w Cesarstwie alfabetu słowiańskiego zwanego głagolicą. Największym dziełem Focjusza była Biblioteka – streszczenie 280 ksiąg przeczytanych przez autora. Herrin uważa, że mówimy tu o pierwszych w historii recenzjach czytelniczych, jednak praca ta jest istotna z jeszcze innego powodu. Większość przedstawionych dzieł nie przetrwała do czasów współczesnych, dlatego Biblioteka jest ważnym świadectwem historii.

Drugi niezwykły dowód na intelektualny geniusz i wizjonerstwo Focjusza stanowiła inicjatywa związana z nowym językiem liturgii dla mniej wykształconych wiernych ze słowiańskiej części Bałkanów. Focjusz wiedział, że pozyskiwanie tej grupy wiernych Kościoła Wschodniego np. w Macedonii będzie bardziej skuteczne, jeśli liturgia odprawiana będzie w zrozumiałym dla nich języku. Nakłonił więc salonickich braci Cyryla i Metodego do opracowania alfabetu oddającego dźwięki języka słowiańskiego. Kolejnym etapem ich pracy było przetłumaczenie na język słowiański tekstów liturgicznych. Tak powstała głagolica – pierwszy słowiański alfabet. Dzięki nowemu językowi i alfabetowi ewangelizacja przebiegała szybciej i miała większy zasięg. Cyryl i Metody z Salonik wyruszyli w głąb Bałkanów, ponadto ich alfabet znany był na Półwyspie Arabskim oraz na Krymie. W 862 roku trafili na tereny dzisiejszej Słowacji i Czech, czyli do Państwa Wielkomorawskiego. Głagolica była pierwszym zapisem języka słowiańskiego, z którego czerpała cyrylica – największy i najważniejszy dziś alfabet całej prawosławnej Europy.

W podsumowaniu swojej książki Judith Herrin pisze, że Bizancjum to pomysłowość, wykształcenie, zaradność i wytrwałość społeczeństwa od budowniczych po eunuchów, od mnichów po cesarzowe, od tkaczy jedwabiu po intelektualistów. Dzięki okrzepłej administracji kolejne bizantyjskie rządy mogły przetrwać wiele zawirowań historii. Władcy się zmieniali, a procedury biurokratyczne i fiskalne pozostawały takie same. Bizantyjskie monety miały ogromną wartość i cieszyły się wielkim szacunkiem długo po upadku Cesarstwa. Kunszt rzemieślników tworzących jedwabne tkaniny i ozdoby ze złota stał się inspiracją dla innych. Uczeni bizantyjscy zostali szybko docenieni przez świat zachodni. Zamiast więc skupiać się na sukcesach i porażkach bizantyjskich władców i nudnym, monotonnym ceremoniale dworskim, Herrin zdecydowała się napisać więcej o bohaterach codzienności, których wkład w potęgę imperium jest według autorki bezsporny.

 

Judith Herrin, Bizancjum. Niezwykłe dziedzictwo średniowiecznego imperium, tłumaczył Norbert Radomski, Rebis, Poznań 2009

 

Posted on

Gallego. Język codzienności

W północno-zachodniej części Hiszpanii leży kraina zwana Galicją – region najczęściej kojarzony z trasami pielgrzymek do Santiago de Compostela, deszczem i ośmiornicą. Galicja to także ocean, wielki i nieposkromiony, ciągnące się po horyzont puste plaże, obrastające małżami skały i szczękające szczypcami kraby, zielone lasy, zapach grillowanych sardynek, krzyk mew, ostre słońce, porywisty wiatr i niezwykle serdeczni ludzie. Do listy tej koniecznie dopisać trzeba el gallego, czyli galisyjski – język codzienności dla wielu mieszkańców tego regionu.

Gallego to język romański; podobnie jak hiszpański, włoski czy francuski wywodzi się z łaciny. Początkowo tworzył jedną odmianę razem z portugalskim, jednak w XII wieku Galicja i Portugalia stały się odrębnymi królestwami. Wtedy każda z odmian obrała osobną ścieżkę, tworząc dwa oddzielne języki. Silna pozycja Kastylii w procesie jednoczenia Hiszpanii doprowadziła do stopniowej ekspansji odmiany kastylijskiej (dzisiaj znanej też jako język hiszpański), również na terenach Galicji. Gallego jednak nie zaniknął – na przestrzeni wieków cieszył się silniejszą lub słabszą pozycją, przetrwał jednak do dziś.

Codzienność w A Coruña
Codzienność w A Coruña

Jeden z trudniejszych okresów dla gallego (oraz wielu innych języków Półwyspu Iberyjskiego) nastał po wojnie domowej. Okrutna dyktatura generała Franco nie oszczędziła żadnego aspektu życia hiszpańskiej społeczności. Nie obyło się zatem bez terroru linwistycznego – wszelkie języki i odmiany niebędące „czystym” kastylijskim były konsekwentnie tępione. Po śmierci Franco i odzyskaniu demokracji, Hiszpania dochodziła do siebie przez wiele lat; niektórzy twierdzą, że proces ten trwa do dzisiaj. Poszczególne regiony rozpoczęły również rekonwalescencję językową. W Galicji uruchomiono liczne działania mające na celu promowanie języka galisyjskiego, który został ogłoszony oficjalnym językiem regionu (w Konstytucji Hiszpańskiej widnieje jako jeden z języków oficjalnych). Powstały radio i telewizja, wszelkie instytucje publiczne mają obowiązek świadczyć usługi również w gallego, który powrócił także do szkół. Co dziś bardzo ważne, w języku tym działają również rozmaite media społecznościowe i strony internetowe.

Sprawna polityka językowa doprowadziła do znacznego wzrostu statusu gallego. Przeprowadzone w 2018 roku badania Galisyjskiego Instytutu Statystyki pokazują, że ponad 57% społeczności galisyjskiej sprawnie posługuje się tym językiem, ok. 30% całkiem sprawnie, a jedynie ok. 11%  zna go słabo lub w ogóle. Warto oczywiście pamiętać, że zdecydowana większość użytkowników galisyjskiego jest dwujęzyczna, choć zdarzają się nieliczne osoby niemówiące po hiszpańsku.

Działania nawet najpotężniejszych instrumentów polityki językowej nie zawsze kończą się sukcesem. Czasem, z różnorakich powodów, społeczeństwa odrzucają promowany język, nie chcąc posługiwać się mniejszościową odmianą. W przypadku gallego mamy do czynienia z zaskakującym osiągnięciem. Choć duże miasta opanował język hiszpański, w wielu mniejszych miejscowościach galisyjskiego wybrzeża króluje gallego. Co jest miarą osiągnięć polityki językowej? To nie górnolotne słowa spisane na kartach wybitnych książek, to nie pisma administracyjne czy wypowiedzi w poważnych mediach. Sukces osiąga się wtedy, gdy dana odmiana staje się językiem codzienności: gdy przy jej pomocy członkowie społeczności kupują chleb, pytają o drogę, plotkują, kłócą się i godzą. Gdy dzieci używają go do zabawy, dorośli dyskutują o polityce, najstarsi opowiadają historie z dzieciństwa.

Przepiękny krajobraz Costa da Morte, fot. Paolo Margari / Flickr,
Przepiękny krajobraz Costa da Morte, fot. Paolo Margari / Flickr, CC BY-NC-ND 2.0

 

Gallego jest wiodącym językiem dla ok. 30% galisyjskiej społeczności. Oznacza to, że większość mieszkańców w pierwszej kolejności sięga po język hiszpański, jednak dla 1/3 Galisyjczyków to właśnie gallego stanowi język codzienności. Od kilku lat mam szczęście przypatrywać się jednemu z miejsc – jest nim nadmorska miejscowość położona na Costa da Morte, Wybrzeżu Śmierci, którego nazwa nawiązuje do śmiercionośnej siły oceanu. Tutaj, jak i w wielu innych zakątkach Costa da Morte, za pomocą galisyjskiego toczy się życie. Choć jej mieszkańcy sami przyznają, że odmiana, którą się posługują, daleka jest od podręcznikowego gallego, wcale nie podręcznikowość decyduje, czy coś jest językiem czy nie. A sposób, w jaki codziennie się porozumiewają, jest językiem bez wątpienia.

Od samego ranka wiatr niesie dźwięki charakterystyczne dla tej krainy. Słyszę gallego na rynku, kupując poranną kawę, załatwiając sprawy w banku, odpoczywając na plaży. To, co stanowiło dla mnie największe zaskoczenie, to że w gallego rozmawiają ze sobą dzieci. Przyszłość każdego języka zależy przecież od tego, czy posługują się nim najmłodsi – jeśli tak, nie ma się czego bać, język przetrwa. Jeśli nie, dużo zdziałać już się nie da. W tych stronach galisyjski jest na razie bezpieczny. Dzieci bawią się w gallego, kłócą się w gallego, krzyczą w gallego. A w jakim języku się uczą? „Zależy od nauczyciela” – mówi jeden z mieszkańców miasteczka. Dla nauczycieli w pobliskich miejscowościach pierwszym językiem jest gallego, więc dzieci uczą się i w nim. Nic dziwnego zatem, że place zabaw i boiska to jeden wielki koncert tego języka.

Kawa w Santiago de Compostela
Kawa w Santiago de Compostela

Różnorodność językowa fascynuje mnie od lat. Odrodzenie gallego było więc dla mnie nie tylko wielkim zaskoczeniem, ale i nie lada gratką. Cieszy fakt, że istnieją jeszcze takie miejsca w Europie, gdzie języki mniejszościowe nie są zagrożone, a wręcz maja się bardzo dobrze. Pamiętajmy jednak, że polityka, również ta językowa, pozostaje polityką – nie każdy się z nią zgadza. Rozmawiam z mamą trojga dzieci – dwóch dziewczynek (8 i 3 lata) i 5-letniego chłopca. Jak zawsze, chcę znaleźć odpowiedź na moje językoznawcze wątpliwości. Pytam zatem, w jakim języku uczą się jej dzieci. Odpowiada, że prawie wszystkie lekcje są w gallego; po hiszpańsku dzieci maja tylko lekcje hiszpańskiego. Gdy wyrażam swój zachwyt, kobieta patrzy na mnie lekko zmieszana i oznajmia, że jej ta ekspansja gallego niespecjalnie się podoba. Całą swoją młodość spędziła w Szwajcarii, rodzice Galisyjczycy rozmawiali z nią po hiszpańsku. Języka galisyjskiego nie zna, powróciła tu po latach, założyła rodzinę, galisyjski rozumie, ale na płynne mówienie już trochę za późno. „Moje dzieci mówią po gallego w szkole, między sobą, z tatą. Po hiszpańsku rozmawiają tylko ze mną. A co, jak będą chciały wyjechać? W Madrycie gallego na nic im się nie przyda”. Trudno nie przyznać jej racji. Posługiwanie się językiem mniejszościowym otwiera drzwi do unikatowej kultury, zwyczajów i tradycji, przywiązuje jednak do konkretnego miejsca, w którym nie wszyscy chcą spędzić całe swoje życie. Pocieszam ją jednak, niech się tak nie martwi. Nasi studenci niejednokrotnie, wyjeżdżając na Erasmusa do Galicji, muszą zmierzyć się z zajęciami w gallego; jej dzieci z pewnością dadzą więc radę z hiszpańskim w Madrycie. Niewykluczone jednak, że będzie im trochę trudniej niż ich kastylijskim znajomym.

W sierpniowe popołudnie jestem z córką na placu zabaw. Jak w wielu miejscach na galisyjskim wybrzeżu, z placu rozpościera się niesamowity widok na bezkresny ocen i zielone zbocza gór. Jednym okiem pilnuję dziecka, drugim podziwiam widoki, głównie jednak nasłuchuję, jak mówią otaczający mnie ludzie. W pewnym momencie przychodzi rodzina, rodzice z dwojgiem dzieci. To turyści, nie są stąd, wyostrzam więc słuch. Po tygodniach słuchania wyłącznie gallego, chętnie choć przez chwilę posłuchałabym ukochanego hiszpańskiego. Słucham jednak i słucham, nie, to nie hiszpański. Gallego też nie. Nie mówią po portugalsku, ani po francusku. Nagle olśnienie – no tak, oni przecież mówią po katalońsku. Bo Hiszpania to, oprócz hiszpańskiego, trzy inne języki oficjalne (kataloński, galisyjski i baskijski) oraz niezliczone odmiany i dialekty. Hiszpania to różnorodność, a różnorodność nie zawsze jest łatwa. To trudna sztuka ciągłych kompromisów, pełna nieporozumień i dylematów. Nic jednak tak nie inspiruje i nie wzbogaca. Oby więc Hiszpanie z tej różnorodności potrafili korzystać jak najdłużej.

Zdjęcie główne: Pontevedra w Galicji

Posted on

Alfajores. Hiszpańskie ciasteczka na grudniowe wieczory

Pierwsza wersja alfajores, zainspirowana orientalnymi słodyczami, powstała się na południu Hiszpanii w czasach Al-Andalus — arabskiej dominacji na Półwyspie Iberyjskim. Słowo alfajores pochodzi prawdopodobnie od arabskiego al-fakher, oznaczającego coś luksusowego, albo al-hasú — “nadziewany”. Andaluzyjskie alfajores mają walcowaty kształt; lepi się je z masy przygotowywanej z mąki, migdałów, orzechów laskowych, miodu i korzennych przypraw: cynamonu, gałki muszkatołowej, ziaren kolendry i mielonych goździków. Posypuje się je chmurką cukru pudru, każde ciastko zawija w papier jak cukierek i układa w drewnianych lub kartonowych skrzyneczkach. W wielu miejscach Hiszpanii alfajores można kupić w okresie Bożego Narodzenia. W andaluzyjskim miasteczku Medina-Sidonia, gdzie przepisy na alfajores są w wielu domach przekazywane z pokolenia na pokolenie, są dostępne przez cały rok.   


W XVI wieku alfajores z Hiszpanii trafiły do Ameryki Południowej i tam szybko się popularyzowały, głównie za sprawą misjonarzy. Świąteczne ciasteczka przeszły kompletną przemianę, dostosowując się do lokalnych składników i tradycji. Zaczęto dodawać do nich mąkę z manioku lub kukurydzy, a miód zastąpiono nadzieniem z dulce de leche, czyli słodkiego kajmaku. Alfajores podbiły serca Argentyńczyków — dziś to właśnie ich kraj jest największym producentem i konsumentem słodkich ciasteczek na świecie. Popołudniowy kubek mocnej yerba mate i talerz ciasteczek to ważna część kulinarnej kultury Argentyny.

Najpopularniejsza wersja południowoamerykańskich alfajores to posypane cukrem pudrem maślane ciasteczka z nadzieniem z dulce de leche i wiórkami kokosa. Wielu zwolenników mają też alfajores marplatenses, pochodzące z nadmorskiego miasteczka Mar de Plata (prowincja Buenos Aires) ciasteczka, które oblewa się gorzką czekoladą. Zdarzają się też alfajores z lukrem i bezą, wypełnione marmoladą, musem czekoladowym, pastą z pigwy albo masłem orzechowym. Warto jednak zacząć od najbardziej typowej wersji z kajmakiem i kokosem: wiórki kokosowe lekko przełamują słodycz masy krówkowej i świetnie pasują do kruchego ciasta.


Przepis: Alfajores 

 około 30 ciasteczek

200 g mąki pszennej
300 g mąki kukurydzianej
2 łyżeczki proszku do pieczenia
1/2 łyżeczki sody oczyszczonej
szczypta soli
250 g miękkiego masła
150 g cukru
2 łyżki cukru waniliowego
skórka z starta z jednej cytryny
4 duże żółtka

oraz:

1 puszka masy krówkowej
pół szklanki wiórków kokosowych

 

W dużej misce mieszamy dwa rodzaje mąki, proszek do pieczenia, sodę oczyszczoną i sól.

Za pomocą miksera ubijamy masło z cukrem, cukrem waniliowym i startą skórką z cytryny na jasną, puszystą masę. Dodajemy żółtka i ubijamy jeszcze przez minutę.

 Dodajemy suche składniki i szybko zagniatamy gładkie ciasto.

Ciasto owijamy folią i wstawiamy do lodówki na co najmniej godzinę.

 

Piekarnik nagrzewamy do 180 stopni.

Ciasto wyjmujemy z lodówki i czekamy kilka minut.

 

Podsypujemy stolnicę mąką i rozwałkowujemy schłodzone ciasto na grubość około 5 milimetrów. Za pomocą foremki lub szklanki wycinamy okrągłe ciasteczka.

 

Ciasteczka układamy na wyłożonych papierem do pieczenia blachach.

Pieczemy przez około 8-10 minut, aż brzegi ciastek zaczną nabierać złotego koloru. Studzimy na blasze. W razie potrzeby możemy upiec ciasteczka w partiach — wtedy oczekujące na swoją kolej ciasteczka najlepiej włożyć do lodówki.

 

Połowę wystudzonych ciasteczek smarujemy masą krówkową, posypujemy kokosem i przykrywamy drugim ciastkiem. Boki ciasteczek obtaczamy w wiórkach kokosowych.