Posted on

Śródziemnomorski Paryż

Hasło „miasto śródziemnomorskie” mało komu przywodzi na myśl Paryż. Gorący Neapol, malowniczy Dubrownik, a nawet atlantycką przecież Lizbonę, ale Paryż? Miasto ludzi zasznurowanych w surdutach konwenansów, chłodnej rezerwy i kartezjańskiej logiki, stonowanych barw i nieuprzejmych kelnerów. Od Morza Śródziemnego dzieli go prawie tysiąc kilometrów i wielka przepaść kulturowa. Wielbiciele dzikich temperamentów i ludzkiego ciepła nie mają tu czego szukać.

To prawda, ale jak mawiał ksiądz Tischner, istnieje jeszcze „też prawda” i nawet pod sztywnym surdutem można dopatrzyć się miękkiej podszewki. A tropienie śladów Środziemnomorza w mieście (sztucznych) świateł pozwala wyjść z kolein kliszy.

Po pierwsze populacja. „Prawdziwych” paryżan jest mało, prawie każdy przyjechał tu skądś, a wielu właśnie znad morza – za pracą, na studia, dla kariery. Francja jest krajem niezwykle scentralizowanym (wystarczy spojrzeć na mapę połączeń kolejowych, żeby przekonać się, że wszystkie drogi prowadzą do stolicy) i bez „rubryczki Paryż” żaden życiorys nie jest kompletny. Nie brak tu więc nicejczyków, marsylczyków czy nawet przybyszów z egzotycznych terytoriów zamorskich, którzy w szarych paryskich klitkach tęsknią za bryzą i lazurem. Bardzo liczne są też diaspory: włoska, hiszpańska i portugalska, bo długa tradycja kontaktów z Francją i kryzysy gospodarcze przywiodły ich tu za chlebem. A skoro już tu są, to próbują przeszczepić trochę swoich tradycji. W Paryżu można bez trudu kupić włoską oliwę, zjeść prawdziwe pastéis de nata czy uraczyć się paellą. Działają też stowarzyszenia, instytuty kulturalne i księgarnie. Wystarczy trochę się postarać, żeby znaleźć południową enklawę.

Można powiedzieć, że to obecność namiastkowa – próba przeszczepienia kawałka ojczyzny na obcy grunt. Na szczęście jest on całkiem żyzny, gdyż wbrew pozorom nawet pod beżową bluzeczką paryżanki i czarnym golfem paryżanina bije romańskie serce. A tym, co wyróżnia kulturę romańską, jest między innymi (i w dużym uogólnieniu) stosunek do przyjemności. Bardzo pozytywny. Tam gdzie protestanccy Germanie trzymają dyscyplinę, a katoliccy Słowianie walczą z poczuciem winy, Francuzi bez oporów sprawiają sobie przyjemności. Na co dzień i od święta, drobne i bardziej ekstrawaganckie. Philippe Delerm rozpływał się nad pianką na zimnym piwie, Amelia uwielbiała wkładać rękę do worka ze zbożem. Postawą francuskiej sztuki dobrego życia są właśnie drobnostki. Szukanie wszelkich sposobów na umilanie sobie życia.

Nie chodzi tu o rozbuchany hedonizm, raczej dbałość o szczegóły. Nastawiony na ciężką harówkę Polak czy energiczny Amerykanin musi się przyzwyczaić, że tu przerwa obiadowa trwa godzinę, dzieci co sześć tygodni mają wakacje, a po najlepszą bagietkę warto swoje odstać. Kawę, owszem, można wypić w domu, ale przyjemniej zajść do kawiarni. A już najprzyjemniej usiąść na zewnątrz i wystawić twarz do słońca, więc nawet najmniejszy lokalik dumnie szczyci się swoim terasse. W supermarketach pełno czekolad, ale o ile pyszniej od czasu do czasu zajść do prawdziwej czekoladziarni i kupić cukiernicze cudeńko w ładnym puzderku. Czemu pić z grubego kubasa, skoro można mieć ładną filiżankę? Albo nosić bawełniane barchany, skoro, nawet w podeszłym wieku czy zaawansowanej ciąży, można sprawić sobie koronkową bieliznę? Katować się na siłowni, skoro można porozciągać się parku albo pójść na łagodną sofrologię. Owszem, pocałunek na przywitanie, la bise, to konwencja, ale całowanie i inne cielesne przyjemności są tu w cenie. Przyjemność odmieniania jest tu przez wszystkie przypadki, przy stole i w sypialni, na co dzień i od święta. Owszem, życie jest ciężkie, metro zapchane, a dzień pracy długi. Ale to tym bardziej powód, żeby wypełniać szczeliny istnienia pianką przyjemności.

Zdjęcie główne: Ogrody Luksemburskie

 

Posted on

Irene Vallejo, Nieskończoność w papirusie

Termin bestseller kojarzy mi się z tekstami, które nie wymagają zbyt wiele od czytelnika; ja zaś lubię czuć, że lektura stanowi dla mnie jakiś rodzaj wyzwania: każe zadać sobie pytania, pogłębić wiedzę, zmienić punkt widzenia. Sięgając po obszerny, bo kilkusetstronicowy esej Vallejo, nie spodziewałam się zbyt wiele –  wiedziałam wszak, że prawa do jego publikacji sprzedano do ponad 40 krajów.

Okazuje się jednak, że źle oceniłam nie tylko samą książkę, ale także liczne grono czytelników, dzięki którym Nieskończoność w papirusie bestsellerem się stała. Jakże piękna to pomyłka, ileż daje nadziei na przyszłość! Okazuje się bowiem, że tysiące ludzi na całym globie chcą czytać o historii starożytnej; chcą spędzać czas, uczestnicząc w dialogu bogatym i zachęcającym do głębokiej refleksji; wreszcie: kochają książki i wszystko, co się z nimi łączy. To w końcu o książkach właśnie traktuje ta wspaniała publikacja.

Podzielono ją na dwie zasadnicze części: pierwszą, poświęconą starożytnej Grecji, i drugą, skupiającą się na Rzymie. Z tych antycznych krain trafiamy nierzadko do Wenecji, Filadelfii czy Londynu, podróżując zarówno w przestrzeni, jak i w czasie. Przyglądamy się pierwszym książkom w historii; obserwujemy teksty spisywane w kamieniu i glinie, na skórze, jedwabiu czy drewnie, ale też na papierze i ekranach komputerów. Odwiedzamy dawne biblioteki, gładzimy zwoje ułożone na tamtejszych półkach i siadamy przy biurkach wraz z największymi mędrcami w historii. Ruszamy też na pola bitwy pełne krwi, bo o książki toczono wojny, ryzykując życie, dobytek i reputację. Czy tego chcemy, czy nie, naszą cywilizacją od wieków rządzi przecież słowo…


To, co w opowieści Vallejo zachwyca najbardziej – obok wiedzy, skrupulatnie przeprowadzonej kwerendy, gawędziarskiej swady i potoczystości stylu – jest nieustanne odnoszenie dawnej historii do współczesności. Z warsztatów skrybów wielokrotnie przenosimy się do znanych europejskich czytelni, Safona inspiruje nas do rozważań o kobiecych głosach w literaturze, a Seneka prowadzi wprost do dyskusji o postprawdzie. Dochodzą do tego wspomnienia samej autorki, która dzieli się refleksją z niejednej lektury, wspomnieniami z dzieciństwa, studiów czy podróży. Dzięki temu wyprawa do świata sprzed wieków przestaje być akademickim ćwiczeniem czy nudną szkolną lekcją, a staje fascynującą, wielowątkową przygodą. Aby ją przeżyć, wystarczy lubić czytać.

Nieskończoność w papirusie okazała się książką, którą przeczytałam jednym tchem zaraz po jej zakupie. Teraz, kilka miesięcy później, nadal trzymam ją pod ręką, by zaglądać do niej raz po raz. Okładka jest już sfatygowana, nosi ślad spotkania z kawą… Czytam na wyrywki, fragmentami: a to o Aleksandrii i Kleopatrze, a to o procesach sądowych pisarzy ironistów. Serwuję sobie kilka stron o Owidiuszu i cenzurze albo wypisuję cytaty o niebezpieczeństwie, które czyha na pożyczających książki. Z radością odkrywam porównanie mojego ukochanego Levinasa do Herodota albo przenoszę się myślą do renesansowej florenckiej biblioteki, której budowę sfinansował Kosma Medyceusz. Jak już mówiłam, rzadko czytam bestsellery. Tym razem ogromnie cieszę się, że to uczyniłam.

Irene Vallejo, Nieskończoność w papirusie. Fascynujące dzieje książki od czasów starożytnych, tłumaczyła Zofia Siewak-Sojka, Post Factum (G.W. Sonia Draga), 2021

 

Posted on

Podcast o Rzymie, znowu! Lente – podcast o kulturze śródziemnomorskiej S03E8

Posłuchaj moich opowieści o Morzu Śródziemnym – teraz na Spotify, Youtube, Apple, Google i innych popularnych platformach podcastowych oraz bezpośrednio tutaj, na stronie magazynu “Lente”.

W trzecim sezonie podcastu zapraszam Cię do wspólnej refleksji nad kwestią TOŻSAMOŚCI. W jaki sposób widzą siebie mieszkańcy Śródziemnomorza, co ich łączy, a co dzieli? W jaki sposób odczuwają i wyrażają swoją odrębność, jakie historie opowiadają na swój temat? Poznaj je bliżej w naszym podcaście!

O Rzymie powiedziano już wszystko, a jednak, po raz kolejny, zapraszamy Was do rozmowy o nim. Co to znaczy być rzymianinem? W jaki sposób Rzym dotknięty jest procesem gentryfikacji? Co ma Rzym do pałaców, a co do groteski? Z tego odcinka podcastu dowiesz się również, jakie jest znaczenie nazwy “Rzym”, jaki mało znany szlak odkryłam tam ostatnio, dokąd udać się po najwspanialsze rzymskie smaki oraz jakie skarby mogą skrywać się w piwnicach tamtejszych banków.

Prowadzenie i montaż: Magda Miśka-Jackowska
Produkcja: Michał Woźniak

 

Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej o kwestiach poruszonych w podcaście, zapraszamy serdecznie tutaj:
🔹 Julia Wollner: La Panella. Rzymskie śniadanie
🔹 podcast: Podróże w czasie
🔹 podcast: Wszystkie drogi prowadzą do Rzymu
🔹 Pilar Fogliati: Dialetti romani
Posted on

Jestem tysiącami lat historii. Słów kilka o marokańskiej tożsamości

Na marokańską tożsamość składają się stulecia niczym nieograniczonej wolności, przeplatane długimi okresami niespodziewanych podbojów, dziedzictwo rdzennej ludności kraju, długie lata kolonializmu francuskiego, hiszpańskiego oraz portugalskiego, kojarząca się z niepodległością monarchia, współistnienie wielu, czasem zupełnie różnych kultur, języki, które stały się odbiciem tej różnorodności, terytorium i kwestia Sahary Zachodniej silnie jednocząca większość mieszkańców Królestwa Zachodu, aż wreszcie przynależność do kontynentu afrykańskiego przy jednoczesnej bliskości Europy. Zacznijmy jednak od samego początku.

 

Imazighen – rdzenni mieszkańcy Maroka

W starożytności, zanim ziemie północnej Afryki padną ofiarą najazdów obcych ludów, wśród których znajdą się między innymi Fenicjanie, Rzymianie, Bizantyjczycy, a w końcu Arabowie, Maroko zamieszkują liczne plemiona. Niektóre z nich prowadzą osiadły tryb życia; inne, nomadyczne przenoszą się z miejsca na miejsce. Są dumne i zupełnie niezależne. Nazywają siebie „Imazighen” (w liczbie pojedynczej „Amazigh”) – „Wolnymi ludźmi”. Wieki później to prawdopodobnie Rzymianie przezwą ich pochodzącym z greki słowem „barbaros”, oznaczającym kogoś, kto mówi niezrozumiałym językiem, a więc trudno się z nim porozumieć. Tak rodzi się określenie „Berberowie”, którego rdzenni mieszkańcy Maghrebu nie lubią z powodu skojarzeń, jakie nieuchronnie budzi. W Maroku nazywani są zazwyczaj Chleuh.

Imazighen, wśród których znajdują się także animiści, mają swoje własne politeistyczne wierzenia, przenikające się z wierzeniami reszty antycznego świata, swój własny język oraz alfabet zwany tifinagh. Za czasów wojen punickich tworzą własne państwa: królestwo Numidii oraz wspaniałe królestwo Mauretanii. Ich rozległe ziemie ciągle od nowa przemierzają obcy najeźdźcy. I mimo że każdy z nich pozostawia za sobą trwały ślad, żadnemu nie udaje się podporządkować dumnych Chleuh.

Islam

Taki stan rzeczy trwa aż do VII wieku, kiedy to na horyzoncie pojawia się wzbudzająca postrach kawalkada nieznanych jeźdźców. Flagi, które powiewają w rozgrzanym wietrze i przez chwilę zasłaniają słońce, wykrzykują imię Boga. Przynoszą wiarę, która jest tu zupełnie obca. Jednak to ona właśnie pozostanie na tych terenach na zawsze, a Imazighen z czasem odwrócą się od dawnych bóstw. Zepchnięci na margines nigdy nie zapomną, kim są, nie utracą swojego języka ani swoich rytuałów. Rozpoczyna się arabskie panowanie, a Islam staje się już na zawsze jedyną religią.

Za pierwszego władcę Maroka uznaje się emira Idrissa ibn Abdallaha, który w VIII wieku zakłada dynastię Idrissów, a w niedalekiej przyszłości staje się również założycielem królewskiego miasta Fez. Przez następne stulecia władzę sprawują kolejne dynastie, kolejni emirowie, wezyrowie oraz sułtani.

Kolonializm, monarchia oraz inne historyczne wydarzenia

W 1927 roku, początkowo jako sułtan, na tronie zasiada Muhammad V. Okres jego panowania nie należy do najłatwiejszych. Od 1912 roku Marokańczycy cierpią pod jarzmem francuskiego protektoratu, a władca popiera ich walkę o niezależność. Jego postawa naturalnie nie podoba się kolonizatorom. Zostaje zesłany na Madagaskar, skąd wraca po dwóch latach, z miłością witany przez swoich podwładnych. Dla Marokańczyków staje się uosobieniem walki o wolność. Nadchodzi ona w 1956 roku: Maroko odzyskuje niepodległość (oprócz Francuzów wycofują się również Hiszpanie, których protektorat był jednak relatywnie spokojny), a w 1957 Muhammad V zostaje pierwszym królem kraju.

Po jego śmierci tron obejmuje kolejny legendarny władca Hassan II. Król studiuje prawo na francuskim uniwersytecie w Bordeuax. Słynie z inteligencji, elokwencji, oczytania, a także z tego, że rządzi żelazną ręką. Próbując zdemokratyzować kraj, tworzy pierwszą marokańską konstytucję, jedocześnie czyniąc Islam religią państwową. Zapomina jednak o rdzennych mieszkańcach Maroka, którzy cały czas walczą o własne prawa oraz uznanie ich kulturowego dziedzictwa. W 1973 roku kolejny już raz występują przeciw dyskryminującej polityce rządu. W górach Atlas wybucha brutalnie stłumione powstanie. Podobnie dzieje się siedem lat później w paśmie Rif.

W 1975 roku Hassan II wpada na pomysł, który na zawsze pozostanie w pamięci Marokańczyków. Zwołuje słynny „Zielony Marsz”. 6 listopada tego samego roku trzysta pięćdziesiąt tysięcy nieuzbrojonych poddanych króla rusza w wielkim pochodzie na Saharę Hiszpańską, dziś zwaną Saharą Zachodnią. Niosą ze sobą tysiące flag, wypełniając niekończącą się przestrzeń pieśnią. Zgodnie z zamysłem władcy ten symboliczny marsz ma przekonać Hiszpanię, aby swoje wieloletnie zwierzchnictwo nad spornym terenem przekazała marokańskiemu królestwu. Mimo że kwestia Sahary Zachodniej do dziś pozostaje nierozstrzygnięta i budzi spore kontrowersje, 6 listopada staje się świętem narodowym, co roku hucznie obchodzonym przez Marokańczyków.

W 2001 roku, już za panowania nowego króla, reformatora Muhammada VI, powstaje Królewski Instytut Kultury Amazigh (IRCAM). W lipcu 2011 roku na fali Arabskiej Wiosny Maroko przyjmuje nową konstytucję. Znajduje się w niej jeden z długo wyczekiwanych zapisów – język ludów Amazigh zostaje uznany obok arabskiego za język oficjalny. Od 2019 roku zgodnie z ustawą Marokańskiej Komisji Edukacji, Kultury oraz Komunikacji tamazigh ma być zapisywany alfabetem tifinagh i nauczany we wszystkich państwowych placówkach edukacyjnych. Cztery lata później Nowy Rok Imazighen zwany Yennayer staje się oficjalnym świętem państwowym.

Żydzi

Marokańscy Żydzi od zawsze stanowią ważną cześć społeczeństwa. Przed założeniem państwa Izrael w kraju żyje ich ponad 250 tysięcy. Jest to największa społeczność żydowska w muzułmańskim świecie, posługująca się tamazigh, a także językiem judeomarokańskim lub judeohiszpańskim. W 1940 roku nazistowski rząd Vichy próbuje narzucić w Maroku antysemickie dekrety, zgodnie z którymi Żydzi mają być wyłączeni ze sprawowania funkcji publicznych, umieszczeni w gettach i częściowo deportowani do Europy. Ówczesny sułtan, a później pierwszy król Maroka Muhammad V, odmawia.

W 2021 roku Muhammad VI również wykonuje ważny gest w stronę tej społeczności. Rozpoczyna proces renowacji setek miejsc związanych z dziedzictwem żydowskim w Maroku. Są wśród nich synagogi, cmentarze (między innymi ogromny, bo liczący tysiące grobów cmentarz żydowski w Fezie). W planie jest również przywrócenie nazw niektórych żydowskich dzielnic. Pod koniec 2022 roku na Politechnice Mohammeda VI w Marrakeszu zostaje otwarta pierwsza synagoga uniwersytecka arabskiego świata.

Afrykańskość oraz europejskość

Skomplikowana historia Maroka i wynikająca z niej różnorodność etniczna oraz kulturowa, o których pisałam powyżej, są nieodłącznymi składnikami tożsamości mieszkańców północnoafrykańskiego królestwa. Dziedzictwo Imazighen, tak długo marginalizowane przez kolejnych władców, nabiera coraz większego znaczenia. Bardzo wielu młodych ludzi nadal walczy o prawa rdzennej ludności Maroka, nie tylko z radością odkrywając swoje korzenie, ale także, w znacznej mierze, inspirując się nimi. Niezwykle ważna jest też przynależność Marokańczyków do świata arabskiego, z którym łączy ich wspólna religia – islam, a w związku z tym również język świętej księgi Koranu – arabski. Maroko to także kraj afrykański i serca Marokańczyków biją właśnie dla tego kontynentu: wystarczy przez chwilę doświadczyć, jak celebrują Puchar Narodów Afryki. Jednocześnie zwracają się ku Europie, a przede wszystkim ku demokratycznym wartościom Śródziemnomorza, którego są częścią. I tak w 2004 roku wchodzi w życie nowy Kodeks Rodzinny, zmieniający znacznie sytuację kobiet, a w 2011 zostaje utworzona Narodowa Rada Praw Człowieka. To pierwszy państwowy organ zajmujący się tą niezwykle ważną kwestią tak długo tu zaniedbywaną, a także nieraz ulegającą bardzo poważnym naruszeniom.

Aby lepiej zrozumieć Marokańczyków oraz ich kraj, warto zapamiętać piękne słowa zawarte we wstępie do jego nowej konstytucji: Jako suwerenne państwo muzułmańskie, przywiązane do swojej jedności narodowej oraz integralności terytorialnej, Królestwo Maroka zamierza zachować w całej pełni i różnorodności swoją jedną i niepodzielną tożsamość narodową. Jego jedność, narodzona dzięki współbrzmieniu elementów arabsko-islamskich, Amazigh i saharyjsko-Hassani, była zasilana i wzbogacana przez wpływy afrykańskie, andaluzyjskie, hebrajskie, a także śródziemnomorskie.

 

Posted on

Włosi – życie to teatr. Spotkanie z Maciejem Brzozowskim. Lente – podcast o kulturze śródziemnomorskiej S03E7

Posłuchaj moich opowieści o Morzu Śródziemnym – teraz na Spotify, Youtube, Apple, Google i innych popularnych platformach podcastowych oraz bezpośrednio tutaj, na stronie magazynu “Lente”.

W trzecim sezonie podcastu zapraszam Cię do wspólnej refleksji nad kwestią TOŻSAMOŚCI. W jaki sposób widzą siebie mieszkańcy Śródziemnomorza, co ich łączy, a co dzieli? W jaki sposób odczuwają i wyrażają swoją odrębność, jakie historie opowiadają na swój temat? Poznaj je bliżej w naszym podcaście!

Spotykamy się dziś z Maćkiem Brzozowskim – italianistą, tłumaczem i publicystą, znawcą Włoch i autorem książki Włosi. Życie to teatr. Rozmawiamy o tym, jacy są Włosi. Dlaczego tak bardzo nas fascynują? Co oznaczają słynne słowa Massima D’Azeglia: Stworzyliśmy Włochy, teraz musimy stworzyć Włochów? Czy Włochy to tylko pojęcie geograficzne? Gdzie przebiega granica między włoską naturalnością a teatrem? Zapraszamy do wspólnego przyjrzenia się ulubionej nacji wielu Polaków.

Prowadzenie i montaż: Julia Wollner i Magda Miśka-Jackowska
Produkcja: Michał Woźniak

 

Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej o kwestiach poruszonych w tym odcinku podcastu, zapraszamy serdecznie do wysłuchania 20 audycji Julii Wollner i Magdy Miśki-Jackowskiej poświęconych wszystkim włoskim regionom. Emitowało je radio RMF Classic. Dostępne są tutaj.
Posted on

Cypr, Anglia i Furia. Rozmowa z Alexem Michaelidesem

Materiał powstał w ramach płatnej współpracy z wydawnictwem WAB.

 

Spotykamy się dzień przed premierą Twojej najnowszej powieści, zatytułowanej Furia, której akcja rozgrywa się na małej greckiej wyspie. Od razu zauważyłam informację podaną na okładce, że furia to rodzaj wiatru wiejącego na Morzu Egejskim. Mnie, miłośniczce mitów, słowo to kojarzy się raczej z Eryniami, boginiami zemsty.

Mamy jeszcze furię jako rzeczownik pospolity, czyli gwałtowny napad złości. Wiatr, który hula nad greckimi wyspami, bywa do takich napadów bardzo podobny. Oficjalnie nikt nie nazywa go furią – skorzystałem tu z mojej licentia poetica. Jadąc do Grecji i trafiając na to zjawisko, zrozumiesz jednak doskonale, że moje skojarzenie jest trafne. Co ciekawe, turyści odwiedzający greckie wyspy nie są świadomi, jak bardzo wiatr może wpłynąć na ich wakacyjne doświadczenia. Ja, mając jakieś 20 lat, spędzałem letni urlop na Mykonos. Wiało tak mocno, że przez kilka dni do portu nie zawijały żadne statki; nie można też było się z wyspy wydostać.

Biedny Alex, uwięziony na Mykonos… Znam gorsze życiowe dramaty!

(śmiech) Ja też, ale przyznasz, że dla autora powieści kryminalnych może to być inspirujące. Naprawdę nie ma stamtąd jak uciec! Wspomnienie uziemienia na Mykonos pozostało ze mną na długie lata; czekałem poniekąd, by je wykorzystać. Fakt, że Furie – po grecku w zasadzie Erynie, bo Furie są ich rzymskim odpowiednikiem – to także boginie gniewu i zemsty, zamieszkujące Ereb, czyli najciemniejszą część Hadesu, również prosił się o wykorzystanie. Mitologia grecka stanowi dla mnie wielkie źródło inspiracji i ważną część mojego kulturowego dziedzictwa – urodziłem się przecież na Cyprze. W szkole nie czytamy tam Szekspira, tylko uczymy się o Afrodycie! Wychowawszy się na wyspie, wiem, że na  niewielkim kawałku ziemi emocje potrafią sięgać zenitu; stają się bardziej intensywne niż na kontynencie. Na wyspie wszystko podlega pewnemu rodzajowi wzmocnienia, jest jakoś dodatkowo podkręcone. Bohaterowie mojej książki też tego doświadczają. Wydawało mi się więc, że Furia to dobry pomysł na tytuł. Lubię takie znaczeniowe zbiegi okoliczności.

Alex Michaelides, fot. Kuba Celej
Alex Michaelides, fot. Kuba Celej


Rozmawiasz z miłośniczką Marka Aureliusza, który mawiał, że świat to siatka połączeń. Uwielbiam je tropić, a w wypadku Twojej powieści nie mogło być inaczej. Od razu, kiedy otworzyłam książkę, zauważyłam, że podzielona jest na akty, niczym w teatrze. Bawisz się konwencją dramatu, który też jest przecież greckim wynalazkiem. Twoja grecka tożsamość cały czas dochodzi do głosu! Świadomie dajesz jej przemówić?

Teatr mam we krwi. Nie wiem, czy to kwestia pochodzenia, ale pasjonuje mnie on i to z wielu perspektyw, także tej aktorskiej. Przez lata zajmowałem się amatorsko graniem – to wspaniała przygoda. Wątek teatru jest w Furii obecny na różne sposoby, choćby ze względu na zawody wykonywane przez głównych bohaterów. Jeden z nich prowadzi ciągły dialog z czytelnikiem.

Przedstawiłem w tej powieści świat, który bardzo dobrze znam, bo poza pisaniem książek zajmuję się również scenopisarstwem. Mam wielu przyjaciół wśród reżyserów, wśród aktorów teatralnych i filmowych. Wracając zaś do zbiegów okoliczności czy, jak je nazywasz, połączeń – dla mnie bardzo ważne jest, by książka była czymś więcej, niż tylko opisem pewnej historii z zaskakującym zakończeniem. Interesuje mnie psychologia – to zresztą kolejna rzecz, którą zajmowałem się w życiu na poważnie, bo studiowałem psychoterapię.

Chcę i lubię przyglądać się ludziom, a potem, na podstawie tych obserwacji, lepić swoich bohaterów. W najbliższych latach mam zresztą zamiar wydawać książki trochę rzadziej – właśnie dlatego, że chcę delektować się procesem obserwacji, a następnie tworzenia.

Mówisz, że chcesz, by Twoje książki były „czymś więcej”, a mnie od razu przypomina się Twoja mama, Brytyjka. Na stronie internetowej alexmichaelides.com, na której nie brakuje humorystycznych fragmentów, określasz ją mianem literackiej snobki, która nigdy nie sięgnęłaby po kryminał.

Oczywiście, to jej zasługa. Geny to geny; wychowanie też robi swoje. Sam mam w sobie sporo ze snoba; nudzą mnie historie pozbawione głębszego dna. Jako nastolatek dorwałem się do kolekcji książek Agathy Christie, które należały do mojej siostry. Przeczytałem je wszystkie jednym tchem. Na pewno miały one wpływ na drogę, którą wybrałem, ale powiedzmy sobie szczerze: choć świetnie napisane, nie są one niczym więcej, niż czytadłami.

W Pacjentce, mojej pierwszej książce, próbowałem podzielić się doświadczeniami z pracy na oddziale psychiatrycznym, gdzie byłem kiedyś zatrudniony. To skomplikowany świat, który jest dla mnie czymś więcej, niż tylko tłem dla pewnej sekwencji wydarzeń. Swoją drogą, dzisiaj nie używa się już tak często określenia „kryminał” – zauważ, że przeważa „thriller”. Z mojego punktu widzenia są to wszystko kategorie, które pewnie ułatwiają pracę wydawcom i specjalistom od marketingu, ale niekoniecznie przystają do moich powieści. Furię widzę bardziej jako studium psychologiczne. Może to właśnie powód, dla którego nawet moja mama zaczęła dzisiaj czytać kryminały – często więcej w nich psychologii niż klasycznych historii o detektywach.

Fot. Laura Bielak
Fot. Laura Bielak


Ja byłam zaskoczona, przeczytawszy w materiałach otrzymanych od wydawcy, że greckie wyspy to doskonałe tło dla historii kryminalnej. Domyślam się, że nie chodzi o piękne krajobrazy czy zachwycającą przyrodę.

Odwołam się znowu do Agathy Christie i książki I nie było już nikogo. Jej akcja również rozgrywa się na wyspie. Zamknięta przestrzeń pozwala ograniczyć liczbę podejrzanych – masz pewność, że nikt, kto mógł być winny zbrodni, nie zniknie nagle z horyzontu. Nie ja wpadłem więc pierwszy na ten pomysł. Druga sprawa to fakt, że lubię pisać o miejscach, które dobrze znam, bo wówczas mogę skupić się na moich bohaterach, a nie na zastanawianiu się, czy dobrze opisałem jakąś lokalizację. W moich wcześniejszych książkach pojawił się więc szpitalny oddział oraz zamknięcie w murach uniwersytetu – wybranego dlatego, że sam studiowałem w Cambridge. Wybór lokalizacji jest zresztą ważny nie tylko ze względu na fabułę, ale z troski o samego siebie. Powieść pisze się kilka lat – dobrze jest spędzić je myślą w miejscu, które jest ci w jakiś sposób bliskie, które nadal cię fascynuje, którego chcesz się w pewnym sensie uczyć. Furię napisałem, będąc na Cyprze. Gdy potrzebowałem inspiracji, wystarczyło, że spojrzałem za okno. Nie bez znaczenia jest też to, co mówiłem wcześniej o mitologii, z którą na wyspach greckich obcuje się na każdym kroku, a która dla mnie jest niewyczerpanym źródłem inspiracji. To truizm, że mity, które mają tysiące lat, pozostają nadal w pełni aktualne. A jednak muszę ten truizm wypowiedzieć! Sięgam do nich nieustannie, bo jest tu wszystko: pasje, namiętności i zwroty akcji, których nie wymyśliłby dzisiaj najlepszy scenarzysta.

Wspominałeś, że grecka starożytność jest częścią Ciebie. Stanowisz, jeśli mogę tak powiedzieć, ciekawą mieszankę genów: masz brytyjską mamę i cypryjskiego tatę, a kultury Cypru nie byłoby bez kultury greckiej.

Grecję i Cypr łączy nie tylko kultura, ale też język, choć wyspa stanowi osobne państwo od 1960 roku; wcześniej była brytyjską kolonią. Dialekt cypryjski to dialekt języka greckiego; posługuje się nim ok. 800 000 osób. Zapisywany jest tym samym alfabetem. W szkołach korzystamy z greckich podręczników; uczymy się tego samego, co greckie dzieci.

Jeśli chodzi o tożsamość narodową, to powiem Ci, że u mnie w domu zawsze panował narodowościowy konflikt. Używam słowa „konflikt” całkiem świadomie, żeby podkreślić, że to nie przelewki! (śmiech) I cieszę się, że poruszamy tu tę kwestię, bo myślałem o niej nie dalej, jak dzisiaj rano – zdecydowałem niedawno, że to właśnie temu „konfliktowi” poświęcę moją kolejną książkę. Mam o czym opowiadać. Z dzieciństwa pamiętam na przykład nieustające walki o jedzenie. Wiesz, jak wielkie dziedzictwo kulinarne wnosi do każdego domu Wielka Brytania (śmiech), i wyobrażasz sobie, jak wspaniale wypada ono na tle kuchni cypryjskiej… Ta zaś jest po prostu nie do opisania. To nie tylko bogactwo kuchni greckiej, ale także silne wpływy bliskowschodnie, obecne ze względu na położenie geograficzne. Pamiętam, że moja babcia, mama ojca, miewała wątpliwości, czy jestem odpowiednio karmiony, i ku oburzeniu mojej mamy potrafiła wysłać mi obiad taksówką!

Cypr, fot. Danny Giebe

 

Mówiąc poważnie – a Ty, mając mieszaną rodzinę, na pewno doskonale mnie zrozumiesz – dzisiaj w swoim pochodzeniu widzę tylko bogactwo, żadnych wad. Mogę czerpać z dwóch kultur, mam dwa domy. Oba kocham tak samo. Kiedy byłem dzieckiem i nastolatkiem – wyjechałem z Cypru dopiero w wieku 18 lat – moje dni były podzielone. W szkole rozmawiałem tylko po grecku, uczyłem się ze wspomnianych greckich podręczników, byłem jednym z wielu grecko-cypryjskich dzieci. Potem wracałem do domu, gdzie witała mnie mama, gdzie mówiliśmy po angielsku i gdzie do czytania podtykano mi Margaret Atwood czy Henry’ego Jamesa. Dzisiaj nieustannie kursuję między Londynem a Cyprem, choć przyznam, że po Brexicie jest mi lepiej poza Anglią. Będąc w Grecji czy na Cyprze, czuję, że jestem w moim europejskim domu – a Europa jako idea kulturowa jest dla mnie bardzo ważna. W Anglii zacząłem zauważać pewien dystans od tej idei. To jednak osobny świat. Niedawno zdałem sobie zresztą sprawę, że nie myślę o sobie jako o Angliku czy o Cypryjczyku, tylko jako o Europejczyku. To właśnie to słowo najlepiej mnie określa.

Piszesz jednak po angielsku.

Owszem, bo tak ułożyło się moje życie: moja edukacja otrzymała brytyjskie ramy. Dziś nie władam greckim tak dobrze, jak bym chciał. Myślę po angielsku. Zaraz po spotkaniach w Warszawie jadę do Aten, ale będzie mi tam towarzyszył tłumacz, bo obawiam się, że nie każdą myśl będę potrafił precyzyjnie wyrazić. Wydaje mi się jednak, że moja emocjonalność jest śródziemnomorska.

Co najbardziej kochasz w Cyprze?

To będzie banał, ale słońce. I jedzenie. Uwielbiam też cypryjską przyrodę. Mamy przepiękne plaże. Nikt nie odbierze mi wspomnień z dzieciństwa, kiedy po lekcjach biegłem z kolegami nad morze i pływaliśmy w ciepłej, krystalicznie czystej wodzie. Cypr był wtedy – i jest nadal, choć może ciut mniej – bardzo bezpieczną wyspą. Pamiętam, że nie zamykało się domów na klucz, zostawiało się otwarte samochody… To cudowne miejsce do dorastania.

Fot. Laura Bielak
Fot. Laura Bielak


A jednak, gdy skończyłeś 18 lat, zostawiłeś to cudowne miejsce i pojechałeś do Anglii, gdzie sporo eksperymentowałeś z rozmaitymi zajęciami. Studiowałeś literaturę angielską w Trinity College, grałeś w teatrze, potem szykowałeś się do zawodu psychoterapeuty, pisałeś i piszesz scenariusze filmowe. Tożsamość to nie tylko narodowość, ale także to, jak postrzegamy siebie w pracy – ważnej części codzienności. Pozwól więc, że spytam: jesteś „pisarzem” czy „także pisarzem”?

Pisarzem, zdecydowanie. To zajęcie jest mi najbliższe i tak o sobie myślę.  I wydaje mi się, że byłem tym pisarzem od zawsze, a przynajmniej odkąd skończyłem 8 lat. Jakimś dziwnym trafem wszedłem później na ścieżkę, która wiodła mnie okrężną trasą, ale wróciłem tam, gdzie być powinienem. Myślę, że każdy czytelnik ma za sobą podobne doświadczenia – w dzisiejszych czasach zdarza się to nam wszystkim. Krążysz, kombinujesz, aż nagle zdajesz sobie sprawę, że, choć robisz tyle różnych rzeczy, to właśnie ta jedna daje ci najwięcej radości. Życie jest krótkie, więc czuję, że mam wiele szczęścia, mogąc pracować właśnie w zawodzie, który daje mi najwięcej frajdy. Jak powiedział kiedyś Noël Coward – uwielbiam ten cytat! – work is more fun than fun. W pracy jest więcej zabawy niż w samej zabawie. Tak właśnie jest u mnie i tego się trzymam.


Na koniec muszę zapytać Cię o dedykację w Twojej książce: „Dla Umy”. To imię kojarzy mi się tylko z Umą Thurman…

Tak, napisałem tę książkę dla niej, to moja kochana przyjaciółka. Pracując nad tekstem, miałem ją cały czas w głowie – główna bohaterka jest nią mocno inspirowana.

A czy wiesz, że Uma Thurman grała Meduzę w pierwszej ekranizacji powieści Percy Jackson i Bogowie Olimpijscy? Zwróciła mi na to uwagę moja najstarsza córka, przeglądając Twoją książkę, gdy ja szykowałam się do wywiadu z Tobą.

Ojej, tak, rzeczywiście! Nie widziałem tego filmu. I nigdy nie przeszło mi to przez myśl – ja kojarzę Umę raczej z Kill Bill.
Cóż, mity greckie są wszędzie – nawet tam, gdzie ich nie widzimy. Masz rację… nawet nie pomyślałem, że zadedykowałem Furię Meduzie.

Polecamy: Alex Michaelides, Furia, tłumaczyła Agnieszka Wyszogrodzka-Gaik, WAB 2024
Posted on

Salame di cioccolato

Wbrew nazwie, salame di cioccolato jest w pełni wegetariańskie – suszoną kiełbasę przypomina tylko z wyglądu. Grube plastry słodkiego salami to mozaiki z czekoladowej masy, kawałków herbatników, orzechów laskowych i migdałów. Podobny do polskiego bloku czekoladowego deser jest popularny na świątecznych stołach we Włoszech i w Portugalii.

 

We Włoszech salame di cioccolato towarzyszy wielu uroczystościom, przede wszystkim tym związanym z Wielkanocą. Deser jest popularny w całym kraju, a jego włoska wersja powstała prawdopodobnie na początku XX wieku na Sycylii, gdzie, pod nazwą salame turco, czekoladowe salami uznaje się za tradycyjny produkt regionalny. Nie wiadomo, czy wersja portugalska, salame de chocolate, powstała niezależnie, a jeśli nie, to nie ma pewności, kto był pierwszy. Nie ma jednak wątpliwości, że słodkie salami jest w Portugalii równie popularne, przede wszystkim w okresie wielkanocnym.

Przepis na czekoladowe salami jest trochę inny w każdym domu. Niektórzy robią go z dodatkiem kakao, inni używają gorzkiej czekolady; są wersje z jajkami lub bez, z mlekiem lub tłustą śmietaną, oraz, oczywiście, z różnymi dodatkami. W najprostszej wersji salame można zrobić z samymi herbatnikami; częstym dodatkiem są też orzechy, w różnych konfiguracjach i proporcjach: laskowe, włoskie, pistacje, migdały. Niektórzy dodają do deseru suszone owoce i kandyzowany imbir, albo kawałki torrone, czyli włoskiego nugatu. W Portugalii masę aromatyzuje się dodatkiem słodkiego porto, we Włoszech filiżanką mocnego espresso.

Niezależnie od wersji, salame di cioccolato to bardzo prosty deser, który nie wymaga użycia piekarnika. Przygotowanie go zajmuje kilkanaście minut, co w świątecznym chaosie bywa nieocenione. Można zrobić go wieczorem i zostawić na noc w lodówce (salami musi stwardnieć przez kilka godzin), a kolejnego dnia pokroić i podać.


Przepis: Salame di cioccolato

150 g herbatników
50 g orzechów laskowych
50 g pistacji
100 g masła
80 ml kremówki
200 g gorzkiej czekolady, np. 85% kakao

łyżka cukru pudru, do posypania

 

Herbatniki łamiemy na mniejsze kawałki i przekładamy do dużej miski.

Orzechy laskowe i pistacje prażymy na suchej patelni, dodajemy do miski i mieszamy z herbatnikami.

Czekoladę siekamy na kawałki.

W rondelku z grubym dnem rozpuszczamy masło na małym ogniu.

Wlewamy kremówkę i podgrzewamy przez około minutę, cały czas mieszając.

Zdejmujemy z ognia.

Dodajemy czekoladę, odstawiamy na chwilę, po czym mieszamy na lśniącą i gładką masę, do całkowitego rozpuszczenia się czekolady.

Masę czekoladową wlewamy do mieszanki herbatników z orzechami, dokładnie mieszamy.

Na blacie rozkładamy papier do pieczenia.

Wykładamy na niego masę i formujemy z niej wałek.

Zwijamy papier jak cukierek, mocno zaciskając końcówki.

Dodatkowo możemy przewiązać salami w kilku miejscach sznurkiem.

Wkładamy deser na kilka godzin do stwardnienia w lodówce.

Przed podaniem obtaczamy czekoladowe salami w cukrze pudrze.

Podajemy pokrojone na grube kawałki.

Przechowujemy w lodówce.

Posted on

Tożsamość talerza. Spotkanie z Natalią Mętrak-Rudą. Lente – podcast o kulturze śródziemnomorskiej S03E6

Posłuchaj moich opowieści o Morzu Śródziemnym – teraz na Spotify, Youtube, Apple, Google i innych popularnych platformach podcastowych oraz bezpośrednio tutaj, na stronie magazynu “Lente”.

W trzecim sezonie podcastu zapraszam Cię do wspólnej refleksji nad kwestią TOŻSAMOŚCI. W jaki sposób widzą siebie mieszkańcy Śródziemnomorza, co ich łączy, a co dzieli? W jaki sposób odczuwają i wyrażają swoją odrębność, jakie historie opowiadają na swój temat? Poznaj je bliżej w naszym podcaście!

Dlaczego nie na miejscu jest krytykowanie amerykańskiej wersji kuchni włoskiej? Jak narodziła się pizza z ananasem? Na czym polega prawdziwa dieta śródziemnomorska? W jaki sposób smaki łączą się z naszą tożsamością i jak budujemy ją poprzez jedzenie? Na te i wiele  innych pytań odpowiada nam Natalia Mętrak–Ruda, kulturoznawczyni i dziennikarka kulinarna, autorka strony Przeszłość od kuchni. Dyskutujemy także o tym, czy wegetarianizm rozpowszechnił się w krajach śródziemnomorskich, czy można wskazać, skąd pochodzi hummus oraz co ma jedzenie do polityki.

Prowadzenie i montaż: Julia Wollner i Magda Miśka-Jackowska
Produkcja: Michał Woźniak
Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej o kwestiach poruszonych w podcaście, zapraszamy serdecznie do lektury artykułów w magazynie “Lente”:
🔹 Julia Wollner: Historia odczytana z talerza
🔹 Julia Wollner: Historia makaronu w 10 daniach
🔹 Julia Wollner: Podcast “Wokół stołu”
Posted on

Primo Levi, Czy to jest człowiek, Rozejm, Pogrążeni i ocaleni

Wydawnictwo Czarne opublikowało właśnie wspaniały tom pism Prima Leviego (1919–1937). Zebrano w nim trzy książki włoskiego autora, Żyda, więźnia Auschwitz: Czy to jest człowiek, Rozejm oraz Pogrążeni i ocaleni. Jak zauważa w swojej przedmowie Dariusz Czaja, sprawiają one wrażenie jednego długiego tekstu rozpisanego na głosy. Mamy tu bowiem relację z obozu, opowieść o powrocie do rodzinnego domu i oraz studium obozowego świata.

Teksty zebrane przez Wydawnictwo Czarne nie ukazują się w Polsce po raz pierwszy – przykładowo, najsłynniejsza książka Leviego, Czy to jest człowiek (Se questo è un uomo) , wydana we Włoszech w 1958 roku, pojawiła się u nas równo 20 lat później i była dwukrotnie wznawiana. Doskonałym pomysłem wydaje się jednak utworzenie z nich jednego tomu, pozwalającego na prześledzenie drogi, jaką przebył Levi, próbując zintegrować swoje dramatyczne doświadczenia i zrozumieć największą tragedię ludzkości.


Można by rzec, że odyseja obozowa kończy się mimo wszystko szczęśliwie – bohater ocalał. Jednak Levi, podobnie jak wielu innych więźniów nazistowskich obozów, wraca do punktu wyjścia już jako zupełnie inny człowiek: naznaczony, spopielały, z trawiącym go poczuciem wstydu z powodu tego, że przeżył. Levi opuścił Auschwitz, ale Auschwitz nie opuściło go nigdy
– podkreśla Czaja w swoim doskonałym wstępie. Także dla niego warto sięgnąć po tę książkę.
Primo Levi, Czy to jest człowiek, Rozejm, Pogrążeni i ocaleni, tłumaczyli Stanisław Kasprzysiak, Halszka Wiśniowska i Krzysztof Żaboklicki, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2024
Posted on

Tożsamość Słoweńca

Terra incognita pomiędzy solnym bogactwem u wybrzeży Adriatyku, owianym borą Krasem, majestatem Alp Julijskich zwieńczonym trzema skalnymi głowami Triglavu i melancholijną Równiną Panońską. Skryta między światami: romańskim, germańskim, madziarskim i bałkańskim. Na mapie z początku XIX wieku widnieje jako południowy kraniec monarchii Habsburgów – pierwszą mapę słoweńskich krain i regionów narysował w 1853 roku Peter Kozler. Po pierwszej wojnie światowej była północnym krańcem Królestwa Serbów, Chorwatów i Słoweńców, a po 1945 roku – Federacyjnej Ludowej Republiki Jugosławii. Wreszcie, w pomiętym atlasie samochodowym z lat dziewięćdziesiątych, na drodze do ukochanej przez Polaków Chorwacji widnieje Słowenia.

Wstecz.

Weszliśmy do małej karczemki […], tam zastaliśmy chłopów grających w karty i mówiących popsutym językiem chorwackim; popsucie tego języka po tym poznaliśmy, że mieszali wiele włoskich i niemieckich wyrazów albo je wymawiali czysto po włosku i po niemiecku, albo im dawali zakończenia sławiańskie – zapisał w dzienniku z podróży w latach 1826 i 1827 Henryk Bogdański. Mała karczemka zapewne znajdowała się w dzisiejszych granicach Słowenii, jej gośćmi byli najprawdopodobniej etniczni Słoweńcy i bardzo możliwe, że język, jakim się posługiwali, to dialekt języka słoweńskiego. Bogdański wraz z przyjacielem podróżowali z Triestu do Lublany, o której kilka stron dalej umieszcza notatkę, że jej nazwa pochodzi od słowa lubezn, które w języku kraińskim oznacza miłość.

Lublana – ukochana nie tylko przez Słoweńców
Lublana – ukochana nie tylko przez Słoweńców

 

O narodowości nikt nie wspomina

W pierwszej połowie XIX wieku na ziemie zamieszkiwane przez etnicznych Słoweńców dotarła rewolucja francuska. Napoleon na zdobytych terenach utworzył Prowincje Iliryjskie ze stolicą w Lublanie. Zaledwie kilka lat panowania Napoleona stanowiło ważny okres dla rozwoju słoweńskiej tożsamości narodowej. Mieszkańcy, wcześniej poddawani germanizacji, mogli swobodnie posługiwać się językiem ojczystym: Słoweńcy słoweńskim, Chorwaci chorwackim. W 1813 roku ziemie ponownie znalazły się pod panowaniem Habsburgów i powróciła wcześniejsza rzeczywistość.

W naszym domu między sobą rozmawialiśmy zwyczajnie po niemiecku, znaliśmy też słoweński. Nie czuliśmy się ani Niemcami, ani Słoweńcami, bo o narodowości do 1848 roku nikt nie wspominał. Tak zapamiętał te czasy dziewiętnastowieczny polityk Josip Vošnjak.

Dwujęzyczne tabliczki z nazwami ulic w Koprze (Istria)
Dwujęzyczne tabliczki z nazwami ulic w Koprze (Istria), fot. Julia Wollner

 

Wolny jak za naszych dziadów | Niech Słoweńców będzie dom. Myśl o wolnej Słowenii wybrzmiewa w wierszu Toast France Prešerna (obecnym hymnie) z 1844 roku. Cztery lata później, w trakcie Wiosny Ludów, powstał program polityczny Zjednoczona Słowenia. Nadchodził czas zmian. 1 grudnia 1870 roku w Lublanie odbył się kongres polityków południowosłowiańskich, podczas którego wydano oświadczenie dotyczące polityki jugosłowiańskiej.

Położenie śliczne, tylko dziś porwał się wicher bora, postrach tutejszy. W 1894 roku na granice ziem zamieszkanych przez etnicznych Słoweńców dotarła Maria Konopnicka. Do Gorycji przyjechała z Wiednia. Po trzech dniach donosiła córce listownie, że jest taniej niż w stolicy Austrii, gdzie jedna bułka kosztowała dwa centy, a tutaj cztery bułki – pięć centów. Za napisaną w tym czasie nowelkę Niemczaki ,,Gazeta Lwowska” płaciła jej cztery centy za wiersz. Podczas pobytu powstały także dwa obrazki z podróży: Jak słońce zimą w Gorycji wschodzi i Jak w Gorycji słońce zachodzi. W liście do córki Zofii Konopnicka pisała: Lud  mówi  po  włosku,  reszta  po  niemiecku.  Szyldy  włoskie,  nazwy  ulic  też, sama  nie  wiem,  dlaczego  to  się  jeszcze Austria nazywa.

Przełom nastąpił tuż przed wybuchem pierwszej wojny światowej.

“Słoweniec jest o wiele bardziej podobny do Tyrolczyka niż słowiańskiego sąsiada” (Ivan Cankar); na zdjęciu: jezioro Bled

 

Iluzja urzeczywistniona

Utopie mają to do siebie, że lubią się urzeczywistniać – przekonywał zgromadzonych słoweński pisarz epoki modernizmu Ivan Cankar w przemówieniu o przyszłości narodu słoweńskiego, które wygłosił w 1913 roku. Utopią nazywał pomysł stworzenia wspólnego państwa Jugosłowian. Do 1918 roku naród słoweński nie posiadał państwowości. Wówczas stał się częścią Królestwa Serbów, Chorwatów i Słoweńców, w 1929 roku przemianowanego na Królestwo Jugosławii. Międzywojenne państwo podkreśliło utopijność jugosłowiańskiej wizji. Słoweńcy już wtedy sprzeciwiali się postrzeganiu jego obywateli jako przedstawicieli jednego jugosłowiańskiego narodu; podkreślali, że Słoweńcy są oddzielnym narodem, który ma swój język, swoją kulturę i naukę, a od Serbów inną wiarę. Wspomniany Ivan Cankar jeszcze przed pierwszą wojną światową pisał, że Słoweniec jest o wiele bardziej podobny do Tyrolczyka niż słowiańskiego sąsiada.

Historia pierwszej Jugosławii zakończyła się w 1941 roku i wówczas wielu wydawało się, że po wojnie się nie powtórzy. Przeczyły temu plany partyzantów. W listopadzie 1945 roku nowy rząd, na czele którego stanął Josip Broz Tito, proklamował powstanie Federacyjnej Ludowej Republiki Jugosławii, w 1963 roku przemianowanej na Socjalistyczną Federacyjną Republikę Jugosławii. Jawiła się jako epoka nieskończoności i, jak stwierdził tuż przed jej rozpadem słoweński pisarz Drago Jančar, o tym, że jej ucieleśnienie kiedyś po prostu umrze, nikt z nas nawet nie pomyślał. W dniu urodzin socjalistycznego przywódcy, pod Domem Kwiatów w Belgradzie, gdzie został pochowany, wciąż słychać okrzyki: Tito wiecznie żywy!

Tito nadal żywy, przynajmniej w Koprze (Istria), fot. Julia Wollner
Tito nadal żywy, przynajmniej w Koprze (Istria), fot. Julia Wollner

Josip Broz Tito umarł w 1980 roku. Kres Jugosławii zdawał się być Słoweńcom nieunikniony.

Wcześniejsze dziesięciolecie było dla rozwoju Republiki Słowenii, najbogatszej w federacji, jeszcze lepsze niż wcześniejsze. Jednocześnie w kraju nasilały się napięcia etniczne. Także w Słowenii, pograniczu położonym na styku dwóch stref geokulturowych: środkowoeuropejskiej i bałkańskiej. Słoweńcy za wszelką cenę chcieli odciąć się od Bałkanów, które postrzegali jako synonim wszelkiej bylejakości. Słoweńscy intelektualiści dyskutowali o przyszłości swojego narodu i poszukiwali miejsca dla niepodległej Słowenii w Europie. Wielkie nadzieje pokładali w micie Austro-Węgier, hołubiącym jej różnorodność, choć monarchia wcześniej bywała przecież nazywana więzieniem narodów. Przyszłość Słowenii widzieli w Europie Środkowej.

Triglav – szczyt, który każdy Słoweniec musi zdobyć przynajmniej raz w życiu
Triglav – szczyt, który każdy Słoweniec musi zdobyć przynajmniej raz w życiu

 

Między meteorologią a utopią

W 1985 roku Drago Jančar natrafił w ,,The New York Review of Books” na esej Milana Kundery pt. Zachód porwany albo tragedia Europy Środkowej, opublikowany trzy lata wcześniej we francuskim czasopiśmie „Le Débat”. Kundera mianem Europy Środkowej określił kraje, które kulturowo stanowią część zachodu, ale w wyniku polityki po drugiej wojnie światowej stały się częścią wschodu. Obszar scharakteryzował jako maksimum różnorodności na minimum przestrzeni. Wskazywał, że dla narodowości zamieszkujących te tereny kultura stanowi sanktuarium tożsamości. Słoweniec w tekście dotyczącym Czech, Polski i Węgier odnalazł losy Słowenii, choć na tle państw opisywanych przez Kunderę Jugosławię wyróżniał ustrój polityczny: po konflikcie Tity ze Stalinem Jugosławia podążała trzecią drogą, była państwem socjalistycznym, lecz otwartym na zachód. Esej przekształcił mentalną mapę Europy jeszcze przed upadkiem żelaznej kurtyny. Dla intelektualistów innych krajów stał się punktem wyjścia rozważań nad przyszłością. Drago Jančar o słoweńskim przypadku napisał w esejach Terra incognita oraz Europa Środkowa, między meteorologią a utopią.

 

Dolina Sočy, którą Ernest Hemingway opisywał w Pożegnaniu z bronią: W łożysku rzeki leżały kamienie i głazy, suche i białe w słońcu, a w kanałach nurtu woda była przezroczysta, wartka i błękitna
Dolina Sočy, którą Ernest Hemingway tak opisywał w Pożegnaniu z bronią: W łożysku rzeki leżały kamienie i głazy, suche i białe w słońcu, a w kanałach nurtu woda była przezroczysta, wartka i błękitna

 

Na początku 1987 roku do kiosków trafił 57 numer czasopisma ,,Nova revija” o podtytule ,,Rozważania nad słoweńskim programem narodowym”, w którym szesnastu słoweńskich intelektualistów dyskutowało nad przyszłością Słowenii. Dalsze losy swojej ojczyzny widzieli jako państwa niezależnego od Jugosławii. Dziewięć lat po śmierci Tity jugosłowiańska więź iluzorycznie rozbrzmiewała w słowach przeboju Jugoslovenka Lepy Breny. Słowenia ogłosiła niepodległość 25 czerwca 1991 roku.

Spojrzeniu słoweńskich intelektualistów sprzeciwiał się austriacki pisarz pochodzący z Karyntii, syn Słowenki, Peter Handke. Europę Środkową nazwał zjawiskiem meteorologicznym, a Słowenię widział po wszystkie czasy jako część Jugosławii. Swoje stanowisko przedstawił w eseju Pożegnanie z dziewiątym krajem, który wywołał burzę. Temat kontrowersyjnych wypowiedzi autora na temat rozpadu i wojny w dawnej Jugosławii powrócił, gdy ten otrzymał literacką nagrodę Nobla.

Drago Jančar (ur. 1948) w 2011 r.; fot. Európai Bizottság/ Dudás Szabolcs / CC BY 2.0
Drago Jančar (ur. 1948) w 2011 r.; fot. Európai Bizottság/ Dudás Szabolcs / CC BY 2.0


Jestem tu, ale mnie nie ma

Kim jestem? Mgłą. Gdzie jestem? Jestem tutaj w Słowenii? Ale czy naprawdę tu jestem? Mgła. Jak gęsta jest ta mgła? – pytają Anja Simončič i Ana Mezga, autorki wspomnień Jestem tu, ale mnie nie ma ze zbioru Historie wykreślonych obywateli, dokumentującego najczarniejsze karty w słoweńskiej historii ostatnich trzydziestu lat. Po ogłoszeniu przez Słowenię niepodległości, w kraju wybuchł agresywny nacjonalizm. Emigranci z innych republik dawnej Jugosławii stali się niechcianymi obywatelami. 26 lutego 1992 roku Ministerstwo Spraw Wewnętrznych wykreśliło z rejestru obywateli 25 671 osób posiadających obywatelstwo jednej z republik dawnej Jugosławii i pozwolenie na stały pobyt w Słowenii. Wykreśleni stali się w obliczu prawa niewidzialni, nie mogli legalnie pracować, uczyć się, nie byli ubezpieczeni, ale nie mogli też opuścić kraju. Trybunał Konstytucyjny dopiero w 1998 roku orzekł, że decyzja ministerstwa była niezgodna z konstytucją. Piętnaście lat później rząd uchwalił ustawę dotyczącą odszkodowań. W 2022 roku, czyli trzydzieści lat po wykreśleniu, prezydent przeprosił wykreślonych.

Słowo čefúr, pochodzi od turcyzmu čìfut, oznacza emigranta z innej republiki dawnej Jugosławii, ma pejoratywny wydźwięk. A najbardziej mnie wkurwia, jak ktoś napisze Marko Djordjič. […] Oni nie potrafią napisać jednego nazwiska. Đorđić. Ciężko? Sześć liter. Dwa đ i mięk- kie ć. Są na każdej pieprzonej klawiaturze. Tylko że to jest ten nacjonalizm. Oni nienawidzą nas, czefurów, i dlatego specjalnie tak piszą. Specjalnie niby udają, że nie mogą znaleźć đ i ć na klawiaturze. Marko Đorđić to postać fikcyjna, bohater książki Czefurzy raus Gorana Vojnovicia z 2008 roku, ale jego doświadczenia są wspólne dla wielu emigrantów innych republik dawnej Jugosławii mieszkających w Słowenii.  W 2021 roku ukazała się kontynuacja powieści: Marko wraca na lublańskie osiedle Fužine, na którym się wychował, i zastaje inną rzeczywistość.

Mentalną mapę Europy kreślą zmiany polityczne i nastroje społeczne. Dzisiaj Słoweńcy są pogodzeni ze swoją jugosłowiańską przeszłością. Słowenia najczęściej jest określana mianem Europy Środkowej, a dla słoweńskiego społeczeństwa ważne są wartości Unii Europejskiej. Jak przyznała w 2021 roku Suzana Tratnik, jego twórcą jest słoweński pisarz. Tożsamość narodu słoweńskiego ukształtował język i literatura w nim tworzona; rolę polityków zastąpili literaci i lingwiści, a opowieść o narodzie słoweńskim to opowieść o wspólnocie języka, która z czasem dostrzegła swoją odrębność i podejmowała kolejne kroki ku rozwojowi i niezależności.

Codzienność na ulicach Lublany
Codzienność na ulicach Lublany


Mapa mentalna

Oczywiście, geografia nie jest tak ważna, jak wyobraźnia. Tymi słowami zaczął esej o Europie Środkowej Andrzej Stasiuk. Pisarz kreśli cyrklem wbitym we własne miejsce zamieszkania charakterystykę regionu. Każdy posiada własną i unikalną mapę mentalną. Skomplikowana układanka duchowej ojczyzny składa się z symboli, wyobrażeń, przywiązań i własnych wspomnień. Wśród symboli słoweńskiej domovina czy domačija (‘ojczyzna’ – od słowa dom) znajdziemy: knežji kamen – pozostałość kolumny z rzymskiej osady wykorzystywanej podczas koronacji książąt Karantanii, później Karyntii; Triglav – szczyt, który zgodnie z ludowym przekonaniem prawdziwy Słoweniec powinien zdobyć przynajmniej raz w życiu; ulubione drzewo Słoweńców – lipę, odmieńca jaskiniowego (človeška ribica) żyjącego w Jaskini Postojnej oraz konie lipicańskie wyhodowane w stadninie w Lipicy.

Knežji kamen, jeden ze słoweńskich symboli narodowych, znajduje się w... Klagenfurcie w Austrii
Knežji kamen, jeden ze słoweńskich symboli narodowych, znajduje się w… Klagenfurcie w Austrii, fot. Johann Jaritz / CC BY-SA 4.0

 

W jej historii zapisali się: protestancki duchowny, autor pierwszej książki w języku słoweńskim, nazywany ojcem narodu Primož Trubar; słoweński polihistor Janez Vajkard Valvasor, który jako pierwszy opisał ziemie zamieszkane przez swoich rodaków; romantyczny wieszcz, uważany za wskrzesiciela narodu France Prešeren; Ivan Cankar, który przyszłość narodu słoweńskiego widział we wspólnym państwie Jugosłowian; Drago Jančar, który szansę dla Słowenii upatrywał w Europie Środkowej. I bohater fikcyjny, pastuszek Kekec, wciąż popularny mimo upływu dziesięcioleci.

Słowenia to doświadczenie różnorodności. Na zachodzie kraju Piran – pamiątka po czasach Republiki Weneckiej; na wschodzie – równina regionu Prekmurje przez wieki podległego Węgrom. Pineski na mapie wbite są też w dolinę Sočy,  w jeziora Bled i Bohinj, które są tłem dla narodowego eposu Chrztu nad Sawicą, i w Lublanę, w etymologii ludowej – ukochaną. Doświadczyć warto ich wszystkich.

Kekec – ukochana postać Słoweńców

 

 

BIBLIOGRAFIA:

Bogdański Henryk, Dziennik z podróży z lat 1826 i 1827, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1980

Antologia poezji słoweńskiej,  tłum. A. Baumgardten i in., wyb. i oprac. M. Piechal, wstęp J. Magnuszewski, Ossolineum, Wrocław 1973

Maria Konopnicka, Listy do synów i córek, wstęp i opracowanie L. Magnone, Wydawnictwo IBL PAN, Warszawa 2010

Drago Jančar, Terra incognita, tłum. J. Pomorska, Niezależna Oficyna Wydawnicza, Warszawa 1993

Milan Kundera, Zachód porwany albo tragedia Europy Środkowej, tłum. M. Bieńczyk, W.A.B., Warszawa 2023

Peter Handke, Pożegnanie marzyciela z Dziewiątym Krajem. Rzeczywistość, która przeminęła: wspomnienie o Słowenii, w: ,,Krytyka”, 1993, nr 40

Goran Vojnović, Czefurzy raus, tłum. T. Łukasiewicz, Międzymorze, Gdańsk 2010

Andrzej Stasiuk, Jurij Andruchowycz, Moja Europa. Dwa eseje o Europie zwanej Środkową, Czarne, Wołowiec 2007

Ernest Hemingway, Pożegnanie z bronią, tłum. B. Zieliński, PIW, Warszawa 1962

 

 

Posted on

Cathy Yandell, Francja. Radość życia

Materiał powstał w ramach płatnej współpracy z Wydawnictwem Poznańskim.

Do lektury książki Francja. Radość życia przekonał mnie wstęp Doroty Maliny, tłumaczki. Pisze ona, że autorka, Cathy Yandell, empatycznie przejmuje punkt widzenia czytelnika amerykańskiego, dla którego Francja jest fascynującą, ale bardzo odległą krainą tradycji i historii. Ze względu na bliskość geograficzną i długą historię kontaktów polsko-francuskich polskiemu czytelnikowi pewne wyjaśnienia mogą się wydać zbędne – uprzedza. Jako czytelniczka od początku czuję się potraktowana bardzo fair – nikt nie twierdzi, że tekst stworzony został dla polskiego odbiorcy; wydanie książki w naszym kraju świadczy jednak o przekonaniu, że, mimo wszystko, także dla polskiego odbiorcy może okazać się ona wartościowa.

I tak jest w istocie. Niby wszyscy w Polsce wiemy, co to jest Wersal; większość z nas chowała się też na komiksach o Asteriksie. Kojarzymy więcej francuskich nazwisk, niż Amerykanie, przeczytaliśmy więcej francuskich powieści czy dramatów, może nawet obejrzeliśmy Świętoszka w teatrze. Jednak kultura danego kraju to nie tylko jego najsłynniejsze zabytki czy najważniejsze dzieła literackie; to także tradycje i codzienność, kuchnia czy specyficzne poczucie humoru mieszkańców. To właśnie tym elementom poświęcona jest książka. Nie znajdziemy tu historii francuskiej filozofii, ale trafi się kilka cytatów z Rousseau w odniesieniu do zbawiennego wpływu, jaki na ludzki organizm mają regularne spacery. Nie znuży nas wykaz dzieł malarskich Henriego Matisse’a, ale zachęci do refleksji kilka uwag o radości chwili, którą umiejętnie przedstawiał na swych płótnach. Kilka stron dalej rozbawi nas przywołany francuski dowcip, a w kolejnym rozdziale zafrapuje opis francuskiego podejścia do… seksu. Wszystko to kwestie ciekawe i, choć nie zawsze związane z kulturą wysoką, nierzadko naprawdę intrygujące i warte poznania.

Książka Francja. Radość życia napisana została przez wykładowczynię akademicką, ale w sposób lekki i dowcipny. To sympatyczna lektura stanowiąca mądrą i inspirującą rozrywkę
Książka Francja. Radość życia napisana została przez wykładowczynię akademicką, ale w sposób lekki i dowcipny. To sympatyczna lektura stanowiąca mądrą i inspirującą rozrywkę. Swój egzemplarz zamów w naszym sklepie TUTAJ!

 

Oryginalny tytuł książki Cathy Yandell to The French Way of Living Well – „Francuski sposób na dobre życie” czy może „Francuska sztuka dobrego życia”. Polski wydawca ograniczył się do „Radości życia” – i chyba słusznie, bowiem to właśnie radość istnienia zdaje się przewodnim motywem tej publikacji. Jest też ważnym elementem kultury śródziemnomorskiej, w ramy której, przynajmniej po części, wpisuje się kultura francuska. Co znamienne, radość ta nie istnieje w oderwaniu od trudności, których w regionie zdecydowanie nie brakuje, ale obok nich czy może: razem z nimi. Z całą pewnością stanowi element, którego warto się uczyć. Książka ta, w sposób lekki i dowcipny, a jednocześnie inspirujący, może stać się w tej nauce bardzo pomocna.

Cathy Yandell, Francja. Radość życia, Wydawnictwo Poznańskie 2024

 

Posted on

Ach, zapach! Lente – podcast o kulturze śródziemnomorskiej S03E5

Posłuchaj moich opowieści o Morzu Śródziemnym – teraz na Spotify, Youtube, Apple, Google i innych popularnych platformach podcastowych oraz bezpośrednio tutaj, na stronie magazynu “Lente”.

W trzecim sezonie podcastu zapraszam Cię do wspólnej refleksji nad kwestią TOŻSAMOŚCI. W jaki sposób widzą siebie mieszkańcy Śródziemnomorza, co ich łączy, a co dzieli? W jaki sposób odczuwają i wyrażają swoją odrębność, jakie historie opowiadają na swój temat? Poznaj je bliżej w naszym podcaście!

Czym pachną śródziemnomorskie algi, gdy zaczynają swój miłosny taniec? Czy można pokochać zapachy brzydkie? Dlaczego Schopenhauer twierdził, że powonienie to zmysł pamięci? O tym wszystkim, a także o wielu innych aromatycznych kwestiach, rozmawiamy z Katarzyną Białousz i Anną Budyńską, autorkami książki Ach, zapach! Wspólnie zastanawiamy się także, co ma woń do tożsamości, które zapachy Śródziemnomorza należałoby zachować dla potomnych oraz ile romantyzmu kryje się w siarczku dymetylu.

Prowadzenie: Julia Wollner i Magda Miśka-Jackowska
Produkcja: Michał Woźniak

 

Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej o kwestiach poruszonych w podcaście, zapraszamy serdecznie do lektury artykułów w magazynie “Lente”:
🔹 zapachy: KLIK
Posted on

Pogadajmy o Grecji. Z Julią Wollner rozmawia Dorota Wellman

Jak pisze firma Grecos, ich podcast „Pogadajmy o Grecji” to przestrzeń, w której króluje Grecja w jej wszystkich barwach: biel budynków, błękit nieba, lazur wody, zieleń roślinności, róż bugenwilli i wiele złotych odcieni greckich plaż. Audycję prowadzi wspaniała Dorota Wellman, która kraj Homera kocha już od dzieciństwa.

W tym odcinku w podcaście gości Julia Wollner, redaktorka naczelna magazynu śródziemnomorskiego „Lente”, ale też żona i mama 3 córek. Zanurzymy się wspólnie w opowieści o tym, czym Grecja pachnie, jak smakuje oraz jakich wyjątkowych wrażeń dostarcza, będąc dumną przedstawicielką krajów basenu Morza Śródziemnego.

Nagranie dostępne jest także na następujących platformach:

YouTube (tutaj)
YouTube Music (tutaj)
Spotify (tutaj)
Apple Podcast (tutaj).

Miłego słuchania!

Posted on

Oriana Fallaci, Kapelusz cały w czereśniach

Była niezwykła. Wnikliwie obserwowała czasy, w których przyszło jej żyć, i otwarcie je komentowała, nieraz narażając się na niebezpieczeństwo. Znał ją cały świat. Dziennikarka, korespondentka wojenna, pisarka. Często wściekła i dumna. Wyjątkowo utalentowana i zawsze perfekcyjnie przygotowana. Cechowała ją wielka siła rozumu i odwaga, gdy rozmawiała z możnymi tego świata albo przebywała na terenach konfliktów zbrojnych. Uwielbiana albo nienawidzona – zarówno jej osoba, jak i twórczość nikogo nie pozostawiały obojętnym. W obliczu śmiertelnej choroby krucha jak lód i przekonana, że jeszcze przed odejściem, na podstawie losów własnej rodziny, musi stworzyć autoportret. Uważała bowiem, że to geny przodków złożyły się na jej unikatową osobowość, na jej nieprzeciętne cechy charakteru, na to kim była i do czego została powołana. Chciała odwdzięczyć się za to tym, którzy byli przed nią. Dlatego właśnie pieczołowicie „wgryzała się” we własne drzewo genealogiczne, zawierające dziesiątki dat i mnogość postaci.

Oriana Fallaci w 1960 roku

Długotrwałe poszukiwania – czy może raczej żmudne śledztwo, które pochłonęło dziesięć lat jej intensywnej pracy – zaowocowały niezwykłą publikacją, zakończoną niestety przedwcześnie, bo w momencie śmierci pisarki, w 2006 roku. Kapelusz cały w czereśniach, zredagowany już po śmierci Fallaci, jest zatem nie tylko jej literackim testamentem, ale i pięknym świadectwem wielkiej siły i godnej podziwu odwagi kobiety, piszącej w bardzo zaawansowanym stadium choroby nowotworowej. W autobiografii widać nie tylko kobiecą wrażliwość, z jaką pochylała się nad tekstem, ale także dbałość o szczegóły, wierność datom i wydarzeniom historycznym. Język autorki jest doskonały; wiernie przedstawia barwną paletę zdarzeń – głównie, choć nie tylko, na tle przeszłości ukochanych Włoch. Jednak to nie jej piękna ojczyzna odgrywa tu zasadniczą rolę, lecz nieprzeciętni mieszkańcy. Nie dziwi zatem, że saga rodziny włoskiej dziennikarki sprzedała się tam w ponadpółmilionowym nakładzie. Sukcesu nie należy upatrywać jedynie w znanym nazwisku autorki, ale i w fakcie, że Włosi, podobnie jak Polacy, lubią opowieści o przodkach i nadal cenią rodzinę ponad wszystko.

Metodologia pracy

Pełna pasji Oriana Fallaci zaczęła przeszukiwać historię własnej rodziny, a podróżując wstecz, straciła wszelkie hamulce. Efektem jej pracy jest sto rzetelnie sportretowanych lat z życia jej krewnych, pełnych zawirowań i niesprawiedliwej polityki, która z jednej strony bez zahamowań niszczyła człowieka, a z drugiej – nie broniła mu prawa do miłości, namiętności i szczęścia. Włochy, Hiszpania, Polska i Stany Zjednoczone, tysiące kilometrów, pięć pokoleń ludzi z krwi i kości, mnogość losów, w których radości przeplatały się tragedią. Oriana Fallaci solidaryzowała się ze swoimi bohaterami, starała się ich zrozumieć, kreśląc ich rys charakterologiczny i wyjaśniając czasy, w których żyli. Mamy tu więc i wojny napoleońskie, i wojnę secesyjną; liczne powstania i bunty, ale też bezprecedensowy rozwój nauki i techniki. Autorka skupiła się jednak bardziej na ludziach niż datach, co nie znaczy, że saga nie zainteresuje miłośników historii. Braki w informacjach skrupulatnie uzupełniane są nie tylko domysłami czy wyobraźnią pisarki, ale, w przeważającej części, danymi czerpanymi z setek dokumentów pochodzących z archiwów, urzędów stanu cywilnego, ksiąg parafialnych. Dziennikarka dużo podróżowała podczas pracy nad Kapeluszem…, dzięki czemu jej opisy stały się niezwykle wierne. Zadbała również o szczegóły dotyczące ówczesnego prawodawstwa, polityki, rozwoju techniki, elementów stroju, obyczajów, zachowań. To sprawiło, że jej dzieło stało się jeszcze bardziej cennym i barwnym źródłem informacji o dziejach włoskiej ziemi i jej mieszkańców.


Kim jestem? Tym, kim byli moi przodkowie

Napisanie tej książki było wielkim marzeniem Oriany Fallaci. Zrobiła to, by zrozumieć, kim jest i skąd się wywodzi: Wszyscy ci dziadkowie, babcie, pradziadkowie, prababcie, prapradziadkowie, praprababcie, praszczury i praszczurzyce, krótko mówiąc – wszyscy ci moi rodzice stali się moimi dziećmi. Ponieważ tym razem to ja ich urodziłam, dałam, a raczej przywróciłam im życie, które wcześniej od nich dostałam. W Kapeluszu… nie znajdziecie ostrego języka i ciętego pióra, z których słynęła pisarka. Odkryjecie za to brak kompleksów i zahamowań przed ujawnieniem swego drzewa genealogicznego. Jak wiadomo, Fallaci nie pochodziła z najznamienitszych rodów, więc wśród jej krewnych brakuje znanych nazwisk. Są za to niezłomni żołnierze-amatorzy, zwykli-niezwykli żeglarze oraz odważne żony, matki i córki. To głównie postaciom kobiecym autorka złożyła hołd swoim dziełem. Wszystkie przedstawicielki płci pięknej w jej linii są mężne, silne, wierne sobie, bezkompromisowe. Odznaczają się cechami, których niejednokrotnie brakowało i brakuje mężczyznom.

Opowieść o swojej rodzinie autorka sławnych na świecie wywiadów rozpoczyna w 1773 roku w Toskanii, której wizerunek kusi bajecznym krajobrazem i bogatą fauną. To właśnie tam, w zgodzie z naturą i Bogiem, żyli jej przodkowie: bez pośpiechu, chorych ambicji i rywalizacji. Za to z piecem, w którym wypiekali pachnący chleb, i bujnym ogrodem, dającym życiodajny pokarm. Kobiety stały na straży ogniska domowego, rodziły dzieci i wiernie trwały przy boku swych wybranków; dokształcały się (często na własną rękę), a zdobytą wiedzę ochoczo przekazywały dalej. Były kreatywne i waleczne. Swoją siłę czerpały z miłości do mężczyzn i potomstwa, a także z nadziei pokładanej w przyszłość.

Florencja – rodzinne miasto Oriany
Florencja – rodzinne miasto Oriany


Anonimowe heroiny

Choć każda inna, żadna z przodkiń Fallaci nie była przeciętna czy nijaka. Miały w sobie pasje, namiętności, siłę, a często i bunt. Wierzyły w siebie i własne przekonania. Permanentnie parły do przodu i choć nie zawsze wszystko szło po ich myśli, nie poddawały się. Ona była taka sama. Oriana Fallaci to spadkobierczyni wszystkich tych niezłomnych kobiet i ich wyjątkowych cech charakteru. Ich heroizm podkreśla autorka Kapelusza… takimi oto słowami: Na placach naszej ojczyzny brakuje jeszcze jednego pomnika. Pomnika nie mniej zasadnego, nie mniej sprawiedliwego od tych, które powinniśmy wznieść dla Rozczarowanego Żołnierza, towarzysza i rywala Nieznanego Żołnierza. Pomnika wszystkich kobiet (…). Nieustraszonych niewiast, które walczą na wojnach bez strzelby, uciekając pod gradem bomb z dzieckiem na ręku. Heroicznych żon, bohaterskich matek, które wygrywają bitwy, walcząc samotnie z lękiem i udręką. Męczennic, które pozostawione samym sobie, odpowiadają dobrze-dobrze. W gronie zacnych heroin znalazła się spalona na stosie heretyczka Ildebranda i wrażliwa Caterina, która z analfabetki, za sprawą swego męża, stała się kobietą piśmienną, służąc ochoczo nabytymi umiejętnościami wieśniakom. Montserrat – przez wszystkie pokolenia stawiana za wzór matki – miała wybitny talent do wychowywania, edukowania i dbania o dzieci, które kochała nade wszystko, ale wszystkie straciła. Zapłaciła za to najwyższą cenę: najpierw obłąkaniem, a później własną śmiercią. Marguerite Ferrier nie miała szans na szczęśliwe życie małżeńskie ze swym ukochanym – polskim rewolucjonistą, katolikiem z Krakowa. Mając opinię heretyczki, wróżki i czarownicy w jednym, będąc w zaawansowanej ciąży, musiała zniknąć, by nie plamić więcej honoru rodziny. Na osłodę podarowano jej 1600 krów… Z przeciwnościami losu musiała sobie radzić także jej córka, urodziwa kokietka, Anastasia. Związana początkowo z pisarzem Edmondo de Amicisem, później tajemniczym Bezimiennym. By dotrzeć do wymarzonej Ameryki, odrzuciła wiarę w Boga, podobnie jak i własne dziecko: Giacomę Ferrieri – późniejszą babcię Oriany.

Fallaci ułożyła autoportret dzięki genom tych nieprzeciętnych kobiet, ich przeżyciom, doświadczeniom, emocjom. Kapelusz cały w czereśniach jest, jak pisze sama autorka, odtworzeniem historii i poznaniem losów wielu osób, którym zawdzięczała swoje narodziny. Opowieścią o sobie samej, urzeczywistniającą się w przodkach (głównie płci żeńskiej), napisaną przez kobietę świadomą tego, jakie bogactwa otrzymała od nich w spadku. To spłacenie długu wdzięczności, mające niezwykle osobisty wydźwięk, zafascynowało czytelników na całym świecie bogactwem intrygujących życiorysów i gwałtownych przemian historycznych.

Kapelusz cały w czereśniach to książka przesiąknięta prawdziwymi emocjami, głębokimi wzruszeniami, ważkimi detalami i nieśpieszną akcją. To saga, która niesie swoim czytelnikom siłę i nadzieję oraz uzmysławia im, że genów nijak nie da się oszukać.

Cytaty za: Oriana Fallaci, Kapelusz cały w czereśniach, tłum. J. Mikołajewski, M. Woźniak, Kraków 2012.

 

Posted on

Antyk na nasze czasy. Rozmowa z Markiem Węcowskim. Lente – podcast o kulturze śródziemnomorskiej S03E4

Posłuchaj moich opowieści o Morzu Śródziemnym – teraz na Spotify, Youtube, Apple, Google i innych popularnych platformach podcastowych oraz bezpośrednio tutaj, na stronie magazynu “Lente”.

W trzecim sezonie podcastu zapraszam Cię do wspólnej refleksji nad kwestią TOŻSAMOŚCI. W jaki sposób widzą siebie mieszkańcy Śródziemnomorza, co ich łączy, a co dzieli? W jaki sposób odczuwają i wyrażają swoją odrębność, jakie historie opowiadają na swój temat? Poznaj je bliżej w naszym podcaście!

Co łączy naszą tożsamość z tożsamością starożytnych Greków? Po co są nam barbarzyńcy, kim są “my”, a kim “oni”? Czy przez ostatnie 2500 lat nauczyliśmy się czegoś na swoich błędach? Co powiedziałby Tukidydes o wojnie w Ukrainie albo tej na Bliskim Wschodzie? Czy dokonał się już upadek mitu śródziemnomorskiego? O tym wszystkim opowiada nam Marek Węcowski – wybitny historyk i znawca starożytności, autor książki Tu jest Grecja! Antyk na nasze czasy (Iskry 2023).

Prowadzenie: Julia Wollner i Magda Miśka-Jackowska
Produkcja: Michał Woźniak

 

⚓Zapraszamy do zakupu najnowszej książki Marka Węcowskiego – w naszym sklepie dostępne są egzemplarze z autografem!
Znajdziesz je TUTAJ.

 

Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej o kwestiach poruszonych w podcaście, zapraszamy serdecznie do lektury artykułów w magazynie “Lente”:
🔹 Rozmowa z Markiem Węcowskim: Wybory 2023: Czego uczy nas demokracja ateńska?
Posted on

Uliczne jedzenie w Neapolu. Historia zjawiska

Upał, czarnoskórzy sprzedawcy przy ulicznych straganach, boczne ulice i zaułki zawalone śmieciami, wojskowe transportery patrolujące ulice. Stereotypowy obrazek z kraju Trzeciego Świata? Nie, to widok, na jaki trafiam, wychodząc z dworca w Neapolu. Mimo że formalnie jestem w Unii Europejskiej i to w jednym z najbogatszych jej krajów, to faktycznie znalazłem się już jedną nogą na globalnym biednym Południu. Oczywiście nie cały Neapol wygląda tak jak plac Garibaldiego, gdzie przez bliskość dworca trafia większość imigrantów z Afryki i Azji. Są tu też ładne i porządne dzielnice klasy średniej, są też jednak rozległe slumsy zamieszkane przez kolejne pokolenia zasiedziałej włoskiej biedy, wylęgarnie przestępczości i innych społecznych patologii. Trudno rozróżnić, gdzie kończy się emigrancka nędza, a zaczyna rodzima; trudno też wyznaczyć, gdzie kończy się Europa, a zaczyna inny kontynent.

To nie geografia wyznacza cywilizacyjne granice, ale historia. Południowa Italia, Il Mezzogiorno, od dawna funkcjonuje w wyobraźni ludzi Zachodu, w tym także Włochów z bogatej północy, jako odrębny świat, przynależący w jakiś sposób do Europy, ale bardziej – do Afryki albo Bliskiego Wschodu. To stare tradycyjne południe, które ominął postęp i gospodarcza prosperity; świat, w którym nie rządzą cywilizowane zasady, a przemoc jest codziennością. Ta dzika kraina była jednak od dawna dziwnie pociągająca dla ludzi pochodzących z bezpiecznych, spokojnych i stabilnych miejsc. To tu narodziła się turystyka, sięgająca swoimi korzeniami Grand Tour – podróży przez Włochy podejmowanej od XVII wieku przez młodych Anglików z wyższych sfer. Mowa o turystyce bardzo specyficznej, w której, obok podziwiania pięknych krajobrazów i dzieł sztuki, chodziło też o pokazanie swojej cywilizacyjnej wyższości w kontraście do nieokrzesanych tubylców. O ile po północnych Włoszech podróżowano w celu obcowania z dziedzictwem antyku i renesansu, to do Neapolu i na Sycylię zapuszczano się głównie po to, by oglądać malowniczą nędzę i związane z nią szokujące obyczaje. Jednym z nich było jedzenie na ulicy, w brudzie, w sposób najbardziej prymitywny, bez sztućców, talerzy, bezpośrednio rękami. Historycznie biedota jadała w ten sposób na ulicy w całej Europie, jednak wraz z postępami nowoczesności praktyki te stopniowo znikały. W południowych Włoszech ta bogata tradycja przetrwała długo, w wielu miejscach do dziś, czasem w formie niezmienionej od wieków.

W Neapolu uliczne jedzenie rozkwitło w czasie, gdy miasto doświadczyło gwałtownego wzrostu populacji, stając się najludniejszym ośrodkiem we Włoszech. Tysiące biednych ludzi napływających do miasta z całego regionu gnieździło się w małych lokalach, które trudno nazwać mieszkaniami – były to ciasne pokoje pozbawione nie tylko takich luksusów jak łazienka czy bieżąca woda, ale także pozbawione kuchni czy nawet kąta, w którym można by coś ugotować. Brak kuchni wynikał nie tylko z niedostatku miejsca, ale także z regulacji przeciwpożarowych – ogień często niszczył gęsto zabudowane miasta, czemu próbowano przeciwdziałać, ograniczając ilość domowych palenisk. Swoją drogą, z analogiczną sytuacją mamy do czynienia w innych wielkich miastach, które wykształciły bogatą kulturę street food: w Indiach, Południowo-Wschodniej Azji czy Meksyku. Podobnie, z tego, co jesteśmy w stanie odtworzyć, musiał też wyglądać Rzym w starożytności.

Neapol, ok. 1903 r., fot. Library of Congress/LC-USZ62-93324
Neapol, ok. 1903 r., fot. Library of Congress/LC-USZ62-93324

 

Pizza za jednego solda, spaghetti za dwa

W takich właśnie okolicznościach powstała klasyczna pizza neapolitańska. U swych początków była ona jedzeniem jak najbardziej ulicznym, wymyślonym, by wykarmić najbiedniejszych mieszkańców. Matilde Serao (1856–1927), włoska pisarka i dziennikarka, w swej słynnej książce Il ventre di Napoli (Brzuch Neapolu), napisanej w 1884 roku, w bardzo realistyczny sposób opisuje nędzę miasta – w tym bardzo szczegółowo to, co mieszkańcy jedzą. Już wówczas najważniejszym daniem jest właśnie pizza, jednak spożywana w sposób jakże daleki od dzisiejszego: (…) pizza jest zaliczana do szerokiej kategorii artykułów spożywczych kosztujących jedno soldo [pięć centów], które są spożywane na obiad lub kolację przez bardzo dużą liczbę biednych mieszkańców Neapolu. W nocy pizzer produkuje w swoim sklepie bardzo dużo takich krążków cienkiego, płaskiego, gęstego ciasta, przypalonego na zewnątrz, ale niedopieczonego do końca, nadzianego niemal surowymi pomidorami, czosnkiem, pieprzem i oregano: te pizze, pokrojone na tyle kawałków, żeby sprzedać je za solda, powierza się chłopcu, który idzie sprzedawać swoje towary na jakimś rogu ulicy, gdzie wystawia je na wózku; siedzi tam prawie cały dzień z tymi kawałkami pizzy, które zamarzają na mrozie, żółkną na słońcu i są zjadane przez muchy. Są też plastry sprzedawane za dwa centesimi uczniom; do wieczora producent pizzy uzupełnia wózek, gdy tylko zapas się skończy. Wieczorem są też chłopcy, którzy chodzą alejkami, niosąc na głowie wielką wypukłą blaszaną tacę załadowaną tymi kawałkami pizzy. Ze specjalnym okrzykiem oznajmiają okolicy, że mają pizzę z pomidorem i czosnkiem, z mozzarellą i solonymi anchois. Biedne kobiety siedzące na schodkach przed swoim parterowym mieszkaniem (basso) kupują kawałki i jedzą na obiad lub kolację, czyli posiłek na cały dzień, pizzę za jednego solda (przekład własny autora – przyp. red.).

Uliczny rodowód ma także drugie z najbardziej popularnych neapolitańskich dań, czyli spaghetti – obecnie jedno z primi, czyli dań pierwszych, elegancko podane na talerzu po przystawkach (antipasti), a przed secondi, czyli daniem głównym. W dawnych czasach neapolitańskie spaghetti było jednak zupełnie inną potrawą. Zaznaczmy, że przez wieki podstawowy posiłek mieszkańców stolicy Kampanii stanowiła zupa z warzyw liściastych, czasem z dodatkiem mięsa. Neapolitańczyków, dziś nierzadko nazywanych mangiamaccheroni (kluskożercami), określano mianem… liściożerców (mangiafoglie). Makaron pojawił się w Neapolu pod koniec XVII wieku, wraz z wprowadzeniem pierwszych technik, które z czasem stały się podstawą przemysłowej produkcji żywności. Wytwarzano go z lokalnej odmiany twardej pszenicy grano duro – taniej, bo nienadającej się na delikatną mąkę. Stosowano do tego wydajną metodę wyciskania z mosiężnej formy przy pomocy prasy śrubowej. Wysuszony na powietrzu mógł być przechowywany długo i szybko przygotowany do spożycia. Sprzedawano go najczęściej na ulicznych stoiskach, o których tak pisała cytowana już Matilde Serao: Gdy tylko mają dwa soldy, biedacy z Neapolu kupują talerz gorącego makaronu z sosem. Na każdej ulicy w czterech biednych dzielnicach miasta jest jedna tawerna z wystawionym na zewnątrz kotłem, w którym zawsze gotuje się makaron, w garnkach bulgocze sos pomidorowy, a obok piętrzą się góry tartego pikantnego sera cacio, który pochodzi z Crotone. (…) Makaron ten sprzedawany jest na talerze, w dwu- lub trzysoldowych porcjach, a biedni neapolitańczycy używają skrótów odnoszących się do ceny: nu doie („dwójka”) i nu tre („trójka”). Porcje są małe, a klient kłóci się z oberżystą, bo chce trochę więcej sosu, trochę więcej sera i trochę więcej makaronu.

W opisywanych przez Serao czasach przełomu XIX i XX wieku spaghetti, mimo ulicznej formuły, to już danie w dzisiejszej formie – z sosem, serem, jedzone z talerza. Wcześniej, choć trudno to sobie wyobrazić, był to po prostu makaron bez żadnych dodatków, brany rękami bezpośrednio od ulicznego sprzedawcy. Najprostsze uliczne danie, jakie może istnieć.

Neapol, koniec XIX w., fot. Library of Congress/LC-USZ62-113417
Neapol, koniec XIX w., fot. Library of Congress/LC-USZ62-113417


Ciasto na sznurach prania

Nędzny wygląd tych stoisk znamy z licznych grafik i zdjęć, był to bowiem popularny motyw pocztówek z Neapolu. Równie często portretowano biedaków, którzy unosili gorący makaron w ręku i zjadali w charakterystyczny sposób, odchylając do tyłu głowę. Sceny te stały się dla Anglików i Amerykanów podróżujących po Włoszech specyficzną atrakcją turystyczną miasta: ku ich uciesze uliczni żebracy, za kilka drobnych monet, gotowi byli na pokaz konsumować makaron w ten właśnie fascynująco prymitywny sposób. John Lawson Stoddard (1850–1931), amerykański autor książek podróżniczych, opisuje, jak w ciągu jednej nocy, przejeżdżając przez targ, kupił 20 talerzy pełnych makaronu tylko po to by obserwować, jak jedzą go miejscowi ludzie: W chwili, kiedy jeden z nieszczęśników dostawał talerz, tuzin innych doskakiwał do niego, chwytając pełne garści dymiącej masy i wpychając sobie tę prawie parzącą miksturę prosto do gardeł (Florence, Naples, Rome, 1897, tłum. własne). Okrutna zabawa szybko stała się popularna wśród turystów, dla których celowo organizowano takie spektakle. Wiele podobnych opisów znajdziemy także w innych relacjach angielskich i amerykańskich podróżników aż do lat trzydziestych XX wieku. Oprócz fascynacji skrajną biedą nie brakuje w nich również sugestywnych opisów złych warunków higienicznych, w jakich makaron jest spożywany, a także produkowany. Zarówno produkcja, jak sprzedaż, a później konsumpcja odbywała się wszak na ulicy. Wspomniany Stoddard opisuje „brudnych ludzi” rozwieszających wielkie płaty makaronu pośród kurzu, szmat i nędzy neapolitańskich ulic. (…) Mojemu przyjacielowi robiło się niedobrze na samo wspomnienie, że jadł tu makaron zeszłej nocy, i nic już by go nie skłoniło, by jeszcze raz choć tknąć to danie.

W bardzo popularnej, wydanej pod koniec lat sześćdziesiątych XX wieku książce The Food of Italy, jej autor Waverly Root (1903–1982) wspominał: Podczas mojej pierwszej wizyty tam, w 1929 roku, nabrałem niechęci do makaronu, przynajmniej w Neapolu, ponieważ jego niezdrowe dziedzińce były dżunglą. Bezwładne pasma wisiały na sznurkach do suszenia, brud wirował w powietrzu, muchy osiadały na odsłonięty makaron, gołębie bombardowały go z góry, dzieci wymyślały gry, aby się nim bawić… (przekład własny autora – przyp. red.).

Neapol, ok. 1850 r.
Neapol, ok. 1850 r.

 

Biedni, obszarpani Włosi gotujący i jedzący na brudnej ulicy stanowili wspaniały kontrast zarówno dla garniturów dżentelmenów, jak i mundurów amerykańskich oficerów. Kontrast na wszelkie możliwe sposoby podkreślany. Taka kolonialna, pełna wyniosłego dystansu postawa, dla przyzwoitości maskowana czasem współczuciem, dominowała w narracjach podróżników bardzo długo, ale w pewnym momencie, około lat dwudziestych XX wieku, w Neapolu pojawili się turyści patrzący na miasto w nowy sposób.

Zdecydowało o tym kilka czynników. Za sprawą powolnej, ale jednak stale zachodzącej poprawy warunków życia, neapolitańska nędza przestawała być tak spektakularnie skrajna. Z drugiej strony, turystyka stała się bardziej demokratyczna i inkluzywna – do południowych Włoch nie docierały już tylko europejskie i amerykańskie elity finansowe, ale także formująca się nowoczesna klasa średnia, w tym intelektualiści. Zawdzięczamy im nowe patrzenie na kulturę miejskiej biedoty – również z dystansu, ale nie manifestowanego otwarcie; raczej intelektualnego niż materialnego. Pojawiając się w takich miejscach jak południowe Włochy, szukali w nich pozytywnych aspektów. Szczególnie fascynował ich żywiołowy i kreatywny potencjał braku formalności przeciwstawiony sztywności uporządkowanego życia miejskiego panującej tam, skąd przybywali.

Neapol, ok. 1903 r.
Neapol, ok. 1903 r.


Porowatość miasta

W latach dwudziestych XX wieku Neapol wybrała sobie na miejsce spotkań grupa lewicowych intelektualistów z Frankfurtu – miasta skrajnie odmiennego. Był wśród nich wielki Walter Benjamin (1892–1948), który w znanym eseju z 1924 roku, napisanym wspólnie z przyjaciółką Asją Lacis (1891–1979), zauważa „porowatość” Neapolu – brak ustalonych granic, rozmywanie się i przenikanie tego, co prywatne i publiczne. Ulica jest przestrzenią, gdzie ludzie żyją i na widoku robią to, co w uporządkowanych niemieckich miastach ukrywa się w miejscach prywatnych; dotyczy to także jedzenia. Przybyszów z wyższych europejskich sfer napawało to współczuciem i odrazą, ale dla niemieckiego filozofa stanowiło świeża alternatywę dla uporządkowanego świata, z którego pochodził. Przechadzając się po mieście, Benjamin dostrzegał w nim piękno i powab. Sztukę jedzenia makaronu rękami, ciągle prezentowaną cudzoziemcom za wynagrodzeniem, określił mianem wirtuozerii, a uliczne jedzenie opisywał z fascynacją godną współczesnego foodie:

 Im biedniejsza dzielnica, tym liczniejsze jadłodajnie. Z kuchni na otwartej ulicy każdy, kto może, bierze, co mu potrzeba. Te same potrawy smakują inaczej na każdym stoisku; rzeczy nie robi się przypadkowo, ale według sprawdzonych receptur. Sposób, w jaki w oknie najmniejszej trattorii ułożone są na widoku sterty ryb i mięsa, jest niuansem, który wykracza poza wymagania konesera. Na targu rybnym żeglarze stworzyli sanktuarium morskie, tak wspaniałe, jak te w Holandii. Rozgwiazdy, raki, mątwy z wód zatoki, które roją się od stworzeń, pokrywają ławki i często są pożerane na surowo z odrobiną cytryny (esej Neapol, tłum. własne autora – przyp. red.). „Porowatość” dostrzega Benjamin nie tylko w jedzeniu, ale także w tym, jak mieszkańcy pracują, śpią, zajmują się dziećmi, modlą i kłócą. Podobnie widzą Neapol inni intelektualiści: Ernst Bloch, Theodore Adorno, Bertold Brecht. Nieuporządkowane miasto staje się w oczach lewicowych myślicieli egzotyczną idyllą, odtrutką na zło, które lęgnie się w do bólu uporządkowanych miastach ich rodzinnych Niemiec. Projektują na nie swoje utopijne wizje, nie do końca świadomi, że ich perspektywa pozostaje kolonialna i protekcjonalna. Inicjują jednak obecny sposób postrzegania Neapolu przez turystów.

Neapol, ok. roku 1903, fot. Library of Congress/LC-DIG-GGBAIN-07961
Neapol, ok. roku 1903, fot. Library of Congress/LC-DIG-GGBAIN-07961

 

Smakołyk do ręki

Dzisiaj uliczne jedzenie jest częścią prawdziwego życia miasta i ważnym elementem tożsamości, choć na ulicy jest zwykle tylko sprzedawane – większość biznesów mieści się w lokalach w budynkach. Najbardziej znane są oczywiście liczne pizzerie, w tym te oferujące uliczne wersje pizzy. Wśród nich warta uwagi jest choćby mała pizza śniadaniowa zwaną pizza a portafoglio (kieszonkowa, portafoglio to portfel), pizza con la scarola nadziewana duszoną endywią lub boćwiną, parigina z nadzieniem z sera i szynki między plackiem drożdżowym i warstwą ciasta francuskiego oraz pagnotiello – miękka bułka z ciasta do pizzy nadziewana salami, serem i jajkami na twardo. Wszystkie pomyślane tak, aby można było je wziąć do ręki i zjeść w drodze do pracy.

W mieście działają też dziesiątki smażalni zwanych friggitoria, często połączonych z pizzerią. Kiedyś były to w większości uliczne stoiska, ale prawie wszystkie zostały zlikwidowane i przeniosły się do lokali. Można tam kupić pastacresciute, zwane także zeppole (małe kawałki smażonego ciasta na pizzę), panzerotti di patate i crocchè(krokiety ziemniaczane), frittatina di pasta (smażony makaron wymieszany z sosem beszamelowym, groszkiem i szynką), białe i czerwone arancini (wywodzące się z Sycylii smażone w panierce nadziewane kulki z ryżu), scagliozzi (trójkątne plastry smażonej polenty), sciurilli (kwiaty cukinii), smażone plastry bakłażana w cieście. Te smażone na głębokim tłuszczu drobiazgi często serwowane są jako mieszanka w cuoppo (rożku z szarego papieru). Tradycyjne neapolitańskie cuoppo zawiera pastacresciute, panzerotti i arancini a w wersji na bogato, frittura di paranza, smażone rybki i kalmary. Po drugiej wojnie światowej, kiedy znaczna część pieców do pizzy była zniszczona, upowszechniło się też kolejne popularne uliczne danie: pizza smażona na głębokim tłuszczu czyli pizza fritta. Może mieć postać placków z nadzieniem (calzone fritto), być polana sosem pomidorowym i serem (montanara). W filmie L’oro di Napoli (Złoto Neapolu) Vittoria de Siki z 1954 roku takie właśnie zwykłe smażone na tłuszczu placki sprzedaje przechodniom z wystawionego przed dom straganu uroczo roztrzepana Sophia Loren.

Sophia Loren w filmie L'oro di Napoli, 1954 r.
Sophia Loren w filmie L’oro di Napoli, 1954 r.

 

Dzikość Mezzogiorno

Mieszkańcy Neapolu kochają swój street food i są z niego dumni. Uliczne jedzenie jest częścią rytuałów codzienności, takich jak droga do pracy i wieczorne życie towarzyskie. Większość stoisk z opisanymi powyżej ulicznymi przysmakami, jako miejsce na szybkie śniadanie w biegu, największe oblężenie przeżywa rano. Wieczorem tłumy gromadzą się wokół ulicznych stoisk z granitą, a także przy lodziarniach u cukierniach. Turyści całkowicie zaakceptowali tradycyjne uliczne jedzenie włoskiego Południa, bowiem zmieniło się ich postrzeganie takich potraw, one same zaś dostosowały się do nowoczesnych reguł. W Neapolu uliczne jedzenie jest dzisiaj częścią hedonistycznego doświadczenia kuchni włoskiej, elementem dolce vita. Nic dziwnego, że jako takie jest traktowane przez turystów jako atrakcja, sposób na poczucie się jak Włosi w najprzyjemniejszych chwilach dnia. Żaden z tych turystów nie byłby zainteresowany zleżałą zimną pizzą, po której łażą uliczne muchy, ani łapaniem rękami makaronu. To już dawno zapomniana historia. Dzięki miejscowym przysmakom przybysze mogą też doświadczać tej ciągle żywej dzikości Mezzogiorno – w bezpieczny sposób. Poprzez jedzenie tego samego, co tubylcy, chłonie się ich rzeczywistość bardzo głęboko, bo wszystkimi zmysłami. Jedzenie koduje też te atrakcyjne dla przybysza cechy lokalnej kultury: jej żywiołowość, różnorodność, południową intensywność. Atrakcyjne są nie tylko wyraziste smaki, tak różne od łagodnej i nudnej kuchni północnej Europy, ale także okoliczności, w jakich się je. Nie przy stole w jadalni lub restauracji, nie sztućcami, nie w czystych naczyniach, ale w pyle ulicy, często ciągle podane brudnymi rękami, w towarzystwie ludzi miejscowych, a więc odmiennych od nas.

Na koniec wspomnijmy o nurcie ulicznego jedzenia całkowicie przez turystów ignorowanym, choć doskonale oddającym ten ciągle niebezpieczny, żywiołowy charakter miasta pod Wezuwiuszem, który wzbudzał takie emocje w amerykańskich bogaczach i niemieckich intelektualistach. Są nim kuchnie imigranckie. Wróćmy w okolice dworca. Obok senegalskiego targu przy Via Bologna, afrykańskich salonów fryzjerskich, straganów sprzedających rękodzieło z Maghrebu, trafiamy na otwarte miejsca z kebabem i indyjskim curry, arabskie cukiernie, sklepiki z produktami ze wschodniej Europy. Nie jedzą tam ani turyści, ani rodowici Włosi. Ja też tam nie jadłem. A przecież podczas ostatniego pobytu mieszkaliśmy nieopodal, w tanim hotelu przy placu Garibaldiego, którego górna część przyjmuje turystów, dolną zaś zamieszkują młodzi czarnoskórzy mężczyźni, przesiadujący na placyku przed budynkiem i toczący niekończące się rozmowy z rodzinami w Afryce. Chcąc zanurzyć się jak najszybciej we włoskie życie miasta, mijaliśmy prędko tę rzeczywistość, nie mniej, a chyba wręcz bardziej autentyczną. Ona też stanowi o dzisiejszej tożsamości Neapolu. Kto wie, może następnym razem spróbuję?

 

Zdjęcie główne: Neapol, lata ’20 XX .

 

Posted on

Taormina. Szukając muzyki nad Morzem Śródziemnym. Lente – podcast o kulturze śródziemnomorskiej S03E3

Materiał powstał w ramach płatnej współpracy z KinoMaestro.pl – dystrybutorem koncertu Davida Garretta ICONIC.
Sprawdź, gdzie obejrzeć koncert:
🎞️ https://kinomaestro.pl/gramy/garretticonic/#seanse

Posłuchaj moich opowieści o Morzu Śródziemnym – teraz na Spotify, Youtube, Apple, Google i innych popularnych platformach podcastowych oraz bezpośrednio tutaj, na stronie magazynu “Lente”.

W trzecim sezonie podcastu zapraszam Cię do wspólnej refleksji nad kwestią TOŻSAMOŚCI. W jaki sposób widzą siebie mieszkańcy Śródziemnomorza, co ich łączy, a co dzieli? W jaki sposób odczuwają i wyrażają swoją odrębność, jakie historie opowiadają na swój temat? Poznaj je bliżej w naszym podcaście!

Taormina, znana z koncertów w niezwykłej przestrzeni tamtejszego Teatro Greco, stała się dla nas pretekstem do opowieści o tożsamości miejsc, ich przeobrażeniach i fascynującej historii. Muzycy koncertują w Taorminie od połowy lat 50-tych, ale oczywiście ślady obecności sztuki w tym miejscu są dużo starsze i sięgają III wieku p.n.e.! Jak Morze Śródziemne uczyło nas czerpania przyjemności dla ducha? Dlaczego mówi się o Sycylii, że jest buziakiem od Boga? Skąd się wzięły amfiteatry? I czy Włosi najbardziej kochają muzykowanie w plenerze?

 

Materiał powstał w ramach płatnej współpracy z KinoMaestro.pl – dystrybutorem koncertu Davida Garretta ICONIC.
Sprawdź, gdzie obejrzeć koncert: 🎞️ https://kinomaestro.pl/gramy/garretticonic/#seanse

 

Prowadzenie: Magda Miśka-Jackowska
Produkcja: Michał Woźniak

 

Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej o kwestiach poruszonych w podcaście, zapraszamy serdecznie do lektury artykułów w magazynie “Lente”:
🔹 różni autorzy: Sycylia
Posted on

Katalońska escalivada

Kuchnia Katalonii jest dosyć zróżnicowana. W głębi lądu króluje wieprzowina — podawana z białą fasolą grillowana kiełbasa botifarra to jedno z flagowych dań regionu, a sama Katalonia jest jednym z głównych hiszpańskich producentów wyrobów wieprzowych. Na wybrzeżu popularne są oczywiście ryby i owoce morza, przede wszystkim krewetki, kalmary i dorsz, także solony. Podaje się go np. w letniej sałatce esqueixada de bacalao, z drobno posiekanymi soczystymi pomidorami, cebulą i oliwkami. Obie tradycje spotykają się w katalońskiej koncepcji mar i muntanya, “morze i góry”, która łączy mięso i ryby. Do dań tego nurtu należą m.in. sipia amb mandonguilles — mątwa gotowana w gęstym sosie z groszkiem i wieprzowymi klopsiki, oraz pollastre amb llagosta, gulasz z kurczaka z homarem i picadą — pastą z migdałów, chleba i czosnku, używaną w Katalonii do zagęszczania i doprawiania sosów. Migdały to także składnik katalońskiego sosu romesco, blendowanego z pieczonych pomidorów, czosnku, prażonych migdałów i orzechów laskowych oraz suszonych słodkich papryczek ñora. Rybacy z Tarragony, skąd pochodzi romesco, podawali sos jako dodatek do ryb; na jego bazie przygotowuje się też romesco de peix, aromatyczny gulasz z ryb i owoców morza. Dzisiaj sos romesco — choć nadal chętnie podawany z rybami i mięsem — kojarzy się przede wszystkim z grillowanymi calçots, cebulkami podobnymi do dymek, których sezon przypada na zimę i wczesną wiosnę.

Escalivada wzięła swoją nazwę od katalońskiego czasownika escalivar, który oznacza „gotować w popiele” i nawiązuje do tradycyjnego sposobu przygotowania warzyw na rozżarzonych węglach. Latem warzywa można przygotować na grillu, zimą upiec w mocno rozgrzanym piekarniku. Escalivada świetnie sprawdza się jako część uczty tapas, można też podać ją jako dodatek do mięsa, ryby lub serów. Jest pyszna na ciepło, ale można też marynować warzywa dłużej i przechowywać w lodówce. Sałatkę proponuję wzbogacić dodatkiem anchois, tuńczyka z puszki albo, w wersji wegetariańskiej, białej fasoli.


Przepis: Escalivada

2 porcje

2 bakłażany
6 pomidorów
2 podłużne papryki
2 cebule
2 łyżki oliwy
szczypta soli
3 łyżki oliwy
1 łyżeczka octu sherry
szczypta soli

Piekarnik nagrzewamy do 200 stopni.

Bakłażany nakłuwamy widelcem w kilku miejscach, cebule kroimy w ćwiartki.

Układamy warzywa na blasze wyłożonej papierem do pieczenia.

Polewamy oliwą, posypujemy solą.

Pieczemy przez godzinę, co jakiś czas obracając warzywa.

Upieczone warzywa przekładamy do dużej miski, przykrywamy folią i odstawiamy na około 10 minut.

Przestudzone warzywa obieramy ze skórek i kroimy na mniejsze kawałki.

Uwaga, pomidory mogą być nadal bardzo gorące!

Przekładamy na talerze lub duży półmisek, posypujemy solą, polewamy oliwą i octem sherry.

Podajemy na ciepło z dodatkiem chrupiącego pieczywa.

Możemy też przechowywać danie w lodówce i zjeść na zimno.